Copyright © Agnieszka Pareto 2023
Projekt okładki: Agnieszka Pareto
Więcej informacji o autorce: https://agnieszkapareto.com/
Kontakt z autorką: kontakt@agnieszkapareto
Miłość sama w sobie jest nie do pojęcia, ale dzięki miłości możemy pojąć wszystko.
Ks. Józef Tischner
Wszystkie postaci występujące w książce są fikcyjne i żadna osoba istniejąca w rzeczywistości nie stanowiła dla nich pierwowzoru. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe i niezamierzone przez autorkę i może wynikać jedynie z podobieństwa schematów mentalnych, według których funkcjonuje jednostka ludzka, szczególnie zanim się w tym temacie zorientuje.
Kiedy odejście już nic nie da
Zastanawiam się, skąd w ogóle wpadłam na pomysł tego dziennika. Bo co ma dziennik do tego, że czuję się nieszczęśliwa w moim kolejnym związku? Czy pisanie o swoim nieszczęściu może je zmienić w szczęście? Co by mi to niby miało dać? Jestem nieszczęśliwa, więc skoro zrobiłam wszystko, co się dało, i nadal nic, to może powinnam sobie dać spokój, prawda? Proste? Proste. Odejść. Zwinąć się. Zniknąć. Nie podoba się — to idź, człowieku, w cholerę. Nie męcz się, a przy okazji — nie męcz tego drugiego. Komu to potrzebne?
No niby tak. Wydaje się to rzeczywiście proste. I niewątpliwie logiczne. Tylko że taka “mądra”, to ja już byłam parę razy właśnie. I nie potrzebuję szóstego zmysłu, żeby wywnioskować, że rzucanie kolejnych facetów w moim życiu nic mi dotąd nie dało i jeśli nie pójdę tym razem inną ścieżką, to być może — wybierając stary sposób — na moment poczuję bryzę wolności od tego, co jest i co mnie boli, ale za chwilę poznam kogoś, kto wyda mi się zupełnie inny, i dam się znowu omamić, a za niedługo historia się powtórzy co do joty. Bo za każdym razem się powtarza. Jak jakieś błędne koło.
Wiele razy wcześniej odchodziłam i zawsze prędzej czy później trafiałam na gościa, z którym znów wpadałam w pułapkę nieszczęścia i samotności. Jednego z najboleśniejszych rodzajów samotności, jak dla mnie — samotności w związku dwojga ludzi.
Z jakichś przyczyn, nigdy dotąd nie udało mi się doświadczyć relacji z mężczyzną, w której czułabym się szczęśliwa. Domyślam się, iż musiało mi w tych związkach brakować jakiegoś niezbędnego elementu, bez którego nie mogłam w nich funkcjonować, którego istoty jednak nigdy do końca nie udało mi się uchwycić. Tkwiłam też w dziwnym przekonaniu, które, nie wiem skąd mi się wzięło, że uzupełnianie czy wypełnianie tego braku, to robota dla faceta i że to on powinien rozpoznawać instynktownie, czego mi potrzeba — dlatego też z ich indolencją w tej materii i przetrąconym męskim instynktem wiązałam to, że ciągle się to nie udaje. Nie, żebym psy wieszała wyłącznie na nich, bo na przykład mojej babskiej ignorancji przypisywałam kiepski dobór kandydatów na życiowych towarzyszy.
Wierząc, iż źródłem mojego nieszczęścia jest nieodmiennie to, że on taki jest i że znowu tego nie rozpoznałam w fazie słodyczy i wzajemnego mizdrzenia, ponownie wpadałam w sidła, szamotałam się bezsilnie i bezrozumnie, obwiniając w myślach każdego kolejnego o to, jaki jest nieudolny w próbach uszczęśliwienia mnie, a siebie o to, że znów dałam się złapać na ten sam stary lep. Niemy żal i głucha, niewypowiedziana nigdy na głos pretensja, że nie okazali się tym, kim pragnęłam, żeby się okazali plus kwestia czasu, a dystans dzielący nasze światy rósł do wielkości astronomicznych, po czym następował rozpad związku i moje z niego nieuchronne odejście. Swoją drogą, to zabawne w tym wszystkim i paradoksalne, że czułam smutek i żal, gdy nie okazali się tacy, jacy mieli być, ale gdyby ktoś mnie wtedy spytał, czego od nich konkretnie oczekuję, prawdopodobnie nie byłabym w stanie wydusić z siebie na ten temat ani jednego sensownego słowa. Wychodzi mi z tego, że musiałam tkwić w przekonaniu, że to, jacy oni mieli być, tak aby spełniać moje wyimaginowane kryteria chodzących ideałów, mieli odgadnąć oni sami, po czym wynik swojej eureki podetkać mi prosto pod nos, najlepiej jeszcze na złotej tacy.
Nie mam stuprocentowej jasności, dlaczego akurat tym razem zrodziła mi się wątpliwość, czy porzucenie kolejnego związku, w którym nie odnalazłam szczęścia, jest rozwiązaniem słusznym. Dość, że pojawiła się rysa na mojej dotychczasowej pewności, iż być może moje nieszczęście w relacji z facetem niekoniecznie oznacza winę człowieka, z którym aktualnie dzielę życie, czy też moją, związaną z indolencją w jego doborze na mojego życiowego partnera. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy rzeczywiście jego rolą jest bycie aparatem rentgenowskim, mającym za zadanie prześwietlić moją duszę i dowiedzieć się, czego chcę, nawet jeśli nie wiem tego ja sama, i rzeczoną złotą tacą, na której, kiedy już się dowie, o co mi chodzi, poda mi dokładnie te rzeczy, które mnie uczynią szczęśliwą na wieki.
W poczuciu beznadziei, nie mając wokół siebie żywej duszy, która potrafiłaby pomóc mi rozplątać skołtunione myśli, nazwać rozterki, zrozumieć ból i smutek, który mnie trawi praktycznie całe życie, i pomóc odzyskać spokój oraz jasność, co z tym dalej, zdecydowałam się zacząć rozmawiać sama z sobą w formie pisemnej, w oczekiwaniu, że nawet jeśli nie dotrę do źródła tego stanu, to przynajmniej samo wypowiedzenie na głos, a właściwie zobaczenie czarno na białym, tego wszystkiego, co mnie dręczy, przyniesie mi ulgę, której potrzebuję jak kania dżdżu.
Być może zabrzmi to dziwnie, ale jedną z dość istotnych okoliczności, które przemówiły za tym, abym dała sobie i jemu trochę czasu, zanim go porzucę, jest fakt, że tym razem jestem z facetem, który nie wydaje się być dla mnie jednoznacznie niedobry, jacy w większości okazali się jego poprzednicy. Wprawdzie nie wiem na razie, o co mi chodzi i czego mi relacja z nim tak bardzo nie dostarcza, ale przynajmniej w mojej ocenie jest dobrym człowiekiem. Poza tym — wiem, że zabrzmi to jeszcze dziwniej w kontekście mojej nieszczęśliwości — sprawia wrażenie dość zafascynowanego moją osobą i takiego, przy którym, przynajmniej potencjalnie i w teorii, mogę być w znacznym stopniu sobą, bez narażania się na jego emocjonalny lód i odrzucenie. I który, w dodatku, porzucił dla mnie bez wahania swoje poprzednie życie. Nie mogłabym liczyć na więcej powodów do szczęścia jako kobieta i człowiek w ogóle! Fakt, iż mimo to czuję się nieszczęśliwa i samotna, czyni z tej sprawy tym bardziej kryminalną zagadkę, godną rozwikłania, a partnera — osobę wartą nie porzucenia, ot, tak, bez próby dogłębnego zbadania, co tu jest w ogóle grane. Dla mnie samej niemal graniczy z absurdem sama idea zostawiania kogoś, kto cię z wszelkim prawdopodobieństwem ubóstwia, ale co nie tylko cię nie uszczęśliwia, ale wręcz z każdym dniem wpędza coraz głębiej w czeluść depresji. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Postanowiłam więc twardo, że mu tego nie zrobię, zanim się nie dowiem.
Niewykluczone, że też popełniam jakiś błąd w samej jego ocenie i postrzegam go zbyt pozytywnie. Wszakże moją duszę nieustannie coś podtruwa w jego towarzystwie i to jego obecność przywołuje moje demony, więc ewidentnie coś musi zgrzytać w trybach tej zębatki. To, że w tej chwili nie widzę co, nie oznacza, że tego nie ma, ale że widocznie znajduje się to na obecnie dla mnie niedostępnym, wyższym poziomie subtelności, który trudno mi uchwycić bez próby zgłębienia składu tej toksycznej substancji. Cokolwiek to jest, trucizna ta daje znać o sobie wyłącznie w jego kompanii. Coś po prostu musi być na rzeczy.
Na pewno różni ten związek od moich poprzednich to, że z tym gościem mam wiele wspólnego gruntu, bo wyznajemy sporo podobnych wartości i wkurzają nas te same kwestie, poza tym, że mnie wkurza sporo w nim, co nie wkurza jego samego, ale to na razie pominę. Miałabym wyrzuty sumienia i czułabym się nie fair wobec niego oraz wobec siebie, rezygnując z tego, co, jak by na to nie spojrzeć, podoba mi się w naszym byciu razem, nawet jeśli skrywa się pod tym jakieś drugie, być może mroczne, dno.
Podobnie jak Mały Książę ze znanej opowieści, który oswoił lisa, tak i ja stałam się odpowiedzialna za to, co oswoiłam, dlatego jestem przekonana, że zrobiłabym niewiarygodne świństwo, nie wziąwszy na warsztat tego, co się pomiędzy nami dzieje i nie usiłując dociec, co jest faktycznym źródłem mojego w nim nieszczęścia i poczucia dojmującej samotności, choć facet jest na wyciągnięcie ręki, a czasem nawet bliżej — mówiąc geograficznie.
Miałam wprawdzie jeszcze przez chwilę zerojedynkową myśl, że może rzucę go tymczasowo i zbadam przyczyny mojego, pogarszającego się z dnia na dzień stanu, na odległość, zawieszając po prostu bycie parą na czas do odwołania, kiedy jednak wyobraziłam sobie tą laboratoryjną niemal sytuację, a faceta, którego tak potraktuję, jak szczura w terrarium, poddawanego obserwacji — zrobiło mi się przykro i żal. Przykro za siebie, że wzięłam to w ogóle pod uwagę, a żal jego — że … wzięłam to w ogóle pod uwagę. Choć jest też całkiem prawdopodobne, że jestem ofiarą syndromu sztokholmskiego i żal mi monstrum, które wzbudza moją litość, bazując na mojej skrzywionej emocjonalnie psychice.
W znanym mi odruchu samoobrony przed dyskomfortem wykazuję dość silne tendencje separatystyczne, ale wiedząc z przeszłości, do jakich skutków prowadzą, nie pozwalam im wziąć nade mną góry, pozwalam natomiast zadziałać tym razem innej części mnie — badacza i poszukiwacza przygód — a może tylko dziury w całym — i pozostać w gnieździe os, celem przyjrzenia im się w tak zwanej akcji. Laboratorium nie zapewniłoby, niewątpliwie, takich warunków i nie dostarczyło odpowiednio wiarygodnego materiału badawczego, takiego jak żywa tkanka ludzkiej relacji, że się tak wyrażę.
Swoją drogą, ewentualne skłonności wampiryczne mojego partnera — jeśli je faktycznie ma, bo mogłam też paść ofiarą urojeń w tej materii — mogą być u niego całkowicie nieświadome. Co nie zmienia faktu, że jeśli mnie podsysa, potrzebuję tę słomkę koktajlową namierzyć i ukrócić proceder traktowania mnie jak szklanki barowej z krwawą Mary. Aby jednak prześwietlić ten temat, czuję, że nie powinnam nas terytorialnie rozdzielać. Potrzebuję zwykłych, codziennych, świeżych porcji irytacji, niesmaku, zawiedzionych oczekiwań i nadziei, opadania rąk, niewiary w to, co widzę i słyszę i tym podobnego materiału do analizy.
Czuję, że wkraczam na grunt, po którym jeszcze nigdy nie stąpałam, więc nie do końca wiem, co mnie czeka. Być może będę zmuszona skonfrontować się z jakimiś nieładnymi rzeczami, które dotąd zamiatałam pod dywan? Mam niejasne przeczucie, że drążąc niektóre tematy, mogę otworzyć jakąś puszkę Pandory i coś zobaczyć, czego nie da się cofnąć i z czym, zupełnie jak z pająkiem, który wylazł spod szafy, trzeba będzie coś ostatecznie zrobić. żeby nie wlazł pod nią z powrotem, bo później nigdy nie będę mieć pewności czy tam nadal siedzi czy już sobie poszedł — strach będzie taki sam, tylko że jeden z nich kompletnie bez sensu.
Muszę sobie zaserwować jakiś reset mózgu, bo organ ten przestał być wydolny w zarządzaniu moim życiem. Jeśli był kiedykolwiek. Potrzebuję wylać na coś jego zawartość i pogrzebać w niej “patykiem”, patrząc na to, co się wylało, z innej niż dotychczasowa, perspektywy. Dziennik wydaje się do tego niezłą opcją. Może dzięki niemu odkryję, że uległam iluzji i wszystko, o co drę szaty, tkwiło wyłącznie w moich zwojach?
Cokolwiek się wydarzy, nie potrwa to dzień ani dwa. Pewnie jeszcze trochę musi mnie poboleć, zanim trafię na ślad jakichś znieczulających odkryć. Tylko co, jeśli będzie gorzej? Wolę jednak o tym teraz nie myśleć. Na dziś wybieram opcję nikłej nadziei, że dobre wyjście gdzieś jest i mam szansę je odnaleźć. Z całą pewnością nie jest to nic, co znam, bo tym — dochodzę jedynie do ciemnego, pustego pomieszczenia bez okien i drzwi.
Nawet ostatnio przestało mnie za bardzo obchodzić jak je znajdę. Po prostu wiem, że muszę zacząć działać. Zabrać się do tego z jakiejkolwiek strony. “Kiedy nie wiesz, dokąd iść, wszystkie drogi cię tam zaprowadzą”.
Zaczynam więc. Trochę się boję, bo się nauczyłam, że nowe, to synonim strasznego i złego. To dość słaby start, ale pocieszam się, że i tak nie mam nic do stracenia.
Magnes na ciągle takich samych mężczyzn
Musiało minąć wiele lat cierpienia z racji dzielenia życia z facetami, z którymi trudno było mi wytrzymać dłużej niż godzinę, abym mogła sobie wreszcie uświadomić, że czas się tym zająć na poważnie. Wiem już, że ileś razy podjęłam decyzję, która w dłuższej perspektywie okazała się kopią poprzedniej, pomimo całkiem solidnych pozorów. Ta wiedza, to niby nie tak mało, jak na początek, ale też niestety nie za wiele. Do wyjaśnienia pozostaje mi wielkie dlaczego podejmowałam takie autodestrukcyjne decyzje, bo tylko wtedy, kiedy się tego dowiem, będę mogła pójść całkiem inną drogą niż wszystkie poprzednie i albo uratować ten związek albo całkiem świadomie go porzucić. I być może okaże się to zadaniem dla Einsteina. Nie wiem. Zawsze, najwyraźniej, działałam na jakimś fatalnym w skutkach autopilocie i nie mam pojęcia, jak go wyłączyć, kiedy, co rusz, pakuje mnie na rafy i rozbija o skały. Jak na razie, jest to dla mnie bardzo wysoki poziom subtelności i wielka niewiadoma. Ale nie mam wyjścia. Wszystko, co znane, wypróbowałam. I jestem w czarnej… dziurze.
Wiedząc, że odejście nic nie da, jeśli nie podejmę próby zbadania, o co z tym moim (nie)szczęściem we dwoje chodzi, postanowiłam dać sobie i obecnemu w moim życiu mężczyźnie osiemdziesiąt dni na znalezienie tego, czego szukam — czy w sobie czy w nim, czy obojętnie gdzie i po upływie tego czasu — jeśli uda mi się to odnaleźć — zacząć się wspólnie cieszyć z tego odkrycia albo — poczekać na otwarcie kolejnej klapki w mózgu i kiedy to nastąpi — rzucić się w nowym kierunku — wysoce prawdopodobne, że wiodącym w stronę definitywnego rozstania.
Dlaczego akurat osiemdziesiąt dni? A, bo tak mi jakoś samo przyszło. Niewykluczone, że jako pokłosie mojej dziecięcej książkowej fascynacji — jednej z powieści Juliusza Verne’a, której główny bohater tyle akurat czasu potrzebował, aby objechać cały świat i wrócić do miejsca, z którego wyruszył. Geograficznie. Bo mentalnie, duchowo i na wszelkich innych poziomach dotarł do zupełnie innego miejsca na swojej wewnętrznej mapie. Jako kompletnie inny człowiek. Podróż, jaką odbył, odmieniła go i nadała jego życiu nowy sens. Po cichu liczę na podobny efekt.
Spodobała mi się symbolika tej podróży. Nie zamierzam, podobnie jak główny bohater, wyruszyć w podróż dosłownie, ale objechać świat, w którym żyję, zaglądając po drodze w każdy jego kąt i zakamarek. Myślę, że jest to taka ilość czasu, która umożliwi mi — kiedy już z niej powrócę, spojrzeć na wszystko innym okiem i w innym już świetle ujrzeć siebie, partnera, nasz związek i prawdopodobnie moje i nasze wspólne życie w ogóle. Czy po tej podróży będzie ono nadal wspólne? Tego nie wiem, ale otwieram się również i na ewentualność, że nie. Nie chcę się na siłę przywiązywać do żadnego z rozwiązań, bo nie wiem, które okaże się właściwe. Gdzieś głęboko czuję, że będę to wiedzieć, kiedy wrócę.
Wyruszenie w tą podróż stało się dla mnie koniecznością. Coś niewidzialnego pcha mnie do niej, jak gdybym zbyt długo przebywała pod wodą, wstrzymując oddech i teraz w panice płynę ku powierzchni, żeby zaczerpnąć powietrza, nie będąc pewną, czy zdążę, zanim będzie za późno.
Chcę i potrzebuję dać sobie i nam obydwojgu (choć mój partner nie wie, że mam taki zamiar) podróż dookoła naszego świata, w czasie której zamierzam zwiedzić miejsca, w których już byłam, ale przyjrzeć im się dzisiejszym okiem oraz dotrzeć tam, gdzie pojawię się po raz pierwszy w życiu. Podróż tę zamierzam odbyć wewnątrz siebie. Czy w tym czasie dokądś się fizycznie wybiorę? Nie wiem. Nie mam żadnych planów. To zresztą nie ma znaczenia. Moja wyprawa odbędzie się, nawet jeśli nie opuszczę, metaforycznie rzecz ujmując, własnej wygodnej kanapy. Jedyne, co zaplanowałam, to fakt, że w nią wyruszam oraz to, jak długo przewiduję w niej być do czasu powrotu.
Osiemdziesiąt dni. Myślę, że to wystarczy. Samotność we dwoje, którą w tej chwili i tak przeżywam, będzie łatwiejsza do zniesienia, jeśli nadam jej jakiś sens — ustawienie się w roli poszukiwacza tego, co przywraca rzeczom porządek. Zamierzam moją samotność we dwoje poddać obserwacji, tak jak obserwuje się zjawisko czy żywą istotę, aby zrozumieć reguły i prawidłowości, według których funkcjonuje. Być może — zrozumiawszy nagle, skąd się wzięła i dlaczego jest taka bolesna — wykrzyknę “Eureka!” i wiedząc już, co ją spowodowało, znajdę sposób na osuszenie jej źródła. Może samo to wystarczy, aby samoistnie dokonała się transformacja w razem?
Jeśli jej źródła nie znajdę — podejrzewam, że wtedy odejdę, bo łatwiej mi będzie znosić samotność w samotności niż każdego dnia czuć dramat dwojga ludzi, którzy, będąc od siebie na wyciągnięcie ręki, żyją w odległości lat świetlnych.
Osiemdziesiąt dni na odnalezienie mężczyzny mojego życia. Czuję, że jestem już gotowa na wyruszenie w tą podróż i jakiekolwiek będzie jej zakończenie, wiem i nie umiem tego nijak logicznie uzasadnić, że jej cel nawet nie będzie miał związku z tym, że będziemy razem czy nie. Gdzieś w głębi siebie czuję, że nie na tym kompletnie polega nasz czy może tylko mój problem. Być może — nazywając tę podróż poszukiwaniem mężczyzny mojego życia, szukam spokoju ducha, którego spodziewam się zaznać, gdy to, czego szukam całe życie, odnajdę… być może nawet gdzieś w sobie.
Dzień 1
brać czy dawać — oto jest pytanie
Przeczytałam gdzieś kiedyś zdanie, które bardzo mnie poruszyło. “Mężczyzna, aby wypełnić w życiu swoją misję mężczyzny, musi nauczyć się dawać, a kobieta — przyjmować”. Z jakichś względów zatrzęsło to moim ówczesnym światem w posadach. Poczułam nagle, że to proste zdanie ma jakąś niesamowitą, porządkującą moc i odkąd je przeczytałam, coś we mnie obudziło pewną niewysłowioną tęsknotę, niczym za powrotem do domu, w którym się nie było całe lata. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, czym ona dokładnie jest, poczułam jednak nagle wyraźnie, że w zetknięciu z tym stwierdzeniem, cały mój dotychczasowy światopogląd, który przyjęłam jako jedyny słuszny, funkcjonujący w moim życiu od dzieciństwa, jest jak ciasne ubranie, źle skrojone i w ogóle nie na mój rozmiar, od samego początku. Dotarło do mnie, że zawsze czułam jakiś dyskomfort, nosząc je, ale nigdy nie miałam okazji sobie uzmysłowić, skąd on się bierze i — co najważniejsze — że nie jest on normalny, choć wydawał się tak oczywisty w mojej rodzinie, jak jakiś niefortunny punkt odniesienia, według którego w naszym świecie mierzyło się wszystko, co istnieje.
Nie wiedziałam wówczas, że otarłam się o prawdę, jedno z uniwersalnych praw, z którymi zetknięcie przywraca porządek tam, gdzie go dotąd nie było. Wystarczy na krótko jej doświadczyć, aby nic już od tego momentu nie było takie samo.
W moim dotychczasowym życiu dający mężczyzna, to był oksymoron. Dawanie było wyłącznie domeną kobiety. Mężczyzna zjawiał się jedynie, żeby brać, żądać i wymagać, a kobieta — jeśli chciała mieć mężczyznę u swego boku — musiała mu się całkowicie podporządkować i wylewać z siebie zdrój dóbr, dwadzieścia cztery godziny na dobę. W przeciwnym razie nie mogła liczyć na jego lojalność i sama będąc sobie winną, patrzeć jak swoje względy zaczyna ofiarować innej, lepiej rozumiejącej reguły tej gry.
Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że nawet konstrukcja ludzkiej biologii (mam na myśli nasze organy płciowe) zakłada kobiece branie i męskie dawanie, które realizuje się w akcie intymnego połączenia obu płci, ujrzałam przerażający obraz: kompletne odwrócenie tych ról w realnym życiu całej ludzkości i wynikający z tej tragicznej pomyłki akt globalnej przemocy. W imię tego błędnego odczytania, a zatem i używania ludzkiej natury, kobiety, aby utrzymywać przy sobie mężczyzn, od wieków prześcigiwały się w dawaniu im z siebie i siebie w przeróżnej postaci, aż nie pozostawało im nic. Całe ich życie, od urodzenia do śmierci, to był jeden wielki akt rozdawnictwa, w wyniku którego zawsze w jakimś momencie — wyssane do cna — w goryczy, żalu i bolesnym niezrozumieniu swojej natury — mając już tylko pusty bak, i tak patrzyły na odchodzące do innych kobiet sylwetki swoich mężczyzn, przekonane, że dzieje się tak dlatego, iż zapewne dawały za mało. A nawet jeśli mężczyzna nie miał akurat do kogo odejść i zostawał, żądając i domagając się — w ignorancji co do założeń własnej konstrukcji — to kiedy nie dostawał tyle, ile go zadowalało — znęcał się nad wyzutą ze wszystkiego dawczynią za jej nieudolność w dawaniu jeszcze więcej.
Zrobiło mi się przejmująco smutno, bo ta prawda, która, niczym prąd, poraziła każdą moja komórkę, uświadomiła mi, czym żyłam przez tyle lat i za czym uganiałam się, wydzierając każdego dnia kawałki siebie w pogoni za strzępami i ochłapami czyjejś uwagi. W moim akurat przypadku nie odnosiło się to do zatrzymania przy mnie mężczyzny jako takiego, gdyż ci trzymali się mnie dość kurczowo, ale żebractwem o jakość kontaktu, porozumieniem dusz i wspólnym, a nie oddzielnym życiem, mającym tylko takowego pozory, bo przebiegało pod wspólnym dachem. Z niezrozumieniem, godnym zdecydowanie lepszej sprawy, każdego dnia odtańcowywałam wokół moich partnerów balet z Jeziora Łabędziego i dogadzałam im pod każdym możliwym względem, w zamian jednak nie tylko nie dostawałam tego, czego łaknęła moja dusza, ale na dodatek rozpuszczałam każdego z nich po kolei jak dziadowski bicz. Mościli się w królewskiej wygodzie, jaką im zapewniałam i pławili jak pączki w maśle, nie żywiąc grama domysłu, że otrzymywane przez nich dobro warte jest zapłaty. A ja, durna, czekałam, zamiast się domagać, bo byłam — o, zgrozo — zbyt dumna, żeby się upominać o coś, co przecież każdy mężczyzna powinien mieć wbudowane przez naturę, niczym chip. Nigdy nie wpadłam na to, dlaczego tak się dzieje. Moje desperackie próby, żeby akty rozdawnictwa zakończyć albo chociaż zredukować, kończyły się zawsze tak samo: pączek w maśle się obrażał i pozbawiał mnie nawet tej namiastki łaski, którą mi ofiarował, gdy miód i mleko ode mnie płynęły wartkim strumieniem w jego kierunku. Zdezorientowana, zostawałam na placu sama w rozpaczy, skąd wziąć następną dawkę dla pana i władcy, żeby choć te marne okruchy z jego stołu powróciły jako zapłata za moje perły. Czasem udawało mi się go obłaskawić, ale powrót był li tylko do układu jak z szafą grającą — wrzucasz monetę i przez chwilę gra, ale kiedy utwór się kończy, bez kolejnej monety nie zagra ani jedna nutka.
Prawda okazała się jeszcze smutniejsza, gdy dotarłam do jej głębszych pokładów. Uwaga mężczyzny–partnera w moich związkach, którą kupowałam dawaniem z siebie najlepszego, co miałam, i tak ani nie była do końca przeznaczona dla mnie ani do mnie dopasowana. To nie było coś skrojonego wyłącznie dla mnie. Specjalnie dla mnie. Tylko dla mnie. Była uwagą ogólną, taką jaką dający miał ochotę mi dać, dopóki działała wrzucona moneta. Nawet zwykłe, głupie rozmowy między nami toczyły się tak długo, dopóki dotyczyły tego, co jego interesowało. Gdy chciałam porozmawiać o tym, co mogłoby być ciekawe dla nas obydwojga, że o tym, co interesuje wyłącznie mnie, nawet nie wspomnę, temat zazwyczaj się kończył.
