E-book
15.75
drukowana A5
35.13
drukowana A5
Kolorowa
57.13
W poszukiwaniu zapachu wschodu

Bezpłatny fragment - W poszukiwaniu zapachu wschodu

Podróż śladami Lusi - małej Zabużanki


5
Objętość:
109 str.
ISBN:
978-83-8351-310-2
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 35.13
drukowana A5
Kolorowa
za 57.13

Przemijamy. Stare ustępuje miejsca nowemu, w ten sposób świat posuwa się naprzód. Ale pamiętajmy o tych, którzy odchodzą — ta pamięć daje im nieśmiertelność.

Rafał Kosik

Wstęp

Jak można opisać uczucia towarzyszące poznawaniu historii swojej rodziny, zgłębianiu tajemnic ukrytych dotąd przed wszystkimi, ujrzeniu na własne oczy i dotknięciu ręką tego, co widziała i dotykała moja babcia bez mała 90 lat temu? Ja wiem jakie emocje targały mną, kiedy przechadzałem się drogą, którą biegała mała Lusia i stałem dokładnie w tym samym miejscu, w którym Lusia ze Stasią pozowały do zdjęcia obok swojego domu. Zastanawiam się tylko, czy będę w stanie przekazać je czytelnikowi. W swojej poprzedniej książce — „Zapach wschodu”, moje zadanie było o wiele łatwiejsze. Na kartki papieru przelewałem emocje i uczucia mojej babci, „przepuszczając” je jedynie przez filtr własnych odczuć. Tutaj muszę zmierzyć się z samym sobą i już wiem, że nie jest to łatwe zadanie.


W trakcie pisania wraz z babcią Lusią „Zapachu wschodu”, niejednokrotnie obiecywałem jej, że kiedyś pojadę na Ukrainę, znajdę Zagórze, jej podwórko i dom. Jednak był taki moment, że sam w to zwątpiłem. Dzisiejsza Ukraina stała się dla mnie zbyt odległa, zbyt obca a i w moim mniemaniu nawet niebezpieczna. Długo nosiłem się z zamiarem zorganizowania tej podróży, lecz nigdy nie myślałem o niej w sposób, który pozwalałby na podjęcie konkretnych kroków w tym kierunku, nie mówiąc już o jakimś precyzyjnym planowaniu. Dodatkowym utrudnieniem okazała się również epidemia COVID-19, która chwilami uniemożliwiała jakiekolwiek podróże, a poza granice Unii Europejskiej to już w ogóle. Rezerwowanie biletów lotniczych zaczęło mijać się z celem, gdyż w każdej chwili nasz nieprzewidywalny rząd mógł podjąć decyzję o zamknięciu granic z dnia na dzień a często nawet z godziny na godzinę. Podróż samochodem też mnie przerażała. Wielogodzinne oczekiwanie na przekroczenie granicy, opowieści znajomych o fatalnym stanie dróg w Ukrainie i o niechęci Ukraińców do Polaków. Nie bez znaczenia było również odczucie, które pozostało gdzieś w zakamarkach mojego umysłu po opowieściach babci o krwawych rzeziach dokonywanych na Polakach przez banderowców. W mojej wyobraźni do rozmiarów okrętu urosła również myśl o barierze językowej, mimo, że język rosyjski (czyli w zasadzie podobny do ukraińskiego), nie jest mi zupełnie obcy, przecież uczyłem się go przez 9 lat. Wszystko było w pewnym okresie na nie.


Myśl o obietnicy złożonej nieżyjącej już babci nie dawała mi jednak spokoju. Odniosłem nawet kilka razy wrażenie, że ktoś wyraźnie mi podpowiada, co i kiedy mam zrobić. W taki właśnie sposób zdecydowałem się w końcu złożyć wniosek o paszport dla siebie a przy okazji także dla moich dzieci. To był pierwszy krok do zorganizowania podróży, o której marzyłem wiele lat. Ciekawość zobaczenia tych miejsc, postawienia stopy na tamtej ziemi wzięła jednak górę.


Zupełnie niedawno moja mądra przyjaciółka Kasia powiedziała kilka zdań, które uświadomiły mi, jak wielką moc mają wypowiadane przez nas słowa. Przypomniałem sobie wtedy, że dokładnie takie samo przesłanie ma autor słynnych „Rozmów z Bogiem” — Neale Donald Walsch. Należy w odpowiedni sposób formułować marzenia. Nie można ciągle marzyć ani mówić, że chciałoby się coś zrobić czy osiągnąć, bo wtedy ciągle będziemy chcieli to zrobić czy osiągnąć. Trzeba bardzo stanowczo stwierdzić, że tak się właśnie stanie albo wręcz, że już się dzieje. To naprawdę działa! Przekonałem się o tym już niejednokrotnie, choć czasem nie zdawałem sobie z tego zupełnie sprawy. Faktycznie uparcie mówiłem, że chciałbym pojechać do Ukrainy, że o tym marzę. Ciągle chciałem i marzyłem. Dopiero jak powiedziałem — jadę w podróż śladami babci, to nagle wszystko właściwie samo zaczęło się układać w odpowiednim kierunku. Wyrobienie paszportu było, jak już wspomniałem, pierwszym krokiem. Później w mojej głowie zaczął się niepostrzeżenie tworzyć plan takiej podróży. Zastanawiałem się nad tym gdzie pojechać najpierw, gdzie nocować, gdzie zatankować paliwo, liczyłem kilometry, godziny itd.… Zdecydowałem również, że pojadę samochodem. Chciałem być niezależny od nikogo i niczego.


