E-book
39.98
drukowana A5
44.99
Walcząc o siebie

Bezpłatny fragment - Walcząc o siebie

By odnaleźć nadzieję


Objętość:
132 str.
ISBN:
978-83-8221-713-1
E-book
za 39.98
drukowana A5
za 44.99

**

Rodzicom i przyjaciołom, za to, że walczą, by dotrzeć do świata, którego oczekujemy!

Podziękowania!

Z całego serca chciałbym podziękować moim rodzicom za to, że nauczyli mnie czym jest ciężka praca i dążenie do celu. Nie ma takich słów wdzięczności dla mojego przyjaciela Jakuba Wołyńskiego, który zaangażował swoje serce we wsparcie tego projektu i cały czas mnie dopingował oraz za to, że podjął się tłumaczenia na język angielski. Specjalne podziękowania przesyłam dla Thomasa i Patrycji Nawoz-Wysockich za stworzenie pięknej strony i za to, że byliście ze mną i nadal na Was mogę liczyć. Dziękuję wszystkim, którzy podjęli się pierwszego czytania: Natalii, Adzie, Pawłowi, Janet, Noemi i Patrycji. Wasze uwagi sprawiły, że ta książka nabrała koloru. Dziękuję Sewerynowi i jego zespołowi za świetny trailer, który stworzyliście. Dziękuję w końcu wszystkim moim przyjaciołom, dzięki którym poczułem się wartościowym człowiekiem. To właśnie dzięki Wam, zechciałem przekazać zebrane doświadczenie.

Przedmowa

„Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze — uroda życia.”

Ryszard Kapuściński


„Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj.”

Mark Twain

Nie każdy rodzi się podróżnikiem, ale każdy uczestniczy w podróży, czy tego chce, czy nie. Stajemy się jej uczestnikami zaraz po narodzinach. Każda sekunda, minuta, godzina, dzień, miesiąc, rok to nowy etap na naszym życiowym szlaku. Obserwujemy, słyszymy, czujemy i rozumiemy więcej z każdą chwilą. Ale ta podróż nie zawsze jest przygodą, natomiast zawsze jest rzeczywista. A w rzeczywistym świecie może wydarzyć się wszystko.

Na szlaku napotykamy przeciwności, spadające głazy, zawiłe ścieżki i ślepe uliczki. Czasami zdarzy nam się z niego całkowicie zboczyć, a w gorszych przypadkach spaść i utknąć w skalnej szczelinie. Większość z nas nie wybrała się w tą podróż z własnej woli. Zostaliśmy w nią zabrani i teraz w niej uczestniczymy oraz ponosimy jej konsekwencje.

Żyjemy w zwariowanych czasach, w których większość z nas pogubiła się w tym, co jest normalne, a co nie. W świecie ludzi, którzy stracili odporność na życiową niepogodę i utracili radość z życia. Ale my chcemy walczyć o siebie, by być silnymi i odważnymi jednostkami.

Dlatego wspólnie udamy się w najważniejszą podróż swojego życia — w głąb siebie. Właśnie tego dokonuje Peter Iwanowicz wraz ze swoimi pacjentami. Zabiera ich w mroczną i bolesną podróż po przeszłości, na którą sami nie mieli wpływu, ale przez którą utknęli w martwym punkcie. Teraz wracają razem do tych miejsc, w których zostali skrzywdzeni, pozbawieni godności oraz wykorzystani. Choć te powroty przerażają i są pracą na otwartej ranie, służą większemu celowi, spojrzeniu z nowej perspektywy, oczyszczeniu, opatrzeniu i rozpoczęciu nowej podróży, ale tym razem wypełnionej pozytywnymi emocjami.

Właśnie dla takich ludzi powstała ta książka. Pozwala ona spojrzeć na życie z innej perspektywy. Jak mówi jedna z moich przyjaciółek: rozsypać na stole każdy element i zobaczyć, co jest do wyrzucenia, co do poprawienia, a co jest wspaniałe do zachowania na zawsze. Spotkasz się tu z ludźmi, którym życie nie szczędziło cierpień, jednak na nowo odnajdują siebie i zyskują nadzieję. Jeśli im się udało, czemu nie miałoby udać się i nam?

Usiądź więc lub połóż się, jak ci wygodnie. Rozpoczynamy nową podróż. Zapraszam na sesję terapeutyczną…

ROZDZIAŁ I

Wywiad

**

Był człowiekiem niezwykłym… Miał w sobie coś nadzwyczajnego, coś szlachetnego.

— Co to było?

— Potrafił rozeznać ludzką duszę, ludzkie intencje. Widział to, czego nie widać gołym okiem. Przenikał cię i rozkładał na elementarne cząstki…

— Jak go poznałeś?

— Było to, o ile dobrze pamiętam, pewnego zimowego wieczoru… Tak, to było z pewnością zimą. Szedłem aleją wśród wielkich, szklanych, kolorowo zdobionych witryn sklepowych. Na ulicy panował niezwykły ruch i gwar — istny przedświąteczny szał. Ludzie jak zwykle kupowali prezenty na ostatnią chwilę. Wszyscy życzyli sobie miłych i wesołych świąt. Wiesz, jak to wtedy wygląda, prawda?

— Oczywiście, przeżywam to co roku.

— Ale dla mnie te życzenia były puste i nic nie znaczące. Byłem tam wtedy, ale jakby nieobecny. Czułem się niezwykle smutny i zdruzgotany. Kolejny raz na rozdrożu życia, pozbawiony jego sensu. Wydawało mi się, że wiele już przeżyłem, że zobaczyłem i odczułem na sobie, co to ból, cierpienie i rozczarowanie. Jak zawsze szedłem zgarbiony, szurając butami o chodnik, z kapturem na głowie. Szedłem donikąd — do świata pozbawionego sensu i wiary w ludzi. Byłem zły i wściekły, a cały ten świat wydawał mi się koszmarny. Miałem bardzo buntownicze nastawienie. Chciałem śmierci tych, którzy mnie skrzywdzili.

— Czemu tak się czułeś? Byłeś wtedy młodym człowiekiem, jak mniemam?

— Tak, miałem nieco ponad 23 lata. To może zabrzmieć banalnie, ale odczuwałem brak…

— Brak czego?

— Brak MIŁOŚCI… Tak, tak bym to teraz ujął. Jednak wróćmy do tamtego dnia. Tak idąc donikąd, spostrzegłem starszego mężczyznę. Był już zdeformowany ze starości i na skutek chorób, jakie trawiły jego ciało. Ale zaciekawiło mnie to, jak się poruszał. Szedł dumnie, pewnie, z gracją (oczywiście jak na swój wiek), podpierając się o swoją długą, mahoniową laskę zakończoną wystruganą głową konia. Wtedy naszła mnie niezwykła myśl: jak to możliwe, że ten człowiek, taki stary i chory, jest zarazem taki dumny, gdy ja, młody, już straciłem sens życia. Tak niezwykle mnie to zaintrygowało, że postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku. Chciałem wiedzieć, kim on jest. Postanowiłem go śledzić. Mieszkał w starej kamienicy. Stanąłem na dole i po chwili zobaczyłem, jak na poddaszu zapala się żółte światło żarówki, które oświetlało białe ściany pokoju. Od tej pory codziennie stawałem i patrzyłem w to okno. Sam nie wiem, dlaczego to robiłem. To było chyba jedyne sensowne zajęcie, jakie miałem do zrobienia.

— To dość dziwne podglądać kogoś. Nie mogłeś do niego po prostu zagadać?

— Tak, to było dziwne. Ale co miałbym mu powiedzieć? „Postanowiłem pana śledzić i podglądać, co pan robi”. Nieee… Byłem zbyt nieśmiały. Ale stało się coś nieoczekiwanego. Przynajmniej dla mnie. Pewnego razu ten starzec mnie zaczepił. Możesz sobie wyobrazić moje zaskoczenie. Dobrze wiedział, że przychodzę i go podglądam. „Czemu mnie śledzisz?” — rzucił ostrym głosem, patrząc na mnie spod byka. Nie wiedziałem, co wymamrotać; zacząłem się jąkać. On się odwrócił, odszedł kilka kroków, po czym przystanął. Stał tak kilka sekund nieruchomo, w końcu zapytał: „Będziesz tak stał? Chodź, napijemy się gorącej herbaty, ziąb dziś”. I tak się zaczęło. Po tym wydarzeniu byłem jego częstym i chyba jedynym gościem. Bardzo się polubiliśmy. Uwielbiałem słuchać jego opowiadań. Był inny, nie oceniał mnie, tak jak to robili inni. Po latach zrozumiałem, że on miał w tym swój cel. Uczył mnie, co jest dobre, a co złe, ale podejmowanie decyzji pozostawiał mnie. To była pierwsza osoba, przed którą się otworzyłem — wiedział o mnie wszystko, a ja o nim prawie nic. Któregoś dnia chciałem opowiedzieć mu o przygodzie, jaka mnie spotkała dzień wcześniej. Pukałem do drzwi, ale nikt nie reagował. Po chwili wyszła sąsiadka, pani Sophie — siwa staruszka, bardzo miła. Swoim cienkim głosem zakomunikowała, że pana Iwanowicza nie ma. Najprawdopodobniej gdzieś wyjechał. Nic nie rozumiałem. Jak mógł wyjechać bez słowa, to nie miało sensu. Stanąłem jak wryty. Nie mogłem tego pojąć. Przecież jeszcze wczoraj normalnie rozmawialiśmy jak gdyby nigdy nic. Przez chwilę czułem się, jakbym dostał obuchem, aż w końcu dotarło do mnie, że straciłem najlepszego i tak naprawdę jedynego przyjaciela, o którym prawie nic nie wiedziałem. Parę dni później przyszedł do mnie list (chyba pierwszy w życiu). Była to właściwie drobna przesyłka opakowana w szary papier. Na twoje dłonie chciałbym przekazać zawartość właśnie tej paczki. To pamiętnik mojego drogiego przyjaciela. Dzięki niemu mogłem go lepiej poznać, jego życie, siebie samego, i jeszcze przez chwilę poprzebywać z tym wspaniałym człowiekiem. Mam nadzieję, że zainteresuje cię historia człowieka, którego… którego do głębi polubiłem.