Dawałam i dawałam i byłam w tym jak narkoman, gotowy sprzedać swą duszę za chwilę haju. Haju spojrzenia mi w oczy, kiedy cokolwiek do niego mówię, okazania wdzięczności za to, co robię i co wkładam do naszego wspólnego koszyka, powiedzenia “przepraszam”, kiedy łamie mi serce, między poranną kawą a śniadaniem.
Standard dla związków w moim życiu nie został wytworzony przez wzorce dającego mężczyzny i przyjmującej kobiety. A przynajmniej, dającego cokolwiek poza pieniędzmi. Mój ojciec, podobnie jak jego ojciec, przynosił do domu pensję i nie obchodziło go nic poza tym. Uważał, że cała reszta należy do jego żony. On się już napracował wystarczająco.
Musiał się tego napatrzeć w rodzinnym domu, choć jego własna matka — jedna z moich babć, mimo iż wprzężona w jego tryby, musiała nie do końca się z tym systemem zgadzać. Na mój niekłamany podziw i szacunek zasłużyła któregoś dnia, kiedy usłyszałam o niej pewną opowieść “wigilijną”, dobitnie potwierdzającą, że niezależnie od tego, że istniał od generacji, taki podział ról w rodzinie nie był przez babcię uznany jako zadowalający i ewidentnie próbowała zmienić go swoim sposobem, a przynajmniej dać do zrozumienia swojemu mężowi, że coś w nim nie gra. Najwyraźniej babcia miała gorącą krew wojowniczek, ale oprócz pozwolenia sobie na pojedyncze akty buntu wobec nieporządku, poległa w starciu z gigantem dziadkowego i społecznego niezrozumienia, który jej zachowanie przypisał napięciu przedmiesiączkowemu i damskiej histerii, a potem klimakterium.
Na jedną z wigilijnych wieczerzy przygotowała kolację dla całej rodziny, przy czym na talerzu dziadka położyła zwitek banknotów, które ten był uprzejmy rzucić na stół kuchenny kilka dni wcześniej, po otrzymaniu wypłaty i — swoim zwyczajem — oddalić się w kierunku rynku, aby w towarzystwie kolegów, siedząc beztrosko na ławeczce, oddać się pogawędkom przy aromatycznym dymie licznych — przynajmniej w przypadku dziadka — papierosów. Pewnie babcia miała przez chwilę swój moment tryumfu, mogąc choć w ten sposób sobie powetować samotny trud, stres i wysiłek i dać wyraz tego, co czuła wobec jego zaangażowania w prace nad przygotowaniem świąt Bożego Narodzenia. Dodam, że dziadkowie mieli kilkoro dzieci, babcia uprawiała samodzielnie pole ziemniaków, szyła i, rzecz jasna sprzątała, prała i gotowała, a to wszystko w warunkach braku bieżącej wody i realiach doby lat powojennych. Dla swojej frustracji, muszę przyznać, i tak dała ujście z niesamowitą klasą — może zresztą nazbyt wyrafinowaną, żeby dziadek był w stanie doznać wstrząsu i diametralnie odmienić swoje podejście. Może zrobiło to na nim krótkie wrażenie i przez jakiś czas nieco się w domu poudzielał, ale ponieważ jedna jaskółka czy nawet niewielkie ich stadko nie zdołały uczynić wiosny, sprawy z biegiem tygodni wróciły do dawnej normy. Dlaczego dziadek jej nie pomagał w przygotowaniach do Wigilii i całej pracy w domowym gospodarstwie? Bo przecież „nic nie mówiła, że trzeba coś zrobić”.
Druga babcia i drugi dziadek też nie wnieśli do mojego życia prawdy o istocie natury kobiet i mężczyzn. Babcia rozdawała swoją cenną energię na lewo i prawo i zmarła na zawał serca w poczekalni do przychodni, gdyż nie znalazł się nikt, kto by jej pomógł uzyskać szybki dostęp do personelu medycznego, który rozpoznałby jej poważny stan i zdążył uratować życie. Była w takim momencie sama, choć dziesiątki osób w jej otoczeniu przez wiele lat otrzymywały od niej bezcenne dobro w przeróżnej postaci. Dawała i dawała, ale kiedy przyszedł jej koniec — nikt nie pospieszył, aby dać jej.
Dziadek przeżył ją o około trzydzieści lat, płacząc i żałując przez ten czas, jak to źle ją za jej życia traktował. Choć wnioski wyciągnął prawidłowe, to jednak babci na nic się one już, niestety, nie zdały. Przykre to było bardzo, że dopiero jej śmierć ze zgryzoty i przedawkowania nałogowego rozdawnictwa, otworzyła dziadka na jego męską lekcję. Niestety, z racji faktu, iż obiekt jego darów bawił już w zaświatach, pozostał do śmierci sam z rwącym strumieniem hojności, w którym ostatecznie utonął, biedaczysko, ani nie potrafiąc wykorzystać jego wód ani nie mając już nikogo, wobec kogo mógłby to uczynić.
Rzeczywiście, męskie dawanie w mojej rodzinie przejawiało się jedynie w formie pieniężnej i owszem, muszę panom oddać, że nie wyłamywali się z tego, obarczając kobiety zupełnie wszystkim. Zarabiali na utrzymanie rodzin — to fakt. Fakt też jednak, że ani tych pieniędzy nie zarabiali zbyt wiele ani też, w dawnych zwłaszcza czasach, nie były one w stanie wyeliminować ciężkiej pracy wokół domu i potomstwa, której za pieniądze nie dało się nijak kupić, a w której to dziedzinie królowały w rodzinie mojego pochodzenia wyłącznie panie. Przy czym słowo królowały nijak w tym znaczeniu nie wiąże się ze splendorem i przywilejami, związanym z pojęciem władczyni, przez to słowo reprezentowanym.
Mężczyźni za koniec swojego wkładu w system rodzinny uznawali brzęczącą monetę i w swoim znieczuleniu i ślepocie nie widzieli potrzeby dawać niczego więcej. Skoro “kobita nic nie gada”, to znaczy, że nic nie potrzeba. Zwracanie uwagi na czyjś trud, z którego owoców się korzysta, zauważanie i widzenie człowieka w jego wysiłku i potrzebach, nawet jeśli ten nie mówi o nich wprost i nie prosi jednoznacznie o pomoc — to był ewidentnie towar deficytowy. A może — i tu czuję chochlika za skórą — widzieli i wiedzieli dokładnie, co jest do zrobienia, ale wychodzili z założenia, że dopóki nie jest głośno przez kobietę nazwane, co, to lepiej samemu o to nie pytać, żeby nie wpaść w pułapkę, zwaną — jak mój ojciec nawet sam zwykł mawiać: “Pytaj, pytaj, to się dopytasz”. Znaczyło to tyle, że zbytnia ciekawość mężczyzny w materii udziału w gospodarstwie domowym, może skutkować nadmiernym obciążeniem go i wykorzystaniem przez pazerną na wyręczanie jej w obowiązkach niewiastę. Dopóki zatem miała zasznurowane usta tym, że pomoc mężczyzny w domu, to wysoce łaskawa i rzadka opcja i dopóki sam się z tym nie zgłosi, to nie ma prawa go tym obarczać, bo a nuż zwieje i nawet tego nie będzie, co jest, mężczyźni skutecznie chodzili w glorii i chwale “jedynych żywicieli rodziny”, pozwalając sobie na ignorowanie faktu, iż samymi ich pieniędzmi mogliby sobie jedynie wypchać buty, żeby być wyżsi, gdyby nie kobiety.
Nie wiem, skąd ta wiedza i umiejętność widzenia cudzych potrzeb wzięła się u mnie, skoro wychowałam się w rodzinie, w której zupełnie nie widziało się drugiego człowieka w kontekście tego, aby mu dać, a nie od niego wziąć. Ojciec, tak samo jak inni znani mi panowie, na pretensje mojej matki, że jej w czymś nie pomógł, odpowiadał zwyczajowo “a skąd miałem wiedzieć? — przecież nic nie mówiłaś”. No tak, moja matka poślubiła dziecko, które nic nie wie i trzeba mu wszystko powiedzieć i palcem pokazać — inaczej samo na pomysł, co jest do zrobienia, aby dom funkcjonował bez zatonięcia, nie wpadnie. Ciekawe, skąd ona to wiedziała? Babciuuuuu, ty podstępna lisico… (Tylko skąd babcia wiedziała?)
Obserwując życie w mojej rodzinie jako mała dziewczynka, chłonęłam wszystko, co widziałam i słyszałam, jak gąbka, by potem — nieświadoma, co przez lata nazbierałam, odtworzyć to we własnych związkach i dziwić się, dlaczego, pomimo dawania bez końca, nic nie dostaję w zamian i umieram z głodu już we wstępnym okresie jakiejkolwiek relacji z drugim człowiekiem.
Nawet taka, wydawałoby się, pierdoła, jak dziś. Siedząc razem z moim partnerem przy porannej kawie, dość entuzjastycznie podzieliłam się z nim istotnym wnioskiem, na który wpadłam przypadkiem poprzedniego wieczoru. Byłam podekscytowana, tym bardziej, że wydawał mi się epokowo odkrywczy w naszych sprawach. Nakręciłam się i pewnie, gdyby poranek był ciemny, rozświetliłabym kuchnię jak żarówka, bez potrzeby włączania lampy. Kiedy skończyłam i zawiesiłam wzrok na jego twarzy, czekając na jego reakcję, w odpowiedzi dostałam dłuższą chwilę milczenia, a potem … całkowitą zmianę tematu. Zaczął bodajże coś o tym, że w ostatnim tygodniu znowu podskoczyły ceny ropy. Zatkało mnie.
— Słyszałeś to, co do ciebie mówiłam?
— Tak.
— I co ty na to?
— Nic, rozumiem.
— Co rozumiesz?
— No, to co powiedziałaś.
— A co powiedziałam?
— No, opisałaś to, do czego doszłaś dzisiejszej nocy.
— Myślałam, że jakoś się do tego odniesiesz, bo podzieliłam się z tobą tym, co jest dla mnie, a w sumie, to nawet dla nas dość istotne. A ty zacząłeś zupełnie inny temat, tak jakby cię to kompletnie nie interesowało.
— Nie, po prostu pomyślałem, że skończyłaś. Nie mówiłaś nic o tym, że potrzebujesz mojej opinii na ten temat.
Poczułam się dziwnie, jakbym się urwała z choinki, a moje zwoje zbiły się do wielkości piłeczki pingpongowej. Czy ze mną jest coś nie tak? Brak mi jakiegoś chromosomu? Zrobiło mi się przykro, bo? Bo co? No, przecież nie zrobił nic złego. Nie poprosiłam go o opinię, to się nie wypowiedział. Zaczął nowy temat. Logiczne? Logiczne. To o co mi chodzi?
Po chwili zastanowienia pomyślałam jednak, że to, co może być tu na rzeczy, to to, iż mam oczekiwania, że kamień wyciśnie dla mnie kroplę oliwy. Jestem zawiedziona, że od wołu nie otrzymuję nic poza sztuką mięsa. Ulokowałam uczucia w facecie, który nie widzi problemu w rozpoczynaniu nowego tematu bez nawiązania do tego, co mówię, jeśli wyraźnie o to nie poproszę. Bez mojego pytania i naprowadzania, sam z siebie nie jest w stanie wykazać zainteresowania tym, o czym mówię. Nic dziwnego, że jestem mega rozczarowana. Ale chyba bardziej nawet sobą niż nim, że w ogóle się w takie coś wpakowałam.
Nawet jeszcze gorsza mi myśl przyszła do głowy. A może dlatego nie jest w stanie wykazać zainteresowania, bo go po prostu dla tego, co powiedziałam, … nie ma? Tylko — jeśli on nie ma zainteresowania tym, co mówię, to czy nie idę za daleko, przypuszczając, że może go też nie mieć dla mnie, jako takiej? No, bo chyba to, co mówię, to dość istotna część mnie. Czy to ma sens?
To dopiero pierwszy dzień mojego dziennika, a ja już mam ochotę zostawić tego człowieka i wyjść tak, jak stoję. Może przeceniłam tę relację i jego emocjonalne zaangażowanie. Może to za mało, żeby przetrwać we dwoje. Może moje poczucie przyzwoitości, żeby go nie zostawiać, to eufemizm na prawdę, która się nazywa — mam siebie w głębokim poważaniu, bo wybrałam znów ten sam typ zimnego i niedostępnego emocjonalnie gościa, kierującego się wyłącznie intelektem — wierną kopię mojego ojca — i którego, zanim wyjdę, miałabym ochotę walnąć kijem bejsbolowym przez łeb, a potem trzasnąć drzwiami i nigdy już nie wrócić…
Chce mi się płakać. Mam jakieś mrzonki na temat relacji. Chciałaby dusza do raju. Jakiejś wzajemności mi się zachciało i zainteresowania. Ciekawości na mój temat ze strony życiowego partnera. A przecież to jest normalne życie, a nie film wytwórni Warner Bros.
Na logikę, wszystko wydaje się w porządku. Czego się czepiam? Ja mówię, on słucha, po czymi zaczyna zupełnie nowy temat. Można by polemizować, czy to, że on nijak nie nawiązał do tego, co mówiłam, jest jakoś niegrzeczne — w końcu kwestia definicji i pytanie, według jakich niepisanych kanonów towarzyskiej rozmowy miałabym tę grzeczność mierzyć. W końcu nie był chamski, nie powiedział nic konkretnie przykrego. Po prostu nie okazał zainteresowania moim tematem. Naszym tematem. Czymś, co było dla mnie istotne i według wszelkich danych, powinno być również dla niego. A jednak nie był. Przynajmniej dla mnie tak to wyglądało. Czy w takim razie zżymam się, że był szczery i nie udawał, że się interesuje? Przecież kocham szczerość! Dlaczego to, że okazał się szczerze niezainteresowany, tak bardzo mnie obeszło? Co mnie w tym tak zabolało? Dlaczego grunt nagle usunął mi się spod nóg i oczy mi się pocą? Hipokrytka ze mnie jakaś, czy co?
Boli mnie odcisk, na który nadepnął. Ponownie dałam się wyssać. Wszystko znowu wygląda tak, jakby było w idealnym porządku, tylko ja, nie wiadomo dlaczego, się ciskam. Jak wariatka. Muszę wyjść zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie dam rady wytrzymać z nim w jednym pomieszczeniu.
Godzinę później…
Spacer w deszczu przyniósł mi moment eureki. Widocznie przegrzane zwoje potrzebowały dobrej dawki chłodzenia. Ewidentnie przydało się, że zapomniałam parasola.
Wiem, co mnie w tym zabolało. Co za ulga! Przyszło do mnie nagle w strugach wody, że przesadziłam z tą moją reakcją. Urosła jak kipiące mleko, bo nadałam temu całemu zajściu zbyt duże znaczenie. Tak, to dobre słowo. Raz się chłopina nie rzucił mnie adorować, kiedy się czymś podjarałam, a ja zaraz lecę z grubej rury, że nie jestem dla niego ważna. No chyba jednak jestem, bo po co by sobie gitarę zawracał porzucaniem dla mnie swojego wcześniejszego życia? Nie jestem milionerką i dziedziczką królewskiej fortuny, dla której — mogłabym podejrzewać — zrobił to, żeby spełnić swoje finansowe marzenia. No i fakt zasadniczy — jest w dużym stopniu podobny do mojego ojca, a ten bywał w sztuce konwersacji mocno kanciasty. Może próbuję zabić komara strzałem z armaty? Jestem dorosła i nie muszę, jak małe dziecko, uzależniać się od tego, czy on ma coś do powiedzenia w mojej kwestii, czy nie. Może dla jakiegoś berbecia w takim momencie byłby to koniec świata. Zignorowanie go znaczyłoby dla niego tyle, co śmierć, i byłoby gorsze od największego nawet zburczenia. Jakim musiałoby być nieistotnym pyłem, skoro Bóg–ojciec i Bogini–matka nie wpadają w dziki zachwyt nad tym, z czym się do nich pofatygował.
Moja dusza musiała najwyraźniej rzęsistymi strugami deszczu zapłakać nad losem tamtej małej. Duża może już sobie z tym na sucho poradzić. Mały spacer, trzaśnięcie drzwiami i pozamiatane. W końcu, na dobrą sprawę, ja też nie interesuję się wszystkim, co jest ważne dla niego. Może jedyna między nami różnica w tym temacie polega na tym, że zagłębiam się w jego sprawy, żeby mu sprawić przyjemność i poznać go bliżej, nawet jeśli nie szaleję na ich punkcie. Ale może popełniam błąd, przerzucając na niego swoje tęsknoty i daję mu to, co sama chciałabym dostać, a jemu to lata koło nosa?
Poczułam przyjemną wiotkość mięśni i zmęczenie, ale to był dobry rodzaj zmęczenia. Nie wyczerpanie, ale po prostu zmęczenie. Jakby zeszło ze mnie jakieś duże ciśnienie. Ulga towarzysząca odkryciu, że jadowity wąż, na którego nadepnęłam, okazał się tylko wężem ogrodowym.
Postanowiłam, że jeszcze dzisiaj poruszę z nim ten temat. Jeśli bym tego nie zrobiła, wyszłoby na to, że od niego wymagam, a sama mam w nosie to, o co jest to całe kruszenie kopii. Uprę się, żeby mnie przestał ignorować i ruszył tyłek, kiedy powierzam mu cząstki siebie. Wprawdzie miałam ochotę jeszcze godzinę temu go uśmiercić, wcześniej uczyniwszy z niego krwawą miazgę, ale szczerze doświadczam błogosławieństwa dystansu, który pozwolił mi tego nie zrobić.
— Wiesz, o co cię chciałam prosić jak następnym razem ci coś powiem?
— Tak?
— Że odniesiesz się jakoś do tego, co ode mnie usłyszałeś. Skomentujesz jakoś. Powiesz swoje zdanie.
— A co, jeśli nie będę mieć zdania?
— No, to powiesz mi nawet, że nie wiesz, co powiedzieć, byle byś coś powiedział. Tak jak w walkie–talkie: “odbiór” powiedz. Że dotarło. No, już szczytem szczęścia będzie dla mnie, jakbyś, nie wiem, pytanie mi jakieś zadał albo, chociaż cokolwiek powiedział, żebym mogła poczuć, że to nie jest dla ciebie tylko jak brzęczenie much. Rozumiesz? Bo jak nic nie gadasz, a potem zmieniasz temat, to ja to odbieram jakbyś miał to gdzieś. To znaczy — nie zrozum mnie źle — ma prawo cię nie interesować sam temat, ale skoro mnie to interesuje i przychodzę z tym do ciebie, to czy moglibyśmy założyć, że oczekuję jakiejś twojej reakcji?
— Ależ, kochanie, mnie to interesowało. co powiedziałaś! Nie sądziłem, że potrzebujesz mojego komentarza. Dla mnie nie wymagało to żadnego komentarza. Było dobre takie, jakie było. Nic dodać, nic ująć.
No, nieźle. A byłam gotowa popełnić mord. Ale i tak ręce opadają.
— No widzisz, a mi się odpaliły jakieś dziwne rzeczy jak nic nie powiedziałeś, a potem nagle zmieniłeś temat, jakbym była powietrzem. Że to, co mówię, jest dla ciebie nieważne i takie tam.
— Żartujesz! No co ty! Takie coś ci się odpaliło?! Przecież wiesz, że dla mnie jesteś najważniejsza. I to, co mówisz też!
— Niby wiem, ale ja tam lubię wzajemność. No taką… wymianę, kapujesz? Właśnie to nawiązanie na przykład — choćby tycie–tycie — do tego, co mówię. Nie przychodzę do ciebie wygłosić przemówienia przecież czy wykład ci zrobić. …………………………
Chociaż, wiesz co? A może nie w sumie… Może następnym razem, nawet jak nic nie powiesz, to już będę wiedzieć, to co wiem?
— Niewykluczone, że skoro ja wiem już to, co wiem, to się odezwę? Tylko … co ci mam wtedy powiedzieć, jeśli mi nic akurat nie przyjdzie do głowy?
— Nie wiem. To zależy, o czym będę mówić.
— Hmmm, czyli ty przychodzisz i coś mówisz, a potem ja coś mówię o tym, co powiedziałaś, tak? Tylko ja cały czas mam jedną obawę — że nie będę mieć nic do powiedzenia. Ale też nie chcę ci zrobić przykrości. Jestem trochę w kropce.
— Nie no, tak jak teraz o tym rozmawiamy, to trochę bez sensu mi się wydaje to moje chcenie, żebyś coś powiedział, jak nie masz co — faktycznie. Przecież ja też nie chcę na siłę od ciebie wyciągać gadania dla samego gadania… Poczekaj… Jakoś tak mi lepiej, że teraz pogadaliśmy. Nawet nie jestem pewna czy chcę coś ustawiać na zapas… Zobaczymy następnym razem, co?
Rozbawił mnie, swoja drogą. Przypisałam mu złą wolę. No, może nie jest asem konwersacji w tematach, które mnie kręcą, ale to jeszcze nie jest powód, żeby go rzucać. Przynajmniej nie dzisiaj.
Dzień 2
nie da się nalać do pełnego dzbana
Temat lekcji przyjmowania i przede wszystkim — dawania samej sobie, którą przerobić mają kobiety, aby wypełnić swoją życiową misję, poznałam dopiero w dorosłości. I to bynajmniej nie tej wczesnej, pomaturalnej, tylko raczej tej w okolicach grubo po trzydziestce, choć głośno na temat zmian w kobiecej mentalności zaczęło się robić w pierwszych latach XXI wieku. To znaczy, ruch jako taki zaczął dojrzewać lata wcześniej, ale do mojej świadomości przebił się dopiero na przełomie końca lat 90–tych XX wieku i w pierwszych latach XXI zaliczył prawdziwy boom w moim życiu. Wiedza o tym, jak zastąpić model matki karmiącej wszystkich i wszystko, aż do jej całkowitego wyzucia z energii i zgorzknienia w rezultacie, kobietą dającą sobie, przyjmującą radośnie od innych i zadowoloną z życia, zaczęła być wtedy nie tylko powszechnie dostępna, ale wręcz propagowana, a jej źródła nagłaśniane ze wszystkich kierunków.
W prasie kobiecej i całym nurcie rozwoju osobistego zaroiło się od pozycji zachęcających kobiety do zmiany nastawienia i przeznaczania wartościowego, dedykowanego czasu dla siebie, a nie wyłącznie dla mężów, dzieci i na gospodarstwo domowe. Panie zaczęły być wzywane do pielęgnowania nie tylko ciała, ale i duszy, jako mającej decydujący wpływ na całość żeńskiej istoty. Na rynku, jak grzyby po deszczu, pojawiły się setki i tysiące znawców tematu, którzy otworzyli przed złaknionymi osobistego szczęścia konsumentkami wrota do raju i roztoczyli przed nimi wachlarz nieskończonych ku jego osiągnięciu możliwości. Na stałe weszły do kanonu towarzyskich rozmów klasy średniej pojęcia takie jak medytacja, wizualizacja, SPA, relaks w wonnościach, dźwiękach mis tybetańskich, dotyku kryształów, masaże limfatyczne i inne, o jakich się nie śniło nawet filozofom, zabiegi medycyny alternatywnej, warsztaty rozwojowe, odkrywanie i kultywowanie własnych talentów i zainteresowań, czynny udział w życiu politycznym i społecznym kraju, rozwój kariery zawodowej, kształcenie ustawiczne, a nade wszystko — branie odpowiedzialności za swój wpływ na kształt życia własnego — bezpośrednio, oraz pośrednio — rzeszy innych kobiet i całej ludzkości. Propozycji, co zrobić, aby stać się szczęśliwą kobietą, nie dałoby się zliczyć, jak się jednak miałam przekonać, zabrakło (a przynajmniej ja nigdy na takie nie miałam okazji trafić) pozycji edukujących w temacie jak to przeprowadzić, kiedy w nową erę wchodzi się ze starym śmietnikiem w głowie.
Zanim jednak dane mi było dojść nawet tylko do tych wniosków, niczym surfer wskoczyłam na falę nowych możliwości w rzeczonej dziedzinie, mającej stanowić moją drogę do szczęścia. Z żarłocznością piranii młóciłam — jedną po drugiej — pozycje poradnikowej, psychologizującej literatury, o której nie śniło się nawet mojej mamie czy babciom, że o kobietach jeszcze wcześniejszych generacji nie wspomnę, a moja głowa zapłonęła ekscytacją, jakie wspaniałe życie mnie czeka, kiedy tylko wdrożę ich złote rady w czyn. Pochłaniałam dzieła amatorów i naukowców, praktyków i teoretyków, którzy wywindowali się na rozwojowej drabinie z nizin duchowej nędzy do nirwany i finansowych oraz wszelkich innych sukcesów, dzięki zmianom, które szeroko opisywali w swoich poradnikach. Zaliczałam seanse filmów edukacyjnych rozmaitego typu i gorliwie brałam udział w rozmaitych warsztatach, uczących nowego stylu myślenia i zarządzania własnym życiem w nowoczesny, idący z duchem czasu, sposób.
Zachwycałam się, że żyję w epoce, gdzie współczesna kobieta ma na wyciągnięcie ręki te wszystkie wartościowe zasoby, których liczba przyrasta w postępie geometrycznym każdego jednego dnia. Cudownie — myślałam sobie — że świat zaczął się toczyć w takim kierunku.
Pierwsza fala entuzjazmu i zafascynowania nowością jednak, po stosunkowo krótkim czasie, minęła, zapał do zajęć rozwojowych we mnie przygasł i zaczęły mnie nachodzić pewne myśli, w ślad za którymi pojawił się niepokój i bliżej nieokreślona rozterka. Pomimo wspaniałości i atrakcyjności oraz niewątpliwego waloru tego wszystkiego, do czego ruch rozwoju osobistego kobiet zachęcał, zaczęło mi coraz częściej doskwierać uczucie, że czegoś mi w tym wszystkim brakuje i że pomimo tego bogactwa wyboru, nie mogę nasycić nimi jakiegoś nieokreślonego, ale dość wyraźnego pragnienia, że o spodziewanych zmianach w moim życiu nie wspomnę. Daleko mi wciąż było do spokoju Buddy, bogactw Watykanu, figury Scarlett Johansson czy chociażby uśmiechu Mony Lizy.
Miałam wrażenie, ładując w siebie to wszystko i łykając łapczywie, że wprawdzie pękam z przepełnienia, ale nadal pozostaję w jakiś sposób nieusatysfakcjonowana. To samo odczucie towarzyszyło mi często, kiedy czując głód, a przynajmniej myśląc, że go czuję, sięgałam po czekoladę i pomimo wchłonięcia całej tabliczki na raz, nie odnotowywałam po tym najmniejszego wrażenia sytości. Prawie jakbym zjadła powietrze, choć miałam świadomość, że kalorii — chyba z milion.