Nawet nie wiem, kiedy zacząłem sprawdzać, jakie formalności muszę załatwić przed wyjazdem, gdzie odebrać zieloną kartę do samochodowego ubezpieczenia, gdzie ubezpieczyć siebie, bo jest to obowiązkowo wymagane przez ukraińskie władze podczas epidemii, itp. Przyzwyczajeni do bezproblemowych podróży po Unii Europejskiej, nawet nie zastanawiamy się jakie to proste i przyjemne. A tu — Ukraina — kraj spoza Unii, mało tego — kraj spoza strefy Schengen. To w zasadniczy sposób komplikuje wyjazd. A my tak szybko o tym zapomnieliśmy, podróżując w innych kierunkach niż wschód. Mimo tych dość sporych trudności, wszystko układało się właściwie samo. Nie było więc innego wyjścia — trzeba było jechać. Plan podróży naturalnie również ułożył się sam, troszkę tylko wspomogłem się mapami Google, aby dobrze zaplanować noclegi. Chodziło o to, żeby hotel znajdował się mniej więcej w środku obszaru, który miałem zamiar odwiedzić. Na szczęście rodzina Lusi przemieszczała się po stosunkowo niewielkim obszarze, biorąc pod uwagę rozmiary dzisiejszej Ukrainy. Padło więc na Rohatyn, skąd do wszystkich interesujących mnie miejscowości nie jest dalej niż 60 — 70 km. Booking pomógł wybrać i zarezerwować hotel Belveder, który imponował stosunkiem jakości do ceny. Trzygwiazdkowy hotel z piękną restauracją, klimatyzowanym pokojem z balkonem i elegancką łazienką (z ciepłą wodą — co w ukraińskich hotelach nie jest wcale oczywistą sprawą!), w cenie polskiego schroniska. To od razu mi się spodobało. Termin wyjazdu też pojawił się w kalendarzu w zasadzie sam. Listopadowy długi weekend z dodatkowym wolnym poniedziałkiem, który według planu zostawię na drogę powrotną.


Plan opracowałem dość szybko:


1. środa — wyjazd, dojazd do hotelu

2. czwartek — Zagórze i babcine okolice

— Zagórze (znaleźć dom babci, zbadać topografię wsi, odwiedzić cmentarz)

— Konkolniki (znaleźć kościół Marii Magdaleny)

— Herbutów (zbadać topografię wsi, sprawdzić cmentarz)

3. piątek — Rohatyn (rynek z parkiem, kościół św. Mikołaja, ulica Zielona,

poczta, żydowskie sklepy)

4. sobota — Stanisławów (Rynek, targowisko, architektura)

5. niedziela — Lwów (polskie ślady i akcenty, Rynek, Kopalnia kawy,

architektura, cmentarze Łyczakowski i Orląt Lwowskich)

6. poniedziałek — powrót do domu.


Nawet nie marzyłem o tym, żeby plan udało mi się wykonać w 100 %. Miałem cichutką nadzieję na 50 %. Przecież upłynęło tak wiele lat. Tyle się zmieniło i historycznie i geopolitycznie. Mogło się okazać, że wcale nie uda mi się zrealizować moich zamierzeń. Mogło się okazać, że czas, wojna, komunistyczne władze i tysiąc innych okoliczności, o których nawet nie pomyślałem, mogły zupełnie zmienić te miejsca. Budynki mogą już nie istnieć, groby mogły zostać zniszczone przez czas lub ręką człowieka, nazwy ulic i numeracja budynków mogły się zmienić… Tymczasem udało się zrealizować każdy punkt mojego planu. Dokładnie każdy. To aż nie do wiary! Nawet, kiedy były momenty zwątpienia, że nie uda się to czy tamto, coś kazało mi nie odpuszczać i przeć uparcie do przodu, drążyć temat, nie poddawać się. Za każdym razem okazywało się, że było warto, bo prędzej czy później okoliczności układały się w sposób, który prowadził do założonego celu. Jak się tak nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że to chyba babcia z tego innego świata kierowała czasem moimi myślami, głową czy krokami a już na pewno pomagała podejmować niektóre decyzje. Zbyt wiele było tych szczęśliwych zrządzeń losu, aby zwalić to na łut szczęścia właśnie. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy pierwsze emocje już opadły, wiem, że to nie była moja ostatnia wizyta w tamtych stronach. Muszę tam pojechać znów, muszę spędzić tam więcej czasu, poznać więcej ludzi, więcej pospacerować po zakamarkach, o których opowiadała Lusia. Będąc w Rohatynie zapomniałem o zgłębieniu tematu kina a właściwie dwóch kin, do których pradziadek nosił plakaty. Kolejna wizyta w stronach babci będzie zupełnie inna. Za pierwszym razem emocje brały górę nad zimną i profesjonalną, reporterską oceną sytuacji. Powinienem być bardziej precyzyjny i uważny a okazałem się zwykłym, „miękiszonem”, u którego emocje zawsze biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. Na szczęście da się to w prosty i przyjemny sposób nadrobić — trzeba tam wrócić. Trzeba również zgłębić temat rodziny Baranowskich, która jak się okazuje została tam do dziś i jest chyba największą we wsi. Niemniej jednak, założony plan wykonałem, a odwiedzone i odnalezione miejsca pozwalają na to, żeby opowiedzieć o nich czytelnikowi.


Jak się okazuje, pisanie książki nie jest łatwe, nie zajmuje też kilku dni a wena nie przychodzi czasem tygodniami. Tym sposobem, zanim zdążyłem się ponownie wybrać do Ukrainy — nastała tam wojna. Putin zdecydował ustawicznie niszczyć miasta, mordować niewinnych cywilów, torturować Ukraińców psychicznie i fizycznie. Nie do pomyślenia! Znowu w moim życiu ktoś zadecydował za mnie! Nikt tego nie lubi a mnie ostatnimi czasy zdarza się to zbyt często.

