E-book
11.85
drukowana A5
60.25
Wakuola

Bezpłatny fragment - Wakuola


5
Objętość:
364 str.
ISBN:
978-83-8351-386-7
E-book
za 11.85
drukowana A5
za 60.25

Bratu Marcinowi — najlepszemu towarzyszowi wakacyjnych podróży.

Susza. Sztampa ściska głowę i rękę. Nie mogąc dobyć słów, spadających lawiną bełkotu — nienaoliwiona maszyna w zamkniętej kopule.

Burza. W końcu leje. Rześki strumień zebranych w całość pojedynczych kropli, przyjemnie liże mechanizm, budząc zastygły świat do życia. Klarując słowa, wiruje jak ptaszysko, gibko kreśląc na rozległych ryzach nieboskłonu to, co wykrzesać może tylko on.

I

Przekrocz próg drzwi, na których podpisał się szatan i zatańcz z jego służebnicami. W norze, gdzie kłamstwo, ból i agonia, wciągając kokainę grają w karty. Wtrącony przez resztę świata w ciemną alkowę napawaj swe zmysły, nieprzytomnie brodząc wzrokiem po potłuczonym marblitowym suficie. Wyjmij węża i zjedz jabłko od tej suki Adamie. Idź na żywioł. Zapomnij o świecie, który został za drzwiami. On już nie wróci. Zanurz wzrok w oczach, w których utopiono wszelkie nadzieje. Otumaniony jego szeptami, syć się diabelską ucztą, odciskając na tym ścierwie swoje piętno. Przyjrzyj się sobie w zwierciadle po raz ostatni. Nie płać i wyjdź. Zrobisz to później…

»

Gwałtowne szarpnięcie i pisk hamulców wyrwał Kazimierza ze snu. Oszołomiony raptownie złapał za plecak leżący na półce pod sufitem i zarzucając go na ramię, wybiegł na peron. W sezonie z pociągów wylewają się tu tłumy turystów, by wypoczywać na pięknych plażach wokół Gnyszewskiej Zatoki. Teraz oprócz niego, wysiadło ledwie kilka osób, niknąc zaraz niczym widmo, w mglistej toni rozpościerającej się dookoła. Dyżurny ruchu pomachał lizakiem, a okolicę przeszył gwizd lokomotywy, która głośno sapiąc i wyrzucając z siebie kłęby pary oraz dymu, wsiąkła w pierzynę ciężkiej mgły.

Kazik wzdrygnął się, odklejając oczy od lśniących szyn i przetarł dłonią powieki. Jeden gwałtowniejszy ruch ręką i znów odezwał się tępy ból w prawym podżebrzu, który dopiero przed kilkoma kwadransami wyciszył się i pozwolił, choć na chwilę zmrużyć zmęczone oczy. Odetchnął głęboko, wydychając kłębki pary unoszące się w świetle rtęciowej latarni i schował brodę w kołnierzu kurtki. Chuchnął jeszcze na splecione dłonie i podszedł pod budynek dworca. Zanim pchnął masywne, łukowe drzwi poczekalni, przejrzał się jeszcze w odbiciu szyby. Zaciągał kilkukrotnie ręką, ciemnoblond włosy na prawą stronę, tworząc przyjemną dla oka grzywkę, po czym wszedł do środka.

Od progu przywitały go donośne śmiechy dochodzące z bufetu i bogata zbitka zapachów, nachalnie wdzierająca się do nozdrzy. Wyszorowana posadzka z lastryko zionęła lizolem, a smugi gryzącego, tytoniowego dymu, wypełniające poczekalnię nakładały się na słodki zapach szarlotki, która zakręciła mu w żołądku. Chwilę zajęło, nim przyzwyczaił oczy do bystrego światła odbijającego się od świeżej, turkusowo-białej lamperii, rozświetlanej przez dwa rzędy jarzeniówek. Zmierzając w kierunku wyjścia zatrzymał się jeszcze przy gablocie z rozkładem jazdy upewniając się, co do pociągu powrotnego, gdy narastające w nim wątpliwości rozwiał odgłos stukających kufli, przetykany salwami gromkiego śmiechu.

Gdy wszedł do bufetu przez salę przeleciał szmer, a on odwrócił wzrok w kierunku wystawionych za ladą trunków.

— Co panu podać!? — usłyszał głos kobiety, której nie mógł dostrzec.

Milcząc skierował się do kontuaru, lawirując między okrągłymi stolikami, nakrytymi ceratą w czerwono-białą kratkę. Trzy złączone obok siebie zajęte były przez kilku kolejarzy grających w karty, a przy czwartym siedziała starsza kobieta, jedząca niezdarnie ciasto. Rzucił plecak pod nogi spoglądając na wiszący na przeciwległej ścianie okrągły zegar, upstrzony przez muchy. Wodząc wzrokiem za jego wskazówkami chodzącymi dookoła niczym w kieracie, chwilę się zastanawiał. Wiedział, że nie powinien tego robić, jednak, choć tego wieczora chciał się pozbyć metalicznego posmaku w ustach, który natrętnie przypominał o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy. Odrzucając wątpliwości wyrzucił swoją prośbę, by dłużej nie toczyć ze sobą walki, w głębi duszy, życzeniowo traktując to, jako zwiastun, początku końca, jak sam mówił, metalowej rury w gębie.

— Piwo pani da! — rzucił, opierając się ciężarem swego ciała o lepiący szynkwas.

— Henryka jestem — przedstawiła się ochoczo. — Jakie to piwo!? — zawołała, wychylając się zza kontuaru.

— Tanie i mocne — wyjaśnił zwięźle, gdy ta przejechała po blacie mokrą ścierką, trącając go w łokcie.

— Koja Mocna, wszyscy to piją u nas! — oznajmiła głośno, odkładając ścierkę pod ladę.

Kazik przytaknął głową, a Henryka zręcznie otworzyła butelkę piwa, wylewając ją powoli do grubego, szklanego kufla. Z wyglądu niska i korpulentna, o srebrnych kręconych włosach, zakrywających pomarszczone czoło, ale z werwą, jakiej pozazdrościłby jej nie jeden osiemnastolatek. Prowadzeniem baru na dworcu zajęła się niedawno. Trochę dla podreperowania skromnego, emeryckiego budżetu, ale przede wszystkim, by nie nudzić się w czterech kątach swojego domu. Przejęła go okazyjnie po byłej właścicielce, która w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat poznała w nim już czwartego w swoim życiu męża i po pospiesznym puszczeniu lokalu w dzierżawę, wyjechała na południe kraju, wieść życie rentierki u boku zamożnego inżyniera, wykonującego dla miejscowego urzędu, plany na potrzeby rozbudowy kanalizacji.

— Dwa osiemdziesiąt! — zawołała głośno, stawiając przed nim ociekający kufel złocistego piwa, przykrytego kożuchem grubej piany.

Kazimierz wyjął z kieszeni lekkiej, granatowej kurtki, mały, skórzany portfelik. Rozpiął zatrzask wyjmując zeń pojedynczo monety, a następnie skrupulatnie odliczoną kwotę, położył przed oczami bufetowej. Chwycił za plecak, a w drugą dłoń złapał pękaty kufel, odwracając się do sali. Wykonał niepewnie pierwszy krok, jednak jedyne wolne miejsce znajdowało się przy stoliku obok przygarbionej staruszki, która z wysmarowanym kremem ustami i koniuszkiem garbatego nosa, niczym wygłodniały pies, łapczywie kąsała kremową bezę, poprawiając przy tym palcami, wypadającą górną, sztuczną szczękę.

— Stara świnia — wyszeptał pod nosem i z obrzydzeniem kręcąc głową, na pięcie odwrócił się z powrotem do kontuaru.

Wskoczył na niewygodny hoker, podparł dłonią ociężałą ze zmęczenia głowę i przechylił szkło. Pierwsze łyki piwa swą goryczką przeszywały gardło docierając w głąb trzewi, powodując ukojenie całego ciała i umysłu po trudach wielogodzinnej podróży. Westchnął głośno i zaspokoiwszy pierwsze pragnienie, powoli zaczął smakować trunek rozglądając się dookoła. W oczy rzucały się w porozwieszane na ścianach czarno–białe zdjęcia i wyróżniająca się między nimi, urzekająca paletą barw, pocztówka z ubiegłego wieku. Na fotografiach widać było miejscowy port, łodzie rybackie, rynek i stary ewangelicki kościół, stojący na wzgórzu. Na jednej z nich, wiszącej za barem, prezentował się szczupły, nie wysoki mężczyzna z sumiastym wąsem, spod którego wystawał przylepiony do ust papieros. Pozował dumnie przywdziany w falujący na wietrze sztormiak na tle niewielkiej, rybackiej łódki. Kazik popijając piwo bezmyślnie wlepiał oczy w zdjęcie rybaka pilnując się, by tylko nie odwrócić głowy i nie spojrzeć na łakomą, zgrzybiałą staruchę, której mlaskanie słyszał za swoimi plecami.

— No tak, nie wiadomo, na kogo przyjdzie teraz kolej — rzuciła bufetowa, nerwowym ruchem ręki łapiąc za ścierkę.

— Jak to? — zapytał, nie rozumiejąc, o co jej chodzi.

— To mój mąż na tym zdjęciu! — krzyknęła. — Specjalnie go powiesiłam, żeby interesu pilnował — dodała na wydechu, zamaszystym ruchem wycierając kraniec wysokiego blatu, który przy jej wzroście sprawiał oczywistą trudność w utrzymaniu czystości.

— Mmm? — mruknął, a na jego twarzy wymalował się grymas zaskoczenia.

— Zdjęcie jego powiesiłam, on to miał głowę do liczenia, dajta spokój — powiedziała, ciskając ścierką wprost do stojącego w kącie wiadra.

— Aha — odparł, uśmiechając się z lekkim zakłopotaniem.

— Umarł dwa lata temu. Teraz będzie rocznica — krzyknęła głośno, sprawiając wrażenie przygłuchej. — Wylew miał, tam go ścisnęło czy jak, a na łodzi był wtedy. Wpadł za burtę i się utopił — wyjaśniła, wycierając spracowane dłonie o fartuch, gdy Kazik dostrzegł jak zaszkliły jej się oczy. — Uparł się i wypłynął, a prosiłam żeby został, bo jak wychodził to wrócił się po czapkę. Zaśmiał się wtedy, że to jakiś znak żeby został, bo ktoś dzień wcześniej ostrzegł go słowami — zawiesiła głos, pochylając się bliżej niego — jutro nie opuszczaj domu, moja matka widzi to samo — szepnęła tajemniczo. — Ale on nie wierzył w takie rzeczy, choć gdyby posłuchał, może by żył? — zastanowiła się głośno, wyraźnie ucieszona, że trafiła wolnego słuchacza.

— No, tak — odrzekł w oszczędnych w słowach, gdyż zmęczenie wyraźnie odbierało mu chęć do rozmowy.

— Teraz tyle chorób, co się za czasy porobiły, dajta spokój! — machnęła przy tym ręką. — Tak jak Sylwek. Mój jak żył, to nie raz zapraszał go żeby w karty pograć, a on na to, że czasu nie ma, bo co chwilę z kanalizacji wybija. A teraz to ma czas. Leży sparaliżowany i teraz to tylko felczerka przyjdzie na chwilę, by mu dupę podetrzeć. Teraz to ma czas. O! Tak tą swoją robotę kochał, że mu wyszło. Myślał, że babraniem w ściekach się dorobi. I dorobił — mruknęła z irytacją — choroby i dusznej mansardy w kamienicy pod świniami. Gnieździ się na tym poddaszu jak gołąb, a szkoda go. Taki fajny chłop z niego był — rzekła z rozrzewnieniem.

— Ale zrozumiałem, że jeszcze żyje?

— Żyje, ale co z tego jak tylko leży i ani wypić, ani zjeść nie może.

— Więc piję, póki żyję — mruknął, pociągając ostatni łyk chmielowego trunku. — Dziękuję — sapnął i odstawił kufel, zsuwając się z krzesła. Mimo, że z chęcią wypiłby jeszcze jedno piwo, nie miał ochoty słuchać banialuk opowiadanych przez rozgoryczoną wdówkę.

— A był tu kiedyś taki jeden, chory. Brzuch go bolał, wypił tą Koję i przyszedł następnego dnia i mówi, że już zdrowy jest, że to piwo go wyleczyło. Tak to się u nas leczą! Hi, hi! Dajta spokój — zaśmiała się i machnęła ręką na odlew.

— Wspaniale. Może i mi pomoże — wymamrotał pod nosem, uśmiechając się z nieukrywanym sarkazmem. — Chociaż wątpię — dodał, zarzucając plecak na ramię.

Kazimierz stanął przed budynkiem dworca, rozglądając się dookoła. Miasteczko sprawiało wrażenie zupełnie wymarłego, jakby zapadało w sen, by zbudzić się dopiero o świcie, albo i wcale, jakby cała otaczająca go materia była tylko zbiorową ułudą. Zaciągnął nosem rześkie powietrze, zmieszane ze snującą się po okolicy wonią wędzonych ryb i smoły używanej do uszczelniania łodzi. Rozciągnął się jak kot, lecz szybko przygarbił, czując jak tępy ból z prawej strony, znów daje o sobie znać.

Postawił kołnierz i ruszył do hotelu, krocząc po czarnym bazaltowym bruku, który rozświetlały przebijające się przez mgłę, rtęciowe lampy zwisające z pastorałów. Szedł z wolna, między równymi rzędami, mniej lub bardziej zadbanych kamienic jak też obskurnych pustostanów o zmurszałych murach, na które w czasie deszczu z pourywanych rynien lała się woda. Jednak wszystkie bez wyjątku łączył zielony koc mchów i porostów, równo zaścielający dachy pokryte glinianymi esówkami. Całą drogę delektował się wilgotnym morskim powietrzem, do którego miejscowi zapewne przywykli i nie wyczuwali. Co i raz zapach ten przegoniła chmura dymu dochodząca z kominów komunalnych czynszówek, a jesienny wiatr wzmagając się coraz bardziej, targał korony drzew. Z lipy porwał suche, pożółkłe liście dyrygując nimi to w lewo, to w prawo, a one niczym prawdziwi artyści, zabawiały go swoim żwawym tańcem i szeleszczącym śpiewem. Mimo, że nie każdemu dane było dziś obejrzeć to przedstawienie, on nie mógł zdobyć się na uśmiech i odpędzić od ludzi, jacy przyjechali wraz z nim w jego głowie, natrętnie przywołując wydarzenia, o których tak bardzo pragnął zapomnieć, a które nie dawały mu spokoju.

Wspominał ten dzień, kiedy zima trwała już pół roku i wydawało się, że wiosna już nigdy nie nadejdzie. Wtedy postanowił zaufać kobiecie, która uśpiła jego czujność na tyle skutecznie, że gdy niespodziewanie pojawił się w jej suterenie, zobaczył jak mimo wielu zapewnień i obietnic, znów odpływała w rozkoszy jego objęć. Nie wysłuchał nawet wykrętów i próśb o przebaczenie, bo ile można? Bez słowa wyszedł, nie czując nic, co potrafiłby nazwać słowami. Wtedy oni znów wystawili swoje łby, gdyż samotność, w której dotychczas odnajdował wolność, była dla nich nie do przyjęcia. Sam nie wiedział, w jaki sposób w jego ręku znalazła się gazeta, którą czytał w tramwaju. Oni czytali ją razem z nim, tkwiąc nieomylnie w słuszności swych przekonań, niepozwalających nawet pomyśleć, by wymknąć się prostym definicjom. Sami, pogrążając się w morzu abstrakcyjnych ideałów i sinusoidalnych uczuć, przybierających formę zwierzęcego instynktu, okraszonego dzikim skowytem samouwielbienia, nie dopuszczają głosu rozsądku, jakby bali się usłyszeć, że ich szczęście jest jedną, wielką galerią pozorów. To za ich namową wysiadł wtedy z tramwaju i idąc twardo po ponurym śnieżnym placu, widząc czerwone światło sygnalizatora na przejściu, zdające się krzyczeć „NIE IDŹ DALEJ!” poczuł lekkie pchnięcie i postawił krok przed siebie. Gdy znalazł się po drugiej stronie, prowadzony już za rękę przez nieznaną siłę, przysłaniającą ciemną kotarą jasność umysłu i szepcząc, że musi, znalazł się za drzwiami kamienicy o numerze sześć, gdzie rozpoczęła się plejada doświadczeń, jakich wolałby uniknąć.

Przygnieciony ciężarem wspomnień nie zauważył, gdy znikąd wyrosła przed nim chuda, niewysoka istota. Wystawiła do góry zapadłą, poszarpaną twarz i łypiąc wielkimi, szklistymi ślepiami, wyciągnęła tuż przed jego oczy czarną, śmierdzącą, trójpalczastą szponę.

— Trzydzieści groszy albo zwała! — wycharczała grubym, niepasującym do swej postury głosem.

— Nie mam! — wyrwany z zamyślenia rzucił odruchowo, a zjawa jak cień przemknęła obok niego i rozpłynęła się w spowitym mgłą zaułku.

— Kurwa, kto to był, do licha? — w nerwach zaklął pod nosem i łapiąc za schowany w kieszeni portfel, niepewnie rozejrzał się dookoła.

Kazik przyspieszył kroku, nie tyle ze strachu, a z powodu przeraźliwego fetoru, jaki zaczął nachalnie wdzierać się do jego nozdrzy. Po kilku krokach dostrzegł jego przyczynę. Widok był intrygujący; martwy kot przejechany na płasko jak naleśnik z wystającymi wysoko ze zmiażdżonej czaszki oczami, które przywodziły na myśl czułki ślimaka. Gdy nieco się oddalił, usłyszał przytłumiony skowyt. Odwrócił głowę, a jego wzrok przykuła sylwetka staruszki w wykuszu nad cukiernią. Starowinka wyraźnie poruszona widokiem kruków rozszarpujących, rozkładające się kocie truchło, zawodziła wniebogłosy z pewnością dając mocno popalić, chcącym już zasnąć sąsiadom.

Po chwili marszu znalazł się przy rynku, gdzie ratuszowy zegar wybijał właśnie godzinę dwudziestą drugą, a on znów poczuł okrutny fetor. Rozejrzał się, wypatrując kolejnego rozwalcowanego kota, jednak bez rezultatu. Donośne bicie zegara odbijało się od stylowych kamienic, opasających rynek, z których każda była istnym dziełem sztuki. Przy rynku toczyło się miejscowe życie. Było kino, doskonale zaopatrzony sklep mięsny, bank czy urząd pocztowy skąd można było wysłać list lub zadzwonić gdziekolwiek się chce. Kazik nabrał powietrza w płuca i na wdechu przeszedł przez rynek, wchodząc w biegnącą w stronę zatoki ulicę Morską. Niedługo potem, zawołał go skrzypiący na wietrze szyld „Hotel za winklem” wiszący na jednej z bogato zdobionych sztukaterią kamienic.

Naprzeciwko hotelu znajdował się ceglany, gotycki kościół z kamiennymi sterczynami i opływającą w ciemnościach, przysadzistą dzwonnicą. Jego uwagę zwrócił ciągnący się od portalu wejściowego do samej bramy, sznur drgających na wietrze, kolorowych girland. Od bramy rozciągały się one wzdłuż ulicy i dalej, aż do samego portu, uświetniając uroczystości związane z kończącym się jutro świętem węgorza.

Kazik stanął na progu hotelu z ulgą wypuszczając powietrze. Chwycił za mosiężną kołatkę, stukając w dębowe drzwi, połyskujące światłem żarówki, przytwierdzonej do szyldu kawałkiem drutu. Po chwili oczekiwania drzwi nieco się uchyliły, a ze środka wyłoniła się twarz, która długo i uważnie się mu przyglądała.

— Dobry wieczór, pokój mam zarezerwowany — Kazik rzucił oschle, po chwili niezręcznej ciszy.

— Mirek Osst, miło mi — gospodarz przywitał go z uśmiechem na ustach i otwierając drzwi na oścież, podał mu rękę.

— Kazimierz Hyc, wynająłem pokój na dwa tygodnie — odparł, gdy jego dłoń zanurzyła się w jego pulchnym łapsku.

— Czekałem na pana, jak podróż? — zapytał z życzliwym uśmiechem, powłóczystym wzrokiem przeczesując swojego gościa go od góry do dołu.

— Dobrze, ale szedłem i … zresztą nie ważne, wszystko w porządku — uciął, gdyż sam nie wiedział, co powiedzieć o tym, kogo spotkał po drodze.

Mirosław wszedł do małej recepcji i poprawił klosz żarzącej się lampki stojącej na biurku od razu zabierając się za formalności związane z meldunkiem. Gospodarz zdawał się być w okolicach pięćdziesiątki. Był dość ulany, to znaczy dobrze odżywiony, ale nie gruby. Z łysiną i krótkimi czarno–siwymi włosami na pozostałej części głowy. Starannie ogolony na buzi, co mocno kontrastowało z krzaczastymi brwiami. Właśnie te brwi zwróciły jego uwagę. Czarne, długie, z wystającymi gdzieniegdzie siwymi włosami skręconymi jak sprężyny, które odwracały uwagę od małych, głęboko osadzonych, świńskich oczek. O twarzy pogodnej, ale nieco niepokojącej. Taki trochę duży dzieciak, któremu czasem do głowy przychodzą szalone pomysły.

— Na czternaście dni to będzie czterysta czterdzieści złotych — rzekł swym aksamitnym głosem, wzbudzając w Kaziku coraz większa sympatię.

Hyc wyjął portfelik z kieszeni kurtki, uważnie przeliczył banknoty i przekazał je do ręki gospodarza. Oplatał ją duży złoty zegarek, który na szerokim, owłosionym przegubie sprawiał jednak wrażenie niewielkiego. Ten odwrócił się i schował pieniądze do małego gabinetowego sejfu, na którym stał mały doniczkowy kwiat. Zieloniutki, jędrny, ale nie za piękny.

— Pana pokój to szóstka, na pierwszym piętrze, zaprowadzę pana — oznajmił, zdejmując jeden z kilkunastu kluczy, wiszących na wieszaku.

— Tylko u pana jest otwarte poza sezonem? — Hyc zagadnął gospodarza, rozglądając się po opustoszałym hotelu.

— Ach ci Kaszubi to straszne uparciuchy, nie chcą gości u siebie, co najwyżej tylko w sezonie. Specyficzni to ludzie. Ale na pewno się tu panu spodoba. To senne, rybackie miasteczko, gdzie naprawdę można odpocząć. Proszę za mną — odpowiedział nieco wymijająco, obejmując go delikatnie w talii i mijając zejście do piwnicy, zaczęli wdrapywać się po schodach wiodących na piętro.

Wytarte z lakieru drewniane stopnie jęczały jak na torturach, sprawiając wrażenie, jakby miały się za chwilę rozlecieć. Szczęśliwie wytarty parkiet na piętrze przykrywał szary chodnik, tłumiąc wszelkie odgłosy. Mijając kolejne drzwi zmierzali w kierunku okna na końcu korytarza. Mirosław poprawił jeszcze beżową zasłonę, przysłaniającą toporny, żeliwny kaloryfer i w końcu przekręcił klucz w drzwiach obok.

— Proszę — Osst otwierając szeroko drzwi, zaprosił go do środka wymownym gestem dłoni i serdecznym skinieniem głowy.

— Ładnie — odparł zadowolony Hyc, spoglądając na błękitne niczym morskie fale ściany i duże łóżko, zasłane jasną pościelą.

— Cieszę się, łazienka jest tam — wskazał ręką na sąsiednie drzwi. — Śniadania serwujemy do dziesiątej, a obiady od czternastej. Bar jest czynny do ostatniego gościa, można zamówić przekąski i coś do picia. Tu ma pan klucze, ten jest od wejścia — wyjaśnił. — Jakby mnie pan potrzebował, a nie było mnie w recepcji to proszę zgłaszać się do kelnera, w barze obok wejścia.

Kazimierz podziękował i z ulgą zatrząsnął drzwi, zamykając je na klucz. Zrzucił kurtkę i plecak, od razu wyciągając ze środka szkarłatną fiolkę leków przepisanych przez lekarza. Zdrapał z niej naklejkę wraz z długą listą skutków ubocznych, którą wyrzucił do kosza, by uniknąć wrażenia, że bardziej go trują niż mu pomagają. Postawił fiolkę obok stojącego przy oknie, dużego lampowego radia, długo kręcąc jego pokrętłem. Przesuwając wzrok za podziałką na podświetlanej skali, złapał w końcu lokalną stację radiową, po czym obalił się na łóżko słuchając nadawaną akurat prognozę pogody.

Nocą na całym Pomorzu pogodnie, temperatura plus dwanaście stopni. Widzialność będzie utrudniać pojawiająca się lokalnie mgła. Jutro zachmurzenie umiarkowane z przelotnymi opadami deszczu i dość ciepło, do dziewiętnastu stopni. Jednak ciepłą aurę będzie powoli psuć zbliżający się od północy niżowy front, który zdominuje pogodę na najbliższe dni. Ochłodzi się, a na Bałtyku pojawi się pierwszy tym roku sztorm. Według naszych synoptyków, siła wiatru może dochodzić do ośmiu stopni w skali Beauforta, a na całym wybrzeżu będzie chłodno i mokro. Nie czekając, więc na popsucie się pogody, niosącej ze sobą jesienną chandrę, zapraszamy do korzystania z ostatków dobrej, letniej pogody.

— Chłodno i mokro, świetnie — mruknął z przekąsem, leżąc z twarzą wciśniętą w miękką poduszkę, a pokój wypełnił się przyjemną muzyką, wprawiając go w trochę lepszy nastrój. — Trzeba korzystać z ostatków letniej pogody, trzeba korzystać z ostatków letniej pogody — zaczął na głos powtarzać słowa spikerki, by zmobilizować się do wyjścia. Z trudem zwlókł się z łóżka i wstąpił do ubikacji, długo wylewając z siebie piwo, wypite w dworcowym barze. — Cholera, że też musiało się spieprzyć! — zaklął, patrząc na dziwnie bulgoczący odpływ w sedesie, co chwilę bez skutku, szarpiąc za sznurek od spłuczki.

Zirytowany narzucił kurtkę i zanim przekręcił klucz w drzwiach, podszedł do radia obracając gałkę w lewo, która głośnym pyknięciem oznajmiła wykonanie zadania. Gdy po trzeszczących schodach zszedł na parter i minął restaurację, kątem oka poczuł na sobie wzrok Mirosława. Hyc miętosząc nerwowo klucze w kieszeni wszedł do przestronnej sali kominkowej, podchodząc do uśmiechającego się w jego kierunku gospodarza wychylonego zza baru, który z tego miejsca miał oko na każdego, kto wchodzi i wychodzi z hotelu.