Dotarło do mnie, że w moim menu musi brakować czegoś, co tę sytość mogłoby mi zapewnić, ale nie miałam najmniejszego pojęcia, co mogłoby tym być. Początkowo ten brak zaspokojenia położyłam na karb nieumiejętnego doboru treści, którymi się karmiłam. Idąc za ciosem tej konkluzji, stopniowo wyeliminowałam więc to, co zdiagnozowałam jako czekoladę w moim zestawie. Znalazłam inne, bogatsze w składniki odżywcze, źródła duchowego rozwoju — zmieniłam tematykę czytanych książek, sięgnęłam po teksty i nauki innych guru. Ale efektem nadal były moje opadające szybko, po krótkiej porcji euforii, skrzydła. Niby wszystko brzmiało cudownie i przekonująco, ja jednak ciągle pozostawałam głodna, a mój niepokój w związku z tym zaczął rosnąć.
Zauważyłam, że tracę ochotę na więcej treści z tego nurtu i że w gruncie rzeczy zaczynam odczuwać w tym wszystkim, w co się poprzednio, na fali entuzjazmu, tak mocno zaangażowałam, coś dla mnie sztucznego i wymuszonego. Coś mi przestało pasować, a może nawet — i ta myśl wydawała się całkiem prawdziwa — nie pasowało od samego początku.
Zmęczona tym ciągłym nienasyceniem, zarzuciłam gorączkowe próby napchania się rozwojowymi atrakcjami i na chwilę zatrzymałam w swoim pędzie. Ten nagły bezruch pozwolił mi dostrzec powód daremności moich wcześniejszych usiłowań. Nie mogłam dojść do tego, czego się spodziewałam nie dlatego, że problemem była treść nauk nurtu rozwoju osobistego czy duchowego sama z siebie i jej odpowiedniość bądź nieodpowiedniość, ale fakt, że nic z tych aktywności, które podejmowałam, nadal nie sięgało do korzeni mojego dotkliwego głodu. Nie wykluczałam jeszcze, że te wszystkie mądrości mogą kiedyś na jakimś etapie mi się przydać, ale wiedziałam już jakimś szóstym zmysłem, że tej bolesnej pustki, którą odczuwałam, nijak nie pomogą mi one wypełnić. Niestety, czym to dręczące odczucie jest i jak je nasycić czy zaspokoić, nie miałam nadal pojęcia. Jedyne więc, do czego wówczas doszłam, to to, że nawet jeśli czekolada rozwojowa wypełni mnie po sufit, to i tak nie jest ona tym, czego faktycznie jestem głodna i dzięki czemu mogę choć zbliżyć się do upragnionego celu.
Był to całkiem przyzwoity wniosek, który, mimo iż jeszcze nie prowadził wprost do rozwiązania mojego problemu, oszczędzał mi jednak przynajmniej daremnych wysiłków i przykrej niestrawności.
Całe moje poszukiwania do tego momentu oparte były na założeniu, że sedno tego, z czym się borykałam, stanowiło moje energetyczne rozdawnictwo na lewo i prawo, bez przyjmowania czegokolwiek dla siebie, dla równowagi. Na jego podstawie wywnioskowałam zatem całkiem logicznie, że jeśli postąpię odwrotnie i zacznę dawać sobie oraz przyjmować od innych — problem się rozwiąże automatycznie. Stąd decyzja o skoku na główkę w cały ten rozwojowy wir. Wydawało się to proste. Mimo to jednak — nie zadziałało, a nawet zadziałało niefortunnie, skutkiem czego wpadłam w jeszcze większe zniechęcenie i znane mi poczucie beznadziei. Opadłam z sił, nie wiedząc jak ruszyć z miejsca i w ogóle w jakim kierunku. Stare życie już nie wchodziło w grę, a nowe zdawało się grać mi na nosie i przede mną uciekać. Potrzebne mi było nowe założenie, niczym trampolina do dalszych poszukiwań, ale to właśnie oznaczało dotarcie do sedna i odkrycie dlaczego dawanie sobie nie prowadziło mnie w prostej linii do wszelkiego szczęścia i obfitości, a wręcz wpędzało w jeszcze większą frustrację niż przy znajomej rabunkowej gospodarce.
Nie wiem, jak długo tkwiłam w tym wtórnym rozgoryczeniu. Straciłam rachubę czasu. Kiedy jednak porzuciłam aktywne próby dopasowania swojego życia do modelu lansowanego przez rozwojowców, stała się rzecz dziwna i nieoczekiwana. Któregoś dnia coś mną dosłownie zadysponowało i nie pytając o zgodę, mimowolnie przeniosło, w trudny do opisania sposób, do przeszłości, do czasu, gdy byłam mała — i miałam pewnie sześć, siedem lat. Jak to się stało? Jedyne, jak to mogę określić, to że odbyło się to za pomocą czegoś w rodzaju tunelu czasoprzestrzennego, przynajmniej tak jak go sobie wyobrażam. Próżni, do której zostałam wessana, ale nie fizycznie, bo moje ciało pozostało tym, czym było, nadal w moim bieżącym czasie. Jakiś fragment czy to mojej psychiki czy czegoś, czego nie jestem w stanie nawet nazwać, dotknął jednocześnie dwóch czasów — teraz i wtedy. Czemu tak się stało? Nie mam najmniejszego pojęcia. Czy to była forma odpowiedzi na moje, rzucone jakiś czas wcześniej, pytanie o przyczynę tej całej szopki? Kto wie? Może podwyższonym poziomem frustracji, że ani kropla z tego, czego tak bardzo pragnę, choć stoję pod prysznicem obfitości, nie dotyka mnie nawet, spływając jak po kaczce, zirytowałam jakąś wyższą duchową instancję, która patrząc na tą farsę i nierówną walkę, nie wytrzymała nerwowo i bezgłośnie ryknęła: “Jak ty chcesz, kobito, nowe ciuchy wcisnąć do tej szafy, jak ona od starych pęka w szwach?! No, weźże się uspokój, do jasnej, i wyrzućże z niej cokolwiek!”
I krótko potem, niczym w moim własnym prywatnym kinie, ujrzałam nagle siebie, gdy stoję — lata temu — przed oknem wystawowym cukierni (i jednocześnie piekarni) i czuję jak do buzi napływa mi ślina na widok wystawionych na niej słodkich, pysznie wyglądających wypieków. Nie wchodzę jednak do środka, mimo że mam pieniądze w portfeliku i mimo, że dobroduszny właściciel woła mnie zapraszającym gestem — chyba zauważywszy, jakim głodnym wzrokiem patrzę na to wszystko. Nie ruszam się z miejsca nawet wtedy, gdy jego żona wychodzi przed sklep i wyciąga w moją stronę tacę z kawałkami pysznych różności, którymi zazwyczaj częstuje klientów, żeby mogli spróbować tego czy owego gratis, zanim podejmą decyzję o zakupie.
Odmawiam, chociaż niczego tak bardzo nie pragnę jak wziąć do buzi jeden z tych słodko pachnących kąsków. Czuję jednak w całym ciele, a szczególnie w brzuchu, mdlący ucisk i uczucie jakby żołądek mi się skręcał w bolesną kulę — a jakaś niewidzialna siła nie pozwala mi tego przyjąć. Coś, używając mojego głosu mówi “Nie, dziękuję”. I mam ochotę się w tym momencie rozpłakać, więc żeby nie zrobić tego na oczach tej pani, aby uniknąć spalenia się ze wstydu i upokorzenia, odwracam się i odchodzę, rozbita i jakoś nagle bez sił.
Kiedy przychodzę innego dnia, z poleceniem od mamy, żeby po szkole kupić chleb, i już jestem w środku, żona piekarza na odchodnym wkłada jakieś zawiniątko do mojej kieszeni, kiedy się odwracam do niej plecami, odchodząc od kasy, i wszystko mi zamiera, kiedy to czuję. Wiem, co to może być i robi mi się okropnie wstyd. Boję się odwrócić, żeby spojrzeć jej w twarz i podziękować. Zalewa mnie gorąca fala poczucia winy, że mam na to, co ta miła pani wetknęła do mojej kieszeni, ogromną ochotę — bo domyślam się, co to jest — i wyczuwając delikatny kształt tego czegoś w kieszeni, ocierający się o mój łokieć — z jednej strony wiem, że nic złego nie zrobiłam, ale z drugiej — czuję się jak przestępca.
Kiedy już jestem w drodze do domu, poczucie winy zastępuje z wolna radość i przez resztę drogi nie mogę już myśleć o niczym innym, niż tylko o tym, że za chwilę zatopię zęby w tej przepysznej rzeczy, która tak rozkosznie wypycha kieszeń mojego szkolnego fartuszka. Wyciągam ją wraz z chlebem na kuchenny stół i nagle, jak spod ziemi wyrasta koło mnie moja starsza siostra, która musiała w międzyczasie wrócić ze szkoły, choć kiedy wychodziłam do piekarni (i cukierni w jednym), dom był jeszcze pusty. Omiata obojętnym wzrokiem stół, ale przy jednej z rzeczy, która na nim leży, jej oczy rozbłyskują.
— O! Drożdżówka! Ale super! Mogę?
W tym momencie odejmuje mi całkowicie zdolność myślenia i mówienia. Stoję jak sparaliżowana i czuję zalewającą mnie falę znajomego mdlącego uczucia, promieniujące z brzucha na całe ciało. Serce mi łomocze i nie jestem w stanie nic zrobić. Jakbym zamieniła się w kamienny posąg. Jednocześnie moja ręka, jakby ktoś nią sterował spoza mojego ciała, wyciąga się w stronę drożdżówki, chwyta ją i wręcza mojej siostrze. Patrzę na to, jakby stojąc z boku i nie mogę uwierzyć, że to robię, ale nie potrafię samej siebie zatrzymać.
Siostra oddala się zadowolona i znika z moją drożdżówką w swoim pokoju. Na gardle czuję zaciśniętą niewidzialną obręcz, oczy zaczynają mnie piec, jakby ktoś nasypał mi do nich soli i pojawiają się przed nimi mroczki, a głowa zaczyna pulsować, jakby miała za chwilę eksplodować i rozerwać się na milion kawałków.
Stoję tam jeszcze długo po tym, jak sama własnymi rękami wykonałam wyrok na własnej drożdżówce. Co gorsza, nawet nie mogłam mieć do nikogo o to pretensji. Siostra zazwyczaj brała moje rzeczy bez pytania, ale tym razem wyjątkowo poprosiła o zgodę na tę nieszczęsną drożdżówkę, a mimo to nie byłam w stanie stanąć w obronie mojej własności. Kiedy mdlący żołądek i obręcz na gardle zaczęły nieco tracić na intensywności, poczułam jak powoli zalewa mnie złość na samą siebie, jaka jestem beznadziejna i głupia. Do oczu napłynęły mi łzy, ale ponieważ usłyszałam szczęk klucza w zamku, zwiastujący powrót z pracy któregoś z rodziców, szybko zakrzątnęłam się, żeby sprawdzić, czy zostawiłam po sobie porządek. Nie wiedziałam jeszcze, które to z nich, ale wolałam na wszelki wypadek się upewnić. Mama nienawidziła bałaganu w kuchni.
Będąc w swoim dorosłym ciele i doświadczając tamtego zdarzenia z dzieciństwa, dziwiło mnie jak intensywnie żywe są we mnie te uczucia, pomimo upływu czasu.
Kiedy przypomniałam sobie, że z całych sił starałam się wtedy nie pokazać po sobie, że mam ochotę płakać, krzyczeć i nie wiadomo, co jeszcze, przeszył mnie dreszcz. Współczesny, dorosły dreszcz. Z pracy wracała mama — monopolistka w naszym domu na prawo do czucia się źle, a przynajmniej posiadania do tego jedynych uzasadnionych powodów. Łzy mogłyby ją wkurzyć, bo oznaczałyby, że pomimo zmęczenia całym dniem w pracy, musiałaby się zająć jakimś moim problemem.
Nie wiem jak długo siedziałam wtedy w tym tunelu, będąc sobą w dwóch odsłonach. Głos mamy, zauważającej moją obecność, odruchowo wcisnął mnie w gorset lekkiego paraliżu kończyn, bicia serca i typowego mdlącego niesmaku w żołądku. Poczułam wtedy jednak coś jeszcze, co musiało raczej pochodzić z mojego obecnego czasu. Było to jakieś dziwne ukłucie, jak przy wbijaniu igły w żyłę przy pobieraniu krwi. Dziwne, bo czułam je nie na skórze, ale wokół niej, w powietrzu, jakby na jej niewidzialnej warstwie. Miałam namacalne, bardzo cielesne i konkretne wrażenie, jakby z dziurki po nakłuciu zaczęły wyłazić, niczym osy, rozdrażnione naruszeniem ich gniazda, natrętne myśli, i żądlić mnie dotkliwie jadem nieprzyjemnych, bezgłośnych słów. Zrobiło mi się gorąco. Mnie dużej. Domyśliłam się, że swoją mimowolną podróżą w czasie musiałam uruchomić jakiś uboczny skutek tego procesu i świeżo otwarta puszka Pandory właśnie wysypywała na mnie swoją zawartość. Czując dokładnie to, co czułam dawno temu, otworzyłam tunel do przeszłości. Przejście nim tam i z powrotem, ileś razy wte i wewte, musiało podziałać jak wiertło geologa, szukającego ropy naftowej, i kiedy wbiło się w skałę niepamięci — gruzy mojej historii — bolesne myśli, dotąd ściśnięte imadłem lęku, pod którą musiały być uwięzione, wydostały się skwapliwie z zamknięcia i zaczęły mnie bezlitośnie ciąć.
Usłyszałam nagle gdzieś w głowie i naokoło niej, w powietrzu — bardzo to było dziwne — wyraźnie brzmiące, ale pozbawione dźwięku słowa: “Zostaw to, bo innym zabraknie!”, “Wstydziłabyś się ludziom od ust odejmować!”, “Nie jedz tyle, bo na jutro nie będzie!”, “Nie zachowuj się jak pasożyt, weź się za coś pożytecznego!”, “Za grosz wstydu i przyzwoitości — tfu!”, “Ty podły samolubie, wypchaj się tym swoim głupim miśkiem!”, “Nie bądź taka pazerna!”, “Jezu! Ty wiecznie czegoś musisz chcieć!”, “Przestań już gadać o tym, czego TY chcesz! Wiesz, ile JA rzeczy nie mam i żyję?!”, “Podziel się, ty chytrusie!”, “Ty wstrętna egoistko!”, “Odpal trochę, nie bądź świnia!”, “Ty już tego nie potrzebujesz. Oddaj to innym dzieciom”, “Po co ci to, kiedy i tak nie używasz, sknero?”
Kiedy opadłam z sił, nie mogąc już dłużej oganiać się od chmary atakujących mnie z niebytu oskarżeń, myśli–osy nagle odpuściły ofensywę i poleciały gdzieś dalej. Ogarnęło mnie nagle straszne przygnębienie i dojmujący smutek, kiedy dotarło do mnie, że to wszystko zabrzmiało dziwnie znajomo, echem słów, które kiedyś musiały paść pod moim adresem i teraz wybiły pod ciśnieniem całym swoim emocjonalnym szambem. Przerażająca prawda o tym, kim jestem — samolubną, bezwartościową jednostką, której jedyne uzasadnienie istnienia polega na tym, że mogę oddać to, co akurat na chwilę posiadłam, była jak wóz węgla, który nagle ktoś załadował mi na plecy.
Tego dnia, kiedy wyrzuciło mnie pod wystawę cukierni (cukiernio–piekarni, ściśle rzecz biorąc) jako kilkulatkę, zrozumiałam, że za każdym razem, kiedy przychodzi moment decyzji typu “ja czy ktoś inny”, na krótką chwilę staję się nią — tą małą z czasu, kiedy została rzucona klątwa na wszystkie jej życiowe wybory. “Cokolwiek wybierzesz — żałować będziesz”. I kiedy ma to miejsce, coś we mnie odcina mi zasilanie, a ja tracę rozum i wolę i staję się jak manekin. Jak zombie.
Skąd mi się to jednak wzięło, to, co już mnie dopadło pod tą cukiernią (i piekarnią)? — nie mogłam się przestać dziwić. Już wtedy musiałam skądś to mieć! Wyglądało na to, że klątwa pochodziła z jeszcze wcześniejszego okresu mojego życia.
Nie pomogło mi więc tylko zdecydować o tym, że nagle, zamiast zwyczajowego rozdawnictwa wszystkim naokoło, rzucę się w wir wchłaniania i przyjmowania. Brały przecież w moim świecie tylko chytrusy, świnie i pasożyty, brali egoiści i ludzie pazerni. Jakże więc tu nagle brać i nie unurzać się w ekskrementach? Ileż to razy, zapisując się na jakieś warsztaty czy zajęcia, czułam się tak jak bym kogoś z czegoś okradała, mimo iż płaciłam za nie własnymi pieniędzmi. Idąc na zajęcia aerobiku czy na basen, miałam milion wątpliwości i nie w pełni potrafiłam się tym cieszyć, że ja tu sobie fikam i się pluskam, a “powinnam się wstydzić, bo inni nie mają co do garnka włożyć”. Kupując sobie jakąkolwiek książkę, upewniałam się, że zawiera wyłącznie treści edukacyjne, a nie rozrywkowe, gdyż tylko te pierwsze mogły mi posłużyć jako korekta wad mojego wypaczonego charakteru i lepszy poziom służby innym, a te drugie — ewentualnie dopiero wówczas, kiedy na rozrywkę sobie zasłużę powyższym, a cóż ja dotąd takiego osiągnęłam, więc jeszcze długo na pewno nie.
Zresztą, jeszcze grubo przed “erą” rozwoju osobistego, czułam tą palącą smołę wyrzutów sumienia na każdym kroku, kiedy robiłam cokolwiek dla siebie, nawet wtedy, gdy wydawało się, że sięgam po coś z puli rzeczy przysługujących mi na zasadzie niezbywalnych ludzkich praw, po prostu.
Będąc już matką trojga dzieci i naprawdę mając co robić przy nich przez cały dzień, po zaliczeniu porcji domowych obowiązków zdarzało mi się na chwilę położyć, żeby rozprostować obolały kręgosłup, ale kiedy — leżąc — usłyszałam szczęk klucza w zamku, sygnalizujący, iż mąż wraca z pracy, zrywałam się jak dźgnięta w zadek szpilką, zawstydzona, w obawie, żeby nie pomyślał, że leżę przez cały dzień, podczas gdy on w tym czasie zarabia na nasze utrzymanie. Zarabia, czyli pracuje. Ja wykonywałam czynności darmowe, nie przynoszące dochodu, czyli oczywiście w myśl tej zasady — obijałam się sromotnie. Nawet jeśli szczęk klucza nie następował, mój odpoczynek wyglądał zawsze jak siedzenie w okopie i oczekiwanie aż spadnie — nie wiadomo kiedy, ale nieuchronnie — kolejna bomba. Czasem, kiedy nawet wiedziałam, że mąż dokądś wyjechał na dłużej i jego klucz w zamku nie miał się pojawić przez całkiem określoną i znaną mi liczbę dni, jakiś mechanizm oczekiwania na niebezpieczeństwo, który ewidentnie musiałam mieć cały czas załączony i nie sposób go było nijak zdezaktywować, nie pozwalał mi nigdy do końca rozluźnić się i zrelaksować. Przecież mógł wrócić wcześniej. Trzeba było być na to gotowym. Gdyby mnie nakrył, że nic nie robię, czułabym się przyłapana jak na igraszkach z kochankiem. Dać sobie oznaczało okraść dzieci i odjąć im od ust, bo zamiast się wylegiwać, mogłam przecież wsadzić sobie miotłę w tyłek i na przykład pozamiatać mieszkanie.
Kiedy miałam ochotę coś sobie kupić, to choć było mnie na to stać, w większości z tego rezygnowałam wbrew samej sobie, a jeśli jednak na coś się w końcu decydowałam, nie miałam odwagi cieszyć się tym jawnie i chowałam swój zakup przed mężem w obawie, że odkryje, jaka jestem rozrzutna i próżna. I że na pewno odjęłam tym od ust naszym dzieciom i jemu, nie mówiąc o wyrzuceniu w błoto ciężko przez niego zarobionych pieniędzy.
Tak funkcjonowałam przez całe lata, nie zdając sobie kompletnie z tego sprawy. Kiedy ten obraz w końcu do mnie dotarł, zrobiło mi się przykro i ogarnął mnie żal, że pomimo względnego dostatku, wiodę srodze nędzną egzystencję. Zobaczyłam samą siebie, ukrywającą się ciągle jak złodziej, choć niczego nikomu nie ukradłam, żyjącą w ciasnym gorsecie ograniczeń, dla których w zasadzie nie widziałam logicznego uzasadnienia, a jednak coś cały czas nie pozwalało mi wykraczać poza ich niewidzialne ściany.
Przez większość życia nie zastanawiałam się nawet, skąd wzięłam te wszystkie myśli, które pociągały, niczym za przywiązany do nich sznurek, te wszystkie wyrzuty przykrości, działające na mnie jak elektryczny pastuch na krowy. Po prostu tak wyglądała moja codzienność. Czego tylko pragnęłam i chciałam dotknąć albo nawet na chwilę dotknęłam — łups! mnie prądem wstydu, winy czy strachu po łapkach, żebym czym prędzej wypuściła to, co trzymam i podzieliła się z innymi.
Mój elektryczny pastuch działał zresztą doskonale. Nie potrzebowałam zewnętrznego nadzorcy, żeby się ustrzec przed dopływem osobistego dobra i przyjemności. Nawet jeśli próbowałam go przechytrzyć i robiłam coś dla siebie w ukryciu, to choć nikt nic nie widział, dopadał mnie ze stuprocentową skutecznością i żgał prądem tak perfidnie, że chwila radości zamieniała się w wieczystą psychiczną torturę. Później już nawet, dla świętego spokoju, nie próbowałam robić dla siebie nic, wiedząc, że i tak nic z tego nie będę miała. Dopiero ruch rozwoju osobistego przywrócił mi na chwilę chęć do zmiany tego stanu rzeczy.
Po moim pierwszym skoku do przeszłości, kiedy stojąc jako kilkulatka pod cukiernią (i piekarnią) przybliżyłam się o krok do tego, co mnie od tylu lat uwiera i boli, zaczęłam bacznie obserwować własne dzieci. Co ciekawe, ani śladu tych oporów, które miałam w pełnej gamie u siebie, nie zauważyłam u nich, a one nieustannie czegoś chciały i nie miały z wyrażaniem tego oraz sięganiem po to, czego pragną, żadnego problemu.
Przyglądając się któregoś dnia z nutką podziwu jak łatwo tym małym istotom i zgrabnie idzie przyjmowanie, branie, zatrzymywanie tego, co ich i nie oddawanie nikomu, a wręcz ostra obrona swojej własności, szarpnął mną znienacka jakiś dziwny ni to smutek, ni to nawet mała zazdrość. Odczucia te zaskoczyły mnie tym bardziej, że przecież kochałam je bezgranicznie i sprawiało mi zawsze ogromną radość, że one przynajmniej są takie życiowo ogarnięte, nawet jeśli w przeciwieństwie do ich własnej matki. Okazało się jednak, że to nie o nie wcale chodziło. W ślad za tym dziwnym uszczypnięciem zazdrości znowu wessało mnie do znanego mi już tunelu, wiodącego do czasu, kiedy byłam mała — ale tym razem musiało mnie poprowadzić jakąś jego inną odnogą, bo tam, dokąd dotarłam, byłam jeszcze młodsza niż ta wersja mnie sprzed cukierni (i piekarni). I znowu to uczucie zassania mnie przez czasoprzestrzeń było strasznie dziwne. Choć przyznam, że i na swój sposób fascynujące.
Wyrzuciło mnie jak z katapulty w domu jednej z babć, do której mnie wywożono w dzieciństwie wbrew mojej woli (bo nie lubiłam tej babci z jakiegoś powodu) na całe miesiące wakacji, i nie tylko. Przypomniałam sobie, że to tam właśnie najintensywniej mnie uczono, jak ważne jest, żeby się dzielić z innymi i nie przywiązywać wagi do dóbr materialnych. Mimo, iż wspomnienie, samo z siebie, nie wydawało się najprzyjemniejsze, musnął mnie nikły powiew satysfakcji, że ten przebłysk nie jest bez znaczenia dla moich dociekań. Tak jakby moja własna historia dostarczała mi na tacy, oprócz bólu, dostępu do źródła prawdy i objawienia.
Do domu babci przychodziło mnóstwo różnych osób — głównie jej klientek, gdyż babcia była krawcową. Wiele z tych kobiet przyprowadzało ze sobą dzieci, których widocznie nie wywoziły do swoich matek na wakacje, jak moi rodzice mnie, i mimo że niektórych z nich nie lubiłam, babcia oczekiwała ode mnie, że będę się nimi zajmować. Chodziło o dotrzymywanie im towarzystwa na czas przymiarek i pogawędek, w jakie wdawały się z nią ich matki, i pozwalanie im na bawienie się moimi rzeczami, które te niejednokrotnie w czasie zabawy niszczyły albo ze sobą zabierały — prawdopodobnie niechcący — do domu. Kiedy czasami skarżyłam się babci, mówiąc, że widziałam jak któreś z nich coś mojego schowało w torbie swojej matki — babcia wyraźnie stawała się nerwowa. Starając się uśmiechać do klientki, zwracała się do mnie, półgębkiem, przez zaciśnięte zęby, sycząc ze złością, żebym jej nie robiła wstydu przed ludźmi podejrzeniami i oskarżeniami, że mi coś ukradli. I że trzeba być gościnnym. I że mam się zachowywać jak człowiek, a nie jak źle wychowany bachor.
Nigdy nikogo o kradzież nie oskarżałam, ale, nazywając rzeczy po imieniu, mówiłam, że moja rzecz trafiła do cudzej torby przy pomocy rąk dziecka jej właścicielki. Nawet kilka razy się zdarzyło, że klientka, zaglądając do niej, sama się orientowała, że ma w niej jakąś nienależącą do jej pociechy zabawkę i mi ją oddawała, przepraszając, ale babcia, z niezrozumiałych dla mnie względów, nie odzywała się już do mnie tego dnia i nie odpowiadała na moje pytania, kiedy próbowałam wyjaśnić, dlaczego jest na mnie zła, skoro się okazało, że mówiłam prawdę.