W życiu nie pomyślałbym, że zanim zdecyduję się na powrót do Ukrainy, Ukraina przyjedzie do mnie i to dosłownie, a na dodatek w drastycznych i nieprzewidywalnych okolicznościach.

Nie przewidziałem również tego, że wojna i goszczenie ukraińskich uchodźców wpłynie w sposób bardzo bezpośredni na moje myśli i osądy związane z przeszłością mojej babci, jej historią i moją podróżą. Mało tego, bliższe poznanie tych ludzi, długie z nimi przebywanie obnaża również charakterystyczne cechy narodowe, zarówno ich jak i nasze. I nie wszystkie z nich są fajne, niestety.


Teoretycznie książka ta jest kontynuacją mojej pierwszej książki — „Zapach wschodu”. Naturalną koleją rzeczy powinno być więc wcześniejsze przeczytanie Zapachu wschodu. Postaram się jednak tak zbudować konstrukcję tej opowieści, aby każdy czytelnik — nawet ten, dla którego ta książka jest pierwszą czytaną książką mojego autorstwa, był w stanie się tutaj odnaleźć.


Siłą rzeczy „W poszukiwaniu zapachu wschodu”, jest relacją z emocjonującej podróży śladami mojej babci, połączoną z jej wspomnieniami z miejsc, w których mieszkała, bywała, była szczęśliwa ale również z miejsc gdzie się bała i cierpiała. Wyprawę moją podzieliłem na dwa etapy: pierwszy to szukanie śladów Lusi w obecnej Ukrainie (10—15 listopad 2021), natomiast drugi to Krzyż Wielkopolski, gdzie rodzina Lusi ostatecznie osiedliła się po ucieczce ze wschodu. Będzie to również opowieść „dotknięta” współczesną wojną w Ukrainie, sympatiami i antypatiami do naszych ukraińskich gości i emocjami, które się z tym wszystkim wiążą.

Podróż na Ukrainę

Plany są wielkie jak słownik ortograficzny PWN. Zobaczę, co uda się odnaleźć, osiągnąć, kogo spotkać, jakie zdjęcia zrobić…

Wszystko przede mną. Do odważnych świat należy a ja niby jestem ten najodważniejszy z odważnych jak ten lew bądź też inny tur.


Wyruszam w środku czwartej fali pandemii koronawirusa, więc dokumenty „covidowe” mam zapakowane i 10 razy sprawdzone, jest też ubezpieczenie, paszport, zielona karta i bak pełen paliwa. Będzie dobrze — musi, przecież innego wyjścia nie ma. Mam doskonały humor nic i nikt nie jest w stanie mi go popsuć. Startuję więc punktualnie o 1400.

Niestety autostrada A4 jak zwykle nie rozpieszcza, choć łudziłem się, że będzie choć ciut inaczej. Korki są ogromne, a stanie w nich godzinami to przecież sama przyjemność granicząca z orgazmem. Szlag! Co za dzień! Góra Św. Anny — 50 minut — bo remont drogi. Okolice Katowic — wypadek. Przed moim samochodem ląduje śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego — 40 minut. Tak na marginesie… wiecie jaki hałas robi helikopter z tak małej odległości? Jest ogłuszający, a wibracje powodowane przez jego wirnik docierają aż do żołądka. Dalej — okolice Krakowa — znowu wypadek, sprytnie chcę go ominąć przez Wieliczkę — dodatkowe 30 minut. Zjazd na Zakopiankę — niby nie korek ale jednak korek — 20 minut w plecy.

Nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, jestem pozytywnie nastawiony, w końcu spełniam marzenie, nic nie jest w stanie mnie zdenerwować ani zniechęcić!!! Jestem tą, sami wiecie jaką, oazą spokoju i tym, też wiecie jakim, kwiatem lotosu… Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć…


W końcu zbliżam się chyba do granicy, bo droga nagle dziwnie opustoszała. Zaczynam odczuwać niecodzienny niepokój. Jest środek nocy, jadę sam… szeroka, dwupasmowa droga jest tak pusta i czarna, że serce zaczyna mi szybciej bić. Nawigacja pokazuje, że już naprawdę blisko, nie jest źle, według tego co widzę na ekranie telefonu, czeka mnie raptem 35 minut postoju na granicy… Dojeżdżam. Samochodów niewiele, może z 30, większość z nich to Ukraińcy, Polaków dosłownie kilkoro w zasięgu wzroku, sytuacja zapowiada się raczej spokojnie i bez zbędnych opóźnień. Tylko dlaczego te światła od 20 minut ciągle są czerwone? Czekam ponad godzinę (!). W końcu sygnalizacja łaskawie wpuszcza mnie na teren przejścia granicznego. Ustawiam samochód w kolejce do stanowiska dla obywateli Unii Europejskiej i powoli zbliżam się do pierwszej kontroli. Po polskiej stronie poszło nawet dość szybko i całkiem miło.

­­­– Tylko proszę uważać na szlaban, bo od dziś jakiś nowy system nam wprowadzili i może się panu na maskę zamknąć — chyba zażartował pan strażnik.

— Fiu fiu, jak to mówi ćwirek… Ależ się pana żarty trzymają — odpowiedziałem.

— Ale ja wcale nie żartuję. 10 minut temu koleś dostał szlabanem w maskę i strasznie się awanturował, więc ostrzegam.

No to robi się dość ciekawie.

Dokumenty mam kompletne, wszystko gra, nic nie przewożę, oprócz zapasu ciuchów i bielizny na kilka dni, dwóch energetyków (na wszelki wypadek) i aparatu fotograficznego pożyczonego od córki. Nie stwarzam więc powodów do jakichś bardziej intensywnych kontroli i dzięki temu całkiem sprawnie i szybko udaje mi się pokonać polską część przejścia granicznego w Korczowej.