— Oczywiście. Po to tu jestem. Na początku powiedz może, czym Peter się zajmował?

— Dobrze. Pozwól, że opowiem ci jego historię. Czasami będę się wspomagał myślami z jego pamiętnika…

ROZDZIAŁ II

Anna

Akra

Lubię przychodzić do pracy wcześniej. Mam bardzo przytulny gabinet. Zaprojektowałem go pod siebie. Nie jest zbyt duży, ale jest dokładnie taki, jakim go sobie wymarzyłem. Trzeba czuć się komfortowo, żeby pomagać innym, a w nim właśnie tak się czuję. Ma kilka rzeczy, na których naprawdę mi zależało. Przede wszystkim duże okno od strony wschodniej. Jest ono białe i drewniane, z wieloma cienkimi szprosami. Rozciąga się z niego widok na duży, zielony park, w którym rosną wielkie, pamiętające pokolenia dęby. Teraz, jesienią, zaczynają nabierać przepięknych barw. Często staję w tym oknie, by poprzyglądać się przechodzącym ludziom i rodzinom, które przychodzą tu ze swoimi dziećmi. Tuż przy oknie mam biurko. Czekałem na nie bardzo długo i w końcu mogłem sobie na nie pozwolić. To antyczne biurko w stylu renesansowym. Wykonano je z bardzo dobrego bukowego drewna w 1890 roku. Ma wiele podręcznych szuflad, a drzwiczki są zdobione rzeźbionymi wzorami. Przy biurku stoi bardzo duży, wygodny, skórzany fotel. Z kolei przed biurkiem, po prawej stronie, znajduje się wygodny fotel w stylu Ludwika Filipa, szary w kolorowe kwiaty. Przygotowany został z myślą o moich pacjentach. Na tej samej ścianie jest też regał na książki. Z kolei po lewej stronie mam bardzo wygodną, ciemnobrązową, skórzaną kozetkę. Jest tam też drewniane krzesło, na które czasami siadam podczas naszych sesji terapeutycznych.

Siedzę teraz na fotelu, łokcie mam oparte o biurko, a złożone ku sobie dłonie tworzą trójkąt, o który podpieram podbródek. Jestem lekko zniecierpliwiony, bo moja pacjentka się spóźnia. Panuje kompletna cisza. Naprzeciw mnie wisi zegar, który pokazuje dziesięć po dziewiątej. Powinna być równo o dziewiątej. W tej głuchej ciszy słyszę tylko, jak bezpowrotnie przemijają kolejne sekundy.

Nagle wpada do gabinetu lekko zdyszana. Ma chaotycznie ułożone, nieco przetłuszczone, czarne, kręcone włosy i wory pod oczami.

— Przepraszam za spóźnienie. Wiem, że nie lubi pan, jak się spóźniam, ale to nie z mojej winy.

— Witaj, Anno! Co się stało? Opowiadaj. Łyka kawy lub herbaty? — Anna przychodzi do mnie na terapię już od jakiegoś czasu. Niestety nie robimy dużych postępów. Jeśli pacjent nie ufa w pełni swojemu terapeucie, to trudno mu się zwierzyć, a jeśli nie odsłania prawdy, ciężko mi obrać sposób prowadzenia terapii. Nie jest to oczywiście sytuacja bez wyjścia, ale pochłania o wiele więcej czasu. Muszę wtedy obrać którąś z dróg. Albo buduję stopniowo zaufanie, albo na podstawie informacji, jakie mam, wnioskuję przyczyny problemu i sam je wyjawiam mojemu pacjentowi. Oczywiście muszę być prawie w 100% pewien, że rozwikłałem zagadki zmęczonej duszy mojego podopiecznego. Jak myślisz, którą metodę stosuję? Zazwyczaj obie naraz.

— Kawę poproszę — powiedziała swoim ładnym, wysokim głosem, ale z nutą smutku w głosie.

— Anno, siadaj lub połóż się, jak ci wygodniej. Widzę, że chyba nie spałaś dzisiaj najlepiej — ciągnąłem dyskusję, mieląc i zaparzając jej kawę w ekspresie ciśnieniowym. Nalałem ją do filiżanki i postawiłem na stoliku obok fotela, który wybrała, żeby usiąść. Aromat peruwiańskiej kawy unosił się w powietrzu.

Nieśpiesznie usiadłem za biurkiem. Widziałem, że jest dziś niespokojna. Wpadające przez okno promienie słoneczne dokładnie oświetlały mi jej twarz, pozostawiając moją osobę w cieniu. Podczas terapii jestem najmniej ważną osobą.

Widzę ją teraz wyraźnie. Anna to wysoka, chuda dziewczyna. Ma pociągłą twarz, oczy brązowe i smutne, policzki kościste, ostro zakończone. Długie, sięgające do ramion włosy pasują do jej lekko przygarbionej postaci. Wzięła do drgającej dłoni filiżankę kawy, subtelnie pijąc jednego łyka.

— Autobus się spóźnił. Nic w tym mieście nie można zrobić normalnie. Istne szaleństwo. Mówię ci, nienawidzę mojego życia! Wszystko, co robię, jest pozbawione sensu — mówiła, zwiększając siłę głosu i widziałem, że emocje w niej buzują.

— Ale czy właściwie stało się coś wielkiego? Dotarłaś i to się liczy. Z lekkim opóźnieniem, ale to nie znaczy, że cały świat jest zły. Są po prostu rzeczy w życiu, na które zwyczajnie nie mamy większego wpływu. Musimy je zaakceptować takimi, jakie są. I tyle… — Widziałem, że nadal jest nabuzowana. — Wiele naszych problemów bierze się z tego, jak zostaliśmy wychowani. Nie tylko w domu, ale również tu, w Europie. Widzisz, my współcześni Europejczycy jesteśmy pokoleniem JA i MI. JA jestem najważniejszy, MI się należy. Ma być jak JA chcę. Wszystko musi być podporządkowane pod nas. Musimy mieć wszystko tu i teraz, natychmiast. Pragniemy i konsumujemy wszystko, na co mamy ochotę. Nieustannie dążymy do komfortu. A przez to tracimy go…

— Dla Ciebie wszystko jest takie proste! — wybuchnęła, przerywając mój wywód. Chciałem sprowokować u niej taką reakcję, bo pod wpływem emocji ludzie są bardziej skłonni mówić, co naprawdę myślą. A ja muszę się przenieść do Afryki, bo myślę, że tam leży jej problem. — Myślisz, że wiesz wszystko, że wygłosisz mi kilka psychologicznych farmazonów o tym, jak wygląda i działa świat, i to coś zmieni. Że to zmieni, jak się czuję. Nic o mnie nie wiesz! — Jej złość rosła, co mnie cieszyło, chociaż nie wiedziałem, że za chwilę sam tego pożałuję. — Bawisz się w Boga. Myślisz, że jestem rozhisteryzowaną, samolubną, bogatą dziewczyną.

— A co mam myśleć, skoro właśnie tak się zachowujesz? — przerwałem odważnie gonitwę jej słów. Na chwilę zbystrzała.

— Nic nie wiesz! — ciągnęła dalej rozzłoszczona. — Nie wiesz, jak to jest usłyszeć, że jesteś zerem, że nie znaczysz nic, a później… — Jej głos się zachwiał i załamał, z trudem powstrzymywała się od płaczu. — A później poczuć się zerem i rzeczywiście nim być.

Uderzyło mnie to, co powiedziała, i przeniosło daleko w moje dzieciństwo. Dobrze pamiętam rozpoczęcie roku szkolnego. Dla wielu dzieci to pewnie jakaś nowa przygoda i było tak również ze mną, z tą różnicą, że wiedziałem, że z tą szkołą jest coś nie tak. Kiedy tylko zbliżył się dzień rozpoczęcia roku szkolnego, ojciec wściekł się. Wpadł rano do mojego pokoju na strychu, wyciągając mnie za kudły z łóżka. Postawił mnie na równe nogi i zbliżył swoją twarz do mojej. Wtedy poczułem odór alkoholu. Spojrzał na mnie, a ja na niego — nigdy nie zapomnę tego jego wzroku, tej jego pobrużdżonej, nieogolonej twarzy — i powiedział:

— Jesteś zerem! Pamiętaj! Jesteś zerem. I spróbuj tylko pisnąć coś o nas poza domem, to gorzko tego pożałujesz. Rozumiesz?! — mówił przez zaciśnięte zęby i nie przestawał mnie szarpać.

Nie wiedziałem wtedy, o co mu chodzi. Dlaczego jest taki wściekły (chociaż on zawsze był wściekły). Nie miałem pojęcia, ile dobrego mogłem zdziałać, mówiąc wszystko… Wszystko, co nam zrobił, co zrobił Oliwii. Milczałem.