Miałam wrażenie, że babcia się na mnie gniewa dlatego, że nie jestem gościnna. Ona była. Wprawdzie nie widziałam, żeby rozdawała swoje rzeczy klientkom — płaciły jej za to, co dla nich szyła — widziałam to wiele razy na własne oczy, domagała się jednak, abym ja czyniła zgoła odwrotnie. Nie rozumiałam, dlaczego powinnam rozdawać moje rzeczy za darmo i bez zapytania o moją zgodę. Może babcia spodziewała się, co bym odpowiedziała, gdyby mnie o nią zapytała i ta świadomość była jej wstrętną, bo nie reprezentowałam jej altruistycznych wartości. Niewykluczone, że wiedząc, jaka jestem samolubna, bała się wstydu, jakiego bym jej mogła narobić przed ludźmi z miasteczka, gdybym jej wprost przy nich odmówiła i wyszłoby na to, że pomimo starań jej syna i synowej w wychowaniu mnie na człowieka, wykazuję, nie wiadomo po kim, egoistyczne skłonności, których ofiarą mogłyby paść w jej domu niewinne dzieci jej klientek. Gdy już zresztą przychodziło co do czego, korygowała moje samolubstwo, ucząc mnie reguł i nakazując mi się wstydzić, kiedy miałam opory w pozwalaniu na to, aby moja rzecz mi została zabrana lub kiedy była niszczona. Babcia, jako osoba głęboko wierząca, zdecydowanie wiedziała jak się zabrać do wyprowadzenia na ludzi nawet zatwardziałego egoistę. Nie umiem powiedzieć czy jej się to w pełni udało w moim przypadku, niemniej pamiętam, że dość sporo w to włożyła pracy i wysiłku.
Nie jestem pewna czy moi rodzice robili podobnie jak babcia, ale ponieważ u niej spędzałam mnóstwo czasu w bardzo młodym wieku, jestem przekonana, że miała ona istotny wpływ na kształt mojego moralnego kręgosłupa. Niewykluczone, iż to dzięki niej dowiedziałam się o swoim samolubstwie dość wcześnie w życiu oraz o tym, że nic mi się od życia nie będzie należało, jeśli się w tej kwestii gruntownie nie zmienię.
W kształtowanie mojej altruistycznej postawy spory wkład wniosła również pewna ciotka, znana w miasteczku babci plotkarka i awanturnica. Jeden z jej synów, którego zawsze, ku mojej zgrozie, brała ze sobą, przychodząc do babci w częste odwiedziny, bardzo mi dokuczał — bił, ciągnął za włosy i przezywał, łaził za mną wszędzie oraz brał bez pytania i niszczył moje rzeczy — na przykład wyrywał kartki z moich ukochanych książek albo bazgrał po nich długopisem. Ciotka, bezkrytycznie zapatrzona w swojego pierworodnego, nie widziała żadnego powodu do korygowania zachowania swego potomka i kiedy przychodziłam do niej z prośbą o pomoc, twierdziła, że zmyślam, mimo iż musiała widzieć, że pojawiam się podrapana, ze zmierzwionymi włosami, a czasem nawet naddartym rękawem sukienki czy koszulki. Babcia udawała, że nie słyszy moich skarg ani nie widzi, jak wyglądam po starciu z potworem, bo prawdopodobnie nie chciała się narażać ciotce, z którą lepiej było żyć w zgodzie, jeśli się chciało mieć dobrą opinię w miasteczku, ciotka bowiem znała wszystkich i wiedziała o nich wszystko, nawet pewnie to, czego nie wiedzieli o sobie oni sami i z jej zdaniem liczyła się cała społeczność. Nie wiem w sumie dlaczego, choć kiedy byłam mała, wydawało mi się, iż to z powodu, że strasznie wrzeszczała jak coś jej się nie spodobało. Biada była temu, kto jej podpadł.
Pozostawało mi zatem jedynie, kiedy ciotka się pojawiała u babci ze swoim potomkiem, a ja nie mogłam liczyć na wsparcie żadnej z nich, chować się przed tym strasznym chłopakiem. Niestety, ani jedno z pomieszczeń w domu babci nie miało zamka na klucz, a w roli ubikacji występowała drewniana wygódka na dworze, która była zamykana jedynie na rachityczny haczyk, łatwy do sforsowania. Były to czasy, gdy babcia nie miała jeszcze ani bieżącej wody ani łazienki.
Pomimo starań, nie znalazłam w obejściu babci miejsca, gdzie monstrum by mnie nie dopadło, a ponieważ nie wolno mi było opuszczać granic domu i ogródka i wychodzić na ulicę, musiałam opracować sobie jakichś schowek na miejscu. Pewnego więc razu, kiedy koszmarni goście znów zawitali w progi babci, ukryłam się w jednym z dwóch pokoi, jakie miał jej dom i przytrzymałam klamkę od wewnątrz. Oczywiście, nie minęło pół minuty i mój oprawca zaczął za nią szarpać od drugiej strony. Trzymałam ze wszystkich sił i choć on był starszy i silniejszy, rozpacz i strach przed kolejną porcją prześladowania dodały mi niemal nadprzyrodzonej mocy, tak że nie zdołał otworzyć drzwi, mimo że szarpał mocno za klamkę po drugiej stronie i walił w nie pięścią. Po dłuższej walce ustąpił i szarpanie ustało. Moje szczęście nie znało granic. Zmęczona, jak po ciężkiej bitwie, stałam nadal z ręką na klamce, czujna jednak i gotowa w każdej chwili bronić swojej świeżo odzyskanej niepodległości, kiedy pojawiło się szarpnięcie tak silne, że mało mi nie złamało nadgarstka. Krzyknęłam z bólu i puściłam klamkę. Za drzwiami stała dysząca z wściekłości ciotka z wyglądającym zza niej potworem. Kiedy tylko zobaczyła jak stoję tam, przyciskając do siebie stłuczoną rękę, złapała mnie za ucho i tarmosząc mną za nie i niemalże mi je urywając, zaczęła drzeć się strasznie przeraźliwym głosem, że co ja sobie wyobrażam, że dziecko się chciało pobawić i nie mogło, bo ta wstrętna egoistka się przed nim zabarykadowała, że co to za gościnność w tym domu, że ja to jakiś zwyrodnialec, a nie normalna dziewczynka, że nie da się ze mną normalnie pobawić i dziecko nie może spędzić kilku chwil bez jej opieki, żeby nie musiała się dowiadywać jak okropnie jest przez tą podłą dziewuchę traktowane…
Sama nie wierzyłam temu, co się działo. Już nawet nie pamiętam bólu ani tej stłuczonej ręki ani odrywanego od czaszki ucha. Czułam się jak szmaciana lalka — pokonana na całej linii, bezwolna i dająca się tarmosić wszechmogącej ciotce, niczym kuchenna ścierka psu.
Kiedy ciotka skończyła swoją tyradę, pchnęła mnie na podłogę, po czym, prychając z oburzenia, wysyczała do babci, niczym żmija, parę jadowitych słów i rzuciwszy do potwora “Idziemy, synku, z tego niegościnnego miejsca!” wyszła, trzasnąwszy drzwiami tak, że niemal posypał się tynk. Nawet nie miałam siły cieszyć się ich wyjściem. Zresztą — babcia po tym incydencie nie odezwała się do mnie przez resztę wakacji. Naprawiła moją poszarpaną odzież i przez czas, który pozostał do momentu, kiedy przyjechali po mnie rodzice, wydawała mi posiłki bez słowa, redukując kontakt ze mną do minimum. Czasem mruknęła coś pod nosem, ale przeważnie celem skarcenia mnie za jakieś moje kolejne nieodpowiednie zachowanie, za które kara w postaci jedynie milczącej dezaprobaty wydawała jej się zbyt łagodna.
Domyślam się, że ciotka obsmarowała babcię po tym wydarzeniu przed całym miasteczkiem. Mimo, iż miała dobrą reputację, zdobytą swoim krawieckim talentem i pracowitością i nie musiała się niczego w tej materii obawiać, jej małomiasteczkowa troska o to, co inni powiedzą, nie pozwoliła jej nigdy do końca wybaczyć mi tej dziecięcej niefrasobliwości i narażenia jej na wstyd.
Niedługi czas później zaczęłam mieć u babci bardzo silne ataki astmy już po pierwszej spędzonej u niej nocy, gdy rodzice znowu próbowali mnie u niej zostawić, w wyniku czego lądowałam za każdym razem w szpitalu, gdyż bez profesjonalnej pomocy mogłoby się to dla mnie skończyć uduszeniem. Kiedy zrobiono mi testy alergiczne, okazało się, że jestem uczulona na dokładnie wszystko, co znajduje się w domu babci. Przypadek? Nie sądzę. Moja całkowita bezsilność wobec systemu, jak widać, nie była taka całkowita. Skoro mój jawny bunt i sprzeciw wobec warunków w domu babci był totalnie ignorowany, wyhodowałam sobie wewnętrzny ruch oporu, dzięki któremu rodzice przestali mnie tam więcej wywozić na całe miesiące. Wszakże byłam uczulona na alergeny znajdujące się w jej domu, a dla moich rodziców zdrowie, to była zawsze kwestia święta. Nie słuchali mojego głosu rozpaczy, ale wobec reakcji mojego układu immunologicznego, grożącego śmiercią w przypadku pozostawania dłużej niż jeden dzień w tym miejscu, bez leków, mogących zwalić z nóg konia, a które mógł mi zapewnić jedynie szpital, musieli ulec, choć nigdy nie zrozumieli, co tak naprawdę miało na to wpływ.
Słuchali diagnoz lekarskich niczym głosu boskiego objawienia i przez wiele kolejnych lat, na ich podstawie, próbowali mnie wyleczyć z tych alergii bolesnymi zastrzykami, sterydami w aerozolu i innymi silnymi lekami, sterylizując moje środowisko z kurzu i potencjalnych wzbudzaczy moich astmatycznych spazmów.
Z tych wszystkich wydarzeń (większości z nich nie pamiętam w szczegółach, a jedynie jako uczucia o różnym natężeniu poziomu przykrości) wywnioskowałam na większość mojego życia, że jestem jednostką egoistyczną i nastawioną wyłącznie na branie od innych, aby więc moją duszę uchronić przed piekłem, jakaś niewidzialna moc wyposażyła mnie w mechanizm ograniczający to branie do minimum, nakazujący jednocześnie, w formie przymusu, dawać, dzielić się i odgadywać potrzeby innych. Wszystko to dla zrównoważenia wady mojego charakteru. Słowem — dla mojego dobra.
Lata treningu i wpajania prawidłowych wartości przyniosły w końcu efekt. Nauczyłam się być bardziej otwarta na innych i dawać im, a nie sobie. Żywić wręcz niechęć zatrzymywania tego, co moje, dla siebie oraz do przyjmowania czegokolwiek od innych, a kiedy już zmuszona byłam przyjąć — czuć się z tym tak jakbym odejmowała od ust głodującym dzieciom w Etiopii.
Dzięki obserwacji własnego potomstwa i podróży w czasie, mogłam sobie wreszcie przypomnieć i uzmysłowić, skąd to się mogło u mnie zaląc i jasne mi się nagle wydało, dlaczego w dorosłości, gdy po latach praktykowania totalnego altruizmu w dzieciństwie miałam się nauczyć czegoś odwrotnego — w głowie i w uczuciach miałam kompletny mętlik. Rozumiejąc już z grubsza, na czym rzecz polega, nie miałam jednak pojęcia jak wykorzenić z siebie to, czym obrosłam. Przecież przeszłości nie mogłam cofnąć i wymazać tego, co przeżyłam jako dziecko.
Chciałam mieć i bałam się tego jednocześnie. Moja dusza rwała się do życia w radości, może nie w jakimś przesadnym przepychu, ale po prostu w zwyczajnej przyjemnej rzeczywistości. Jak więc mogłam się uwolnić od tego, co ciągle traktowało mnie jak kryminalistkę za zło, którego nikomu nie czyniłam?
Stałam tak w rozkroku na dwóch łodziach — jedną nogą na jednej, a drugą na drugiej — i łodzie te zaczęły się od siebie oddalać. Zdałam sobie nagle sprawę, że jeśli nie zdecyduję się stanąć na którejś obiema nogami, za moment coś mnie od wewnątrz rozerwie. Tylko którą wybrać? Każdy wybór wydawał się być jednakowo zły.
Z tego wszystkiego zaczęła mnie w końcu zalewać złość. Przed oczami stanęli mi moi rodzice i babcia — ta od nauki altruizmu. Poczułam ich niesmak i niezadowolenie, że pomimo wpajania mi przez tyle lat jedynie słusznych wartości, szukam byle okazji, żeby je zdradzić dla taniej łatwości i płytkiej przyjemności, która zawiedzie mnie na manowce, zamiast zaakceptować reguły gry jak normalny dorosły i przyjąć, że życie jest ciężkie i żeby dostawać, trzeba się najpierw długo i ciężko napracować. Skoro nie dostaję, to widocznie masa krytyczna mojej bezinteresowności nie została jeszcze osiągnięta. Jeśli tego nie zaakceptuję, okażę się infantylna i nieodpowiedzialna, co zresztą przez większość życia i tak na mój temat powtarzali.
Czując falę obawy, że usłyszą bicie mojego serca i zdemaskuję mój lęk przez ich trybunałem, zaczęłam się zastanawiać, jak ich przekonać, że jest jednak ze mną inaczej niż myślą i mam w tym, do czego dążę, swoją porcję racji. Wiedziałam, że siłowe pokonywanie moich oporów w przyjmowaniu nie przynosi efektu — wpychając sobie papkę rozwojową do gardła, na sucho i bez popijania, jedyne, co uzyskałam, to odruch wymiotny i odrzut od dalszej treści.
Jak mogłam zatem pokonać lęk przed gniewem i zniesmaczeniem przodków — moich strażników na drodze do upragnionego skarbu, czyli otwarcia na przyjmowanie naturalnie jak oddychanie, od niechcenia i bez mrugnięcia okiem — tak jak robiły to moje własne dzieci?
Wzięłam się ostro za przekopywanie własnej historii, po której spodziewałam się, że dostarczy mi jeszcze jakiegoś klucza, ale choć chęć była we mnie całkiem szczera, przez ładnych kolejnych parę lat nie udało mi się nic konstruktywnego zmienić w swoim podejściu do sprawy. Przygnębiona, musiałam skonstatować fakt, że znów sporo niemałego trudu i wysiłku włożyłam w coś po to tylko, aby dojść do wniosku, że wykonałam kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty.
Co zabawne, dziś, po wielu latach tkwienia w ciemnogrodzie, doznałam nagle, krótko po przebudzeniu, momentalnego przebłysku geniuszu. Na chwilę przed tym, kiedy już się miałam zwlec z łóżka i zabrać za robienie kawy dla siebie i partnera, a potem wstawić pranie i ogarnąć mieszkanie, zanim zacznę szykować obiad, olśniło mnie, iż to właśnie, co działa najskuteczniej, trudu i wysiłku nie wymaga nawet tyle, co brudu za paznokciem. Jest jak dźwignia — ciężkie auto podnosisz przy zmianie kół niewielkim lewarkiem, pod warunkiem, że wiesz gdzie i jak go zastosować.
Może niesprawiedliwie osądziłam te wszystkie lata strawione na pozornie bezowocnych wysiłkach, bo patrząc na to z innej strony — były jak trudna ciąża, która męczy i nie daje zewnętrznego efektu do jakiegoś czasu, ale ostatecznie owocuje zdrowym i rumianym bobasem. Wtedy musiałam patrzeć na to inaczej, zmęczona i zniechęcona po tak długim okresie błądzenia po omacku.
Idea dźwigni, która mi dziś przyszła do głowy, nasunęła mi myśl, żeby trud zastąpić sprytem, a siłę potrzebną do przerzucenia wajchy lewarka, wziąć od “przeciwnika”. Natychmiast zapaliłam się do pomysłu.
— Kochanie, robisz kawę? — usłyszałam dochodzący z łazienki głos partnera.
— Sekundkę, dobrze? — postanowiłam dać sobie jeszcze kilka minut na dokończenie rozkminy.
Czym jest moja dźwignia w tym wszystkim? — zapytałam sama siebie, moszcząc się na łóżku. I kto “przeciwnikiem”, którego siłę miałabym wykorzystać? Uzbroiłam się w powiększające szkło i fajkę, niczym Sherlock Holmes i wyruszyłam na poszukiwania lewarka. Nagle, jak filip z konopi, wskoczyła do mojej głowy stara bajka z dzieciństwa, którą bardzo kiedyś lubiłam. O Słońcu i Północnym Wietrze.
Słońce toczyło spór z Północnym Wiatrem o to, które z nich jest silniejsze. Założyli się, kto pierwszy zmusi wędrowca, którego wypatrzyli z góry jak szedł polną drogą, do zdjęcia płaszcza. Wiatr próbował użyć do tego siły swoich porywistych podmuchów, czym jedynie sprawił, że wędrowiec jeszcze szczelniej otulił się paltem i mocniej wcisnął na głowę czapkę. Słońce natomiast, kiedy przyszła jego kolej, nie zrobiło nic, tylko zaczęło się radośnie uśmiechać — coraz bardziej serdecznie i rozkosznie, aż ciepło tego uśmiechu sprawiło, iż wędrowcowi zrobiło się gorąco i po prostu sam ten płaszcz z siebie zdjął.
Spryt słońca polegał na nie robieniu niczego specjalnego, tylko na byciu tym, czym było — świecącą gorącą gwiazdą.
Opanował mnie entuzjazm, że przecież to takie oczywiste i proste, ale szybko ustąpił miejsca zwątpieniu, że może jednak nie do końca. Skąd mam bowiem wziąć taką moc, jaką ma słońce? Ono, i owszem, świeci i — poza tym — nic nie robi, ale to jego świecenie, to jest właśnie to, co wyjmuje broń z ręki i zdejmuje z ludzi płaszcze. Ono wywiera pewien nacisk. I mimo, że nic nie robi, to jednak robi. Gdy ja zacznę nic nie robić, to po prostu — nic się nie zadzieje.
— Zaraz wychodzę! — partner rzucił krótko z łazienki, zanim usłyszałam szum odkręcanego prysznica. Nie sądzę, żeby po prostu chciał mnie poinformować o tym, że skoro wszedł pod prysznic, to zaraz spod niego wyjdzie. Wyczułam w jego głosie sugestię, że po wyjściu z łazienki spodziewa się oczekującego na niego na kuchennym stole kubka z parującym, aromatycznym napojem. Poczułam w tle lekki niepokój w kontekście tego, że nadal jeszcze siedziałam na łóżku. Miał na dziś zaplanowanych sporo zajęć, a to oznaczało mój dyżur w kuchni i całym gospodarstwie domowym oraz ogólnie — przy “obsłudze” jego dnia pracy.
— Jeszcze momencik! — postanowiłam kupić sobie trochę więcej czasu.
Czułam, że jestem blisko pomysłu na to, co mam zrobić, żeby zadziałać jak Słońce z mojej bajki. Wiedziałam, że nie chodzi tu o energię słoneczną czy jej żar, ale o pewną zasadę. Moim świeceniem czy żarzeniem miało być nie emitowanie energii słonecznej, ale moja decyzja, która wywoła efekt “żarzenia”. I zacznie parzyć. Aż wyżarzy na popiół przeszkodę, dzielącą mnie od wolności. Wypali mury mojego więzienia. Tak! To było to! Moją przeszkodą było wieczne niezadowolenie na twarzach moich przodków przy wyborze czegoś dla mnie! Musiałam więc zrobić coś, co zwęgli ten grymas na ich obliczach. Poczułam entuzjazm, jakbym wygrała milion w totka. Tak! Muszę wybrać to, czego pragnę i poczekać aż mnie za to opieprzą. Wkurzą się na mnie za ten mój kolejny idiotyzm. Nie dosłownie, oczywiście. W tunelu czasoprzestrzennym, kiedy dokonując wyboru, przeniosę się do przeszłości. Muszę wybrać coś dla siebie i poczekać na ich wściek!
Pomyślałam, że pewnie dopadnie mnie paraliżujący strach przed ich krytyką i niesmakiem, rozczarowaniem mną i moją postawą, jako że tyle lat i wysiłku strawili na wpojeniu mi, iż bycie porządnym człowiekiem wymaga ofiar i altruizmu. A ja chcę tylko spijać śmietankę i brać, brać i brać.
Poczułam się nagle odważna jak nigdy przedtem, choć serce tradycyjnie, na myśl o tym, że mam coś zrobić dla siebie, zaczęło mi nagle łopotać jak zluzowany żagiel w czasie sztormu. Przyszedł zatem moment na kolejny krok, aby nie zmarnować tej cennej fali entuzjazmu i pozwolić parze z mojego kotła poruszyć koła lokomotywy działania.
Szybko zaczęłam skanować w głowie pulę rzeczy, na które miałam zawsze ochotę, ale jakoś nigdy nie starczyło mi odwagi się na nie zdecydować lub zdecydowawszy w przeszłości — spaliła mnie w efekcie takiej decyzji zgaga wstydu i wyrzutów sumienia, rujnując i tak całą przyjemność z tego wyboru.
Nic konkretnego nie chciało mi jednak jakoś przyjść do głowy, a obowiązek i presja czasu zaczęły cisnąć coraz mocniej. Ja, dla odmiany, nie miałam na dziś żadnych planów związanych z pracą. Zupełnie o tym nie myśląc, po prostu jako oczywisty odruch, zamierzałam jak zwykle, już od momentu zwleczenia się z łóżka, zaprząc się w służbie pracującego mężczyzny i począwszy od zrobienia mu kawy, o którą się już dzisiaj, tak a propos, chyba trzeci raz zapytał, i śniadania, usunięcia pyłu spod jego stóp i zadbania o atmosferę do jego pracy, zacząć wkrótce szykować obiad na popołudnie, aby — gdy zmęczony po całym dniu jęknie, że jest głodny — mógł spożyć ciepły, pożywny posiłek.
Swoją drogą, nie zauważyłam nigdy, żeby on był tak zaangażowany w opiekę nade mną kiedykolwiek, kiedy mamy układ odwrotny i to ja jestem obłożona spotkaniami, zarabiając pieniądze, a jego grafik dla odmiany świeci pustkami. Może był to mój brak spostrzegawczości, albo może smutna prawda, którą, jak wielu, omijałam przez wrodzona pruderię, wstydząc się jej nagości. Bałam się konfrontować z gnijącymi zwłokami w mojej szafie, dającymi mi niezbicie do zrozumienia, że najwyraźniej zainteresowanie moją osobą ma miejsce tylko wtedy, gdy to ja usuwam pył spod stóp towarzysza mojego życia. Fetor zwłok dolatywał do mnie od dawna, ale starałam się żyć zgodnie z wpojoną we mnie wiarą, iż co z oczu, to z serca i skrupulatnie unikałam otwierania tej szafy. Nie rozumiałam wtedy, że moc uzdrawiania sytuacji ma jedynie odważne stanięcie twarzą w twarz ze strażnikami mojego skarbu — paraliżującym lękiem przed gniewem mojej rodziny wobec mojej niecnej zdrady jej wartości.
Ponieważ formuła porządnego człowieka, na którego usiłowano mnie wychować, zakłada, że nie mając zaplanowanej na ten dzień pracy, według jej definicji przyjętej w mojej rodzinie, jestem w obowiązku obsłużyć tego, który pracuje, czyli zarabia (praca niezarobkowa, choćby w efekcie powodowała padnięcie na twarz z wysiłku przy oporządzaniu domu i krewnych, nie zasługiwała w mojej rodzinie na miano pracy — to były po prostu obowiązki). Poprawka do formuły: zamiast “człowieka” należy w to miejsce podstawić “kobietę”, gdyż tylko w tej konfiguracji formuła funkcjonowała jako prawdziwa. Mężczyzna zarabiającej kobiety nie posiadał w mojej rodzinie żadnych funkcji z urzędu i nominalnych obowiązków. Wystarczyło, że był i coś zarabiał.
— To robisz tą kawę? — usłyszałam lekko zdziwiony głos partnera, który właśnie otworzył drzwi od łazienki i najwyraźniej nie wyczuł jeszcze w powietrzu jej apetycznego aromatu. Już prawie miałam się zerwać do biegu w kierunku kuchni, gdy nagle świeżo odkopana spod gruzów mojej historii intuicja pociągnęła za hamulec bezpieczeństwa i zasyczała wewnątrz mojej głowy: “Gdzie się rwiesz, człowieku? Siedź na czterech literach.” Aaaa! — zajarzyłam szybko — Czyli to będzie dzisiejsze pole bitwy z przodkami. Wyboru dokonała za mnie moja intuicja, biorąc na wokandę pierwszą z brzegu czynność z mojej rutynowej listy w dniu pracującego mężczyzny. A w sumie… niech się dzieje — pomyślałam i obleciał mnie strach zmieszany z ekscytacją.
Ciśnienie skoczyło mi do niebezpiecznego zakresu w nanosekundę. Mdląca fala zaczęła wyżymać mój żołądek, a mroczki pojawiły się przed oczami. Podejrzewam, że mój puls osiągnął dwieście uderzeń na minutę. Północny Wiatr próbował mnie zdmuchnąć z łóżka w kierunku kuchni, tak że musiałam się chwycić mocniej materaca, żeby moje nogi nie dokonały sabotażu na świeżo podjętej decyzji.
— Skarbie, a mógłbyś ty nam zrobić kawę?
Nie wiem jak do tego doszło i kto wypowiedział te słowa. Puls skoczył mi chyba do dwustu pięćdziesięciu. Chciałam zaraz pospieszyć z jakimś logicznym wytłumaczeniem tej nieoczekiwanej prośby — że na przykład źle się czuję albo coś w tym stylu. Przecież w dniu, kiedy on pracuje, a ja nie, i nic awaryjnego się nie dzieje, nie ma uzasadnionego powodu, żeby kawę miał robić on. Jednak intuicja zasyczała: “Zamknij się! Nie potrzebujesz powodu! Nie jesteś niczyją służącą. Jesteście dorośli, on też może zrobić kawę, pomimo że dziś pracuje. Dla ciebie to jakoś nigdy nie jest nie do pogodzenia. Zluzuj gacie. Nic złego nie robisz”, na co emocje rozdarły się wniebogłosy: “Dziewucha w domu i nawet dupą nie ruszy! Dalej, idź mu zrobić tę kawę! Nie masz nic innego do roboty!”
Zaświeciło słońce, korzystając z gościnności mojej twarzy (nie zapytało mnie o zgodę, po prostu nagle poczułam jak uśmiecha się kącikami moich ust i oczami). Północny Wiatr próbował wyrwać mi wnętrzności, aby wlokąc mnie za nie jak na powrozie, zaciągnąć mnie do kuchni, z zamiarem porzucenia mojego zewłoka w pobliżu ekspresu do kawy. Zacisnęłam jednak mocniej poły piżamy i prześcieradłem przywiązałam się do łóżka, niczym do masztu żaglówki w czasie sztormu, żeby nie wypaść za burtę.