Prawdziwa zabawa zaczyna się po stronie ukraińskiej. Od razu wiem, że będzie nerwowo i na pewno nie szybko. Pierwszy zmarznięty pan wręcza mi „świętą karteczkę”. W tym momencie dziękuję w myślach wszelakim Bogom, że stojąc w oczekiwaniu na zmianę światła przed granicą, poczytałem w internecie o tym, jak wygląda przekraczanie granicy po ukraińskiej stronie, i że ta niepozornie wyglądająca karteczka, ważniejsza jest od paszportu i należy jej strzec jak oka w głowie.

Po krótkim oczekiwaniu w kolejce, już teraz bez różnicy czy z UE czy nie z UE, kolejny średnio miły pan, każe mi wysiąść i otworzyć bagażnik. Pyta, oczywiście po ukraińsku, po co tam jadę, ja grzecznie odpowiadam, że w celach turystycznych, rzuca okiem na otwarty bagażnik, spogląda mi głęboko w oczy, gmera coś przy świętej karteczce, po czym mi ją oddaje i pozwala jechać dalej.

„Magiczna karteczka” — źródło: archiwa prywatne autora

Na karteczce pojawiła się pierwsza mała, okrągła pieczątka. Jest dobrze. Podjeżdżam dalej. Tu robi się bardziej interesująco. Ludzie biegają zdenerwowani między samochodami a budkami, w których siedzą celnicy. Machają rękami, w których trzymają pliki dokumentów w foliowych koszulkach. Ukraińcy szukają w telefonach jakichś aplikacji dotyczących kwarantanny i szczepień. Polacy lekko zdezorientowani, ale znacznie mniej nerwowi, podchodzą kolejno do okienek. Jakiś człowiek każe mi iść z drugiej strony budki, do drugiego okienka, tam nie ma kolejki — miło z jego strony. Kolejny strażnik zabiera mi dokumenty, trzaska okienkiem i przez dobre 10 minut cisza. Ja tak sobie myślę, że oni biorą te dokumenty, zamykają to okienko (przez które nie widać nic oprócz własnego odbicia), siedzą sobie tam, popijając kawkę albo coś mocniejszego (w końcu to Ukraina) i nabijają się z posranych ze strachu Polaków po drugiej stronie tego weneckiego lustra. W końcu okienko się otwiera i dokumenty wracają do mnie wraz ze świętą karteczką, na której pojawia się kolejna, tym razem prostokątna pieczątka.


Bieg do kolejnego okienka — czas start! Zastanawiam się, czy można tu wygrać jakąś nagrodę?! Po co ten pośpiech? Przecież wszyscy w końcu dotrzemy do tego okienka prędzej czy później. A w brzydkim okienku jest śliczna pani celniczka. W tym kraju chyba uwielbiają kontrasty.

­­­– Szy wezete szos, za szo potribno splatyty myto? — pyta śliczna Ukrainka w mundurze.

— Nie — odpowiadam jednym słowem, chociaż w głowie pojawia mi się ze sto wątpliwości a na czole chyba kropla potu… A może te nowe markowe bokserki czy skarpetki, które zapakowałem w oryginalnych opakowaniach, jednak podlegają ocleniu?

Zanim zdążyłem o to zapytać, okienko się zamknęło na kolejne 10 minut a ja stoję jak głupek, zroszony lekko potem, z miną co najmniej wystraszoną i podejrzewam, że nie prezentuję się ani zbyt zachęcająco ani tym bardziej spokojnie. Na bank widać po mnie, że przemycam te markowe majtasy. Na sto procent! Teraz to jestem nawet pewien, że za tym lustrzanym okienkiem, przez które nie widzę nic, oprócz tej swojej specyficznej miny, ta śliczna Ukrainka pokłada się ze śmiechu, patrząc na mnie. Nagle i bez ostrzeżenia okienko się otwiera i bez jednego słowa zgrabna dłoń podaje mi moje dokumenty. Zaglądam do nich szybko i na świętej karteczce odnajduję kolejną i chyba już ostatnią pieczątkę, a to niechybnie oznacza, że już blisko koniec tej niezapomnianej przeprawy od okienka do okienka. Żeby było ciekawiej, to wszystko odbywa się na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Te budki stoją jedna obok drugiej po obu stronach ulicy!

Do ostatniej chyba kolejki ustawiam się, siedząc już w cieplutkim samochodzie, bo na zewnątrz jest naprawdę chłodno. Ten ogonek prowadzi do bardzo zmarzniętego i niby milczącego młodego człowieka, który odbiera ode mnie karteczkę.

— Jichaty! — prawie wykrzykuje mi w ucho przez otwarte okno.

Jest! Udało się! Od razu orientuję się, że jestem na Ukrainie, bo wpadam kołami w jakąś przepastną dziurę w asfalcie. W buzujących jeszcze we mnie emocjach zupełnie jej nie zauważyłem. Zapinam więc pasy i w drogę, tylko powoli, bo ta nie jest ani pierwszej jakości, ani świeżości.


Jest środek nocy, ciemno, zimno i pusto na drodze. Prawie nie mijam żadnych samochodów. Może i dobrze, bo jakoś nieswojo się czuję na tych kiepskich szosach otoczonych czarnymi teraz jak smoła lasami. Dojeżdżam w końcu do jakiejś cywilizacji. Niewielkie miasteczka, wsie, osady. Niewiele widzę ponieważ jest mglisto i ciemno. Szkoda, bo jestem strasznie ciekaw, co kryją te egipskie, choć teraz powinienem powiedzieć ukraińskie, ciemności.

