Pławić się we łzach
Przemijasz
wraz z ostatnim odcieniem światłości.
Odchodzisz w pustkę,
gdzie nie mają prawa istnieć pragnienia.
Mój ubogi czas nie sprzeciwia się
cieniom, które na tym świecie
zasiała twoja dłoń.
Błądzę między rozsypanymi łzami,
szukam poranka, który uśmierzy
nieuleczalną wieczność.
Syci się mną przerwa
w autobiografii, delektuje się obawa,
że świat zmartwychwstanie,
że obudzi się niebo, wskrzeszą konstelacje.
Nie okłamujmy sprzedanych słów.
Pamiętajmy, że nowo poczęta noc
ukrywa za pazuchą
najserdeczniejsze opiłki gwiazd,
że w twoim sercu mieści się
dość blasku, aby ukoił zadraśnięte niebo,
zatracony w sobie horyzont.
Granica, za jaką ukrywa się słońce,
by pławić się we łzach.
Na złość marzeniom
Pożyczyłam ci moje życie — nie zwróciłeś
do tej pory.
Powierzyłam samotność, ty
ją posłusznie zignorowałeś.
Niestety, wszystko, co ludzkie,
jest mi kompletnie obce.
Nieznana jest mi prawda, nieznane kłamstwo.
Czai się we mnie cień, który ogrzewa
pojedyncze myśli.
Powracam, aby drażnić rany,
które pozostały mi po snach.
Jestem, abyś mógł udać się
na krawędź wolności.
Podaruj mi choć raz jedną łzę,
abym mogła kochać się w twoim strachu.
Północne niebo tłamsi mój oddech,
zostawia po sobie raj,
do którego nie chcę wstąpić.
Czy powrócą takie dni, kiedy poranek
był na porządku dziennym?
Czy przebudzi się we mnie gwiazda,
której poszum zagłuszy wołanie o pomoc?
Wiesz, że moje ciało stało się ostatnio
zbyt ciasne dla nadziei?
Czy to szept twój, czy moje serce
bije na złość marzeniom?
Co uchodzi za marzenia
Czy wszystko to, co uchodzi za marzenia,
musi okazać się klęską, tyle że odratowaną?
Czy to, co wkrótce okaże się kłamstwem,
musi leżeć tak blisko wszelkich skarg?
Budzi się we mnie zmierzch, nie kojarzy się
ze snem, nie rozprasza niby senna mara.
Zło, co zalęgło się znienacka w zakamarkach
zbyt zmęczonych ciał, objawi się niby
wyludnione archipelagi, ta niepoczęta gwiazda,
co wciąż szuka twarzy w pękniętym lustrze.
Przyzwyczajona do przesytu łez, oswojona
z dotykiem twoich słów, przeprawiam się
za granicę człowieczeństwa, wyzwalam
w sobie gniew, wyzwalam szept, aby przyśnić
jeszcze raz nieustraszony świt,
aby odnaleźć własne ślady pośród konstelacji.
Odszukałam pośród naiwności tę jedyną modlitwę,
która — zamiast bólu — wręczy nam tęsknotę
za tym, co ludzkie, rychłe i nienarodzone.
Pomyłka w obliczeniach
Istnieje w nas dość życia,
aby to, co nieludzkie, stało się oczywistością.
Jest tu tyle nieznośnej egzystencji,
tyle emocjonalnego bólu, że świt
staje w poprzek rzeki, że wyjałowiony wieczór
nie daje dotyku.
Krnąbrny jest ten przypadek człowieczeństwa,
nierozpoznany pozostaje czas,
za jakim można pójść dalej,
poza zmęczone światy,
poza sprzedane pocałunki.
Nie rozpoznasz we mnie
minionych wieków, nie odróżnisz
miłości od strachu.
W obawie przed najświętszym
uwarunkowaniem tego świata,
karmiąc się lękiem straconych,
przechodzę na drugi brzeg
tej przeludnionej wyspy, gdzie zastaję pustkę,
rozpoznaję wyczerpany paragraf.
Linia życia pękła na pół.
Wieczność pomyliła się w obliczeniach.
Śpiączka
Ocknęłam się pośród wiekopomnych łez,
wciąż zielonych i kwaśnych jak zakazany owoc.
Obudziłam w przepaści twoich dłoni,
zdziwiona i pozbawiona sensu.
Wiem jednak, ten świat nie powróci,
choćbym starała się wyrzec pytań
czysto retorycznych, choćbym umiała
pobłogosławić ciszę zaplątaną w ogień.
Kończy się mój czas, przeżyty w śpiączce.
Prześwieca przeze mnie istota współistnienia,
narzuca się strach, którego formy
dotąd nie poznałam.
Przełamana na pół, rozgoryczona
zbyt długim cieniem, udaję obcość
mojego istnienia, powierzam spojrzenie tym,
którzy nie widzą nic poza własną twarzą.
Kiedy postanowisz przyszyć do ust
najmodniejszy w sezonie uśmiech, uważaj,
żeby nie ukłuć się w palec.
Szept na skórze
To, czego doświadczasz całym ciałem,
to, czego spodziewasz się
o niezwykle późnej porze — jest namiastką
radości, strzępem bólu,
dla jakiego nie opłaca się brnąć zgodnie
z ruchem wskazówek zegara,
dla jakiego można wydumać
bałwochwalczy świt.
Ukryta po serce, po zmiennocieplną kwiecistość,
pielęgnuję w sobie ten utkany z samotności lęk,
dbam o niepewność, której należy się
zasłużona wolność.
Nie sprzedam tego ironicznego spojrzenia
po atrakcyjnej cenie — niech sen
rozpłynie mi się w krwi.
Zamknięta we własnym ciele,
spodziewam się nawrotu samotności,
czekam na szczęście, które tak bardzo
chciałabym przedawkować.
Rewolucja w mojej szerokokątnej głowie
nie zna wyjścia z wszechobecnego marazmu,
nie zna czasu, o jakim mogę
dobrowolnie marzyć, choć twój szept
lśni na mojej skórze.
Śmiesznie nieludzkie
Zanim odkryjesz we mnie
wypożyczone od księżyca lśnienie,
cały senny dorobek, bezsprzeczny czas;
zanim dopatrzysz się litości
na moich ustach, smutku,
dla jakiego można wiele — popatrz,
jak zmienia się krew
w moich plastikowych żyłach, jak rozrasta się
bezpodstawny kres, duma,
dla jakiej można odejść poza granice
światłości.
Niestety, rozpanoszył się we mnie
ciepłolubny zalążek samotności, rozrósł się
piedestał, na którym królestwo
ma moje spopielałe sumienie.
Wykradłam cię przewartościowanym myślom,
uwolniłam z oków szeptu.
Zanim poczujesz ten sam lęk,
zanim doświadczysz lśnienia obcych dróg —
przyśnij mi się obnażony z codzienności,
przyśnij się z rozpostartym sercem,
aby to, co wciąż obce, pozostało śmiesznie nieludzkie.
Ściskam cień twojej łzy,
skazę po jutrzejszej oazie.
Przykładam pocałunek
Przykładam ciało do twojej nieprzypadkowej duszy.
Przytwierdzam pocałunek do ust,
tak chciwych w swoim pięknie.