Partner stanął w drzwiach sypialni, patrząc na mnie wzrokiem, którym dawał wyraźnie do zrozumienia, że się chyba musiał przesłyszeć. Siedząc na łóżku, przybrałam minę słodkiego niewiniątka, której utrzymanie na twarzy, tak aby nie wylazły spod niej wstyd i lekkie przerażenie, sporo mnie kosztowało, ale chyba wyszła mi całkiem przekonująco. Na szczęście nie zauważył schowanych pod kołdrą moich rąk, trzymających się kurczowo materaca. Zrobił dziwną minę, na widok której mój puls podskoczył jeszcze bardziej. Ciśnienie pary w kotle osiągnęło niebezpieczny poziom, grożący wybuchem i coś we mnie wrzuciło bieg na rozruch kół, które drgnęły i lekko zaczęły się toczyć, już prawie każąc mi położyć stopy na podłodze i ruszyć do kuchni. Ten poziom wyczuwalnej dezaprobaty partnera był nie do zniesienia. Musiałam na nią jakoś zareagować! Wszystkie kobiety w mojej rodzinie robiły tak od pokoleń! W odpowiedzi jednak na moje uczucia intuicja, sterująca sytuacją z wewnątrz mnie, wrzuciła z powrotem na luz i odkręciła zawór, żeby zeszło nieco pary z kotła. Koła się zatrzymały. Ciśnienie było nadal wysokie, ale już nie zagrażało jego rozerwaniem.
Partner, emanując aurą, krzyczącą bezgłośnie jak bardzo moja prośba jest mu nie w smak, odwrócił się na pięcie i skierował w stronę kuchni. Zaczęłam słyszeć szczęk kafeterki. Cisza oddzielająca mnie od kuchni zgęstniała tak, że można ją było pokroić nożem. Błyskawicznie przedostałam się tunelem czasoprzestrzennym do dzieciństwa, kiedy rodzice, aby ukarać moją niesubordynację, nie odzywali się do mnie miesiącami i w tamtej ciszy też można było wieszać ciężkie przedmioty, a ja chodziłam przez ten czas w ciasnej obroży typu kolczatka (jak dla owczarka niemieckiego) na szyi. Wróciłam do teraźniejszości i zaskrzeczałam ściśniętymi strunami głosowymi, teraz też czując podobną pętlę wokół gardła:
— Wszystko okej? Nie jesteś zły?
— Skąd! Przecież nic nie mówię.
Moje serce miało jednak inne zdanie na ten temat, ale ponieważ zaczynałam powoli rozumieć reguły gry narzucone przez intuicję, poczułam nagłą potrzebę wzięcia głębszego oddechu, mimo że lęk próbował mi go skrócić do zera. Wszystko mi wewnątrz telepało, robiło mi się na przemian to gorąco, to zimno, a perlisty pot wystąpił mi na czoło. Czułam dziwność w całym ciele, ale czułam, że nie mogę intuicji tego zrobić i popsuć tego, co już udało się jej osiągnąć. Skoro kazała mi czekać i nic nie robić, to jej nie zawiodę i tak właśnie zrobię. “Nic złego nie robisz” — zaszeptała potwierdzająco. “Poprosiłaś tylko pana i władcę o kawę dla siebie. To przecież wielki akt odwagi”. Trochę sarkastycznie to zabrzmiało, ale pozwoliłam jej na to bez odgryzania się w odwecie za złośliwość. Niech ma.
Czułam na wskroś, na szczęście topniejącą, potrzebę wydarcia partnerowi z rąk zaparzarki do kawy, jako że nie godzi się kobiecie w ten sposób traktować pracującego mężczyznę. Wiedziałam, że to by natychmiast uspokoiło moje nieczyste sumienie, zadusiło to okropne poczucie winy i poczułabym się normalnie. Nie zdawałam sobie sprawy, że dawanie sobie — to prawdziwe, z przyjęciem na siebie wszystkich jego konsekwencji, po takiej historii życia jak moja — to taka ciężka praca!
Ogarnęła mnie znienacka fala innej paniki — że partner mnie zostawi i zostanę sama. Uczucia wydawały się zachowywać kompletnie irracjonalnie i bez sensu, gdyż logika mi podpowiadała w tym samym czasie, że nie byłoby to wcale takie złe rozwiązanie, w kontekście tego, że przecież cały czas zastanawiam się czy go jednak nie porzucić.
Panika trwała, ale nie ruszyłam się jednak w stronę kuchni. Już nawet bez syczenia intuicji. Czas zatrzymał się w końcu. Serce biło jakby z oddali. Poczułam, że moje ręce i nogi robią się ciężkie i bezwładne. Jakby zostały odlane z ołowiu.
No tak — pomyślałam zrezygnowana. Zrobiłam coś potwornego. Podjęłam decyzję, że proszę o kawę dla siebie w dniu, kiedy ja nie pracuję, a pracuje on. I wypowiedziałam to na głos. Muszę teraz wypić to piwo, którego nawarzyłam, czy raczej tą kawę, której nie zaparzyłam.
Uświadomiłam sobie w tym momencie, że to dość dziwne uczucie, skądinąd, nie być wykonawczynią porannej kawy w takiej sytuacji. Być jej odbiorczynią. Musiałam przyznać przed samą sobą, że nie było to wcale takie złe. Mój stary świat ulegał właśnie dezintegracji. Jeszcze z resztkami paniki, poczułam miłe mrowienie pod skórą, jakby czucie powracało po rozprostowaniu zdrętwiałej kończyny. Pojawiło się ciepło. Może to krew zaczęła we mnie krążyć po latach zamrożenia?
Zabawne, bo jakieś dziesięć minut później pojawiło się to, czego kompletnie się w tej sytuacji nie spodziewałam — uśmiech podany razem z kawą. Doznałam szoku stulecia. Partner, uśmiechając się do mnie (!), podał mi parujący kubek.
— Wiesz co, nawet miałaś dobry pomysł z tą kawą. Właściwie to dobrze mi zrobiło, że się trochę poruszałem, zanim usiądę do kompa na parę godzin pod rząd.
Wskazówka na moim manometrze zaczęła gwałtownie opadać do zakresu zwykłego ciśnienia kotła, gdzie woda dopiero zaczyna się podgrzewać. Nagle ogarnęła mnie przyjemna senność. Kawa, nawet bez uśmiechu, byłaby jak na lekarstwo. Pamięć, wykorzystując moment błogości i rozleniwienia, podrzuciła mi nagle stare powiedzenie jednego z moich ulubionych prześmiewczych autorów z czasów liceum, którego nazwiska nie pamiętam: “Chrześcijańskie nauki mówią — bądź dobry, a będziesz szczęśliwy. A ja ci powiadam — bądź szczęśliwy, a będziesz dobry”.
Amen. A może Alleluja?
Dzień 3
jesteś dobra, dopóki nie trafi mi się ktoś lepszy
Dziś o godzinie osiemnastej szesnaście szarpnęło mną solidnie. Dostałam strzał pociskiem w klatkę piersiową. Poczułam ucisk w gardle i ostre pieczenie w oczach, jakby ktoś mi w nie sypnął garść sproszkowanej papryczki chilli. Jakiś spory ładunek, który ewidentnie miałam ulokowany gdzieś w okolicy serca, został zdetonowany bezdotykowo przez osobę, której kiedyś uwierzyłam, że jest moją przyjaciółką. Bo mówiła, że nią jest. A ja zawsze ludziom wierzyłam na słowo. Te słowa trzymały mnie przy nich zresztą, jak lep trzyma muchę, która, choć być może zdaje już sobie sprawę z popełnionego błędu ulegnięcia śmiertelnej pokusie zaufania, nie może się ruszyć i odlecieć, wolna, z nowo uzyskaną wiedzą.
Ze mną było całkiem tak samo.
Poczułam ukłucie zdrady. Jej lekceważenia, chłodu i wyręczania się logiką, żeby ukryć to, że mnie zbywa byle czym, jakbym była głupia i nie umiała policzyć, ile to jest dwa dodać dwa. Skorzystała ze mnie jak z darmowej usługi, wykorzystała do tego, co jej było potrzebne, a teraz rzuciła w kąt, jak starego pluszowego misia, który jest już zbędny, bo do przytulania znalazł się lepszy kandydat. Nawet nie przyjdzie jej do głowy, aby mu powiedzieć “Dzięki za wszystko, stary. Fajnie, że jesteś” — nawet na odczepnego. Zrobienie tego oznaczałoby bowiem, że o starym kumplu, którego kiedyś nazywała przyjacielem, pomyślała. Nie chodziłoby o żadne wielkie rzeczy. I — nie to — tak bardzo zabolało. Chodziło o ten brak nawet najmniejszej myśli, bo gdyby ta się pojawiła, automatycznie przełożyłaby się na choćby minimalny gest z jej strony. Przecież nie chcę, żeby faceta przedkładała ponad mnie! A niech sobie do niego jedzie, na zdrowie! Chodzi o tę myśl! Trzydzieści sekund! Wszak życie składa się z tych drobiazgów właśnie — mikroskopijnych gestów, które są językiem duszy i grającego z nią w tej samej drużynie serca.
Żałosne i żenujące było to, że nie mogłam się doczekać tyle czasu odpowiedzi, kiedy ja o coś prosiłam ją, wiedząc, że jest w pracy i może chwilę porozmawiać, a co dopiero sms–ować. Zwłaszcza, że jak miała swoje problemy, wisiała na telefonie ze mną właśnie w pracy godzinami. Prosiłam o małego sms–a z informacją, która mówi tylko, albo może aż tyle, że się o kogoś zahaczyło myślą… Gdyby napisała mi dwa słowa, że wyjeżdża, a nawet, że teraz nie może rozmawiać, ale odpisze później — cokolwiek, co świadczyłoby o jakimś minimum dla mnie, ale nie. Musiałam czekać cały dzień, żeby przeczytać lodowate:
— Byłam w pracy i nie miałam czasu, a potem się zaczęłam pakować i musiałam podjąć kilka istotnych decyzji i to było dla mnie ważniejsze. Nie uznałam, że to ma znaczenie.
Nie uznała, że to ma znaczenie. To, czyli ja. Napisanie do mnie pięciu słów. Zauważenie, że to, że tam w ogóle jedzie w takim dzikim pędzie, to pomysł, na który wiele dni, przegadanych ze mną, ją w ogóle naprowadziło i wybiło z bolesnej stagnacji. Gdyby nie to, pewnie nadal siedziałaby zaryczana, zasmarkana, załamana, w milionie wątpliwości, lęków, poczuciu bezwartości, niekochania i totalnym chaosie własnych myśli i uczuć, beznadziejnie czekająca na królewicza z bajki i prawdopodobnie kończąc życie na tym czekaniu w goryczy, zamiast sama wsiąść na konia i po niego ruszyć. Do tego byłam dobra, ale żeby znaleźć trzydzieści sekund i do mnie napisać pięć słów — to już nie.
“To było dla mnie ważniejsze” było prawdą, więc czemu tak zabolało? Powinnam się cieszyć, słysząc w końcu prawdę. Doczekałam się jej przecież od osoby, z którą akurat tak bardzo o tę prawdę kiedyś nam poszło.
Nominalnie przyjaciółka. A nawet siostra. W jej terminologii. Uwierzyłam w to naiwnie. Jak pewnie kiedyś, dawno temu, komuś innemu, kto też ładnie mówił, ale jak znalazł się ktoś lepszy, okazało się, że pamięć o tym, kim byłam nazywana i co się z tą nazwą statystycznie kojarzy, zniknęła tak szybko, jak zarys mojej sylwetki, kiedy ten ktoś odjeżdżał z kimś ważniejszym u swojego boku.
Od samego początku naszej znajomości nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że coś mi w niej nie gra. Jak zwykle u mnie, odbierałam jedynie jakiś mglisty, niezidentyfikowany dyskomfort. Utrzymując z nią kontakt, żyłam w permanentnym stanie wewnętrznego oporu, nie wiadomo przed czym, i pokonywania go na siłę.
Z upływem czasu i widząc jej determinację, z jaką zabiega o moje towarzystwo, uwierzyłam w naszą przyjaźń. Nie czułam jej, ale mimo to uwierzyłam. Może na tym zresztą polega paradoks — gdybym czuła, nie musiałabym wierzyć. Ale chyba tak bardzo chciałam, że aż uwierzyłam. Nigdy nie miałam prawdziwej przyjaciółki, a z moją rodzoną siostrą, na dobrą sprawę, relacja była zerowa. Nawet dorosłość i zdrowy rozsądek nie dały rady mieć na to wpływu. Byłyśmy sobie obce od dzieciństwa. Wszystko więc wydawało się być na dobrej drodze do tego, aby się to w końcu udało z nią.
Miała dużo inicjatywy, organizowała energicznie nasze spotkania i wypady i wyraźnie się odnajdywała w tej towarzyskiej dynamice. Podziwiałam ją, jak wszystko potrafi ogarnąć, zarządzić i spiąć. Moja natura nigdy nie miała takich organizacyjnych zapędów, ale starałam się, w miarę moich możliwości, dotrzymywać jej w tym kroku. Wisiało wprawdzie jakieś niewypowiedziane ciśnienie w atmosferze naszych spotkań, ale kiedy próbowałam ją parę razy zapytać, o co chodzi, w odpowiedzi padało zawsze to samo: “Nieeee. Nic się nie dzieje. Wszystko jest okej”, więc wydawało się, że nie było potrzeby dalszego drążenia tematu. Nie zmieniało to faktu, że zaczął we mnie powstawać jeszcze większy opór, jak zwykle, kiedy wyczuwałam, że coś jest na rzeczy. Utrudniał mi beztroskie pląsy z naszą dzieciarnią i udawanie, że nic ma tego, co się wydaje, że jest, nawet jeśli jej zapewnienia miały to sugerować. Teoretycznie nie miałam jej powodu nie wierzyć, skoro mi powiedziała, że jest okej. Nie pozostawało mi zatem nic innego, tylko uznać, że albo mam urojenia albo problem leży po mojej stronie, ale gdzie i jak? — nie miałam najmniejszego pojęcia. Nie wiedziałam nawet, z której strony w ogóle miałabym się zabrać do szukania.
Próbując w międzyczasie ignorować swoje opory, skoro i tak nie miałam pomysłu, jak się ich pozbyć, odzywałam się do niej od czasu do czasu i zapraszałam ją z dzieciakami do siebie, ale bardziej na spontanie niż na zasadzie regularnej wymiany. Dało się zauważyć pewną dysproporcję pomiędzy tym, ile razy ona zaprasza mnie, a ile ja ją. Nie przywiązywałam jednak do tego specjalnej wagi, żyjąc w błogim przekonaniu, że przyjaźń, to nie koszary i wojskowy dryl i nie jest nam potrzebna buchalteria spotkań. Ważne, żeby bilans wychodził na plus. W moim zresztą przekonaniu, pomimo tej atmosferycznej zagwozdki, z którą się wewnętrznie po cichu zmagałam, tak właśnie było.
Mimo to, nie byłam specjalnie zaskoczona, choć nie powiem, że nie było mi przykro, gdy zaczęła mieć w którymś momencie do mnie żal i pretensje, że nie inicjuję z nią kontaktów tak często, jak ona ze mną. Nie dzwonię tyle, ile ona i nie rzucam tyle, ile ona, propozycji towarzyskich. Miała w tym niewątpliwą rację, chociaż ja miałam poczucie, że wnosimy do naszej przyjaźni nie tylko inicjatywę, jako taką, ale przede wszystkim siebie i swoją unikalność, odmienność, splatając w różnobarwną i wielodeseniową tkaninę relacji dwa zupełnie różne światy i wymieniamy się, być może, nie po równo, licząc matematycznie, bo nie da się tego zważyć ani zmierzyć, ale jakościowo się nam to w dłuższej perspektywie równoważy. Wydawałoby mi się to zresztą sztuczne, to wyliczanie na przemian, nie mogłam się jednak pozbyć uczucia, że ta równa wymiana, której potrzebę, a raczej brak, sygnalizowała, kryje w sobie jakieś drugie dno — jej ukrytą tęsknotę za czymś, czego nie byłam w stanie jej tym, co jej daję i co mi się wydaje bezcenne — zaspokoić.
Zaczęło to z wolna podkopywać fundamenty naszej konstrukcji, bo z jednej strony, nie bardzo chciałam się zmuszać do podkręcania statystyki inicjatyw z mojej strony i spotykać się na siłę, po to tylko, żeby zgadzało nam się w księgowości, z drugiej zaś — nie miałam do końca jasności, po co jej to jest potrzebne i czy na pewno to jest to, czego ode mnie faktycznie chce.
Nie to jednak, w ostatecznym rozrachunku, wystawiło naszą siostrzeńską przyjaźń na poważną próbę. Kroplą przelewającą czarę i doprowadzającą ją do impasu na tamtym etapie, stała się moja niefrasobliwa szczerość. Opowiedziałam jej — uwaga — mój sen, w którym była ona, jej dzieci i jej eks — ich ojciec. Nawet przez chwilę nie pomyślałam, że, obojętnie jaka by nie była treść tego snu, drugi człowiek może ją odebrać inaczej niż tylko jako bajkę czy inną fikcyjną opowieść — nawet jeśli ze sobą w roli głównej, która nie jest z gatunku tych wzbudzających zachwyt widowni. Ale nawet jeśli by. Okej. Długo jednak po tym zajściu zachodziłam w głowę, w jaki sposób nawet nie świadomy wymysł, ale konfabulacja sennej wyobraźni, innymi słowy — coś takiego — mogło doprowadzić do końca … przyjaźni. I siostrzeństwa. Zamknąc je jak wieko od trumny nad nieboszczykiem.
Było to w czasie, kiedy, będąc już w związku z nowym partnerem, miała okres wylewania przede mną żalu na swojego byłego. Dla mnie to było całkiem naturalną częścią relacji, takiej jak nasza. Przynajmniej nominalnie. W końcu byłyśmy przyjaciółkami — mogłyśmy sobie powiedzieć wszystko. Miałam jednak okazję być świadkiem, bywając u nich, że niestety, często wieszała na nim ostatnie psy i dość brutalnie z niego szydziła w obecności dzieci i nowego faceta, przeciwstawiając filozoficzny, intelektualny typ, który prezentował jej eks, swojej nowej flamie — muskularnemu, agresywnemu typowi o mocno prawicowych poglądach. Miała sporo racji w swoich zarzutach, niewątpliwie, aczkolwiek trudno mi było znieść tą jej otwartą szyderę w takich okolicznościach, z młodymi, kulącymi się jak po zaliczeniu walnięcia z pięści w splot słoneczny, przy każdym jej słowie. Raz jeden powiedziałam jej tylko na osobności, że ciężko mi się tego słucha, kiedy obecne są przy tym jej dzieci. Poprosiłam, żeby przestała to robić, a jeśli uważa, że to nie moja sprawa, to przynajmniej przy mnie. Nie wiem, czy to mogło mieć jakiś wpływ na jej reakcję na mój sen, który jej wkrótce opowiedziałam, dość że, jak się domyślam, mogła to zinterpretować, że zamiast udzielić jej poparcia i stanąć po jej stronie, w jakimś stopniu ujęłam się za nieobecnym i ją zdradziłam. Nie wiem. Byłam po jej stronie, bo była moją przyjaciółką. Ale nie ze wszystkim, co robiła, mogłam i chciałam się zgodzić.
To, co się niedługo potem stało, kiedy ten mój nieszczęsny sen wybrzmiał, zachwiało gmachem moich wyobrażeń, czym jest w ogóle przyjaźń i spowodowało pęknięcie w monolicie przekonania, że wzajemna szczerość należy do jej kluczowych wartości. W moim pojęciu przyjaźń była przestrzenią, w której człowiek może się poruszać bezpiecznie, będąc sobą. Nie przestrzeń wyidealizowana i idylliczna, ale całkiem normalna, z wybuchami i zwyczajnymi, ludzkimi reakcjami. Z tym, że czasem, po eksplozji, kiedy pył i kurz zaczynają opadać, widać, że zerwał się most. Ale jest obustronna chęć przerzucenia nowego. Nie szukając winnych ani racji, ale otwierając się na przejście na drugi brzeg, albo przynajmniej spotkanie pośrodku. Jak się jednak później miało okazać, nie miałyśmy wspólnego mianownika na tym gruncie. Minęłyśmy się w odległościach astronomicznych.
Gdyby nie było to w jakimś sensie tragiczne, można by uznać, że to, co położyło kres naszej “przyjaźni”, było jedną wielką farsą i groteską. Mój sen, którego była bohaterką. I lawina późniejszych nieporozumień. Gdybym wtedy wiedziała, że przyjaźń może się skończyć z takiego powodu, nigdy bym go jej nie opowiedziała. Ale też z drugiej strony — gdybym wtedy wiedziała, że nie mogę przyjaciółce opowiedzieć swojego snu, żeby nie narazić naszej relacji na koniec z wielkim hukiem w jednej sekundzie, w pierwszej kolejności nigdy bym w tą przyjaźń nie uwierzyła, a co za tym idzie, nigdy do opowiedzenia jej tego typu snu by w ogóle nie doszło.
Sam sen przypominał w akcji i charakterze hollywoodzki thriller. Dużo się w nim działo, było masę zwrotów akcji i zaskakujących wątków, bohaterowie wikłali się w dziwne, niebezpieczne sytuacje i wychodzili z nich bez szwanku, choć według zwykłego prawdopodobieństwa powinni już dawno nie żyć. Był dość mroczny i intensywny. Jak dobry kryminał. Nie zrobił jednak na mnie specjalnego wrażenia. Miałam doświadczenie w śnieniu barwnego świata “gdzieś tam”, wewnątrz, być może rekompensując tym moje szarobure życie na jawie. Zrobił jednak wrażenie na niej, a na dobrą sprawę, wywarł je dopiero z całą mocą jego maleńki fragment — sama końcowa scena. Ten newralgiczny punkt opowieści musiał nacisnąć na jakiś jej czuły punkt, połączony boleśnie niewidzialnymi nićmi z wypartą niepamięcią. A to, co nastąpiło później, postawiło naszą relację na głowie. Całkowicie zabrakło mi w tym jej refleksji, że nie ma w tej historii zarzutu pod niczyim adresem ani oskarżenia, a jest to jedynie senny majak i wytwór mojej wyobraźni. Swoją drogą, autorstwo tego snu trudno było nawet przypisać mnie jako takiej, a prędzej jakiejś sennogennej, nieświadomej części mojej jaźni, na której konfabulacje kompletnie nie miałam wpływu, a stałam się jedynie jej nieszczęsnym posłańcem do świata obudzonych. I jak przystało na posłańca przynoszącego złą, a raczej, w tym wypadku, nieprzyjemną wiadomość — poległam. Świat okazał się, owszem, światem obudzonych, ale najwyraźniej nie — prze-budzonych.
Wszystko więc sprowadziło się do jednego momentu tej całej sennej historii, kiedy jej dzieci wołają na pomoc ich ojca — jej byłego, aby je od niej zabrał i uratował. Od niej. Tak wołały dzieci w moim śnie — ni mniej, ni więcej. Pamiętałam każde słowo bardzo dokładnie. Kiedy padły, i powiedziałam to tak lekko, jak absurdalnie zdawało się to brzmieć, mój uśmiech znikł tak szybko jak śnieg na wiosennym słońcu, kiedy zobaczyłam, jak w ułamku sekundy wycofuje się i kurczy, jak uderzona pięścią w splot słoneczny (tak jak jej dzieci, gdy omawiała kwieciście przywary ich ojca przy nowym facecie), a rysy jej twarzy tężeją, jakby ktoś ją oblał ciekłym azotem. Zaciśnięte w wąską niteczkę usta. I ani słowa.
Mimo że zazwyczaj nasze spotkania trwały po parę godzin, a to dopiero się zaczęło, spakowała się w całkowitym milczeniu i wyjechała bez pożegnania, jakby wymiótł z mojego domu ją i jej nierozumiejące, co się stało, dzieci, jakiś przeciąg o mocy huraganu. Moja dzieciarnia stała przy drzwiach w osłupieniu, patrząc okrągłymi oczami to na odjeżdżających w wyraźnym pośpiechu gości, to na mnie, próbując wyczytać z mojej twarzy, o co poszło. Rozłożyłam przed nią ręce w bezradnym geście, nie mogąc jej pomóc zrozumieć czegoś, czego kompletnie nie byłam w stanie zrozumieć ja sama.
Czułam, że coś musiało solidnie tąpnąć. Nie wiedziałam co, ale miałam nadzieję, że wkrótce sobie wszystko wyjaśnimy. Owszem, zmroziła mnie jej reakcja, ale ponieważ wiedziałam, że opowiedziałam jej tylko sen — coś zmyślonego i nieprawdziwego, nie brałam tego, mimo wszystko, zbyt poważnie. Ot, jakiś zapalnik. Wybuchło, ale uspokoi się i minie. Miałam się jednak przekonać, że będzie to miało aż tak brzemienne w skutki konsekwencje, jakbym osobiście wyrządziła jej jakąś prawdziwą krzywdę.
Kiedy nie odzywała się przez kilka dni, zadzwoniłam do niej. Nie odebrała ani wtedy ani jeszcze przez parę następnych, a kiedy spotkałyśmy się przypadkiem u wspólnych znajomych, to mimo, iż widziałam, że kiedy wchodziłam, śmieje się z czegoś, stojąc w grupce żywo dyskutujących koleżanek, na mój widok stężała i jej usta znów zasznurowały się w cieniutką niteczkę. Ledwie wycisnęła spomiędzy warg suche “Cześć”, w odpowiedzi na moje. Ale gdy tylko przeniosła wzrok na tamte, znów potoczyła się perliście kaskada jej śmiechu.
Nie zdołałam długo wytrzymać tego sztucznego zaduchu i wyszłam, zanim towarzystwo się rozeszło. Wcześniej próbowałam przez chwilę odciągnąć ją na stronę i porozmawiać, ale powiedziała krótko, że nie ma o czym i szybko odwróciła się w stronę grupki swoich rozmówczyń.
Zadzwoniłam do niej kilka dni później, żeby nakłonić ją do rozmowy w bardziej prywatnych okolicznościach. Odebrała tym razem. Wywiązała się między nami dość długa wymiana zdań, w trakcie której nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.
Powiedziała mi, w największym skrócie, że nie chce aż tak głębokiej znajomości, która dotyka takich poziomów intymności. Dla niej wystarczy, że rozmawiamy o codziennych tematach, natomiast moje sugestie na temat jej relacji z dziećmi i jej byłego, których ja nie rozumiem i nie mam o nich zielonego pojęcia, nie wchodzą w zakres naszej.
Wynikało z tego, że od teraz, redukując zażyłość, mamy udawać, że spotykamy się przy kawce na słodkie pitu pitu o niczym.
Nasze kontakty po tej rozmowie urwały się całkowicie.
Mijały miesiące, potem już lata. Widziałam z rozanielonych zdjęć na Facebooku, że w międzyczasie wyszła za mąż za mężczyznę, którego pamiętałam z moich ostatnich wizyt u niej w domu. Nie wiedziałam, co się u niej dzieje. Myślałam czasami, jak bezsensownie się rozstałyśmy, nigdy nie zbliżywszy się nawet o milimetr do sedna tego, co właściwie wtedy zaszło.