Większe miasta mijam obwodnicami. Przejeżdżam jednak przez przedmieścia Jaworowa, wtedy śpiącego i spokojnego miasta. Dziś to miejscowość, w której rankiem 13 marca 2022 roku, armia rosyjska dokonała ostrzału rakietowego na Międzynarodowe Centrum Utrzymania Pokoju i Bezpieczeństwa. Rosyjskie samoloty wystrzeliły ponad 30 bomb, z których kilka unieszkodliwiły wojska ukraińskie. Niestety większość z pocisków dotarła do celu i dokonała katastrofalnych zniszczeń. Zginęło około 35 osób, a ponad 100 zostało rannych. Gdy piszę te słowa, myślę o tym i czuję jak cierpnie mi skóra na karku.


Jestem na wysokości Lwowa, który mijam po lewej, po prawej miejscowość o dość intrygującej nazwie — Zimna Woda (Зимна Вода). Przejeżdżam rondo i zwracam uwagę na policyjny samochód stojący w bocznej uliczce. Niestety kilka chwil później mam okazję przyjrzeć się mu z bardzo bliska, a nawet pogawędzić radośnie z panem policjantem. Szkoda, że nie była to kurtuazyjna rozmowa o pogodzie, a zatrzymanie z powodu braku oświetlenia tylnej tablicy rejestracyjnej. Serio?! Nawet nie miałem pojęcia, że nie jest oświetlona! Przecież nie będę tu teraz na środku drogi tego naprawiał (szczerze mówiąc, to nawet nie wiem, czy mam gdzieś takie dziwne żarówki), ale obiecuję policjantowi, że naprawię to natychmiast po dojechaniu do hotelu, a on wygląda jakby mi uwierzył. Ponieważ nasłuchałem się opowieści jak to Ukraina walczy z łapówkarstwem, nie mam odwagi tego zaproponować. Jednak ukraiński pan policjant nie ma z tym najmniejszego problemu i chwilkę później lżejszy o 500 hrywien, które z polecenia pana władzy musiałem włożyć w kontrolowaną przez niego zieloną kartę, ruszam w dalszą drogę, na szczęście już bez niespodzianek i radosnych spotkań z tubylcami. Dodam, że po powrocie z mojej wyprawy dowiedziałem się, że lepiej było jednak zapłacić ten ewentualny mandat, który byłby znacznie niższy niż kwota, którą wręczyłem sprytnemu policjantowi, o ile w ogóle bym go dostał, bo powinno się właściwie skończyć na upomnieniu. No cóż, człowiek zawsze uczy się na błędach.


Do hotelu docieram o czwartej trzydzieści nad ranem. Zakładając, że planowałem tu przybyć około godziny dwudziestej trzeciej, to jakoś nie wyszło. Bez rozpakowywania się, tylko krótkie mycie z grubsza i padam do łóżka. Wcześniej jeszcze zamawiam na godzinę 10 śniadanko u przemiłej, lekko zaspanej ale jakże urodziwej recepcjonistki, która nie bardzo rozumie, co mówię, ale po kilku próbach i użyciu właściwej gestykulacji w końcu stwierdza: OK i unosi kciuki do góry, więc domyślam się, że zrozumiała.


Dobranoc.

Zagórze Konkolnickie (Zagórze, Małe Zagórze i Koniec)

Obudziłem się mocno niewyspany ale przecież nie przyjechałem tutaj po to, żeby spać! Pobudka, rzut okiem na przepiękny widok z balkonu, prysznic na rozruch, rozpakowanie się i schodzę na śniadanie. Hotelowa restauracja zachwyca wystrojem. Nie spodziewałem się aż takiego przepychu. Jest naprawdę pięknie, okrągła sala z podłogą i sufitem w marmurach na wysoki połysk robią wrażenie. Piękne, brązowo — złote kotary elegancko dekorują wielkie i krystalicznie przejrzyste okna, które rozciągają się od podłogi aż po sufit. Urodziwa Ukrainka (one wszystkie tutaj są takie śliczne…), wita mnie z uśmiechem i pyta, czy chcę kawę, czy herbatę. Wybieram kawę i czekam na jedzonko. Naczytałem się komentarzy w internecie, że śniadania w tym hotelu nie należą do najlepszych i faktycznie zawartość talerza ani trochę nie koresponduje z przepychem sali. Dwie malutkie kromeczki chleba, dwie kosteczki masła, dwa plasterki sera, dwa plasterki wędliny, dwie ćwiartki pomidora, dwa plasterki ogórka i do tego jogurt. Po chwili do talerza dołączają 2 jajka sadzone, które na patelni siedziały bardzo krótko i są prawie surowe. Wygląda to dość słabo, jednak o dziwo, całkiem porządnie da się tym najeść i skłamałbym, mówiąc, że śniadanie było niesmaczne. Kawa z kolei była wyśmienita, choć nie potrafiłem zamówić zwykłej parzonej, takiej jak lubię. Polak najedzony — Polak zadowolony, nie będę się więc rozwodził nad jakością tutejszego śniadania, gdyż wychodzę najedzony, czyli zadowolony.


Po śniadanku wymieniam tę nieszczęsną żarówkę w oświetleniu tylnej tablicy rejestracyjnej, wsiadam do samochodu, w nawigacji ustawiam Zagórze Konkolnickie czyli: Загір'я-Кукільницьке. To wioseczka położona w zachodniej Ukrainie, mniej więcej w połowie drogi między Rohatynem a Ivano-Frankiwskiem, w powiecie konkolnickim, gdzie w 1932 roku na świat przyszła moja babcia — Lusia. Zamierzam odwiedzić również pobliski Herbutów, który obecnie nazywa się Narajiwka (Нараївка), skąd pochodzi rodzina zarówno Pielichowskich jak i Baranowskich.