Na rozpoczęciu roku szkolnego byłem ubrany w dżinsowe spodnie z podartymi przy butach nogawkami upapranymi błotem na kolanach od klęczenia na ziemi, co było stałą karą mojego ojca. Miałem też wypłowiałą koszulę z wystrzępionym kołnierzykiem. Rozczochrane, przetłuszczone i za długie, stanowczo za długie włosy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo to była moja codzienność. Byłem do tego przyzwyczajony, czułem się z tym normalnie, po prostu tak miało być, ale czemu teraz. Widziałem dzieci, które na co dzień też wyglądały jak ja, a teraz miały czyste, granatowe spodnie w kant, białe uprasowane koszulki, a dziewczyny — ładne spódniczki. Zastanawiałem się, jak to jest, że oni są tak ładnie ubrani, a ja nie. Zdziwiło mnie też to, że niektórzy byli z dwojgiem rodziców, a niektórzy mieli naprawdę ładnych rodziców. Ich mamy miały ładnie spięte w kok włosy i piękne garsonki. Moja mama była roztrzepana, zniszczona, miała podkrążone, zapuchnięte oczy i starą, spraną spódniczkę w kwiaty. Głos wyczytywał dzieci, które ustawiały się w pary i tworzyły klasę. W końcu głos wyczytał mnie: Peter Iwanowicz. Stanąłem jak wryty, nie mogłem się ruszyć z miejsca. Patrzyłem na te wszystkie ładne dzieci, aż głos wyczytał mnie jeszcze raz, a mama pchnęła do przodu. Zmierzałem w stronę mojej grupy. Moje kroki wydawały mi się strasznie powolne i ciężkie. Serce waliło mi jak dzwon. Oczy zaczęły mi pulsować, a nogi — się trząść. Czułem, jak wszystkie oczy mnie paraliżują, jakby mówili: „Patrz, co za brudas”. Niektórzy zaczęli się śmiać, inni odsunęli się ode mnie i stanęli w oddali. Było mi wstyd. Nienawidziłem tego miejsca, tych ludzi oraz zwracania na siebie uwagi. Stanąłem w parze z chłopakiem z odstającymi uszami i piegami, po czym usłyszałem w głowie słowa ojca: „Jesteś zerem, jesteś zerem”. Teraz uświadomiłem sobie, że miał rację. Byłem zerem — jako siedmiolatek wiedziałem, że jestem nikim.

Chyba miałem mocno zmarszczone czoło, bo kiedy wróciłem z wędrówki po wspomnieniach, Anna była już spokojniejsza i wpatrywała się we mnie z lekkim zdziwieniem.

— Anno porozmawiajmy o Afryce. Wiem, że byłaś tam pracownikiem humanitarnym. Powiedz mi coś więcej o tamtejszym pobycie? Gdzie dokładnie byłaś? Czym się tam zajmowałaś? — Zbystrzała trochę i wyraźnie ten temat nie był jej na rękę.

— Byłeś kiedyś w Afryce? — zapytała ostrym tonem.

— Niestety nie miałem okazji.

— Więc nie wiesz… — rzuciła od niechcenia.

— Nie wiem, czego? — zapytałem z nutą zaciekawienia.

— Nie wiesz, jak pachnie Afryka. — Patrzyła na mnie uważnie, a jej powieki przymknęły się w geście skupienia.

— A jak pachnie? — Zawiesiłem lekko głos, co sprawiało wrażenie, jakbym faktycznie był zainteresowany. I w rzeczywistości byłem.

— Kiedy otwierają się drzwi samolotu, a ty stajesz przed schodami prowadzącymi w dół, nagle uderza w ciebie fala gorącego, saharyjskiego powietrza. Wiatr ciągnie za sobą wszechobecny kurz, który zaczyna chrzęścić między twoimi zębami. Spieczona, czerwona ziemia oddaje zapach przypieczonej wanilii i wydawałoby się, że ten zapach powinien być przyjemny, ale taki nie jest. Łączy się z ostrymi oraz korzennymi przyprawami, ostrą papryką i palonymi orzeszkami ziemnymi. Ta mieszanka tworzy jeden, specyficzny — zawiesiła głos — zapach Afryki. Byłam w różnych częściach Afryki i widziałam to, czego widzieć nie chciałam. Ghana była jednym z takich miejsc. Stolicą Ghany jest Akra. Jest tam jedyne w swoim rodzaju miejsce. Może o nim słyszałeś gdzieś na YouTubie.

— Nie za dużo — odrzekłem szczerze.

— To produkcja raka. Dla nas to oczywiste, ale dla nich już chyba nie tak bardzo. Rozbierają tam elektronikę, śmieci z Europy i Stanów Zjednoczonych. Wyszukują, co by się jeszcze nadało z tego, co my uznaliśmy za zwykły szmelc. Resztę, ten cały plastik, wszystko to, co oni uznają za niemożliwe do recyklingu, palą, nieświadomie wdychając. A może nawet świadomie, ale i tak muszą to robić, żeby przeżyć chociaż kolejny dzień. — Zatrzymała swą opowieść w tym miejscu, plecami oparła się mocniej o fotel, a rękami kurczowo trzymała oparcie. — Widzisz, problem w tym, że nikogo to nie obchodzi. Mamy to w dupie, bo my mamy swoje problemy… wielkie problemy — powiedziała to z sarkazmem. Rozumiemy ból innych tylko krótko i tylko wtedy, gdy spotyka on również nas. Martwimy się, że najnowsza konsola jest w kolorze białym i nie będzie pasować do naszych mebli. Wychodzimy na ulice z powodu rasizmu, bo zginął jeden czarny. To mnie śmieszy, rozumiesz? To jest megaśmieszne. — Rozumiałem jej wrażliwość. — My wszyscy jesteśmy rasistami. Uważamy się za lepszych. A ludzi, którzy mieszkają pięć lub osiem tysięcy kilometrów od nas, uważamy i traktujemy za śmieci, odpady. Gadanie! My nawet o nich nie myślimy. Tylko jedno może nas skłonić do refleksji: musimy ich zobaczyć na własne oczy!

— Ja o nich myślę często — wtrąciłem się w jej opowieść — ale to, co powiedziałaś, to prawda, nie widziałem tego na własne oczy. Proszę, opowiedz mi o tym — powiedziałem łagodnym tonem.

Wzięła głęboki wdech i zaczęła opowiadać:

— Kiedy ją spotkałam, miała osiemnaście lat. Długie rzęsy, oczy szkliste niczym onyks. Była drobna. Kiedy na mnie spojrzała, na głowie miała czarno-czerwoną chustę w żyrafy i słonie. Zatrzymałam na niej wzrok. Uśmiechnęła się, odsłaniając spod wyrazistych, ale przy tym delikatnych ust perłowo białe zęby. Może i była jak każda inna dziewczyna w Afryce, ale jednak coś mnie w niej zaintrygowało. Jako pracownik humanitarny pracujący dla ONZ zajmowałam się tam sektorem edukacyjnym. Wdrażaliśmy różne programy, organizowaliśmy szkolenia dla nauczycieli, odwiedzaliśmy różne szkoły, placówki, by sprawdzić, jak się rzeczy mają. Właśnie tam, w jednej ze szkolnych klas, spotkałam ją po raz pierwszy. Ale nie ostatni… — Odetchnęła na chwilę, zbierając myśli.

Byłem w nią uważnie wpatrzony i słuchałem z zaciekawieniem. Możesz mi wierzyć lub nie, ale do tej pory nie przekazała mi jeszcze tylu informacji naraz. Widocznie się uspokoiła i mówiła lekko ściszonym tonem głosu. Wyczuwałem, że ta historia jest bliska jej sercu.

— Kiedy był kolejny raz? — Chciałem usłyszeć resztę historii.

— Nasz pobyt w Akrze nie ograniczał się tylko do pracy. Po wykonaniu zadań normalnie tam żyliśmy. Jeździliśmy na plażę. Zwiedzaliśmy okolicę. À propos okolicy, jak już mówiłam, jest tam największe na świecie wysypisko zużytej elektroniki. I chociaż oficjalnie w Ghanie dzieci nie mogą być wykorzystywane do pracy, nie tyczy się to tego miejsca. Przeklęte miejsce! — Uniosła nieoczekiwanie głos. — Pracują tam wszyscy: starzy, dorośli, młodzi i dzieci. Miałam wtedy dość dobry humor i po prostu chcieliśmy sobie zobaczyć, jak to wygląda. Pojechaliśmy więc tam, zaczęliśmy się przechadzać i patrzeć, jak ci ludzie odzyskują to, co może się jeszcze nadać do przetworzenia, sprzedania lub użycia w jakikolwiek sposób. Oddychałam przez chusteczkę. Plastik, który spalali, który uznali, że do niczego się nie nada, tworzył smog, przez co ledwo dało się oddychać. Oni to normalnie wdychali… Byli nie tylko czarni przez kolor skóry, ale też przez bród i dym z plastiku. To miejsce wyglądało strasznie, jak po tsunami. Wtedy ją zobaczyłam. Nie miała już chustki na głowie. Tylko lekki meszek z włosów, które jej odrastały po ścięciu na łyso. Bluzka na ramiączkach, kiedyś biała, teraz czarna od brudu. Ciało wychudłe, raczej wątłe. Gdy się nachyliła, widziałam odstające kości kręgosłupa. Zapytałam ją, jak się nazywa. Powiedziała, że Akos. Wymamrotałam: „Co tutaj robisz?”. To musiało głupio brzmieć. Odparła, że pracuje. „Dlaczego? Dlaczego tu pracujesz?” — drążyłam. Powiedziała, że nie tylko tu i że dorabia sobie, żeby móc się uczyć. Chciałaby skończyć szkołę. Nie wiem, jak ona dawała radę to robić, ja ledwo stałam. Upał połączony z tym smogiem był nie do zniesienia. Rozumiesz?! Ona pracowała normalnie, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, a na tym wysypisku pracowała, żeby skończyć szkołę. Powiedziała mi, że ma takie marzenie, aby po szkole podjąć normalną pracę i w końcu zabrać rodziców, dwie siostry i młodszego brata ze slumsów. Chciała… — głos jej się załamał — normalnie żyć. Dla nas to norma, a dla niej to było marzeniem. Nie pojmuję, jak ona potrafiła to wszystko pogodzić, ale jakoś to robiła. Popatrzyłam na nią z żalem w oczach. Tak było mi jej żal. Ale co mogłam zrobić, takich ludzi jak ona jest tam mnóstwo. Odchodząc, życzyłam jej powodzenia. — Anna westchnęła ze smutku. — Dni mijały, ale ja nie mogłam o niej zapomnieć. To jej spojrzenie w szkole, ten uśmiech. Później, kiedy przemierzaliśmy naszym land roverem Akrę, wydawało mi się, że wszędzie ją widzę. Budziłam się w nocy, widząc ją we śnie, taką brudną, pracującą przy poszukiwaniu miedzianych elementów. Nie dawało mi to spokoju.