Całe dzisiejsze niebo kojarzy mi się
z kolorem twojego serca,
pokornie rozpostartego ponad światem.
Cały dzisiejszy niepokój ofiarowuję
twojemu milczeniu, embrionowi przyszłości.
Nie, nie chcę otwierać oczu,
dobrze jest mi w tej śpiączce.
Tak do bólu dobrze czuję się w wypożyczonym jutrze.
Twój cień jest zmęczony światłem,
usta nie nawykły do spotkań z bólem.
Składam moje życie do twoich stóp,
podarowuję złudzenie, dla którego opuszczę
pięć kątów wydrążonej głowy.
Kolejny dotyk rozpuszcza się w chłodnej krwi,
kolejne muśnięcie powoduje piękny strach.
Pomyliły mi się kontyngenty, pomieszały
spojrzenia, zanurzone dotąd w odmętach
twojego ciała, zadedykowane nieparzystej śmierci.
Opowiem ci muzykę
Przybliża się embrion snu. Zanurzam się
pośród kłamstwa niby zmęczony
wiecznością pustelnik.
Wyśniony zbyt pośpiesznie sens egzystencjalny
przypomina ból, tylko okraszony
znoszoną literą, wydmuszką słów.
Pielęgnuję w sobie głuchoniemą noc.
Świt, niewidomy od urodzenia, przemieszcza się
przez resztkę człowieczeństwa,
pokonuje sny, w których roi się
od życiodajnych ornamentów.
Cóż mam uczynić, kiedy śpiączka
przeobraża się w niepewność,
która pozbawi nas swobody, porzuci znaczenie?
Przypominam sobie ulubioną apokalipsę,
wspominam wrzosowiska, gdzie pasł się dotąd
mój rdzawy smutek.
Chodź, opowiem ci muzykę, której nie brakuje
moim nawoływaniom o rzeczywistość.
Zraniona oddechem
To, co sprowadza się do jedności,
przynosi ciszę, tylko martwą.
To, co daje blask fałszywego słońca,
kojarzy się z inicjacją, ale międzygalaktyczną.
Moje serce, wykradzione twoim dłoniom,
przypomina o sobie złowieszczym milczeniem.
Zostały mi po tobie
dwa zbyteczne wykrzykniki,
parę przecinków,
tylko jeden znak zapytania.
Odkąd zabrakło mi wielokropka,
wszystkie odpowiedzi utraciły swoje pytania.
Gasnę, bezsensownie dogorywam
pośród rozżarzonych znamion, wciśnięta
w twoje znikome usta.
Przyzwyczaiłam się do epoki, która obiecuje
zbyt wiele znikomych świeczników,
rozgadanych nocy.
Kiedy to gwiazda staje w poprzek słów,
kiedy konstelacje opadają na przeciążone powieki,
przymierzam zachłannie twój uśmiech —
pasuje jak ulał, wiesz?
Zraniona twoim oddechem,
przezwyciężam w sobie tę noc,
której chciałabym się wyrzec.
Jakaś myśl
Wszystko wstąpiło w moją prywatną
strefę ciszy. Wszystko, co mi się należało,
przybrało formę zróżnicowanego światła.
Przybita do ściany, przygwożdżona
konstelacjami do zbyt ubogiego nieba,
tłamszę w sercu nadmiar litości,
przesyt współczucia, których tak mi żal.
Uszczypliwie rzecz ujmując,
z każdym kolejnym wyrokiem
przybywa mi więcej zjednoczonych peregrynacji,
zadurzonych w sobie wolnych miejsc.
Malinowe chwile wypełniają
moją czujność, przy użyciu słów sprawdzają,
czy istnieje we mnie jeszcze jakaś myśl.
Tym niewydarzonym przypadkom
można jedynie przyprawić ciekawszy
uśmiech, zapoznać z lękiem, który tu się ostatnio
rozgościł na dobre.
Przepełniona twoim buńczucznym smakiem,
otoczona pieszczotliwym zapachem, kołyszę się
na wietrze niby źdźbło, niby pocałunek
zerwany zbyt pochopnie.
Znajome życie
Przyniesiona przez jasnozielony wiatr,
który — zamiast nadmiernych słów — zsyła sercom
nieprzyzwyczajone do klimatu westchnienia,
zaplątane we własne światło
pokorne zjednoczenie.
Oprócz pojednawczego zetknięcia zmysłów,
szanuję bezsenny bieg tej planety,
troszczę się o znikomy ochłap nadziei,
wspominam pustkę, która wypełniała mój ból.
Senność, wzniesiona z tej samej nocy,
przyszpilona pocałunkami do ściany
z purpurowych chmur, tętni znajomym życiem,
trzepocze się w stulonych dłoniach
niby ziarenko wykradzione pustyni.
Rozbieram się — tak nagle, niespodziewanie —
do twojej pieszczoty, dedykowanej
łakomym wzgórzom, nienasyconym dolinom.
To, co wciąż powraca, jest milczeniem,
tylko zbyt namiętnym,
aby ukoić niepewność względem przyszłości,
aby uśmierzyć pocałunek
zadany twoimi czerstwymi ustami.
Skazany na ciszę
Oczyszczona twoimi szkarłatnymi łzami,
pokonana światłoczułym dotykiem,
kołyszę się na granicy
między światłem i wolnością.
Moje serce, które wciąż nie dowierza
własnym oczom, delektuje się
chłodną, cienką skórą twoich nadgarstków.
Mój lęk, pielęgnowany przez tyle lat,
przemienił się w mur, który nie przepuszcza łez.
Mroczny Mesjaszu, podejdź bliżej,
pokażę ci w zwierciadle mojego spojrzenia
twoje najczystsze piękno,
twój nowo wniesiony raj.
Wiem, że twoim przeznaczeniem
jest samotność. Wiem, że nie będzie mi dane
poczuć na szyi twojego oddechu,
twojej woni przypominającej
cynamon i pomarańcze.
Niestety, jestem tutaj, aby odbyć
tę ponurą wędrówkę po bezkres.
Ty zaś pozostaniesz, skuty nienawiścią
niby grubym łańcuchem, skazany na ciszę,
skazany na ból mrocznych myśli.
W pękniętym lustrze
Znoszone stopy wiodą mnie
na najwyższe szczyty, pomiędzy światła,
od których roi się dzisiejsza bezpłodna noc.
Potulne kłamstwo, choć tak przewrażliwione,
przypomina o bólu, który zostawiłam ci
wczorajszego wieczora.
Ocknij się z naszego snu, pokaż mi drogę,
na której nie odnajdę
twojego świeżego odbicia
w pękniętym lustrze.
Chodź, zbliż się do moich myśli, poznaj ich smak,
delektuj się cienką skórą.
Powrócę, zanim księżyc zaprzyjaźni nas
z całkiem nowym zmierzchem.
Po mojej miłości pozostała garść
smutnych dźwięków, nienasycona ballada
bez zbędnych słów.
Kiedy już ocknę się po drugiej stronie
wszechświata, nakarmię obawę
moją czczą duszą. Otulmy zmysły
zbyt cienką krwią, obejmijmy serdecznie
ostatnią spadającą gwiazdę.
Przynoszę ci strach, którego się nie wyrzekniesz.