Jadę. Droga nawet nie jest najgorsza. Opowieści mojego kumpla — Pawła o tragicznym stanie dróg na Ukrainie chyba były jednak mocno przesadzone. Jest piękna pogoda, więc mam możliwość podziwiania mijanej przyrody, mieszkalnej architektury (tej lepszej i tej gorszej), i co najmniej kilkunastu jak nie więcej, ociekających złotem cerkwi. Uderza mnie fakt, że większość domów w mijanych wioseczkach jest w bardzo złym lub złym stanie technicznym, płoty i ogrodzenia czasem podparte patykami, ale cerkwie (bywa, że dwie w jednej wsi) piękne, ociekają złotem, nowością i są niesamowicie zadbane. Z zainteresowaniem zauważam również, że właściwie w każdej mijanej przeze mnie miejscowości, oprócz domów zaniedbanych, znajdują się również pojedyncze budynki, które bardzo wyróżniają się wśród pozostałych. Ich elewacje są odnowione, w bardzo intensywnych, wręcz rażących kolorach: bordo, ciemna zieleń, intensywny niebieski. Najczęściej pomiędzy oknami znajdują się złocone lub wykonane z lusterek geometryczne, charakterystyczne dla tutejszego folkloru dekory, na każdym z tych domów właściwie identyczne.


Uderza mnie jeszcze jedna rzecz, która bardzo mnie niepokoi. W niektórych mijanych wioskach zauważam czerwono-czarne flagi OUN-B (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów — frakcja banderowców). Flagi najczęściej zatknięte są przy tablicach z nazwami miejscowości. Czyli jednak prawdą jest, że w zachodniej Ukrainie Bandera uważany bywa wciąż za bohatera narodowego. Okazuje się, że tutaj nadal kwitnie kult tego zbrodniarza. Nie miałem więc innego wyjścia, jak zgłębić ten temat po powrocie do domu. Kim był ten zniesławiony człowiek?


Stepan Bandera — urodzony w 1909 roku działacz ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego. Był organizatorem akcji terrorystycznych przeciwko państwu polskiemu i ZSRS. Od 1932 był przywódcą OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów). W dwóch procesach sądowych: warszawskim i lwowskim, został skazany na karę śmierci, którą mimo wszystko zamieniono mu na dożywocie. Wyszedł jednak na wolność w 1939, po wybuchu II wojny światowej. W 1940 objął przywództwo w OUN-R (frakcja rewolucyjna) zwana również OUN-B (banderowcy). Bandera dążył do powstania w każdej wsi frakcji wojskowej, która miała za zadanie zbierać broń i zaopatrzenie oraz szkolić swoich członków. W przypadku ogłoszenia powstania, miała to być główna siła uderzeniowa.

W 1941 roku we Lwowie Bandera ogłosił powstanie niepodległego państwa ukraińskiego, za co został osadzony przez Niemców w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen, gdzie przebywał aż do września 1944 roku.

Podczas gdy on przebywał w obozie, jego organizacja rozpoczęła akcję eksterminacji Polaków na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. W jej wyniku zamordowano w bestialski sposób ponad 100 tysięcy Polaków.

Po wyjściu na wolność Bandera rozpoczął współpracę z Niemcami i utworzył Ukraińską Armię Narodową, która walczyła razem z Niemcami. Po II wojnie światowej przybrał nazwisko Stefan Popiel i ukrył się w Monachium. Współpracował również z wywiadem brytyjskim.

Zginął w Monachium w 1950 roku, w przeprowadzonym na niego przez agenta KGB zamachu.

W 2010 roku prezydent Ukrainy — Wiktor Juszczenko, przyznał Banderze pośmiertny tytuł Bohatera Ukrainy za „niezłomny duch w służbie idei narodowej, bohaterstwo i poświęcenie w walce o niezależne państwo ukraińskie”. Po wielu protestach ze strony Polski, wschodniej Ukrainy i Rosji, sąd ostatecznie uchylił ten dekret. W krajach tych Bandera uważany jest za zbrodniarza i nazistowskiego kolaboranta. Jednak w Ukrainie zachodniej do dziś uznawany jest za bohatera ruchu narodowowyzwoleńczego.


W połowie zaplanowanej na dziś drogi docieram do miejscowości Bursztyn (Бурштин), gdzie przejeżdżam bezpośrednio obok wielkiej elektrowni o tej samej nazwie. Wielka to chyba w sumie mało powiedziane, ona jest monstrualna! Nad drogą wisi pajęczyna kabli, które przenoszą wyprodukowany prąd do równie wielkich transformatorów. Niestety dwa z trzech niebosiężnych kominów wywalają do atmosfery gigantyczne ilości śmierdzącego dymu, którego smolisto czarne smugi ciągną się dziesiątkami kilometrów po niebie. Wygląda to przerażająco. Smugi tego dymu widać nawet z kosmosu, co można z łatwością sprawdzić na mapach Google w widoku satelitarnym. W Polsce takich widoków na szczęście już nie ma. Smród wdzierający się do wnętrza samochodu jest powalający, a na ulicy leży gruba warstwa brązowo-czarnego pyłu. Ważne, że prąd jest! Kogo tam interesuje jakaś ochrona środowiska, jakieś zanieczyszczenie powietrza… Ta elektrownia zaopatruje w energię elektryczną kilka okolicznych obwodów! Przyznam szczerze, że jeszcze nigdy nie widziałem tak bardzo zniszczonego przemysłem krajobrazu, a swego czasu miałem możliwość obejrzeć powoli rekultywowane hałdy na terenie górnośląskiej aglomeracji. Przejazd obok tej elektrowni wywołał u mnie bardzo dziwne i raczej nietypowe uczucie strachu, wręcz przerażenia połączonego z fascynacją rozmiarami tego giganta. Niestety, 10 października 2022 roku na Bursztyn spadły 4 rosyjskie rakiety, które uszkodziły ok. 30 % infrastruktury energetycznej, co pogrążyło okolice w ciemnościach na kilkanaście dni. Ja na szczęście minąłem to monstrum, oglądając je jeszcze w jego całej obrzydliwej okazałości.


