E-book
14.7
drukowana A5
38.8
Wakacje 1984

Bezpłatny fragment - Wakacje 1984


Objętość:
135 str.
ISBN:
978-83-8384-600-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 38.8

Radek idzie chodnikiem niemal się unosząc nad ziemią. Jest lekki i gdyby nie ubranie, to ręce, nogi i inne części ciała łącznie z duszą uleciałyby z lekkością hen. Tylko ubiór trzyma Radka w jednym miejscu i kawałku i jakaś niesamowita chęć bliskości z mamą. Tato pracuje w Niemczech, często tęskni za tatą. Płynąc niemal chodnikiem jest doskonale obecny i jednocześnie jest z rodzicami. Nie czuje rozdzielenia, w tej chwili są razem.

To koniec szkoły, jest rok1984. Gdzieś obok, grupkami lub pojedynczo idą uczniowie innych klas. Nie każdemu jest tak lekko, niektórzy będą musieli powtarzać rok. Radek nie myśli o nich, dlatego jest leciutki jak piórko jak pyłek, jak nasionko dmuchawca niesione wiatru powiewem. Cieszy się tylko tym miękkim delikatnym niesieniem i jakąś dziwną świadomością bycia z bliskimi. Nie sprawia mu to trudności, jest w stanie nieważkości.

Radek skończył piątą klasę. Cały rok, już piąty chodzi tą samą drogą z domu do szkoły i z powrotem. Tylko w ten jeden dzień w roku czuje się tak wyjątkowo. Tak naprawdę pierwszy raz świadomie to obserwuje, widzi i poddaje się temu niesamowitemu stanowi. Nie potrafiłby go nazwać, tylko czuć. Jeszcze jedna jest rzecz wpływająca tak na Radka. To wyjazd z miasta. Tym razem cały szkolny rok spędził w murach miasta. Na feriach chorował, w międzyczasie umarł dziadek, a na święta zjeżdżała się rodzina ze wsi. Dlatego w te wakacje ustalono za zgodą i poparciem całkowitym Radka wyjazd do babci, cioci, wujka, trójki ich dzieci oraz goszczących u nich letników.

Wyjazd jutro. Jedzie z mamą, która wraca na drugi dzień. Czekają ich trzy przesiadki. Pociąg i dwa autobusy. Ten ostatni autobus jedzie z miasta tylko do dwóch wiosek. Właściwie trudno je nazwać dziś dwiema wioskami, ale mają dwie nazwy. Po wojnie Komisja Ustalania Nazw Miejscowości nadała dwie nazwy dla wiosek. Rozpór Górny i Rozpór Dolny.

Rozpór Górny kiedyś Alt Altmannsdorf i Rozpór Dolny to dawny Altmannsdorf. Warto wytłumaczyć tą poetycką metaforę panów komisarzy. Rozpór Górny dlatego, że kilkadziesiąt domów położonych było w bardzo głębokim jarze o bardzo stromych ścianach, wysokich na ponad sześćdziesiąt metrów z obu stron. Jar położony dokładnie ze wschodu na zachód. Zamknięciem od wschodu równie wysokim stromym zboczem, dlatego słońce operowało w nim dość znaczną część roku oświetlając oba zbocza, choć w najdłuższy dzień pojawiało się dopiero nieco przed siódmą rano. Kiedy zachodziło rozświetlało do końca głęboki jar. Co tworzyło we wsi niesamowitą atmosferę jakiejś magii, samotności i zagubienia. Ujawniało się wtedy el dorado. Właśnie tu, nie gdzieś tam. Nie trwało to długo. Od końca jesieni do początku wiosny słońca w tej wsi nikt nie uświadczył. Tu pierwsza przychodziła zima. Nawet kiedy była łagodna w sąsiedniej wsi, tu była ostra i bezwzględna. Okrywała szadzią, a kiedy wiosna przychodziła, tu jeszcze było sporo śniegu, dzieci ślizgawki robiły, kiedy w drugiej wsi tylko kałuże stały.

Na panach z komisji, ułożenie wsi zrobiło takie wrażanie jakby wieś rozpierała na boki górskie zbocza, by umieścić między nimi samą siebie. Byli zdumieni jej umiejscowieniem i urodą. Mieszkańcy także, mimo trudów życia w takim miejscu.

Co dziwne, kilka budynków jakby z miasta było wyciągnięte. Istne domy majętnej burżuazji. Pierwszy dom tej wsi był także domem do jakiego miał przyjechać Radek.

Druga wieś oddalona od pierwszego domu pierwszej wioski oddalona o jakieś czterystu metrów. Według poetyckiej myśli panów z komisji, nazwana Rozporem Dolnym, z powodu jakby rozparcia gór na boki, zwalenia ich zboczy, rozświetlenia wsi cały rok. W dodatku dając jej górski potężny strumień. Można by spokojnie nazwać go rzeką, ale tu panowie komisarze chyba nie bardzo mieli czas na określenie tego cieku wodnego, rzeka czy strumień i nazwali je pośrednio, jako Strumienisko.

Mieszkańcom te nazwy nie przypadły do gustu i nadali im swoje, zgodne z ich obserwacjami i doznaniami. Rozpór Górny przechrzcili na Pięknotę, Dolny zaś na Strumieniec. I mimo tego, na znakach dalej widniały nazwy stare, ale one są używane tylko w urzędach i na plebanii w mieście.

W 1960 zdarzył się dramat. Po kilkudniowych ulewach, kiedy to ostatniej nocy lało niemiłosiernie i grzmiało oraz wiało. Osunęło się zbocze jaru na szerokości stu metrów, prawie na całej wysokości zbocza. Dwa gospodarstwa, ze wszystkim i wszystkimi zasypało. Zdecydowano wspólnie wraz z ludnością, że zawalisko stanie się ich mogiłą. Szans na przeżycie nie było od samego początku, tak potężny był impet i masa. Mieszkańcy Pięknoty z pomocą państwa i sąsiadów zdołali przenieść co cenniejsze rzeczy, za resztę dostali tak pokaźne odszkodowania iż mogli sobie kupić mieszkania w mieście i to naprawdę spore, albo gospodarstwo. Jedynym ocalałym domem był do rodziny Hepszów. Pierwszy dom Pięknoty, po tej stronie zawaliska pozostał sam. Bez stodoły, kurnika, obory i psiej budy. Tylko gołębie z gołębnika zdążyły odlecieć kiedy ziemia się zatrzęsła.

W Radku budzi się uśmiech serce rozrywający, ale radością niezmierną i spełnieniem marzeń. Rozpromienił jego oblicze słońcem, niemal cały rok skrywanym za chmurą szkolnego przymusu. Chmura ta tylko czasem się rozwierała i przepuszczała słoneczne promienie do świata. Częściej Radek w tajemnicy przed światem wzlatywał za chmurę, by pocieszyć się słonecznymi promieniami przez nią ukrytymi.

Radek wchodzi do bloku, w którym mieszka na pierwszym piętrze w mieszkaniu z mamą. Podobnie jak w drodze ze szkoły tak tu, po schodach jest niesiony lekkością. Beztrosko otwiera drzwi i zamyka, po lewej od wejścia jest jego pokoik. Wchodzi do niego i zostawia świadectwo, książkę nagrodę kładzie na półkę. Sięga do kieszeni, w niej jakieś pieniądze, aaa. Szybko idzie do pokoju gdzie siedzi mama z koleżanką. Pani Zosia natychmiast uśmiecha się na widok chłopca, mama sięga do wyciągniętej dłoni chłopca. Wysypuje z niej pieniądze na jej dłoń. Natychmiast zadaje Radkowi pytanie.

— Dlaczego nie dałeś pani kwiatków?

— Dałem.

— Nie kłam. Jak dałeś skoro pieniądze na kwiatki oddajesz. — szybko je przelicza -Tyle ile ci dałam. To jak dałeś kwiatki?

— Rafał najpierw mi dał goździka. Potem Marzenka wstążeczkę. Później na oknie znalazłem dwie wstążeczki. Owinąłem nimi kwiatka i dałem pani, składając życzenie pomyślności w dalszej drodze życia.

— Obudź się dziecko. Tak do nauczycielki powiedziałeś?

— No.

— I co klasa na to, co nauczycielka na to?

— Podziękowała i się wzruszyła?

— Nie obraziła się z głupiego żartu?

— Czemu miała się obrazić? Mogę iść na dwór?

— Tylko się przebierz. Nie jesteś głodny? Czekaj, a świadectwo.

Za zamykającymi się drzwiami usłyszały tylko.,,U-uyy,,. Było już za późno na cokolwiek.

— Czy to dziecko kiedyś dorośnie? — mówi mama wzdychając.

— Daj spokój. Co ty się martwisz. Mój o rok starszy i ja się nie przejmuję.

Usłyszały wychodzące chłopca.

— Wiesz. Twój to wiracha. Wszędzie go pełno, da sobie radę. Radek nie wiadomo po kim co ma. Ani do mnie ani do Roberta się nie wdał. Jest taki bardzo w sobie, jak poradzi sobie dalej? Jutro aż na całe wakacje jedzie do rodziny. Dwa lata temu z półtora tygodnia tam siedział, był ekstra zadowolony. Tyle laby będzie.

Obie się śmieją wymieniając się żarcikami. Obiecują sobie spotkanie mam u którejś. Przez otwarte okno dobiegają odgłosy zabaw dziecięcych.