Znalazłam oazę, która stanie się
naszym domem, naszym rajem.
Najpiękniejsze piętno
Wytłumacz mojej przyszłości,
że najjaśniejsze gwiazdy rodzą się
o poranku.
Udowodnij mojej samotności,
że to, co niezbadane, nie do końca musi
pozostać nieludzkie.
W moich plastikowych żyłach płynie
pod prąd zbyt duża dawka nadziei,
jałowy zalążek strachu.
Nie chcę, żeby ten zaginiony wszechświat
odnalazł się na moim strychu.
Podnoszę z czułością ostatnią w tym sezonie łzę,
odnajduję ciszę, której nie przekrzyczy
wołanie o pomoc mojej winy.
Lśnienie w moim sercu nie wygra walki
o kolejny zakazany owoc.
Byle jak ustalony czas może jedynie
przynieść obawę, że to, co boli,
jest najpiękniejszym piętnem.
Nie uciekaj przed cieniem, jest dowodem
na twoje istnienie.
Modlitwa bez adresata
Istnieje we mnie taka noc, której światło
zabija najśmielsze gwiazdy.
Zakorzenił się we mnie taki świt,
który nie wygra walki o nowy dzień.
Znów okłamał mnie kolejny grzech.
Zbezcześciła mnie porażka, dzięki której
odnalazłam źródło wolności.
Wciąż porównujesz mnie
do niedokończonej pokuty,
wciąż doprawiasz mi archanielskie skrzydła.
Jestem rozgoryczona zbyt wczesnym życiem,
dokucza mi ciężar nieba.
Dźwigam resztkami sił ten balast,
uczę się na pamięć tabliczki mnożenia,
aby móc odmówić w każdym momencie
najserdeczniejszą modlitwę bez adresata.
Powierzona niebu
Mroczny Mesjaszu, czy przeminie
w nas noc, którą wykradliśmy ciemnościom
naszych serc?
Czy skończy się ból, zasiany tutaj
dobrowolnymi łzami?
Oboje jesteśmy rozgoryczeni doskonałością
świata, oboje nie rozumiemy,
jak wiele prawdy potrzeba,
aby uwolnić kłamstwo.
Wierzę, pewnego wieczoru zalśni
w nas całkowicie nowe słońce,
przebudzi się samotność,
dla jakiej wykradniemy wszystkie spojrzenia,
wszystkie zbiorowiska gwiazd.
Na razie jednak czekam, wtulona
w objęcia przyszłości, powierzona niebu,
które płynie u naszych stóp.
Warto zapamiętać, ile kalendarzy potrzeba,
ile zegarów, aby obłaskawić
to końcowe odliczanie, aby uratować milczenie,
które zalęgło się we wszystkich lustrach.
Mroczny Mesjaszu, zaopiekuj się
moim cieniem — będzie mu dobrze
w twojej popielatej duszy.
Martwe światło gwiazd
Mroczny Mesjaszu, ile dobra mieści się
w twoim cieniu?
Ile smutku musisz zrozumieć,
aby dostrzec słońce u stóp horyzontu?
Nie błagaj o kolejny rozdział
tej niedokończonej autobiografii,
nie proś o złudzenie, które nakarmi lęk.
Wyczerpana nadmiernym sensem,
przejaskrawiona niby wiosenny firmament,
chciałam odszukać drugą stronę światła,
które mogłoby wnieść ból
w codzienność.
Nie, nie chcę udawać,
że twoje spojrzenie, spowite purpurową mgłą,
próbuje odszukać spokój
w moich pocałunkach, usiłuje przygwoździć
melancholię do ust.
Mroczny Mesjaszu, zgódź się,
abym poznała piękno twojego szeptu,
abym posmakowała wiary w to,
co już tu nie istnieje.
Z rozmysłem nadaję skazę twojej duszy,
przyprowadzam gwiazdy, pławiące się
we własnym martwym świetle.
Cynamon i pomarańcze
Mroczny Mesjaszu, odkąd odszukałam
pobocze wiodące do poranka, odkąd pojęłam,
ile snów potrzeba, aby oswoić przyszłość —
marzy mi się twoje serce,
ciepłe, wygodne i przytulne.
Wiem jednak — w twoich oczach czai się
przesycony bólem blask,
którego nie sposób zaspokoić
najcichszym szeptem, najpiękniejszą myślą.
Zanim powrócisz, zdążę wyśnić
całą przeszłość. Zanim nadejdziesz,
moje smutne pocałunki przykleją się
do rozwartych warg.
Nie, nie przyznawaj racji teraźniejszości —
wiem, że uroiła sobie ciąg dalszy.
Moje puste światło wciąż szuka odbicia
w szkarłatnym cieniu, potrzebuje miłości,
aby opowiedziała przypowieść
bez szczęśliwego zakończenia.
Nie, nie chcę twojej wolności — brak mi tylko
zapachu, woni przypominającej
cynamon i pomarańcze.
Twoje czarne serce
Jestem,
wciąż przeciążona ciszą, pogrążona w prawdzie.
Moje myśli, haniebnie spopielałe,
czają się między spadającymi gwiazdami,
pławią w ich dumnym blasku.
Chciałabym, abyś zadedykował mi
krztynę spowszedniałego zetknięcia naskórków,
żebyś powierzył płomień,
który ukrywasz w swej przepastnej piersi.
Pokochałam wszechświat,
w którym mieszka twoje czarne serce.
Przygarnęłam twą obecność do zużytej duszy.
Czuję, tak zawzięcie czuję twoje odbicie
w stłuczonym zwierciadle! Lecz rozumiem,
to tylko niepowtarzalna pomyłka.
Ogarnięta pasją, rozgoryczona zrozumieniem —
łaszę się do twojego nagiego sumienia,
przytulam do snu, poczętego tylko dla mnie.
Niemożliwe, żeby czas ruszył pod własny prąd.
Niemożliwe, żeby wszystkie gwiazdy
stały się łzami na twych policzkach.
Najpiękniejsze pożegnania
Nie ma końca nieśmiała pustka, naznaczona
twoim jutrzejszym wytchnieniem.
Trwa rozłożysta noc, którą pragniesz
powierzyć najpiękniejszym pożegnaniom.
Szukam pośród pobliskich gwiazd tej,
która rozjaśni zmiennocieplne noce,
kiedy moim zmysłom tak brakuje
twojego przesytu.
Do bólu pyszny jest zmierzch,
gdy łzy zderzają się ze sobą,
kiedy rozkojarzony dotyk nadaje kształt duszy.
Czekając na powrót wieczności,
odpoczywamy pod kwitnącą jabłonią,
złączeni splecionymi sercami.
Nasze wrzące cienie mieszają się
z tym rzucanym przez płomień.
Spijając z twych ust późniejsze pocałunki,
rozkoszując się chłodem popielatej skóry,
podziwiam rozpanoszoną namiętność,
podziwiam słońce, które kręci głową
z niedowierzaniem.
Ciesząc się śladami twoich palców
na moich łzach, ciesząc się twoimi dłońmi
na sumieniu — przemijam bez skargi,
staczam się do stóp nieba, gdzie czeka
na nas szczęście, nakreślone twoim oddechem,
twoim bezcennym smutkiem.