— Jak myślisz, czemu zapadła ci tak w pamięć? — zapytałem.

— Powiedziałam ci wcześniej, że była zwyczajna jak miliony Afrykanów, ale to nie prawda. Większość z nich żyje z dnia na dzień. Zarabiają, żeby przetrwać kolejny dzień. Zapełnić czymś brzuch. Dać rodzinie coś do jedzenia. Nie myślą zbytnio, co zrobić, by polepszyć swój byt. Kopiują życie innych dookoła. Można powiedzieć, że bieda i nędza są tam w modzie. Czekają, aż ktoś coś da, zaoferuje gotowe rozwiązanie. „Opłacę ci szkołę” — powiesz im. „O, to świetnie, to chyba pójdę” — odpowiadają. Ona robiła coś więcej, coś ponad to… Ona miała marzenia, ale nie tylko. Ona je też realizowała. I dlatego nie była zwyczajna. Jej horyzonty myślowe wykraczały poza typowe nastawienie w jej środowisku. — Nie wiedziałem, że w Annie drzemią takie przemyślenia. — Koszmary zaczęły mnie męczyć każdej nocy. Pomyślałam, że muszę ją odnaleźć. Nie wiedziałam dokładnie, po co. Nie wiedziałam, czy mogę lub… czy na pewno chcę jej pomóc. Ale coś mi mówiło, że powinnam ją odnaleźć. W końcu pojechaliśmy jej poszukać. Pomyślałam, że najlepiej zacząć od szkoły, w której ją spotkałam pierwszy raz. Poszłam do jej klasy. Jak zawsze było gorąco, a ciepły wiatr zmieszany z piachem nawiewał do klasy, która miała teraz szeroko otwarte okna i drzwi. Trwała lekcja. Stałam tam przez chwilę, patrząc na ten obcy mi obraz, tak różny od tego, co znamy. Bo przecież żyjemy w czasach, kiedy nauczyciel ma tablice interaktywne. Uczniowie maja książki, zadania i tym podobne w tabletach. Tam świat był w innej epoce. Młodzież siedziała przy z trzeciej lub czwartej ręki starych ławkach. Brakowało kredy do pisania na tablicy, a dzieci korzystały z kilku wyraźnie zmęczonych i poturbowanych życiem podręczników, poza tym dość okrojonych w treść. „Mogę w czymś pomóc?” — zapytał mnie dość wysoki, czarnoskóry nauczyciel z grubymi, plastikowymi okularami oraz długim kijem w dłoni przypominającym wskaźnik. „Tak. Szukam młodej dziewczyny. Spotkałam ją, kiedy byłam tu ostatni raz. Ma na imię Akos”. W pomieszczeniu rozległ się śmiech, bo to popularne imię i w klasie jest kilka takich dziewczyn. Szybko się domyśliłam, w czym problem, i dodałam: „Miała czarno-czerwoną chustę w żyrafy i słonie na głowie. Może ktoś ją kojarzy?”. — Zgłosiła się młoda dziewczyna: „Ona już tu nie przychodzi” — powiedziała. „Wiesz, gdzie mogę ją znaleźć?” — zapytałam. Powiedziała, że w szpitalu. Zapytałam, w którym i uzyskałam odpowiedź, że prawdopodobnie w Tema Polyclinic. Ustaliłam też, że jej nazwisko to Appiah.

— I co było dalej — pytałem wyraźnie podekscytowany jej opowiadaniem — odnalazłaś ją?

— Podziękowałam i pobiegłam do samochodu. Szpital był kawałek drogi od tej szkoły. Pamiętam, że jechaliśmy dość długo, zanim dotarliśmy do tej placówki. To był dość obskurny szpital, ale już przywykłam do takich widoków. Nie zaliczyłabym go do najbardziej higienicznych miejsc. Stare łóżka, żółtawa pościel i karaluchy biegające po korytarzu. Zobaczyłam nieduże okienko za kratami, które, jak się domyśliłam, stanowiło punkt przyjęć. Pani siedząca w okienku zdawała się być bardzo znudzona swoją pracą, bo właśnie czyściła drewnianym patykiem swoje zęby. Zapytałam ją, czy jest tutaj Akos Appiah. Nie przerywając zabiegu higieny jamy ustnej, zaczęła sprawdzać w książce przyjęć. „Jest ktoś taki w lewym skrzydle, pokój 276” — odparła niewyraźnie, szorując patykiem po zębach. Pamiętam, jak szłam z mieszanymi uczuciami do tego pokoju, zadając sobie pytania: „Co się z nią stało? Dlaczego wylądowała w tym miejscu? Może to z niedożywienia. Może po prostu zasłabła? Czemu nie szukałam jej wcześniej? Tak ciężko pracowała, że pewnie się przemęczyła”. Miałam milion myśli w głowie. Tłumaczyłam sobie, że to nic poważnego, że pewnie zaraz poczuje się lepiej. Powoli zbliżałam się do właściwego pokoju. Na korytarzu dostrzegłam pielęgniarkę. Była niedużego wzrostu, miła z twarzy, więc zagadnęłam ją: „Wiesz może, gdzie leży Akos Appiah?”. „Ach, tak. Drugi pokój na lewo. Ale nie wydaje mi się, że będzie w stanie porozmawiać”. Ruszyłam do tego pokoju bez czekania na jej dalsze wyjaśnienia. Kiedy ją zobaczyłam… To było takie przerażające. — Podbródek Anny zaczął drgać i mówiła płacząc. — Oczy miała zamknięte, dołki policzkowe widocznie zapadnięte, a kości policzkowe wyraźnie jej wystawały. Była strasznie wychudzona. Głowa zupełnie pozbawiona włosów, przechylona na prawo, a twarz bez blasku i blada. Podeszłam do łóżka, z oczu leciały mi łzy i nie mogłam ich powstrzymać. Taka młoda dziewczyna. Obok, na szafce przy szpitalnym łóżku, leżał skrawek papieru. To był liścik:


Drogi Buba!

Nie dałam rady! Tak się starałam, żebyś miał dobre życie, ale on mnie pokonał. Ostatnia rada: NIGDY, PRZENIGDY NIE ZBLIŻAJ SIĘ DO WYSYPISKA!

Twoja kochająca siostra,

Akos

Odłożyłam liścik na jego miejsce. Chwyciłam jej młodą rękę i zaczęłam głaskać. Usiadłam na krześle, głowę opierając o jej ramię. Zadawałam sobie pytania: „Boże, dlaczego akurat ona? Dlaczego ona? Dlaczego zawsze zabierasz szlachetnych ludzi? Nienawidzę cię i tego twojego świata!”. Zrodził się we mnie gniew i ciągle narastał. „Byłaś taka dzielna” — wyszeptałam, szlochając. Poczułam dotknięcie ręki na moim ramieniu. To była ta mała pielęgniarka. „Ma raka mózgu. Zbyt późno wykryty, a zresztą i tak pewnie by nie było ani środków, ani możliwości, żeby coś z tym zrobić. Zasnęła po południu. Dostała morfinę, więc nie będzie cierpiała”. — Próbowała mnie pocieszyć. „Ale jest taka młoda, jak to możliwe?” — zapytałam. „To coraz powszechniejsze. O wielu osobach nie wiemy, bo nie mają nawet pieniędzy, żeby tu przyjść. Wysypisko białych ludzi zbiera swoje żniwo”. Pocałowałam dłoń Akos i odeszłam. — Po tym nastąpiła krótka przerwa.

Słuchałem jej uważnie, robiąc w czasie wizyty krótkie notatki.

— Widzisz, świat nie jest dla mnie. To nie jest miejsce, w którym mogę się odnaleźć. Ludzie mówią: „To normalne, to się zdarza, nic nie poradzisz”. Ale to nie jest normalne, jedynie oni są nienormalni. Ten świat mnie już nie interesuje, bo nie przedstawia sobą nic, co reprezentowałoby humanitaryzm i wrażliwość.

— Anno, ty jesteś wrażliwa. I naprawdę ta historia poruszyła mnie do głębi. I masz rację, śmierć nie jest czymś oczywistym. Jest przeciwieństwem tego, do czego zostaliśmy stworzeni.

— I co z tego, że to cię poruszyło? — powiedziała ze złością. — Za chwilę i tak o tym zapomnisz. Bo tacy jesteśmy: zepsuci i niewrażliwi, zgnili aż do szpiku kości. Nikogo na tym świecie to nie obchodzi, co się dzieje z innymi ludźmi. Myślimy tylko o sobie!

— Ale ty pamiętasz. Ty o tym myślisz. Dla ciebie ona to nie wszyscy. W swoim życiu dokonujemy wyborów, samostanowimy o sobie, o tym, co i jak myślimy. Więc nie mów, co robią inni. Pomyśl, co ty możesz dla niej zrobić.


**

— Dla niej? Przecież ona już nie żyje. Jak może coś zrobić dla niej?

— Oczywiście nie dosłownie. Możemy jednak coś zrobić dla pamięci o kimś. Możemy spełnić czyjeś niespełnione marzenia.

— To prawda. Jednak ludzie wrażliwi nie radzą sobie w dzisiejszych czasach. Przejmują się rzeczami, na które nie mają wpływu. Bo przecież nie mamy wpływu na ludzi, którzy są oddaleni od nas o tysiące kilometrów.

— Tak to sobie często tłumaczymy, bo tak jest łatwiej. Czujemy się usprawiedliwieni…

— Co masz na myśli?

— Zobacz, bez opamiętania popadliśmy w wir konsumpcjonizmu.

 Ale co to ma wspólnego z tymi ludźmi?

— Ano właśnie ma. Staliśmy się samolubni. Uważamy, że cały świat należy do nas i możemy robić z nim, co chcemy, nie zważając na konsekwencje i na to, jak to odbija się na innych ludziach. Czy zdajesz sobie sprawę, że to, co kupujemy, musiało być przez kogoś wyprodukowane i że często było wyprodukowane przez niewolniczą pracę dzieci, kobiet i mężczyzn.