Po dobrych dziesięciu latach, kiedy już prawie dałam sobie spokój z zaglądaniem na jej profil na Facebooku, znienacka napisała do mnie zaskakująco szczerego smsa, że ma dylemat przedrozwodowy i że chciałaby ze mną porozmawiać, bo potrzebuje pomocy w rozwianiu swoich wątpliwości i rozwiązaniu moralnych dylematów, a zawsze ceniła moje zdolności do tego typu rozkmin. Zaskoczyła mnie. Szczerość, to nie było pojęcie ze słownika naszej znajomości. Mimo, że mój wielki znak zapytania, na który nigdy dotąd nie przyszła odpowiedź, o co wtedy poszło, tkwił niezmiennie nad moją głową, odbyłyśmy kilka rozmów na jej tematy. Wszystko wydawało się autentyczne, niemalże podręcznikowo. Coś jednak nadal nie płynęło. Nie było w tym nic o nas.
Zaczęłysmy rozmawiać jeszcze częściej. Zawsze o jej problemach wyłącznie, ale cieszyło mnie, że to, co jej daję, pomaga jej coś w życiu zmienić i lepiej się samej ze sobą odnaleźć. Czułam się jej potrzebna. Była ze mną szczera, czasem aż do trzewi i bólu. Czy to nie o to wszak mi kiedyś chodziło? Wydawało mi się, że jakoś idziemy do przodu, mimo wszystko, również i z naszą relacją. Może nie była idealna, może coś tam zgrzytało w trybach, ale skoro przyszła z tym, co ją bolało, do mnie, a nie do kogoś innego, to jestem. Zauważałam, że nie rozmawiamy, ale to głównie ja jej słucham, a ona mówi. Nie miało to dla mnie jednak znaczenia. Nie chciałam grymasić i płoszyć tego rzadkiego ptaka.
Poznała na jakimś portalu randkowym nowego faceta i się w nim dość szybko zadurzyła. Spotkali się kilka razy, a po jednej z randek zadzwoniła, płacząc, z trasy, że wraca, że wszystko skończone, że on ją rzucił i wraca do swojej eks i że koniecznie potrzebuje mojej pomocy.
Przez bity miesiąc przechodziła przez ostry atak rozpaczy. Sytuacja z tym gostkiem musiała ją ostro przeczołgać z tym, co kisiła w sobie przez lata i co wlokła za sobą, i co, niewykluczone, było też zawiesiną, która uniemożliwiała się nam porozumieć lata wcześniej. Byłam dostępna na każdy jej płacz, niczym matka niemowlęcia. Pieczołowicie wydłubywałyśmy odłamki granatów z jej ran, przemywałyśmy śmierdzące ropą miejsca, wycinałyśmy gangrenę. Oplotłam jej labirynt nićmi Ariadny, tak aby mogła się wydostać do światła i zaczerpnąć oddechu. Wypełzła bez sił i padła, długo nie mogąc wstać. Przytrzymywałam jej głowę, wymiotującą żółcią.
W końcu toksyna zaczęła przegrywać tę nierówną walkę i oddawać pola jasnym oczom i mniej już trzęsącym dłoniom. Kap! Kap! Życie odmierzało kroplówkę, spływającą łzami już nie bólu, a powoli ulgi. Pierwszy promień uśmiechu pojawił się na jeszcze zachmurzonym niebie. Największy strach minął. Burza się skończyła.
I nagle… “jej” facet się odezwał i pooooleciała, jakby nigdy nic się wcześniej nie stało!
A ja wróciłam do początku, kiedy teraz mogę na nowo nie zaczynać tej relacji tak, jak nie miałam jej ochoty zaczynać kiedyś. Tu nie zaszła zdrada. Ona jest przecież szczera, czyż nie o to mi chodziło? To ja jestem autorką tego noża w plecach. Przecież słyszałam i byłam przy tym, kiedy coraz częściej zaczęłam słyszeć jej oschły, zniecierpliwiony ton, bo już wszystko zrozumiała i zaczęła stawać sama na nogi. Kto mi kazał tam łazić, kiedy już się zrobiło za ciasno dla mnie? Byłam świadkiem tego, czego nie powinien był nikt widzieć ani słyszeć. Świadków się zabija, bo głupio im jakoś potem patrzeć w twarz i gadać o pierdach. Gdybym była przyjaciółką, to jasne. Ale przecież nie byłam. Co ja sobie obiecywałam? Co roiłam? Że się zmieniła? Że z wdzięczności skoczy mi na szyję?
Już mnie nie potrzebowała. Wyssała cycek i odepchnęła, nasycona. To ja, naiwna idiotka, ciągle leciałam na kolejny płacz, kiedy okazywało się, że głód jednak znów zaatakował z przyczajenia.
Zauważałam, że wcześniej miała czas wisieć na telefonie w pracy całymi dniami, kiedy była mowa o niej i tym jej kolesiu, ale gdy raz czy dwa poprosiłam, żeby mi odpowiedziała na sms–a z moim pytaniem, odpowiedziała opryskliwie, że “jest w pracy i przecież nie może być non–stop dostępna”. Hmm… Gdzie ja to już wcześniej słyszałam? Ale to ja nic z tym nie zrobiłam. Sama więc sobie jestem winna.
Uff, oddycham wreszcie znowu. Mimo wszystko, nie mam do niej żalu. Może nawet mam wdzięczność za to, że pozwoliła mi, nie wiedząc o tym, wyzwolić się od niej raz na zawsze.
Powoli spokój wlewa się w moje żyły, jak dobry koniak. Wracam z długiej podróży wyboistymi drogami, w której sama siebie wlokłam za włosy twarzą po żwirze w tej… przyjaźni?
Kilka godzin później…
Właśnie nagrała wiadomość audio z trasy, że wraca wcześniej, bo koleś okazał się jednak niezbyt nią zainteresowany. A taka ważna się poczuła, kiedy do niego zadzwoniła i powiedział, że nie ma nic przeciwko, żeby się do niego pofatygowała. Paręset kilometrów w jedną stronę. Łaskawca. Taka ważna, że nie miała czasu być dostępna przez około trzydzieści sekund, które zajmuje napisanie sms–a dla tego, kto był ważny, jaka by nie była jego nazwa. Kto był przy niej, kiedy robiła w pampersa. Zresztą, już teraz nieważne.
Poczułam się jednak jakoś z tym dobrze, choć było to dziwne. Nie, żebym jej źle życzyła — wręcz przeciwnie. Ja i tak wiedziałam, że to jest poryw emocji, który nic nie miał wspólnego z tym, co było u tego faceta dla niej naprawdę. To jednak mi pokazało, że kolejny raz przegrałam z takim porywem dla kogoś innego, kto jest lepszy ode mnie. Znów dostałam czek bez pokrycia.
Muszę przyznać, że jak na osobę, która, w gruncie rzeczy, zawsze czuła naszą niekompatybilność i się dość mocno naginała, żeby mimo wszystko wcisnąć się w ten wspólny gorset, byłam zawsze zadziwiająco lojalna, kiedy przychodziło do wsparcia i pomocy w trudnych dla niej chwilach. Może tak naprawdę, to ja się okazałam prawdziwą jej przyjaciółką i siostrą, a nie ona moją? Kiedy ja miałam kłopoty — nie było jej przy mnie. Kiedy miała je ona — służyłam kamizelką. Po prostu byłam, tylko bez tych całych szumnych nazw i znaczeń.
Jeszcze kilka dni temu gotowa byłam rzucić wszystko, żeby jej odpowiedzieć na tę wiadomość. Żeby nie czekała. Żeby wiedziała, że jestem. Żeby nie cierpiała dłużej niż to konieczne.
Zastanowię się, czy mam ochotę w ogóle na niego odpowiedzieć.
Wraca z podkulonym ogonem, bo ten, kogo uznała za lepszego, jednak jej nie chciał. Teraz nagle znów jestem dobra. Bo nie ma nikogo innego na podorędziu. Moje szare, przaśne, zwyczajne oddanie, bez fajerwerków, przegrywa w przedbiegach, gdy pojawia się biały koń i rycerz.
Tym razem poczekam. Aż coś mnie przekona, że jest sens. Ale otwieram się też na możliwość, że to nigdy nie nastąpi.
Dostałam swoje closure. Jest mi dobrze. Zamykam ten rozdział.
W nagłym przebłysku, mój wehikuł czasu — tunel czasoprzestrzenny, przenosi mnie lata wstecz. Przypominam sobie siebie, stojącą potarganą w kącie, i moją mamę, która gna do swojego kolejnego kochanka, gotowa na każdą chwilę słodyczy, spragniona jej w swoim nieszczęśliwym, niespełnionym życiu z niekochającym mężczyzną — moim ojcem. A ja — denerwujący, milczący, autystyczny dzieciak — stoję jej na drodze do tej ulotnej chwili jej małego raju. Jak niemy wyrzut sumienia. Musi dla mnie zorganizować opiekę. Siostra jest już u tej drugiej babci, a mnie zawiezie do rodziców mamy jej kuzynka.
I kiedy potem wraca, najpierw zostawiwszy mnie w rękach, które zabrały mnie na długie dnie w jakieś ciemne miejsca, do ludzi, którzy pili, bili i robili rzeczy, których wstydzę się po dziś dzień, i chce mi dać buziaka, jakby nigdy nic, nie mam dla niej już zbyt wiele, oprócz chowania się przed nią w kąt, bo brzmi jak tamci i czuję od niej to samo, co od tamtych. Chce mnie pogłaskać, ale nie czekam już na jej dotyk, ani nie chcę do niego dopuścić, bo boję się, że znów dam się nabrać na jej słodycz, czego potem gorzko pożałuję. Więc lepiej nie. Niech sobie idzie. Posiedzę sobie tutaj, pod stołem. Tu przynajmniej nie wejdzie, bo jest za duża. Wszystko, co mówi i robi, jest słodkie i zatrute. Rzuca tą swoją przynętę, żeby złowić coś dla siebie tylko, a kiedy naiwna ofiara łapie się na jej haczyk, wyrywa jej bijące jeszcze serce i pożera.
Nie mam już siły na wyrywanie mojego kolejny raz. Zresztą, chyba już nie mam na zbyciu całego serca. To, co mam, jest uszkodzone i źle pozszywane po ostatnim wypadku.
Dzień 4
i już nigdy więcej nie sypnę pereł przed twoje wieprze
Dziś Rosja zaatakowała Ukrainę. “I dobrze jej tak, tej całej Ukrainie. Putin miał rację. Podła niewdzięcznica. Rosja chce jej dobra, a tej idiotce zachciało się jakiejś głupiej, wydumanej niezależności i w tych swoich egoistycznych zachciankach nie widzi, że zagraża bezpieczeństwu niewinnych obywateli Rosji. Myśli tylko o sobie, wstrętna egoistka! Ladacznica, która rozkłada nogi przed Zachodem — tym pseudo wolnościowym obłędem, zwanym demokracją, przeżartym na wylot pychą. Ohyda i duchowa degeneracja. Nic, tylko konsumpcja i brak szacunku dla wartości. Zero czci i honoru. Ciągnie ją do tej moralnej zgnilizny, jak muchę do gówna. Tylko silna ręka może jej pokazać, co to znaczy szacunek. Myśli, że życie, to tylko same przyjemności, a nie obowiązki i dyscyplina…”
Halo?! Kto to powiedział? Czyj to głos? Hej! Niech się odezwie ten, kto to mówi! Tato? Ty? Nie? Nic nie mówiłeś? Ba… babciu? Ty chyba żartujesz, to tyyyyyy? Ty chyba nie mówisz tego poważnie?! Nie wierzę w to, co słyszę! A co ma kobieta do Ukrainy? Zresztą, swoją drogą, czemu uważasz, że porządna kobieta nie powinna się tak prowadzić jak Ukraina? Jakie miejsce w szeregu powinna znać? Gdzie jest jej miejsce? Przecież ty też jesteś kobietą. I ja też. I mama. A kto to jest, ta rozwiązła kobieta, na którą tak psioczysz? Co masz na myśli mówiąc, że zamiast zajmować się głupotami, powinna mężowi obiad podać i koszule wyprasować? Wolność, to głupota? Burżuazyjna fanaberia? Nic z tego, co mówisz, nie rozumiem… A mówiłaś, że twój brat walczył w AK…
Na dźwięk głosu reporterów ogłaszających atak Rosji na Ukrainę, słyszę nagle — jakby w mojej własnej głowie — wybuchy rosyjskich rakiet na obrzeżach i w centrum stolicy.
Obleciał mnie strach. Znów przenoszę się w nanosekundzie znajomym tunelem do czasów, kiedy byłam mała. Poczułam jak informacja o ataku Rosji na Ukrainę wywołuje we mnie efekt podobny do stuknięcia młotkiem w skałę przez poszukującego śladów historii archeologa, pod wpływem którego otworzyła się nagle jama w ziemi, odsłaniająca starożytny grobowiec, a w nim splątane kości niewielkich rozmiarów szkieletu. Czaszka nosząca ślady urazów, żebra z wciąż tkwiącymi między nimi przerdzewiałymi nożami, połamane kości palców u rąk, łopatki ze śladami kul, wskazującymi na wyraźne strzały w plecy z bliskiej odległości. Tak jakby ofiara znała sprawców i miała do nich zaufanie. Ślady sugerują, że pozwoliła im podejść bardzo blisko. Żadnych znaków wskazujących na obronę ze strony ofiary.
Czuję nagle ten paraliżujący strach przed ogromem, który tratuje na swojej drodze wszystko, w drodze do zaspokojenia pragnień swojego tajemniczego i nieodgadnionego wnętrza.
Czołg przejeżdża po stojącej mu na drodze przeszkodzie. Miażdży pod sobą kości, ale nie słyszy tego dźwięku w swoim pancerzu. Jedzie dalej, nie zmniejszając prędkości. Nie dociera do niego bezgłośny krzyk miażdżonej duszy przechodnia, kiedy gąsienicami najeżdża na jego ciało.
Szykuje się do wyjścia i jest zdenerwowana. Szuka czegoś w pośpiechu. Ogromna, wszechmocna, potężna i naprawdę wściekła. Uderza na oślep, kiedy koło mnie przechodzi. Czuję na policzku jej ślinę i nie rozumiem skąd, ale nagle wiem, bo zaraz potem pada strzał. “Ty dziwko! Ty kurwo! Gdzie to schowałaś?! Gadaj!” Nie może znaleźć tej rzeczy. Na pewno musiałam ją jej zabrać albo ukryć gdzieś złośliwie, żeby nie mogła na nią trafić, kiedy jej najbardziej potrzebuje. “Ta gówniara zawsze mi coś musi wynieść! Wstrętne dziewuszysko!” — mruczy pod nosem, ale słyszę wyraźnie. — “Nic nie może być w tym cholernym domu na swoim miejscu przez tego cholernego bachora”.
Spieszy się, bo już jest spóźniona. “Tylko nie mów tacie”.
Jest! Są! Znalazły się. Leżały gdzie indziej, bo zapomniała, że poprzednio, jak się rozbierała, położyła je koło łóżka, a nie, jak zwykle, w łazience. Może teraz wreszcie dokończyć się ubierać. Ostatni rzut oka w lustrze, czy wszystko okej, jeszcze poprawka kosmyku włosów, którego nie chwycił lakier.
Wychodzi, a ja zostaję w sparaliżowanej próżni, gdzie nie ma nic, nawet powietrza. Jest tylko przeraźliwe zimno, jak w kosmosie. Nie czuję już nic, nawet strach gdzieś odpłynął. Czołg odjechał. Jeszcze słyszę strzały, ale już tylko z oddali. Trochę przypominają dźwięki windy zjeżdżającej na dół, ale niby skąd tu nagle winda? Jakieś dziwne zaskoczenie i może nawet zdziwienie. Czuję, jakby ktoś przez pomyłkę wkleił mnie w ten obrazek z innej wycinanki. I nawet zauważył tę pomyłkę i przez chwilę chciał jeszcze poprawić, ale klej chwycił już dość mocno i nic się nie dało zrobić bez zniszczenia tła. Więc zostawił tak jak jest. I przez to muszę tu zostać, choć nie pasuję kolorystycznie.
Nie wiem, jak długo tu stoję — ile dni, ile nocy. Czas gdzieś zniknął. Może mam tak jak w opowieściach ludzi porwanych przez kosmitów, którzy zawsze mówią tak samo, że nie pamiętają kilku czy kilkunastu minut, w czasie których ich porwanie musiało nastąpić — tylko moment przed uprowadzeniem i zaraz po — jakby czasu pomiędzy w ogóle nie było? I nie ma śladu po tym w ich wspomnieniach. U mnie jest podobnie i mnie chyba też musieli porwać, tyle że na znacznie dłużej. Albo jeszcze jestem w trakcie porwania, bo nie czuję, żebym wróciła — czy już mnie oddali z powrotem. Jeśli nie oddali, to mogę jeszcze być zawieszona gdzieś w kosmosie. Pewnie dlatego czuję to zimno. Boję się zaczerpnąć oddech, bo mówią, że jak człowiek jest w przestrzeni kosmicznej i nie ma skafandra, to bez tlenu umiera. To może poczekam z tym oddechem jeszcze chwilę. Trochę mi się kręci w głowie, ale to nic. Lepsze to niż umrzeć od wciągnięcia próżni do płuc. Zaraz, zaraz. Tylko czy próżnię można w ogóle wciągnąć? Przecież próżnia, to nic. Czy można wciągnąć nic do płuc i umrzeć?
Chyba za długo wstrzymywałam oddech i od tego coś mi się w głowie pomieszało. Nie mogę jakoś poskładać myśli. Trochę jest tak jak kiedyś, kiedy podopijałam resztki z kieliszków, kiedy rodzice poszli odprowadzić gości na postój taksówek. Może jednak nie umrę?
Tunel wypluł mnie z powrotem do teraz. A może tamto jest teraz, a teraz — wtedy? Wszystko stanęło przede mną jak żywe. Jakbym ciągle miała te kilka lat.
Stwierdzam, że nie umarłam, ale wszystko wokół mnie zaczyna bardzo szybko się poruszać. Czas, którego nie było, nagle przyspieszył. Ile to już dni minęło, od kiedy tak stanęłam? Jak zepsuty zegarek. O dziewiętnastej dwadzieścia sześć. To akurat pamiętam, bo mama krzyczała, że nie zdąży na dwudziestą i że za cztery minuty musi wyjść najpóźniej, żeby jednak zdążyć w pół godziny tam dojechać. To musiała być dziewiętnasta dwadzieścia sześć.
A może jestem tu tylko od kilku minut? Która to jest? Już tak późno? Ale którego dnia?
Który jest dzisiaj? Już dwudziesty ósmy maja?! To w zeszłym miesiącu musiały być moje urodziny. Czemu nikt mnie nie obudził? Dokąd wszyscy poszli? Dlaczego tu jest tak zimno?
Tego dnia, a przynajmniej tego dnia jeszcze bardziej postanowiłam, że już nie będę kochać mojej mamy. Moje perły utonęły w świńskim łajnie, wgniecione gąsienicami jej czołgu. Dzięki temu, mimo że czołg pewnie przejeżdżał po mnie jeszcze wiele razy, to oprócz może lekkiego smutku i zdziwienia, nie czułam już bólu miażdżonych kości i wgniatanej w błoto duszy. Zamknęłam je w domku ślimaka, który udzielił mi swojej gościny. Czasem jeszcze słyszałam jak mama do mnie coś mówi, ale z czasem coraz mniej, aż jej słowa zamieniły się w szept, i choć nawet jej twarz, kiedy brała moją w swoje ręce, żebym na nią patrzyła, kiedy ma mi coś do powiedzenia i wtedy widziałam ją z bardzo bliska, wskazywała na to, że gniewa się na mnie i pewnie jej głos to musi wyrażać, ale dla mnie już nie było w tym krzyku, ale szemrzący szept, jak szum morskich fal, kiedy się przyłoży ucho do muszli.
Potem, a może już przedtem — ach, mylą mi się te daty i chronologiczności — rodzice, a szczególnie mama, zaczęli ze mną dość często chodzić do laryngologa, którego bałam się gorzej niż dentysty, bo zaczęłam mieć kłopoty z uszami, gardłem i zatokami. Bałam się go strasznie, bo przy każdej wizycie patrzył na mnie z bardzo bliska, co było dość nieprzyjemne, a ja nie lubiłam jak ktoś trzymał swoją twarz tak blisko mojej twarzy. Poza tym miał taką opaskę z lusterkiem na głowie i to lusterko odbijało światło, które mnie bardzo raziło w oczy i czułam jakby chciał ze mnie wydusić coś, czego wzbraniam się mu dać. Chyba jednak gorsze było to, że za każdym razem, kiedy tam byłam mówił “Oj, niedobrze” i wkładał mi głęboko w gardło jakiś patyk z watą na końcu, zanurzoną w jakimś paskudnym płynie i smarował mi tam coś — prawie sięgając do żołądka — pomimo że prawie mu wymiotowałam na fartuch — a może nawet zdarzyło mi się to parę razy. Nazywało się to pędzlowanie i było jedną z najgorszych udręk, jakie pamiętam z tamtych czasów.
Pan laryngolog był dość groźny, ale w sumie sympatyczny, jednak jego przerażające metalowe narzędzia, które leżały na maleńkim stoliku koło fotela tortur, na którym mnie sadzał, nie pozwoliły mi się nigdy w jego gabinecie poczuć bezpiecznie.
Wiele razy okazało się też, że mam ropę na zatokach i pan laryngolog ściągał mi ją za pomocą wielkiej strzykawki i gigantycznej igły. Ból i strach, jaki temu towarzyszył, sprawił, że ukryłam się w moim domku ślimaka, dzięki czemu byłam w stanie te zabiegi przeżyć w całkiem niezłej formie. Pan chwalił mnie, że jestem dzielną pacjentką, chociaż gdyby wiedział, co ukryłam w domku, to by tak nie mówił. Było mi trochę głupio przyjmować te jego pochwały, wiedząc, co przed nim zatajam, ale widziałam, że mama się cieszy, kiedy jest taki ze mnie zadowolony, więc przyjmowałam je bez słowa, udając, że ja też się cieszę.
Dzień 5
domek ślimaka
Drugi dzień wojny Rosji z Ukrainą. Drugi dzień po tym, jak zawalił się dach świata i przygniótł całą Europę, grzebiąc pod sobą paręset już ofiar. Starzy panowie u władzy zażądali młodej krwi. Na Ukrainie zaczął się zaciąg mężczyzn w wieku poborowym do armii. Klatka się zamknęła. Nie wolno im opuszczać granic kraju. Szykuj się, bracie, na rzeź, dni twe policzone. Załóż hełm i do boju!
Dobiegł mnie znów stuk archeologicznego młotka. I potem jakby jego dźwięk odbijający się echem po pustych ścianach jakiegoś pomieszczenia. Pewnie otworzyła się kolejna komnata grobowca, w którym wczoraj znalazłam szkielet dziecka. Dziewczynki rozjechanej czołgiem, kilka razy zasztyletowanej i ze śladami kul z pistoletu w plecach. Co tu mamy dzisiaj?
Mniej więcej od czasu, kiedy czołg przejechał mnie po raz ostatni, po którym albo to przejeżdżanie ustało albo wyłączyłam zauważanie kolejnych, a może jeszcze wcześniej — nie pamiętam dokładnie — dotarło do mnie, że mieszkam w domku ślimaka. Nigdy go nie miałam okazji zobaczyć z zewnątrz, a i nie przypominam sobie, żeby go kiedykolwiek wiedziała od środka, ale jakoś wiedziałam, że w nim mieszkam. Zawsze chciałam mieć swój własny kąt, więc świadomość, że go mam, nawet mnie dość cieszyła, bo lubiłam się chować w ciasne, przytulne kąty. Uwielbiałam wprost siedzieć w szafie pod ubraniami. Nie przeszkadzało mi, że było tam mało miejsca i lekki zaduch oraz mdląco–słodki zapach kulek na mole.
W moim domku też było trochę ciasno, jak w szafie, ale zauważyłam, że musiał rosnąć razem ze mną, bo jednak zawsze, mimo że ja byłam coraz większa, dość dobrze się w nim cała mieściłam. Trudno mi było rozprostować ramiona czy nogi, ale jeśli za dużo się nie ruszałam, było całkiem okej. Miał swoje liczne zalety. Jedną z ważniejszych było to, że mogłam go zawsze ze sobą wszędzie nosić i kiedy coś spadało z góry, był jak kask i chronił moją głowę przed potłuczeniem. Trochę też tłumił hałas i jak coś było dla mnie za głośne, mogłam się dzięki niemu od tego nieco odizolować. Wprawdzie musiałam się przy tym skurczyć i schować szyję w ramiona, ale jeśli hałas nie trwał za długo, to nawet nie bolały tak bardzo, jak już mogłam je rozprostować.
Chociaż teraz, jak tak się temu przyglądam, to musiałam w nim zamieszkać dużo wcześniej. Może nawet wtedy, kiedy wózek, w którym byłam, jak miałam kilka miesięcy, stoczył się z półpiętra i wypadłam z niego głową na beton. Mój tata zamierzał wprowadzić go do windy, ale kiedy usiłował złapać jej drzwi, puścił wózek, a ponieważ nie miał on hamulców, a podłoga była pochyła w kierunku schodów, wózek się rozpędził i już nie dało się go zatrzymać — dopiero na samym dole. Zdaje się, że wyglądałam później jak fioletowy Marsjanin z wodogłowiem i chyba nie było ze mną za dobrze, bo pomimo, iż ponoć w tym czasie umiałam już siedzieć, przez następne miesiące zachowywałam się jak roślina i leżałam w łóżeczku płasko jak deska do prasowania.
Moi rodzice chyba dość mocno się wtedy znielubili. Mama była zła na tatę, że nie uważał z tym wózkiem. Nie wiem, czy pokłócili się na dobre czy tylko na trochę, ale jak już później zaczęłam coś rozumieć, wydawało mi się, że musiało im się od tej kłótni po moim wypadku stać coś ze słuchem, a przynajmniej mojemu tacie, bo mama musiała do niego za każdym razem bardzo głośno mówić. I trzaskać drzwiami. Ale to chyba nie pomagało, bo tata, mimo to, nie słyszał. A przynajmniej nie odpowiadał. Może też mieszkał w domku ślimaka z dobrze wygłuszonymi przed hałasem ściankami? Podobnym do mojego, tylko że większym?
Tata nie mówił za dużo, ale jak już się odezwał, to miało znaczenie. Przynajmniej dla mnie. Nie wiem, czy dla mamy. Jak był młody, nazywali go “Stalin” i to pewnie dlatego jego słowa powodowały, że zastygało powietrze. Stalina — tego prawdziwego — ludzie też słuchali i to, co mówił, sprawiało, że zachowywali się wobec niego z szacunkiem. Miał ponoć bardzo silny charakter i potrafił być groźny. Zupełnie jak mój tata. Kiedy czasem patrzył na mnie i mówił w pewien sposób, zwłaszcza jak coś zrobiłam, z czego nie był specjalnie zadowolony, wszystko we mnie stawało na baczność.