— Mam kłopot, czy mógłby pan zajrzeć do mojego pokoju, bo spłuczka w ubikacji nie działa — zapytał nieśmiało.

— Trzeba poczekać, aż ścieki spłyną. Miasto ma problem z kanalizacją i mogą przejściowo występować pewne trudności — wyjaśnił, uśmiechając się życzliwie. — To chyba żaden problem?

— Ale ze spłuczki woda nie leci. Tej kwadratowej u góry — objaśnił, rysując dłońmi jej zarys.

— A, to musi pan tylko poruszać spłuczką i będzie działało. W ten sposób — odparł, odstawiając kieliszek, który polerował demonstrując ruchy, jakie należy wykonać.

— Aha — wyraźnie zaskoczony nie wiedział, co odpowiedzieć, gdy z zaplecza wyszedł młody kelner z półmiskiem smażonej ryby, której zapach wypełnił całe wnętrze. Hycowi od razu przejechało w brzuchu, jakby ktoś zamieszał mu we wnętrznościach.

— Ryba świeża? — zapytał, gdy jego nos coraz bardziej przenikał jej oryginalny aromat.

— Naturalnie. Dorsz z porannego połowu, przecież jesteśmy nad morzem — odparł bez wahania, dyskretnie podsuwając kartę dań.

— Dość drogo — szepnął, gdy zobaczył cenę ponad dwukrotnie wyższą niż te, do których przywykł w swoim mieście.

— Raczej okazyjnie — obruszył się nieco — i tak dla gości po kosztach sprzedajemy, a ryba prosto z morza — zachwalał.

Hyc nie oponował, gdyż głód dawał mu się we znaki, a i nie chciał robić sobie wroga w gospodarzu, więc zamówił smażonego dorsza, herbatę oraz setkę wódki. Osst z uśmiechem przyjął zamówienie i zniknął zaraz na zapleczu.

Kazik usiadł przy stoliku nieopodal rozpalonego kominka i wsłuchując się w trzeszczące szczapy drewna, podziwiał elegancki wystrój lokalu. Stwierdził, że mimo wszystko nocleg na dwa tygodnie nie kosztował go tak strasznie drogo, bo cały hotel sprawia naprawdę dobre wrażenie, a wygórowane ceny za obiady rekompensuje zapewne ich świeżość. Po chwili oczekiwania w jednym momencie z kuchni wyłonił się kelner i Osst, a każdy z nich trzymał na czubkach palców błyszczącą tacę. Kelner zaczął wykładać przed nim sztućce, filiżankę, porcelanowy imbryk z herbatą, półmisek z rybą i na koniec duży kieliszek czystej wódki. Hyc podziękował, obserwując uważnie jak Mirosław niezgrabnie otwiera drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, spowitego tytoniowym dymem, po czym zabrał się za konsumpcję dziwnie przyprawionego dorsza, którego smak usilnie starał się ignorować. W sumie nie jadł nic od poranka, nie licząc małej kanapki z serem, zabranej z domu. Mieląc zębami rybę, popił ją kieliszkiem wódki, cały czas łypiąc okiem na to, co się działo za uchylonymi drzwiami.

Na dębowym stole ustawionym równolegle do pokerowego stolika, królowała butelka drogiego trunku, przy której dyskutowało dwóch, dystyngowanych jegomości. Mężczyźni w apaszkach i doskonale skrojonych garniturach żywo gestykulowali, świecąc przy tym zwisającymi z nadgarstków, złotymi zegarkami oraz pokaźnymi sygnetami przyklejonymi do palców. Osst sprawiał wrażenie, jakby doskonale znał swoich klientów gdyż, co chwilę zaśmiewał się wraz z nimi wniebogłosy i po przyjacielsku poklepywał ich po plecach. Kazik z lekkim obrzydzeniem zaczął przeżuwać końcówkę ryby, po czym zamknął oczy i z ulgą przełknął ostatni jej kawałek.

— I jak smakowało panu? — zapytał uprzejmie gospodarz, gdy Hyc ponownie uchylił powieki.

— Wyjątkowy smak — odpowiedział, zaskoczony jego obecnością przy stoliku. Nieco się krzywiąc, odruchowo przeciągnął językiem po podniebieniu. — A można jeszcze raz setkę wódki? — poprosił, tym razem z zamiarem pozbycia się osobliwego posmaku ryby.

— Oczywiście, zaraz podam — odparł gospodarz i po krótkiej chwili zaserwował na tacy, kieliszek czystej. Kazik nie zastanawiał się długo i od razu przechylił jego zawartość. Przepłukał jeszcze gardło herbatą i podszedł do baru uregulować należność, prosząc od razu o piwo na wynos. Osst bez wahania otworzył butelkę Mocnej Koji, doliczając ją do rachunku.

— Dobry! My som z żonom!!! — nagle rozległ się tęgi ryk oraz huk otwieranych na oścież drzwi. Hyc odwrócił głowę, spoglądając na wąsatego mężczyznę o posturze niedźwiedzia z krępą, sporo starszą od siebie kobietą. Na czubku głowy uwity miała kok wielkości bocianiego gniazda, a na twarzy warstwę makijażu mogącą zakryć rów mariański i karykaturalnie wysmarowane wściekłą, czerwoną szminką usta.

— A tak, ale sądziłem, że państwo…

— Pokoja mamy wynajętego!!! — wąsacz wtrącił w słowo, nie dając dokończyć gospodarzowi, któremu pozostało jedynie niezręcznie się uśmiechnąć.

— Tak, już zaraz państwa zaprowadzę — Osst wyszedł zza baru, zdejmując w pośpiechu fartuch. — Zastąp mnie proszę, ja zaprowadzę państwa, a potem będę musiał zniknąć na jakiś czas — rzucił do kelnera, kiwającego ze zrozumieniem głową.

— My z Grażynką przyjechali trochę odpocząć… — mężczyzna głośno oznajmił, gdy razem z Osstem opuszczali restaurację, wzbudzając w Hycu wrażenie człowieka bez ogłady, a wręcz tępego przygłupa.

— Od myślenia odpoczywasz cały czas — mruknął Kazik, nonszalancko rzucając kelnerowi banknot, co było widoczną oznaką, że alkohol zaczął działać, gdyż uczynił to lekką ręką i bez bólu serca. Schował portfel do wewnętrznej kieszeni kurtki, złapał butelkę za szyjkę i wyszedł na dwór.

Noc objęła go chłodnym uściskiem, wywołując gęsią skórkę na całym ciele. Stawiając kroki wzdłuż kościelnego muru schodził w dół ulicy, mijając stojący naprzeciw dziewiętnastowieczny szachulcowy czworak, zamieszkiwany, sądząc po wiszących w podwórzu sieciach, przez rybaków. Gdy wyszedł zza węgła budynku, jego oczom ukazał się utęskniony widok. Morze, a właściwie zatoka na falach, której skrzyły się światła nielicznych portowych lamp i blask księżyca, uparcie przebijającego się przez rzednącą mgłę.

Port usytuowany był w dogodnym miejscu, kilka mil morskich za szperkiem jak Kaszubi w swej gwarze określali cypel, wrzynający się piaszczystym jęzorem w wody zatoki, lub winklem jak mówili pozostali, głównie napływowi mieszkańcy. Zanim Kazik stanął na skraju betonowego nadbrzeża, minął przesmyk utwardzony ażurowymi płytami, rozcinający zaniedbany, piaszczysty pas terenu, porośnięty kępami wysokich traw, gdzie rybacy mieli ulokowane składziki ze swoim sprzętem. Większość z nich wykonana była z przepołowionych, złączonych ze sobą i ustawionych na sztorc, kadłubów starych łodzi, stanowiąc charakterystyczny element portowego pejzażu.

Cała okolica zdominowana była przez regularne dźwięki dochodzące z buczka mgłowego, umieszczonego na latarni nawigacyjnej potocznie nazywanej stawą, która stała na końcu falochronu obsypanego kamiennym nasypem. W czasie mgły oprócz sygnałów świetlnych, nadawano również sygnały dźwiękowe, ułatwiające załogom statków określenie swojego położenia. Buczek powoli stawał się reliktem przeszłości, gdyż większość jednostek pływających, miała już dostatecznie rozwiniętą sieć łączności radiowej. Urząd Morski zawiadujący tutejszym portem, zdecydował jednak o kontynuowaniu tego sposobu ostrzegania ze względu na to, że tutejsze, głównie niewielkie kutry, nie były wyposażone w radio i nie mogły za ich pomocą odbierać sygnałów nawigacyjnych. Ponury, basowy dźwięk wciąż się, zatem niesie po zatoce podczas mglistej czy sztormowej pogody, wiążąc się z nią nierozerwalnie, jak szum fal czy pisk mew.

Z nadbrzeża portowego w głąb zatoki odchodziły drewniane pirsy. Na końcu pierwszego, najszerszego, znajdował się zbudowany na palach, nad wodami zatoki, okrągły, drewniany budynek bosmanatu. Dwa kolejne, usytuowane nieco dalej służyły, jako przystań dla miejscowych rybaków. Hyc przeszedł obok poukładanych przy nadbrzeżu drewnianych skrzynek i beczek, mijając warsztat, przed którym na podporach stała poddawana naprawie pomeranka. Zmierzał w kierunku najbardziej oddalonego pirsu, gdzie w sezonie tłumnie snują się zawiani turyści wychodzący z popularnej spelunki o wdzięcznej nazwie „Bar pod pukającym dzięciołem”, która skończyła działalność ledwie wczoraj. Schowana nieco na uboczu, pod rozłożystą topolą, okazała, kolorowa buda z pochylonym przez wiatr szyldem, czekała na kolejny sezon zabita szczelnie deskami i brezentową płachtą.

Kazik wszedł na sfatygowany, drewniany pomost, idąc między szpalerem małych, kolorowych kutrów. Skrzypiące łodzie kołysały się lekko na spokojnej fali, a obijające o maszty metalowe linki, grały niczym portowa kapela. Przez chwilę poczuł się wyjątkowo, gdy stanął na jego krańcu. Samotnie chłonąc urok zatoki w tajemniczym anturażu, poczuł, jakby cała ona istniała dziś tylko dla niego. Obserwując urokliwą pełnię, szybko otrząsnął się z tej myśli gdyż uświadomił sobie, że przywiodło go tutaj coś więcej niż tylko podziwiane malowniczych widoków.

Przełykając kolejny łyk piwa, przed oczami przeleciały mu obrazy, przez, które nie widział kolorów lata. Od tamtej chwili wyryte ma z tyłu głowy „Memento Mori”, a rzeczywistość dnia codziennego stale zdaje się mu przypominać tą maksymę, że jesteśmy tu na chwilę. I cokolwiek robisz, rachunek zawsze bierzesz na siebie. Nie licz, że zaspokoisz czyjeś oczekiwania. Im zawsze będzie mało. Nikogo przecież nie obchodzi, że chłoniesz teraz wieczorną bryzę w akompaniamencie portowej muzyki i wokalu krążących nad głową śnieżnobiałych mew. Że może robisz to po raz ostatni, mimo, iż masz dopiero trzydzieści lat. Tak to jest, że chcą cię mieć na własność. Banda domorosłych kuglarzy podejrzanej konduity, mających za cel, byś stał się bezwładną marionetką w ich brudnych dłoniach.

Chłodny, wieczorny podmuch przeszył jego ciało, więc łyknął kolejny haust piwa, które zdawało się już działać na dobre. Stojąc na krańcu pomostu uśmiechnął się szeroko, gdy poczuł, jakby ktoś w jednej chwili zdjął mu z pleców gromadzony przez ten czas, niewidzialny balast. Napawając zmysły niepowtarzalną atmosferą, spoglądał jak blada tarcza księżyca, rozjaśniała całą zatokę swą jasną, niczym pierwszy śnieg poświatą. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę nadbrzeża. Cichy stukot obcasów odbijających się od desek pomostu zagłuszyła wrzawa, jaka w jednym momencie rozgorzała dookoła. Z przerażeniem spojrzał jak w jego kierunku zlatywało się stado jazgoczących mew. Gdy próba rozgonienia rzuconą w ich kierunku butelką okazała się bezskuteczna, pozostało mu jedynie odpędzanie się rękoma od sunącej nisko nad głową oszalałej chmarze ptaków, czego nie wytrzymała spróchniała deska, zarywając się pod jego ciężarem.

— Kurwa! — zdążył tylko zakląć przed upadkiem, gdy jego noga zaklinowała się w pomoście.

Nagle wszystkie okoliczne lampy zgasły, a do jego uszu coraz wyraźniej dochodził warkot dieslowskiego silnika, który nagle ucichł, a z mgły wyłonił się zarys sporej łodzi o smukłej sylwetce. Z tego, co zdołał dostrzec, zrobiła jeszcze zwinny obrót w basenie portowym i zawinęła przy nabrzeżu. Wszystkie mewy krążyły wokół niej, nauczone, że odgłos kutra przybijającego do portu oznacza najłatwiejszy sposób napełnienia brzuchów smacznymi kąskami. Zawsze dostaną resztki z przebieranych sieci lub ukradną je z misek otyłym kotom, dokarmianym regularnie przez rybaków.

Niemal natychmiast z pokładu łodzi wysunął się długi trap. Z widocznym trudem zeszła z niego postać, od stóp do głów odziana w czarną, połyskującą w blasku księżyca pelerynę. Znienacka z pogrążonych w mroku i mgle rybackich składzików wyłoniły się sylwetki kilku osób, z których jedna oświetlała drogę płomieniem lampy naftowej. Tajemnicza para w czarnych, przeciwdeszczowych płaszczach z kapturami zarzuconymi na głowie, podtrzymywała słaniającą się na nogach wątłą istotę, żwawo ciągnąc ją w stronę statku. Momentami sprawiała ona wrażenie, jakby próbowała oswobodzić się z trzymających ją po obu stronach przybocznych, jednak szybko została wprowadzona na pokład, po chwili niknąc ze wszystkimi pod jego powierzchnią. Chwilę później trap zaczął się podnosić, a motor statku wchodzić na coraz wyższe obroty. Łódź głośno pomrukiwała odbijając od brzegu, a port zasnuł siwy, gryzący dym, spalonej ropy. Jednostka oddalała się coraz bardziej w głąb zatoki, aż w końcu przepadła we mgle.

Światło stawy tkwiącej na końcu falochronu niestrudzenie przymykało swe szelmowskie oczko na małe głupstewka, które wyczyniał Hyc, nim w końcu zszedł z pirsu. Wtedy miarowy dźwięk buczka przeszył niosący się po wodach zatoki, przeraźliwy krzyk kobiety, brutalnie rozdzierający szatę, tej odzianej w zadumę i nadzieję, pachnącej, namiętnej nocy.

II

Znów się tu znalazłeś. Ledwo oddychasz w sześcianie czarnym jak noc, nie mogąc drgnąć ani wydusić z siebie, choć pół słowa. Ale nie jesteś tu sam, bo one oblepiły całe wnętrze. Są wszędzie, jak zwykle. Sufit, ściany i podłoga udekorowane ich czarnymi, okrągłymi brzuszkami przez, które ledwo przedziera się obielony wapnem strop. Tylko ten jeden zmierza powoli w twoją stronę. Kroczy uparcie, swymi krzywymi, włochatymi odnóżami i obojętny, nie zaglądając w zwierciadła duszy, wkrada się przez czerwone wrota, którymi rozpaczliwie próbujesz ugryźć choć niewielki kęs powietrza. Zmierza pewnie tym suchym przeoranym szlakiem, łaskocząc początkowo przyjemnie, lecz konsekwentnie wdziera się w głąb ciebie. Gdy czujesz ból, on jest już w każdym twoim oddechu, lecz kroczy dalej. Pocisz się i rzucasz. Bezlitosny drań. Wiesz, po co tam idzie. Znów się urządziłeś, a te skurwiele dookoła, kibicują mu w ponurej ceremonii kończącej złudną idyllę. Już dotarł, ugryzł…

»

Hyc cały spocony, obudził się, czując łaskotanie w gardle. Głośno zakaszlał i odruchowo uniósł głowę, szeroko otwierając oczy. Za oknem zaczęło już świtać, a na pościeli wił się oplątany swymi nićmi pająk, którego z obrzydzeniem zsunął dłonią na podłogę. — Aż tyle tego było? — zapytał sam siebie, zanurzając głowę w miękkiej poduszce, która równie natrętnie dawała znać o wczorajszych wyczynach, jak podchodząca do gardła treść żołądka. Zwlókł się z łóżka i doczłapawszy z bólem nogi do łazienki, karnie przykląkł przy klozecie. Pochylił się, po czym chlusnął rzygami w sam środek muszli, pokrytej smugami rudego kamienia. Urwał kawałek szarego papieru toaletowego, starannie wycierając nim brodę i usta. Opróżnił jeszcze pęcherz, który wydawało się, że za chwilę wybuchnie. Po wszystkim szarpnął za spłuczkę, lecz bez rezultatu. Woda w klozecie tylko zabulgotała, a cała zawartość podniosła się, niemalże wyciekając z sedesu. Z hukiem zatrząsnął klapę i stanął przed lustrem.

— Wyjdę z tego — pomyślał głośno, jakby sam w to nie wierzył, przyglądając się swemu blademu odbiciu.

»

Donośne zawodzenie wyrwało Kazika ze snu. Oszołomiony przeraźliwym hałasem wstał na równe nogi, otwierając klejące się powieki. Czuł się fatalnie. Bolała go razem i z osobna każda cześć ciała i narządów wewnętrznych ze szczególnym uwzględnieniem nogi, mózgu rozpierającego czaszkę i żołądka, nieustannie podchodzącego do gardła. Otworzył okno, by zaczerpnąć trochę rześkiego powietrza, dostrzegając na ulicy, zawodzącą głośno staruszkę, w którą przekrzykująca się chmara dzieciaków rzucała kamieniami.

— Pierdolona starucha — przeklął na widok lamentującej pod kościołem starowinki, po czym owinął się w wykrochmaloną pościel i obalił na łóżko. Długo usiłował przypomnieć sobie szczegóły wczorajszego wieczora, jednak bez rezultatu. Pokój, w którym panował lekki zaduch, zaczął wypełniać się świeżym, morskim powietrzem i powtarzanymi w kółko wyzwiskami „wiedźma, wiedźma” rzucanymi w kierunku staruszki przez rozwrzeszczane bachory.

Gdy za oknem w końcu nastała cisza, pokuśtykał do łazienki. Sedes wypełniony rzygowinami, roznosił wkoło nieprzyjemną, kwaśną woń. — Cholerna spłuczka — mruknął pod nosem, przypominając sobie słowa gospodarza. Zaczął nią kołysać w przód i w tył, gdy w jednej chwili woda zaczęła lecieć jak w wodospadzie, a na jego twarzy wymalował się grymas zaskoczenia. Poranna toaleta trwała dłużej niż zwykle, bo szczotkując zęby wciąż towarzyszył mu odruch wymiotny. Po toalecie złapał za niechlujnie wiszącą na krześle, koszulę i zarzucił ją na ramiona. Następnie musiało stać się zadość nowej, świeckiej tradycji jak żartobliwie określił lekarz, poranne zażywanie lekarstwa, które od momentu, gdy został pchnięty w jej objęcia, do końca jego dni, będzie mu przypominać tamte chwile.

— Aż tak się urżnąłem, że nie widziałem dziury w desce? — przypomniał sobie, gdy przełknął mały, biały proszek, jednocześnie gładząc się po stłuczonej nodze. Poruszał nią w przód i w tył, w myślach przeklinając samego siebie. Obolały przysiadł na skraju łóżka i sięgnął po leżącą obok kurtkę, z której wyjął portfel.

— Gdzie pieniądze? — wstał jak rażony piorunem, gdy zajrzał do środka i zobaczył w nim, ledwie dwa, pięćdziesięciozłotowe banknoty. Rozejrzał się po pokoju, usiłując wrócić myślami do ostatniego momentu, kiedy miał go w ręce. Po chwili dotarło do niego, że portfel cały czas miał przy sobie w wewnętrznej kieszeni kurtki i od wyjścia z baru go nie wyjmował. Mało więc prawdopodobne, że mógł je zgubić. Może kradzież — pomyślał, lecz jak wytłumaczyć fakt, że złodziej zostawił mu te dwa banknoty? Bezzwłocznie postanowił ruszyć śladem jedynego tropu, jakiego mógł się chwycić.

Z nadzieją na uzyskanie odpowiedzi na kolejną zagadkę, z jaką przyszło mu się tu zmierzyć, założył buty i ruszył do portu. Człapiąc skrzypiącymi schodami na dół, z których każdy kolejno rozsadzał zwoje w jego mózgu, zebrało mu się na wymioty, gdy dosiągł go zapach tłustej jajecznicy na boczku, jaką w restauracji zażerała się para grubasów, która przyjechała wczoraj wieczorem.

Z ulgą stanął przed drzwiami hotelu, gdy ogarnął go niepokój, a kończyny dopadły silne parestezje. Słońce przysłaniane białymi chmurami zamiast poprawić nastrój, zaczęło męczyć go promieniami, wyciskając krople potu na czole. Usiłując zapanować nad drżącymi dłońmi, zaczął nerwowymi ruchami zaczesywać wilgotne włosy. Po chwili fala gorąca, jaka uderzyła jego ciało ustąpiła, zostawiając po sobie wilgotną, przeźroczystą powłokę. Zmierzając w stronę zatoki, jak bumerang wróciły do niego słowa lekarza, który przestrzegał, aby nie łączyć leków z alkoholem, bo reakcją disulfiramowa może mieć długi, gwałtowny i nieprzewidywany przebieg.

W momencie, kiedy wyszedł zza stojącego na końcu ulicy czworaka, jego uwagę natychmiast przykuło zamieszanie w porcie. Zaintrygowany zbliżał się do zbiegowiska szczelnie otaczającego nadbrzeże, jednak jego pogoda ducha zaczęła gasnąć wprost proporcjonalnie do podchodzącej do gardła treści żołądka. Przez myśl przeleciało mu, by zawrócić do hotelu, jednak ciekawość wzięła górę i pchała go dalej w stronę błysków fleszy i kilku milicyjnych samochodów otoczonych tłumem gapiów, zgromadzonych na szerokim betonowym nadbrzeżu nad głowami, których samotnie migotało hipnotyzujące, niebieskie światło karetki.

— Co się stało? — zapytał stojącą nieco na uboczu, przygarbioną niewiastę, szepczącą modlitwę, której głowę szczelnie zasłaniała kolorowa chusta, zawiązana ciasno pod brodą.

— Matko Boża, taka młoda — odparła, ściskając trzymany w ręku różaniec, tak mocno, aż jej gładka jak bibułka skóra, przybrała karminowy kolor.

— A wiadomo jak to się stało? — zapytał po cichu, domyślając się już, o co chodzi.

— Nic nie wiadomo, wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie — ucięła pogrążona w smutku, powtarzając w kółko wersety modlitwy.

Hyc z niemałym trudem przecisnął się między ludźmi, gdy dostrzegł ciało roznegliżowanej kobiety, leżące na kamienistym falochronie, fotografowane przez milicyjnych techników, skrzętnie notujących każdy szczegół w swych kajetach. Stał tak dłuższą chwilę przyglądając się oględzinom, a tłum ludzi nie rzedł. Wręcz przeciwnie, po pewnym czasie pojawił się ksiądz, ale szybko został przepędzony przez milicję wraz z grupą wiernych, dalej od nadbrzeża.

— Podobno chodziła po falochronie i noga jej się ześlizgnęła — usłyszał rozmowę w tłumie.

— Pierdolenie — zza jego pleców odezwał się donośny, męski głos. Hyc odwrócił głowę, dostrzegając postawnego mężczyznę z sumiastym wąsem, który zdjął z głowy nakrycie będące atrybutem każdego rybaka — zdobioną na otoku kaszubskim haftem, ciemnogranatową szyprówkę.

— Słyszałam, jak milicjanci rozmawiali między sobą — dodała kobieta w średnim wieku.

— Eeee, te bałwany leno wódkę chlać potrafią i nas kaszeba mieszać z błotem. Co oni tam wiedzą — rzekł pewnie, przeczesując dłonią gęste włosy. — Nie widzieli, że nogi miała w wodzie? Po samym jej ułożeniu i bladym ciele widać, że nie upadła tylko woda ją musiała wyrzucić na brzeg. Tylko trochę to dziwne — zastanowił się.

— Taa, woda za zimna — wtrącił przypadkowy mężczyzna, prowadzący rower, usiłując włączyć się w rozmowę.

— Nie — odparł, przyciskając czapką na kopę bujnych loków — woda po lecie jeszcze trzyma cepło, ale ona nie mogła się tu znaleźć — zreflektował się, wskazując dwoma palcami, między którymi trzymał papierosa, na leżące zwłoki, gdy mężczyzna, który go zagadnął machnął ręką i odszedł. Wzrok wszystkich dookoła zawisł na martwej dziewczynie. Czarne botki miała wciśnięte na opuchnięte nogi, zanurzone czubkami w wodzie. Pomięta i poplamiona, plisowana spódnica ściągnięta była podobnie jak majtki do samych łydek, a obok niej leżał poszarpany, kremowy biustonosz. — Ktoś ją tak ułożył, w przeciwnym wypadku, jeżeli już pływała w butach i wyjściowym stroju to przy takim wietrze i prądach jak wczora jej ciało dryfowałoby tam, w stronę otwartego morza i szperku, znaczy winkla — poprawił się szybko, tłumacząc z kaszubskiego na zrozumiałe dla wszystkich określenie cypla wdzierającego się w zatokę, dodatkowo wskazując ręką na wschód.

— Skąd pan wie takie rzeczy? — zapytała elegancka kobieta, zaintrygowana wysnutymi przez niego wnioskami.

— Od dzecka tu pływam. Ba… urodziłem się na tej zatoce i daję sobie głowę uciąć, że powinni ją znaleźć na samym winklu, a nie tu — odpowiedział, wskazując na falochron.

— To musi im pan o tym powiedzieć — fuknęła zbulwersowana.

— Żaden prawdziwy kaszeba z milicją nie rozmawia. Nie za to, co nam robią.

— A na ile u was kilo dorszy prosto z kutra? — Hyc wtrącił się w rozmowę z ciekawości podszytej wrodzonym skąpstwem, mierząc cenę z hotelowej restauracji.

Mężczyzna spojrzał na niego i parsknął śmiechem. — Z Warszewa jesteś — nie zapytał, a stwierdził, próbując opanować nieprzystający do sytuacji głośny rechot.

— Skąd pan wie? — odparł zdziwiony.