Genowefa pracuje w sporym zakładzie krawieckim. Jakoś sobie radzą. Robert przez znajomych dosyła pieniądze, a przelicznik jest niesamowity. Za niemiecką dniówkę tu można przeżyć miesiąc. Taki to nienormalny czas. Na tym też upływa czas rozmowy kobiet znających się jeszcze z przedszkola.

***

— Radziuniu kochanieńki, wstawaj.

Chłopiec szybko siada na łóżku, ale na siedząco momencik do siebie dochodzi przecierając oczęta i przeciągając się na różne strony jak kociak, puki ciało daje znak, że już. Mama widząc budzące się dziecko idzie do kuchni. Dziecko coraz bardziej rozbudzone. Radek może ze trzy razy w roku wstaje o tej porze, teraz idzie do łazienki później śniadanie, ubranie się i jest gotowość do wyjścia. Mama każe sprawdzić czy wszystko zabrał. Potem jeszcze raz. Bierze plecak i dużą torbę, staje w drzwiach wejściowych. Jeszcze rozgląda się po mieszkaniu, przez dwa miesiące go nie zobaczy. Jeszcze sprintem rzuca się do swojego pokoiku, przecież ukochany miś nie może zostać sam tak długo. Mama kręci głową, bierze swoje torby, zamyka drzwi i wychodzą na zewnątrz. Przed blokiem stoi już wczoraj umówiona taksówka. Ma ich zawieźć sześć kilometrów na stację.

Są już na peronie. Kiedy mama kupuje bilety, on patrzy się jak kasjer bierze kartoniki i z charakterystycznym stukiem i przybiciem coś robi. Nigdy nie pyta się o tę czynność, jest tak oczywista. Robi się ją bo tak ma być. Fascynuje go cała stacja. Przed dwoma laty jechał pociągiem, właśnie ostatni raz do Pięknoty.

Po wyjściu na peron zauważa jak inni podróżni są objuczeni, można pomyśleć jadą bóg wie gdzie. Tylko czasy trudne i każdy z nich jedzie z walizą lub tobołkiem albo sporą torbą. Pewnie wiozą coś potrzebnego dla rodziny. Widzi dwóch panów tachających po dwa worki czegoś, pewnie niezbyt ciężkie, są duże nie wojłokowe tylko papierowe z szarego papieru. Nie wyglądają na umordowanych. Mama nachyla się mówiąc półgłosem.

— W tych workach jest papier toaletowy. Skarb. Taki jeden starczył by nam na rok.

Chłopiec zaraz sobie myśli, że może i więcej jak na rok, gdyby goście nie przychodzili. Teraz rozgląda się chłonąc gwar dworca. Mimo tej godziny, ludzi jest coraz więcej. W pewnej chwili głośnik coś mówi, ludzie gromadzą się przy białej linii. Mama każe mu się cofnąć, a on tak lubi widok wjeżdżającego pociągu na stacją. Te dźwięki i widok parowozu, jego zapach odgłosy. Jak olbrzymi stwór oddycha pachnąc olejem i smarami, posykując sobie miejscami skąd kłębuszki pary wylatują metalowymi rurkami. Patrzy na malutkie przednie koła, zastanawiając się jak maszynista operuje poruszaniem w prawo i w lewo. Przechodząc obok szoferki zawsze stara się dojrzeć kierownicę. Patrzy na potężne żelazne ramiona umocowane na wielkich kołach tylnych, na schodki i szoferkę maszynistów i skład węgla jaki mają za plecami.

Po raz kolejny nie ma na to zbyt wiele czasu, trzeba wsiadać, drzwi zamykać i tak się dzieje. Bardzo wczesna pobudka powoduje chęć snu. Siadając przy oknie w przedziale gdzie już wcześniej były dwie osoby, przygląda się im i jednocześnie coraz szybciej znikającemu dworcowi. Nie wie kiedy oczy się zamykają. Zapada w sen głęboki bez obrazów. Jeszcze z początku wie jak siedzi, odgłosy, zamknięte oczy. Śpi.

— Synku wstajemy.

Słysze wesoły głos mamy. Od jakiegoś czasu lekko drzemał, nie było to długo. Wstaje chętnie, dobrze nastawiony do wakacji i życia. Biorą bagaże, za chwilę pociąg zatrzymuje się. Teraz szybkie przejście z peronu na dworzec autobusowy i start. Tylko na start trzeba było czekać półtora godziny. Trochę tym zaskoczony przechadza się z plecakiem i torbą, mama sobie siedzi na dworcowej ławce. Powietrze rześkie i nie trzeba się chować na poczekalni w której może różnie śmierdzieć. W końcu zadaje mamie pytanie.

— Mogę to tu zostawić przy tobie?

— A gdzie chcesz iść?

Mama pyta wiedząc jak Radkowi momentami ucieka czas.

— Chcę połazić.

— Łażenia nie ma. Możesz pospacerować po dworcu, w zasięgu mojego wzroku i głosu. Wiesz co się stanie kiedy znikniesz? Tam jest ubikacja. — pokazuje ręką.

Szczęśliwie Radek nie zniknął.

***

Po czasie przesiadka do drugiego autobusu w innej miejscowości. Radek jest pełen szczęścia, wsiada jako pierwszy i zajmuje najlepsze miejsce z prawej strony. Z przodu jest wielkie okno przez, które wszystko widać. Mama zajmuje miejsce nieco dalej. Wsiadają też trzy dorosłe osoby, pamięta je i mówi dzień dobry, odpowiadają. Po wyjechaniu z miasteczka jest całkiem płasko, po czterech kilometrach zaczyna się podjazd ponad ośmiokilometrowy, przez las. Silnik głośniej pracuje i wszystko dzieje się wolniej. Mama obserwując synka, jest równie szczęśliwa jak on. Radek lustruje otoczenie najdokładniej jak się da. Zauważa narożnik jakiegoś zburzonego domu, dosłownie resztki. Z fundamentów jakiś kawałek murka wystaje owinięty bluszczem. Wygląda to jak kawałek pnia drzewa, cegły maskuje mech. Przygląda się zakrętom, patrzy na pracę kierowcy. Tam skąd przyjechał drogi wyglądają zupełnie inaczej.

Między drzewami zauważa w oddali kilka saren podnoszących głowy, sprawdzających czy jest bezpiecznie. Już sobie obiecuje spacer po lasach, by się wszystkiemu z bliska przyjrzeć i przypomnieć. Patrzy na pojedyncze drzewa i cały las, widzi jastrzębia wzbijającego się do lotu z gałęzi. Są i ptaszki jakich nie ma u niego w mieście. Po czasie tarabanienia i rzężenia autobusu las nagle rzednie, by po chwili zniknąć zastąpiony rozległymi łąkami i piękną panoramą. Radek ożywia się patrząc na mamę, zaraz Strumieniec. Jest znak, poznaje domy, nawet ludzi. Kury uciekają spod kół. Szybko kręci głową by, by nic i nikt nie umknął jego uwadze. Zauważa Marzenkę. Macha do niej mimo, że jest obrócona plecami do autobusu. Mijają znane zabudowania, miejscami znajomi. Przed autobusem wzbija się do lotu spokojne o tej porze stado domowych gęsi i kolorowych kaczek. Autobus zatrzymuje się, wysiadają trzy osoby, nikt nie wsiada, po ich wysiadce kierowca zwraca uwagę.

— Nigdzie takich latających stad już nie ma. Tylko tu się uchowały, wszystko przez koniec drogi.

Ruszają jest zadowolony z uśmiechniętą buzią i oczami, dosięga go większa lekkość. Przygląda się ptactwu domowemu. Z oddali widzi już gospodarstwo w jakim zamieszka i potężne zwalisko w poprzek jaru, porośnięte krzakami i drzewami. Tu z prawej i lewej wyraźnie zaczynają się góry porośnięte dębowym lasem.

Autobus zwalnia i zawraca, to końcowy przystanek. Dwójka podróżnych wysiada. Żegnają kierowcę, Radek pamięta o misiu. Z wiaty autobusowej wychodzi kobieta w wieku mamy Radka, to Wiesława żona Zygmunta brata Genowefy. Ciocia Radka i szwagierka Genowefy z uśmiechem podchodzi do podróżnych.

— Witam państwa. Pomóc w czymś. — uśmiecha się szczerze.

— Damy rade.

Odpowiada mama stawiając pakunki na ziemi. Wiesława podchodzi. Wita się czule z mamą, lubią się, teraz kolej na Radunia.

— Jak promocja młody.

— Mama powie.

Tulą się równie wylewnie.

— Co mam powiedzieć. Rzucił świadectwo na łózko i poleciał się bawić. Poszłam później zobaczyć. Czerwony pasek i książka. — powiedziała to z lekkim odcieniem dumy, choć więcej było zadowolenia.-U dzieci jak?

— Mareczek z trudem do piątej. Jacek spokojnie do ósmej. Damian poszedł do rolniczej na mechanizatora.

— Spokojnie czy jakieś spięcia?

— Na luzie.

— Mama jak?

— Będą flaki. Ulubione Radunia.

Idą raźno. Pierwsza w gospodarstwie jest stodoła ze stajnią od strony zbocza, odbudowane po zasypanej. Od ulicy gospodarstwo zamyka płot z furtką i bramą. Durze podwórze z drugiej strony zamknięte niemal pionowym zboczem kończącego się jaru. Zbocze niemal pionowe, ale już niewysokie, może na piętnaście metrów. Zbliżają się do domu o trudnej do określenia barwie zielono, miejscami różowej z naleciałościami jakichś brudno żółtawych zacieków. Budynek jest długi na ponad trzydzieści metrów, stoi w poprzek drogi przyklejony do zbocza jakby wkopany w nie, z nim scalony. Jednopiętrowy ze sporym strychem. Wejście od podwórka do domu jest na dwóch trzecich długości od zbocza do drogi, z dwoma kamiennymi schodkami. Z wejścia od drogi korzystają najczęściej letnicy.