Pierwszy wiosenny deszcz
Moja odroczona pokuto,
skrucho przeznaczona komuś innemu — odwiedź mnie,
gdy niegodny zaufania czas przebrnie
na naszą stronę świata, gdy niewarta spokoju,
bezceremonialna niegodziwość zanurzy się
w słodkim oceanie pokory.
Mroczny Mesjaszu, czy jesteś tu,
aby rozmawiać aż do rana z wieczornym niebem,
naznaczonym kształtem twojego serca?
Czy jesteś, żeby skarcona łza
nie przypominała więcej przyszłości?
Wiem, kolejne słowa nie pasują do moich ust.
Wiem, że pozostałe myśli nie dotyczą światła.
Nasze łzy, przelane w imię snu,
niedoświadczone niby pierwszy wiosenny deszcz —
są nieparzystą jednością,
niedopasowanym elementem.
Nocne niebo, rozebrane boleśnie aż do naga,
kusi nasze modlitwy bez adresata,
drażni pustkę, która nadaje imiona myślom.
Czy słońce zdąży wzejść, zanim ukruszy się łza?
Czy odzyskamy wszechświat, jeśli wina
znów będzie po naszej stronie?
Cieniolubna namiętność
Mroczny Mesjaszu,
słodko-kwaśne są twoje łzy tej nocy.
Uroczy jest smutek, przepełniający chłodne serce.
Wiem, że nie powrócisz,
zanim przeminie ostatni szept
z moich poplątanych ust,
zanim skończy się sen, który nie obiecuje
lepszego świata.
Zanim nasze narowiste dłonie
wywęszą świeży dotyk, zanim usta
po omacku odnajdą chwilowy pocałunek —
wskrzesimy piękno w zespojonych zmysłach,
udamy się poza krawędź
chorego na śmierć cienia.
Przyszpilona do twojego serca
cieniolubną namiętnością, odnajduję
w ustach gwiazdę,
jakiej odebrano samotność,
jaką ogołocono z resztki blasku.
Nie chcę żyć na przekór wolności,
na złość zadrze w twoim powietrzu.
Dzisiejsza noc kojarzy mi się z lękiem,
który sycę kolejną mijającą sekundą,
ciężkim westchnieniem wiatru.
Ukryty czas
Mroczny Mesjaszu, chcę obudzić się
w twoim śnie.
Wyjrzeć przez okno i ujrzeć wędrujące konstelacje,
zobaczyć kradzione światło
zbyt nieśmiałego księżyca.
Miasto oddycha dziś
naszą obopólną samotnością,
niebo przymila się do nagich słów.
Zagubiony w sobie raj, niedawno otwarty,
nie przynosi oczyszczenia,
nie daje modlitwy,
którą mogłabym solennie powtarzać,
odnajdywać ukryty czas.
Odkąd pokochałam w tobie
płonące serce, odkąd odkryłam pokłady strachu —
mój świt stał się jawą,
przypadkiem opowiedzianym
zbyt roztropnie.
Mroczny Mesjaszu, zbliż się
do mojego wyświechtanego życia,
rozpoznaj we mnie pustkę,
jakiej nie mam komu podarować.
Słyszę, jak twoje serce powierza się
wędrówce poza bramę czyśćca,
jak odległość — wciąż ci powierzona — staje się
krótsza niż pierworodny sen.
Oszukaj dotyk, oszukaj pocałunek —
świt zastanie nasze poplątane ciała,
naszą wynaturzoną, lecz jakże szczerą tęsknotę.
Granica teraźniejszości
Odnalazłam cię w moim śnie,
wypożyczonym prosto od pobliskiego słońca.
Odszukałam pośród zmęczonych łez,
między pocałunkami,
które dziś zdobią nasze usta.
Wiem, że byłam dotąd skazana
na nieparzysty zmierzch, wyrecytowany
niechlujnie przez obłąkany księżyc,
okryty mgiełką purpurowych gwiazd.
Na samym wstępie napisałam
naszym sercom wylewne epitafium,
godne wartości, którą dźwigamy
poprzez przerysowaną czasoprzestrzeń.
Mroczny Mesjaszu, pozwól mojemu światłu
odpocząć w twych objęciach,
zgódź się, żeby odblask nadziei
zagnieździł się w świeżo wzniesionym sercu,
pośród marzeń, za jakim chcę przejść
na drugi brzeg tej przepaści.
Bujny płomień zmierzchu muska
naszą napiętą skórę, wkrada się
między ciszę a przeszłość.
Wraz z namiętnością kwitnie w nas
szkarłatne niebo, nieboskłon obnażony
z resztek cierpliwości.
Zakochaj się w moim oddechu,
w mojej sromotnej pokucie,
za jaką udam się za granicę teraźniejszości.
Pobliski krzyk
Chciałabym rodzić się i umierać
w twoim najserdeczniejszym pocałunku.
Chciałabym zasypiać i pozbywać się wiary,
podobnie jak noc,
która nie spodziewa się
przymusowego poranka.
Nasze szepty łączą się
w pary, łzy roztrzaskują z impetem
o szatę na twej rozłożystej piersi —
czy wzniesiesz dla mnie osobne życie,
tak do bólu łaknące ciepłego wiatru,
zakochanych w sobie żonkili?
Nie chcę rewanżować się światu
pobliskim krzykiem; nie przyznaję się
do nawoływania o pomoc.
Pragnę zasłużyć sobie na twoją litość,
na twój gniew, tak bardzo do siebie podobne,
lecz tak osobne.
Rozmodlona do granic
tego wyblakłego życiorysu,
rozgoryczona uśmiechem wykradzionym
z twojej duszy — przysiadam na parapecie,
u wrót otwartego okna.
Mam stąd widok na nieludzką ciszę,
na strach, do którego pragnę
się przyznać.
Opuszcza mnie wątpliwość,
że łączy nas przepaść, jednoczy pustka,
za które opłaca się narodzić
na próbę.
Kształt miłości
Nie wypełni się moje westchnienie,
dopóki czas — wstrętny hipokryta —
nie nauczy się bezszelestnie
stawiać kroków.
Nie wyrzeknę się istnienia,
zanim życie — hipochondryk — nie uratuje się
uśmiechem, który rozjaśnia niebo
jak twoje piętno.
Falują na świetlistym wietrze pocałunki,
pląsają dłonie, brodzące w zielonym dotyku,
nadające kształt miłości.
Jest w nas dość ciepła, aby opowiedzieć
przyszłość o szczęśliwym zakończeniu.
Mogę jedynie patrzeć z daleka,
jak gwiazdy łączą się w pary,
jak zderzają krople deszczu.
Przepełniona senną rozmową,
szukająca wrzosowisk, na których mogę
wypłakać mój strach — przyznaję się
do zbyt delikatnych myśli,
do nienagannej teraźniejszości,
aby to, co nieludzkie, przeminęło
za jakże ulotną granicą cienia.
Życie na pół
Pretensjonalne są te drzwi,
które ktoś serdeczny
ograbił z klamek.
Paradoksalne jest okno, którym wyfrunął
ostatni w tej epoce
jasny dzień.
Pławię się w martwych łzach,
oddzielam pieczołowicie zmysły
od namiętności.