— I co ja miałabym z tym zrobić? Nie ja to tak skonstruowałam.

— Tak, ale ty masz wpływ na to, co i dlaczego kupujesz. Czy zmieniasz telefon, bo wyszedł nowszy model, czy kupujesz nową sukienkę tak po prostu, czy dla potrzeby? Rozumiesz? Na tym to polega. Powinniśmy coś kupować, gdy tego potrzebujemy lub gdy coś przestało działać, spełniać swoją rolę. Wielkie koncerny zarabiają biliony dolarów rocznie, wykorzystując reklamę i rozbudzając w nas pragnienia. A my ulegamy tej propagandzie. Jak zaczarowani kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy. Więc to prawda, nie mamy bezpośredniego wpływu na tych ludzi, ale mamy wpływ pośredni. Swoim zachowaniem możemy pokazać, że nie zgadzamy się na to, co nam zaproponowano i że nie chcemy w taki sposób eksploatować zasobów ludzkich i naszego środowiska. Właśnie tak możemy pokazać, kim naprawdę jesteśmy. Peter dobrze to rozumiał, bo życie nauczyło go doceniać najdrobniejsze rzeczy.

— W jego czasach na wiele rzeczy patrzono inaczej. Może faktycznie się w tym wszystkim pogubiliśmy. Z tego, co opowiadał, wynika, że pochodził z trudnej rodziny, w której panowała przemoc?

— O tak, zdecydowanie. Dochodziło tam do skrajnych aktów przemocy.

— Peter miał jeszcze rodzeństwo?

— Tak, miał starszą siostrę, Oliwię. Jego mama kilka razy poroniła. Kiedy jego ojciec dowiadywał się o tym, że jest w ciąży, bił ją z całych sił po brzuchu. Był tyranem. Katował ją. Nigdy nie miał na nią względu. Musiała pracować na gospodarce niezależnie od tego, czy była chora, czy nie. Kiedy nie miała nawet sił wstać, zwlekał ją z łóżka i kazał przygotowywać mu kolację. Musiała mu usługiwać nawet z wysoką gorączką. To było straszne. Przeszła bardzo wiele.

— Jak myślisz, z jakiego powodu ojciec Petera był tak strasznym człowiekiem?

— Peter za dużo mi o nim nie mówił. Nie lubił opowiadać o tych sprawach. Ale wspomniał, że jego ojciec stracił rodziców na wojnie. Przygarnął go jakiś pan zarządzający wielkim folwarkiem i zaprzągł do roboty. Ponoć był despotą i lał go niemiłosiernie. Nie wiadomo, w jaki jeszcze sposób go krzywdził. To mogło mieć wpływ na fakt, że swój gniew i złość wyładowywał na swojej rodzinie.

— A matka Petera?

— Pochodziła z biednej rodziny. Jej rodzice też poumierali, kiedy była jeszcze młodą dziewczyną. Wcześnie wyszła za mąż. Była delikatna i niedoświadczona. Pozbawiona wsparcia z zewnątrz. Prawdopodobnie dlatego trwała w tym toksycznym związku.

— No dobrze, a wracając do samego Petera: jakim był człowiekiem, jak byś go opisał, tak prywatnie?

— Przede wszystkim był estetą. Zdecydowanie był człowiekiem z klasą. Przykładał wagę do detali i nie lubił kiczu. Był człowiekiem, który nigdy nie odpuszczał i osiągał postawione cele. Nie lubił zaczynać rzeczy i ich nie kończyć. Była w nim też nuta szaleństwa, niewinnego dziecka.

— Szaleństwa? Co masz na myśli?

— Pamiętam… Kiedyś poszliśmy do jakiegoś elektromarketu czegoś poszukać. Peter zobaczył odtwarzacz muzyczny. Taki, wiesz, możesz sobie wybrać dany utwór, nakładasz słuchawki i słuchasz. Wyglądało to dość osobliwie, kiedy zobaczyłem, jak człowiek po pięćdziesiątce siada po turecku na podłodze i, zapominając o bożym świecie, zaczyna na głos śpiewać odtwarzaną piosenkę. Odleciał gdzieś daleko. Jakby założenie słuchawek sprawiło, że nikt go nie słyszy. Po chwili zorientował się, że coś jest nie tak, że jednak nie jest sam, kiedy wszyscy będący w sklepie wlepili w niego wzrok. Najzabawniejsza była jego reakcja. Szybko się podniósł, zdjął słuchawki, poprawił marynarkę i, jak gdyby nigdy nic, dumnie zaczął przechadzać się po sklepie. To właśnie było w nim niesamowite. Z jednej strony jego niezwykła dojrzałość, a z drugiej strony dziecinność. To sprawiało, że czułeś się przy nim swobodnie. To czyniło go kimś wyjątkowym.

— To musiała być zabawna chwila. A jak byś opisał współpracę Petera z pacjentem?

— Sądzę, że przykład Tommy’ego odpowie na to pytanie. Posłuchaj

ROZDZIAŁ III

Tommy

Nangar Chel

— Od kiedy tylko sięgam pamięcią, moje życie było związane z ciągłym stresem. Pamiętam dokładnie, jak wyglądał 16 sierpnia 2007 roku, kiedy nasz patrol został wezwany do akcji po tym, jak około 8:15 rano pojazd ISAF wjechał na minę w pobliżu miejscowości Nangar Chel. Od samego początku nasz kontyngent napotykał problemy w Afganistanie. Nasz sprzęt uległ awarii w trakcie transportu i nie byliśmy odpowiednio wyposażeni. W jednostce panowała napięta atmosfera. Kiedy wszystko zdaje się iść jak po grudzie, nie myślisz do końca trzeźwo i jesteś narażony na podejmowanie niekoniecznie rozsądnych decyzji. Wyjeżdżając z bazy, nie wiedzieliśmy, jaka czeka nas tam sytuacja i jakie są rozkazy. To był upalny dzień. Temperatura wahała się w granicach 35—38 stopni Celsjusza. Było tropikalnie. Lekki wiatr sprawiał, że widziałem, jak unoszące się ciepłe powietrze faluje. Mundur, który miałem na sobie, wraz z całym ekwipunkiem przyklejał mi się do lepkiego od potu ciała. Po czole spływały krople. Jedziesz i zastanawiasz się, co cię tam spotka. Modlisz się do Boga, żeby wszystko dobrze się skończyło. — Tommy, bo tak ma na imię mój kolejny pacjent, leżał teraz na kozetce.

Był specyficzny, niejednorodny i to mnie w nim ciekawiło. Dobrze, kiedy pacjent cię ciekawi. Poświęcasz mu wtedy więcej uwagi i jesteś skupiony, co sprawia, że lepiej analizujesz jego sytuację, a w konsekwencji terapia jest skuteczniejsza.

Najgorsze dla psychoanalityka jest popadanie w rutynę i schematy. Większość takich lekarzy czyni swoje terapie nieefektywnymi. Trzymanie się pewnych schematów jest potrzebne, bo w każdym z nas powielają się one w pewien sposób, ale wtedy nadchodzi moment oddzielenia, czyli ukierunkowania i określenia konkretnej drogi dla indywidualnej jednostki. Ci, którzy tego nie robią, ponoszą porażkę.

Powiedziałem, że był specyficzny. Oczywiście składało się na to wiele czynników. Jednym z nich było to, że nigdy nie umiał usiedzieć w czasie terapii w jednym miejscu. Na pierwszy rzut oka widać było, że był zestresowanym człowiekiem. Zazwyczaj zaczynał terapię, siedząc na krześle, później kładł się na kozetce, a było naprawdę dobrym znakiem, kiedy kończył, patrząc przez okno w stronę parku.

Spotykam się z nim regularnie od pół roku. Raz, czasami dwa razy w tygodniu. Dużo czasu mi zajęło, żeby go otworzyć i żeby zaczął opowiadać. Kiedy przyszedł do mojego gabinetu, był wrakiem człowieka. Stało się to po tym, jak po powrocie z wojny został zaangażowany w proces o dokonanie zbrodni wojennej. Teraz zaczął mówić. I z każdą sesją mówił coraz więcej. To napawało mnie optymizmem.

— Dojechaliśmy na wyznaczone miejsce. To był górzysty obszar. Oprócz wiatru, który świszczał, gdy z większą siłą wpadał do pojazdu, panowała kompletna cisza. Otoczenie widzisz tylko przez wąskie okienka, by zobaczyć ewentualne zagrożenie. Siedzieliśmy w starym, zdezelowanym i nieopancerzonym hummerze. Dodatkowo mieliśmy problem z łącznością. Rozkazy, jakie otrzymywaliśmy, były niespójne i niewyraźne. Obok mnie siedział mój przyjaciel, z którym znałem się od lat szkolnych. Miał na imię Ben. Wychowaliśmy się na tym samym osiedlu. Mieszkaliśmy dwa bloki od siebie. Razem chodziliśmy do zerówki, następnie do podstawówki i technikum wojskowego. Wspólne dyskoteki i tym podobne zabawy. Byliśmy nierozłączni. Ja zawsze byłem tym nieśmiałym. Ben zarzucał jakiś pomysł i przechodziliśmy do jego realizacji. Tak też się zaciągnęliśmy do woja. Ben był bardziej wyluzowany niż ja. Wydawało się, że wszystko po nim spływa jak po kaczce. Siedział wtedy, w czasie tej felernej misji, żując gumę. Ja byłem bardziej wrażliwy i bardziej wszystko przeżywałem. Dostaliśmy rozkaz otworzenia ognia w kierunku wzgórz, gdzie znajdowały się wrogie odziały talibów. Po jakimś czasie przyszedł kolejny rozkaz, że mamy wstrzymać ostrzał. Pył po pociskach opadał, a my mieliśmy udać się w to miejsce. — W tym momencie przerwał opowiadanie.