Od czasu tego wypadku z wózkiem rodzice chyba przestali lubić też mnie. Przynajmniej takie odnosiłam wrażenie. Moją siostrą się zachwycali, bo była śliczna, zabawna, miła i słodka, a ja byłam mrukliwym, złośliwym i upartym bachorem, z którym nie można się było nijak dogadać.
Chociaż byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie powiedziała, że miałam też według nich pewne zalety. Za jedną z największych moja mama uznawała to, że potrafię się sama ze sobą bawić godzinami. I że nie trzeba się mną zajmować. Myślę, że z tego też powodu nie musieli z tatą się martwić wynajmowaniem dla mnie i mojej siostry żadnej opiekunki, kiedy wieczorami wychodzili na prywatki i dancingi. Mama mówiła, że kiedy miałam dwa lata, a siostra siedem, zostawiali nas razem na całe noce, kiedy szli się bawić i nie było z nami żadnego problemu, bo nawet jeśli nie spałam, to potrafiłam się sama sobą zająć i siostra w związku z tym nie miała ze mną kłopotu.
Młotek stuknął znowu. Usłyszałam jakby jakiś odłamek skały potoczył się w dół po schodach. Widocznie grobowiec miał więcej poziomów, które zaczęły się ujawniać po opracowaniu kolejnej warstwy.
Nie za dużo sypiałam w tamtym czasie i nawet mam przebłyski, że spać nie za bardzo lubiłam. Zwłaszcza w dzień, co denerwowało niektóre osoby w moim otoczeniu. Jedną z nich była pani Halinka z mojego przedszkola. Mieliśmy w przedszkolu obowiązkowe leżakowanie w środku dnia i do tego był przewidziany rytuał przebierania się w piżamy, którego nienawidziłam i od którego nie było żadnego odstępstwa. Już jako bardzo młoda, dwuipółletnia osoba, stawiałam opór przebieraniu się w piżamę w środku dnia, gdyż wydawało mi się to nielogiczne i bezsensowne. Dlatego tak kochałam soboty, bo w sobotę można było położyć się na leżaku w tych ciuchach, w których się chodziło. Ale te dni, kiedy pani Halinka miała dyżur w mojej grupie, to nie były soboty.
Oprócz piżam, pamiętam też jej bardzo ścisłe zasady na temat tego jak miało wyglądać leżakowanie. Otóż, służyło ono wypoczynkowi i aby mógł on mieć miejsce, dzieci były zobowiązane spać, a te, którym z jakichś względów się to nie udawało, miały leżeć nieruchomo, w przeciwnym razie pani Halinka zachęcała je ściąganiem spodni od piżamy aż do kostek i paroma razami linijką po gołym tyłku, żeby przekaz był bardziej zrozumiały. Potem trzeba było stać nieruchomo koło swojego leżaka przez dłuższą chwilę — nadal ze spodniami ściągniętymi do kostek — żeby na sucho poćwiczyć bezruch, kiedy się nie śpi, aby potem móc go zastosować na leżąco.
Wszystko odbywało się w ciszy, bo pani Halinka nie chciała budzić śpiących dzieci. Mówiła szeptem do ucha i zachęcała do stania nieruchomo, też nie robiąc zbytniego hałasu. Używała do tego zachęcania drewnianej linijki, bo od użycia plastikowej byłoby słychać plaśnięcia na gołej skórze, które mogłyby obudzić innych.
Moja długa historia w przedszkolu (od wieku dwa i pół roku do prawie siedmiu) pozwoliła mi na dużo wspólnych leżakowań z panią Halinką i ponieważ spanie nie było moją najmocniejszą stroną, a spanie w środku dnia i to w piżamie w szczególności — czas spędzony z wystawionymi na widok publiczny gołymi pośladkami ze śladami drewnianej linijki na nimi — stanowił lwią część czasu przeznaczonego na drzemkę prawie każdego mojego przedszkolnego tygodnia, od poniedziałku do piątku.
Tak, na pewno mój domek ślimaka już wtedy musiał mi towarzyszyć, gdyż pamiętam, że kiedy chowałam w nim chociaż głowę i ramiona, to nawet kiedy reszta mnie, od pasa w dół, była goła i każdy, kto nie spał w tym czasie, mógł ją sobie dokładnie obejrzeć, to chociaż było mi z tym niemiło, to jakoś nie pamiętam, żebym z tego powodu płakała czy się jakoś specjalnie przejmowała.
Nie wiem, czy to może mieć związek z panią Halinką, ale potem, gdy byłam starsza, to za każdym razem, kiedy mama wchodziła do mojego pokoju bez pukania, a ja miałam na sobie, oprócz koszulki, tylko majtki, chowałam się wstydliwe i bardzo źle się czułam, kiedy na mnie patrzyła. Ale równie dobrze mogłam się tak czuć z powodu własnego dziwactwa, które prowokowało mamę do komentarzy typu: “A co ty taka wstydliwa?! Przed własną mamą dzieci się nie powinny wstydzić”. Tym bardziej zatem, skoro dzieci nie powinny, a mnie było ewidentnie wstyd, coś z tym dziwactwem musiało być na rzeczy. Wszystkie znane mi dziewczęta w moim wieku — głównie koleżanki z klasy, chodziły razem pod prysznic na szkolnych wycieczkach czy razem do toalety. Dla mnie z jakiegoś względu te czynności nie nadawały się do grupowego celebrowania. Czułam falę żaru zalewającego moją twarz za każdym razem, kiedy odkrywałam, że nawet mały fragment mojego ciała, poza twarzą i dłońmi, pozostawał niezakryty. Szczególnie od pasa w dół. Co dopiero nagość i to przy kimś. Nie do pomyślenia dla mnie w tamtym czasie.
Mama krytykowała mnie często latem, że choć na dworze był upał, namówienie mnie na krótkie spodenki czy spódniczkę nie leżało w granicach możliwości żadnego człowieka.
Oprócz pani Halinki, jeszcze innym osobom przeszkadzało, że mało sypiam i nie były zadowolone, że zamiast spać — nie śpię, wiercę się i przeszkadzam tym w jakichś ich planach. Już wtedy zaczęłam rozumieć, że ludzie najlepiej mnie lubią, kiedy śpię, ale choć bardzo chciałam im sprawiać przyjemność, coś we mnie nie pozwalało mi ani łatwo zasypiać — kiedy tego chcieli i nalegali, a kiedy już zasnęłam — spać tak długo jak by sobie tego życzyli.
Właśnie rzuciłam znów okiem na wiadomości z Ukrainy. Robi mi się gorąco, kiedy widzę zburzone bloki na osiedlu takim, na jakim kiedyś mieszkałam z rodzicami. Oczami wyobraźni zobaczyłam mój własny dom w takim stanie. Nie wiem, co powiedzieć. Najgorsze, co przeżyłam związanego z groźbą wojny, to był początek stanu wojennego, kiedy zobaczyłam w nocy jadącą przez osiedle kawalkadę opancerzonych wozów bojowych i serce zaczęło mi wtedy bardzo mocno bić. A potem rodzice włączyli telewizję i było w niej tylko oświadczenie generała Jaruzelskiego o jego decyzji ogłoszenia stanu wojennego. Nie rozumiałam wtedy wszystkich jego słów, ale być może odebrałam niepokój moich rodziców i sama się tym przeraziłam.
Nie było w czasie stanu wojennego najciekawiej, ale jednak nikt nie spuszczał na nas bomb i do nas nie strzelał.
Słucham doniesień ze świata i mrozi mnie w tym wszystkim to, że rządy państw wypowiadają się na temat sankcji ekonomicznych dla Rosji, odcięcia jej od tego czy owego, a Putin, jakby nigdy nic, siedzi, naciska kolejne guziki, wydaje dalsze rozkazy, które mają natychmiastowy efekt w postaci kolejnych trupów, gruzów i zniszczeń, a panowie w garniturach na wysokich stanowiskach siedzą za biurkami, no może ich wypowiedzi zawierają nieco oburzony ton, ale za tym tonem nie podąża żadne działanie, żeby te strzały, bomby i trupy ukrócić.
Natrafiłam, czytając wiadomości, na satyryczny obrazek — śmieszny, ale tragiczny zarazem, na którym jest dwóch Ukraińców, którzy stoją wśród spadających bomb i widzą lecące w ich stronę stado ptaszków o kształcie symbolu Twittera. Jeden z nich pyta: “Hej, Wania, a co to?”, a drugi na to: “A nic, wsparcie od Europy.” Przeszył mnie dreszcz.
Dwa dni przed atakiem Rosji na Ukrainę miałam sen. Miałam wtedy nadzieję, że nie proroczy. Widzę w nim moje małe dzieci. Jestem w domu z córką, mającą może z dwa latka, a były mąż z synami — około cztery i sześć lat — jest w ogrodzie. Ubieram córeczkę, żeby mogła do nich dołączyć. Wyprowadzam ją na dwór, widzę jak do nich dochodzi i wracam do domu. Chwilę później, czując się jak po uprowadzeniu przez kosmitów — tracę rachubę czasu — nadal jestem niby w tym samym domu, ale tym razem wygląda on zupełnie inaczej — patrzę niemile zdziwiona, widząc jak spora grupa osób myszkuje po nim, zaglądając w różne jego zakamarki — niektórzy przychodzą poszperać nawet w moim pokoju, w którym siedzę na kanapie i obserwuję to wszystko, nie wiedząc, co o tym myśleć. Ci ludzie, to jacyś kompletnie obcy, wymieszani z bliżej nieokreślonymi dalekimi znajomymi. Są elegancko ubrani i wyraźnie szykują się do wyjścia. Wiem nagle skądś, że wychodzą na czyjeś urodziny — jakiegoś ich dobrego przyjaciela. Kiedy wzrok mój i któregoś z nich czasami się spotyka, odbieram ich wyraźne zakłopotanie. Zauważam, że niekiedy zerkają na mnie, myśląc, że nie widzę i wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia i szepty. Pytam się ich nagle, gdzie jest mój mąż i dzieci. Jeden z nich, chyba jakiś mój znajomy, ale nie mogę go rozpoznać, mówi “Już pojechał” i czuję, że jest mu z tym strasznie niezręcznie. “Na te urodziny, na które” — mówi — “ty nie zostałaś zaproszona”. A ja nic nie wiem ani o żadnych urodzinach ani o tym, że mąż planował się na nie wybrać i zabrać z sobą dzieci, ani że teraz na nie właśnie jedzie i nie raczył mnie nawet o tym fakcie chociażby poinformować przed swoim wyjazdem.
Czuję zalewającą mnie nagle falę gorąca. Jest mi strasznie nieprzyjemnie. Tak jakby ktoś wrzucił mnie, niczego się nie spodziewającą, w gnój pomiędzy nogi świń, twarzą do ziemi. Jestem cała unurzana w świńskim łajnie. Czuję się upokorzona i zdruzgotana.
Niemoc jednak dość szybko mi mija. Prostuję się i staję na szczycie schodów, prowadzących na piętro domu i patrząc w dół na grupkę elegancko ubranych osób, szykujących się do wyjścia na imprezę beze mnie, cała umazana w świńskim łajnie, zaczynam krzyczeć potężnym głosem, jaki nie wiem czy wydobyłam z siebie kiedykolwiek w moim życiu. Wrzeszczę do nich, że nie wierzę w to, co słyszę, że to jest jakaś chora znieczulica, że co z nich za ludzie w ogóle, że nikt nie reaguje na takie traktowanie człowieka! Że idą sobie na imprezkę, jakby nigdy nic, jak tu się dzieje ludzka tragedia?! Że muszą być jak jakieś hordy zombie bez serc i bez duszy. Mam ochotę zrobić im coś strasznego, wziąć kij i walić w nich, aż poczują, aż zatli się w nich życie, wstrząsnąć nimi aż do głębi, aż zamrożone płuca zechcą zaczerpnąć oddech świeżego powietrza, przyłożyć do ich ciał i dusz naładowane elektrody, jak przy reanimacji, i nacisnąć włącznik, aż poczują potężne uderzenie napięcia i serce znowu zacznie bić.
Obudziłam się z walącym, prawie chcącym wyskoczyć mi uszami, moim własnym sercem. To moja znieczulica była? To ja potrzebuję tego przebudzenia? Mówią ci, co się znają na snach, że nawet gdy występują w nich inni ludzie, to oni i tak są częścią nas samych.
Pomyślałam dziś, wiedząc już, co się stało po moim śnie, o Ukrainie. Co z nią będzie? Zostanie zgwałcona na środku placu, zwanego nowoczesnym cywilizowanym światem, w otoczeniu “wysyłających wsparcie na Twitterze” państw, przez mocarnego patriarchę? Naprawdę tak dalece stoczył nas — ludzi tak zwanego Zachodu — robak obojętności na naszą własną oraz innych krzywdę, że nie znajdzie się nikt, kto by zdjął Putina — nie wiem jak, ale mają tam gdzieś przecież rzesze szpiegów i wywiadowców — i oddał w ręce tych, którzy wiedzą jak dotrzeć do zranionego, opuszczonego, upokorzonego małego chłopca w ciele dorosłego faceta?
Kiedy zabraknie Putina, smok z odciętą głową długo nie pociągnie. Tak sądzę, choć nie znam się na kończeniu prawdziwych wojen. Tak mi podpowiada mój zdrowy rozsądek, bo myślę, że z prawdziwymi wojnami jest trochę tak jak z małymi, domowymi. Ktoś coś widzi u drugiego przez swoje brudne okulary, które mu zniekształcają obraz i zamiast pójść się upewnić i zapytać czy dobrze widzi, wali z grubej rury zgodnie z tym, co pomyślał, że zobaczył. A tamten drugi — oddaje, więc ten pierwszy się upewnia, że miał rację, żeby strzelić, bo przecież tamten drugi go atakuje. I tak w kółko Macieju, aż któryś tego nie przerwie.
Nie wiem, co sobie myślą panowie na szczycie, skoro ta wojna jeszcze trwa. Ja bym chciała, żeby przeszła do historii jako najkrótsza. A przynajmniej jedna z najkrótszych — w szkole z historii miałam zaledwie tróję, więc nie będę się tu autorytatywnie wypowiadać na temat statystyk długości wojen. Być może była jakaś, która trwała dwa dni albo dzień, to wtedy byłaby od tej krótsza, przy założeniu, że ta skończy się już dzisiaj.
Często odnoszę wrażenie, że pomyliłam planety, bo zauważam, że prawo dla maluczkich, takich jak ja, nie ma zastosowania do tych na górze. Gdybym to ja strzeliła rakietą w dom sąsiadów, przyjechałaby natychmiast policja i wtrąciła mnie przynajmniej do aresztu, natomiast Prezydent Rosji po rzeczach znacznie grubszego kalibru, przemawia w w telewizji, kontynuuje zabijanie ludzi i może nadal to robić. Może, bo nikt go nie zatrzymuje. Jedynie usiłuje, ale robiąc to w sposób, który nie działa. Ludzka bestia w bólu, która tylko dlatego, że jest opanowana, sprawia wrażenie logicznej i wiedzącej, co robi, potrzebuje po pierwsze izolacji, a po drugie — odpowiedniej pomocy — nie gróźb, które ją jedynie bardziej rozjątrzają i napędzają jej zimne z pozoru szaleństwo, powodując kolejne ludzkie tragedie.
Znam dobrze te mechanizmy, bo przez prawie dwadzieścia lat żyłam z takim Putinem pod jednym dachem. I nauczyłam się go czytać, pomimo maski, której początkowo dawałam się zwodzić, nie rozumiałam tylko, dlaczego czuję ciągle jak mnie ściska w dołku w jego towarzystwie i mdli. Teraz już wiem, że wyczuwałam jego emocje, ale mój rozum próbował mi wmówić, że jest tylko to, co widać gołym okiem. Zwłaszcza jeśli potwierdzały to słowa i ścisły intelekt tego człowieka.
Domkowi ślimaka zawdzięczam przetrwanie. Pozwolił mi nie zebrać tylu ciosów, ile zostało wysłanych w moim kierunku. Miał solidne, mocne ścianki. Przez większość życia cieszyłam się, że nic się przez nie nie przebija, dopóki nie zdałam sobie sprawy, że to działa w dwie strony i chroni mnie również przed tym, co dobrego mogłoby mnie kiedykolwiek spotkać. Tylko skąd ja miałam wiedzieć, że w moim życiu może się zdarzyć cokolwiek dobrego, czego nie będę musiała za chwilę oddać, zanim się zdążę tym nacieszyć albo ktoś mi to sprzątnie sprzed nosa, albo — co jeszcze gorsze — sama mu to wręczę, zmuszając się do altruizmu w ramach wykorzeniania mojej samolubnej natury? Ukłony dla syndromu drożdżówki.
Dzień 6
malowane olejną wrota do raju
Trzeci dzień wojny. Czytałam dziś w internecie przemówienie Putina. Przebiegając oczami po tekście, czułam się identycznie jak wtedy, kiedy mój były mąż przemawiał do mnie na temat Boga, honoru i ojczyzny, a ja — patrząc na gładź jego słów i nie mogąc znaleźć niczego, co nie byłoby, w sumie, logiczne całkiem i na pozór trzymające się kupy, miałam wrażenie, że słyszę w tle głowy jakiś przeraźliwy chichot, szydzący z mojej ewidentnej ślepoty wobec tego oczywistego przekrętu. Wiedziałam, że to, co mówi, to kompletne bzdury, nie poparte żadnym czynem ani ludzkim uczuciem, ale mój wewnętrzny mechanizm był jak zhakowany i nie mógł sobie z tym gładkim kłamstwem poradzić. Przegrzewał mi się silnik, trzeszczały zwoje, a mimo to nadal nie byłam w stanie złapać go za jakikolwiek logiczny nonsens. Powierzchnia była tak wypolerowana, że odbijał się w niej mój bezgranicznie zaskoczony i bezradny wyraz twarzy, jak w lustrze.
To jest ten fenomen. Wystąpi taki człowiek z takim przemówieniem i idą za nim owce w ciemno, wierząc, jakim jest ósmym cudem świata i jakim dobrym rękom powierzyły swoje runo. Przerażające. Dobrowolna rzeź, której fakt zawsze można skwitować: “No, ale przecież sami żeście tego chcieli”.
Różnica między mną a nimi polega jednak na tym, że ja wiem, że to kłamstwo. Z trudem i po wielu przykrych doświadczeniach odnalazłam klucz rozbrajający ten mechanizm. Proszę, niech się wszyscy częstują. Przynajmniej ci, którzy chcą znać prawdę. Dla reszty nie widzę możliwości ratunku.
Domyślam się, skąd się to mogło wziąć u mnie. Trochę mi smutno, bo pamiętam, że pomimo życia w domku ślimaka, czułam się wtedy dość często tak jak wyobrażałam sobie, że może się czuć osoba bezdomna. Może to dlatego, że domek ślimaka nie zastępował domu jako takiego czy mieszkania, własnego kąta czy pokoju. Ja, niby, bezdomna nie byłam w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo dom, jako taki, miałam, ale niestety nie zawsze miałam do niego dostęp wtedy, kiedy tego potrzebowałam. Rodzice mieli bardzo dużo zajęć poza domem i dopóki sami do niego nie trafili, ja do niego też nie trafiałam, więc zanim nie poszłam do pierwszej klasy podstawówki i nie dostałam własnego klucza, często byłam na wyciągnięcie ręki od domu, ale był on dla mnie całkowicie nieosiągalny.
To musiały być te czasy, kiedy wyhodowałam sobie to dziwne uczucie, kiedy słucham czegoś, co wydaje się być absolutnie słuszne i pozornie nie ma temu nic do zarzucenia, a ja czuję, że coś z tym nie gra. Wtedy jeszcze nie odkryłam tego, na co wpadłam później, że dzieje się tak, kiedy autorytet, któremu ufam, nazywa dobrym to, co nie do końca jest dobre, a złym — to wszystko, co mnie zachwyca i wydaje mi się wspaniałe. A ja jestem mała i głupia i od tego ktosia, kto trzyma nade mną całą władzę, zależę bez reszty. Co mi zatem pozostaje, żeby móc być nadal przy korycie, które utrzyma mnie przy życiu? Ano — zaprzeć się siebie, jak święty Piotr Jezusa. Trudno, niech sobie dusza skowycze. Z prany nie wyżyjemy.
Wszystko dla mojego dobra. “Ta miła pani w przedszkolu, co ci każe się przebrać się w piżamkę, robi to wyłącznie dla twojego dobra, bo sen jest ci potrzebny i jest zdrowy. Linijką po pupie? No co ty mówisz! Ależ ty masz wyobraźnię! Rozmawialiśmy z panią Halinką i jest bardzo sympatyczna. Pani kierowniczka uważa, że to jedna z jej najlepszych wychowawczyń. Nie przesadzaj. Nie mogła tego zrobić. Pani kierowniczka powiedziała, że za nią ręczy”. Z powodu wszechobecnego w moim życiu dobra, czynionego dla mnie i mnie specjalnie dedykowanego, czułam się dziwnie. Moje uszy słyszały peany, a mój głupi, nic nierozumiejący żołądek, ustawicznie ćwiczył taniec na rurze mojego kręgosłupa, przyprawiając mnie o mdłości.
Miałam żal do rodziców, że mnie wywozili do różnych nieprzyjemnych ludzi, którzy ze mną robili, co chcieli — i najczęściej nie chcieli niczego, co by mnie cieszyło, mimo iż wszystko cały czas podszyte było podszewką dobra — i tam zostawiali na długie dni, tygodnie czy miesiące, bo nie mieli dla mnie czasu. Musieli pracować. Ich przemowy, zanim mnie tam wywozili, pomimo moich protestów, przypominały nieco mowę Putina — były tak samo gładkie, logiczne, zapewniały mnie gorąco o moim dobru i o tym, że podejmowane działania wyłącznie jemu służą, a mój opór świadczy jedynie o tym, że jestem głuptasem i się najeżam na coś dobrego tylko dlatego, że się na tym nie znam. Zrozumiem i im podziękuję, gdy dorosnę. A teraz mam się słuchać.
To samo mówili, zmuszając mnie każdego dnia do chodzenia do znienawidzonego przeze mnie przedszkola, w którym — jak już wspomniałam — znalazłam się już w wieku lat dwóch i pół, pozostałam w nim do siódmego roku życia, a w ciągu tygodnia byłam dzieckiem, które lądowało w nim przed wszystkimi, a było odbierane — a czasami nie — grubo po odebraniu ostatniego z nich.
Ich mowie nigdy nie dało się niczego zarzucić. Była wypolerowana i gładka, niczym mowa mojego byłego męża oraz obecnego prezydenta Rosji. Nie rozumiałam kompletnie, dlaczego wszystko wewnątrz mnie się jeży i napina, kiedy słyszę te cudne słowa, skrzące się jak srebrne, wypucowane na błysk sztućce.
Umysłem ciężkim od odurzającego, piżmowego aromatu kusząco atrakcyjnych wyrażeń, nie byłam w stanie klarownie ustalić, że nie mówią mi prawdy, a jedynie chcą się mnie pozbyć na cały dzień czy więcej. Ufałam i prędzej sobie bym przestała wierzyć niż im. Jedynie pewnie moja rogata dusza prawdę znała dokładnie i dawała mi o tym znać, wyjąc i wykręcając mi trzewia. Nie znałam jednak wówczas jej języka. Zresztą, nawet gdybym znała, na nic by się to nie zdało. Państwo Putinowie, w osobach moich rodziców, byli nieugięci. Zauważyłam zresztą, że mimo, że większość swojego wspólnego życia się kłócili, to jeśli chodziło o wspólny front w związku z jakąś kontrowersyjną sprawą dotyczącą mnie — byli jak Federacja Rosyjska — silni i zwarci, a ich propaganda — nie do zagięcia. Moje perły znaczyły dla nich tyle, co dla kury czy gęsi, gdyby te miały wybierać pomiędzy nimi a ziarnem czy okruchami chleba. Prędzej mogłam nimi wybić dziurę w ścianie, rzucając nimi w nią, jak przysłowiowym grochem, niż wyżebrać od nich strzępy uwagi, która wtedy jeszcze była mi od nich potrzebna, żeby czuć, że jest w ogóle jakiś sens mojego istnienia na tym świecie.
Pamiętam jak przez jakiś czas tęsknie czekałam aż przyjadą mnie uratować. Od pani Halinki i od innych przedszkolnych nieszczęść. Że mnie stamtąd zabiorą. I że nigdy nie będę już musiała tam wracać.
Nie kwapili się jednak zbytnio do tego odbierania, mimo że trafiałam tam zawsze jako pierwsza, około szóstej rano, kiedy pan Karol przywoził do przedszkola chleb i bułki swoim wielkim wózkiem. Miał grube, dmuchane koła i dyszel. Zawsze mnie kusiło, żeby na niego wskoczyć, wcisnąć się pomiędzy skrzynkę z bułkami i butelki z mlekiem i chociaż kawałeczek przejechać. Pan Karol był dość stary i szedł powoli, ale mnie by to nie przeszkadzało. Mogłabym sobie tak siedzieć i nie używać własnych nóg, a mimo to się przemieszczać. Rano, kiedy rodzice odprowadzali mnie do przedszkola i było jeszcze grubo przed szóstą, kiedy wychodziliśmy z domu, byłam zawsze strasznie zmęczona i okropnie bolały mnie nogi jak szłam, wleczona za rękę przez spieszące się do pracy któreś z nich. Może to dlatego miałam zawsze taką wielką chętkę na przejażdżkę.
Kiedy mnie odbierali, nie było to z reguły wcześniej niż o siedemnastej, a może nawet później.
Zauważyłam, że dzieci, które przychodziły do przedszkola zaraz po mnie, wychodziły z niego z reguły jako pierwsze. Drugie — jako drugie i tak dalej, w tym regularnym ciągu. Mnie ta reguła niestety nigdy nie dotyczyła. Ja miałam swoją jako jedyna w całym przedszkolu. Przychodziłam pierwsza — wychodziłam ostatnia.
Pamiętam drzwi wejściowe do przedszkola od wewnętrznej strony, bo dużo przed nimi każdego dnia spędzałam czasu. Siadałam w szatni naprzeciwko nich około trzynastej, kiedy rodzice mogli się już zgłaszać po dzieci. Wtedy nie wiedziałam, że to okolice trzynastej. Dla mnie godzina otwierająca bramę do raju — potencjalnego wyjścia z przedszkola, to było krótko po podwieczorku. Jak tylko panie woźne sprzątneły po nim ze stolików i przetarły je niezbyt ładnie pachnącą szmatą.