— Tylko wy mówicie na ile, a nie po ile. Zawsze się nie mogę nadziwić skąd się to u was wzięło — zadrwił, jakby kaszubski dialekt był czymś pospolitym. — Teraz nie mamy pòmùchli bo jeszcze sezon się nie zaczął — dodał, rzucając pod nogi niedopałek.

— Jaki sezon?

— Sezon na pòmùchle, czyli dorsze, o które pytasz zaczyna się jutro. Teraz nikt nie wychodzi w morze leno świętuje i klaruje jadra — rzekł, gdy dołączył do niego ledwo utrzymujący równowagę, niższy mężczyzna z ogorzałą, dyniowatą głową i papierosem przyklejonym do ust, jowialnie klepiąc swego przyjaciela po ramieniu.

— Czyli te dorsze, które teraz sprzedają nie są świeże? — zapytał poirytowany.

Mężczyzna stojący obok pokręcił przecząco głową i wpuścił koszulę w spodnie. — Byśmy wypłynęli to Purtek, by z nami potańcował — wybełkotał pod nosem, mając na myśli morskiego diabła zamieszkującego zatokę, który wzbudza trwogę wśród rybaków. — Te, Joach, toż to zwykła dziwka — dodał, zamglonymi oczami patrząc w stronę martwej niewiasty.

— Takie świeże jak moje gacie — odparł, ignorując słowa kolegi. — Wy Warszewskie naiwniaki — zaśmiał się machając ręką. — Pewnie w Barze pod pukającym dzięciołem pozbywali się resztek, co? — zapytał, spoglądając na jego bladą, wymęczoną twarz. — Jak chcesz zjeść świeża reba to tylko w Szperku. Jak poszukasz to znajdziesz tawernę w głębi tamtych magazynów. Szukaj flądry ze złamanym ogonem — wyjaśnił, wskazując dłonią na położone w oddali budynki, gdy Hyc ponownie usłyszał zawodzenie, które go dziś zbudziło. Twarz rybaka natychmiast stężała, a po chwili wymalowała się na niej złość. — Bywaj — rzucił na odchodne i zniknął w tłumie.

Kazik krążył przez chwilę wokół zbiegowiska, jednak próbę dowiedzenia się czegoś więcej na temat przyczyn śmierci, przysłaniała coraz silniejsza potrzeba opróżnienia żołądka. Hyc kątem oka dostrzegł jak mężczyzna, z którym rozmawiał, energicznie podszedł do staruszki, zdaje się tej samej, którą widział wczoraj wieczorem w wykuszu nad cukiernią i złapał ją pod rękę, wyprowadzając z tłumu gapiów.

— Znowu! Znowu!… jak mateńce! — usłyszał jej zawodzenie, gdy schodzili z kei.

Kazikowi w brzuchu jeździło już niemiłosiernie, lecz po tym, co przed chwilą usłyszał, natychmiast usprawiedliwił sam siebie, za pity wczoraj alkohol zmieszany z lekami, a jego podejrzenia padły na rybę zaserwowaną mu w hotelu. Wzdrygnął się na samą myśl, wciąż pamiętając jej dziwny smak. Czym prędzej oddalił się w stronę pirsu bosmańskiego, niknąc za składowanymi naprzeciwko skrzyniami i beczkami na śledzie. Schowany za stosem skrzynek, usilnie próbował zwymiotować, by pozbyć się kręcącego uczucia w brzuchu. Szybko jednak zacisnął usta, gdy przez szparę dostrzegł milicjanta z dużymi przydymionymi okularami na nosie, zmierzającego w stronę nadbrzeża wraz ze szczupłym, wysokim mężczyzną, odzianym w granatowy mundur z połyskującymi w słońcu, złotymi guzikami.

— Dziękuję panie Stuller, zapisałem wasze zeznanie — pułkownik MO schodząc z pirsu, rzucił zasadniczo do swojego rozmówcy, gdy obaj zatrzymali się przy warsztacie, przed którym stała poddawana konserwacji, drewniana łódź.

Wymiociny jak na złość zaczęły podchodzić Hycowi pod same gardło, ale wciąż starał się zachowywać najciszej jak to możliwe, by nie narazić się na mandat, aż w pewnym momencie zaczął je połykać.

— Szkoda, że za wiele nie pomogłem, ale sam pan wie. Wczoraj, jak co roku odbył się uroczysty odpust wieńczący święto węgorza, a w porcie cisza jak makiem zasiał. Żadne statki nie wychodziły na zatokę od czterech dni. Hyc słysząc rozmowę obu mężczyzn zaczął uważnie obserwować zza mozaiki prześwitujących skrzynek milicjanta i jegomościa o zmęczonej, pociągłej twarzy i dużej, krzywo założonej czapce ze złotą, haftowaną kotwicą z napisem Bosman Portu na otoku.

— Skoro nie widział pan nic podejrzanego to pewnie wypadek, ale będziemy musieli rozszerzyć zakres poszukiwań, by ustalić jej tożsamość — stwierdził oficer.

— Z Gnyszewa to ona nie jest, bo moje są w podobnym wieku, ale wyjechały za robotą do Lajlewa. Ona musiała się utopić gdzieś tam — bosman wskazał ręką kierunek, który chwilę wcześniej wskazał rybak, mówiąc o prądach, które powinny ponieść ciało właśnie w tamtą stronę — a potem fala zrobiła swoje i wyrzuciła ją tu, na falochron.

— Możliwe — odparł lakonicznie milicjant i zamknął notatnik, chowając go do zawieszonej na ramieniu raportówki.

Kazikowi od razu coś się nie zgadzało w tym, co usłyszał, gdy wrócił myślami do wczorajszego wieczora. Przecież przypłynął statek jak zgasły lampy, a rybak twierdził, że prądy nie mogły jej tu znieść — stwierdził, kolejno kojarząc fakty, mocno przy tym zaciskając usta. W międzyczasie milicjant i bosman uścisnęli sobie dłonie, a każdy z nich oddalił się w swoją stronę. Hyc zgięty w pół, usiłował zwymiotować z powrotem to, co przed chwilą połykał jak kaczka, choć zdawało się, że wszystko bezpiecznie wróciło na swoje miejsce. Próbując wysnuć wnioski ze szczątków podsłuchanej rozmowy zastanawiał się dlaczego bosman nie powiedział milicjantowi o statku, gdy zaniepokoiły go dziwne dźwięki, jakie zaczęły dochodzić zza któregoś z rzędu skrzynek ustawionych za jego plecami. Stękanie i wzdychanie wzbudziło w nim złe przeczucie. Cierpiące, przeciągliwe jęki jednoznacznie sugerowały, jakby znajdowała się za nimi kolejna ofiara potrzebująca pomocy.

Ciekawość przemogła strach i nie pozwoliła długo stać obojętnie. Ruszył powoli naprzód, a z każdym krokiem przeraźliwe odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze. Wychodząc zza kolejnego szeregu skrzynek stanął jak sparaliżowany, gdy jego wzrok utkwił na przykucniętej kobiecie robiącej kupę.

— Ty zboczeńcu, ty łajdaku! — zawyła z wściekłością w oczach w jednej chwili naciągając na zadek spódnicę i haftowany, kaszubski szertuch. Kazimierza ogarnęło jeszcze większe przerażenie w momencie, gdy wstała z ugiętych kolan i okazało się, że jest ogromna, przewyższając go wzdłuż i wszerz przynajmniej dwukrotnie. Gdy Hyc otrząsnął się z szoku, natychmiast rozpoczął rejteradę. Stłuczona noga dała znać o sobie w najgorszym, możliwym momencie. Kuśtykając, na przedostatniej prostej poczuł mocne pchnięcie w plecy, przelatując jak pocisk przez stos drewnianych skrzynek, wprost na betonowe nadbrzeże.

— O kurwa! — leżąc na kei, tylko tyle zdążył powiedzieć, bezradnie obserwując jak stos skrzynek odchyla się od pionu w jego stronę. Zamknął oczy zasłaniając się rękoma, słysząc i czując jak kolejno roztrzaskiwały z hukiem spadając na niego jedna za drugą. Po chwili, cały obolały wydostał się spod sterty i skierował swe kroki pod remontowaną łódź, która przechyliła się na lewą stronę, lecz szczęśliwie oparła się o zabezpieczający ją metalowy rygiel.

— To nie ja! — krzyknął rozpaczliwie, spoglądając na tłum ludzi, jaki w jednej chwili zgromadził się wokół niego. Przeszywający, tępy ból nagle ścisnął go za brzuch, gdy z gardła trysnęła fontanna wymiocin, którą odruchowo skierował do wnętrza łajby. Chwila zamroczenia spowodowała, że nie wiedział, co robić. Słysząc tylko pogwar rozmów zaczął mocować się z pochyloną pomeranką, próbując ustawić ją do pionu. Bez rezultatu. Z ciągnącą się do pasa śliną, lekko obrzyganą koszulą, idąc jak słoń w składzie porcelany usiłował wydostać się z tego rozgardiaszu, przy towarzyszącym mu z każdym krokiem, trzaskiem łamanych listewek.

— Dzień dobry, Milicja, dokumencik pana proszę — usłyszał za plecami urzędowy ton, gdy zabrał się za układanie porozbijanych skrzynek.

— Nie mam — odparł oszołomiony, zanim odwróciwszy głowę, dojrzał tęgą sylwetkę funkcjonariusza z dwoma podgardlami i wychodzącą mu ze spodni przykrótką, poplamioną koszulą.

— Jedziemy na komendę! — milicjant wydał rozkaz, wskazując na stojący opodal radiowóz.

»

Kazik oprzytomniał w momencie, gdy milicyjna Pobieda M20 podskoczyła, wjeżdżając na wyboisty plac przed komendą. Samochód zakręcił szerokim łukiem wokół stojącego na środku, pochylonego masztu na czubku, którego leniwie powiewała spłowiała flaga i zatrzymał się naprzeciwko wejścia, pod szerokim daszkiem z obsranym przez ptaki, neonem MILICJA. Okratowany szary klocek, przyprószony zielonym nalotem, z tu i ówdzie odpadającym z fasady tynkiem sprawiał ponure i odpychające wrażenie. Wzrok Hyca wyglądającego przez tylną szybę natychmiast przykuł prześwitujący spod świeżego wapna wymalowany czarną, tłustą mazią napis CHUJ umieszczony na połowie frontowej ściany i wyraźnie skuty razem z elewacją, poprzedzający go człon napisu.

— Wysiadaj! — milicjant wydał polecenie, otwierając szeroko drzwi, które zasłoniły go w momencie podciągania spodni na obwisły brzuch.

— Pan też sądzi, że ona utonęła? — Kazik zwrócił się do milicjanta, z pogardą patrząc w jego tępy wyraz twarzy.

— Kto? — zapytał, ze zdziwienia odchylając głowę, gdy ich spojrzenia na dłużej spotkały się ze sobą.

— Ta dziewczyna, którą znaleźliście w porcie panie detektywie — rzekł z nutą ironii.

— Yyy, nooo — zaczął się głośno zastanawiać.

— Jeżeli tak, to się pan myli — przerwał mu Hyc. — Bo tak się składa, że widziałem ją wczoraj — rzekł pewnie, licząc, że linia obrony, jaką przyjął okazała się słuszna i nikt nie będzie zadawał pytań o dzisiejszy incydent, a wizyta na komendzie ograniczy się do złożenia wyjaśnień.

Milicjant zmierzył go surowym wzrokiem, po chwili spoglądając na zegarek opleciony na tłustym łapsku. Nie odzywając się ani słowem, mrugnął życzliwie oczami w jego kierunku i zaczął szczerzyć żółte, poszczerbione zęby. — Chodź — burknął pod nosem, łapiąc go pod ramię. — Tee Boguś! Mocny jest u siebie!? — po wejściu do komisariatu zdążył zawołać do dyżurnego, nim rozległ się za nimi trzask zamykanych drzwi.

— A co? Nie słyszysz? — mruknął siedzący za zakratowaną szybą milicjant, nie mogąc oderwać wzroku od namiętnie układanych kart, gdy z piętra dobiegł odgłos głośnego kaszlu.

— To dawaj go szybko! — pogonił go milicjant.

— A w jakiej sprawie? — dyżurny ze zdziwieniem, spojrzał na obydwu.

— Lump narozrabiał w porcie, a w swych urojeniach mówi, że widział naszą syrenkę żywą, więc niech Czyż się z nim bawi. Ja zaraz urywam się na imieniny. Nie chce mi się z nim pieprzyć — wyjaśnił z rozbrajającą szczerością, z zadowoleniem spoglądając na zegarek.

Dyżurny uśmiechnął się, chwytając od razu za świecącą od ciągłego kontaktu z ludzkim potem czarną słuchawkę, bakelitowego telefonu i przekręcił kilkukrotnie tarczę, wybierając numer.

— Świadek do towarzysza w sprawie pływaka! — krzyknął głośno. — Halo! halo! Tak, tak jest! — Zaraz zejdzie — oznajmił odkładając słuchawkę, po czym odprowadził ich wzrokiem na stojącą obok ławkę, oddając się dalej swemu ulubionemu zajęciu, czyli graniem samemu ze sobą w makao.

Ledwo zdążyli przysiąść na niewygodnej, drewnianej ławce, a po chwili naprzeciwko nich stanął kapitan Leszek Czyż. Hycowi od razu rzuciła się w oczy jego szczupła jak patyk sylwetka i wielka szrama na policzku będąca pamiątką po jednej z interwencji, gdzie zatrzymany wyjął ukradkiem nóż z rękawa i przejechał nim po jego twarzy, przecinając policzek na wylot w ten sposób, że kapitan mógł przez niego wystawić swój język na zewnątrz. Brudna, ziemista cera mocno kontrastowała z czystą, błękitną koszulą. Do tego blizny po trądziku sprawiały wrażenie osoby, która dostała serią z karabinu prosto w twarz. Jedynie siwe, grube włosy na głowie zaczesane równo niczym struny, ratowały go przed określeniem: kompletny degenerat i pozwalały użyć co najwyżej sformułowania: ruina człowieka.

— Do mnie? — rzucił szorstkim głosem, przywodzącym na myśl osobę w ciągu alkoholowym, spoglądając to raz na swojego kolegę, to raz na Kazika, zasłaniającego kurtką obrzyganą koszulę, która nie uszła jego uwadze.

— Tak — odrzekł milicjant. — To jakaś przybłęda. Dostał furii i porozwalał skrzynki w porcie. Do tego usiłował wywrócić remontowaną łódź, do której narzygał. Brak dokumentów, ale broni się, że wczoraj widział twoją denatkę żywą. Sprawdź, może ma coś z tym wspólnego, bo świr nie panuje nad łapskami — wyjaśnił zdawkowo.

— Dziękuję towarzyszu, możecie odmaszerować — odparł i skinął głową w jego kierunku. — Idziemy. Hyc nie zdążył nic powiedzieć, tylko poczuł mocny uścisk pod ręką. — Idziemy! — kapitan powtórzył tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Po wejściu na piętro w milczeniu szli przez długi, monotonny korytarz rozświetlany przez snopy bladego świtała, przebijające się przez brudne luksfery z klatki schodowej. Rysujące po ścianach refleksy dyskretnie uwydatniały zwisające na całej jego długości płaty złuszczonej farby olejnej, sypiącej się na wytartą posadzkę z lastryko. Z korytarza weszli przez lekko uchylone drzwi do pomieszczenia gdzie unosiła się woń niedopalonych papierosów, kawy i taniej, męskiej wody kolońskiej. Surowe wnętrze przestronnego pokoju zdawało się idealnie odzwierciedlać charakter kapitana, a zawalona papierami szafa na drzwiach, której wisiał wymięty mundur dobitnie świadczyła o jego pragmatyzmie. W środku nie znajdowało się nic, co nie byłoby potrzebne. Każda rzecz spełniała często nie jedno, a kilka zadań, jak choćby nurkowa grzałka do wody leżąca na spodku.

— Dobra, siadaj — kapitan od razu zabrał się za sprzątanie papierów z biurka. — Co wy tam dziś narozrabialiście? — zapytał, rozsiadając się w końcu na trzeszczącym krześle obitym skajem. Przysunął się bliżej biurka, jednocześnie usiłując zagłuszyć dłonią męczący kaszel. Hyc długo zastanawiał się, co odpowiedzieć. Mocno odchylił głowę i nabrał powietrza, a jego wzrok przykuł grzyb, zjadający prawie cały sufit. Czyż chwycił szklankę kawy, jaką zdążył zaparzyć przed zejściem na dół. Łyknął solidny haust i z ulgą przepłukał gardło. Kawa była jedną z dwóch rzeczy, której nigdy nie brakowało na komendzie. Mogło nie być papieru toaletowego, sprawnych maszyn do pisania czy wolnego radiowozu, ale nigdy kawy. — Co ci się tak trzęsą ręce? Nie bój się — zdążył go jeszcze uspokoić, gdy do uchylanych drzwi rozległo się ciche pukanie, a nobliwy staruszek z uśmiechem przyklejonym na twarzy nieśmiało wsunął głowę do środka.

— Dziękuję, że zajął się pan tym łapciuchem. Przyszedł i przeprosił, nawet wyspowiadał się. W imieniu swoim i proboszcza chciałem podziękować za przywołanie go do porządku. I niech się pan nie przejmuje — rzekł, spoglądając na mesel i wiadro wapna stojące obok — na moich murach też mazali. Niektórzy do tej pory nie mogą mi wybaczyć wycinki tych drzew na cmentarzu, ale — zawiesił głos i machnął ręką — stare już były i pomniki niszczyły.

Czyż energicznie poderwał się z krzesła i podszedł do drzwi. — To ja dziękuję za dziekana aprobatę i wstawiennictwo — odrzekł, z wdzięcznością ściskając pomarszczone, żylaste dłonie dziekana Szrejbera — gdyby nie księdza rekomendacja, siostra Estera z pewnością by się nie zgodziła.

— Nie przeszkadzam, bo widzę, że pan zajęty — dziekan uciął dalsze kurtuazje spoglądając na Hyca. — Ja już wyjeżdżam, szkoda tylko, że nasze święto tak smutno się zakończyło. Proszę, to w ramach podziękowania. Z Panem Bogiem — pożegnał się, wręczając mu na odchodne święty obrazek.

Kapitan pobieżnie przeleciał po nim wzrokiem, wstydliwie chowając go przed oczami Hyca do kieszeni spodni. Czyż był wyraźnie speszony niezapowiedzianą wizytą dziekana, z którym jeszcze nie tak dawno miał na pieńku. Zamknął drzwi i usiadł za biurkiem zastanawiając się czy Szrejber jest tak odważny, czy ma aż taki tupet by przychodzić na komendę, wiedząc, że kilka pokoi dalej w gabinecie komendanta prowadzone są sprawy przeciwko niemu i instytucji kościoła, którą reprezentuje. Jedno było pewne. To właśnie nietuzinkowy charakter księdza dziekana pozwalał mu zjednać przychylność ludzi.

— Ten grubas, co mnie tu przyprowadził to nazmyślał! — wypalił Hyc, wyrywając kapitana z zamyślenia.

Czyż podniósł oczy znad biurka, poprawiając się wygodnie na krześle. — Wiem, nie widziałeś tej denatki — stwierdził, wyciągając papierosa ze świeżo otwartej paczki, od razu domyślając się prawdziwej intencji kolegi, który podsunął mu „świadka”.

— Widziałem… chyba — dodał po chwili — ale to nie ja rozwaliłem te skrzynki w porcie — zaprzeczył stanowczo.

— Taa, a kto? — kapitan przeciągnął zapałką po drasce, przypalając papierosa.

Hyc przez chwilę zastanawiał się co powiedzieć, ale zrezygnował z tłumaczenia, nerwowo pocierając palcem obrzmiały węzeł chłonny za uchem.

— To mów, co niby widziałeś — kapitan gasząc zapałkę energicznym ruchem ręki, mruknął aroganckim tonem, ledwo przełykając oderwaną z gardła, gęstą flegmę.

— Wczorajszej nocy do portu wpłynął statek. Gdy przybił do nadbrzeża na jego pokład weszły dwie osoby, prowadzące kogoś pod rękę. Chwilę potem odpłynęli.

— Wśród tych osób widziałeś tą dziewczynę? — dopytywał, zaciągając się papierosowym dymem, wrzucając w leżący na biurku luksfer robiący za popielniczkę, dymiącą jeszcze zapałkę.

— Nie, nie wiem… — zawiesił głos, gdy do pokoju wszedł milicjant, który podszedł do bursztynowej komnaty, jak z nutą ironii funkcjonariusze nazywali stojącą na końcu pokoju, trzydrzwiową szafę w połyskującej, bursztynowej okleinie. — I jebut! — krzyknął z zadowoleniem wrzucając do środka stos papierów, po czym, jak gdyby nigdy nic, wyszedł z pokoju.

— A w ogóle była tam jakaś kobieta? — kapitan zapytał, nawet nie przerywając czynności. Wiedział, że w opasłych tomach akt wrzuconych do szafy są wszystkie kradzieże, pobicia i inne drobne przestępstwa, którymi nikt nie zaprząta sobie głowy. Miejscowa milicja nie była w stanie zapanować nawet nad przestępstwami cięższego kalibru, więc wszystkie drobniejsze sprawy lądowały najpierw w szafie, a potem w archiwum, by światło dzienne ujrzeć dopiero wtedy, gdy będzie trzeba sporządzić protokół zniszczenia.

— Nie mam pewności, ciemno było, a na dwóch z nich od głów po same stopy wisiały czarne pałatki — rzekł półgębkiem. — Ale ta w środku, którą prowadzili ci w pelerynach, zdaje się jej nie miała, więc to mogła być ona.

— Mogła czy była? Chyba jakiś zarys widziałeś? Wysoka czy niska, gruba, chuda? — dociekał, nerwowo zaciągając się papierosem.

— Ta w środku właśnie była taka niska, niższa od tej dwójki po bokach.

— Taka jak nasza denatka? — zapytał, podsuwając Hycowi zdjęcie pod nos.

— Tak, raczej tak — odparł po chwili wpatrywania się w fotografię, na której widniały zwłoki drobnej, młodej kobiety z jasnymi włosami.

— A ten statek, jaki był? — kapitan drążył, wodząc językiem po spękanych, sinych ustach.

— No, taki spory.

— A gdzie byłeś w czasie, kiedy cumował? — zapytał, usiłując szczegółowo ustalić wszystkie okoliczności tamtej nocy.

— W porcie, na pomoście. Tym ostatnim, nieopodal tej budy zabitej dechami doprecyzował, po chwili uświadamiając sobie, że jest to ostatnia rzecz, która utkwiła mu w głowie z wczorajszego spaceru.

Hyc podskoczył, gdy kapitan nagle uderzył otwartą dłonią w blat, zamaszystym ruchem ręki zrzucając na podłogę zabitą muchę.

— To, jaki to był statek? — ponowił pytanie, tracąc powoli cierpliwość.

— No nie wiem. Naprawdę!

— Kurwa, przecież z tego miejsca nawet nocą widać by go było jak na dłoni — wrzasnął z pretensją.

— Noo, może i tak, ale…

— Co, ale? — syknął, nerwowo wciskając papierosa do popielniczki.

— Ale w momencie jak statek wpłynął do portu to zgasły lampy, do tego ta mgła…

— Dziwne. I co dalej? — dopytywał, a jego mina zdradzała coraz wyraźniejsze zdziwienie.

— Gdy cała trójka weszła na pokład, od razu odpłynęli.

— Bzdura! Sprawdziliśmy książkę portową, a do tego mamy zeznania naszego bosmana, który poświadcza, że tego wieczora nie wpływał do portu żaden statek — rzekł, wskazując ręką na leżący na biurku stos papierów.

— Też słyszałem to dzisiaj z jego ust i zdziwiłem się jak zarzekał się waszemu człowiekowi, że od czterech dni nic nie wpływało do portu ze względu na jakieś święto. Do tego mówił, że ona utonęła, choć rybacy, z którymi wcześniej rozmawiałem są przekonani, że ciało przy tych prądach nie mogło znaleźć się w miejscu, w którym je odnaleziono. Kto, jak kto, ale bosman chyba powinien wiedzieć takie rzeczy? — zastanowił się głośno. Kapitanowi po tym co usłyszał zaświeciły się oczy. Lekko uniósł brwi i spojrzał na niego spode łba. — Ja wiem, co widziałem, a pan musi się zastanowić, komu uwierzyć — Hyc dodał, jasno stawiając sprawę, choć samemu nie był do końca pewien, co tak naprawdę wydarzyło się wczorajszej nocy.

Czyż złapał szklankę z kawą, w której zanurzył usta. Wiedział, że komendant wyświadczył mu przysługę będąc naturalnym buforem między nim, a bosmanem, doskonale zdając sobie sprawę, że jeżeli Antoni Stuller znalazłby się na odległość wyciągniętej ręki kapitana, z pewnością dla obydwu skończyłoby się to fatalnie. Mimo to kapitan nie mógł się pogodzić z faktem, że na jego barki spadła odpowiedzialność za prowadzenie poważnego śledztwa, a komendant nie wyraził zgody, by nawet w jego obecności przesłuchać Stullera. Komendant Strenc wykazując się daleko posuniętą zachowawczością, nie chcąc zadrażniać jeszcze bardziej otwartego konfliktu między nimi, przeprowadził tą czynność za Czyża, chroniąc go tym samym, przed zrobieniem kroku za daleko. Na koniec z namaszczeniem rzucił tylko zeznania na jego biurko, twierdząc, że sprawa, jakkolwiek poważna, jest w zasadzie na umorzenie.

— Oczywiście, że wierzę bosmanowi — rzekł bez cienia kpiny, odstawiając na bok pustą szklankę. — Żadna łódź nie ma prawa wyjść z portu bez jego zgody. To poważny urzędnik, którego obowiązkiem jest pełnić nadzór nad całym portem, poruszającymi się w jego obrębie statkami oraz skrupulatne prowadzenie dokumentacji, za co podlega surowej odpowiedzialności. Wpuszczenie jakiejkolwiek jednostki bez wymaganej rejestracji w książce portowej to spore przewinienie i nie chodzi tylko o fałszowanie dokumentów.

— A jeżeli coś pominie? — zapytał z nutą przekąsu.

— To ma przejebane. Bo port jest jak granica, rozumiesz? — odparł rozemocjonowany z pasowymi wypiekami, jakie pojawiły się na jego szyi. — Nasz, co prawda nie ma statusu przejścia granicznego, ale na barkach bosmana spoczywa nadzorowanie, czy obce jednostki na przykład ruskie, niemieckie albo chuj wie jakie tu nie wpływają, bo wtedy musi zgłosić WOP-istom do kontroli. Do tego dochodzi nadzór nad wyładunkiem, przekazywanie informacji o pogodzie. Jestem pewien, że świadomie nie mógł tego pominąć. Kapitan nagle zawiesił głos i wyciągnął się na krześle, gdy przez głowę przeleciała mu pewna myśl. — Powiedz, ale tak szczerze — rzekł po chwili, pochylając się w jego stronę — czego ty tam w ogóle szukałeś? — zapytał, chcąc go sprowokować do osiągnięcia zakładanego przez siebie rezultatu, będącego elementem szerszego planu, jaki przed chwilą urodził się w jego głowie.