Wchodzą na podwórko, od razu też w wejściu pojawia się kobieta z kulą pod prawą pachą. Ma uciętą nogę powyżej kolana. Uśmiecha się schodząc w stronę gości. Ich wizyta sprawia jej radość, widać to. Pierwszy podchodzi Radek. Kobieta przytula go do siebie lewym ramieniem.

— Jak szkoła ancymonku. Mama zadowolona ze metryki? — śmieje się.

— Chyba tak. Nie krzyczała.

Tulą się jeszcze przez chwile, później nadal trzymany ramieniem, tylko z lewego boku patrzy jak babcie odzywa się do mamy.

— Córciu musisz jutro jechać? — tulą się do siebie, wyraźnie słychać u obu wzruszenie -Zostałabyś choćby na tydzień chociaż.

Przez łzy Genowefa odpowiada.

— Na ostatnie dwa tygodnie wakacji będę. A gdzie towarzystwo?

— A z Zygmuntem pojechali po resztkę siana z pola zwieźć Turmanowi i sobie.

Wchodzą do budynku. Na wprost i na prawo dość rozległa sień. Z prawej okno na ulicę, dwa kroki dalej drzwi na ulicę. Krok dalej schody tworzące szerokie łuk prowadzący na piętro.

Dwa kroki od drzwi, którymi weszli po lewej drzwi do kuchni. W środku po prawej przekątnej w rogu stoi piec, na prawej ścianie aż do ściany wejściowej wszystko do przygotowania posiłków łącznie z niewielki stolikiem, na tej ścianie popowieszane różne rzeczy potrzebne do pracy w kuchni i szafki. Na ścianie wejściowej zlewozmywak z umywalką. Na lewo od pieca ława, na lewo od niej wejście do następnego pokoju, po drugiej stronie wejścia duży stary kredens. Pod drugą ścianami ławy, okna na podwórze, w oknach kwiaty. Na ścianie wejściowej szafa, pośrodku stół, na ścianach obrazki świętych i obrazki komunijne.

Kolejny pokój gościnny nieco przebudowany. Część miejsca na prawo od drzwi zajmuje dobudowania łazienka z wanną i prysznicem oraz ubikacją. Na ścianach pokoju szafy na ubranie, pościel i obrusy. Zdjęcia żyjących i nie, członków rodziny. Po środku stół na osiem osób. Kolejna jest sypialnia gospodarzy z dużym łóżkiem, można powiedzieć wieloosobowym z wyposażeniem sypialnianym, jeszcze poniemieckim. Z sypialni można wyjść na korytarz.

— Wiesiu zaprowadź Radusia do jego pokoju, my wejdziemy do kuchni.

— W jakim pokoju śpi?

— W tym co dwa lata wstecz, spodobał mu się. Siadaj, co tam słychać. Co u Roberta? Pisze, dzwoni, ile to już lat.

— Wiesz przecież. Wystarczająco. Byłam po śmierci taty u niego. Dzieciak tęsknił za dziadkiem. Tam w Niemczech wiedzie mu się. Puścili mnie, zostawiałam mieszkanie. Wiedzieli, że wrócę. Ucieszyli się obaj. Może w przyszłym roku pojedziemy znowu. A co tu?

— Jakoś się wiąże koniec z końcem. Czasem jakaś krowa pójdzie w las. Zboże zapowiada się dobrze. Ziemniaki będą, a na działce sama wiesz. Dziki trza płoszyć, ale lepiej trochę niż poprzednio.

— Gdzie będę spała?

— Możesz w pokoju z Radusiem albo we wcześniejszym. Letnicy pojutrze będą.

— Ilu w tym roku.

— No ze dwadzieścia osób. Do ostatniego dnia wakacji. Później studenci. I na święta by niektórzy chcieli, ale wiesz jakie tu zimy. Musiałam odmówić.

— A w sadzie jak?

— Pójdziesz później to narwiesz do woli. Czereśnie jeszcze są. Ale marchewki weźmiesz i młodych ziemniaków i co tam zechcesz. Obiad zjecie?

— Pójdę spytać synka.

***

Drzwiami dla letników wychodzą na ulicę mama z synkiem. Oboje ubrani w lekkie flanelowe koszule i krótkie spodenki, oboje niosą ręczniki. Przechodzą na drugą stronę ulicy, tam jest działka, za nią sad i łąka kończąca się brzegiem Strumieniska. Kiedy kończy się działka, na której właściwie wszystko rośnie do jedzenia i niczego nie trzeba kupować w sklepie. Radek zrywa jeszcze niedojrzałego pomidora. Okazuje się niezbyt smaczny, wyrzuca go. Teraz zaczyna się zagonik ziemniaków i teren opada lekko. Sad jest odgrodzony od działki ogrodzeniem. Przechodzą furtką i idą lekko w dół pośród wysokiej trawy i drzew owocowych. Po chwili sad się kończy łąką, teraz nieco bardziej stromo opadającą ku wodzie. Sad i łąka zajmują w sumie ponad trzy hektary.

Mama nad wodą zdejmuje spodenki i koszulę, namawiając do tego samego chłopca. Ten tylko zanurza palec w kryształowo czystej wodzie i kręci przecząco głową, robiąc przy tym minę jakby miał cytrynę ugryźć. Oboje na nogach mają sandały. Mama wchodzi ostrożnie do wody po pas. Strumień szeroki na jakieś cztery metry z bystro rwącą wodą. Na dnie otoczaki, ale i kamienie wyglądające na ostre płyty, jednak nie są takie, miejscami piasek. Mama w wodzie po pas kładzie się i płynie kilka metrów. Na więcej nie pozwala nurt i ukształtowanie dna. Próbuje z powrotem podpłynąć pod prąd tych kilka metrów, ale w jeden dzień nie nadrobi braków w kondycji.

Z wolna przesuwają się wzdłuż strumienia w większości brodząc po kolana, a chwilami zaledwie po kostki w wodzie. Na drugim brzegu rośnie głównie leszczyna, ale na orzeszki trzeba będzie czekać jakiś czas. W wodzie miejscami widać błyskające gdzieś pstrągi. Chłopiec przyzwyczaił się już do temperatury wody i wchodzi w niemal lodowatą wodę do kolan kucając, wkłada ręce pod kamienie i próbuje złapać którąś rybę. Mama ze śmiechem robi podobnie i wyjmuje sporego pstrąga spod kamienia. Oboje się mu przyglądają i wreszcie ryba wraca do wody. Po chwili docierają do miejsca gdzie nad strumień przychodzi czasem cała wieś, by poleżeć nad wodą i w skwarne dni popływać w najgłębszym miejscu i najszerszym. Tu strumień nieco spowalnia, wypłaszcza i tu oraz nieco dalej jest najgłębszy. Pozwalający skoczyć z dużych kamieni na główkę. Tam dalej z wody wielki głaz wystający z wody dwa metry i najodważniejsi skaczą na główkę, ale to ponad dwieście metrów dalej.

Mama jeszcze chwilę popływała i wychodzi z lekko zaczerwienioną skórą. Kładzie się na ręczniku, chłopiec obok niej na swoim i patrzy w niebo. Mama czuje szczęście jak dawniej, kiedyś. Była wtedy w wieku szesnastu lat, we wsi nie było auta i wszyscy jeździli do miasta furmankami. Niektóre dzieci chodząc do szkoły spały w internacie. Nauczyciele zwalniali je wcześniej z lekcji w sobotę, by mogła wcześniej wrócić do domu. Po kilku latach ktoś kupił auto, autobusy zaczęły jeździć częściej i tylko od października do kwietnia wszystko wracało do starej normy. Wtedy każde dziecko mieszkało w internacie. To wszystko z powodu zim. Co prawda droga była odśnieżana, ale żaden autobus nie był w stanie wjechać pod tą górę, a czasem i zjechać. Później z wolna wszystko się zmieniało. Żadna z rodzin w całości nigdy nie opuściła wioski i nie zmieniła miejsca zamieszkania. Tak jak Genowefa poznała chłopaka, zakochali się na zabój.

Dorobili się dzięki swej pracy, rodzinie męża oraz pomocy jej rodziny, oraz różnych kombinacjach, mieszkania w blokach. Po czasie była okazja wyjechania do pracy do RFN i tak to trwa przez lata. Obecnie przelicznik jest rewelacyjny, dzięki temu rodzinie dzieje się dobrze. Zygmunt mógł kupić ciągnik i sprzęt, wyremontować dach. Oczywiście większość zarobku Zygmunta pochodzi z hodowli krów, sprzedaży zboża po żniwach i przyjmowania letników.

Mama z synkiem powoli wracają do domu, ale teraz polną dróżką wchodzą na drogę asfaltową, przy jednym z domów mama zatrzymują się.

— Cześć Gienia. Ciebie się tu nie spodziewałem. Widzę dbasz o figurkę.

— Mam dla kogo. A co u ciebie. Dawno cię nie widziałam. Raduniu, to mój dawny kolega z piaskownicy.

— Cześć młody. Jak szkoła? Chyba dobrze kiedy mama cię przywiozła. Trochę od świata odpoczniesz.

Radek nieco się zmieszał, ale odpowiedział po swojemu.

— Jakoś tam poszło.