Ukojona blaskiem twoich świętych
marzeń, zaspokojona czasem,
który dziś nie należy do nikogo —
chciałabym porozmawiać ze ścianą,
wymienić kilka jałowych zdań
ze łzawym sufitem.
Przybliżam się do myśli
w twojej rozkapryszonej głowie,
zbliżam do krawędzi, poza którą
nie ma już pustki.
Czy to ty osierociłeś
mój wczorajszy sen?
Czy to ty podzieliłeś moje życie na pół?
Końcowe odliczanie
Z moich zamaszystych myśli wynurza się
bezpretensjonalna zazdrość
o rzetelne zmartwychwstanie.
Spomiędzy warg ucieka
uosobiona myśl, że to, co bezludne,
nie musi kojarzyć się
z osamotnioną wolnością.
Miłość znów bawi się
w końcowe odliczanie, jej imię kojarzy się
z piekłem, które rozbestwia się
w twoim rozpostartym umyśle.
Oswajam przepołowiony język,
kończę się wraz z szelestem
nadgorliwych gwiazd;
czy przyniesiesz moim ustom
kilka dziewiczych monosylab?
Nie przychodź zbyt wcześnie, muszę
zapomnieć o przyszłości.
Piedestał, na którym dogorywa
mój nieszczęśliwy cień, kruszeje
w dłoniach, rozpada się na skrawki
i łzy, aby dodać ciszy sumieniu,
aby zaopatrzyć ból w perlistą wdzięczność.
Zakochany samotnik
Najdłuższe słowa przeistaczają się w kamień,
którego nie skruszy żaden czas.
Myśli mylą mi się
z wołaniem o pomoc.
Dotyk, wciąż namiętnie bolesny,
ociera moją duszę z mdłej mgły.
Świt nie daje siły, by spokojnie, krok po kroku
stawać się pięknem, spojrzeniem
prosto w melodię, którą nuci pod nosem
zakochany w sobie samotnik.
Czy to, co dźwiga fundament raju,
jest tylko suchą winą, przekabaconym jutrem,
któremu ktoś przetrącił jasność?
Balansuję na granicy
między nadzieją a tęsknotą, owijam się
twoim szeptem niby rozmarzona
w swym bólu noc.
Aby dogonić łzy, aby sprzedać strach
oszukany przez naiwność, wyobrażam
od niechcenia sławetną samotność,
jej zbyt rozpostarte usta,
roznegliżowane serce.
Obudź pod moimi powiekami
czerstwy obłok snu, wskrześ blizny,
które zwieńczą twoją przerwaną autobiografię.
Odkąd spadła najwyższa z gwiazd,
srebrne oko księżyca uśmiechnęło się,
konstelacje zachłysnęły się ciemnością.
Zbyt piękne łzy
Mrok pochłania twoje zbyt piękne łzy.
Ciemność przywłaszcza sobie prawo
do twojego istnienia.
Gwiazdy postradały resztkę zmysłów,
śmieją się buńczucznie
z naszych prób przeżycia.
Odkąd wyruszyłam na pożegnanie z niebytem,
odkąd utraciłam prawo do własnych wspomnień —
opuszczone serce przyjęło się pięknie
na mogile ze snów.
Wiem, lśni w tobie naiwny poranek,
którego uśmiechu nie odwzajemnia mój świat.
Tak, jest we mnie strach, którego nie zna nikt,
kto nie poznał smaku skażonych myśli.
W mojej nadwyrężonej duszy mieści się
grzech nieśmiertelny,
którego nie potrafię się wyrzec.
Kiedy już przełknę krwawą łzę,
na piedestał wdrapie się mój stróż —
szkarłatne skrzydła nie zaniosą go do nieba.
Będzie spoglądał, jak ostatni człowiek
wyrzeka się wolnej woli, jak płonie
fundament raju, jak cisza ogarnia wszystkich,
którzy zwątpili w swój krzyk.
Zaśnij spokojnie, mój kochany Boże,
nie zapominaj o swych łzach,
nie giń pośród zwęglonych sumień,
pośród snów, od jakich nigdy się nie uwolnimy.
Pierwszy oddech jesieni
Przepiękne chwile mają zwykle początek
w zwichniętych łzach.
Przecenione kłamstwo nie kojarzy się
już z lękiem, który kołysze nas do snu,
pieczołowitego niby pierwszy oddech jesieni,
niby zatracona w sobie litość.
Dziś na cokół nieba wzlatuje słońce
ograbione ze światła, pozbawione serca,
które zwykło pieścić nas ukradkiem.
Odkąd piszę ten grafomański testament,
mój strach nie chce zakwitnąć,
zmysły utożsamiają się z własnym milczeniem.
Nie mogę zaprzeczyć, zakochałam się
w tutejszym wieczorze, pogrążyłam
we wspólnej osobliwości.
Lśnij, najmniejsza z gwiazd.
Śpiewajcie, najznakomitsze usta
tej wyuzdanej planety.
Jest w nas dość peregrynacji,
żebyśmy mogli spocząć na grzbiecie nocy
i przysiąc, że znajdziemy szczęście
na tutejszym wysypisku, odzyskamy raj,
w którego stronę może lśnić
nietrwały rozrachunek sumienia.
Nienapoczęte drzwi
Pragnęłam oczyścić serce z naleciałości,
z pokładów nieprzydatnego sumienia.
Usiłowałam pogodzić się z własną krwią,
tak boleśnie suchą,
powierniczką pomiętych płuc.
Zamiast zniechęcenia i trwogi przybyły
zatroskane chwile, które wykradły ciszę
naszym łzom, rozebrały dusze
z niepotrzebnych w tym klimacie ciał.
To niemożliwe, że zupełnie zabłąkany świt
może przynieść więcej złego niż dobrego.
Nierealne, że wyjałowiony wszechświat
umyka spod naszych kolan,
bawi się z nami w niedokończony życiorys,
w nawykłą do bólu serdeczną ranę.
Wiem, pozostanie mi pamiątka
pod postacią załzawionej autobiografii,
przypominającej zachłannie wyszczerbiony trotuar,
poprzez który lgną do światła
moje czarne dłonie.
Nie chcę, aby krótkotrwałość wdarła się
do raju przez szeroko otwarte okno.
Drzwi pozostaną okrutnie nienapoczęte.
Przyszpilona do krzyża
Powróć, zanim uczyni to za ciebie
blaknący pośpiesznie czas.
Ocknij się, kiedy światło wtargnie
do cienia w zalążku serca.
Wzruszenia gwiazd sycą się czcigodnym słowem.
Miłość, nakarmiona lękiem
ostatniego serca, pierzcha między zdania,
pomiędzy skojarzenia, którym tak daleko
do miłosnych wyznań.
Brodzę pośród niepoczętych
pielgrzymek, dźwigam w ustach
niestworzony dotąd blues.
Rozpięta na czarno-białych włościach,
przyszpilona do twojego krzyża — milknę,
ustępuję miejsca krzykom
rozdzierającym gardło.
Płonie we mnie odbicie twojej twarzy,
rozprasza się sen, który miał być
obietnicą czegoś wspanialszego.
Znów wyruszam w bezterminową drogę,
pogrążam się w bólu, który syci
łzy na moim człowieczeństwie.
Muśnięcia słów
Co się wydaje światłem,
w rzeczywistości jest czarną rzeką,
tylko pozbawioną własnej wody.