— Spacerowałem.

— Taa? Z kim?

— Sam, dopiero, co wczoraj przyjechałem na urlop. Chciałem zobaczyć zatokę — nieco mijając się z prawdą, usiłował uciec wzrokiem od pochylonego w jego kierunku kapitana, który zaczął świdrować jego oczy nienawistnym spojrzeniem.

 Co widziałeś? Jeszcze raz powiedz, od początku.

— Już mówiłem. Zgasły lampy, wtedy do portu wpłynął ten statek. Na nadbrzeżu pojawiło się kilka osób i weszli na jego pokład — wyjaśnił.

— I co dalej?

— Odpłynęli — odparł, gdy jego wzrok spotkał się z przekrwionymi oczami kapitana.

— I co dalej?

— Słyszałem jeszcze krzyk jakiejś kobiety.

— Skąd ten krzyk? Ze statku, z nadbrzeża? — dociekał z lekkim znudzeniem.

— Nie pamiętam dokładnie.

— I co dalej?

— Nic.

— Jak to nic?

— No, już nie pamiętam.

— Dlaczego?

— No byłem już trochę wypity, ale… — przyznał zakłopotany.

— No właśnie kurwa! — przerwał mu kapitan. — Dopłynęliśmy do brzegu! — krzyknął, aż podniósł się z krzesła. — Gruby miał rację. Zajebał żeś po pijaku tą dziewczynę, co!? — wrzasnął wzburzony.

— Ja?! Nie!!! — zaprzeczył, robiąc dłońmi wymowny gest.

— Byłeś pijany i nie pamiętasz. To, dlatego dziś rzygasz jak kot! — warknął ordynarnie. — Jeszcze pierdolisz mi głupoty o jakimś statku! Bajki opowiadasz.

— To nie bajki! — odparł zdenerwowany Hyc.

— Dobra, to nie ma sensu — kapitan westchnął, z ulgą opadając na krzesło. Przysunął telefon i wykręcił trzycyfrowy numer na jego tarczy. — Młody, do mnie! — rozkazał do słuchawki, odkładając ją zaraz na widełki. — Gdzie się zatrzymałeś? — zapytał, wyjmując z szuflady dwustronicowy formularz.

— Za Winklem na Morskiej — Kazik mruknął ze spuszczoną głową.

— Napisz na górze swoją datę urodzenia, imię i nazwisko, imię ojca i adres, a na dole podpisz w prawym rogu — kapitan poinstruował go, gdy do pokoju wszedł młody milicjant.

— Po co? — zaskoczony Hyc, któremu serce zaczęło bić jak szalone, spojrzał podejrzliwie na leżący przed nim papier.

— Trzeba nadać twojej sprawie oficjalny bieg, a to karta daktyloskopijna na odciski.

— Słucham? — Kazik z niedowierzania wytrzeszczył oczy.

— Co się gapisz jak szpak w pięćdziesiąt groszy? Podpisuj kurwa, ale już!

Kazik złapał za długopis i drżącą ręką podpisał w nerwach podsunięty dokument.

— I tu, na drugą rękę — kapitan wskazał palcem, podwijając tylko róg wierzchniej kartki. — Idźcie na palce, tylko raz, dwa — wyjaśnił zwięźle młodszemu koledze.

— Jak to? — Hyc odruchowo wstał z krzesła, widząc jak zatęchły pokój wiruje mu przed oczami.

— Musimy porównać czy to nie twoje odciski są na zabezpieczonych dowodach.

— No, co raz lepiej. To ja wam pomagam, a wy robicie ze mnie mordercę!?

Czyż wzruszył ramionami, szyderczo się przy tym uśmiechając. — Towarzysz pobierze od ciebie odciski, a potem porozmawiamy ponownie — objaśnił obydwojgu.

— Tak jest, panie kapitanie — zameldował szeregowy, wyprowadzając Kazika z pokoju.

Procedura pobierania odcisków zajęła kilka chwil i minęła w milczeniu, ograniczając się do prostych komend wydawanych przez milicjanta. Po wszystkim Hyc został doprowadzony przed oblicze kapitana, który cierpliwie sporządzał notatki.

— Dziękuję towarzyszu, możecie odmaszerować — Czyż zwrócił się do młodszego kolegi, a ten salutując wykonał w tył zwrot i wyszedł. — Jest lepiej niż sądziłem — stwierdził z zadowoleniem nie odrywając wzroku od zapisanej przez siebie kartki papieru. — Do kiedy planujesz pobyt? — zapytał, spoglądając z zadziornym wyrazem twarzy na wystraszonego Hyca, w głębi duszy ciesząc się z pojawienia nowych okoliczności, których się nie spodziewał.

— Jeszcze dwa tygodnie. Wczoraj przyjechałem.

— Aha, to mamy czas — mruknął pod nosem, przyglądając się uważnie karcie daktyloskopijnej, po czym schował ją do szuflady.

— Jestem zatrzymany? — wydukał Kazik, z trudem przełykając ślinę.

— Rozumiesz chyba, że nie mam wyjścia? Wszystko powoli układa się w jedną całość — rzucił nonszalancko.

— O czym pan mówi? — Hyc wydusił z siebie drżącym głosem.

— Głupiego ze mnie robisz? — warknął. Czyż wstał od biurka i podszedł do drzwi, gdzie obok stało wiadro z wapnem i wetkniętym w środek szerokim pędzlem. Przesunął je nogą bliżej pancernej szafy i zamknął drzwi na klucz, który w swoim zwyczaju wsadził od razu do kieszeni. Przeszedł powoli za plecami Hyca do bursztynowej komnaty i zdjął służbową marynarkę, wiszącą na ciągle otwierających się drzwiczkach. Zarzucił ją na grzbiet, po czym odkręcił stojące w kącie radio. Dzwoniłem do Warszewa, nieźle tam ostatnio nawywijałeś — wyjaśnił w końcu, siadając za biurkiem. Kazik w jednej chwili poczuł, że ten złapał go pułapkę, z której nie łatwo będzie mu się wydostać. — Widać, że z ciebie szaleniec, do wszystkiego jesteś zdolny — kapitan ciągnął dalej, spoglądając na niego podejrzliwym wzrokiem.

— Co mi pan insynuuje?

— Że jak tym dziewczynom zrobiłeś takie rzeczy, to znaczy, że byłeś zdolny załatwić i tą małolatę — odrzekł bezczelnie. — Widać, że masz problem z kobietami — dodał, z satysfakcją patrząc na zapędzonego w kozi róg Kazika.

— Bzdura! W aktach macie napisane powody mojego działania. Było, minęło. Tej z portu nie znam i nigdy jej nawet nie dotknąłem! — wypalił, w nerwach podrywając się z krzesła.

— No widzisz. Porywczy jesteś — rzekł wymownie, stale wodząc wzrokiem za jego przestraszonymi oczami. — Ciekawie słuchało się tego, co jest w twoich aktach i chyba nikt nie będzie miał wątpliwości do tego, że… no wiesz. Ale pecha też miałeś, nie ma, co ukrywać — stwierdził. — Nawet nie dziwi mnie to, że starałeś się o przyjęcie do milicji. Nadawałbyś się. Sami tu psychopaci i indywidua jak ty — kapitan kolejno uświadamiał go, że wie o nim naprawdę dużo.

— Przez ten incydent stało się to nie możliwe — skruszony Hyc przyznał, czując jak z każdą chwilą, atmosfera wokół niego gęstnieje coraz bardziej.

Czyż wyjął kolejnego papierosa z leżącej na biurku paczki, którego zapalił, nie odrywając wzroku od Kazika. — Nasza denatka miała około, szesnaście — osiemnaście lat. Wstępne oględziny, co prawda wskazują na to, że zginęła od utonięcia lub uderzenia w głowę, ale na całym ciele miała siniaki i ślady świadczące o tym, że była brutalnie zgwałcona. I to nie raz — zakomunikował urzędowym tonem, odpuszczając sobie tym razem uszczypliwości.

— Wiecie, kim ona była? — Kazik nieśmiało zapytał, po czym westchnął, nerwowo pocierając dłonie.

— Tożsamości jeszcze nie ustaliliśmy. Czekamy, aż ktoś zgłosi zaginięcie. Może świadkowie naprowadzą nas na jakiś trop, ale wątpliwe, bo choć ładna, to nie zwracała na siebie uwagi ubiorem. Ludzie raczej takich osób nie zapamiętują, a przynajmniej nie kobiety — orzekł, ostentacyjnie wydychając kącikiem ust smugę dymu, z zapalonego znów papierosa. — Słuchaj, bez problemu mogę cię zamknąć. Mam podstawy. Wszystko pasuje jak ulał. Chyba, że… — Czyż zawiesił głos i marszcząc brwi popatrzył na niego z zastanowieniem, decydując się jednak, postawić wszystko na jednej szali.

— Nie mam pieniędzy! — Hyc wrzasnął, w jednej chwili podrywając się z krzesła. — To mnie okradli, ktoś wyciągnął mi pieniądze z portfela, ich powinien pan szukać! — wygarnął mu w nerwach.

— Kurwa, chcesz mnie kupić pojebańcu!? — Czyż zaklął siarczyście, z wymalowanym gniewem na twarzy. — Nie masz tyle na pewno! — krzyknął, po czym zawiesił głos — zresztą już za późno, wiec siadaj kurwa i słuchaj — dodał po chwili, gdy jego twarz wypogodniała, a kąciki ust rozszerzyły się, demonstrując szyderczy uśmieszek.

— Co pan ode mnie chce? — wydukał, bezradnie siadając na krześle.

— Cieszę się, że zaczynasz pojmować, że czegoś potrzebuję. Inteligentny jesteś, to dobrze, więc przejdę do rzeczy. Jeśli o mnie chodzi to nie wierzę żebyś był taki głupi i informował nas o takim zdarzeniu, tym bardziej po tym, co ostatnio nawywijałeś — powiedział po cichu, nachylając się nad jego uchem. — To już kolejny trup młodej dziewczyny znaleziony w zatoce ostatnimi czasy. Ja wyczerpałem swoje możliwości operacyjnie, bo w każdym barze, burdelu i melinie mnie znają. Ponadto pewnie umorzą to śledztwo tak szybko jak poprzednie, a nie mam za dużo czasu i jestem trochę przyparty do muru, więc sam rozumiesz.

— Nie — odrzekł zdumiony.

— Chcę żebyś był moimi oczami i uszami. Pokręcisz się po okolicy, pójdziesz do tawerny, porozmawiasz z rybakami. Oni dużo wiedzą — stwierdził z przekonaniem.

— Dlaczego ja? — odparł, robiąc wielkie oczy.

— A, kto inny nadaje się do tego lepiej niż ty? — zapytał, rozkładając przed nim ręce. — Spadłeś mi jak gwiazdka z nieba! Zwisa mi jak kilo kitu, czy coś tam widziałeś czy nie, ale z tym twoim syfem, w kartotece rzecz jasna — poprawił się szybko — jesteś poza wszelkim podejrzeniem.

— A jak się nie zgodzę?

— To przypiszę ci zabójstwo tej dziewczyny. Mogę zrobić tak, żeby twoje odciski znalazły się na jej ciele. Do tego twoja historia z marca i mam komplet. Zgwałciłeś ją, a potem upozorowałeś wypadek. Biegły psycholog dorzuci jeszcze swoją opinię. Nie muszę się wysilać. Sprawę tak czy siak należy rozwiązać, więc wykorzystaj fakt, że zależy mi na znalezieniu prawdziwego sprawcy tej i poprzednich zbrodni, bo gdybyś trafił na któregoś z moich kolegów, to siedział byś już w puszce. I żeby była jasność nie chodzi mi tu o pieniądze, nagrody czy pochwały. Jestem milicjantem na tym zadupiu tyle lat i niczego się nie dorobiłem, więc już za późno. Przerzuciłem tu dużo gnoju, ale tych spraw za chuja nie mogę w żaden sposób ugryźć. To jakaś pieprzona, niekończąca się seria — westchnął z rezygnacją i jednoczesnym strachem w głosie.

— A jak zgłoszę, że mnie pan szantażuje? — mruknął niepewnie.

— To wtedy podpisujesz na siebie wyrok śmierci. I to nie ja cię zlikwiduję, tylko oni, dlatego miło by było, jakbyś nie robił problemów i przysłużył się sprawie.

— Jacy oni? — odburknął, zupełnie nie rozumiejąc, kogo kapitan ma na myśli.

Czyż dłuższą chwilę w milczeniu patrzył w oczy przerażonemu Kazikowi. — Cieszę się, że się zgadzasz — oznajmił w końcu z cynicznym uśmiechem na twarzy. — Ze względu na twoje bezpieczeństwo nie rejestruję cię, jako współpracownika. Jest tylko mandat za zakłócanie porządku. Nikt się nie przyczepi o dzisiejszą wizytę — powiedział, wręczając kwitek Kazikowi.

— Mandat? — odparł zdziwiony.

— Tak, to dobra podkładka na to, że puściłeś pawia, a reszta to pijackie wymysły. Teraz idź do tawerny, pogadaj z ludźmi. Różne rzeczy tu się ostatnio dzieją, ale stale docierają do mnie sygnały o młodych dziewczynach przywożonych na wybrzeże i zmuszanych do prostytucji. Ze względu na wiek denatki, obrażenia, jakich doznała i okoliczności, o których wspominałeś można przypuszczać, że ktoś bogaty i wpływowy zamówił ją do spełniania chorych fantazji na swej łodzi — przerwał, nagle kaszląc tak głośno, że chyba cała komenda go słyszała. — Popytaj, miejscowi na pewno wiedzą gdzie można zamówić sobie jakąś małolatę na seks. Tylko pamiętaj, dyskretnie, nie zdradzaj się — dodał zmęczonym, szorstkim głosem, wciskając papierosa w popielniczkę.

— A dlaczego ja? Pan sam nie może? — zapytał, rzucając nieufne spojrzenie.

— To hermetyczne środowisko — odparł, delikatnie pochylając się nad Hycem. — Ja do nich nie dotrę, bo ci ludzie mają informatorów w milicji. Sprawy wyżej nie przekażę, bo zaraz ukręcą łeb jak poprzedniej, więc oficjalnie nie mogę nic zrobić, bo o wszystkich działaniach wiedzą przede mną. W razie wątpliwości mogą też sprawdzać, kto zgłasza się po towar, dlatego powiedziałem, że z twoimi zarzutami jesteś poza jakimkolwiek podejrzeniem, tym bardziej, że jesteś spoza, Gnyszewa co jeszcze bardziej cię uwiarygodnia.

— Mam szukać nieletnich na seks? Przecież to przestępstwo.

— Inaczej nie dotrzemy do sprawcy. Konsekwencji się nie bój, ja cię ze wszystkiego wyciągnę. Jakby pytali o dzisiaj to powiesz, że zawinęliśmy cię, daliśmy mandat i pouczający wpierdol na przywitanie wakacji. Nic po za tym. Nikomu nie mów o naszym układzie, bo może stać ci się krzywda. Nie żartuję — dodał, po czym wstał i oparł się wyprostowanymi rękami o biurko. — Skontaktuję się z tobą w odpowiednim czasie, jak będę miał wyniki z sekcji zwłok. No chyba, że coś się urodzi wcześniej, to dzwoń pod ten numer — powiedział, wypisując go na kartce — to mój służbowy na biurko — wyjaśnił. — Masz jeszcze drugi, to jest domowy. Ale na ten dzwoń tylko, jakby cię mordowali — dodał. — O wszystkim meldujesz tylko i wyłącznie do mnie.

— A nie lepiej się jeszcze wstrzymać do wyników sekcji, bo na razie to chyba szukanie po omacku? — zapytał pełen wątpliwości.

 Jeżeli to, co mówisz jest prawdą, to w tej chwili uznaję to za najprawdopodobniejszą wersję. Wiem, że to poszlaki, ale sprawa nie jest oczywista, a na razie nic lepszego nie mam. Pomyśl, małolata wprowadzana jest na statek, którego nie powinno tu być i którego nikt poza tobą nie widział, a następnego dnia zmaltretowane ciało młodej kobiety odnajduje się na falochronie, choć rybacy twierdzą, że prądy zniosłyby ją gdzie indziej. Ktoś celowo chce sprowadzić nas na ślepy tor. Jeżeli faktycznie to była młoda kurewka, o których ostatnio dużo się mówi, to najpierw musimy ustalić sutenera odpowiedzialnego za ten proceder. I ty pomożesz mi do niego dotrzeć, a dalej to już po nitce do kłębka.

— Nie lepiej zapytać bosmana o ten statek? Zresztą, kto o zdrowych zmysłach porzucałby jej ciało na lądzie. Wyrzuciliby ją gdzieś na środku zatoki i po problemie.

— Zatoka ma to do siebie, że prędzej czy później oddaje swoje ofiary. Zapewne tym razem bardziej opłacało im się zrobić to od razu. Mówiłem już, że wodzą nas za nos. Dlatego nie będziemy gdybać, sekcja wykaże okoliczności śmierci, a w tej chwili musimy robić w tym, co mamy — uciął dalsze spekulacje. — A co do bosmana… — Czyż zamyślił się i uśmiechnął tajemniczo — pan Stuller nam nie ucieknie. Zresztą, ja się nim zajmę — mruknął zamyślony. — Sezon turystyczny ledwo się skończył, dlatego trzeba kuć żelazo póki gorące i potwierdzić lub wykluczyć wersję o prostytutkach. Tak czy owak, pójdziesz do tej kopalni informacji, jaką jest tawerna i popytasz wśród miejscowego elementu, kto organizuje dziewczyny do towarzystwa.

— To ja mam bawić się w detektywa, a pan, co będzie robił? — zapytał, chowając głęboko do kieszeni mały zwitek papieru z zapisanymi numerami telefonów.

— Swoją robotę — odparł z uśmiechem na twarzy. — I pamiętaj — zawiesił na chwilę głos, wyjmując dokument z szuflady — ta kartka z twoim podpisem na dole, może się zapełnić rzeczami, których nie chciałbyś firmować swoim nazwiskiem — dodał z zadowoleniem, trzymając triumfalnie miedzy dwoma palcami czysty arkusz papieru z podpisem Hyca.


»

— Co tu tak ciemno!? — Hyc wciąż nie mogąc uwierzyć w co się wpakował, rzucił głośno, wchodząc do dworcowego bufetu, spowitego cuchnącym dymem.

— Kotlety mi się przypaliły. Tak to jest, jak się kilka rzeczy na raz robi! A, dajta spokój! — odparła, jak zwykle pełna wigoru i radości życia Henryka.

— Ojj — jęknął pod nosem, gdy ugryzł się w język. Od tej pory postanowił ostrożniej dobierać słowa i uważać z docinkami.

— Sprawdzę czy na pewno gaz wyłączyłam, bo wybuchniemy — Henryka rzekła spokojnym głosem, powoli wychodząc do kuchni.

Hyc cicho westchnął na to co usłyszał po czym wskoczył na hoker. Pozbywając się nadziei, że zje coś porządnego, w oczy rzucił mu się stojący nieopodal, koszyk z czerstwym pieczywem. Przysunął go do siebie i ugryzł twardą pajdę chleba, uznając to w tym momencie za najlepszy wybór, który z pewnością mu nie zaszkodzi. Henryka po chwili wróciła za bar i zaczęła coś mówić, lecz Kazik kompletnie jej nie słyszał przez pieczywo, które chrzęściło mu w zębach.

— Słucham? — zapytał z pełną buzią, gdy stanęła naprzeciw niego coś mówiąc. Spojrzał na nią i już wiedział, że to światło wczorajszego wieczora sprawiło, że nie dostrzegł jej gęstych wąsów ciągnących się nad górną wargą.

— Spleśniały! Kurom miałam dać, ale jak panu smakuje to niech się pan częstuje — rzekła z pogodnym uśmiechem na twarzy, a on dopiero teraz spojrzał na pleśniejący od spodu chleb, po czym odłożył nadgryziony kawałek do koszyka. — Herbatkę panu przyniosę — zaproponowała z lekkim zaśpiewem.

Hyc wypluwając na podłogę resztki chleba zaczął się zastanawiać czy jej mąż, który spoglądał na niego ze zdjęcia wiszącego za barem, aby sam nie targnął się na własne życie i co on by zrobił, gdyby pewnego ranka obudził się u boku swojej ukochanej, stwierdzając, że ma wąsy. Czy starzy ludzie tego nie widzą? Widzą z pewnością, ale nie każdy ma odwagę cokolwiek z tym zrobić — stwierdził smutno, gdy Henryka postawiła przed nim szklankę herbaty w ozdobnym, metalowym koszyczku. Jednak nie przywiodły go tu rozważania na temat pożycia Henryki z mężem, ani nawet ściśnięty z głodu żołądek, a chęć dowiedzenia się czegoś więcej na temat bosmana i rybaków, którzy według kapitana mogą mieć wiedzę na interesujący go temat. W końcu jej mąż był jednym z nich i z pewnością doskonale znał miejscowych i ich sekrety.

— Słyszała pani o tej dziewczynie znalezionej w porcie? — od razu przeszedł do rzeczy.

— Dajta spokój! Co za nieszczęście — jak zwykle machnęła ręką na odlew — taka młoda, że aż się wierzyć nie chce.

— W porcie ludzie mówią, że nie mogła się utopić, bo prądy by ją zniosły na otwarte morze.

— A możliwe, czort tam wie.

— Podobno bosman, ten Stuller czy jak mu tam, nic nie widział — powiedział, uważnie obserwując jej reakcję.

— A co on tam mógł widzieć?

— Ludzi, statki, na pewno obserwuje cały port — zasugerował.

— W święto węgorza nikt nie wypływa. Danek, mój mąż jak łowił to wtenczas bez przerwy napity chodził. Dajta spokój — odparła, kręcąc głową i z rozmachem machnęła ręką.

— A kto to ten bosman? — zapytał, chcąc dowiedzieć się czegokolwiek na jego temat.

— A czort go tam wie! Mój opowiadał, że podobno za Niemca jak wielu Kaszubów podpisał Volkslistę w czterdziestym drugim i wcielili go przymusowo do Wermachtu. Rzesza już wtedy zaczęła się sypać, to brali kogo popadnie. A oni wyjścia nie mieli. Albo służba albo czapa. Żona jego to wpadła w czarną rozpacz, bo sama została z tyloma dziećmi, a bieda była straszna. A i one za nim tęskniły strasznie. Szczęście w nieszczęściu, że został ranny i szybko go odesłali do domu to przynajmniej jeść mieli co, bo kiedy tylko mógł, to łowił. Zaraz po wojnie nadarzyła się sposobność i wskoczył na stanowisko bosmana. Aż się nie chce wierzyć, że z takim życiorysem władza ludowa wyraziła na to zgodę. Chyba ktoś wysoko postawiony musiał mu załatwić tą posadę — zastanowiła się głośno.

— Domyśla się pani, kto?

— A gdzie tam. Rybaków trzeba by zapytać, może oni wiedzą, ja się tam nie interesuje tym.

— A ja też — odrzekł, by nie wzbudzać podejrzeń. — No nic, miejmy nadzieję, że milicja wszystko wyjaśni.

— A co oni tam wyjaśnią? Prześladowanie Kaszubów to jedyne, co im wychodzi — wygarnęła oburzona. — Komunistyczna władza uważa, że Kaszubi są zniemczeni i traktuje ich jak obywateli drugiej kategorii. Rozwodnieni Polacy, tak ich nazywają. Albo element narodowo niepewny. A zapomnieli już, że nasz region bronił się najdłużej i dopiero po miesiącu walk wpadliśmy w łapy hitlerowców. Teraz i tak jest względny spokój, bo trochę znieśli te represje i sytuacja się normuje, ale co ludzie przeżyli, to tak łatwo nie zapomną — wytłumaczyła, pełnym pretensji głosem.

— A pani jest Kaszubką?

— Ja nie. Mój mąż pochodził z Lajlewa, a ja przyjechałam tam z głębi kraju za chlebem. Poznaliśmy się na zabawie — zaczęła, wsuwając do ust ciasteczko — ale wie pan, wojna potem wywróciła wszystko do góry nogami — zamruczała niewyraźnie z pełnymi ustami. — Jak Niemcy zajęli Gnyszewo, to od razu docenili dogodne położenie tutejszego portu wojennego. Bezpiecznie schowany za winklem, osłonięty od sztormów, tuż przy otwartym morzu. Tam na wschód — wskazała ręką na ścianę. — Mimo, że zdradliwe prądy co i raz zmieniały ukształtowanie dna, to Niemcy ulokowali w tam bazę okrętów podwodnych. Po wojnie pojawił się pomysł, by wykorzystać jego położenie przy szlaku handlowym do odciążenia portu w Lajlewie, ale do tej pory się to nie udało i zniszczony port czeka na drugie życie. Choć plany były, że ho, ho, dajta spokój — machnęła ręką, popijając ciastko herbatką, jaką miała schowaną pod ladą.

— To jak się pani tu znalazła? — dociekał, starając się poznać bliżej jej losy.

— Właśnie przez ten port. Mąż był inżynierem w Lajlewie i po wojnie został tu skierowany do pracy przy wytyczaniu torów podejściowych na potrzeby jego rozbudowy. Ale jak to w życiu bywa, plany szybko szlag trafił. Na przeszkodzie stanął wrak tankowca zalęgający w jego zasadniczym odcinku, ale to tylko wygodna wymówka. Komuś na tym zależało, tak przynajmniej twierdził mój mąż. Rozbudowy zaniechano, a on poszedł na wcześniejszą emeryturę, bo tu mieliśmy już przydzielone mieszkanie. W Lajlewie tyle lat czekaliśmy na własny kąt, dlatego zostaliśmy. Ale Danek, to tak jak ja, nie umiał w domu wysiedzieć, więc z braku zajęcia zaczął rybaczyć. A jak przyszło choróbsko i pieniędzy trzeba było na leczenie, to na okrągło dzień i noc łowił. Przed śmiercią to choroba mocno go już brała. Słabo wyglądał i takie niestworzone rzeczy wygadywał, że szkoda gadać. Nich pan pije, bo stygnie — rzekła, podsuwając bliżej niego szklankę z herbatą.

— Jakie?

— Powiedział mi kiedyś, że na zatoce straszy, a zło czai się na jej dnie.