— Grunt to się nie przejmować, tylko trzeba uważać na nauczycieli.

— Ty chyba za bardzo uważałeś. — natychmiast odpowiada Gienia — Dawno cie nie widziałam.

— Szwędam się po świecie, ale tu najlepiej.

— Pociągasz jeszcze?

— Co to to nie. Wiesz przecież. Pić trzeba umieć, a w tym jestem debil. Jak sięgnę po pierwszy kieliszek, to kończę na rzyganiu. — śmieje się szczerze -Od ponad roku nic, nawet piweńka. Siedzę z rodzicami i pomagam w gospodarce. Do miasta nie zaglądam wcale. Tam na nizinie chyba jakaś choroba wysokościowa się we mnie odzywa i muszę się ratować trunkiem przed wyschnięciem. Co u ciebie złotko. Jak tam leci z Robusiem?

— Leci na odległość, ale jest dobrze. A jak Stenia. Będzie?

— To jakaś dziwna ta choroba proszę pana. Czytałem o takiej, ale ona występuje im wyżej się wchodzi, a nie jak niżej się zjeżdża. — wtrąca Radek.

Oboje dorosłych popatrzyło na Radka, który mówił te słowa całkowicie poważnie. Kolega z piaskownicy odpowiada poważnie.

— Oj młody. Różne choroby z wysokością różne mają objawy. Ta jest jeszcze nie całkiem zbadana, bo występuje tylko na tym terytorium.

— Acha. To będę musiał poszperać w bibliotece. Ale to dopiero po wakacjach. Przyjechałem na całe wakacje do babci Katarzyny i wujostwa.

Dorośli śmieją się. Gienia macha ręką na pożegnanie i odchodzą. Idą teraz dobrej jakości drogą asfaltową w wśród domów sadów i ogródków. To wszystko co Radek widział z okien autobusu, teraz przygląda się temu z bliska i uważnie. Zwraca też uwagę na ludzi. Mama z każdym człowiekiem wita się mówiąc dzień dobry, a niektórzy zatrzymują ich rozmawiają ze sobą, wciągając w rozmowę też Radka, który jest z tego powodu zadowolony i odpowiada najszczerzej jak tylko potrafi.

W ten sposób powrót do domu bardzo się przedłużył. W domu są w porze kolacji. Akuratnie wszyscy do domu już wrócili. Następuje powitanie. Gienia z dorosłymi omawia swoje sprawy, a chłopcy są w swoim świecie. Postanawiają po kolacji jeszcze przepędzić stado krów z łąk do sadu i łąki przez którą dzisiaj przechodzili. Dzięki temu jutro będą mogli zagrać z kolegami w nogę na boisku za stodołą.

Tak też się stało. Chłopcy w drodze na pastwisko dzielili się planami na wakacje i gdzie postarają się być jeszcze podczas nich być, czy zrobić. Biegli w stronę pastwiska, jakby chcieli wytrzepać w te pierwsze dni wolne, wszystkie szkolne wspomnienie, jakie by nie były. Pastwisko było oddalone od wsi około kilometra. By tam trafić trzeba było dojść do pierwszych zabudowa Strumieńca i w prawo polną drogą. Jest ogrodzone, w jednym miejscu bije źródełko i tam jest wodopój. Szybko udaje się zgonić krowy i po otworzeniu bramy spokojnie idą tam gdzie są pędzone. Pierwsze ich kroki za ogrodzeniem pozwalają im rozejść się na lewo na otwarte łąki, dlatego by je spokojnie przegonić dobrze było być w kilka osób. Po około dwustu metrach ogrodzenie po prawej się kończy. Tylko wtedy po po bu stronach rosną dzikie róże i inne krzewy, są granicą z lasem. Radek idzie na końcu wraz Markiem rozglądając się czy któraś z krów nie zboczyła z trasy. Trzeba było też uważać na ich świeże placki.

Wchodząc na asfalt nie trzeba zachowywać zbytniej ostrożności. Stado idzie w lewo, w tą stronę kończy się droga. Pędzone jest do polnej dróżki prowadzącej w prawo, by po kilkudziesięciu metrach przez otwartą bramę wejść do sadu i łąki. Tu z czterdziestu sztuk, za kilka dni odprowadzonych do aut ciężarowych do przewozu bydła zostanie trzydzieści pięć. Jedne odjadą do rzeźni, pięć zostaje. Zamykając bramę Radek czuje się zadowolony z mijającego dnia. Jest tak inaczej jak w domu, który jest daleko stąd.

W domu rozmawiając z mamą przypomina sobie o jej jutrzejszym odjeździe. Nie martwi go to, ale pojedzie z mamą autobusem do kolejnego przystanku i tam pożegnają się na niemal dwa miesiące. Z rodziną porozmawiał o dzisiejszym gonieniu stada. Już w łóżku przypomniał sobie łesterny gdzie widział jak na dzikim zachodzie wygląda praca kowbojów. Tu dziś nie było też złodziei bydła ani szakali.

Rano zbudził się rześki. Okazuje się, że w kuchni są już wszyscy. Szybko zjada śniadanie i wraz z braćmi idą do pokoju gościnnego na,,Czterech pancernych,,. Po filmie jeszcze chwilę rozmawia z mamą i idą na boisko za stodołą. Tam już czeka piętnastu chłopaków. Są wszyscy, których poznał dwa lata temu. Choć nie wszyscy. Kilku najstarszym brakuje. Najpierw zwykłe kopanie na bramkę, to taka rozgrzewka. Kiedy ciało i animusz się rozgrzał dwóch najstarszych wybiera. Damian i Romek od kulawego. Wybiera raz jeden, raz drugi. Radek znalazł się w drużynie Romka. Zagra razem Jackiem. Fredkiem rybą, Gienkiem od milicjanta, Danielem i,,Żanuarią,, jeśli przychodzi pograć to tylko na pozycji bramkarza. To przezwisko wzięło się z,,Niewolnicy Isaury,,. Była tam tęga niewolnica Żanuaria. Chłopiec miał tuszę mniejszą, jednak inteligencję podobną, dwa lata przesiedział w siódmej klasie, ale przezwisko do niego przywarło i każdy tak do niego się odnosił. Był sprawny. Na bramce do ręki zajmował nieco miejsca, więc zawsze chętnie stał na bramce. Drużyna z jaką grał miała pewność trudnego zadania dla przeciwnika. Dlatego więcej zawodników mogło pójść do ataku.

Rozgrywka zaczęła się. Przedpołudnie jak zwykle od kilku dni jest upalne. Boisko jest porośnięte rzadką trawą, miejscami dość wysoką. Przy bramkach i na linii ataku trawka mocno przerzedzona. Kiedy chłopcy zaczęli biegać i kiwać się ryjąc i wyrywając sprintem za piłką, wznoszą się tumany kurzu. Nikt na to uwagi się zwraca. Pot na twarzy robi wraz z kurzem wzorki i chłopcy wyglądają jak wojownicy indiańscy w swych barwach wojennych. Ci którzy nie załapali się do gry kibicują swoim. Niestety Żanuaria puścił bramkę. Wśród swoich jest pomruk niezadowolenia i otwarte pretensje do bramkarza. On z kolei ma je do obrońców, którzy poszli pod bramkę czekać na ochłapy, a nie chce im się wracać. Zaczyna się od środka. Radek pomny uwag bramkarza zostaje nieco z tyłu, inni rozpoczynają szturm, za nic mając słowa swojego bramkarza. Kiedy przeciwnik odbiera piłkę szturm przenosi się pod bramkę Żanuarii. Radek rozpaczliwym skokiem przecina lot piłki przypadkiem posyłając ją pod nogi swego napastnika. Ten pognał ile sił w nogach mijając kilku obrońców, jednak faul bramkarza eliminuje napastnika nie tylko z meczu, ale i całych wakacji.

Noga Romka natychmiast spuchła w kostce. Z bólu próbuje podskakiwać. Jednak tak boli, że tylko może się zwijać. Trwają dyskusje co dalej. Jednak stan Romka jest na tyle poważny, że musi zejść i to z pomocą podtrzymywania. Wszyscy są zdegustowania zachowaniem bramkarz, ale to ferwor walki. Szkoda tylko chłopaka i przerwanego meczu. Miał trwać dłużej, a nie wiadomo kiedy znów zagrają. Właściwie to nikt się jeszcze nie zmachał. Niektórzy przebąkują, że przecież można kogoś dobrać, inni obawiają się by podobna kontuzja się jemu nie przytrafiła. Mimo, że nikt nie jest lekarzem to każdy z wiejskich chłopaków widzi, że długo Romek się będzie wylizywał, a jeszcze sianokosy, żniwa. Każda para rąk się przyda. Nikt nie chce być kulą u nogi kiedy w rodzinie mógłby się przydać. Romek z tą nogą to nawet wysprzęglać ciągnika na razie nie będzie mógł.

Uradzone zostaje rozejście się gdzie każdy chce. Tak poradził Padżąg. Syn starego Pająka. Kiedyś spadł z drabiny przetrącając sobie kręgosłup. Teraz ma lekkiego garba pozwalającego chłopcu chylić nos nad książkami i na nic innego nie pozwalając, szczególnie na wysiłek fizyczny, dlatego ma chude nogi i ręce. Jakoś wszyscy koledzy poważnie traktują jego rady. Zdał z czerwonym paskiem do siódmej klasy.