Tommy podniósł się z kozetki i usiadł. Nie był bardzo wysokim mężczyzną. Może z metr osiemdziesiąt, ale był grubej kości i miał kalisteniczną sylwetkę. Zgiął się w pół i nerwowo gładził sobie dłońmi ogoloną na 3 mm głowę. Ta postawa wyraźnie mi pokazała, że narosły w nim negatywne emocje i szuka ukojenia.

— Co było dalej? — zapytałem spokojnym głosem.

Cisza trwała jeszcze chwilę, po czym rzekł:

— Potrzebuję czegoś na sen. Nie mogę spać. To jest straszne i to mnie już wykańcza. Dłużej nie dam rady. Leżę całą noc w łóżku, wiercę się, przewracając z jednego boku na drugi. Wszystko się zawaliło! A kiedy już zasnę, przychodzą koszmary. Budzę się zdyszany, cały mokry i znowu nie mogę spać. I tak od kilku lat. Błagam cię, pomóż mi, już dłużej tego nie zniosę! Chcę się położyć i zasnąć. Chcę przespać chociaż jedną noc jak normalny człowiek. — Dobrze go rozumiałem. Też miewałem okresy bezsenności w moim życiu. Było mi go strasznie żal. Widziałem, jak bardzo jest rozbity, jak bardzo chciałby wyrzucić z siebie wszystkie negatywne emocje, ale nie może. Nie umiał nawet płakać, chociaż to przyniosłoby mu znaczną ulgę.

— Opowiedz mi, co to za koszmar?

— Nie mogę. Nie dam rady tego opowiedzieć! — mówił, podnosząc głos. — To mnie przeraża. Nikomu nigdy o tym nie mówiłem. Nie jestem w stanie — mówiąc to, pocierał głowę dłońmi, teraz już zaciśniętymi w pięści, aż miał ją całą zaczerwienioną.

— Właśnie teraz jest ten moment, żebyś to powiedział. Tutaj jesteś bezpieczny. Wszystko zostaje między nami, nic nie jest nagrywane. — Na naszych sesjach nie używamy telefonów komórkowych ani nagrań. Telefony są wyłączone. — Jeśli chcesz, żebym ci pomógł, muszę wiedzieć, co za koszmar cię męczy.

— Dojechaliśmy do tej wioski. Stało tam kilka betonowych domów bez okien. Panowała cisza. Wysiedliśmy z naszych pojazdów. Było nas siedmiu. Mieliśmy przygotowaną broń, w razie gdyby ktoś otworzył ogień w naszą stronę. Podeszliśmy do pierwszego budynku. To, co zobaczyliśmy, było przerażające. To byli cywile, ludzie, których my przed paroma minutami ostrzelaliśmy. Rozumiesz?! Okropny błąd! To uczucie, kiedy dochodzi do ciebie informacja, że zaatakowałeś bezbronnego. Ale skąd mieliśmy wiedzieć? Takie były rozkazy, po prostu je wykonywaliśmy.

— Co utkwiło w twojej pamięci? — zapytałem, widząc, jak wiele emocji go to kosztuje.

— Pamiętam matkę trzymającą dwunastoletnią córkę na rękach i wyjącą wniebogłosy. Zaczęliśmy sprawdzać kolejne domy. Popatrzyłem na Bena, który był przerażony tak samo jak ja. Ktoś z naszych zaczął składać raport do centrali o tym, co zaszło i ile mamy trupów oraz poszkodowanych. Ale to było jeszcze nic, najgorsze się dopiero zaczęło. Weszliśmy do jednego z budynków, by pomóc poszkodowanym. Wtedy rozległ się pierwszy świst i po nim huk uderzenia. Pocisk z wyrzutni rakiet uderzył w jeden z budynków. Skierowaliśmy się do drzwi, żeby zobaczyć, jaka jest sytuacja. Zauważyliśmy, że część naszych oberwała. Poszedł raport, że jesteśmy pod ostrzałem i prosimy o wsparcie, najlepiej z powietrza. Wróg nie był w dużej odległości, około 200metrów, ale teraz wydaje mi się, że nawet bliżej. Niektórzy próbowali dostać się do hummera lub rosomaka postawionych niedaleko. Jeden z naszych zaczął biec. Wtedy rozległy się strzały z pistoletów maszynowych typu uzi, kaliber 9milimetrów. Wyrzuca on 600 kul na minutę. Nasz kolega oberwał po nogach i padł jak długi na ziemię. Reszta naszych też otworzyła ogień. Ben, widząc, jak kolega z naszej brygady pada, wybiegł w jego stronę. Chciałem go złapać i powstrzymać, ale wszystko rozegrało się tak szybko… Zdążyłem tylko krzyknąć: „Ben nie!”. Poczułem, jak coś ciepłego i gumowego we mnie uderza, po czym padłem na ziemię. Nie mogłem złapać tchu. Pył w powietrzu sprawiał, że zacząłem się dusić. Nie mogłem się ruszyć. Byłem przygnieciony kawałkami gruzów. Byłem oszołomiony. Bębenki w moich uszach mocno oberwały. Nic nie słyszałem z wyjątkiem jednego bardzo wysokiego dźwięku, który sprawiał wrażenie, jakby głowa miała zaraz eksplodować. Pamiętam, że pomyślałem wtedy: „Boże, zabierz mnie z tego świata”. Po kilku minutach, jak mi się wydaje, zacząłem dochodzić do siebie. Rozumiesz, odzyskiwać świadomość tego, co się właśnie stało. To, jak działa nasz mózg, jest nieprawdopodobne. Koduje każdą milisekundę i może wrzucić ci ją z powrotem do głowy. Możesz odtworzyć każdą chwilę lub usunąć ją całkowicie. Spróbowałem się poruszyć i usprawnić własną rękę. Dotknąłem swojej twarzy. Wraz z brudem na dłoni miałem krew i coś, co było przyklejone do mojej skóry. Czułem zapach spalenizny, czegoś zwęglonego, wyczułem to palcami i próbowałem oderwać. Udało mi się urwać jeden kawałek, spojrzałem na to i zacząłem panikować. Nie wiem, co sobie wtedy myślałem, ale zacząłem się miotać i krzyczeć w strasznej rozpaczy. Po chwili krzyczałem: „Ben! Ben!”. Ale nikt nie odpowiadał. Byliśmy pod ciągłym ostrzałem. Zdawało mi się, że to trwa wieki. Znikąd nie było pomocy. W ustach czułem piach i suchość. Każdy kolejny oddech sprawiał ból, jakby wbijało się we mnie milion małych szpilek. Znowu dotknąłem twarzy i znalazłem kolejny kawałek czegoś upieczonego i wtopionego w moje ciało. Kiedy to oderwałem i popatrzyłem na to… — Zakrył dłońmi twarz i głośno jęknął. — To była skóra.

— Czyja skóra? — zapytałem.

— Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale teraz już wiem. Kiedy Ben wybiegł, dosłownie po chwili uderzył w niego pocisk ziemia-powietrze. W ułamku sekundy jego ciało rozbryzgało się na miliony kawałków, paląc się jednocześnie. Krew i niedopalone kawałki skóry uderzyły we mnie, wtapiając się w moje ciało. Siła uderzenia ogłuszyła mnie na jakiś czas i sprawiła, że budynek, obok którego stałem, częściowo się zapadł. W końcu usłyszałem helikopter i wtedy straciłem przytomność. Obudziłem się, jak mi powiedziano, po czterech dniach. Widzisz te blizny tutaj i tutaj, i tutaj? — zapytał.

— Tak — odpowiedziałem ściszonym głosem. Historia, jaką mi opowiedział, była przerażająca. Teraz musieliśmy się z tym zmierzyć razem. I musiałem sprawić, by mógł znowu zasnąć.

— To różne kawałki szkła, betonu, stali, kul, które wbiły się w moje ciało. Straciłem jedną nerkę i znacznie pogorszył mi się słuch. Ale to nie ma znaczenia. Widzisz te dołki na policzkach. — Miał dwa widoczne wgłębienia w miejscu, które mi pokazał. — To te miejsca, z których wyrwałem sobie skórę Bena. — Zamilkł na chwilę. — Nie ma dnia, żebym o tym nie myślał. Nie ma dnia, żebym nie wstał z łóżka, poszedł do toalety, spojrzał w lustro i żeby to mi się nie przypomniało. To życie, to moje życie stało się dla mnie przekleństwem. Chciałeś wiedzieć, to teraz wiesz. To jest mój koszmar, który budzi mnie co noc. Koszmar, który jest realistyczny, bo jest prawdziwy. Koszmar, w którym każdej nocy czuję i widzę czerwoną krew i nadpalone kawałki skóry mojego przyjaciela uderzające w moje ciało i twarz. — Cała ta historia, jaką mi opowiedział, wywarła na mnie duży wpływ i przeniosła mnie do lat mojego dzieciństwa.

Kiedy jesteś małym dzieckiem lub dorastającym chłopcem w wieku 12 może 14 lat, twój mózg ma bujną wyobraźnię i jest niezwykle chłonny. Generalnie te dwa zjawiska są bardzo naturalne i pożądane. Pod warunkiem, że to, czego doświadczasz, jest pozytywne lub pouczające.

Moja rodzina nie zafundowała mi nic z tych rzeczy. Wszystko, co mnie spotkało, wyraźnie zapisywało się w moim mózgu, tworząc nieusuwalne ścieżki pamięci, które nie wiadomo, kiedy się uruchamiają i wrzucają w świadomość obrazy. Obrazy tak wyraźne, jakby rozgrywały się tu i teraz.

Mój ojciec był pełen nienawiści i agresji. Wyżywał się na nas, kiedy tylko chciał. Często maltretował moją mamę, siostrę i oczywiście ja nie należałem do wyjątków. Nie mieliśmy za dużo rzeczy w domu. Ojciec był alkoholikiem, więc nawet jak coś zarobił, to i tak to przepił. Pracował jako drwal w lesie.