Co przypomina życie,
stanowi wyłącznie mrzonkę,
tylko niepotwierdzoną przez codzienność.
Nie chciałam ocknąć się
w twoim świecie — nadeszła jesień,
zabierając mi twój słoneczny oddech.
Smutne są poranki, pozbawione
twojego szelmowskiego uśmiechu.
Nie, nie czuję na skórze muśnięć słów.
Nie, nie widzę światła, które podsycasz
w swoim nieocenionym pięknie.
Zbliżam się do końca
kolejnego poematu — co Bóg miał na myśli?
Twoja dziecinna nadzieja
śni się moim bezludnym nocom.
Twój infantylny uśmiech budzi łzy
w oczach niechcianych.
Nie umiem powrócić, nie umiem marzyć
o zbyt odległych ludziach.
Pokusa budzi we mnie pasję,
której nie ustąpię miejsca.
Monosylaby
Jestem światłem, które nosisz za pazuchą.
Jestem przywidzeniem,
jakiego najmniej się boisz.
Moje rozpustne myśli wciąż dotyczą
jednej drogi — autostrady
prosto do sedna płonącego nieba.
Przybliż się, rozpoznaj w moich oczach
swoją własną historię,
zadedykowaną duszy.
Iskrzy się we mnie czas, falują
na wietrze wiekopomne chwile.
Kłamstwo, zasiane dotykiem, mnoży się
niby codzienna modlitwa,
niby ufność, w imię której zbuduję
ten mur na nowo. Wzniosę ścianę, odporną
na łzy i światło.
U jej stóp będziemy czekać,
aż ocknie się w nas życiodajna pasja.
Nie lubię, nie chcę przedzierać się
przez te wszystkie latarnie,
poprzez ich cienie, między ukrytymi
pod językiem słowami przysięgi.
Wzbiera we mnie fala
pokrzepienia — poranek, boleśnie jadalny,
rozpada się na monosylaby.
Pięść twego serca
Nie pomiń ani jednej swojej łzy.
Nie wyrzekaj się jutra,
ponieważ pozostał ci tylko
szkarłatny uśmiech.
Jestem tutaj, by oswajać człowieczeństwo
w ostatnim sercu w tym klimacie.
Zderzają się boleśnie nasze sny,
niesie się płacz tak podobny szeptowi
ciężkostrawnych nocy.
Jesteś dostatecznie milczący,
aby zrozumieć puentę tej niekorzystnej bajki.
Płacze w tobie słońce,
zadurzone we własnym cieniu.
Odbieram mu ostatni promień,
niech będzie podporą,
gdy wybije przyszłość.
Nasze myśli wpadają na siebie,
kolidują w sposób bardzo nietaktowny.
Słowa, uosobienie łez, płoną
w zaciśniętej pięści twego serca.
Zanim zatańczę do pieśni żałobnej,
zaświeci we mnie księżyc,
rozkapryszą się gwiazdy, wszystkie
do siebie podobne, wszystkie tak samo
przerażone świtem.
Niewinny świat
Przeistaczam się w wypłowiały ton,
winę rozpiętą pod baldachimem raju,
pod gwiazdami u twych stóp.
Przemieniam w zatracony zbieg wydarzeń,
w myśl kołyszącą się bezwładnie
niby sen o tobie.
Czuję na cienkiej, zmęczonej czasem skórze
wypalone ślady po łzach, czuję pokutę,
która przepełnia twoją twórczą moc.
Jestem pustką, jestem pozostałością
po różnicy między cieniem a nocą.
Czy umiesz zobaczyć, ile bólu mieści się
w moich oczach?
Dostrzeż na nagich ustach ostatni zryw pocałunku,
ostatni podryg pominiętego słowa.
Zanim przepadniesz za granicą bełkotu,
wznieś się
poza wyszczerbioną krawędź poranka,
ponad moje serce,
przyszpilone do popękanej szyby,
zniesmaczone kolejnym ciepłym uczuciem.
Poczuj pod powiekami ślady zwaśnionych tęsknot,
poczuj całym sobą ten niewinny świat,
skazany przez nas na dożywocie.
Identyczny czas
Wszystko, co przybyło tutaj zbyt pochopnie,
jest zamkniętym rozdziałem tejże rewolucji,
walki o oznaczony byt.
Pustka, która zaplątała się w tutejsze ścieżki
do czyśćca, przepełnia mnie swoją siłą,
karmi duszą, którą ktoś mi kiedyś wykradł.
Płonie w moich palcach identyczny czas,
rozbestwia się ogień, jaki nie sięga
poza granice wysokości, poza bezkształt wiatru.
Znów upadam tylko po to,
aby móc się podnieść.
Ponownie mój umysł zjadły niepożądane myśli,
rozproszone ramiona, nieprzyzwyczajone do powietrza.
Czuję, zmartwychwstaje we mnie lęk
o to, co nieludzkie i wciąż bardzo obce.
Odblask twoich zmysłów rezonuje w moim śnie,
przeistacza się w mądrość, z której każdy jest gotów
czerpać własną korzyść.
Milczące twarze
Wszyscy tu obecni są złudzeniem,
porzuconym na pastwę życia.
Wszyscy przypominamy garbate sekundy,
wymykające się z naszych zaryglowanych ust,
uwalniające z milczących twarzy.
Płomień niedokończonego pocałunku
przysiadł na sercu, porozrzucał wokół siebie
niepotrzebne łzy.
Kręci się wokół nas ta niejasna planeta,
ta góra lodowa, drążona uparcie
przez twoje hałaśliwe serce.
Przytul ten jeden raz moją zielonooką
melancholię, obiecaj jej bal, na którym zabraknie
nagle muzyki. Jątrzy się we mnie rana
zadana znikomym dotykiem,
kończy się dzień, który mógł przynieść
błaganie o litość.
Nie karm dłużej moich łez, nie podsycaj cienia
na dnie wewnętrznego konfesjonału.
Nie boję się łez
Pod skórą szemra uwięziona dobrowolnie dusza.
Pod warstwą siły sączy się ciało,
z jakim nikt nie chce mieć do czynienia.
Zakorzenił się we mnie
twój rokroczny testament, powierzchnia jutra,
zarysowana świeżą łzą.
Kręcę się wokół mojego wszechświata,
wśród gwiazdozbiorów, którym ktoś
wyłamał ostatni podryg światła.
Wiszę na granicy jasności i bólu,
doganiam poranne zorze, rozsiane tutaj
twoją garścią, twoimi wargami.
Spazmatyczna noc nie kojarzy się już
z przekształconą jawą, wirują wokół mnie
okręty zaginionych fundamentów.
Nie chcę, nie mogę przydarzyć ci się kolejny raz.
Musi wystarczyć ci mój powierzchowny uśmiech,
detal, który przerasta ciszę.
Nie boję się łez,
są zbyt piękne, aby zadać cios.
Być kimś więcej
W moim białym sercu tkwi
dostatecznie wiele zaostrzonych gwiazd,
żeby obudzić skruchę w tych,
którzy nie unikają fundamentalnej ideologii,
którzy pławią się w cieple
kłamliwych słów.
Rodzi się we mnie
niepoprawna lekkość czasu,
przekształca się echo, które kiedyś
mogło być chaosem.
