E-book
14.7
W POSZUKIWANIU NAJWAŻNIEJSZEGO — bajka trochę pseudonaukowa.

Bezpłatny fragment - W POSZUKIWANIU NAJWAŻNIEJSZEGO — bajka trochę pseudonaukowa.


Objętość:
40 str.
ISBN:
978-83-8324-284-2

Dzień miał się ku końcowi. Zmęczony już byłem, a miałem jeszcze uśpić wnuczkę, co nie wywoływało we mnie entuzjazmu.

Inga to bardzo żywe dziecko. W zasadzie nie chodzi, tylko biega, do tego przez cały czas mówi, mówi i mówi.

Czasami – kiedy już zasnęła – przyglądałem się jej i zadziwiał mnie ten stan bezruchu, w jaki wprowadzał ją sen. Inga a bezruch… Hmm, to sprzeczność.

— Inga! Opowiedziałem ci już dwie bajeczki i zamykaj oczka, bo Morfeusz za oknem już czeka — powiedziałem stanowczo, lecz łagodnie. Ten mój pomysł z Morfeuszem od jakiegoś czasu działał. Początkowo wnuczka była nieufna i traktowała to jak bajkę, do czasu aż pokazałem jej jakiś jego wygooglowany wizerunek. W necie jest jednak jakaś siła perswazji.

– Dziaaadeeek! A możesz mi jeszcze powiedzieć jedną, ostatnią bajeczkę? Plisss!

– Dobrze, ale masz mieć zamknięte oczka, bo inaczej Morfeusz nie zabierze cię do krainy snów. Gdy tylko otwierasz oczka, to on ucieka!

Inga nic nie odpowiedziała, ale widać było po niej, że intensywnie myśli, bo lekko zmarszczyła brwi. Widziałem to, ponieważ usypiała przy zapalonej lampce, która rzucała słabe światło. Jak ją próbowałem wyłączyć, Inga zawsze się awanturowała, więc dałem sobie z tym spokój.

– Dziaaadeeek? A czy może mnie Morfeusz zabrać z tobą, na sam koniec kosmosu? – Ostatnie słowo wypowiedziała niewyraźnie, bo lekko przy tym ziewnęła. To był dobry znak. Już wiedziałem, że od pierwszego ziewnięcia do zaśnięcia zazwyczaj upływało tylko kilka minut.

– Tak, Żelku. Dziś Morfeusz zabierze ciebie i mnie na sam koniec kosmosu – powiedziałem to wolno i szeptem, aby mój głos był kojący i usypiający.

Czasami nazywałem Ingę Żelkiem – to przezwisko nawet do niej pasowało. Wystarczyło na nią krzyknąć, a mogła się rozkleić, jak prawdziwy cukierek żelek. Inga tę ksywkę nawet polubiła. Nie zdradzę poprzedniej, bo gdy ją wypowiadałem, odwracała ode mnie wzrok – tak była zła. Miała wtedy kilka lat i nazywała się Inga Narczyk. Nazwisko sobie skracała, pewno przez trudność wymowy. Ona była Inga Narczyk, a nie jakaś tam… - protestowała.

— Bardzo się cieszę, że razem z tobą zobaczę, co jest na końcu wszechświata. Ale na koniec kosmosu prowadzą dwie drogi: jedna dłuższa, druga trochę krótsza. Którą polecimy, Żelku?

— Polecimy krótszą drogą — powiedziała to ledwo słyszalnym głosem, po czym dłuuugo ziewnęła i… chyba usnęła.

Zawsze kiedy usypiam wnuczkę, starałem się trzymać ją za rękę albo chociaż położyć moja dłoń na jej dłoni. Miało to wymiar praktyczny, ponieważ tuż przed zaśnięciem mogłem wyczuć u niej delikatne zrywy przysenne. Odliczałem wtedy do dziesięciu i spokojnie mogłem wstać i odejść od łóżeczka, bez obawy, że usłyszę „Dziaaadkuuu”?

Usypianie wnuczki było uciążliwe, ale miało w sobie też coś, co wynagradzało mi trud w to włożony. Opowiadałem jej wtedy, jak powstało nasze Słońce i kiedy ono umrze. Mówiłem o tym, że gwiazdy na niebie również są słońcami i że gdzieś tam, daleko w niebie, może jakaś inna dziewczynka teraz usypia i spogląda na naszą gwiazdkę. Mówiłem o tym, że kiedy Słońce będzie umierać, to ludzie polecą rakietami na Tytana, księżyc Jowisza, bo na Ziemi będzie za gorąco. Za cztery miliardy lat na pewno nas już nie będzie, ale świat dziecka musi być bezpieczny i piękny, więc o mniej przyjemnych rzeczach Indze nie mówiłem.