— A straszy? — zaciekawiony nachylił się bliżej, nadstawiając uszu.

— A gdzie tam! — zaprzeczyła stanowczo. — Ale jak wszedł wtedy do chałupy, to taki blady był i przestraszony jak nigdy. Zamknął drzwi na zasuwę, przeżegnał się lewą ręką i powiedział tylko, że widział diabła na morzu, a jakaś siła chciała wywrócić jego łódź i wciągnąć go pod wodę.

— Wspominała pani ostatnim razem, że ktoś go ostrzegł? Domyśla się pani, kto?

— A głupoty tam gadał — obruszyła się nieco. — Ja go nie chciałam denerwować i nie poruszałam tych tematów. Niech pan pije, pewnie zimna już — ucięła, wskazując na szklankę, nie chcąc wracać do przykrych dla niej wspomnień.

Kazik zanurzył usta w słodkiej herbacie. Gdy popatrzył na jej rozedrganą dłoń, dopiero zrozumiał, że mimo upływu czasu, wciąż nie otrząsnęła się po śmierci męża.

»

Hyc targany przemyśleniami zmierzał w kierunku morza, by doznać tego uczucia, na które z tęsknotą czekał kilka lat. Na tą chwilę, gdy stojąc na szczycie wydmy, wgapiony w linię horyzontu upoisz się jego wodą letejską, tracąc świadomość swego istnienia. Bez żalu zostawisz za sobą zlęknionego suflera i ruszysz w bezmiar morza. I mimo, że nie wiesz, co stanie się dalej, nie czujesz niepokoju. Dryfujesz nie wiedząc, dokąd poniosą cię jego prądy, lecz przyjmujesz to z pokorą. Dajesz się ponieść. Ufasz temu, mimo, że nie znasz i nie poznasz nigdy tej zagadki. Na ile zdarzeń, jakie cię dotknęły miałeś wpływ, od czasu, gdy ostatni raz stałeś, wpatrując się w linię oddzielającą morze od nieba, a ciepły wiatr delikatnie smagał twoje ciało? Mimo, iż nie było cię tu ledwie kilka lat, wiesz, że nie jesteś tym samym człowiekiem jak ostatnim razem. Przybyło wiosen, straconych okazji, dobrych i złych przeżyć. I wyborów, których przeważnie się żałuje. Tu czujesz swą małość w żywiole życia. Ty niedługo znikniesz, ono będzie trwało. Ot, człowiek stojący przed ołtarzem natury, który ze swoimi problemami jest niczym kropelka w tej głębinie. Stateczkiem z papieru pchanym zabawnie przez wiatr to tu, to tam.

Dziwny odgłos wyrwał go z objęcia swych lęków, po czym obalił swe ciało na miękki piasek, ginący wśród łanów drgających na wietrze, wydmowych traw. Blask wyglądającego zza chmur słońca odbijał się od kojącej flauty, nie pozwalając oderwać od siebie wzroku. Hyc spoglądając w szmaragdową toń wody i lazurowe niebo, przyprószone ołowianymi chmurami, nerwowo ściskał piasek, który niczym w klepsydrze i tak za każdym razem znalazł ujście między palcami, jak czas, który choć nie wiem jak bardzo byśmy tego chcieli, to nie zdołamy go zatrzymać.

»

Dokuczliwy chłód, przeszywający go na wskroś przerwał błogi letarg. Kazik ocknął się z krótkiej drzemki, unosząc na łokciach ciężar swego ciała i spojrzał na mokre buty. Usilnie ignorując, przypominający znów o sobie metaliczny posmak w gardle, uciekł wzrokiem w bezkresną połać morskich bałwanów, chłonąc wszelkimi możliwymi zmysłami urok wzburzonego morza. Z każdą chwilą przybierający na sile wiatr, coraz mocniej rozbijał spienione grzywy fal o brzeg i ciskał w jego twarz drobnym piaskiem.

Hyc zacisnął oczy i zniknął w myślach. Niebywały spokój i oczyszczający umysł szum fal, sprzyjał spojrzeniu na siebie i świat z dystansem. Wracając do słów doktora stanął w prawdzie ze świadomością, że jeżeli chce znaleźć to, czego szuka i nie chodziło bynajmniej o to, w co wplątał go kapitan, to musi odpuścić. Tym, których winił, jej, a przede wszystkim sobie, gdyż natrętne roztrząsanie wspomnień i obarczanie się winą, zaprowadzi go tylko w jedne miejsce. Gdy to zrobi, pozostanie jedynie wkroczyć na drogę, jaką powinien podążyć. Ta była bliżej niż sądził. Tak bywa, że często musimy wydostać się z chaosu, który nas spowija, by na nią trafić.

Kazik otworzył oczy i z nadzieją spojrzał przed siebie. Nagle odwrócił głowę, uchylając się od szarży piasku niesionej podmuchem wiatru, gdy kątem oka dostrzegł stojącą na szczycie klifu postać, skrywającą swą sylwetkę pod czarną, falującą na wietrze peleryną, okrywającą ją od stóp po czubek głowy. Niechętnie wstał na kolana, jeszcze raz odwracając się za siebie, bez rezultatu przeciągając wzrokiem po skraju urwiska.

Aura sprawiała coraz bardziej ponure wrażenie. Gasnące, czerwone słońce podświetlało szare, piętrzące się chmury, a wiatr w swej wściekłości pomarszczył połacie pokrytej drobnym piaskiem plaży. Klęczał tak dłuższą chwilę z fascynacją obserwując jak na jego oczach rozbudza się zapowiadany sztorm, cierpliwie znosząc kolejny silny podmuch. Z pewnością poszedłby już do hotelu, gdyby nie jedna rzecz, która skutecznie go przed tym powstrzymywała — zdające się dochodzić zza jego pleców odgłosy. Skupiony wzrokiem na bałwanach kłębiących się na morzu, zastanawiał się czy ściszony, lecz natarczywy odgłos za uszami to wypowiadane w jego stronę zaczepne; Ej ty, czy świst wiatru.

Chłód i frapujące uczucie wiszącego na nim czyjegoś spojrzenia przyprawiły go o ciarki plecach. Strach kazał uciekać, a rozsądek zaczął podpowiadać jego ostatnią, wydawałoby się banalną konstatacje, która szybko zaprowadziła go na skarpę. Wdrapując się na jej szczyt, musiał zmierzyć się z osuwającym piaskiem wsypującym do mokrych butów, spadającymi kamieniami, a ostatni najbardziej stromy kawałek również z odzywającym się bólem nogi. Będąc już na samej górze, rozejrzał się uważnie. Zmierzając wzdłuż krawędzi klifu przeskoczył nad grubym pniem przewróconej sosny, która uczepiona korzeniem, resztką sił trzymała się skarpy i przystanął obok lichej brzózki, gdzie zdawał się widzieć ową tajemniczą postać. Albo mi się wydawało albo wiatr zdążył zamieść ślady — stwierdził, spoglądając na równo zaciągnięty piasek pod stopami, a myśl szybko ustąpiła zachwytowi nad niebywałym widokiem, jaki rozciągał się z tego miejsca.

Z krótkiej chwili fascynacji wyrwał go przeciągły, metaliczny jęk, który zaświdrował mu w uszach. Był pewien, że tym razem nie był to gwizd wiatru. Oblany zimnym potem zaczął maszerować po kępach, lichej, płowej trawy i dywanie wyschniętych porostów w stronę targanych wiatrem drzew. Zdziwił się, że po przebyciu ledwo kilkunastu metrów pod nogami ujrzał brukowany dukt, a zamiast pokrzywionych sosen wyrosły przed nim olbrzymie buki, za którymi na niewielkim wzgórzu, wyłaniały się ceglane ruiny. Hyc przedarł się przez niewysokie chaszcze, a strzeliste okna i arkadowy fryz na ścianach od razu skojarzył ze zdjęciem oraz pocztówką zawieszoną w bufecie u Henryki, gdzie przedstawiony był owy kościół. Istotnie, była to dawna ewangelicka świątynia wzniesiona w końcu XV wieku z ręcznie formowanej cegły, będąc obok nieodległego zamku, jednym z najstarszych i najbardziej charakterystycznych budynków w miasteczku. Przez wieki na terenie obfitującym w burzliwe dzieje, obok siebie żyli ludzie dwóch wyznań — katolicy oraz protestanci. Kres ewangelickiego zboru nastał wraz z zakończeniem działań wojennych, kiedy to kościół został poważnie zniszczony przez wyzwoleńczą Armię Czerwoną, a spora część niemieckich wiernych uciekła na zachód. Represje komunistycznych władz dopełniły reszty, gdyż protestanckich wyznawców w okolicy pozostało ledwie kilkunastu, głównie Kaszubów, co zaważyło na tym, że nie podjęto się jego odbudowy. W całości z niewielkiej świątyni w nienaruszonym stanie ocalała kamienna podmurówka oraz dwie przeciwległe ściany; frontowa i południowa. Wschodnia kruchta przestała zupełnie istnieć, podobnie jak spalona drewniana wieża, na szczycie której, jeszcze na początku ubiegłego wieku, w szklano–mosiężnej laternie, płonący ogień dużych, woskowych świec, wskazywał żeglarzom drogę. Boczne ściany, coraz śmielej pochłaniane przez bluszcz, były na tej samej wysokości częściowo zawalone. Jedna do środka, a druga do zewnątrz, jednoznacznie sugerując przestrzelenie budynku na wylot.

Hyc po stercie chrzęszczącego pod nogami gruzu wszedł do środka. Wnętrze pozbawione było zupełnie wyposażenia, a wszędzie walały się cegły, zwęglone resztki drewnianej empory oraz potłuczone dachówki z fragmentu zawalonego dachu. Nad jego głową, na połamanych krokwiach wciąż niebezpiecznie zsiwiała spora jego połać, resztką sił utrzymując ciężkie, ceramiczne esówki. Opustoszony kościół emanował niesamowitą, tajemniczą aurą, którą potęgowały odgłosy trzeszczącej konstrukcji dachu, skrzypiącego wiatrowskazu, jaki ostał się na jego ocalałej części i hulającego wiatru przeciskającego przez każdą możliwą szparę. Szczególne wrażenie wywierały na nim smugi światła wpadające do środka przez umieszczoną za ołtarzem, rozetą w formie rozwiniętej róży, rozchodzące się promieniście po wnętrzu. Mimo totalnego rozkładu w wielu otworach okiennych, na których zachowały się szprosy, wciąż można było dostrzec w nienaruszonym stanie mleczne, ornamentowe szyby. Ściany poza frontową, która była całkowicie okopcona, wymalowane były błękitno–żółtą farbą nawiązującą zapewne do otoczenia — kolorów morza oraz piasku i mimo licznych zacieków prezentowały dość przyswoicie.

Kazik schylił się przechodząc pod połamaną belką i mijając potłuczoną, kamienną ambonę, szedł wzdłuż ściany uważnie przyglądając się intrygującym polichromiom. Wśród dekoracyjnych ornamentów wyraźnie odznaczały się oryginalne kompozycje kwiatów wplecionych w kotwice. Dochodząc do prezbiterium, malunki przybierały coraz bardziej wyrafinowane formy o niezrozumiałej dla niego symbolice, a poza motywami florystycznymi i marynistycznymi, wymalowane były również łacińskie sentencje ciągnące się wzdłuż ścian.

Idąc z zadartą głową, przyglądał się im z uwagą. Z niemałym trudem odczytywał kolejne litery spod najbardziej zawilgoconej ściany wokół prezbiterium, gdy pod stopami usłyszał głuchy odgłos, sugerujący, jakby znajdowała się pod nim pusta przestrzeń. Wtedy z niszy pod dachem wyleciał spłoszony kruk, z nagła strącając dachówkę, która z hukiem rozbiła się tuż obok niego. Wnet ogarnęło go dziwne przeświadczenie, że nie jest tu sam. Słysząc szmer przelatujący po świątyni, poczuł na sobie uwierające spojrzenie, doznając tym samym ataku niewytłumaczalnego niepokoju. Momentalnie zaczął tracić siły. Pospiesznie udał się do wyrwy w ścianie, by jak najszybciej opuścić to miejsce. Z trudem wyszedł na zewnątrz, gdy usłyszał z swoimi plecami rozeźlony, zwierzęcy warkot. Z sercem podchodzącym do gardła odwrócił się, widząc kundelka, który z wściekłością zaczął go obszczekiwać. Hyc przyspieszył kroku uciekając przed ujadającym pieskiem, natrętnie napierającym w jego stronę. Gdy zbliżał się do końca ściany zza węgła wyszedł wątły, straszy mężczyzna z ciemnymi, zaczesanymi na lewą stronę włosami i równą grzywką przyklejoną do czoła.

— Kubusiu nie kompromituj mnie i siebie! — upomniał szczękającego pieska o czarnej, krótkiej sierści, który natychmiast zamilkł. — Co skarbów pan szukasz? — zapytał łamaną polszczyzną, wyciągając przed siebie trzęsącą rękę, natychmiast naciągając na nadgarstki rękaw wojskowej olimpijki spod, którego wyłonił się fragment tatuażu. — Ruskie wszystko rozkradli. Skurwysyny, czego nie wywieźli to zniszczyli — westchnął smutno, przywiązując psu smycz do obroży.

— To nie pana widziałem stojącego na szczycie klifu? — odezwał się w końcu zastygły w bezruchu Hyc, spoglądając na jego lekkie, skórzane mokasyny, które nie zostawiały śladów.

— To pewnie jeden z nich — odparł tajemniczo.

— Kto? — Kazik zdziwiony zerknął na jego nie zdradzającą emocji, lekko sparaliżowaną twarz.

— Chodź pan, coś panu pokażę — rzekł odciągając go na bok, gdy po krótkiej chwili marszu mężczyzna stanął w miejscu i bez słowa wskazał ręką na pokryty lichą trawą, kawałek piaszczystego terenu.

— Tu nic nie ma — stwierdził Hyc rozglądając się dookoła, widząc jedynie kilka omszałych głazów.

— Panie, oni tu wszyscy w ziemi leżą! Lepiej trzymać się od tego miejsca z daleka, bo jak się człowieka uczepią to nie odpuszczą. Będą chodzili za panem do ostatnich dni, byś pomógł im się pan wyrwać z tej przeklętej ziemi i wrócić do siebie. Hyc usiłował wtrącić się w słowo, ale rozemocjonowany mężczyzna nie zamierzał przerywać. — Pod naszymi stopami znajduje się cmentarz rozbitków. Całe wieki, ciała o nieustalonej tożsamości, a więc i wyznania, które morze wyrzucało na brzeg, chowano właśnie tu, poza terenem kościelnym. Mówią, że jak ktoś, na nie poświęconej ziemi pochowany, to jego dusza nie może zaznać spokoju. Ale panie, to nie o nich chodzi. Nie słyszał pan pewnie, co te skurwysyny tu zrobili? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej. — Na początku zeszłego stulecia, pewnej zimowej nocy, sztorm roztrzaskał płynący morzem żaglowiec. Wicher połamał żagle jak zapałki i cisnęło nim do zatoki, tu, pod samą skarpę — powiedział, wskazując ręką na skraj klifu. — Pastor, jako pierwszy zauważył, co się stało. Wybiegł boso w trakcie śnieżycy i zaczął bić w dzwony na alarm. Miejscowi zbiegli się tłumnie, a gdy zobaczyli, co się stało złożyli ręce do Boga, gdyż od zawsze pomoc rozbitkom oznaczała dla nich dodatkowy zarobek. Gdy zebrali się na brzegu, pojedyncze ciała leżały już na plaży, a ze statku niósł się jęk poszkodowanych. Wieża kościelna była akurat w remoncie, więc szybko przynieśli drabinę, po której weszli na pokład. Część zabrała się za opatrywanie rannych, a inni skorzystali z okazji i zajrzeli do ładowni. Statek wyładowany był egzotycznymi owocami, wełną i przyprawami, ale gdy zeszli na najniższy pokład osłupieli. Cały po brzegi wypełniony był skrzyniami ze złotem i srebrem oraz drogimi futrami. No i znalazło się też kilka beczek z alkoholem. Żywioł zaczął słabnąć, by na nowo rozpętać się w ich umysłach. Żywioł chciwości, którego nie byli w stanie okiełznać. Zdali sobie sprawę, że w końcu mogą odmienić swe nędzne życie. Bez mrugnięcia okiem wymordowali resztę załogi, a ciała zaciągali tutaj, chowając jedno koło drugiego. Dworski urzędnik nadzorujący ładunek, który nie przywykł do takich atrakcji i przeżył swój pierwszy w życiu sztorm, nie mógł otrząsnąć się z szoku. Miejscowi osaczyli go jak zwierzęta i całą zgrają usiłowali ściągnąć złoto z jego opuchniętego palca, aż po kilku nieudanych próbach, odcięli mu go i roztrzęsionego wtrącili do dołu. Zasypali go żywcem. Kaznodzieja starał się przerwać to szaleństwo. Latał bezradnie wte i wewte usiłując przemówić im do rozsądku, ale i jemu zagrozili śmiercią. Zamknęli go w kościele i nie pozwolili wyściubić nosa. Jakby ich wszystkich opętał błysk tych kosztowności. Ale panie, ja wiem, że to te przeklęte baby są wszystkiemu winne. Kto jak nie one są pazerne na bogactwo? — zapytał, odwracając się do osłupiałego Hyca — To one są mechanizmem, który nakręca mężczyzn do zrobienia wszystkiego dla zaspokojenia ich wymagań, czarownice pieprzone. Dziadek nie przebierał w słowach z każdą chwilą zachowując się coraz bardziej agresywnie. — Pieniądze, pieniędzmi, ale żeby ich żywcem chować? — zastanowił się, kręcąc głową z niedowierzaniem i charknął, spluwając przez ramię. — Dlatego Kubuś tak się denerwuje, wyczuwa ich obecność — wyjaśnił, głaszcząc swego przyjaciela po lśniącej sierści na grzbiecie. — Statek rozszabrowali do cna. Pastorowi rzucili trochę desek na odbudowę zniszczonej wieży, parę złotych monet dla uspokojenia sumienia i kabestan, o który jeszcze poprosił. Po wszystkim zabrali się za opróżnianie beczek z rumem i winem. Do rana pili, zażerali się peklowanym mięsem i tańcowali. Panie tu, na tych trupach tańcowali, a te kurwy opatulone w tych przemoczonych futrach siedziały i rechotały z zadowolenia. Z zagrabionych kosztowności raz–dwa w miejscu małych, drewnianych chałup, postawili okazałe, zdobione kamienice. Stoją w rynku, możesz pan obejrzeć — mężczyzna nakręcał się coraz bardziej, a Hyc słuchał w milczeniu już nawet nie próbując się odezwać. — Oni wyczuwają jak ktoś jest blisko — tłumaczył, a ich rozmowie cały czas towarzyszyły kruki, zataczające nad ich głowami coraz ciaśniejsze kręgi. — Czasem mrok w tym miejscu rozjaśnia jasna poświata i widać ich tu, jak wychodzą, wydając z siebie upiorne dźwięki. Zmierzają na skraj skarpy z nadzieją wyglądając swego żaglowca, by po latach tułaczki w końcu wrócić do domu. Mówię panu, trupia skarpa to przeklęte miejsce, zwariować można — rzekł wzburzony, zaciągając coraz bardziej po niemiecku. — Nie przychodź pan tu! — rzucił, odchodząc na bok. — Spieprzaj pan stąd! — powtórzył dosadnie, odganiając go ręką. — Ich dusze nie zaznają spokoju, jak będziecie tu przyłazić! warknął, po czym wraz z pomrukującym pieskiem oddalił się, niknąc między drzewami.

»

Kazik odszedł w swoją stronę, przystając jeszcze na skraju klifu. Długo napawał się niesamowitym widokiem, chłonąc wszystkimi możliwymi zmysłami tą efemeryczną chwilę. Nie myślał nawet czy w kładącej się cieniem na miejscowych historii, opowiadanej przez szurniętego staruszka, jest choć ziarno prawdy, od razu uznając ją za niedorzeczną. W oddali tłoczyły się coraz gęstsze, czarne chmury sunące na purpurowym niebie, co i raz ozdabiane orderem szafirowych piorunów. Na jego twarz spadły krople drobnego, ciepłego deszczu.

— Żyję! — uśmiechnął się szczerze, pierwszy raz od dłuższego czasu.

III

Czyż kilkukrotnie przeciągnął pałką po grzbiecie bosmana. Zawsze bił mocno. Jak sam mówił, tak by oddzielić mięso od kości, jednak tym razem nie dał rady i łapiąc zadyszkę upuścił pałkę na biurko, która powoli turlając się po blacie, upadła na podłogę.

— Wiesz, co ja z tobą zrobię?!!! — krzyczał zziajany, nachylając się do ucha syczącego z bólu bosmana Antoniego Stullera. — To, co już dawno powinienem — dodał, nie dając mu nawet zastanowić się nad odpowiedzią. Rezygnując z zamaszystych ruchów, chwycił go za włosy, uderzając kilkukrotnie głową o kant biurka. — Wiesz, kim ty kurwa jesteś!? — zawiesił głos w kłującym gardle. — Mów jak to było z tym statkiem! — zdążył jeszcze wycharczeć, nim osunął się na krzesło.

— Ale jakim!? — zawył przerażony bosman, któremu ze złamanego nosa zaczęła cieknąć strużka krwi.

— To, że kurwa przypłynął do portu statek, zabrał ludzi, a wy kurwa, ani wzmianki w dokumentach, ani Strencowi słowem nie pisnąłeś. I wiem, dlaczego! Bo to wyście tą dziewczynę zgwałcili i zamordowali, zboczeńcu pierdolony! — krzyknął, po czym wstał i uderzył go na odlew.

— Ale… ja, nic… — rzekł cicho.

— Jak nic, kurwa!? — wrzasnął kapitan. — Jak nie ty to, kto!? To twoja robota. Wszystko już wiemy! — darł się wniebogłosy.

— A co wy wiecie? Skąd? — dopytywał Stuller.

— Komendant długo pilnował abyś nie nawinął mi się pod rękę, ale znalazł się ktoś, kto w końcu otworzył mi oczy! — powiedział, patrząc z odrazą w jego zmasakrowaną twarz.

— Ten ktoś kłamie! — odparł z rozpaczą w głosie.

— A jak moją żonę żeś jebał, dzieciorobie pieprzony, a ja się dowiedziałem dopiero od kogoś, to ten ktoś też kłamał!? Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale ja cię kurwo zajebie! To, że komuś żony pierdolisz to jedno, ale teraz miarka się przebrała! — pogroził palcem tuż przed jego przekrwionymi oczami. — Zastanów się, chuju! Zaraz ci kutasa obetnę, jak nie powiesz prawdy! — wrzeszczał, wyjmując z szuflady niewielki, składany nóż w drewnianej okładzinie.

— Leszek, coś ty? — bosman przerażony tym, co widzi uświadomił sobie, że tym razem to nie przelewki.

Czyż wstał od biurka rozkładając nóż, na ostrzu, którego widoczne były rdzawe wżery, zaplamione zaschniętą krwią. Podszedł do pancernej szafy i ostentacyjnie zaczął go ostrzyć o jej róg. Gdy skończył, uchylił drzwiczki i wyjął ze środka drugą z tych rzeczy, której na komendzie nigdy nie brakowało. Wódka, bimber lub to, co akurat udało się zarekwirować podczas prowadzonych mniej lub bardziej formalnie czynności. Postawił butelkę na biurku, długą chwilę rozkoszując się widokiem jego obitej gęby.

— Dobra, albo mi teraz wszystko powiesz, albo od teraz będziesz szczał jak baba — rzekł łagodnie, dmuchając na ostrze noża, które oglądał pod światło, delikatnie sprawdzając opuszkami palców jego ostrość.

— Boże, ja nic nie wiem. Nie było wczoraj żadnego statku! Ja nic nie zrobiłem! Boże, jak Boga kocham!!! — Stuller zarzekał się rozpaczliwie, a z oczu popłynęły mu łzy.

— A lampy, kto zgasił?

— Nikt! — krzyknął bezradnie.

— To same zgasły? Mów, w jaki inny sposób można je wyłączyć i kto ma do tego dostęp, bo w od twojego zmiennika i tak się dowiem.

— Często jak powieje mocniej, to same się wyłączają, bo linia zasilająca idzie przez las. Może wczoraj też była awaria, ale jak było, to nie wiem, bo spałem całą noc. Gdy przebudziłem się koło czwartej, to lampy były załączone. Z resztą, jak wyszedłem zapalić na pirs, to widziałem, że świeciły.

— To, dlaczego je wyłączyłeś, akurat jak wpływał ten statek?

— Nie wyłączałem ich. Nie ruszałem wyłącznika odkąd je włączyłem po osiemnastej. Przyszedłem do roboty, walnąłem lufę i poszedłem spać. Co miałem robić jak żadne statki nie wychodzą w morze? Przecież wiesz, że u nas święto? — odburknął z pretensją, podkreślając swą wypowiedź wymownymi ruchami rąk.

— Czyli krasnoludek je wyłączył, tak? — Czyż mruknął ironicznie, nie szczędząc aroganckiego tonu.

— Nie wiem, kto je wyłączył i czy w ogóle. Ja włącznika do szóstej rano nie ruszałem i jak wstałem był nietknięty. O co ty mnie w ogóle oskarżasz? — zapytał, ledwie otwierając obolałe usta.

— Już ci powiedziałem.

— Matko, ty tak na poważnie?

— Drugim przypuszczeniem, który niebawem może zamienić się w zarzut jest to, że współpracujesz z handlarzami kobiet. Ale przy tym pierwszym to i tak małe miki — dodał, a bosman schował głowę w otwartych dłoniach. — Jak się przyznasz to dostaniesz mniejszy wyrok i krócej będą cię dymać w pudle.

— Co? Jakimi handlarzami? Jaki gwałt? Jakie morderstwo? Jezu, Leszek, w co ty mnie wrabiasz? — pytał rozpaczliwie, spoglądając z przerażeniem na kapitana. Nie mogąc uwierzyć w stawiane zarzuty, zaczął nerwowo przecierać dłońmi obficie spocone czoło, gładząc się jednocześnie po opuchniętym łuku brwiowym.

— Każdy wie, że stary ruchacz jesteś pyszałkowaty skurwysynie, więc nie pierdol! Ale jeżeli jednak, jesteś jednak taki święty to powiedz, kto z tobą był tego wieczoru w bosmanacie? Stuller zamilkł, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w podłogę. — Pytam czy był ktoś w bosmanacie, kto kazał ci wyłączyć lampy? — drążył kapitan.

— Nikogo nie było — odrzekł cicho.