Damian i Jacek odprowadzają poszkodowanego wspierającego się na ich ramionach, widać na nim ból. Radek idzie z resztą chłopaków nad strumień, tam się opłuczą. Zauważa Padżąga który się nie wlecze tylko idzie wolniej z powodu puszki kopanej w zastępstwie piłki. Pyta się o nią.

— Co to, z czego?

— Stara puszka po piwie. Wujek z czechosłowacji przywiózł. W takich tam piwo mają.

— Pierwszy raz takie coś widzę. Piłeś już z tego. — pyta zainteresowany Radek.

— Żadnego jeszcze, ale fajnie się kopie. Nie jak szmacianka. Daje głos i wiadomo gdzie upada.

— Długo ją masz.

— Nie wiem. Jak tak z farby obdarta to może długo.

— Dasz kopnąć?

Padżąg podaje sprawnie w sam raz na nogę. Radek chwilę prowadzi puszkę i oddaje właścicielowi oznajmiając.

— Jakbyś kiedyś miał taką to chętnie wezmę.

— Nie ma wcale. Dlatego tą kopię.

— To wiesz co. Jakbyś miał to jak wrócę do domu, to przyślę ci z niego krążek do hokeja. Gracie w hokeja?

— Słyszycie! — zwraca się głośno do poprzedzających chłopców -Możemy mieć krążek do hokeja. Ma któryś puszkę po piwie z blachy.

Odpowiada Darek, który zdał do szóstej klasy.

— Przy okazji może się znajdzie. Oglądaliście dziś czterech pancernych. Pobawił się bym. A wy?

Padżąg natychmiast wtrąca.

— Zaklepuje sobie Szarika.

Jeden z chłopców oznajmia.

— Spryciarz. Pamiętam z zeszłych wakacji. Jak Olgierd zginął i Żanuaria się obraził jak odpad i musiał zostać szfabem za każdym razem.

Kilku chłopców zaśmiało się. Idą teraz ścieżką, którą z mamą wcześniej wracał znad strumienia. Po chwili stają nad nim. Wszyscy rozbierają się do majtek i wchodzą do zimnej wody. Radek musi się przyzwyczaić do takiej. W domu zimna z kranu jest cieplejsza od tej. Wchodzi po kolana jak inni i płucze nogi i ramiona później twarz i całe ciało. Wszyscy wydają radosne odgłosy. Mówią o przerwanym meczu i nie wiadomo kiedy będzie następny. Może dziś wieczorem jeszcze w chowanego się pobawią. Jedni się zgadzają i proponują godzinę, inni rezygnują, trzeba pomóc w gospodarstwie. Po wymyciu się każdy biegnie w stronę domu. Tylko Padżąg idzie swoim spokojnym krokiem kopiąc puszkę.

Ostatnim biegnącym z Radkiem jest Mateusz z drużyny przeciwnej, są rówieśnikami. Kiedy się rozstają Radek zwalnia. Już wysechł. Myśli o mamie. Na pewno będzie mógł spędzić z nią więcej czasu z powodu krótszego meczu. Wchodząc przez furtkę, widzi wujka Zygmunta coś majstrującego przy nowym Ursusie. Z radością podbiega do niego.

— Cześć wujek.

Ten odrywa się od pracy podając rękę chłopcu.

— Cześć. Co tak wcześnie? Nie wzięli cię do drużyny? — uśmiecha się spokojnie.

— Niee. Ich bramkarz podhaczył jednego z naszych i Damian z Romkiem poszedł do domu podpierając go. Bo ten kuleje i sam by nie dał rady.

— To będzie musiał się kurować przed żniwami. Jak będziesz w domu powiedz mu by do południa jutro znalazł sobie zajęcie. Teraz jadę do Turmana załadować złom i po śniadaniu z jego dziećmi jadę na skup. Wrócę z węglem i sznurkiem do snopowiązałki. Po obiedzie zwali go z braćmi do piwnicy. Teraz otwórz bramę.

Radek biegnie w podskokach uradowany niesioną pomocą. Otwiera bramę odganiając kury chcące wyjść na ulicę. Zygmunt rusza i z dwiema przyczepami jedzie na drugi koniec wsi. Zamyka bramę przeganiając kury. Te obrażone gdakają i chyba złośliwie przelatują nad zamkniętą bramą. Pewnie to one wydłubują dołki na boisku, gnieżdżąc się w nich i psując boisko. W mieście jest asfalt. Zaraz też biegnie do domu sprawdzić kiedy mama odjeżdża.

Kiedy wpada do kuchni w pełnym pędzie, babcia mówi.

— Co tak wcześnie z boiska? Z mamusią chcesz się pożegnać.

— Nie. Mecz się szybciej skończył to przyszedłem.

— Herbatki się napijesz?

— Najpierw do pokoju pójdę.

Katarzyna patrzy na córkę mówiąc.

— Pewnie jakby nie skończył, to prosto z boiska by z tobą pojechał.

— Tak z poczuciem czasu i porządkami to on ma problem. Zobaczymy jak dalej. Żalił się co tydzień jak długo jeszcze, bo on chce przyjechać. Pewnie jak przyjadę na koniec wakacji to oderwać go stąd nie będzie można.

— Pamiętam jak był dwa lata wstecz, to głównie z Marzenką się bawił. Nie broniłam mu.

— A co Edek?

— Co? To dzieci. Wiedzieć nic nie muszą. Im zgodniejsze tym lepiej.

Do kuchni wchodzi Damian niosąc kilka jajek.

***

Na podwórku za bramą Katarzyna i Wiesia ze łzami w oczach żegnają Gienię. Wszystkiemu przygląda się Radek. Nie jest wzruszony ani smutny. Wreszcie idą te dwa miesiące rozstania, jakoś nie budzą w nim emocji. Teraz mama odjedzie, później przyjedzie i tyle. Tak jak rok szkolny się zaczął i skończył. Ferie i dni wolne w szkole były dla niego zawsze zaskoczeniem. Czymś czego absolutnie się nie spodziewał. Nawet kilka razy szykował się już do wyjścia, tylko mama hamowała jego zapędy tłumacząc, że ferie się zaczęły, albo dziś dzień wolny z jakiegoś powodu. Nawet pierwszy maja był zaskoczeniem.

Są już na przystanku. Radek rozgląda się. Przystanek jest przy boisku i autobus zawracając w mokre dni zaznacza fragment boiska swoimi śladami. Radek też opowiada jak doszło do fauli i też ma pretensje do kur o niszczenie murawy, ale grać się da. Jeśli jest zapał nikt nie zwraca uwagi na kurze dołki.

Podjeżdża autobus. Mama z dzieckiem są jedynymi pasażerami, kierowca jest ten sam co wczoraj. Na pytanie mamy pozwala by Radek przejechał się ten kawałek do następnego przystanku. Kiedy ruszają mama obejmuje synka, ten lekko tuli się do niej. Lubi zapach mamy i zdał sobie sprawę, że nie tulił się w nią tutaj jak w domu, kiedy delektował się jej aromatem. Tak się zamyślił, że nie zauważył kiedy autobus zwolnił. Mama pożegnała się z dzieckiem.

— Pamiętaj bądź grzeczny i słuchaj babci i wujostwa. Zapamiętasz?

W odpowiedzi pokiwał głową. Wychodząc w przejściu mija wsiadające jakieś dawne znajome mamy z którymi się wita. Wysiada, zamyka drzwi, mama odjeżdża. Czuje delikatną pustkę. Nie wie skąd ona w nim i rusza w kierunku zagrody, trzeba się przejść kilka kroków. Na ogródku widzi znajomą Małgosię do której machał wczoraj. Teraz go zauważa. Podbiega do płotu omijając kwiatki w rabatce. Jest rozpromieniona.

— Cześć Radek. Padżąg już ogłosił twój przyjazd. Mówił o zainteresowaniu starą puszką po piwie. Jakby ktoś znalazł taką, to wymienisz ją na krążek do hokeja.

— No. Mam taki nie śmigany. Z prawdziwego kauczuku. Grasz w hokej.

— Czekaj wyjdę za płot. Nie będziemy gadali jak przekupki.

Sprytnie mija kwiatki i wychodzi przed bramkę, do której podchodzi Radek. Teraz dopiero zauważa zmiany w koleżance. W zeszłym roku jej nie widział. Dwa lata temu była niższa o głowę i miała krótsze włosy. Teraz ma długie za ramiona, czarne z miejscami przechodzące w lekko kasztanowe. Jest już opalona. Jej zielone oczy wpatrują się radośnie w kolegę.

— Chodź, siądziemy na murku. Na ile przyjechałeś?

— Do końca wakacji.

— Ale fajnie. To może pójdziesz z nami pojutrze na pielgrzymkę?

— Chce się wam gdzieś pielgrzymować?

— Oj to tylko taka nazwa. Nie mów, że nie słyszałeś. Na początku wakacji najstarsze dziewczynki schodzą asfaltem do płaskiego i później lasem i łąkami na górę. Cały dzień to zajmie. Trzeba zabrać jedzenie i coś do picia. Tyle, że to nie specjalnie. Po drodze zdarza się woda.