Opowiadałem o wszechświecie. O tym, jak jest ogromny i o tym, że powinien mieć koniec. Rozmawiałem z sześciolatką – skoro dla niej wszystko musiało mieć koniec to - wszechświat także. Jeśli jakiś koniec ma: dom, piłka klocek, drewno, auto to może i wszechświat ma jakąś granicę? Ja też w to wierzę. Można oczywiście tworzyć inne wymiary, matematycznie zakrzywiać przestrzeń lub prostować ją według uznania, ale te wyjaśnienia są dla mnie mętne. No bo jeśli wszechświat wyobrazimy sobie jako sferę, niemającą początku ani końca, choć o skończonej powierzchni, to jednak wyobrażamy ją sobie zawieszoną w trzecim wymiarze. Sfera wszechświata jest tu tylko prostą wizualizacją analogicznych, trójwymiarowych struktur przestrzeni. Po co mnożyć byty ponad potrzebę? Znamy trzy wymiary przestrzenne, przyjmijmy więc, że najbardziej prawdopodobne jest to, że wszechświat też ma je trzy. Niech będzie nawet czwarty wymiar, tak na zapas! Ale pięć, dziesięć czy dwadzieścia? W czas, jako czwarty wymiar naszej przestrzeni, nie wierzę. Dla mnie czas jako niezależny byt nie istnieje.

Tym razem nie wyczułem u wnuczki szarpnięć ciała, byłem zbyt zmęczony. Szybko usnąłem przytulony do Ingi.

*****

Na podwórku stała nieduża rakieta. Miała zaledwie kilka metrów wysokości i niewiele więcej długości.

Przypominała raczej batyskaf z wypukłym oknem obserwacyjnym. Pojazd stał na dwóch stalowych płozach. Z tyłu rakiety wystawało coś na kształt dyszy.

– Załoga w komplecie? – zawołał Morfeusz, mrugając porozumiewawczo do mnie i Ingusi.

Był to przystojny mężczyzna w średnim wieku. Wyglądał zwyczajnie: koszula, spodnie z dżinsu, oczy nieco skośne, trochę jak u Chińczyka. Ten lekko azjatycki typ urody dodawał mu zarówno tajemniczości, jak i uroku.

– Tak jest! Możemy lecieć, Morfeuszu – powiedziała zdecydowanie Inga.

Była to odważna dziewczynka, błyskawicznie nawiązująca kontakty z obcymi ludźmi. Od razu zakryła uszy rękami. Postąpiła tak, ponieważ niedawno pokazałem jej, jak w niebo startuje mała modelarska rakietka. Towarzyszył temu bardzo głośny hałas. Był to jakiś rodzaj nieco dłużej trwającego huku – a może gwizdu lub syku? – słabnący tym bardziej, im wyżej wspinała się w niebo rakieta usadowiona na szczycie pióropusza iskier pomieszanych z dymem.

— Ingusiu! Nie zatykaj uszu! — krzyknął Morfeusz. — Wystartujemy w magiczny sposób.

Będziemy się zmniejszać, a silniki rakietowe posłużą nam tylko do tego, abyśmy mogli czasami manewrować i jak najszybciej wrócić do domu. Jak widzicie, pojazd nie jest duży, ponieważ na koniec kosmosu polecimy krótszą drogą.

Bardzo dziwne, prawda? – pomyślałem jeszcze. Lecimy na koniec wszechświata a mamy się zmniejszać!

— Wow! Naprawdę? A jak szybko będziemy się zmniejszać? — zapytała zaciekawiona Inga. Jej oczy zrobiły się wielkie niczym pięciozłotówki.

— Co dwie sekundy staniemy się dwa razy mniejsi — odparł Morfeusz. — Około czterdziestej sekundy wlecimy w świat bakterii. — Następnie podał jeszcze kilka dalszych matematycznych wyjaśnień, które skierował do mnie, bo Inga i tak by ich nie zrozumiała. Zresztą ona już nas nie słuchała, bo ledwo Morfeusz zaczął mówić, za okienkiem rakiety zobaczyła kotka.

Morfeusz nacisnął czerwony guzik i na zegarze umieszczonym na pulpicie startowym pojawiło się wielkie zero.

Nic nie zabuczało, nic nie zadymiło, rakieta się nie zatrzęsła. Tylko obraz widoczny za okienkiem uległ lekkiemu rozmyciu dzięki świetlistej otoczce, jaka momentalnie objęła cały pojazd. Od razu zaczęliśmy zapadać się w przestrzeni, jaką początkowo zajmowała rakieta. Najwyraźniej rozpoczęliśmy podróż w czwarty wymiar. Czasami spotykałem się z opiniami, że jako istoty trójwymiarowe nie mamy zdolności do wyobrażenia sobie czwartego wymiaru, no bo co jeszcze może istnieć oprócz szerokości, długości i wysokości? Jak więc nazwać zapadanie się w punkt? Środek ciężkości rakiety cały czas zajmuje to samo miejsce w przestrzeni — choć nie musi — ale rakieta jako całość rozpoczyna podróż, która przypomina zapadanie się materii w osobliwość. Nas jednak nic nie ściskało.

Od momentu pojawienia się zera na zegarze, obraz budynku widoczny w wizjerze rakiety zaczął szybko się powiększać, co wywołało zainteresowanie i zdziwienie Ingi.