Czyż położył na biurku przed oczami bosmana otwarty scyzoryk i napełnił do połowy szklankę wódką. Od razu ją przechylił, po czym sięgnął po papierosa. Podszedł powoli do okna, wpatrując się niby w pogrążony w mroku dziedziniec komendy, a tak naprawdę smakował w odbiciu szyby, widok szlochającego i trzęsącego się ze strachu bosmana. Zapalił papierosa, szybko wyrzucając zapałkę przez uchylone okno, by cały czas mieć na oku Stullera i widzieć, czy czasem nie leci z nożem w jego kierunku, dostarczając mu tym samym okazji by do niego strzelić i dać sobie w ten sposób, choć minimum moralnego usprawiedliwienia.

— Mamy całą noc — rzekł cicho po dłuższej chwili inhalacji papierosowym dymem, uśmierzającym ataki kaszlu, jakie zawsze pojawiały się po większym wysiłku. — Ja już się znieczulam, ty nie będziesz miał takiego komfortu. Zastanów się proszę jeszcze raz, czy tego chcesz? — rzucił, na pięcie odwracając się do Stullera.

— Ale ja… — wydukał, patrząc kapitanowi w oczy.

— Dobra, wszystko już wiadomo… — kapitan przerwał, ciężko łapiąc powietrze. Lekko kaszląc podszedł do biurka i pochylił się nad bosmanem. — Zgłosiłeś się u mnie około osiemnastej, po bójce w tawernie. Co prawda nikt cię tam nie widział, bo zamykałem cię na pustej szosie, ale to nie problem. Nasi i tak nigdy nic nie widzą i nie słyszą, więc nikt ich nie będzie pytał. Powód zgłoszenia? Nieznani sprawcy, prawdopodobnie obywatele bratniego Związku Radzieckiego, grozili ci śmiercią za to, że nie spłacasz karcianych długów. Złożyłeś zeznania i podpisałeś protokół — ciągnął dalej, pokazując leżące na biurku czyste kartki papieru. — Pojechaliśmy na miejsce w celu konfrontacji, ale sprawców już nie było. Więc rozstaliśmy się, co potwierdzi choćby barmanka z tawerny. Podpisze mi się na protokole za ładny wisiorek, który skroję jakiemuś handlarzynie na bazarze. I to wystarczy — wyjaśnił, wciskając niedopałek do popielniczki. — I w ten sposób przepadniesz bez wieści. Urząd Morski zgłosi twoje zaginięcie. My oczywiście przyjmiemy, ale i tak wiesz, że nikt nie będzie cię szukał. Twoje ciało znajdą jacyś zabłąkani turyści gdzieś na wydmach, albo może i nigdy się nie znajdzie. Sprawcy oczywiście nieznani. Poszlaki. Bosman zabity za długi przez nieznanych sprawców. Wiesz? Taki będzie nagłówek w naszej gazecie. Albo jeszcze inaczej, będziesz miał nieszczęśliwy wypadek. Wypadek, rozumiesz? Pijany wpadniesz pod pociąg. To będzie pasować, bo ja cię tak zmasakruję, że nie będzie żadnej różnicy. No albo ewentualnie, po prostu utoniesz i ryby cię opierdolą. Jak widzisz mam pełen wachlarz możliwości, więc przemyśl to przez chwilę. Ja się teraz napiję, a ty mi zaraz powiesz czy chcesz zakończyć ten wieczór pomyślnie dla siebie, czy jednak nie.

Czyż chwycił butelkę za szyjkę i napełnił szklankę, aż zaczęło się niej przelewać. — I jak, powiesz jak to wczoraj było? — zapytał Stullera z oczu, którego, wyzierało coraz większe przerażenie.

— Ja nic nie wiem — odparł łamiącym się głosem.

— Proszę cię, nie łżyj skurwysynu. Daję ci ostatnią szansę wyjścia z tego chlewu z twarzą, jak człowiek. Zauważ, że mogłem cię przypalać grzałką, gwałcić pałką, albo sięgnąć po najskuteczniejsze, pamiętające średniowiecze metody, ale po prostu mi się nie chce. Życia mojej Barbarze to nie wróci i tak po ludzku, nie chce mi się już kurwa na ciebie patrzeć i z tobą pierdolić.

— Boże kochany ja… ja nic nie wiem! Daj mi spokój! Boże, naprawdę… nie mogę …ja chcę żyć! — wyłkał.

— Nie jestem Boże, Antosiu. Jestem Czyż i ty dobrze o tym wiesz — opowiedział, łapiąc zdecydowanym ruchem ręki za ociekającą wódką szklankę, wypijając ją duszkiem do dna. Chwycił za leżące na biurku kajdanki i stanął za bosmanem by skuć mu ręce. Zaciskając je mocno na przegubach, sięgnął jeszcze do swojej kieszeni sprawdzić czy ma w niej kluczyk. Złapał go między palce i gdy wyciągał dłoń, z kieszeni wysunął się święty obrazek, który schował po rozmowie z księdzem dziekanem. Kapitan schylił się, podnosząc go szybko z podłogi. — A może jestem? — mruknął pod nosem, po czym złapał Stullera za chabety i wywlekł z pokoju.

»

Zatoka była jak dziewczyna, która ukoi twoje zmysły, pozwoli na chwilę zapomnienia, a niekiedy da po pysku i rzuci na kolana. Właśnie taka; niejednoznaczna, z własnym charakterkiem i aksamitnym dotykiem dłoni, zakończonym ostrym pazurkiem. Doskonale wiedzieli o tym miejscowi rybacy, przez których nazywana była małym morzem i mimo, iż zapewniała podstawy egzystencji, to niejednokrotnie odciskała swe piętno na ich życiorysach. Poławiali tu śledzie, flądry czy dorsze, a w sezonie mogli też złapać, tak poszukiwane i cenione w całym kraju węgorze. Często w mrozie, sztormie lub palącym słońcu. W śniegu, który waląc ostro po oczach uczy pokory i kształtuje charaktery. Jak u tych dwóch za jego plecami, którzy najpierw sikali trzymając sobie nawzajem, później kłócili się o pieniądze okładając się przy tym po mordzie, po czym weszli do środka pić dalej.

Hyc długo stał przed tawerną Szperk niestrudzenie wlepiając oczy w przedstawienie, jakie rozgrywało się na wieczornym, purpurowym niebie, na którym piętrzyły się ciężkie, stalowe chmury. Nazwa, która przylgnęła do tawerny odnosiła się do tego jak Kaszubi w swej gwarze nazywali winkiel, czyli piaszczysty cypel uformowany przez wodę i wiatr, wrzynający się w głąb zatoki. Formalnej nazwy Stornia mało, kto używał, a jej potoczne określenie krążyło głównie wśród rybaków, którzy podczas folgowania po ciężkiej pracy, najczęściej poruszają temat zdradliwych prądów, jakie powoduje szperk, co przyczynia się do licznych kłótni, ciskanych wzajemnie przekleństw, a nawet bójek. O oficjalnej nazwie przypominał tylko zawieszony nad wejściem szyld w kształcie wielkiej flądry ze złamanym kawałkiem ogona i wymalowanymi białą farbą zezowatymi oczami, kołyszący się na tężejącym wietrze. Z tego miejsca dostrzec można było tylko fragment zatoki, bo widok przysłaniały obdrapane magazyny stojące naprzeciwko, a sama tawerna była położona w sercu portowych zaułków gdzie trudno było trafić przypadkowej osobie. Okolica nie była zbyt przyjemna. Inna od tych opisywanych w folderach turystycznych. Smród surowych ryb, mieszał się tu z kocim i ludzkim moczem. Przez powybijane szyby z zawilgoconych magazynów zalatywało stęchlizną, a wieczorna bryza dodatkowo przyganiała z nad miasta smród fekaliów. Mokry beton między budynkami ozdobiony był połyskującymi niczym perły, łuskami ryb i kleksami zostawianymi przez mewy. W każdym kącie walały się sieci, beczki i te cholerne drewniane skrzynki.

Kazik odetchnął głęboko i odwracając głowę, zajrzał przez świeżo zakratowane od wewnątrz okno, które miało raz na zawsze uniemożliwić kończenie bójek poprzez wyrzucanie przeciwnika na zewnątrz z pominięciem drzwi. Przez zaparowane szyby widział tylko rozmazane, żywo gestykulujące postacie i dobiegające jego uszu przytłumione rozmowy. W końcu nacisnął solidną, mosiężną klamkę i wszedł do środka, a wiatr zatrząsnął za nim drzwi. Smętna muzyka lecąca z kołchoźnika stojącego za barem, ledwo przedzierała się przez pogwar rozmów i wybuchy gromkich śmiechów. No pierwszy rzut oka, szumnie nazwana przez wszystkich tawerna okazała się być zwykłą mordownią, tonącą w półmroku ledwo jarzących lamp, spowitych kłębami tytoniowego dymu i unoszącymi się oparami alkoholu. Surowe, ponure wnętrze nie sprawiało najlepszego wrażenia. Kilka kulistych pływaków do sieci z zielonego szkła, spreparowana ryba z wysuniętą szczęką, pokryta grubą warstwą kurzu i wisząca nad wejściem do jednego z pomieszczeń, czerwona lampa nawigacyjna to jedyne elementy wystroju, które nawiązywały do jej morskiego charakteru.

Hyc zakaszlał nie mogąc przyzwyczaić się do gryzącego dymu, a jego obecność natychmiast przykuła uwagę kilku przysadzistych mężczyzn, siedzących na skraju ciągnących się w kilku rzędach, prostych, drewnianych ławach. Nigdy w towarzystwie nie czuł się dobrze, a od takich miejsc wolał domowe zacisze, więc spędzanie być może ostatniego w swym życiu, pobytu nad morzem, wśród tłumu rechoczących alkoholików, święcących dookoła zgorzelą w zębach było ostatnią rzeczą o jakiej marzył, tym bardziej chciał zrobić swoje i mieć to wszystko jak najszybciej z głowy.

Po chwili z siwej chmury dymu, wyłoniła się istota o anielskich, jasnych włosach, która stanęła naprzeciw niego. Jednak nie był to anioł. Wręcz przeciwnie — anioły nie mają nadwagi. Długie, blond włosy zarzucone miała na odpustowy sweterek ze świecącymi cekinami, a przyklejone do uszu, sporych rozmiarów kolczyki z tombaku skutecznie odwracały uwagę od jej zniszczonej cery, przykrytej krzykliwym makijażem. Cała wciśnięta była w skąpą, znoszoną spódnicę i ciemne rajstopy, uwypuklające duże, masywne łydki.

— Cześć miśku, chcesz się zabawić? — zapytała, zalotnie zawijając na palec kosmyk włosów. Oparła drugą rękę o biodro i obleśnie się uśmiechnęła, odsłaniając przy tym żółte, pokrzywione uzębienie.

— Nie, dzięki. Drugi raz nie wchodzi się do tej samej rzeki — odpowiedział, próbując uciec od jej groteskowego wyglądu, zanurzając swój wzrok w głąb jej w pustych oczu, wyglądających niemal identycznie jak u tej dziewczyny, która aksamitnym głosem rozpoczęła odliczać czas do jego końca.

— Nie wiesz, co tracisz — fuknęła wyniośle. Zarzuciła głową włosy na ramiona i odwróciwszy się na pięcie, ruszyła chwiejnym krokiem w stronę pokoiku, nad drzwiami, którego wisiała czerwona lampa.

— Wiem doskonale — rzucił oschle i podszedł do baru, przystając obok kilku mężczyzn. Przeciągnął wzrokiem po wszystkich moczymordach siedzących dookoła, zastanawiając się czy wśród nich byli ci, którzy wczoraj wieczorem w porcie, prowadzili dziewczynę na pokład statku. Czy znajdował się między nimi ten, kto bezpośrednio przyczynił się do jej śmierci i czy uda mu się dotrzeć do osoby, która według kapitana stoi za procederem zmuszania małoletnich do świadczenia usług seksualnych. Kazik uciął mnożące się w głowie pytania i uciekł od ich podejrzliwych spojrzeń, zawieszając swój wzrok na poplamionej krwią podłodze, będącej niejednokrotnie areną bijatyk. Szorstkie zachowanie wzajemnie przekrzykujących, a nawet szarpiących się mężczyzn z koślawymi, malinowymi nosami początkowo mogło sprawiać mylne wrażenie, gdyż tak naprawdę byli ze sobą bardzo zżyci, a pod grubą skórą skrywali trwogę przed tym, że pewnego dnia mogą nie powrócić na ląd. Na morzu wykuli swoje zasady wiedząc, że w królestwie Purtka, morskiego diabła żyjącego na dnie zatoki, mogą liczyć tylko na siebie. Wtedy nie mają znaczenia wzajemne animozje, czy historie, że ktoś, kiedyś, dźgnął drugiego nożem do filetowania ryb. Dlatego tawerna była nieodłączną częścią ich życia wyznaczanego rytmem morza, pełniąc funkcję swoistego katharsis, gdzie zawczasu załatwiali wzajemne zatargi.

— Kolego poratuj groszem! — usłyszał od zionącego przetrawioną księżycówką mężczyzny, który przystanął obok. Kazimierz popatrzył w jego kaprawe oczka, nie odzywając się ani słowem, czując tylko roztaczający się wokół niego okropny smród, którego nie był w stanie zdławić nawet wiszący kłąb papierosowego dymu. — Weź, dziesięć groszy brakuje mi do piwa — wybełkotał błagalnym tonem, zdejmując z głowy wypłowiałą granatową szyprówkę, odkrywając nieco przerzedzone, rudawe włosy. Hyc nie przywykł rozdawać obcym pieniędzy, jednak w tej chwili nie opierał się w przekonaniu, że będzie to doskonała okazja do zaczerpnięcia języka na interesujący go temat. — Dziękuję ci dobry człowieku — rzekł i skinął głową, gdy przed jego nosem zaświeciła upragniona moneta. — Kierowniczko, piwo! — głośno zawołał do barmanki, aż na chwilę ucichły wszystkie rozmowy. Gdy zacisnął dłoń na kuflu złocistego trunku postawionego na kontuarze, wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę i ani drgnął, sprawiając wrażenie, jakby pił go oczami. Gdy barmanka znikła na zapleczu, mężczyzna wyjął z kieszeni niewielką, brązową buteleczkę z rozpylaczem, pryskając nim kilkukrotnie do wnętrza kufla. — Kolego, chcesz wzmacniacz? — szturchnął Hyca w ramię, demonstrując po kryjomu coś przypominającego na pierwszy rzut oka flakonik perfum. Kazik zmrużył oczy i z malującym się na twarzy zdumieniem dał do zrozumienia, że nie rozumie, o co chodzi. — Środek przeciw owadom, jak spryskasz browar to mocniej i dłużej klepie — wyjaśnił ściszonym głosem, wyraźnie zadowolony z siebie jegomość.

— Mmm — Hyc mruknął przecząco kręcąc głową.

— Jak chcesz! — odpowiedział, po czym w okamgnieniu opróżnił duszkiem zawartość kufla, odstawiając go od razu na ladę. Energicznie otarł dłonią rudy zarost dookoła sinych, wąskich ust, przyciskając je mocniej w momencie, gdy troszkę mu się odbiło. Założył czapkę, po czym bez słowa wyszedł z tawerny, zanim Kazik zdążył go o cokolwiek zapytać.

— Na reba żeś przybył rozrabiako? — Hyc usłyszał donośny głos za uszami, jednocześnie czując solidne klepnięcie w plecy.

— Już dałem, więcej nie mam — odparł bezsilnie, odwracając się za siebie, gdy zobaczył rybaka, którego spotkał rano w porcie. — A nie, bardziej popić, porozmawiać — poprawił się szybko zmieniając ton, lekko się przy tym uśmiechając.

— Postaw kielicha to posłuchasz morskich opowieści — zachęcił Hyca odpowiadając takim samym uśmiechem, a jego zapuszczony, sumiasty wąs, nieudolnie zasłaniał braki w uzębieniu. Rybak wsadził w szczerbate usta brudne paluchy, a głośny gwizd przeszył całą salę. — Weź litra — szepnął mu do ucha, gdy z zaplecza wyłoniła się kelnerka.

— Litr wódki — powtórzył bez namysłu.

— Coś jeszcze? — zapytała piskliwym głosem.

— Może coś na ząb. Tylko nie rybę — zaznaczył stanowczo, spoglądając kątem oka na usiłującego powstrzymać śmiech rybaka. — Coś lekkiego, jakieś kluski może — sprecyzował, wyjmując z portfela przed ostatni banknot.

— Zaraz przyniosę — odparła, chowając pieniądze między wydatnym biustem, natychmiast znikając na zapleczu.

— To sobie popijemy — stwierdził wyraźnie zadowolony rybak. — Joachim jestem — rzekł, wyciągając rękę na przywitanie.

— Kazik — przedstawił się, ściskając jego potężną, silną dłoń.

— Chodźmy tam do moich kumpli, nie będziemy tak we dwójkę pić — oznajmił, wskazując na siedzącego przyjaciela w kierunku, którego zaczęli zmierzać. — Znajomy Kazimierz — przedstawił go krótko — a to jest Kurt, moja prawa ręka — Joachim wskazał na niskiego, łysawego mężczyznę o charakterystycznej pełnej, twarzy z rumianymi policzkami i fioletowym od popękanych naczynek nosem, którego Hyc widział w porcie u jego boku.

— Witóm łobuzie — ten odburknął zmęczonym głosem, z podobnym jak Joachim przytykiem na to co zrobił ze skrzynkami, rzucając w jego stronę mętne spojrzenie.

— Razem pływamy na jednym kutrze od tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku — powiedział Joachim, gdy zasiedli naprzeciw siebie.

— Jest jeszcze Andrzej — dodał Kurt, a Hyc dopiero teraz dostrzegł pod oklapniętą powieką, szklane oko w jego prawym oczodole.

— Jo, jest jeszcze Andrzej, ale wyszedł do kibla. Pożytku z niego wielkiego nie ma, ale brakuje ludzi do roboty — rzucił, gdy kelnerka w jednym ręku przynosiła butelkę wódki, a w drugiej talerz klusek i dzbanuszek słodkiej śmietany, zawinięty na małym palcu.

— Kluski polane czy bryzgane? — zaskrzypiała swoim irytującym głosikiem.

— Weź bryzgane! — ożywiony Kurt podpowiedział głośnym krzykiem, wymieniając ze wszystkimi wkoło porozumiewawcze spojrzenie.

— Bryzgane — Hyc odparł bez zastanowienia w momencie, gdy cała tawerna w jednej chwili ucichła.

Kelnerka pociągnęła solidny łyk śmietany z dzbanuszka i zaciśniętymi ustami zaczęła bryzgać nią nad talerzem po wszystkich kluskach, gdy sala wybuchła gromkim śmiechem. Kazika zupełnie zamurowało. Zdołał jedynie bezradnie odwrócić się za kelnerką, która bez słowa odeszła kręcąc tyłkiem, momentalnie odciągając uwagę wszystkich od jego klusek.

— Smacznego! — Kurt rzucił z przekąsem, wskazując powykrzywianymi palcami na miskę pełną klusków pobryzganych śmietaną. — Powiedz, skąd przyjechałeś? — zapytał wyraźnie ubawiony.

— Z Warszewa — Kazimierz zaczął kolejno polewać wódkę do musztardówek podstawianych przez rybaków. Swoje szkło podstawiał też umorusany i ledwo przytomny nieznajomy, siedzący obok. Jego małe, żółte oczy ledwie wyglądały spod gęstej, siwej brody i bujnych, pozlepianych kłaków ciągnących się do samych ramion. Hyc nalewając wódkę nie mógł oderwać wzroku od zwisającego, szerokiego rękawa jego poprutego, wełnianego swetra, który dawno zmienił kolor z kremowego na ciemnoszary.

— Starczy — Kurt uświadomił go, że prawie przelał całą szklankę. — No to za Warszewo — od razu wzniósł toast, a wszyscy podnieśli szklanice, szybko przechylając ich zawartość do gardeł, pospiesznie zagryzając borowikami w occie na słodko, zalęgającymi w miseczce. Hyc od razu wziął się za polewanie następnej kolejki. Wiedział, że mimo przeciwwskazań musi wypić z nimi kilka luf, nie tylko, by dodać sobie animuszu, ale przede wszystkim, by zdobyć ich zaufanie i rozwiązać im języki.

— No to, zdrowie panowie! — Kazik wydał radosny okrzyk przed wychyleniem lufy, widząc jak Kurtowi, który przez ten cały czas nie przestał obejmować szklanki, trzęsie się dłoń.

— Jak ci się u nas podoba? — zapytał Joachim, mocno się krzywiąc, gdy przełknął zawartość szklanki, którą odstawił na stół, zamieniając ją szybko na drugą, z letnią herbatą.

— Podoba — odparł zwięźle, gdy zapadła chwila niezręcznej ciszy. — A to prawda, że na trupiej skarpie straszą duchy żywcem pochowanych marynarzy z rozbitego statku, a za kosztowności, jakie z niego zagrabiono, wybudowano kamienice przy rynku? — zapytał o coś nieistotnego, co pierwsze mu przyszło do głowy, starając się nawiązać z nimi jakąkolwiek nić porozumienia. Nie chciał od razu zaczynać od zagadkowej śmierci dziewczyny, by nie wzbudzać podejrzeń, postanawiając skłonić ich do opowieści w ten sposób, aby w końcu sami poruszyli interesujący go temat.

Kurt z Joachimem spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. — Kto ci takich głupot naopowiadał? — wypalili niemal jednocześnie, a Joachim z przejęcia, aż wyciągnął papierosa, nerwowo gładząc się po końcówce, przydymionego pod nosem wąsa.

— Oglądałem kościół stojący na klifie, gdy zaczepił mnie jakiś narwany staruszek z pieskiem. Opowiadał o żaglowcu, który rozbił się u jego podnóża i duchach niemogących zaznać spokoju.

— Prądy na zatoce są zdradliwe jak skurwysyn, bo szperk stale zmienia ich kierunek. Każdy szyper ci to powie, żadna tajemnica — powiedział, zapalając papierosa. — Teraz jest jeszcze gorzej niż kiedyś, bo sytuację pogorszył zatopiony wrak niemieckiego tankowca wokół, którego zbierają się niesione prądami masy piasku, tworząc niebezpieczne mielizny — wyjaśnił, spoglądając z zaciekawieniem na Hyca, kącikiem ust wydychając dym. — Wy laicy tego nie wiecie, ale spora część akwenu jest wyłączona z żeglugi i trzeba przeciskać się między wrednymi płyciznami i dnem usianym rozmaitym żelastwem, jakie zostało po wojnie. Ale tej historii nigdy nie słyszałem, choć urodziłem się na tej zatoce. Dosłownie — zawiesił głos, strząchając popiół do popielniczki — matka w ciąży pomagała ojcu przy połowach i tak się przydarzyło, że przyszedłem na świat na samym jej środku.

— Dziadek pewnie wziął cię za szabrownika. Kościół swego czasu posiadał bogaty wystrój. Zresztą, zapytaj Joachima, on jest protestantem — powiedział Kurt, wskazując na kolegę.

— Ale podobno ruscy mnie uprzedzili — zaśmiał się Hyc. — Ale opowiadał, że wieże kościelną wyremontowano właśnie z desek z tego żaglowca.

Joachim spojrzał chłodno na Kurta, zaciągając się dymem. — Pamiętam jak za dzieciaka, chodziłem z ojcem na mszę, a na szczycie drewnianej wieży palił się ogień, który ostrzegał przepływające statki. Niedługo potem uszkodził ją sztorm. To prawda. Ówczesny pastor, szybko zabrał się za jej naprawę, wykorzystując tylko to, co zatoka wyrzucała na brzeg. Mój ojciec żył jeszcze parę lat, dlatego jestem pewny, że pod skarpą żaden żaglowiec się nie rozbił, bo znałbym tą historię.

— A ja go znam — wtrącił siedzący obok jegomość w grubym wełnianym swetrze, który cały czas nadstawiał uszu. — Spotkałem go kiedyś, jak po grzybach tam chodziłem. Dziwak — skwitował krótko, wyciągając z kieszeni tabakierkę, wykonaną ze sprasowanego, bydlęcego rogu. Jej wąskim końcem usypał niewielką górkę tytoniu, w dołku między kciukiem, a palcem wskazującym na zewnętrznej stronie dłoni. — Rudolf Rychter się nazywa, czy jakoś tak — wymamrotał, wciągając tabakę, po czym schował popularny kaszubski rożek do kieszeni spodni. — Wyrósł przede mną jak spod ziemi. Na początku był nawet rozmowny, ale jak zapytałem skąd go tu do nas przywiało to zrobił się nerwowy i zaczął wymachiwać rękami, przeklinając coś pod nosem. Ale nigdy w miasteczku go nie widziałem — wyjaśnił, mocno już bełkocząc.

— Kurt, mordo, daj pyska! — ryknął tęgim głosem, niski mężczyzna w wyciągniętej marynarce sięgającej do kolan, który zataczając się, przystanął obok Kurta.

— Siadaj kurwa! — Kurt stanowczo warknął, odpychając chwiejącego się nad nim obszczymurka z połową poparzonej twarzy, sięgającej niemal czubka wypalonej z włosów głowy.

— Andrzej coś ty tam robił tyle czasu? — zapytał Joachim, wciskając papierosa w popielniczkę.

— A kurwa u Jadwiśki otworzył szafę myśląc, że to kibel i naszczał jej w ciuchy — odezwał się ktoś z sąsiedniego stołu.

— Andrzej, kurwa idioto jeden! — zrugał go Joachim.

Mężczyzna z lekkim zakłopotaniem rozchylił poły marynarki i chwiejąc się na nogach, popatrzył na zasikane w kroku spodnie, aż w końcu potulnie usiadł na ławie.  Polejcie gołdy — wymamrotał zachrypłym głosem. Hyc natychmiast chwycił za butelkę, jednak Joachim dyskretnie dał znać żeby mu nie nalewał. Zamroczony alkoholem Andrzej rozejrzał się dookoła i zuchwale zanurzył dłoń w misce Kazika, wyjmując z niej garść klusek, które wsadził do buzi, natychmiast mierząc się z jego wymownym spojrzeniem. Dopiero wtedy Kazik zauważył, że Andrzej ma trzy czarne palce, zupełnie jak istota, która zaczepiła go, gdy szedł z dworca do hotelu. — Kocham, kocham wszystkie dziewczyny!! — Andrzej zabełkotał przeżuwając kluski, aż w końcu głośno beknął. — I ciebie kochany kolego — dodał, wyciągając przed niego umazaną w śmietanie rękę, przez którą przebijała zaschnięta smoła. Hyc nieco zmieszany uśmiechnął się, mylnie zrzucając jego serdeczność wyłącznie na karb upojenia alkoholowego.