Nasz dom był w wiosce, a w zasadzie na jej skraju. Byliśmy odizolowani od ludzi. To dawało mu sporą kontrolę nad nami i możliwość bestialskiego traktowania nas. Nie wiem, czemu tak było, ale największą przyjemność, jaką miał, to pozbawiać innych ludzi radości. Na naszym podwórku obok rozwalającej się szopy trzymaliśmy na łańcuchu psa. Nazywał się Leo. Bardzo lubiłem spędzać z nim czas. Robiłem to po szkole, kiedy ojca jeszcze nie było w domu. Leo był moim prawdziwym przyjacielem. Rozmawiałem z nim jak z człowiekiem, bawiłem się. Dla mnie był jak kolega z podwórka. Bardzo mnie lubił i zawsze radośnie machał ogonem, kiedy mnie zobaczył.

Mieliśmy w zwyczaju chodzić razem na łąkę znajdującą się na górce. Patrzyłem, jaki jest szczęśliwy na wolności i jak hasa wśród długiej trawy. Czasami mu się chowałem. Wtedy Leo rozpoczynał poszukiwania. Szukał mojego zapachu swoim małym, czarnym noskiem. Biegał w podskokach i poszczekiwał, żebym dał mu jakiś znak. Kiedy podskakiwałem i go wołałem, zaczynał biec do mnie, ile tylko miał sił w swoich krótkich łapkach. Potem skakał na mnie i lizał po twarzy, a ja padałem na ziemię i śmiałem się. To chyba najlepsze momenty z mojego dzieciństwa. Nie przypominam sobie nic lepszego.

Lubiłem siadać na samej górze tej łąki, po której wspólnie biegaliśmy. Rozciągał się z niej piękny widok na znajdujące się w oddali jezioro, las, pola i łąki. Wydawało mi się wtedy, że świat jest nieskończenie wielki, a my nie mamy możliwości wydostania się z miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Siedziałem tam tak z przykurczonymi nogami i głową położoną na nich. Leo siadał obok mnie i patrzył gdzieś w nieskończoną przestrzeń przed nami. Był jakby złączony ze mną w myślach. „Myślisz, Leo, że kiedyś będziemy wolni?” — pytałem go. Wydaje mi się, że on tak jak ja marzył o lepszym świecie. Chyba już wtedy myślałem sobie, że tam gdzieś daleko musi być jakiś lepszy świat. „Jeśli mi się uda — mówiłem mu — zabiorę cię z tego okropnego miejsca i będziemy razem podróżować”. Leo z językiem na wierzchu, lekko dysząc, patrzył na mnie, jakby to wszystko rozumiał. Słońce chyliło się ku zachodowi, co było sygnałem, że czas zbierać się do domu.

Kiedy wszedłem na podwórko, usłyszałem wrzaski ojca: „Jak to, nie wiesz, ździro, gdzie on jest?! Jak ten gówniarz tu przyjdzie, to zleję go, że popamięta. Czy nie wiesz, że wszyscy mają być w domu, kiedy wracam?!”. Ojciec szalał, wywracając stół i krzesła, i wrzeszczał na mamę.

Jak zwykle rzucił się na nią z pięściami. Nie wiem, jak to się stało, ale wrócił dziś wcześniej. Zawsze wracał dość późno — zaraz po tym, jak się upoił ze swoimi koleżkami. Strasznie się bałem, bo nie wiedziałem, co mi zrobi. Ale nie chciałem, żeby mama cierpiała z mojego powodu. „Tutaj jestem, tato, tutaj!” — ujawniłem się.

Usłyszał, podniósł się znad mojej mamy, która od ciosów leżała na ziemi. Widziałem ten jego wściekły wzrok. I moment, w którym na mnie ruszył. Wiedziałem, że nie mogę uciec. Nie miałem dokąd. Złapał mnie za koszulkę, po czym uderzył z całej siły z płaskiej dłoni w twarz. Upadłem. Leo zaczął zajadle szczekać na niego, stając jak prawdziwy przyjaciel w mojej obronie.

Wtedy zobaczyłem w jego oczach błysk. „Jazda do domu!” — wrzasnął. Podniosłem się i uciekłem do domu. Patrzyłem przez okno, co zrobi. Zorientował się, że Leo był dla mnie cenny. I już wiedział, jak może mnie ukarać. Złapał Leo za grzbiet i krzyczał: „Ty głupi kundlu! Będziesz na mnie warczał i szczekał?! O nie! Pożałujesz tego!”. Wszedł do szopy i po chwili z niej wyszedł. W jednej ręce trzymał Leo, a w drugiej siekierę. Ruszyłem mu na ratunek. Wybiegłem z domu i krzyczałem co sił w płucach: „Nic mu nie rób! On nie chciał. Błagam!”. Kiedy jeszcze biegłem, ojciec położył głowę Leo na pieńku i jednym zamachnięciem siekiery odciął mu głowę. Pamiętam ścisk, który poczułem w klatce piersiowej. Potknąłem się i upadłem. Głowa mojego przyjaciela leżała obok pieńka, a krew sączyła się po ziemi. Zacząłem szlochać, ale nie mogłem, bo mój ojciec chwycił mnie za koszulkę i zawlókł do domu, ciągnąc po ziemi. To był dzień, w którym straciłem mojego jedynego przyjaciela. Pierwszy raz w życiu poczułem dwa skrajne uczucia: żal po stracie kogoś bliskiego i nienawiść do kogoś bliskiego. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nawet nie mogłem go opłakiwać.

— Tommy, dzisiaj zrobiłeś krok milowy — powiedziałem po chwili namysłu i migawce z moich wspomnień — w powrocie do zdrowia emocjonalnego. Jestem z ciebie naprawdę dumny. Masz za sobą długą drogę, ale mamy przed sobą jeszcze kawałek do przejścia. Nie mówię, że będzie łatwo. Nie wiem, czy nam się uda.

— Nie wiesz, czy się uda? — zapytał z niedowierzaniem.

— Nie wiem. — Prowokowałem go.

— To co z ciebie za terapeuta?! Chyba od tego jesteś, żeby mi pomóc, nie? — Zaczął nerwowo chodzić po gabinecie. — Byłem już u kilku terapeutów, ale nikt nie był w stanie mi pomóc. Powiedzieli mi, że ty jesteś najlepszy i że jak ty mi nie pomożesz, to już chyba nikt. A ty mi mówisz: „Nie wiem, czy ci pomogę”? — Kiedy to mówił, nerwowo wymachiwał rękoma. Na koniec złapał się za głowę, dodając: — Jezu, nikt nie jest w stanie mi pomóc, co ja jeszcze robię na tym świecie.

— Nie powiedziałem, że nie jestem w stanie ci pomóc. Powiedziałem, że nie wiem czy mi, czy nam się to uda. Moim zadaniem nie jest powiedzieć ci, że z tego wyjdziesz i że będziesz mógł znowu spać.

— To po co tu jesteś? Po co ja tutaj, w takim razie, marnuję czas? — mówił z oburzeniem.

— Nie marnujesz. Ale ja nie wiem, czy ci się to uda. Prawda jest taka, że ja mogę cię na coś naprowadzić, ale to ty musisz wykonać większość pracy. Tylko ty możesz sobie pomóc. Tylko ty możesz przejąć kontrolę nad tym, co jest w twojej głowie. Nikt nie może tego zrobić za ciebie. Większość ludzi nie daje rady, bo nie są gotowi na sugestie. Chcieliby, żeby problemy zniknęły automatycznie jak za dotknięciem magicznej różdżki. Ale ten świat to nie bajka. Jest prawdziwy, jest bolesny, więc nasze, twoje działania muszą być nastawione na pracę, na ćwiczenie swojej siły emocjonalnej. To musisz zrobić sam. Ja będę ci tylko towarzyszył w tej podróży. Będę twoimi drogowskazami, które naprowadzą cię na właściwą drogę niczym nawigacja. A wtedy, kiedy odnajdziesz już swoją trasę i poczujesz się na niej znajomo i bezpiecznie, będziesz podróżował sam. To jest moje zadanie. Najważniejsze, że teraz rozumiemy, gdzie jesteśmy…

— A gdzie jesteśmy? — zapytał już spokojniej.

— W traumie. I to od bardzo dawna. Musimy ją opuścić jak najszybciej.


**

— Peter faktycznie miał renomę wybitnego psychoanalityka. Czytałam wiele jego artykułów, które pisał do prasy. Rzeczywiście był pionierem w wielu dziedzinach prowadzenia terapii. Jednak nurtuje mnie pewna kwestia. Ta scena z obcięciem głowy psa jest przerażająca. Jak on sobie radził z własną, straszną przeszłością połączoną z traumami jego pacjentów? Tym bardziej, że do każdego z nich podchodził bardzo indywidualnie.

— Może to czyniło go kimś wyjątkowym. Może właśnie dlatego był pionierem w różnych dziedzinach. A może właśnie dzieciństwo, dorastanie, sprawiło, że stał się kimś bardziej zahartowanym, odpornym na przeciwności życia i na to, by iść do przodu, kiedy wieje prosto w twarz.

— Ale czy nie jest tak, że tak straszna przeszłość powoduje zachowania destrukcyjne? Jego ojciec właśnie przez złą przeszłość prawdopodobnie stał się katem. Peter sam powiedział, że po śmierci Leo zrodziła się w nim nienawiść do drugiej osoby.

— Peter tak nie uważał. On nie uważał, że przeszłość musi definiować twoją przyszłość.

— Tak, ale jednak badania i praktyka uczą, że przeszłość ma wpływ, że definiuje ludzi, że ciągnie się za nimi. Większość psychopatów miało ojców katów, tzw. zimny chów, lub mieli zaburzenia w kontakcie z matkami.

— Myślę, że jedno nie zaprzecza drugiemu. Peter znał najróżniejsze badania i uważnie się im przyglądał. Rzecz w tym, że cokolwiek by się nie działo w twojej przeszłości, ciągle masz wybór.

— Jaki wybór?