Kotek urósł do rozmiarów tygrysa, potem do wielkości dinozaura i… nadal rósł!

Nasza rakieta się zmniejszała, więc i jej płozy się skracały. Dom już dawno zniknął, kotek także - zasłoniło ich coś strzelistego, zielonego i szerokiego. Była to trawa, która rosła w szaleńczym tempie, niczym fasola w pewnej w bajce.

Wkrótce zaczęły się pojawiać i rosnąć przeróżne dziwaczne potwory, które ludzie określali jako roztocza, bakterie i wirusy.

Obraz zmieniał się szybko, a jednocześnie na tyle wolno, że mogliśmy przyjrzeć się wszystkiemu.

To zapadanie się w punkt nie było jednak przyjemnym uczuciem, ponieważ oczy karmiły mózg wrażeniami, których mózg nie rozumiał. Spowodowało to powstanie mdłości, które na szczęście szybko ustąpiły.

Do zminimalizowania nieprzyjemnych odczuć przyczyniła się także konstrukcja przedziału obserwacyjnego. Mógł zostać zbudowany jako szklana sfera z widokiem dookolnym — wtedy widok byłby doskonały. Ale Morfeusz wybrał szerokie okno panoramiczne, co ograniczało nadmierny dopływ bodźców wzrokowych.

Zapadanie się w punkt trwało już ponad czterdzieści sekund. Inga była bombardowana tak dużą ilością wrażeń, że oprócz „wow” albo „zobacz, dziadku!” nic więcej od niej nie usłyszałem. Przez całą podróż niemal jej nie widziałem, ponieważ zapadanie dostarczało tak wielu emocji, że i ja byłem tym oszołomiony. Zanim coś zauważyłem, to „coś” już tak urosło, że szybko było przesłaniane przez kolejne rosnące „coś”. Morfeusz nie zdążył jeszcze za wiele powiedzieć, nie było zresztą na to czasu, miałem jednak wrażenie, że wie o wszystkim. Z miną mędrca spokojnie stał i patrzył na ekran.

– Trochę zwolnię zapadanie się – mruknął pod nosem.

Musieliśmy uwierzyć mu na słowo, ponieważ to, co teraz obserwowaliśmy, nie przypominało niczego, co znaliśmy. Szybkość zmian obrazów nie mogła nam nic powiedzieć. No i pewno dlatego moje mdłości ustąpiły.

– Wlatujemy w obszar atomu. Będę chciał wam pokazać coś interesującego.

Odnosiłem wrażenie, że Morfeusz nie raz i nie dwa wybierał tę drogę i że znał ją na pamięć. Zachowywał się niczym doświadczony przewodnik, po raz któryś z rzędu opowiadający podróżnym historię zwiedzanych miejsc. A może każda podróż do krainy snów bywa tak różna, jak różny jest każdy z nas?

Inga nie wiedziała tego, ale ja tak. Wiedziałem, że śnię. Zresztą było to dla mnie naturalne, że Inga jest w moim śnie, a nie ja w jej. No bo gdybym utkwił w jej, to nie zdałbym teraz relacji z tej wycieczki. A Bóg mi świadkiem, że spisałem to dla moich wnuków – a może i całej ludzkości? – na dowód tego, że w snach można podróżować i poznawać rzeczywistość. Jeśli naukowcy potwierdzą informacje, jakie tu przekazałem, będzie to przekonywający dowód na to, że sen nie jest tylko snem. A może jednak było inaczej i oboje z Ingą śniliśmy to samo? Może Morfeusz zabrał nas na wspólną wycieczkę?

Kilka już razy doświadczyłem świadomego snu. Śniłem na przykład, że wielkie grube drzewo zwaliło się na zakład, w którym pracowałem. Początkowo ogarnęło mnie przerażenie, ale szybko uświadomiłem sobie, że przecież to nie mogło wydarzyć się naprawdę. Drzewo jakie rośnie koło zakładu nie ma ośmiu metrów średnicy, a znacznie mniej.

Nauczyłem się później, że trzeba korzystać z takich snów i robić w nich to, co zwykle robi Superman, czyli na przykład latać jak ptak. Wystarczyło tylko odbić się od ziemi, rozłożyć ręce i machać nimi jak skrzydłami. Wtedy już nie miałem żadnej wątpliwości, że śnię.

Miewałem także sny, w których nie byłem pewny, czy to rzeczywistość czy faktycznie marzenie senne! Uważnie przyglądałem się temu, co mnie otaczało i myślałem:

Nie, to nie może być snem, ponieważ wszystko wokół mnie jest zbyt realistyczne!

A jednak był to sen bo się z niego przebudziłem.

— Morfeuszu? Dlaczego widzimy ten nanoświat, jeśli do jego obserwacji potrzeba światła o długości fali mniejszej niż obiekty, które dostrzegamy? — zapytałem. Spojrzałem przy tym na Żelka, ale ona myślami była gdzieś daleko. Stała i patrzyła w ekran jak zaczarowana. Tak samo, jak wtedy, gdy gapiła się na rekiny w akwarium w Antalyi.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.