Niecierpliwe są poranki, kiedy —
zamiast płowych znikomości — rozwija się
w nas szkarłatna wstęga, będąca pamiątką
po poczciwej skromności,
po kilku słowach, co wydostały się
z przepaści serca.
Nie skazuj na śmierć swoich marzeń,
nie baw się nadzieją,
która przecież również chciałaby być
kimś więcej.
Zanim przyznasz się do skargi,
przywdziej uśmiech, nienapoczęty
w swym pięknie, w swej uniżoności.
Powtórzony czas
Nie chcę, aby powtórzony czas
przywłaszczył sobie prawo do mojego istnienia.
Nie chcę, aby naturalna cisza wdarła się
do gardła i stanęła ością.
Pleni się w nas smutek, tak ładnie
dopasowany do barwy dzisiejszego nieba,
tak zgrabnie wpasowany w tłum.
Wiruję pośród obcych ciał,
lawiruję między wzdętymi sumieniami.
Strach przed przeszłością niesie mi
zachłanność, z którą nie wstydzę się
wyjść z domu. Nie mów, że lęk
przed wysokością oznacza, że na zawsze
pozostanę tu, na ziemi,
wśród czerstwych śladów wieczności.
Tak trudno przyznać się do przyszłości,
kiedy jutrzejszy dzień zadedykowany jest
komuś innemu.
Umieram pośród niestworzonych intencji,
pośród blasku, naniesionego na czoło
twoją dłonią. Boli mnie pustka,
doskwiera wiara w to, co na zawsze pozostanie
nieludzkie.
Kropla wiatru
Błyszczy we mnie niezmiennie czysta noc.
Lśni we mnie łza, wykradziona
zasmuconemu księżycowi.
Chciałabym udać się zbyt daleko,
żeby moja epoka pozostała pamiątką
z podróży dla szczególnie zachłannych.
Nie udawajmy, że piękno wciąż udaje
powszechność — wszystkie moje gwiazdy
lśnią, jakby nic się nie wydarzyło.
Z nieba sypią się anioły,
pijane i cuchnące potem.
Słyszę, jak o sumienie roztrzaskuje się łza,
jak mój strach staje się marionetką
w niewłaściwych rękach.
Proszę, usłysz nawoływanie wieczora,
nocy proszącej o własną gwiazdę,
jeden haust ciemności.
Moje dzisiejsze zwątpienie jest światłem,
rozpiętym na czarno-białym witrażu.
Jestem pobudką, próbującą przedrzeć się
przez barykady modlitw.
Zanim zaśniesz, zostaw za sobą otwarte
serdecznie okno, przechytrzoną ukradkiem
kroplę wiatru.
Dostatecznie wiele słów
Przeciskam się dokładnie
przez zbyt wąskie tunele światła.
Drążę skałę niby zatracona łza.
Tak, jest w nas
dostatecznie wiele słów,
aby zagłuszyć język międzyludzki.
Moje skamieniałe sumienie
nie przypomina tego życia,
które wiodłam przed swoją erą.
Szkoda, że nie mogę cię teraz poczuć,
poznać twojej zamkniętej w sobie
definicji świata.
Nie przekonasz mnie do jutrzejszego dnia,
powitam go jak zwykle
z zamkniętą duszą.
Zamknęłam za sobą okno, otworzyłam
ostatnie drzwi w tym wszechświecie.
Nie chcę kochać cię
pomalutku, moja miłość usiłuje
wedrzeć się między łzy.
Krzywo przyszyty uśmiech
powoli zamienia się w krzyk.
Czy teraz, kiedy jesteśmy tu oboje,
przebudzi się dla nas zmierzch?
Czy w tej chwili, kiedy giniemy,
odchodzi z nami resztka człowieczeństwa?
Istnieją ludzie
Zbyt wiele wspomnień mieści się
pod powiekami.
Zbyt wiele wrażeń czeka niecierpliwie
na wstęp do ujednoliconego przedsionka.
Rozkoszuję się twoją wymuskaną prawdą,
lecz mimo wszystko pewnego razu
zabraknie mi cudotwórczego preludium,
zanurzonego w sobie epitafium.
Krew, tak wybitna w swoim kłamstwie,
wciąż biegnie pod prąd
nieszczęśliwych sprawozdań
z zeszłorocznego przedwiośnia.
Nie dotykaj tak nieznośnie czule
mojej przesyconej pasją skóry,
nie powierzaj mi jedności, która splata
obce sobie wargi.
Kiedy już moja wszechmoc zasiądzie
na cokole tego bezludnego świata,
serdeczna samotność nawiedzi kraniec
mojej duszy, niegodna zaufania kropla ciszy
uśmierzy ból.
Zanim uciszysz w sobie noc, powstań
z martwych, tak dla przykładu,
aby zyskać dowód, że istnieją jeszcze ludzie.
Niezasłużona pokuta
Gdzie się podziały te tysiące lat,
kiedy twoja modlitwa
była czczą przypowieścią dla straconych?
Gdzie się udały stracone wieczory,
które mogliśmy wykorzystać
do ostatniej kropli krwi?
Nie wiem, którędy podąża moja dusza,
dokąd udały się namiętne wspomnienia
o cierpkim smaku łez.
Nie mam pojęcia, gdzie się podziały
utracone myśli, nadane im słowa,
przypisane piętna.
Rozkojarzył mnie ten wieczorny poranek,
rozbestwił czas, płynący uparcie
pod prąd śmierci.
Ta nawałnica wiedzie nas
w przeciwnym kierunku,
nie narusza światła, które uśmiecha się
serdeczne do czarnego nieba.
Przypatrzmy się zatraconym w sobie
sekundom, doceńmy ciszę,
która próbuje uwolnić się z klatki
naszych ramion.
Posmakuj jutra, delektuj się północą,
zanim zostanie odebrana nam
przez karkołomną nadzieję,
niewdzięczną pokutę, na którą nie zasłużyłam.
Co pozostało z człowieka
Dokąd zmierzają moje sekundy,
skoro czas — kompletny hipokryta — usiłuje
wcisnąć się pod mój dotyk?
Dokąd udają się pragnienia,
skoro minimalizm jest niewyczerpalną pustką?
Miłość przysiadła na kolanach
niby niewinne wspomnienie jutra,
niby obojętność, w której pragnę się zatracić.
Uciekaj, zanim odzyskam czucie
w sumieniu.
Ratujmy swoje piętno, mimo że jest
tak boleśnie pozbawione ostatnich lat.
To doprawdy piękne kłamstwo,
skoro chaos — niedopasowany do otoczenia —
kłębi się niby purpurowa chmura
w moim wydechu.
Jako że świat spadł z piedestału,
jako że udręka przestała przypominać łzy —
ruszę na przekór powszedniości,
wydostanę się z tej zardzewiałej klatki
własnego umysłu.
Odpoczywam na granicy światła i buntu,
kołyszę się niby zadurzona w sobie fala,
unosząca na wełnistym grzbiecie to,
co pozostało z człowieka.
To, co nieludzkie
To, co nieludzkie, przepełnia każdą moją myśl,
milczenie dla dobra jutra.