***

Genowefa kiedy tylko autobus ruszył, przesiadła się na tył. Wyjazd z ukochanej wsi, którą kiedyś tak chętnie opuszczała. Mając ją wtedy za dziurę i koniec świata, zagubienie i całkowitą niemoc jakiegokolwiek awansu społecznego, teraz tamte myśli wydaje się mrzonką. Jednak kiedyś zrobiła ten krok nieodwołalny i wszystkie lata, cała ciągłość została zerwana. Czy kiedyś podobni jej rozbitkowie będą mieli szansę na powrót i odnowienie bycia i trwania w swoim domu jak dawniej. Teraz rozgląda się po lasach. Patrzy na to, czemu tak chętnie i z radością oddawało się jej dziecko, kręcąc głową w prawo i lewo by żaden obrazek, żaden fragment otoczenia mu nie umknął. Wspomina też pielgrzymki po zdaniu do szóstej klasy. Wtedy jeszcze większą część roku mieszkało się w internacie. Teraz dzieci są obecne w domu cały rok niemal. Tylko zima, kiedy i tak jest najmniej pracy w gospodarstwie, mogą być daleko od domu. Na płaskiej drodze już myśli jak wykorzysta ten wolny od Radka czas i od obowiązków. Co zrobi dla siebie.

***


Radek z Małgosią siedzą na murku. Chłopiec teraz dokładniej zauważa, jaką te dwa lata przerwy w widzeniu między nimi, zrobiło różnicę. Niby nic się nie zmieniło, ale dziewczyna jest taka jakby odleglejsza. Jednocześnie nadal jest tą samą przyjazną dziewczynką bawiącą się w chowanego, biegającą po lasach. Pamięta ją jako oddaną sanitariuszkę Marusię z zabawy w Czterech pancernych. Teraz przygląda się jej oczom. W tym spojrzeniu jest widzenie czegoś odległego. Czego jeszcze nawet jastrząb z wysokości nie dostrzeże. Ona już w jakiś cudowny sposób to widzie i tylko czeka, bo wie, że to nadchodzi.

Nawet nie wiedząc co to? Radek pochyla się biorąc w dłoń garść piachu i żwiru z pobocza. Jakoś tak bezwiednie ciska nim z całej siły w oczy dziewczynce. Po sekundzie rozlega się jej rozpaczliwy krzyk. Chłopiec jakby się ocknął i zaczyna uciekać. Z rozpaczą rozbiegają się spłoszone perliczki ogłaszając swoje zdziwienie i niezadowolenie. W sercu Radka wszystko się zamknęło. Cały nastrój dzieciństwa i wakacje. Tego już nie ma. Jest za to bezdenna rozpacz i strach. Nie rozumie dlaczego to zrobił. Wie tylko, że biegnie ile sił. Jakby go wszystkie złe psy z wioski goniły. Słyszy jeszcze w oddali rozpaczliwy krzyk dziewczynki i ogarnia go strach. po czasie dopada do furtki, otwiera ją. Biegnie do domu, przez otwarte drzwi prosto na schody i piętro do swojego pokoju, którego wejście jest na przeciwległej ścianie. Otwiera pokój, którego nie zamyka póki nie ma letników. Zrozpaczony chwyta misia i wciska się pomiędzy łóżko a szafę. Miś jest teraz jedynym wspomożycielem.

W pokoju są tylko dwa okna. Jedno skierowane na zwalisko, drugie na podwórko. Nie wie ile minęło czasu. Jest roztrzepany i dygocący. W środku jest rozbicie, a przecież tyle czasu był spokój. Jak mogła zajść tak błyskawiczna zmiana. Pojawił się lęk znikąd. Jest rozpaczliwy i zaczyna być wszechogarniający. Pojawia się wewnątrz niego pytanie, dlaczego coś takiego zrobił. Kiedy nieco ochłonął odłożył misia, wyszedł z pokoju i ostrożnie zszedł na parter. Wszedł do kuchni, w której sprawnie uwijała się babcia.

— Jak pożegnanie z mamą?

Opuścił głowę. Katarzyna wzięła to za obecną jeszcze tęsknotę po mamie. Do wieczora minie. Postanawia nie nagabywać chłopca, który wychodzi pospiesznie z kuchni i zaczyna chodzić podwórku. Tu jest ostrożny. Każdy przypadkowy człowiek zauważyłby jak zachowanie chłopca jest sztywne i napięte, ale obserwatorów nie ma. Wujek pojechał ze złomem do miasta. Każdy z chłopców zajmuje się swoimi sprawami, ciocia też gdzieś zniknęła. Nie wiedząc dlaczego idzie ostrożnie wzdłuż domu. Ptactwo domowe jest całkowicie spokojne i obojętne wobec chłopca. Jaskółki krążą gdzieś wysoko zapowiadając słoneczną pogodę. Gołębie szukają czegoś mając na oku kocura wylegującego się w starym dołku wykopanym przez kury. Pies przy budzie leży spokojnie. Ze stajni dochodzi lekkie rżenia konia. Jest spokój. Teraz środkiem podwórka ostrożnie idzie w drugą stronę. Zachowuje się dziwnie ostrożnie, jak żołnierz idący odsłoniętym terenem narażony na ostrzał wroga, nie mający w razie czego gdzie się schować.

Im bliżej płotu tym wyraźniejszy staje się odgłos jadącego szybko motoru. Nie zwraca na niego uwagi, do chwili gdy ten w pełnym biegu wioząc na sobie dwóch pasażerów ostro hamuje z drugiej strony ogrodzenia. Jeden z pasażerów szybko zsiada. Natychmiast rozpoznaje w nim starszego brata Marzenki, który błyskawicznie jednym skokiem przeskakuje przez płot. Ten stawiający motor na widełkach to tato Marzenki. Odchodząc od motoru krzyknął.

— Zostaw!

Wchodzi przez bramkę, syn powstrzymany jest posłuszny jak pies na postronku, widać w nim jak się rwie do ataku, ale stanął w biegu ku zaskoczonemu Radkowi, za to odezwał się pies przy budzie. Tato Marzenki pełen złości niemal krzycząc patrzy na Radka.

— Za co?! Co ci chłopie odbiło! — idzie i wyciąga rękę w kierunku chłopca -Teraz sobie zapamiętasz gnoju by nie mścić się. Popamiętasz sobie.

Ze stodoły wybiega ciocia Wiesia z Markiem szybko stając wraz z synem przed Edkiem, tatą Marzenki. Wiesia podniesionym głosem.

— Co ta za krzyki na cudzym podwórku. Co chcesz od chłopca? Co ci zrobił!? Jeszcze dziecko szczujesz swoim synalkiem!

Edek omija Wiesię. Drogę zastawia mu Marek, którego Edek chwyta za kołnierz i chłopiec odlatuje na bok jak wystrzelony z procy. Brat Marzenki podskakuje do leżącego Marka. Edek ponownie powstrzymuje atak syna.

— Morderca! Poznasz ty co to piach w oczach.

Radek stoi sparaliżowany słysząc i nic nie rozumiejąc z tego co mówi Edek, który dwa kroki przed sparaliżowanym strachem chłopcem się zatrzymuje. Tylko psa słyszy i dziwny szelest kroków. Teraz rozpoznaje. To zbliża się babcia Katarzyna o kuli i na jednej nodze. Obejmuje chłopca ramieniem odzywając się ze spokojem do Edka.

— Dawno cię u nas nie było.

Edek zaczyna się trząść i już bez wygrażania mówi.

— Ten twój wnuczek oślepił moją córeczkę. — podnosi w geście rozpaczy pięści nad głowę zaciskając oczy, opuszczając pięści patrząc na Katarzynę mówi -Niech ja go na wsi gdzieś zobaczę, żyw nie ujdzie.

Wściekłość i rozpacz mówiła w tych słowach przez niego. Odwraca się i odchodzi patrząc na swego syna. Radek spogląda na babcie i już wie, że stała się bohaterką jego snów na jawie. I kiedy indianie czy kowboje będą zagrożeni przez swego śmiertelnego wroga, zawsze mogą być pewni przyjścia z odsieczą nie kogoś z karabinem czy licznej odsieczy. A kobiety wspartej na kuli opierającej się na swym autorytecie, któremu ulegają wszyscy.

Dopiera kiedy motor odjeżdża babcia patrzy na chłopca pytając.

— Co dziecko zrobiłeś Marzence?

Radek milczy kiedy idą spokojnie do kuchni. Za nimi Wiesia z przyglądającym się jej Markiem. W kuchni siadają przy stole. Radek trze dłonie z jakimś wielkim wysiłkiem nie mogąc z siebie wykrztusić słowa. Kobiety zerkają po sobie. Po chwili rozchodzą się po kuchni biorąc się do różnych prac. Tylko Marek siada przy stole i patrzy na smutnego zamkniętego w siebie Radka.

Po czasie i on gdzieś odchodzi za swoimi sprawami. Po chwili siada przy nim ciocia gładząc go po głowie, tuląc do siebie. Bezbrzeżny smutek nie odchodzi trzymając w objęciach chłopca.

Ciocia zastanawia się czy nie będzie trzeba zadzwonić po mamę i co w ogóle zrobił Radek Małgosi. Przecież oni byli dotąd najbardziej oddanymi sobie przyjaciółmi. Z żadnym z chłopców ze wsi nigdy nie była tak blisko. Coś musiało się stać poważnego, że Edek w takim stanie przyjechał.

Kiedy odchodzi ciocia przychodzi babcia proponując gorące kakao tak lubiane przez chłopca. Ten odmawia kręcąc w milczeniu głową. Chłopiec siedzi milcząc, jest zgarbiony i wszystko przeżywa w sobie.

Trwa długo ponad dwie godziny, w pewnej chwili ciocia gdzieś wychodzi. Wyszła naprzeciw Zygmunta, tak sobie obliczyła, że wkrótce powinien być. Czeka na przystanku. I faktycznie po kilkunastu minutach słychać zbliżający się traktor. W środku obok Zygmunta siedzi Damian. Widząc żonę zatrzymuje się wyłączając silnik i wychodzi. Strapiona Wiesia podchodzi. Zygmunt odzywa się pierwszy.