— Wybór tego, kim się staniesz. Wiesz, jak powstaje perła?

— Tak, chyba o tym słyszałam.

— Do małży dostaje się ziarenko piasku lub jaja jakichś pasożytów. Wtedy nabłonek małży wydziela substancję wapienną, która z czasem prowadzi do tego, że powstaje piękna, szlachetna, wyjątkowa i droga perła. Podobnie jest z nami. Możemy pozwolić, by nasza przeszłość, powiedzmy, to drobne ziarenko nas zniszczyło i sprawiło, że staniemy się bezużyteczni. A możemy na gruzach przeszłości zacząć bardzo powoli i stopniowo budować piękną osobowość, rozwijać to, co dobre i szlachetne. Możemy to, co niewłaściwe, jak gniew, złość, zazdrość, nienawiść, oblec masą perłową. Dzięki temu będziemy nie tylko piękni, ale też odporni na życiowe niepowodzenia.

— Hmm, bardzo ładne porównanie. Chyba zanotuję.

— To jednak nie oznacza, że Peter nie miał problemów, że podchodził do wszystkiego na chłodno. Wręcz przeciwnie. Jego wrażliwość sprawiała, że bardzo często cierpiał. Cierpiał razem ze swoimi pacjentami. Często bardzo go to przytłaczało.

— I jak sobie z tym radził?

— No cóż, każdy musi znaleźć coś, co mu pomoże wyciszyć swój organizm, znaleźć ukojenie. Coś takiego, co będzie odprężać. Ludzie często robią bardzo podstawowy błąd, za który płacą niezwykle wysoką cenę. Nie słuchają swojego ciała. Sami stają się dla siebie oprawcami i katami. Przyzwyczajenia i rutyna doprowadzają ludzi do zguby. Całymi latami wykonują pracę, która w ogóle im się nie podoba i która dodatkowo naraża ich na ogromny stres. Ich organizm krzyczy wtedy: „Zmień coś! Potrzebuję odpocząć!”. Ale ludzie tego nie słuchają. Zagłuszają to piciem alkoholu, szałem zakupowym i na wiele innych sposobów. Boją się dokonać zmian. Chwilowa destabilizacja tak ich przeraża, że tkwią przez swoje najpiękniejsze, produktywne lata w czymś, co powoduje, że są nieszczęśliwi. Odwagą jest to, co robił Peter. Odwaga to słuchanie swojego organizmu, a nie walczenie z nim. Peter tak robił. Jeśli był zmęczony, to przeznaczał czas na odpoczynek. Jeśli był przytłoczony czymś, szukał ciszy i samotności. Bardzo lubił pływać łódką po jeziorze. Wiosłował, ile sił w rękach. Później się zatrzymywał i dryfował. Słuchał fal uderzających o łódź czy kumkania żab. Obserwował przyrodę, ważki, ryby świecące pod powierzchnią wody. Bardzo lubił muzykę klasyczną, francuską. Będąc w domu, puszczał ją sobie i przenosił się w inny wymiar. To pozwalało mu oczyścić umysł. Naładować baterie. Spojrzeć na coś z nowej perspektywy. Kiedy czuł się zbyt wyczerpany, rezygnował z części wykładów na Uniwersytecie. Praca nigdy nie powinna być ważniejsza niż kondycja psychiczna. Kierował się prostą zasadą: pracuj, żeby żyć, a nie żyj, żeby pracować. Każdy w życiu musi znaleźć coś, czym może odświeżyć swój umysł. Niektórzy biegają, inni malują, grają w gry, chodzą na siłownię. Są tysiące sposobów.

— OK, ale skąd wiadomo, który jest najlepszy dla mnie?

— To się wie. Podpowiadają ci to twój umysł i serce. Czasami ludzie mówią: „Chciałbym podróżować. Czuję, że wtedy byłbym szczęśliwy”. I to jest to. Po prostu to zrób. Zacznij oszczędzać. Wydawaj mniej na ciuchy, gadżety, restauracje. Bo to ci nie daje zadowolenia. Robisz to, bo robią to znajomi dookoła, ale twoje serce pragnie przygody. Więc przygotuj się do przygody i działaj tak. Słuchaj tego, co ci podpowiada umysł. Nawet jeśli nie możesz zrealizować tego w większej mierze, to zobacz, co możesz zrobić lokalnie. Gdzie możesz pojechać, co nowego zobaczyć. Zaplanuj przygodę. Wyłącz komórkę. Zamiast jechać samochodem, jedź na stopa lub pociągiem. Zagadnij kogoś po drodze. Zrób sobie weekend, w którym zapomnisz o rutynie i o tym, kim jesteś na co dzień. Tak właśnie żył Peter.

— Brzmi zachęcająco. Powiedziałeś, że każdy w życiu się czegoś boi, ma jakiś lęk. Powiedzmy strach przed zrobieniem czegoś nowego. Co było jego największym lękiem?

ROZDZIAŁ IV

Ruben

Wojna domowa

Nigdy nie wiemy, kiedy dopadną nas demony przeszłości. Nie wiemy tego, tak jak alkoholik na odwyku nie ma najmniejszego wpływu na to, kiedy będzie miał kolejny głód alkoholowy. Po prostu nie mamy na to wpływu. Jednak mamy wpływ na to, jak zareagujemy na tę sytuację. To czas sprawdzenia, czy jesteśmy gotowi, silni i wystarczająco wyleczeni, by normalnie funkcjonować w tym jakże nienormalnym społeczeństwie.

Mądry człowiek nigdy nie powinien być zbyt pewny siebie. Jest oczywiście znacząca różnica między tym, że mamy pewność siebie, a tym, że jesteśmy zbyt pewni siebie. To pierwsze trzeba rozwijać, a tego drugiego — unikać jak ognia. Trzeba znać wartość samego siebie. Jest to niezbędne, żeby prowadzić zdrowe relacje z innymi. Dobrym tego przykładem jest biblijny Jezus. Ludzie do niego lgnęli i dobrze się przy nim czuli. Dlaczego? Bo był stabilny emocjonalnie. Niewiele rzeczy, jeśli w ogóle takie były, mogły go wyprowadzić z równowagi lub obrazić. Pan Jezus z pewnością miał poczucie własnej wartości. Opinia innych na jego temat nie miała dla niego większego znaczenia, bo on sam wiedział, jaką wartość przedstawia. To stanowiło o sile jego charakteru. Wiedział też, co o nim myślą ci, na których mu najbardziej zależało. Oni dołożyli kolejną cegiełkę do zbudowania jego silnej osobowości.

Ważne jest też znać swoje ograniczenia. Wtedy możemy stanowić o naszej sile. Pan Jezus dobrze o tym wiedział, dlatego nie polegał na samym sobie. Potrafił spędzać całe noce na tym, żeby rozmawiać ze swoim Ojcem. W ostatnią noc poprzedzającą jego męczeńską śmierć błagał Ojca o pomoc w wywiązaniu się ze swojego zadania — odkupienia ludzkości. Nie sądził, że sprosta temu sam, bo jest kimś, bo jest doskonały. Nie. Wiedział, że jest zależny od tego, który go stworzył.

My też musimy to wiedzieć. Współistniejemy z innymi, czy tego chcemy, czy nie, i w budowaniu silnej osobowości musimy dać przestrzeń dla właściwych, odpowiednich ludzi, którzy są gdzieś wśród nas. Ludzi, którzy mogą nas przerastać intelektualnie, przywódczo, mogą mieć wspaniały talent i wiele innych pożądanych cech. Mogą być dobrymi słuchaczami, przejawiać życzliwość itp. To właśnie takie jednostki wspierają budowanie naszej tożsamości. Nazywamy ich „wspaniałymi ludźmi”.

A jednak ze smutkiem trzeba stwierdzić, że mamy tendencję do wybierania słabszych od siebie. Ach, wtedy czujemy, że to my mamy górę. Jacy jesteśmy wspaniali. Niestety, konsekwencją tego jest, że stoimy w miejscu. Nie rozwijamy się. Nasze życie zaczyna być puste i stajemy się nieszczęśliwi.

Bycie z kimś „lepszym” od nas to przecież pojęcie względne. Zawsze ktoś w jakiejś dziedzinie okaże się jednak słabszy od nas. To prawdziwa droga do rozwoju. Być przy ludziach, którzy nas napędzają, dają nam kopa do działania, samorozwoju. To jest to! Wtedy czujesz, że żyjesz! Oddychasz pełną piersią.

Spytasz, gdzie znaleźć takich ludzi? To prawda, dzisiaj trudno o takich. Tym bardziej warto się zdobyć na wysiłek, bo tacy ludzie to skarb. To ludzie, którzy pokażą ci, jak przejść życiową niepogodę z podniesioną głową. Kiedy już znajdziesz chociaż jedną taką osobę, doceniaj ją i dawaj z siebie wszystko. Czerp to, co najlepsze, by samemu stać się „wspaniałym” człowiekiem.

A co jeśli ktoś cię tego pozbawił? Czy jesteś skazany na porażkę? Często, kiedy patrzę przez moje duże okno w gabinecie i obserwuję ludzi, myślę o tym, jak wielu z nich gdzieś się zagubiło i jak wielu mogłoby odnaleźć właściwą drogę do satysfakcji, drogę możliwą przecież do odnalezienia.

Moje rozważania przerwało pukanie do drzwi.

— Proszę, drzwi są otwarte — odrzekłem nieco głośniej, stojąc przy oknie i wpatrując się w drzewa targane wiatrem.

Do gabinetu wszedł młody, na oko dwudziestoletni, czarnoskóry, szczupły chłopak. Miał jasnoniebieskie, rurkowe dżinsy, brązową kurtkę pilotkę, a szyję owiniętą długim szalem w kolorze pomarańczowo-zielonym.

— Zapraszam, nie krępuj się.

— Nie wiem, czy to dobry pokój. Pan Peter Iwanowicz? — powiedział bardzo nieśmiało lekko przerywanymi zdaniami.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 39.98
drukowana A5
za 44.99