— Nie zwracaj na niego uwagi, kiedy przyjechałeś? — wtrącił Kurt.

— Wczoraj wieczorem.

— A, to już na koniec naszego święta. Wiesz, morze żywi i bogaci, ale potrafi też zabrać zdrowie, a nawet życie — zagaił, wskazując nieśmiało na swoje szklane oko.

— Jak to?

— To było jakieś trzy lata temu. Wyciągaliśmy jadra i zrzucaliśmy rebe na pokład, głównie breitlingi i śledzie. Schyliłem się i po rozwiązaniu jadra, belona, taka ryba jak wãgòrz tylko z długą szczęką przypominającą dziób bociana, o ta, co za barem wisi — wyjaśnił, wskazując ręką — wyskoczyła spod tych breitlingów i wbiła mi się prosto w oko. Wielka i silna była jak skurczybyk. Ta łajza cały czas pijana chodzi — powiedział, wskazując wzrokiem na Andrzeja — ale, dzięki Bogu Joachim zauważył ze sterówki, co się dzieje i przybiegł ją wyciągnąć.

— Skurwysyna w tej złości na miejscu zatłukłem gołymi rękami i teraz wisi, tam za barem, jako trofeum — Joachim z uśmiechem na ustach, wskazał skinieniem głowy na spreparowaną rybę. — Oka nie udało się uratować, ale — uciął i machnął ręką. — Myślałem już, że się wykrwawisz, ale w porę dopłynęliśmy do portu i szpitalu jakoś cię odratowali — dodał, spoglądając na Kurta.

— A o co chodzi z tym świętem węgorza, bo nigdy o takim nie słyszałem? — zapytał Hyc, starając się zrozumieć okoliczności, w jakich się znalazł, widząc jak uroczysty charakter tego święta udziela się wszystkim dookoła.

— Bo Matki Boskiej Węgorzowej to wyłącznie nasza, Gnyszewska tradycja — zaczął czystą polszczyzną. — W pierwszą niedzielę października kończymy okres poławiania wãgòrza, którego całe lato jest pełno na zatoce i szykujemy się na połowy pòmùchla i śledzia na otwartym morzu. Te kilka dni odstępu to czas na podziękowanie Bogu za dary, jakie otrzymaliśmy i wybłaganie o pomyślność w zimowym sezonie, a przede wszystkim o szczególną opiekę na morzu, gdzie połowy są bardziej niebezpieczne.

— To nie łowicie w tym czasie w ogóle?

— Nie, klarujemy jadra, konserwujemy kutry, a ksiądz dziekan odprawia nabożeństwo w naszym kościele. Po mszy odbywa się uroczysta procesja, która kończy się w porcie poświęceniem przez niego wszystkich łodzi i kutrów, a potem zostaje już tylko świętowanie do ostatniej kropli — wyjaśnił Kurt, sugestywnie zacierając dłonie.

— Ja temu chytrusowi znowu napiszę to, co kiedyś. Trochę wina podebrałem to fakt, ale za te ogórki, co w nie naszczałem, to mógł mi podarować. Zamiast przebaczyć jak mu nakazuje wiara, to ta łajza na milicję poleciała — wymamrotał mocno już wstawiony Andrzej, mając na myśli księdza dziekana będącego zwierzchnikiem proboszcza i miejscowej parafii. — Za dębów kupę wyremontował córce chałupę. Jak będziemy smołować to jeszcze raz, tak mu napisze wtedy, kurwa jego mać — odgrażał się słowem i zaciśnięta pięścią.

— Odpuść sobie, mało ci problemów? — warknął Kurt, obrazowo kręcąc głową, dając wszystkim do zrozumienia, że nie może go już słuchać.

— Ty nie wiesz, co on trzyma w piwnicy u naszego proboszcza — odparł, robiąc zadowoloną minę.

— Cicho pijaku! Nie wkurwiaj mnie, bo dostaniesz flądrą i reszta płetwy jej się oberwie! — Joachim przerwał mu natychmiast, a Kazik odniósł wrażenie, jakby poruszony temat, nie był dla niego wygodny. Choć może był już za bardzo wyczulony, doszukując się w każdym słowie i geście ukrytego znaczenia, gdyż na tle pozostałych, Joachim wydawał się na wskroś przyzwoitym człowiekiem.

— Ja za to wiem, co ma w swoim składziku — podchwycił Kurt. — Pławnice łososiowe, nety flądrowe, niewody śledziowo–breitlingowe, kilka par żaków na wãgòrze — wyliczał na palcach — i wszystko nowe, równiutko poukładane — z zazdrością podkreślił swą wypowiedź, dyskretnym, ale wyraźnym warknięciem.

— Jak dzeci… — westchnął głośno Joachim. — Ma swoją toń połowową to ma i jadra, które baby z Kohnkowej maszoperii mu uplotły. A, że ludzie zgodnie z tradycją oddają mu part z miesięcznych połowów to nawet nie miał okazji ich użyć — wyjaśnił, rytmicznie uderzając palcami w stół.

— Nam mógłby pożyczyć, nasze całe przegniłe i poszarpane — westchnął Kurt. — A wiesz czy ten kutas podpisze ci tą pożyczkę na remont silnika? Tylko patrzeć jak rozkraczymy się na środku morza — zmienił temat, spoglądając na Joachima, który zaczął przecząco kręcić głową.

— Zazwyczaj daje, musimy poczekać na odpowiedź — odparł spokojnie, mając nadzieję, że jak zwykle dyrektor miejscowego banku nie będzie rozbił zbytnich problemów z udzieleniem pożyczki na remont kutra.

— A ty, co mu się tak stale przyglądasz? — zaciekawiony Kurt zapytał zamyślonego Hyca. — Zakochałeś się w nim? — zadrwił.

— A propos pożyczania to dam sobie rękę odrąbać, że to on chciał ode mnie wczorajszego wieczora wyrwać parę groszy — wyjaśnił, nie odrywając wzroku od pokrytej bliznami twarzy Andrzeja.

— A możliwe, był wczoraj trochę niedopity, a że nikt mu nie chciał stawiać to poszedł w miasto szukać pieniędzy na gorzałę. I znalazł, bo wieczorem przyszedł z niezłą sumką — odparł Kurt.

— Wczoraj akurat była kulminacja obchodów naszego święta. Kurt chodzi pijany od czterech dni, Andrzej to samo. Ja nie wiem jak my jutro wypłyniemy — odrzekł zatroskany Joachim.

— Nie pierdol takich smutów — odburknął Kurt. — Wiesz, że jak pijemy to pijemy, a jak robimy to robimy. Ty, polej lepiej — wypalił w nerwach do Hyca.

— O ile w ogóle wypłyniemy — Joachim poprawił się szybko, spoglądając z niepokojem za okno. Padający znów deszcz, tym razem znacznie przybrał na sile, wściekle ciskając w szyby. — Wieje z północy, a to nie zwiastuje nic dobrego. Jeszcze tak nie było, żeby zaraz po święcie wãgòrza sztorm się rozpętał. Jak będzie tężeć z taką siłą, to prognozy się sprawdzą i do jutra może osiągnąć osiem B — rzucił skrótem, mając na myśli skalę Beauforta.

— Za Purtka! — krzyknął ktoś z sali. Jak wraz wszyscy stanęli na baczność, w tym siedzący obok kocmołuch w wełnianym swetrze, oprzytomniawszy ze snu, który zmógł go chwilę temu.

— Wstawaj i rób to, co my! — Kurt upomniał wciąż siedzącego Kazika, gdy Joachim ubiegł go i chwycił za butelkę.

— O co chodzi? — zapytał, niepewnie rozglądając się dookoła.

Nikt się nie odzywał. Każdy bez wyjątku miał polewaną kolejkę, a kilka butelek zaczęło krążyć po sali, by wspomóc utracjuszy, którym zabrakło. Gdy wszyscy rybacy mieli już nalane, zgodnie wznieśli w górę szklaneczki. Niektórzy mieli problem by utrzymać je w pionie, nie tyle od upojenia, a od powyginanych palców, będących efektem reumatyzmu spowodowanego ciężką, fizyczną pracą w niesprzyjających warunkach pogodowych. Nagle po tawernie zaczął się nieść głośny szum i gwizd. Kilkudziesięciu chłopa zaczęło gwizdać, a ci, którzy nie umieli, zaczęli szumieć i świstać ustami, naśladując odgłosy sztormu, który zaczął szaleć za oknem.

— Pic i biój spac! — chóralnie krzyknęli, w jednej chwili wylewając zawartość szklanek na podłogę.

— O co chodzi? — Hyc z żalem wylewając wódkę, ponowił pytanie, starając się zrozumieć ten dziwny jak dla niego rytuał.

— To była lufa dla Purtka — wyjaśnił enigmatycznie Joachim, gdy wszyscy usiedli.

— Zdaje się Kurt coś wspominał o nim jak byłem rano w porcie, ale kto jest ten, Purtek? — Kazik złapał za butelkę od razu zabierając się za polanie następnej kolejki.

— To diabeł, który zamieszkuje na dnie zatoki. Bestii coś się nie spodobało, dlatego złośliwiec miota fale wzbudzając sztorm. Przez to, każdy poławiający symbolicznie odstępuje mu po lufie, żeby poszedł spać — objaśnił. Hyc zaśmiał się, widząc jak wszyscy natychmiast mierzą go srogim spojrzeniem. — Ej, za coś takiego możesz oberwać — ostrzegł go Joachim, grożąc palcem. — Nie jeden już przekonał się, że Purtek w swej wściekłości potrafi wywrócić łódź i wciągnąć pod wodę każdego, kto sprzeniewierzy się morskim zasadom — rzekł z przekonaniem. — Z resztą i ty uważaj na niego. Jak ktoś z niego drwi, to w zemście jego duch potrafi wedrzeć się w nocy przez dziurkę od klucza. Siada wtedy na korpusie i dusi swą ofiarę do utraty przytomności. A to najmniejsza z jego zemst. Największym cwaniakom miesza w głowach, robiąc z nich obłąkanych. Nie jesteś stąd, dlatego możesz lekceważyć zło przyczajone w głębinach, ale ono ciebie nie zlekceważy. Żeby nie było, że nie ostrzegałem — dodał, dając do zrozumienia, jak silna jest wiara w kaszubskiego diabła wśród rybaków, którzy darzą go stosownym respektem, by tylko uniknąć spotkania z jego przerażającym majestatem.

— Czyli to prawda, co mówią ludzie… — Hyc rzucił głośno, wykorzystując dogodny moment by zepchnąć rozmowę na interesujący go temat.

— Co? — Joachim z Kurtem zgodnie zapytali nie ukrywając zaciekawienia.

— To, że w swej wściekłości pozbawił życia tą dziewczynę, znalezioną w porcie. Słyszałem, że wypłynęła z chłopakiem na romantyczny rejs, a ich łódkę coś wywróciło na środku zatoki. Jego ciała jeszcze nie znaleziono — Hyc zablefował aby sprowokować ich do wyjaśnień, sprytnie parafrazując słowa Joachima, oraz Henryki, która opowiadała, co rzekomo na zatoce spotkało jej męża.

— Eee, bzdury — Kurt jęknął, machając na odlew ręką — żadna z niej dziewczyna tylko zwykła kurwa — obruszył się. — Ludzie, którzy znaleźli ją na falochronie mówili, że piczkę miała mocno zmasakrowaną i to wszystko wyjaśnia. Te nasze stare to mają ich dość, bo ostatnio pojawia się dużo takich młodych kurewek, co im pracę zabierają. Jak ktoś ma kasę to nie będzie jebać żadnej starej rury, tylko woli dołożyć te parę złotych i mieć ciasną szparę, nie?

— Nie rozumiem — Hyc teatralnie zrobił zdziwioną minę.

— Czego nie rozumiesz? Jak w sezonie najedzie się bogate towarzystwo to tylko te młode latawice obracają. A one to psychikę mają słabą to może i nie wytrzymała i się utopiła? — zastanowił się.

— Ale po za sezonem to chyba już na nie za późno?

— A co zainteresowany jesteś? — zaśmiał się Kurt.

— Może i jestem — odparł przekornie. — Tylko gdzie teraz znaleźć takie lolitki!? — Kazik udając wstawionego mocniej niż w rzeczywistości, starał się mówić odpowiednio głośno, by wszyscy wkoło go słyszeli.

— A masz tyle pieniędzy? To są drogie kurwy, nawet mnie nie stać — z trudem wybełkotał Andrzej.

— Na przyjemności zawsze się znajdzie!

— Ha ha, chłopie sami byśmy chcieli wiedzieć, ale to towar dla wybranych — zaśmiał się Kurt. — To nie takie taniochy, co Andrzej puka.

— Dajcie spokój. Kto by to nie był, szkoda człowieka — wtrącił się Joachim.

— Zzzze śmiercią nie wyyygrasz… — wybełkotał Andrzej, przeżuwający oślizgłą kiełbasę, wyciągniętą przed chwilą z kieszeni marynarki.

— Ale dziwna sprawa, mimo wszystko — ciągnął Kazimierz.

— Tu same dziwne rzeczy się dzieją — odrzekł Kurt, który po kilku lufach wydawał się bardziej rozmowny niż od pewnego momentu bardziej powściągliwy Joachim.

— Jak to?

— Wcześniej też była taka jedna, pamiętacie? — rzucił Kurt, a Joachim tylko przytaknął głową.

— Pewnie — potwierdził Andrzej, ledwo mieląc kiełbasę w buzi.

— Łowiliśmy nie tak dawno, ledwie kilka mil morskich od brzegu przy czarciej głębi. Zasadziliśmy się na śledzie. Wyciągamy sieci, a tam wielki chuj, znaczy same breitlingi. A oprócz tego ciało kobiety. Właściwie domyślaliśmy się, że była to kobieta po długich blond włosach, bo zgnilizna z niej była zupełna. A smród jak skurwysyn, brr — wzdrygnął się. — Przypłynęliśmy z nią do portu, zgłosiliśmy milicji i do tej pory cisza. Nigdy nie ustalono jej tożsamości, ani tego czy to było utonięcie czy jak niektórzy mówili zabójstwo. Wiadomo jedynie, że ciało w wodzie było około miesiąca.

— To, wyłowiliście trupa na pełnym morzu? — Hyc z zaciekawieniem nachylił się bliżej Kurta.

— Ano tak — przyznał. — Milicja nas przesłuchiwała, prokurator, a po tym wszystkim sprawa ucichła.

— Wtedy to pewnie był topielec, którego zniosło na otwarte morze, ale ze względu na rozkład ciała nie można było ustalić dokładnej przyczyny śmierci — westchnął Joachim. — Przez to władza nie rozprawiła się z narastającymi spekulacjami i tak jak teraz, zaczęto snuć różne, często fantastyczne domysły — powiedział, gdy nagle zamilkł i zagryzł wargę. Pochylił swą głowę wspominając jak pod koniec wojny w zatoce pływało pełno trupów, głównie niemieckich uciekinierów opuszczających w pośpiechu wybrzeże, których statki tonęły z przeładowania lub dosięgał ich grad kul błyskawicznie posuwającego się lotnictwa Armii Czerwonej.

— Idę do Jadwiśki — Andrzej przerwał ich rozmowę bełkocząc z wciąż pełnymi policzkami mięsa, którego nie miał już siły przeżuwać.

— Idź w to w to miejsce lepiej puknij manekina ze sklepu odzieżowego, też pusty i sztuczny, a taniej wychodzi — zaśmiał się Kurt.

— Ale manekin ma suche doki, a Jadwisia cała mokra — odparł z powagą i obleśnym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Sięgnął do kieszeni i zabrał się za przeliczanie pokaźnego pliku pieniędzy swymi brudnymi, pozbawionymi palców dłońmi.

— Ty jesteś nienormalny. W piekle śnieg by zaczął padać, jakbyś jednego dnia nie poruchał — żachnął się Kurt.

— Do piekła idą bezbożniki, a ja jestem wierzący — obruszył się Andrzej, przełykając w końcu resztki kiełbasy. — Dlatego ojcze chcę przyjąć komunię! — krzyknął, po czym złożył ręce, ukląkł na podłodze i pochylił głowę, delikatnie otwierając usta.

Skonsternowany Hyc rozejrzał się dookoła szukając w pobliżu księdza. Widząc szalejący żywioł za oknem rozumiał, że ich pobożność i gorliwe oddawanie się praktykom religijnym wprost wynikało z niebezpieczeństw, jakie wiązało się z pracą na morzu, ale przyjmowanie komunii w tawernie, po pijaku, zakrawało w jego mniemaniu o świętokradztwo.

— A masz i spierdalaj — mruknął Kurt, kładąc mu na języku niewielką monetę. Andrzej popił ją świeżo otwartą butelką wina, wyciągniętą spod pazuchy. Gdy moneta rozszerzyła jego przełyk w mgnieniu oka opróżnił całą, litrową butelkę.

— Amen — wysapał, po czym odstawił pustą butelkę i wstał z kolan. Głośno beknął i chwiejnym krokiem odszedł w kierunku baru.

— Po tym to na pewno ci nie stanie! — zawołał Kurt, a wszyscy odprowadzili wzrokiem Andrzeja, który szarmancko pocałował w rękę stojącą przy barze prostytutkę, tą samą, która proponowała Hycowi swe usługi. Wcisnął jej banknot za dekolt, złapał za tyłek, a ta zalotnie kręcąc pupą, udała się wraz z nim do pokoiku pod czerwoną latarnią.

— Ta Jadzia to taka nasza sexi–women. Jak chcesz się zabawić to możesz iść do niej, ale to, że fiut ci po tym nie odpadnie, to nie gwarantujemy — ostrzegł go Joachim, gdy rozległ się rubaszny śmiech Kurta.

— A Stuller przyjdzie dziś? — Kurt zapytał Joachima, ze śmiechu łapiąc się za brzuch.

— Stuller, Stuller — Kazik powtórzył głośno nazwisko, które już słyszał, starając się jak najszybciej otrząsnąć z tego, co przed chwilą zobaczył.

— Bosman zawiadujący naszym portem — wyjaśnił Kurt. — Wczoraj miał służbę i nawet nie przyszedł zajrzeć i walnąć z nami kielicha. Dziś też go nie widać — mruknął, gdy wstał na równe nogi i rozejrzał się po tawernie.

— Ruchu w porcie nie ma, to pewnie chlał wczoraj w bosmanacie — usprawiedliwił go Joachim.

— Może z tą naszą rybką, co ją dziś znaleźli? — zakpił Kurt, siadając za stołem.

— Eee tam, pierdolisz — odburknął Joachim. — Jak przyjdzie to się go zapytasz. Jutro pewnie to samo go czeka, bo jak się do rana nie uspokoi, to nikt nie wypłynie — dodał, z trwogą spoglądając za okno.

— Dobra, polejcie póki tego pijaka nie ma — przerwał Kurt i nie czekając złapał za butelkę nalewając wódkę do szklanek. — To za grube pòmùchle! — wzniósł toast.

— Za pòmùchle! — odparli wszyscy, unosząc szklanki, które natychmiast opróżnili.

Zarośnięty jegomość w swetrze, siedzący obok, znów się ocknął, lecz jego twarz zaczęła nabierać nienaturalnych kształtów. — Do kibla idź szybko! — krzyknął w jego kierunku Joachim, pierwszy spostrzegając, co się dzieje. Mężczyzna wstał, ale szybko do niego dotarło, że nie zdąży się do niego doczłapać. Nie wiele myśląc przystawił rękę do brody, rozciągając koniec szerokiego rękawa, po czym narzygał do środka, aż po sam łokieć.

— Jaki kulturalny! Nie zbełtał się na podłogę tylko do rękawa! — rzucił ktoś siedzący obok, nie mogąc wyjść z podziwu, że ten narzygał w rękaw swego wełnianego swetra.

— No właśnie!! — odparł mężczyzna, po czym energicznie wyprostował rękę w horyzontalnym ruchu, a rzygi z jego rękawa chlusnęły po całej sali.

W jednej chwili w tawernie zawrzało. Wszyscy ciskali przekleństwami i ruszyli w jego stronę, by wyrównać rachunki. — Kurwa, gdzie jest kibel? — wrzasnął Kazik, dostając na nogawki resztką rzygów ściekających z jego rękawa. Joachim z Kurtem z szerokimi uśmiechami na twarzy, zgodnie wskazali drogę, a Hyc zaczął przepychać się między chmarą ludzi.

Przeklinając pod nosem zatrząsnął drzwi obskurnej ubikacji gdzie od progu uderzył go wykręcający nos smród, jaki kotłował się w jej wnętrzu. Wyłożony zimnym kamieniem, obdrapany z farby klozet urągał podstawowym zasadom higieny, a Hyc natychmiast zrozumiał, dlaczego na zewnątrz tak mocno zalatywało moczem. Kazik wstrzymał powietrze i uchylił drzwi do kabiny, wycierając kawałkiem papieru nogawki, nie słysząc nic innego, niż głośne jęki dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia. Gdy skończył, zastał opartego o drzwi wejściowe młodego mężczyznę o ciosanych rysach twarzy, odzianego w szarą marynarkę i okręconym wokół szyi atłasowym, bordowym szalem.

— Szukasz czegoś świeżego? — nieznajomy zapytał półgębkiem, poprawiając odruchowo bujne, sięgające ramion włosy.

— Ryb mam już po dziurki w nosie — odburknął wciekły, próbując złapać za klamkę.

— W dupie z rybami, młodą szparkę mam do zaoferowania — powiedział ściszonym głosem, delikatnie odpychając go od siebie.

Hyc zbaraniał i jakąś chwilę obaj gapili się na siebie bez słowa. — A za ile? — zapytał w końcu o najważniejszą dla niego sprawę.

— Szesnastoletnia dziewica, pięć tysięcy złotych — postawił sprawę jasno.

— O kurwa! Ale drogo! — odpowiedział w swej naturze Hyc.

— To dziewica! Szesnastoletnia! — syczał do ucha Kazikowi. — Chyba wiadomo, że musi być odpowiednia cena. Jak chcesz taniej to idź za ścianę, do tej starej kurwy i nie zawracaj mi głowy — powiedział, gdy ta zdawało się, zaczynała już dochodzić.

— Dobra, to gdzie? — zapytał, uświadamiając sobie po chwili, że w tym przypadku o płaceniu z jego strony nie ma mowy.

— Najpierw forsa — zapowiedział stanowczo, gładząc dłonią swe lśniące włosy.

— Facet, ja nie noszę przy sobie takich pieniędzy — odparł bezradnie. — Ale jutro pójdę do banku i załatwione — szybko zaimprowizował, nie chcąc go spłoszyć.

— To jutro spotkamy się pod wieżą ciśnień przy stacji, o dwudziestej — podsumował, kiwając z zadowolenia głową. — Przynieś kasę, a gwarantuję, że będziesz w wniebowzięty — dodał, jasno ustalając warunki.

— Dobra, ale jak mnie zn…

— Sam się znalazłeś — wtrącił mu w słowo, delikatnie ciągnąc Kazika w głąb toalety, w ten sposób, by spojrzał w swoje odbicie w potłuczonym lustrze zawieszonym na ścianie. — Za nim wyjdziesz pomyśl, jaka rozkosz cię czeka — rzucił, szybko znikając za drzwiami.

»

Kazimierz po chwili konsternacji wybiegł z toalety, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Przeszedł przez pełną gwaru tawernę omiatając ją wzrokiem, trącając przy tym kilku zawianych rybaków. Z resztką nadziei na odnalezienie mężczyzny, z którym przed chwilą rozmawiał wyszedł na zewnątrz, jednak wokół nie było żywej duszy. Nawet koty się pochowały, a lejące z czarnego nieba strugi deszczu, skutecznie zniechęciły go do dalszych poszukiwań. Nie tracąc czasu naciągnął kurtkę na głowę i ruszył szybkim krokiem do hotelu, a wraz z nim, niosący się między budynkami stukot obcasów.

Gdy stanął na jego progu, usiłując okiełznać niespokojny oddech, który przybierając widoczną postać, unosił się w świetle wiszącej nad wejściem żarówki, myślał chwilę czy nie zaczekać z powiadomieniem kapitana. W końcu był już umówiony na spotkanie, jednak chciał mieć tą sprawę najszybciej za sobą, mając nadzieję, że po wskazaniu podejrzanego, milicja da mu spokój, a on będzie mógł bez reszty poświęcić się temu, po co tu przyjechał.

Po wejściu do hotelu zajrzał do baru gdzie toczyła się pijacka zabawa. Przeleciał wzrokiem dookoła, ignorując śpiewy wstawionych gości i kompletnie nawaloną parę znanych mu już grubasów, trząchających się w rytm muzyki, po czym skierował swe kroki do recepcji. Osst siedział wygodnie na orzechowym krześle z giętym oparciem wyściełanym białym, zamszowym materiałem, czytając gazetę w ciepłym świetle biurowej lampki.

— Dobry wieczór, chciałem skorzystać z telefonu — oznajmił nerwowo.

— O tej porze? Coś się stało? — zaskoczony gospodarz spojrzał spod swych dużych, rogowych okularów na zdyszanego Kazika, a następnie na zegarek zawieszony na ręce.

— Tak, zapomniałem, że wujek ma dziś urodziny — zakłopotany, naprędce wymyślił wytłumaczenie.

— No to jeszcze pan zdążył, do północy zostało trochę czasu — mruknął Osst, odklejając wzrok od tarczy zegarka, gdy przeciągnął ze swojego biurka aparat telefoniczny, który postawił na kontuarze.

Kazimierz wyciągnął z głębi kieszeni zmięty, mokry kawałek papieru z zapisanymi numerami telefonów, jaki dostał od kapitana. Rzucił go na blat i rozpostarł dłonią. Mimo, że papier nasiąknął wilgocią, a numery nieco się rozmyły, to wciąż były czytelne. Hyc wykręcił na tarczy telefonu podany numer do komisariatu, jednak ten nie odpowiadał. Po nieudanej próbie wykręcił drugi numer, potęgując tylko zdziwienie malujące się na twarzy gospodarza, który trzymając rozpostartą w rękach gazetę, co i raz spoglądał zza niej na Kazika. Telefon po drugiej stronie długo milczał, aż nagle ze słuchawki wydobył się zachrypły głos.

— Czyż, słucham.

— Dzień dobry wujku, Kazik Hyc dzwoni — przedstawił się wesołym tonem.

— Kto?

— Kazik Hyc — powtórzył cicho.

— A, pamiętam. Co tam masz dla mnie? — zapytał, gdy zrozumiał kto dzwoni.

— Wszystkiego najlepszego wujku z okazji urodzin — powiedział, aby nie zdradzać się przed Mirosławem.