— Wszystko wiem. Spotkałem w mieście Kazia Turmana. Stał koło szpitala. Czekał na Magdę i powiedział co się stało. Trudno w to uwierzyć, powiedział, że sam to słyszał od Marzenki. Zaczekałem aż wyjdzie ze szpitala. Jest zrozpaczona. Ma żal do chłopca i nie wie co zrobi Edek.

— No właśnie chcę ci powiedzieć, że był u nas. Przyjechał z Karolem. Ten od razu do bicia. Byłam w stodole. Szczęście powstrzymał go. Ale sam zaczął wygrażać Radkowi. To wyszłam ze stodoły. Coś tam mu powiedziałam…

— Ruszył cię. -przerywa mąż.

— Ominął. Marek zastąpił mu drogę, to go odtrącił i taką litanie puścił Radusiowi, aż ten struchlał. Jakimś cudem mama usłyszała wszystko i wyszła. To już więcej nic nie zrobił, tylko zabrał się.

Zygmunt pociera twarz dłonią.

— Co z Radkiem?

— Siedzi jak mumia. Ani słówkiem się nie odezwał. Nie zapłakał też.

— Ot cała mamusia. Zatchnie się i nie odezwie aż coś w środku puści. Nie cisnęłyście mam nadzieję.

— Nie.

— To ruszam. Idź do domu. Choć nie. Idę od razu do Edka. — podchodzi do ciągnika mówi do Damiana -Wjedziesz na podwórko wysypiesz węgiel i do mojego powrotu węgla nie ruszajcie, macie wolne. Idę do Edka.

***

Zygmunt wchodzi do zagrody Dębskich. Dom położony w ogrodzie i częściowo w sadzie. Trzeba przejść kilkanaście metrów wzdłuż niego. Wchodzi. W podłużnym pokoju nikogo nie ma, idzie dalej. Zastaje rodzinę w kuchni. Magda widząc go zaczyna płakać podchodząc do okna by stać tyłem do gościa, Edek i synowie wstają, gestem ręki nakazuje by usiedli. Wskazuje krzesło Zygmuntowi, który przygląda się gospodarzowi. Widać rozpacz w nim i wyczerpania. Odzywa się pierwszy.

— To o co to poszło? — pytaj najdelikatniej.

— Nie wiadomo. — mówi Edek -Garścią piachu rzucił w oczy dziecku. Jak usłyszeliśmy krzyk to już go nie było. Nie myśleliśmy by go ścigać. Pytamy Marzenki. Ona tylko rozpaczliwie płacze, dogadać się nie można. Jeden pobiegł do Turmana, ten jak szybko mógł podjechał. Magda zapakowała dziecko i pojechali. W aucie powiedziała tylko, że rzucił garścią piachu jej w oczy i tyle. Nie wie dlaczego. Ciągle płakała bo oczęta bolą, jak tyle w nich ostrych ziarenek i brudu.

Przerwał, nie chciał mówić nic więcej. Magda się odwróciła w ich stronę. Podchodzi do stołu, mówi głosem drżącym, pełnym dramatyzmu.

— Nie rozumiem nic z tego. A jak dziecko oślepnie? Straci wzrok. Przecież to kaleką zostanie i nawet nie wiadomo dlaczego. Zaczął się w niej budzić jakiś zmysł. Zaczęła robić ładne rysunki. No powiedz coś, widziałeś, chwaliłeś, doceniałeś. I co teraz. Dziecko może nie odzyskać wzroku. Ja nic nie rozumiem. Która godzina. Nie zasnę. Jutro od rana chcę być w szpitalu przy dziecku. Jak ona cierpiała. Nie, nie, nie pojmuję już nic. Zróbcie coś. Ocknijcie się.

Edek wstaje, tuli ją. Jemu też zaczynają płynąć łzy. Zygmunt widzi ich rozpacz i nie potrafi połączyć Radka jako przyczyny nieszczęścia. Kiedy trochę się uspokajają odzywa się delikatnie.

— Lekarz coś mówił?

— Lekarz. — Magda zaczyna na nowo płakać -Był zaskoczony. Pierwszy raz widział coś takiego. Tyle żwiru i piachu w oczach. Coś mówił o płukaniu, jakichś maściach, kroplach. Sama widziałam jego zdziwienie. Nawet jak nie chciał, to mówił bez słów, że może być niewidome nasze dziecko. Nie. Nie mogę spać, myśleć. Nie nie. Nie, pomóżcie mi!? Pomóżcie mojemu dziecku. Błagam.

Kiedy zamilkła Edek spytał.

— Może napijecie się herbaty. Zobaczymy jak będzie. A jak w ogóle Radek.

— Nie wiem. Nawet do domu nie wszedłem tylko od razu tu. Wieśka mówi, że siedzi i nie odzywa się. Pamiętasz przecież Gienię. Potrafiła się całymi dniami nie odzywać. Izolowała się od świata.

Zamilkł by za dużo nie powiedzieć, jednak czuje brzemię i jego obciążające. Zdaje sobie sprawę jak i jego to obciąża. Po głowie krążą najprzeróżniejsze myśli. Powiadomić Gienie? Jeśli dziewczynka straci wzrok, to dla Radka Strumieniec zostanie zamknięty. Bierze łyk gorącej herbaty. Przygląda się chłopcom. Też są strapieni. Też nie wiedzą co robić. Zdają sobie sprawę, że biciem czy zemstą wiele nie zdziałają. Kiedy herbata zostaje wypita Zygmunt podnosi się do wyjścia. Podchodzi do niego Magda.

— Proszę dowiedz się dlaczego to zrobił? — wychodzą na zewnątrz, z jej oczu znowu płyną łzy -Sama te wszystkie kwiatki sadziła. Tak się cieszyła. Tak czekała na dziewannę, jak wysoka w tym roku będzie. Dlaczego, dlaczego. Proszę cię. Dowiedz się.

Zygmunt bez słowa strapiony wychodzi. Mija chodzące po drodze kury i kaczki Spotykani na ulicy ludzie już wiedzą, nie wypytują się. Kilkadziesiąt metrów przed sobą widzi Guszpita. To żyjący jeszcze więzień Oświęcimia i Treblinki. Są kilka kroków od siebie.

— Zygmuncie. Ajajaj. Po co to wszystko? Dziecko dziecku takie cierpienie sprawiło. Już nie potrafię tego świata pojąc. Ajajaj. Marzenka to takie dobre dziewczątko. Co ja mówię. To aniołek taki. A dlaczego Raduś zrobił coś takiego? Powiedział coś. Zdradzi dlaczego chciał krzywdy dla swojej ulubionej koleżanki, bo ja tego nie pojmuje. Nie potrafi mi się to w głowie pomieścić. Powiedz coś Zygmuncie.

— A co ja mogę. Jeszcze w domu nie byłem. Pan pamięta Gienie jak potrafiła się zamknąć i tygodniami słowa nie wydusić.

— Aj, dobre to było dziewczę z charakterem. Kto zrozumie te dzisiejsze dzieci. Wszystko mają. Chować się pod podłogami ani w stajniach nie muszą. Co ty poradzisz. A Katarzyna co zrobi. Może ona do serca dziecku zajrzy i coś wymyśli. No cóż, nie zatrzymuję cię więcej. Pozdrów tego chłopca.

Rozeszli się. Z innymi mieszkańcami witał się machnięciem ręką czy skinieniem głowy. Każdy widział jego strapienie i nie zaczepiał. Zbliża się do domu. Widzi dwie kupy węgla wysypane obok szopy, odstawiony ciągnik z przyczepami stoi w innym miejscu. Z ciężkim sercem wchodzi do domu. W kuchni są wszyscy, jedzą obiad. Przed Radkiem pełny talerz zupy, siedzi przed nim z opuszczoną głową. Zygmunt siada przy stole i prosi o zupę. Odzywa się do chłopca.

— Jak samopoczucie. Dowiedziałem się wszystkiego w drodze powrotnej. Odwiedziłem Edka i Magdę. Powiedzieli o Marzence. Tylko nikt nie wie dlaczego to zrobiłeś. Powiedziałbyś teraz czy jak zjesz?

Po chwili Radek wstaje, podchodzi do Zygmunta, siada mu na kolanach tuląc się do niego i obejmując za szyję. Po chwili chłopiec mówi mu na ucho.

— Nie chce mi się jeść. Mogę iść do pokoju?

Zygmunt moment się zastanawia.

— Dobrze. Ale jak zjem obiad przyjdę do ciebie i zagramy w szachy. Dobrze?

Radej pokiwał głową zgadzając się. Schodzi z jego kolan i wychodzi z kuchni. Wiesia zadaje pytanie.

— Jak u nich?

Stawia talerz zupy przed mężem, ten po chwili namysłu odpowiada.

— Rozpacz. Nie wiedzą czy dziecko odzyska wzrok.

Kiedy zaczyna jeść nikt mu nie przeszkadza. Kobiety spokojnie siedzą. Synowie idą do wspólnego z rodzicami pokoju. Zygmunt je spokojnie nieustannie trawiąc i przeżuwając myśli, jak przeżuwa i trawi obiad. Po skończeniu powoli wychodzi. Wchodzi na piętro i wolno zbliża się do pokoju Radka. Puka. Radek otwiera drzwi. Na stole szachownica z ustawionymi figurami. Zygmunt siada po stronie białych. Patrzy na chłopca, on zajmuje miejsce po drugiej stronie. Zygmunt rusza. Radek przez chwilę przygląda się. Jakby mu oczy zaczynały się kleić. Powoli podnosi się, podchodzi do wujka. Ten patrzy uważnie. Radek siada mu na kolach, tylko usiadł natychmiast oczy mu się zamykają i już śpi snem twardym. Zygmunt chwilę tak z nim siedzi. Stwierdza całkowity bezwład u chłopca oraz równomierny oddech. Kładzie go na łóżku, przykrywa kołdrą i spokojnie wychodzi.