Niedługo później Hołowczyc w nawigacji każe skręcić w lewo. W tym momencie jestem tak zszokowany, że aż zatrzymuję samochód. Co tutaj się odpiernicza?! Tu generalnie nie ma drogi! To znaczy niby jest, ale jednak… nie ma! Nawierzchnia z pewnością nie była wymieniana ani remontowana odkąd została tu położona, a uwierzcie mi — to było na pewno bardzo, bardzo dawno temu! Właściwie w niektórych miejscach w ogóle nie ma asfaltu, ale za to są dziury wielkości połowy samochodu! Dramat! Do celu mam 17 km, a jak się później okaże, dystans ten pokonałem w ponad godzinę. Były chwile, gdy musiałem zatrzymać samochód, żeby na spokojnie zdecydować, w którą dziurę wjechać, żeby się nie zawiesić lub nie urwać koła — taka ukraińska Energylandia i jazda rollercoasterem, tyle że w mega zwolnionym tempie.


W pewnym momencie miałem wrażenie, że „droga” poprowadziła mnie na jakieś zapomniane przez cywilizację i Boga podwórze, wyglądające jak ze starego, kiepskiego filmu. Minąłem leciwe ogrodzenie i wjechałem na teren jakiegoś starego prawdopodobnie Kołchozu. Błoto, kury i kaczki chodzące sobie luzem, po prawej stronie spokojnie stoi niemiłosiernie ubłocona krowa i leniwie spogląda na mnie, jakby lekko zdziwiona… Chyba pobłądziłem, jednak przed sobą widzę starą Ładę, która też tu wjechała i jedzie dalej, za prawie walące się ze starości budynki. Jadę więc za nią i ani mi się śni zatrzymywać, bo w tej ilości błota mógłbym mieć poważny problem z ruszeniem z miejsca. Okazuje się, że to jednak droga! Za budynkami po prostu kończy się błoto i pojawiają się resztki asfaltu. Nie do wiary! To jest tak egzotyczne i paradoksalne, że aż dostaję ataku śmiechu, którego nie potrafię przez chwilę opanować.

Najpierw docieram do Konkolników (Кукільники). Zatrzymuję się przy cmentarzu na wzgórzu. Piękne widoki i błyszcząca złotem cmentarna kaplica cerkiewna przyciągają moją uwagę. Tutaj jest naprawdę pięknie. To co widzę, zapiera dech w piersi. Wzrok przykuwa ta złota kaplica, ale za nią rozciąga się widok na piękne góry pokryte o tej porze roku jedynie delikatnym oparem mgły. Góry zupełnie inne niż Sudety, w których mieszkam. Ukraińskie Karpaty są piękne, rozległe, niezbyt wysokie, ale sprawiają wrażenie ciężkich i masywnych. Nie ma już zbóż czy kukurydzy a może słoneczników, które jeszcze niedawno na pewno pokrywały te niepokojąco czarne teraz pola uprawne.

Przed żniwami na pewno było tu magicznie. Jednak Karpaty to zupełnie inne góry niż znane mi na co dzień Góry Złote, równie piękne, a może nawet piękniejsze. W oddali po lewej stronie, wśród polnych zadrzewień i krzewów, które już dziko go obrosły dostrzegam charakterystyczną bryłę kościoła św. Marii Magdaleny, do którego chodziła moja babcia. Po ciele przebiegają mi ciarki. To stało się zbyt niespodziewanie. Chyba nie do końca się na to przygotowałem. Udało się, dotarłem tu, widzę to na własne oczy. Jeszcze chwila i dotknę historii, którą słyszałem tyle razy z ust babci i zawsze to było takie odległe i nierealne… a już za moment namacalnie doświadczę magii babcinych opowieści. Niesamowite uczucie, którego nawet nie potrafię opisać. Kościół oczywiście jest w fatalnym stanie, to kompletna ruina. Podjeżdżam pod sam budynek tej przepięknej niegdyś świątyni. Na pierwszy rzut oka widać, że dawniej to było naprawdę coś niecodziennego i ociekającego przepychem. Brama, o której tyle opowiadała mi babcia jest zarośnięta dzikimi różami, jeżynami i ostem. Ewidentnie przyroda broni dostępu do tego zabytku. Jakoś się przez tę barierę przedzieram, oczywiście nie bez szkody dla ubrań, nóg i rąk.

Cmentarna kaplica cerkiewna w Konkolnikach — źródło: archiwa prywatne autora

Jak wróciliśmy do Zagórza, to kościół właśnie kończyli budować… jeszcze ławek brakowało, ale w Konkolnikach to kościół był przepiękny. Taki zabytkowy, na takiej górze.

Przepiękny i duży. Do bramy szło się po schodach zrobionych ot tak w ziemi, bo zimą jak ich nie było, to na dupie się jechało. Brama była przepiękna z takim dachem. Tam były 3 dzwony. Duży na środku a po bokach mniejsze. Jak te dzwony zadzwoniły to u nas, 2 km dalej, było je słychać.

Za bramą było kawałek równo, schody, znowu równo i znów schody i dopiero wejście do kościoła. Kościół był duży w środku było bardzo dużo kolumn. W ścianie kościoła była taka jama zamykana drzwiami a w niej był boży grób. Po świętach te drzwi zamykali i wieszali jakiś obraz na nich.