— Porąbało cię, mów, o co ci chodzi — odparł, mocno kaszląc do słuchawki.

— Nie mogę za długo rozmawiać, bo dzwonię z recepcji, chciałem tylko powiedzieć, że jak wrócę to będziemy musieli się spotkać.

— Co? — zapytał zdziwiony kapitan.

— Spotkać, kur… — urwał Kazik, usiłując ważyć słowa mimo alkoholu, który coraz mocniej uderzał mu do głowy.

— Aha, już wszystko rozumiem — odparł spokojnie Czyż. — Za pół godziny przy głównym wejściu na małą plażę, na wschód od portu. Wiesz gdzie?

— Tak, dziękuję wujkowi bardzo, jeszcze raz wszystkiego dobrego, dobranoc — pożegnał się szybko, z ulgą odkładając słuchawkę.

Hyc podziękował Osstowi i pospiesznie udał się do wyjścia.

— Ma pan klucz? Zaraz zamykam — zawołał za nim Mirosław.

— Tak — odwrócił się do gospodarza — idę jeszcze… pospacerować — dodał, ciężko łapiąc powietrze.

— W taką pogodę? — zdziwiony Mirosław zdjął z nosa okulary, spoglądając na ścianę deszczu za oknem.

— Jakbym miał patrzeć na pogodę, to nigdy bym tu nie przyjechał! — odparł z irytacją, głośno zatrzaskując za sobą drzwi.

Kazimierz wybiegł z hotelu, czym prędzej zmierzając w umówione miejsce. Po chwili jednak zwolnił tempa i nie próbował nawet osłaniać się od natarczywego deszczu, zdając sobie sprawę, że i tak przemoknie do suchej nitki. Po wejściu na opustoszałą plażę, podążał wzdłuż wydm porośniętych bujną trawą, przetykaną finezyjnie tańczącymi na wietrze, pochylonymi sosnami. Im dłużej szedł na miejsce spotkania tym wilgotny piach coraz bardziej mielił się pod stopami, a wydmowe drzewa gęstniały. Po długim i meczącym marszu w końcu znalazł tablicę z oznaczonym wejściem. Szybko wlazł na nie wysoką wydmę, chroniąc się przed deszczem pod rozłożystym drzewem. Nudne oczekiwanie dłużyło się nie miłosiernie. Hyc wykorzystał ten czas by myślach nawyklinać kapitana od najrozmaitszych, gdy ciszę nagle przerwał głośny trzask łamiącego się chrustu.

— Kapitanie, to pan? — zawołał, gdy po całym ciele przeszył go dreszcz. — Kto tam!? — powtórzył pytanie, niepewnie rozglądając się dookoła. W zupełniej ciemności wyobraźnia szybko zaczęła podsuwać mu abstrakcyjne wytłumaczenia. Gdy mimo kilkukrotnego nawoływania nikt się nie odezwał, Hyc wyszedł na plażę i mimo deszczu, postanowił oczekiwać na kapitana na otwartej przestrzeni. Z nudów, a zarazem w odruchu nerwowym zaczął budować nogą coś na kształt zamku, gdy z duktu leśnego zaczął docierać coraz wyraźniejszy odgłos motoru. Widząc i słysząc majaczące za lasem światła i coraz głośniejszy ryk silnika, cofnął się o kilka kroków w stronę zatoki. Po chwili na plażę, niczym spadająca gwiazda, z impetem wleciał rozświetlony wszystkimi światłami terenowy gazik, który wbił się w sam środek jego budowli.

— Wsiadaj! — krzyknął Czyż, otwierając szeroko drzwi.

— Pierdolony idiota! — przeklął ze złością przemoknięty do suchej nitki Hyc, słysząc szorstki głos kapitana. — Nie mógł pan po mnie przyjechać, tylko muszę gonić w taką pogodę na to zadupie — warknął wsiadając do środka, ze zdenerwowania trzaskając drzwiami z całej siły.

— Wybacz, ale musimy zachować wszystkie zasady konspiracji. Co tam masz ciekawego? — rzekł, spoglądając na zziębniętego Hyca, któremu z nosa, raz za razem, skapywały krople wody.

— Konspiracji?! Przecież chyba na drugim końcu zatoki pana widzieli. A w ogóle pan coś pił? — zapytał, wyczuwając od Czyża wyraźną woń alkoholu.

— Piłem. Chcesz się rozgrzać? — zaproponował, bez skrępowania wyciągając zza pazuchy butelkę wódki.

— Ja pierdolę — przeklął, ale propozycji nie odrzucił i chwyciwszy swoją siną dłonią za butelkę, złapał szybko kilka łyków, czując ciepło, jakie rozlało się po jego wnętrzu.

— No, to wódki się już razem napiliśmy, więc mów mi po imieniu, Leszek — zaproponował, wyciągając rękę do Hyca. Kazik niepewnie podał mu swoją zmarzniętą dłoń, aż poczuł niezbyt mocny uścisk jego ciepłej ręki. — Mów, co masz ciekawego — powtórzył zniecierpliwiony kapitan.

— Znalazłem w tawernie tego faceta, którego szukasz. Twierdzi, że jest w stanie załatwić na jutro szesnastoletnią dziewicę.

— Brawo! Odwaliłeś kawał dobrej roboty — pochwalił Hyca, z niemałym zdumieniem spoglądając na jego mokrą, zmęczoną, twarz. — Jak ja wchodzę do tawerny to po chwili okazuje się, że jestem tylko ja i kelnerka. Gdzie się umówiłeś?

— Jutro o dwudziestej przy wieży ciśnień, obok stacji.

— No to jutro robimy zasadzkę i zobaczymy, dokąd nas zaprowadzi — stwierdził z zadowoleniem.

— Tylko, że to będzie kosztować pięć tysięcy — dodał po chwili.

Czyż z wrażenia zagwizdał pod nosem. — Masz taka kasę — nie zapytał, a stwierdził z nadzieją spoglądając Hyca.

— Miałem go znaleźć, a nie mu płacić — burknął.

— Ile masz przy sobie?

— Co?! Ja?! Nie mam ani grosza. Kurwa, dopiero, co opłaciłem kwaterę! Okradli mnie, a ostatnie pieniądze wydałem na gorzałę w tawernie! — wrzucił w nerwach, mając go już serdecznie dość.

— To, co mu powiedziałeś? — kapitan dopytywał ze spokojem.

— Że muszę mieć czas do jutra żeby pobrać pieniądze z banku. Ale skoro nie masz pieniędzy, to rozumiem, że moja rola się na tym kończy, tak? — rzekł z nadzieją, łapiąc dłonią za klamkę od drzwi.

— Za blisko jesteśmy… — Czyż cedził z zaciśniętymi zębami, nerwowo, raz za razem, uderzając pięścią w kierownicę samochodu.

— A ty nie masz jakiejś milicyjnej kasy przewidzianej na takie akcje? Bo jak rozumiem chodzi tylko o to, by pokazać mu te pieniądze? — zmieszany spojrzał na kapitana.

— Nawet jeśli, to potrzebowałbym zgody komendanta, a sam wiesz — rzekł zamyślony.

— To skąd weźmiesz te pieniądze?

— Skąd weźmiemy — poprawił go po cichu. — Skoro powiedziałeś, że z banku… no to musimy wziąć z banku — stwierdził po chwili namysłu. — Trzymaj się! — ostrzegł go i wcisnął pedał gazu do samej podłogi. Terenowy Gaz 69A nazywany przez kapitana szerszeniem, przerwał głośnym rykiem silnika monotonię szumiącego deszczu, zostawiając za sobą doszczętnie przeorany skrawek plaży.

IV

— Gdzie jesteśmy? — Hyc rozejrzał się dookoła, gdy kapitan zaparkował samochód obok jednego z kilkunastu parterowych domów, stojących po obu stronach, prostej jak strzała, żwirowej drogi wychodzącej z centrum miasteczka.

— Chodź po kawę — Czyż mruknął, ignorując jego pytanie.

— Na kawę? — zapytał zdziwiony Hyc.

— Nie na kawę, tylko po kawę, wysiadaj — odparł stanowczo, wychodząc z samochodu.

Kapitan stojąc na progu, wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył łuszczące się szarą farbą drzwi, puszczając Hyca przodem. Po wejściu do środka, Kazimierza uderzył zawieszony w powietrzu odór papierosów i stęchlizny, a do uszu docierał miarowy odgłos kapiącej wody. Chwilę później, ciemne pomieszczenie rozjaśniły dwie żarówki zwisające z trójramiennego żyrandola, a jego uwagę przykuł wiszący na ścianie za łóżkiem, wielki kolorowy gobelin oraz stojące na środku wiadro, łapiące wodę skapującą z zarwanego sufitu.

— Przytulne gniazdko, twoje? — pytając, nie do końca skłamał, bo oprócz porozwalanych wszędzie ubrań, smrodu zionącego z pełnej popielniczki stojącej na oparciu wersalki i walających się w każdym kącie pustych butelkach, było dość przestronne, z dużymi oknami tarasowymi i wyposażone w elektryczny wiatrak, który co prawda jedynie kablem, trzymał się stropowej belki.

— Służbowe — kapitan mruknął, natychmiast niknąc za drzwiami sąsiedniego pokoju.

Hyc zawiesił swój rozbiegany wzrok na fotografii kobiety wciśniętej w ramkę z pękniętą szybką, stojące na komodzie. Podszedł bliżej i chwycił je w dłoń, gdy po chwili jego uwagę odwrócił Czyż niosący w rękach dwie torby podróżne i robocze uniformy.

— Żona — Kazik bardziej stwierdził niż zapytał, patrząc na czarno–białe zdjęcie młodej brunetki z kręconymi lokami.

— Żona. Masz ubieraj się — uciął, ciskając w niego ciuchami.

— Po co? — Kazik ledwo zdążył odstawić fotografię przed ich złapaniem.

— Zakładaj i nie dyskutuj! — kapitan warknął, mrucząc coś jeszcze pod nosem.

Przemoczony do suchej nitki Kazik miętosił dłońmi nęcące, suche ubranie, które dość specyficznie cuchnęło.

— Ze śmietnika wyjąłeś te szmaty, że tak śmierdzą? — zapytał zmieszany, pociągając nosem raz za razem.

— Polałem je chlorem.

— A po cholerę? — wypalił, nic z tego nie rozumiejąc.

— Żeby załatwić kasę, miałeś iść do banku po pieniądze. Sam tak powiedziałeś, nie? — odparł nieprzyjemnym tonem.

— No tak — przyznał nieufnie.

— No to idziemy — Czyż oznajmił spokojnie, jakby wyprawa do banku w środku nocy była czymś oczywistym.

— Teraz? — Kazimierz ze zdziwienia wytrzeszczył oczy.

— No, a kiedy? — odburknął.

— Nieee, żartujesz? Mamy okraść bank? — Hyc spojrzał na niego z niedowierzaniem, zaczynając rozumieć co zamierza.

— A skąd na jutro weźmiemy pięć tysięcy w gotówce? — Czyż beznamiętnie spojrzał Hycowi prosto w oczy, widząc już po ich błysku, czego może się po nim spodziewać. Widział to już tysiące razy, wiedząc, że człowiek z oczu, którego wydzierało przerażenie zachowuje się nieprzewidywalnie, gotów ulec jedynie radykalnym argumentom.

— Nie, ja wychodzę — Kazik odparł drżącym głosem czując, że sprawy idą za daleko.

— Miałeś mi się pomóc. Bez ciebie nie dam rady — rzekł, próbując go jeszcze wziąć na litość.

— Pomóc w śledztwie, nie w kradzieży. W zabójstwo chciałeś mnie wrobić, a teraz jeszcze w napad. Zabieraj te szmaty idioto i radź sobie sam. Ja już swoje zrobiłem — żachnął się, rzucając w niego ciuchami.

— Siadaj, bo cię rozwalę — Czyż rozkazał surowym, ale spokojnym głosem. Gdy Kazik odwrócił się na pięcie, natychmiast zastygł z przerażenia, czując jak lodowaty kawałek metalu, dotknął jego rozgrzanej z nerwów potylicy. — Siadaj — powtórzył cicho, wskazując drugą ręką na stojący pod ścianą stół nakryty kraciastą ceratą. Hyc posłusznie i bardzo powoli podszedł we wskazane miejsce po czym odsunął taboret od stołu. Usadowił zdrętwiałe ciało na trzeszczącym stołku, próbując przełknąć ślinę w chwyconym ze strachu gardle, cały czas czując na sobie zimną lufę pistoletu. — Musimy sobie coś wyjaśnić — Czyż rzekł łagodnie, chowając służbową TT-tkę za pasek spodni. — Nie bój się nie zrobię ci krzywdy, ale sam mnie zmuszasz do takich metod — dodał, widząc jak Hycowi trzęsą się ręce. — Musimy mieć pięć tysięcy, żeby dotrzeć do tego alfonsa, który organizuje małolaty na seks. Tak? — zapytał, patrząc mu prosto w oczy.

— Tak — wycedził przez zęby.

— Ty, ani ja, nie mamy tych pieniędzy, więc pożyczymy je z banku. Pożyczymy, rozumiesz? A po wszystkim oddamy, co do grosza. Czyż wstał i podszedł do komody, z której wyjął butelkę samogonu. — Tylko musimy zatrzymać łajzę odpowiedzialną za tą zbrodnię — rzekł i pociągnął solidny łyk w momencie, gdy dopadł go atak kaszlu.

— Czyli oddamy zrabowane pieniądze? — Hyc zapytał niepewnie z nadzieją, pomieszaną z resztkami naiwności, gdy kapitan w końcu złapał nieco tchu.

Czyż nie spiesząc się z odpowiedzią podszedł do Kazika z butelką, czując potworne kłucie w płucach. — Tak Kaziu, wyjaśnię ci to pokrótce — zaczął ochrypłym głosem. — Pojedziemy zaraz do Banku Rzemiosła przy rynku. Majątku nie ma, co się tam spodziewać, bo mają chujowe zabezpieczenia i po południu wszystko zabierają do centrali w Lajlewie, ale wiem, że w gabinecie dyrektora jest kasa pancerna. Trzymają tam nieduże pieniądze na otwarcie, ale te pięć tysięcy powinno być — przełykając plwocinę, zawiesił na chwilę głos. — Wyrwiemy kasę, przywieziemy ją do mnie i rozbroimy tu, na miejscu. Jutro forsę przekażesz temu facetowi i jak pokaże dziewczyny, wszystkich zamykam. Zaraz potem odwiozę ją, jako odnalezioną podczas śledztwa i sprawy nie ma — wyjaśnił, rozkładając ręce w wymownym geście.

— A prościej się nie da? — zapytał skonfundowany, patrząc na Czyża jak na wariata, nie będąc do końca pewnym czy ten żartuje, czy jednak mówi poważnie.

— Najbezpieczniej byłoby wydrukować te pieniądze, ale do jutra nie zdołam przygotować sprzętu i materiałów potrzebnych do produkcji. Moglibyśmy też pożyczyć klucz od dyrektora. To najprostsze rozwiązanie, ale mógłby mnie rozpoznać po głosie, więc za duże ryzyko — odparł, podsuwając Kazikowi pod sam nos butelkę alkoholu, by ten dodał sobie odwagi.

— Kim ty kurwa jesteś? — oszołomiony Hyc zmierzył go wzrokiem, gdy pytając o inne rozwiązanie miał na myśli bardziej legalny sposób. Nie mogąc uwierzyć, w jak sądził, rojenia szaleńca, pociągnął solidny łyk berbeluchy. — Dlaczego w ogóle tak ci na tym zależy!? — z coraz większym strachem dopytywał, starając się zrozumieć motywację, która pcha go do takich szaleństw.

— Mam pewne zobowiązanie — mruknął cicho, zerkając na zdjęcie żony. — Ale też dlatego, żeby mój syn nie musiał stykać się z tym, z czym ja przez ostatnich osiemnaście lat — wyjaśnił, a Kazik rozejrzał się po pokoju, na próżno szukając dziecięcych zabawek. — A ty wiesz, jaka jest wykrywalność zabójstw? — zapytał znienacka. — Sześćdziesiąt procent — rzucił, nie czekając na odpowiedź — to znaczy, że czterech na dziesięciu zabójców chodzi na wolności. Nie mówiąc już o innych przestępstwach. Czyli niemalże połowę sprawców omija ręka sprawiedliwości. Co mają wtedy powiedzieć ich ofiary? Czy na tym świecie słabi i bezbronni nie mają praw? Więc chyba słuszne jest wysłanie takiego chuja, co zajebał tą małolatę na stryczek? Co? A sam powiedz, dlaczego ja muszę przestrzegać zasad, których oni nie przestrzegają? — pytał natarczywie, choć Kazik nie był w stanie wykrzesać ani słowa. — Sprawiedliwy się cieszy, kiedy widzi karę, myjąc swe nogi we krwi niegodziwca — kapitan rzucił cytat z Pisma Świętego, widząc tylko jak Hyc wybałusza oczy. — Ehh — westchnął — chodzi o to, że trzeba czynić sprawiedliwość na własną rękę, skoro na niesprawiedliwym prawie nie można polegać. Tylko to się liczy, a środki do tego celu to dla mnie sprawa drugorzędna, bo takie ścierwo nie może chodzić bezkarnie po ulicach. Każdy kto jest innego zdania nie rozumie, że dla cywilizowanego świata to klęska — coraz bardziej nakręcony kapitan, naświetlał swoje poglądy przerażonemu Hycowi, który miał już pewność, że ma do czynienia z wariatem. — A wiesz, miałem ostatnio sprawę starszego faceta, któremu pewien lump rozjebał łeb, bo ten nie pożyczył mu pieniędzy na alpagę — ciągnął dalej, przytaczając argumenty. — A ten chuj, chodził w tym czasie po ulicy i miał się nad wyraz dobrze. Sprawa była poszlakowa. Gdybym wtedy grał czysto, pewnie dalej chodziłby na wolności. Kogo następnego by zajebał? Może ciebie? A, gdy byłem w pudle na wykonaniu wykroku śmierci i patrzyłem w jego przerażone oczy, to wtedy… to jest takie uczucie, że jednak twoja robota ma sens. Mimo wiadra pomyj wylewanych na ciebie każdego dnia. Widok zaszczanego, wiszącego truchła takiego śmiecia to wtedy największa rekompensata i satysfakcja. I świadomość, że nikomu, nigdy już krzywdy nie zrobi. Zresztą, ty też wtedy poszedłeś tam wymierzyć sprawiedliwość, prawda? Więc nie zgrywaj takiego świętego.

— Zrobiłem to … z bezsilności — Hyc zbity z pantałyku, aż się wzdrygnął po czym zamilkł, widząc przed oczyma drzwi za progiem, których zostawił swe dotychczasowe życie.

— To prawie to samo, szukałeś jakiejś formy zadośćuczynienia. Ja to robię w imieniu ofiar, bo one często nie mogą już o nią zawalczyć — powiedział, odbierając od Hyca butelkę, którą postawił na stole, wytrącając go tym samym z zamyślenia. — I w ten sposób zjebałeś sobie karierę — dodał, spoglądając na niego swymi małymi, przekrwionymi oczami. — Czytano mi twoje akta. Nie możesz zrobić aplikacji, bo równolegle jak złożyłeś papiery do milicji, dostałeś wyrok. Na twoje szczęście, bo za mądrzy ludzie nie mają tu lekko — przestrzegł go, z cynicznym uśmiechem na twarzy. — Ale jeżeli bardzo ci zależy, to teraz masz szansę przyczynić się do wykrycia sprawcy zabójstwa, a wtedy mógłbym wnosić o zatarcie wyroku — zasugerował, podnosząc ciuchy rzucone przez Kazika. Hyc zmarszczył czoło i nieufnie spojrzał w jego zniszczoną twarz. — Wiesz, że mogę złożyć stosowne pismo do generała. Z pewnością wydatne zaangażowanie w sprawę, przyćmiłoby twoje dawne grzeszki — Czyż ciągnął dalej, widząc po Kaziku, że ten zdaje się złapał przynętę. — Ty pomożesz mi, a ja pomogę tobie — przekonywał zawieszonego w ciszy Hyca, nęcąc go dodatkowo suchym ubiorem na zmianę, trzymanym w rękach.

— Gdzie ta kasa? — ten, nie do końca przekonany uległ po dłuższej chwili namysłu, zdając sobie sprawę z tego, że kapitan jest zupełnie nieobliczalny i póki co, nie ma wyboru.

— Gdzie prawo nie może tam nas pośle. Zrywajmy się, bo nie zdążymy do rana — pospieszył go. — Załóż te ciuchy — polecił, kładąc je na stole. — Polałem je chlorem żeby nie zostawić zapachu, ale zaraz się przyzwyczaisz. Po włamaniu posypiemy cały bank kawą. Psy przez to nie złapią tropu, a na pewno użyjemy ich do szukania śladów — wyjaśnił, mówiąc to bez skrępowania, jako milicjant i włamywacz w jednym. — Wejdziemy do banku jak ludzie, przez drzwi. Trzeba będzie otworzyć kłódkę i zamek, ale powinienem dać sobie radę. Jak wejdziemy do środka, wyprujemy kasę z podłogi, a potem już tylko do samochodu i wio.

— A wiesz gdzie jest ten sejf? — Kazik zapytał, widząc jak Czyż zarzucił na plecy drelichową kufajkę, przykrywając swą suchą, zapadniętą klatkę piersiową. Grube odzienie skutecznie maskowało jego wątłe ciało sprawiając, że wyglądał dość normalnie i w niczym nie przypominał szkieletu obleczonego skórą.

— Wiem, bo miałem tam ostatnio inspekcję bezpieczeństwa z dyrektorem. Znam cały rozkład pomieszczeń i zabezpieczeń — uspokoił go, kolejno zapinając guziki.

— Na pewno nie będzie żadnych problemów? Nie chcę na koniec życia wylądować w pudle — dociekał, nerwowo pocierając dłonie, gdy wątpliwości znów zaczęły brać górę.

— Nie ma takiej możliwości, popatrz; jest noc, leje deszcz, co może nam przeszkodzić?

— No tak — przyznał, bezmyślnie spoglądając za okno.

— Pamiętaj, zachowaj zimną krew, emocje zostaw na później — Czyż uspokoił go, choć w nim samym nerwy sięgały zenitu. Nie chodziło tylko o same włamanie, ale również o to czy może zaufać Kazikowi na tyle, że przy pierwszej lepszej okazji nie wywinie mu on jakiegoś numeru.

Hyc mimo smrodu chloru poczuł ulgę, zmieniając swoje przemoczone ubranie na suchy, drelichowy uniform. Chwycił torby wypakowane kawą oraz narzędziami i wyszedł za Czyżem do samochodu. Podeszli razem na tył gazika przyświecając sobie latarką, której poświatę przecinały krople grubego deszczu.

— Podkop też będziemy robić? — zdziwił się, gdy kapitan narzucił na dach fragment brezentowej opończy, widząc w skąpym świetle latarki, zarys leżącej w bagażniku łopaty.

— Aaa, nie — zaprzeczył zmieszany. — Psa na szosie potrąciłem i musiałem biedaka zakopać. Szkoda go, wsiadaj — uciął.

Kazik wrzucił torby na skrzynię samochodu i usiadł na miejscu pasażera. Kapitan wsunął pochlapaną krwią łopatę w głąb bagażnika, przykrywając ją wykładziną, spod której wypadł pozłacany guzik z wytłoczoną, marynarską kotwicą. Chwycił go mocno w garść, z wściekłością zsuwając plandekę na bagażnik.

»

Czyż zaparkował milicyjnego gazika w bocznej ulicy, tuż przy rynku, by nie rzucać się w oczy. Deszcz uspokoił się na tyle, że można było obserwować bank bez konieczności włączania wycieraczek, jednak Hyca bardziej interesowała kamienica, pod którą stali. Zaintrygowany jej urokiem nie mógł oderwać oczu od zdobionej fasady, a konkretnie od niebanalnych płaskorzeźb przedstawiających ucztujące, wesołe wieprze.

— Tam się patrz, ten budynek nas interesuje — Czyż wskazał palcem na podcieniową kamienicę w zachodniej pierzei rynku zwieńczoną wielkim kartuszem, odwracając tym samym uwagę Hyca od oglądanych przez niego płaskorzeźb, doskonale korespondujących z mieszczącym się na parterze sklepem mięsnym. — Idę otworzyć drzwi, a na mój znak weźmiesz torby z bagażnika i dyskretnie podejdziesz pod bank — poinstruował go, wrzucając papierosa do puszki służącej za popielniczkę, wiszącą na drucie obok dźwigni zmiany biegów. — Kurwa, skup się i przestań się gapić w kamienicę pod świniami! Tam — zrugał go, wskazując palcem, gdy ten znów odwrócił głowę. Kapitan przeklął jeszcze pod nosem, po czym wyszedł zatrzaskując z hukiem drzwi, aż samochód nieco się zakołysał.

Czyż uważnie rozejrzał się dookoła. Naciągnął na dłonie czarne, skórzane rękawiczki, pochylił głowę i energicznie przeszedł na drugą stronę rynku. Nieprzyjemny zapach ścieków znów spowił miasteczko, unosząc się między kamienicami. Złapał kilka tęgich oddechów powietrzem wykręcającym nos na lewą stronę, po czym zbliżył się do budynku gdzie na parterze znajdował się oddział banku. Zlustrował wzrokiem okolicę i podszedł pod same jego drzwi, schowane w cieniu arkad z czerwonego piaskowca, dzięki którym było się częściowo niewidocznym dla osób idących prostopadle wzdłuż rynku. Kapitan zasłonił dłonią usta tłumiąc atak kaszlu, mimowolnie wciągając nosem charakterystyczny zapach skóry, z której zrobiona była rękawiczka. Splunął przed siebie i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej fioletową, wręcz wpadającą w róż, wełnianą czapkę uszytą jeszcze przez swoją babcię. Nasunął ją głęboko na czoło i wywinął jej końce do góry, po czym jego ręka znów zanurzyła się w kieszeni drelichowej kufajki. Bateryjka po przeciągnięciu włącznika kciukiem zaświeciła w dłoni, po czym znalazła swe miejsce w zakładce na wywiniętej czapce. Z drugiej kieszeni wyciągnął skóropodobne etui. Po krótkim namyśle sięgnął po napinacz i jeden z kilkunastu wytrychów, z ponumerowanych kolejno przegródek. Mimo, że dawno nie miał okazji ich używać, liczył po cichu, że trzy zamki w solidnych drzwiach i krata zamknięta dwoma kłódkami nie sprawią większych problemów i nie będzie potrzeby posiłkować się użyciem ciężkich narzędzi, co mogłoby zniweczyć cały plan.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.85
drukowana A5
za 60.25