To, co niedoścignione, staje się
kamieniem węgielnym,
przemienia w bolesną zadrę, której nie sposób
usunąć żadną nadgorliwą myślą,
złudzeniem bez potwierdzenia na piśmie.
Rozkochaj we mnie życie, ujarzmij czas,
który wciąż puka do uchylonych drzwi.
W zamian udowodnię ci, że smutek,
który przywłaszczył sobie moją duszę,
nie musi być wcale własnym dobrodziejstwem,
wątpiącym w siebie celem.
Nie każę ci odkładać na miejsce
najważniejszych zdań — zanim odnajdę
brakujący element, światło rozpryśnie się
na odłamki, przebudzi się we mnie
niby stracone za zaś jutro.
Nie podawaj mi na jasnozielonym niebie
niewinnych archipelagów, nie myśl, że potrafię
śnić bez pośpiechu,
bez przelanych dobrodusznie pocałunków.
Odzyskany raj
Moja zaryglowana dusza żarzy się bezsilnie
w twoich przeludnionych objęciach.
Lęk, tak trafnie dopasowany
do serca bezdomnego, przeistacza się w noc,
która dawno temu wyrzekła się
niedawnego podrygu,
porzuconego niezdarnie zetknięcia żądz.
Staję się absurdalną pustką, pamiątką
po zapomnianym dawno wszechświecie,
upodabniam się do nieba, które skazało mnie
na rychłe dożywocie.
Jestem powierzona zabłąkanemu królestwu
przeludnionych wielokropków,
kołacze we mnie soczysta antyteza,
która przeminie po śmierci
najpiękniejszej z prawd.
Nie pozwolę, aby zmierzch przyniósł ci
same najczystsze łzy — utrapienia wtulą się w twoją
wciąż lśniącą przeszłość,
w zmarnowane przestworza, które nie oddadzą
wolności moim skrzydłom,
nie powierzą powietrzu, które syci się
marnotrawnym oddechem.
Przypatruję się z bliska zmarszczce
na sercu — czy zasłużyło na swoje własne słońce,
odzyskany raj?
Nieparzysty poranek
W ten sposób kończy się epoka
mojego bezimiennego serca,
pogrążonego w błogiej bezinteresowności.
Dziś przemija we mnie poranek,
aby stać się cieplejszą światłością,
obiecaną przyszłością.
Nie chcę utykać
na lewy przedsionek serca,
na rozrzutną myśl, co wiedzie
wyłącznie na manowce tutejszych pragnień,
kojarzy się ze snem,
na który nikt tutejszy nie zasłużył.
Dziś jestem szczęśliwa, łzy
przybrały jasnozielony odcień.
Przygotowuję się do kolejnego upadku,
do jeszcze jednej przeszłości,
za którą mogę udać się na skraj
twojej myśli, zgubionej apokalipsy.
Zaopiekuj się moją rzeczywistością,
niech objawi ci się osierocone wzgórze,
niech morska latarnia rzuci na gwiazdy
ostatni haust światła.
Nie kłam prosto w twarz mojej fantazji,
nie przyznawaj się do świadectwa,
które wystawił nam jeszcze jeden
nieparzysty poranek, pożegnanie nie do pary.
Dziecięca układanka
Poskładaj moje zrozpaczone myśli,
odnajdź brakujący element
tej dziecięcej układanki.
Leżę w łóżku, prawie martwa,
twój świt rozpościera nad moją duszą
przedsionek piekła.
Nie przyznawaj się do ciała
w obecności niepotrzebnych ludzi,
nie ofiaruj zachwycającej złudzie
milionów takich samych spadających gwiazd,
identycznych spojrzeń
w głąb północnego nieba.
Zanim odszukam twoje usta,
naznaczone nieopanowanym pocałunkiem,
zanim doproszę się skargi, aby mogła
lśnić u wezgłowia serca,
wstąpię na szczyt tego wysypiska
ludzi, odszukam ciszę i pustkę,
na których wszyscy możemy polegać,
do jakich możemy się przyznawać.
A kiedy już ujrzę świat
w kąciku ust, kiedy odnajdę pychę
pośród niewinnych marzeń — rozłóż nade mną
swe serce, niech się skryję w jego cieniu
przed nadmiernym blaskiem,
bijącym od twoich pieszczot,
dedykowanych dzisiejszego wieczoru
tylko dla mnie.
U boku światła
Przychodzisz do mnie, cały ubrany
w pocałunki. Jesteś i marzysz,
aby moja samotność była również twoja.
Lecz ja wiem, powróci taka noc,
zupełnie bez skazy, bez zbędnych łez
w ramionach. Lśnisz, płonie
twoja pierworodna myśl, kłębi się ciało,
którego nie unikniesz.
Chciałabym nakarmić sobą złość
zasłużonych, rozpalić sen w głowach tych,
którzy nigdy tu nie powrócą.
Kwitnie w nas zalążek serca,
rozwija się ciepło, dla jakiego warto
potulnie się obudzić.
Wciąż jestem nienasycona
naszym powitaniem, wciąż bolą mnie
twoje ślady na cienkiej skórze duszy.
Moimi zmysłami targa czarny wiatr,
skradziony osamotnionym wrzosowiskom.
Przynosisz błękitny dzban
świeżo zebranych gwiazd,
lecz nie chcę z niego pić.
Rodzi się w nas życiodajny cień,
zasypiający błogo u boku światła.
Ostatni podryg słowa
Rozpalona do granic możliwości,
kocham się w twojej wyobraźni.
Uwięziona w twoich dłoniach,
nie potrzebuję już gwiazd,
nie brak mi księżyca.
Czai się we mnie świt, za jakim udam się
na kraniec tej mgły.
Kiedy odszukamy przepaść,
przysiądziemy u wezgłowia Bożej kołyski,
poczujemy serdecznie
ten nieustępliwy czas,
którym karmimy puste dni.
Za dużo jest tych samotnych godzin,
za dużo światła, by mogło dawać cienie.
Zanim zgaśnie ostatni podryg słowa,
zaprowadźmy niebo
do naszych bezsennych dni.
Nie zamierzam śnić wbrew skazie
pocałunku na twoich popielatych wargach.
Moje rozłożyste sny falują,
choć nie wieje wiatr.
Moje serce wciąż brnie pod prąd.
Życie, choć wynaturzone, pragnie
odrobiny współczucia.
Nabawię się nienawiści
Dzisiejsze prędkie powitanie nie sprzyja
świetlistym fatamorganom.
Jutrzejszy świt nie powróci, choć
moje serce sobie z tego jawnie kpi.
Niebo jest pilnie strzeżone,
ale mojemu smutkowi wciąż brakuje
paru najpiękniejszych myśli.
Nie, nie rozumiem znaczenia
twojego wołania o pomoc.
Nie pojmuję, ile blasku mieści się
w twoich wspomnieniach.
Jesteśmy tak blisko
pierwszych wiosennych łez, tak niedaleko
zatracenia w wonnych jabłoniach i bzach.
Lecz nie, dziś będzie
zupełnie inaczej. Obudzę się,
choć miałam zaczekać na wieczność.
Zmartwychwstanę, na złość zawiści,
na złość pustym modlitwom
do nieznanego boga.
I będzie jak dawniej, choć z nieba spadnie
ostatnia kropla. Nabawię się nienawiści,