Kiedy wchodzi do kuchni Katarzyna pyta.

— Już po grze?

— Natychmiast zasnął.

Wiesia idzie na górę, za chwilę wraca mówiąc.

— Śpi jak kamień.

Damian wchodzi do kuchni, Zygmunt patrzy na syna mówiąc.

— Dobrze. To idźcie wrzucić ten węgiel.

***

Skoro świt Edek wstaje z łóżka i długo siedzi rozmyślając. Budzi się też Magda. Mimo potrzeby wczesnego wstawania, to jest to zdecydowanie zbyt wczesna godzina. Widzi jak mąż jest strapiony, jakieś myśli zaprzątają jego głowę. Po kilku minutach przyglądania się mężowi zadaje mu pytanie.

— Co cię trapi. Dziś jadę na cały dzień do szpitala. Lekarze muszą pomóc.

Po chwili milczenia Edek odzywa się.

— Pojedziesz dziś motorem z Władkiem. Wrócicie przed szesnastą.

Magda siada na łóżku.

— Co znowu wymyśliłeś?

— Po śniadaniu wyślę Karola do Hepszów. Powie Katarzynie, że pojawimy się tam o dziewiętnastej trzydzieści. Powie by wszyscy byli.

— Co ty chcesz zrobić? Przecież lekarze mogą jeszcze nie dać odpowiedzi o Marzence.

— To nie o nią chodzi.

— Co kombinujesz?

— Nic. Tu chodzi o mnie i Katarzynę.

— Aa. O tą sprawę. Jak chcesz. No nic. Idę robić śniadanie. To będziemy. To coś da po tylu latach.

— Da spokój. Nie chcę by to męczyło jeszcze nas następne pokolenia. Wczoraj to zrozumiałem. Byłem w wieku Radka.

Zaczyna się ubierać milcząc. Magda o nic nie pyta. Oboje wychodzą z sypialni do kuchni. Włączają światło. Wstali o godzinę wcześniej niż zwykle.

— Idę krowy wyprowadzić. Nie ma co.

Wychodzi w jasny poranek, wkrótce wzejdzie słońce. Już teraz widząc bezchmurne niebo czuć jaki upalny to może być dzień. Słychać poranne ptaszki. Odezwał się kogut. Wszelka senność mija. Przechodząc obok kurnika otwiera go. Zaraz za kurnikiem jest stajnia. Otwiera wrota, jakoś mu lżej na duszy po podjęciu decyzji. Wychodzą krowy i konie. Nie musi się nikomu tłumaczyć. Poczuł właściwy moment. Żal mu tylko, że dopiero po tylu latach. Krąży po sadzie. Zdejmuje buty, jest rosa. Czasem chadza boso po niej. Dochodząc do rabatek kwiatowych natychmiast na myśl przychodzi Marzenka. Sporo czasu zajmują mu rozmyślania. Niezbyt często pozwala sobie na to. Dzisiaj będzie myślał o dawnych czasach, jak niesamowicie łączą się z tym co stało się ostatnio.

Kończąc śniadanie daje synom dyspozycje.

— Włodek zawieziesz mamę do szpitala. Pójdziesz do Oktawiana i poprosisz go o możliwość noclegu dla mamy od jutra. Wytłumaczysz co i jak. Dziś wrócicie o szesnastej. Karol pójdziesz po śniadaniu do Hepszów i powiesz Katarzynie, że będziemy wszyscy o dziewiętnastej trzydzieści. Nie oni wszyscy będą.

— Tato ja. Ale po co? — pyta się zakłopotany Karol.

— Nie bój się niczego. Jak będą pytali po co, powiesz, że to moja sprawa. No już idź.

Karol wsiada na rower. Nie wie po co ma do nich jechać. Jest do nich raczej nieprzyjaźnie nastawiony, tyle wie o nich złego. Skoro tato kazał to po coś to jest. Po drodze rozgania kury i gęsi. Widząc go rozkładają skrzydła i gęgają obrażone. Wtórują im perliczki. Z zagród słychać szczekanie psów. Z ciężkim sercem podjeżdża do płotu. Opera rower i wchodzi furtką, którą ostatnim razem jednym susem przesadził. Idzie w stronę domu, układa w głowie to co ma powiedzieć. Wchodzi do sieni, puka w drzwi. Po sekundzie słyszy proszę. Jest w kuchni drugi raz. Jest Katarzyna, Zygmunt i Wiesia. Ją lubi, jest przyjazna i sympatyczna. Wszyscy natychmiast zwracają ku niemu twarze.

— Dzień dobry.

Wszyscy bez zastanowienia odpowiadają choć widzi w nich lekkie zdziwienie.

— Tato kazał powiedzieć pani Katarzynie, że będziemy o dziewiętnastej trzydzieści tutaj.

— Będziemy czekać. Dziękujemy. — odpowiada Katarzyna.

— To idę. Do widzenia.

Wychodzi zamykając za sobą drzwi. Lekko poszło. Za płotem wsiada na rower i szybko jak może odjeżdża. Wracając zastanawia się o co chodziło tacie z tą wizytą, jak ten będzie chciał to sam powie. Ważniejsza jest Marzenka. Ciekawe co po powrocie ze szpitala powie mama. Obecnie jadąc próbuje kopnąć jakąś kurę czy gęś. Przygląda się jak uciekają. Kaczki stały się łatwym cele tak, że przestał sprawdzać ich refleks, a kiedyś idąć jedna gęś go uszczypała. Teraz kiedy wróci zda sprawę z wizyty i pójdzie nad strumień powygłupiać się z kolegami, trochę popływać pobawić się w chowanego. Po obiedzie coś pomóc w domu. Zobaczy się.

***

Zygmunt po wizycie Karola ustawia sobie czas, co dziś jeszcze warto zrobić. Nakazuje Damianowi i Jackowi zgonić krowy do bramy by łatwo je było do samochodów wprowadzić. Marek ma posprzątać po węglu na podwórku i ma do osiemnastej czas wolny. Dwaj najstarsi niechętnie zabierają się do zadania. Znają każdą krowę. Po swojemu je nazywają, mają soje wobec nich sympatie i antypatie. Wiedzą jak mama potrafi przeżywać rozstanie z nimi, dlatego do wieczora nie będzie wychodziła za ogrodzenie. Marek za to wie co zrobi po uporządkowaniu resztek po węglu. Pojedzie rowerem nad strumień i pobyczy się. Jeszcze w te wakacje się narobi, czas wolny trzeba umieć wykorzystać. Na upały jakie trwają od kilku dni woda w strumieniu jest balsamem największym. Nie raz siedział w niej aż do drgawek, by później wylegiwać się na gorącym kamieniu i być owiewany przez delikatny wietrzyk. Dziś też pierwsi letnicy zjadą i zacznie się inne życie. Do drzwi kuchni rozlega się pukanie. Zygmunt prosi gościa do środka. To mały Mateusz.

— Dzień dobry. Jest Radek?

Odpowiada Wiesia.

— Radek jest w pokoju i śpi. Pewnie dziś nie wyjdzie. A z jaką sprawą przyszedłeś. Mogę później mu przekazać.

— Aniee. Nic takiego. Jutro pod wieczór przyjdę.

Mateusz wychodzi z podwórka. Akuratnie podjeżdża Bentley, w środku jest mężczyzna i dwie kobiety. Kierowca przez otwarte okno zadaje pytanie.

— Dzień dobry. Czy tu mieszkają państwo Hepszowie?

— Tak. Są w domu.

Wsiada na rower odjeżdża myśląc o tym, że już letnicy się pojawiają. Kieruje się do miejsca nad strumieniem nazywanym kąpieliskiem, gdzie najczęściej w wolnych chwilach można zastać kolegów. Tym razem jest tylko Żanuaria. Kładzie rower na piasku, po kilku minutach przychodzi jeszcze dwóch starszych chłopaków. Jeden chodzi do ogólniaka drugi do technikum. Są w ostatnich klasach. Do takich małych się nie odzywają, chyba jak któryś zapyta o coś. Jeszcze w ich wieku jest duża hierarchia. Niejeden dostał od starszych kopa za to, że coś powiedział czy się wymądrzał. Zdarzało się wyśmiewanie i drażnienie starszych chłopaków, ale nigdy dorosłych, czyli ludzi pracujących.

Co dorosły powiedział liczyło się prawie jakby to powiedział rodzic. A jeśli dorosły poskarżył się rodzicom, to bura była pewna. Chyba, że rodzice uważali takiego dorosłego jako kogoś o niższym statusie lub nie szanowali takiego kogoś. Najczęściej takim kimś był pijak, a co gorsza alkoholik czy donosiciel lub skłócony z kimś z rodziny. Wtedy cała rodzina mogła mieć niższy status od reszty wsi. Dzieci podskórnie wyczuwały kto jest kim w świecie dorosłych. Choć czasem sympatie i antypatie bywały różne i odmienne od tych w rodzinie. Jednak rówieśnicy z podstawówki traktowali się na równi z małymi wahnięciami.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 38.8