Jest tak, jak opowiadała babcia, a właściwie kiedyś było, bo wszystko teraz jest w bardzo opłakanym stanie. Mam nawet obawy, czy powinienem wchodzić do środka. Oby te stare mury nie zechciały się właśnie dziś zawalić na moją głowę.

W środku, mimo ruiny, zapiera mi dech. Właściwie to sam nie jestem pewien dlaczego. Czy z powodu tragicznego stanu budynku, czy jednak z powodów emocjonalnych, a może oba powody spowodowały, że trochę zapomniałem oddychać? Jest zupełnie pusto, trochę gruzu na podłodze. Na ścianach fragmenty starych fresków, malowideł, złoceń i przeróżnych zdobień. W jednej z kilku wnęk po prawej stronie znajduje się dość sporych rozmiarów otwór. To pewnie tam znajdował się wspominany przez babcię boży grób, który po świętach był zamykany, a na nim wieszano jakiś obraz. Na balustradzie chóru doskonale zachowały się zdobione napisy w języku łacińskim, które bez problemu można jeszcze wciąż odczytać:

„ANNO.1732.ERECTA — ANNO.DNI.1782.CONSECRATA — ANNO.1870.INTUS.RENOVATA”

Wszystkie elementy wyposażenia zostały zdemontowane i wyniesione. Kościół jest zupełnie pusty, właściwie jego wnętrze przypomina jakąś opuszczoną halę. Na samym środku znajduje się otwarte zejście pod podłogę. Kilka schodów, w głębi trochę gruzu i ciemność. Tam, głębiej nie mam ochoty zaglądać. Nie dość, że wygląda to wszystko mało stabilnie, to jeszcze na dodatek wyobrażam sobie, że zapewne kogoś tam pochowano, być może jakiegoś tutejszego duchownego. Jeśli tak było, to jego spokój został już zapewne wystarczająco zakłócony, przez miejscową młodzież, ja już bardziej nie muszę mu przeszkadzać w wiecznym odpoczywaniu, które zapewne raczył mu dać Pan. W zupełności wystarczy mi to, co widzę tu na górze. To pierwszy moment, kiedy mogę fizycznie zetknąć się z babciną historią. Jestem w miejscu, gdzie moja babcia bywała jako dziecko i gdzie potem, w dorosłym życiu nigdy nie udało się jej wrócić, choćby na chwilę. Na pewno wracała tu wiele razy w myślach, może w snach. Mam gęsią skórkę.

Po powrocie do domu, uparcie szukam jakichkolwiek starych zdjęć z wnętrza tej świątyni. Nie jest łatwo. Poszukuję i po polsku i po ukraińsku. Kiedy już prawie chcę się poddać, trochę przypadkowo wpadam na ukraińską witrynę: https://castles.com.ua/kakolniki.html, tam znajduję kilka zdjęć z okresu międzywojennego. Po prostu bajka!

Dziś wygląda to już zupełnie inaczej. Niestety. Wielka szkoda. Sądzę, że stan w jakim zastałem świątynię, nie pozwala już na jej odnowienie, nawet jeśli znalazłby się ktoś, kto chciałby to zrobić.

Kościół św. Marii Magdaleny w Konkolnikach. Z lewej — okres międzywojenny — źródło: www.castles.com.uakakolniki.html. Z prawej — współcześnie — źródło: archiwa prywatne autora
Wnętrze kościoła św. Marii Magdaleny w Konkolnikach. Z lewej — okres międzywojenny — źródło: www.castles.com.uakakolniki.html. Z prawej — współcześnie — źródło: archiwa prywatne autora

Ruszam dalej, czas płynie nieubłaganie, jest jesień więc dni są krótkie. Muszę dojechać jeszcze tylko około 3,5 km do Zagórza. Tam właśnie jest mój dzisiejszy główny cel. Muszę odnaleźć dom, podwórko, studnię i inne miejsca ze wspomnień Lusi. Tam właśnie w 1932 roku zaczyna się opowieść mojej babci. Tam przyszła na świat, tam jako dziecko bawiła się ze swoją siostrą — Stasią. Tam też przeżywała swoje koszmary związane z wojną i prześladowaniami przez banderowców.


Zagórze dawniej uznawane było za przysiółek Konkolnik, z czasem jednak rozrosło się na tyle, żeby usamodzielnić się jako odrębna wieś. Wioska ta leży po drodze do znanego z historii Dytiatyna, oddalonego o niecałe 7 km, gdzie 16 września 1920 roku odbyła się jedna z najbardziej znanych bitew wojny polsko-bolszewickiej — Bitwa pod Dytiatynem nazywana nawet Polskimi Termopilami. Bitwa niestety dla Polaków przegrana, jednak przeszła do historii jako symbol do końca spełnionego obowiązku żołnierskiego. To właśnie w Zagórzu Konkolnickim w nocy przed bitwą kwaterowali żołnierze Wojska Polskiego (13 pułk piechoty), i stamtąd wczesnym rankiem 16 września 1920 roku wymaszerowali w stronę Dytiatyna, gdzie o godzinie dziewiątej rano rozpoczęła się zacięta, nierówna, ośmiogodzinna walka.


Zagórze oczywiście wita mnie prawie zupełnym brakiem drogi. Chyba lepiej byłoby, gdyby w ogóle nie było tam asfaltu. Jego pozostałości trzeba omijać, żeby czegoś nie urwać w zawieszeniu samochodu. Krótki odcinek drogi, a prawie 15 minut jazdy. Chyba szybciej dotarłbym tam piechotą. Tablica z napisem Загір'я zawieszona na przydrożnej lampie od razu wywołuje u mnie przyspieszone bicie serca i czuję, jak dreszcz przebiega mi po ciele. Właściwie nie mogę uwierzyć w to, że tu jestem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 35.13
drukowana A5
Kolorowa
za 57.13