Wczuwałam się w nawet najlżejszy dźwięk za drzwiami i byłam czujna na najmniejszy ruch. Podrywałam się z nadzieją na każdy jeden dzwonek. Miła pani kierowniczka przedszkola chyba znała moją sytuację lepiej niż ja, bo często zachęcała mnie, żebym poszła się jeszcze trochę pobawić, bo “to jeszcze nie czas”. Mówiła do mnie bardzo słodko i łagodnie i uśmiechała się przy tym — lubiłam ją — ja jednak bałam się przeoczyć ten moment, kiedy rodzice przyjdą i mnie w szatni nie będzie. Nie wiem skąd, ale żyłam w dziwnym przeświadczeniu, że jeśli nie będę warować przy tych drzwiach jak pies, to rodzice — zobaczywszy, że mnie za nimi nie ma — nie wejdą głębiej do przedszkola, żeby o mnie zapytać, tylko zdenerwują się, że nie czekałam i pójdą beze mnie, a ja będę musiała tam zostać na noc. Sama w całym przedszkolu. Albo tylko z panią Halinką. I będę musiała zakładać piżamę po raz drugi w ciągu tego samego dnia, poza moim domem.
Były to drzwi jak w starej kamienicy — duże i ciężkie, pomalowane biała olejną farbą, spod której było widać ślady poprzedniej — brązowej i chyba jeszcze poprzedniej przed brązową — niebieskiej. Plamkę tej niebieskiej widziałam wyraźnie przy dolnym zawiasie prawego skrzydła drzwi, gdzie najczęściej siadałam. Drzwi były dwuskrzydłowe i miały dużą ciężką klamkę z mosiądzu czy podobnego, żółtawobrązowego metalu. Na środku była najbardziej błyszcząca — widać było, gdzie była najczęściej dotykana. Pamiętam każde pęknięcie farby na drzwiach, spod którego wyzierała ta poprzednia, brązowa. Mogłabym narysować z pamięci dokładną mapę drzwi, a na niej każdą rysę, każdy ślad po odłupanej brązowej warstwie, pokrytej przez białą, której nie do końca udało się wypełnić zagłębienie po tamtej. W kilku miejscach biała się łuszczyła, szczególnie przy zawiasach. To wyglądało dziwnie, bo łuszczyła się sama z siebie — jej cienkie płatki schodziły z tej samej białej warstwy i nadal była tam biała farba, ale jakby cieńsza. Pan Karol, który pełnił w przedszkolu również rolę majstra — złotej rączki, przychodził, kiedy drzwi zaczynały skrzypieć, jak te od naszej szafy w przedpokoju, i wlewał w szpary w zawiasach po parę kropel oliwy z takiej śmiesznej, małej, metalowej oliwiarki z uszkiem i długim wąskim dzióbkiem. Trochę oliwy zawsze ściekało na podłogę. Pan Karol ścierał te malutkie kałuże poplamioną szmatką, którą wyciągał z kieszeni swojego popielatego kitla, ale zwykle zapominał o tym, przy którym codziennie siadywałam, bo był najbardziej w kącie szatni i prawie dotykał naszych kurtek. Może trudno mu było tam sięgnąć? Parę razy umaczałam palec w oliwie, która ściekła z zawiasu. Była przyjemna w dotyku, ale miała dziwny zapach, trochę jak narzędzia mojego taty. U nas w domu też widziałam oliwiarkę, ale nasza była plastikowa, beżowa i bez uszka. Ta pana Karola bardziej mi się podobała.
Bywały dni, że rodzice nie przychodzili, nawet bardzo długo po tym, jak ostatnie dziecko zostało odebrane, całe przedszkole sprzątnięte i przygotowane do kolejnego dnia i panie przedszkolanki, woźne i sprzątaczki wychodziły do domu, jedna po drugiej. Zostawała wtedy ze mną ta miła pani kierowniczka o srebrnych włosach. Jej włosy rzeczywiście wyglądały jak by były ze srebra, z takiego białego, błyszczącego srebra. Lubiłam jak grała na pianinie i śpiewała, a my do wtóru jej akompaniamentu tańczyliśmy w kółko, dużo klaskaliśmy i śpiewaliśmy razem z nią. Muzyka i śpiew, to była jedna z tych nielicznych rzeczy, które akurat z przedszkola dobrze wspominam. No, i panią kierowniczkę.
Zdarzało się też i tak, że rodzice nie przyszli wcale. Przynajmniej do jakiegoś momentu, w którym pani kierowniczka decydowała, że już nie może dłużej na nich czekać i wtedy razem wychodziłyśmy z przedszkola. Odprowadzała mnie do domu, w którym w takich przypadkach też nikogo nie było. Siedziałyśmy na klatce schodowej dość długo i czekałyśmy na rodziców. Trwało to całe wieki, bo — tak jak to teraz widzę — musieli się pofatygować najpierw do przedszkola, żeby się zorientować, że już jest zamknięte, i dopiero stamtąd przyjść do domu, domyślając się, że ktoś mnie do niego musiał odprowadzić. Rodzice mieli zawsze bardzo dużo pracy i musieli długo zostawać po godzinach, żeby zarobić pieniądze na utrzymanie moje i siostry.
Po tamtych czasach został mi odruch czekania z obawą, którą powoli zaczynam w sobie rozumieć. Przeszkadza mi on w moim związku z partnerem, a właściwie z kimkolwiek, nawet z dopiero co poznaną osobą na Facebooku, której nie widziałam nigdy na oczy, nie znam jej wcale, ale wysłała mi jakąś zdawkową wiadomość, na którą odpowiedziałam, to ponieważ ona nie odpowiada — ja tkwię w jakimś zawieszeniu i… czekam. Nie mogę się skupić na niczym tylko… czekam. Moja uwaga co chwilę wędruje do komórki. Jakiś obłęd! Niemalże przechodzień rzuca mi jakiś ochłap uwagi i … czekam na następny. Boję się, że muszę tam stać, bo jak tylko na małą chwilę odejdę, coś istotnego mnie ominie.
Mój syndrom przedszkolnych drzwi. Przywiązana jak pies do budy. Ze strachu. Uwierzyłam, że moja obecność przy tych drzwiach może cokolwiek przyspieszyć, zmienić. Że jak zajmę się sobą, stanie się coś strasznego, więc muszę czuwać.
Chyba zaczynam powoli rozplątywać te sznureczki. Znów dokopałam się do kolejnej warstwy mojego antycznego grobowca. Tunel czasoprzestrzenny dał mi wetknąć na sekundę głowę do szatni mojego przedszkola i zajrzeć pod te znajome drzwi, żeby poczuć jak silny jest ten klej, który nadal i wciąż mnie tam trzyma. Tam, gdzie kryło się moje ówczesne zbawienie. Haust powietrza. Łyk wody na pustyni. Dziś najwyraźniej nie mam tam już czego szukać. Skoro nikt nie przychodzi, to trudno… może ja się sama kiedyś stamtąd odbiorę i pójdziemy razem na lody albo do parku na huśtawki? Albo jedno i drugie?
Dzień 7
albo się porządnie zajmij życiem albo umieraniem
Czwarty dzień wojny na Ukrainie. Część ludzi uciekła i nadal ucieka z kraju, a część zostaje i podejmuje walkę. Putin stawia w gotowości broń jądrową. Taka zabawka w rękach kilkulatka, na aktórego poziomie się zatrzymał, nie wzbudza najsympatyczniejszych uczuć.
Dziwnie mi się czyta i słucha tych wiadomości, kiedy siedzę wygodnie przed ekranem komputera, mając co jeść, gdzie spać i spoglądając na sielankowy widok za oknem. Wiem, że inaczej, niż robiąc to, co robię teraz, czyli pisząc i uzdrawiając własną duszę od skutków wieloletniej wojny, która toczyła się i jeszcze gdzieniegdzie toczy w moim własnym wnętrzu, pomóc nikomu nie zdołam, ale gdzieś w głębi czai się znajomy podszept, że powinnam rzucić tą wygodną przystań i pojechać tam, gdzie mogłabym się przydać innym. Przebywać w lepszej sytuacji niż inni jest niegodne i moralnie niewygodne, a więc nie może być dobre.
Myślę, że ta wojna, choć wybuchła na Ukrainie, tak naprawdę toczy się we mnie. To, że wybuchła, nie znaczy, że wzięła się, ot tak, znikąd. Nie było jej i nagle — hyc! — jest. Ona tylko stała się widoczna. Tak samo jak rak, który właśnie został zdiagnozowany. Czy minutę przed diagnozą go tam nie było? Czy nie zżerał tkanek bezwstydnie i po kryjomu? Nie pławił się, pasożytując na żywicielu? Musiał tam być od dawna, tyle że nikt o nim nie wiedział, bo nie umiał czytać sygnałów jego obecności, innych niż te, które nazywa się wojną.
Ciekawe, że akurat teraz, gdy go już widać i nie sposób go zignorować, kiedy daje możliwość wzięcia się z nim za bary, bo wiadomo, kim jest — wzbudza panikę. Czy to znaczy, że póki żył w półświadomości, strachu nie było? Czy kiedy Hitler przez całe lata szykował III Rzeszę do wojny, nie wzbudzało niczyjego niepokoju, że coś dziwnie groźnego zaczyna się dziać w pewnym miejscu świata? Czy wzywanie do podziałów i nienawiści nie było symptomami toczącej się w ludzkiej tkance śmiertelnej choroby, zwanej lękiem? Najwyraźniej, pomimo makabrycznej historii, świat nadal potrzebuje wybuchów nuklearnych i wojen, bo może dopiero wtedy rzucanie się z motyką na ewidentne przejawy gangreny ludzkiego ducha wydaje się uzasadnione. My i oni. Oni atakują, my bronimy. Oni źli, my dobrzy.
Wojna się toczy w każdym z nas, dopóki istnieje na świecie choćby jedno zarzewie kłótni, walki czy niezgody. Wojna rosyjsko–ukraińska, to nie wojna Rosjan i Ukraińców. To nie oni walczą z innymi onymi. To my, tyle że ich rękami.
Ignorancja jest bolesna. Łączy i wojny i choroby w jedno. Paraliżuje lękiem przed nieznanym. Przed złym. Przed zrobieniem czegoś, żeby albo się dowiedzieć, że zło nie jest wcale takie złe, albo że jest — i odstrzelić mu łeb, zanim się na dobre rozpanoszy. Lęk jest producentem szerokiego asortymentu produktów — polecamy ekskluzywną linię “Paraliż serca”, zakutego w pas cnoty paragrafów “nie można”, “to nie jest cywilizowane”, “to nietolerancja”. Ruski chłopak w czołgu, strzelający do ukraińskich cywilów, to nie jeden z moich synów, który równie dobrze mógłby być dzisiaj wysłany na wojnę, tak jak syn jakiejś Rosjanki, ale “wróg”. A przecież to jedynie nieszczęsna linia produktów jakiegoś innego niefortunnego producenta, wyrosłego na gruncie cywilizacji strachu, braku, duchowej nędzy i moralnego brudu, ale nie w kategorii religijnej, tylko czysto ludzkiej, mierzonej w serdecznych wartościach.
Jawność jawi się cnotą, jeśli się wie, co zrobić z tym, co się pokazało. Jest szansa schować kamień, który się właśnie zamierzało rzucić, głęboko do kieszeni i wrócić do domu. Nie potrzeba zabijać posłańca, przynoszącego złe wieści. Nie tylko nie zmieni ich to w dobre, ale odbierze szansę na mądrość, nawet jeśli grubo po szkodzie.
Wojna, skoro już wybuchła, to trudno. Ale może od–wybuchnąć po kilku dniach. Nie będzie wstydu. Ale trzeba tego naprawdę chcieć. Chcieć zobaczyć to, dlaczego w ogóle do niej doszło. To fakt, nadal jeszcze potrzeba było strzału “z grubej rury”, aby dowiedzieć się, że właśnie wszyscy otrzymaliśmy szansę na powtórkę z tej lekcji. Po czyjej jestem stronie? Ruskich czy Ukraińców? I co to w ogóle jest, ta strona? Co ja mogę wiedzieć o jednych albo o drugich w skali milionów ludzi, których tak się nazywa, według ich narodowości? Znałam kiedyś kilku bardzo przyzwoitych Rosjan. Może teraz czeka ich, tak jak młodych Niemców kiedyś, życie z piętnem rosyjskości, bo komuś się nie chciało zrobić rachunku sumienia i prześwietlić rentgenem własnego, zżartego przez wojnę wnętrza? Nienawiści do teściowej czy sąsiada? Obrzydzenia, z jakim patrzy na swoje wałki tłuszczu w talii i cellulitis? Wkurwu, kiedy ktoś zajeżdża drogę na autostradzie? Albo sprząta sprzed nosa ostatni numer ulubionego czasopisma z kiosku? Albo nie sprząta psiego gówna na chodniku? Czy wyrzuca peta przez okno luksusowej bryki?
Choroba czy wojna zbudowane są z atomów lęku, a lęk nie jest sam z siebie niczym złym. Nic takie nie jest. Zawsze są okazją, żeby zmienić kurs. Wszechświat nie wydaje się głupi. Gdyby był, przy takim poziomie komplikacji, rozpadłby się już dawno w proch i pył.
Nikt nie kwestionuje praw fizyki czy przepisów ruchu drogowego, nikt nie buduje samolotów czy statków wbrew prawom aero czy hydrodynamiki. Nie opłacałoby się to, bo prowadziłoby to do niepotrzebnego wysiłku, kosztów, zniszczeń, katastrof i strat. Ktoś już to kiedyś rozgryzł, opisał i przetestował w praktyce. Nikt nie próbuje już z tym walczyć ani dyskutować. Jest coś jednak w przypadku ludzkiego życia, że choć wydaje się oczywistością, nie do końca ludzie mają jasność jak go używać, żeby żyć bez wojen, a zamiast tego żyć zdrowo, bogato i szczęśliwie.
Widzę to po samej sobie. Dopiero od całkiem niedawna obserwuję, że ludzkie życie ma swoje przepisy i choć za ich łamanie nie idzie się do więzienia, to się cierpi. Ponosi się konsekwencje w postaci braku radości, energii, środków do życia, przyjaznych relacji z ludźmi. Zamiast kochać, otaczają cię ludzie, którzy cię nie szanują i wykorzystują. Wegetujesz, zamiast żyć. Zużywasz tlen na podtrzymanie swoich funkcji życiowych, ale nic pożytecznego z tego zużycia nie wynika.
Choroba i wojna, kiedy już się ujawnią, to szansa na to, żeby zweryfikować swój stosunek do życia. Może nawet po raz pierwszy odkryć, że życie ma w ogóle jakieś reguły i że to wszystko, co się do tej pory na jego temat myślało, nadaje się tylko do wyrzucenia.
Bardzo mocno szarpnęło mną kiedyś krótkie zdanie, wypowiedziane przez bohatera jednego z moich ulubionych filmów i czuję, że dotrzyma mi towarzystwa na resztę mojej życiowej ścieżki — “Get busy living or get busy dying” (albo się porządnie zajmij życiem albo umieraniem). “Gdyś żywy — żyj…” albo gdyś martwy — umieraj. Wte albo wewte. Nie byle jak, nie na pół gwizdka, nie jak żywy trup. Albo daj sobie spokój z tym życiem i nie zabieraj tlenu innym.
Czułam, że to zdanie bardzo mnie dotyczy, bo moje życie wyglądało, a gwoli ścisłości, nadal tak wygląda, jak funkcjonowanie zombie, które ani nie żyje ani do końca nie umiera i nie wykonuje żadnego zdecydowanego ruchu w jedną czy drugą stronę. Boję się umrzeć, ale boję się też żyć, wegetuję więc tylko jak człowiek w śpiączce, który umarłby, gdyby jego funkcji życiowych nie podtrzymywały szpitalne urządzenia.
Główny bohater tego filmu został niesprawiedliwie osadzony w więzieniu za coś, czego nie zrobił, na podwójne dożywocie, bez szans na wcześniejsze zwolnienie. To, co zrobił przez dwadzieścia lat, które tam spędził, ze swoim życiem, sprawiło, że z więźnia, którym był mentalnie i duchowo, zanim jeszcze do więzienia trafił, stał się wolnym człowiekiem, zanim jeszcze zdążył się z niego wydostać. I pozostałby wolny nawet wtedy, gdyby mu się to fizycznie nie udało.
Poczułam wówczas bardzo silnie, że to jest właśnie moja droga. Wydostać się z więzienia. Albo zakończyć życie, żeby oszczędzić tlenu dla innych.
Zrozumiałam, że wolność nie polega na robieniu tego, na co się ma ochotę, kiedy nie ma żadnych zewnętrznych ograniczeń. To decyzja o wyborze postawy wobec tego, co przynosi życie. O wyborze wartości, które się uważa za święte nie wtedy, kiedy jest to wygodne i bezpieczne, ale niezależnie od wszystkiego — własnego strachu i otaczających okoliczności. To wybór o byciu żywym, a nie umarłym za życia.
Film ten mi uświadomił, że już wcześniej nawiązałam kontakt z własną tęsknotą za tak rozumianą wolnością, kiedy sporo lat przed jego obejrzeniem czytałam wspomnienia ofiar obozów koncentracyjnych w czasie drugiej wojny światowej i byłam niezwykle poruszona przekazem niektórych z nich. Osoby te opowiadały o swoich makabrycznych i tragicznych doświadczeniach w sposób pozbawiony goryczy czy nienawiści do swoich oprawców, które nie zawierały osądów ani oskarżeń. Podawały jedynie fakty. Ich słowa były owocem głębokiej transformacji na poziomie duchowym ich własnej nienawiści, będącej skrajną postacią lęku, która pozwoliła im wejść na zupełnie nieznany wcześniej poziom rozumienia i odczuwania i spojrzeć zarówno na siebie jak i na swoich katów z tym samym współczuciem. Nie znaczy to, że usprawiedliwiali zbrodnie i starali się umniejszyć ich znaczenie, a przez to ogrom cierpienia, będącego ich skutkiem. Zachęcali natomiast do głębokiego zajrzenia we własne serce i ujrzenia, iż potępienie i zemsta nie czyni nas w niczym lepszych od naszych oprawców. Pokazywali na swoim przykładzie, że jedyną siłą uzdrawiającą przemoc jest miłość, którą najpierw jednak trzeba odnaleźć we własnym wnętrzu i jej ciepłem ogrzać bryłę lodu, w jaką zamieniło się pod wpływem lęku nasze własne serce. Kiedy to następuje, reszta dzieje się sama. Wybaczenie, które się pojawia jako naturalny skutek tej transformacji, rozpuszcza nienawiść i dokonuje się pełne katharsis. Co ciekawe, w momencie, w którym następuje wybaczenie, okazuje się, że … tak naprawdę, to nie było nigdy czego wybaczać.
Transformacja ich własnego bólu w zrozumienie była dla mnie niezwykle poruszającą lekcją miłości, o mocy odmienienia najtwardszego serca, której nie zapomnę do końca życia. Wówczas nie przełożyło się to we mnie jeszcze na żadne konkretne działanie, ale jestem pewna, że ziarno musiało paść na żyzny grunt, bo z czasem przyniosło plon w postaci tego, kim jestem dzisiaj, potrzebowało jednak czasu, aby wykiełkować. Nawet jeśli psioczę na swoją miałkość i beznadziejność czasami, to jednak mam przebłyski sympatii do tej osoby, która gdzieś we mnie mieszka. Może ją kiedyś nawet i pokocham? Brzmi na razie jak abstrakcja, ale ruch rozwoju osobistego, w którym się kiedyś zanurzyłam po szyję, taką możliwość sugerował, więc nie wykluczam.
Mój ulubiony film o wolności pomógł mi dokończyć formułować jej ideę, według której czułam, że chcę żyć i zainspirował do poszukiwań sposobu na to, jak tchnąć w nią mojego własnego ducha i ożywić, aby stała się moim życiowym przewodnikiem i pomogła mój osobisty ból zamienić w żyzną glebę dla czegoś bardziej wzniosłego.
Zauważyłam wtedy, że wiele z treści, które mocno mnie w życiu poruszają i inspirują, oscyluje wokół granicy życia i śmierci — tej pozornie niewielkiej przestrzeni, z której dokonuje się przeskok na jedną bądź drugą stronę i co czasami potrafi do niego zmobilizować.
Trafiłam kiedyś na opowieść o życiu pewnego indianina z plemienia Navajo. Urodził się w rezerwacie. Jego rodzice zmarli bardzo wcześnie, kiedy był jeszcze niemowlęciem. Wychowywała go po trochu cała jego indiańska wioska. Z nikim nie wytworzył nadzwyczajnie bliskich więzi, bo opiekę nad nim dorośli przerzucali między sobą jak gorący ziemniak, zajęci sprawami swoich rodzin. Doskwierało mu to, i zanim zdążył wejść w wiek nastoletni, jak wielu innych indian w podobnej sytuacji — zaczął “leczyć” swój dotkliwy smutek alkoholem. W wieku jedenastu lat był już po uszy w nałogu. Nie mógł sobie znaleźć nigdzie miejsca, a jego ducha szarpała jakaś dziwna tęsknota, nie wiadomo dokładnie za czym, nie dając mu nigdy do końca zaznać spokoju. W przekonaniu, że to świat wzywa go, aby — z jednej strony — bliżej mu się przyjrzał, a z drugiej — wyrwał z rezerwatowych ograniczeń, któregoś dnia, jako bardzo jeszcze młody człowiek, pożegnał rodzinne plemię i z pustymi kieszeniami i skromnym zawiniątkiem, w którym miał garść jedzenia, ruszył w nieznane.
Imał się przeróżnych zajęć, nie mogąc w żadnym z miejsc zagrzać miejsca na dłużej. Zaciekawiło go w końcu ogłoszenie o zaciągu na statek handlowy. Pomyślał, że to jego szansa na zobaczenie kawałka świata, do którego go tak ciągnęło. Został przyjęty. Załogę stanowiła mieszanka mężczyzn przeróżnych ras i narodowości. Wielu za sam wygląd powinno było dostać skazujące wyroki. Niewykluczone, że zaciągając się na statek, uciekali przed prawem, próbując zresetować stare życie i gdzieś na drugim końcu świata, rozpocząć nowe. Z jednym z nich, Niemcem, w podobnym do niego wieku, dość szybko złapał wspólny język. Jako że obaj byli najmłodsi w załodze, spadła na nich najczarniejsza statkowa robota, której nawet kijem by nie tknęli starsi wyjadacze. Odkąd jednak mieli siebie i swój świat, praca nie wydawała się aż tak znojna, a dzień mijał szybko. Z czasem stali się niemal nierozłączni, a ich niewątpliwie bliska więź pogłębiła się i przekształciła w przyjaźń.
Wybuchła druga wojna światowa. Pływanie bez eskorty stało się mocno ryzykownym kawałkiem chleba. Zresztą, nawet uzbrojone po zęby konwoje padały ofiarą niemieckich U–bootów. Załoga rozjechała się w różne strony świata. Młody Navajo nie miał jeszcze chęci wracać do domu. Nie był nawet pewien, czy coś go tam jeszcze w ogóle ciągnie. Pierwsze dwa lata wojny spędził na frontowej tułaczce, od przypadku do przypadku, cudem unikając zabłąkanych kul i odłamków i ani razu nie lądując w polowym szpitalu. W 1942 roku zaproponowano mu pracę w amerykańskim wywiadzie, jako tzw. code talker. Do tej roli werbowano wyłącznie indian Navajo, których skomplikowany język, nieznany niemal nikomu, poza nielicznymi wyjątkami, przez kogokolwiek z ich plemienia, poza tym nie istniejący w formie pisanej, był idealny jako szyfr dla przekazywania rozkazów i wszelkich tajnych informacji wojskowych za pośrednictwem radia i telefonu.
Podczas którejś z terenowych akcji wywiadowczych w Europie w 1944 roku dostał się do niemieckiej niewoli i krótko potem został umieszczony w transporcie do jednego z obozów koncentracyjnych. Kiedy wchodził po rampie do wagonu, aby dołączyć do innych, stłoczonych w nim więźniów, poczuł silne uderzenie kolbą karabinu w plecy, które nieomal przetrąciło mu kręgosłup. Kiedy obolały obrócił się, żeby zobaczyć, od kogo pochodził ów cios, zobaczył niemieckiego żołnierza, w którym rozpoznał swojego przyjaciela ze statku. Na chwilę spotkały się ich oczy…
Problem z kręgosłupem, który zapoczątkował reakcję łańcuchową poważnych komplikacji zdrowotnych, w połączeniu z warunkami obozowymi, w których spędził ponad rok, nadszarpnęły jego siły życiowe, pogłębiły depresję, o której przez chwilę zapomniał, pracując intensywnie jako code talker, i odebrały mu wolę życia niemal całkowicie. Kiedy jego obóz został wyzwolony pod koniec wojny, niemal nie miał sił, aby samodzielnie się poruszać. Został z niego jedynie ludzki strzęp i wrak, w którym tliło się zaledwie niewielkie ziarenko żaru, niczym w dogasającym ognisku.
Ostatkiem sił postanowił, że wróci umrzeć w rodzinne strony. Podróż w tym stanie zajęła mu długie tygodnie i mocno nadwątliła i tak już ledwo tlące się w nim siły. Kilkakrotnie w czasie tej wyprawy otarł się nawet o śmierć. Kiedy dotarł do rezerwatu, który opuścił jako zaledwie kilkunastoletni chłopiec, na jego powitanie wyszła spora garstka pamiętających go z tamtego czasu członków plemienia, na próżno jednak usiłował rozpoznać ich twarze. Nagle jednak zza ich pleców wyłoniła się przygarbiona sylwetka starego wodza. Jego włosy mocno od tamtego czasu posiwiały, a twarz pokryło więcej głębokich bruzd, ale szelmowski uśmiech, który z dawien dawna pamiętał, i młodzieńczy błysk w oku, pozostały niezmienione. Dowiedział się potem od niego, że wielu z tych, których pamiętał, już nie było wśród żywych. Zabiły ich choroby, a raczej nie na czas dostarczona pomoc, wojna (sporo z nich podzieliło jego los code talkers i zginęło na wojennych frontach) i… szalejący w plemieniu alkoholizm.
Tego samego wieczoru wódz zebrał starszych plemienia na naradę w jego sprawie. Dość długo radzili, pytając duchy przodków o pomoc w podjęciu dobrej decyzji. Kiedy wódz przyszedł wieczorem do jego namiotu, powiedział mu, że chciałby z nim nazajutrz rano omówić szczegóły tego, co dla niego uradzili, w najwyższej trosce o jego życie i zdrowie. Zaproponował, żeby spotkali się zaraz po wschodzie słońca w świętym miejscu plemienia, na skraju stromego klifu, z którego rozciągał się magicznie i zjawiskowo piękny widok na bezkresny ocean.
Kiedy świtem przybył na miejsce, wódz już na niego czekał. Zaproponował przechadzkę wzdłuż klifu. Zaczęli rozmowę. Głos wodza brzmiał jak górski potok, który przynosił ukojenie. Jego mądrość i poczucie humoru sprawiały, że młody indianin czuł, że powrót do domu, to była najlepsza decyzja jego życia.
Nagle wódz się zatrzymał i zamilkł. Gestem zachęcił go do wspólnej kontemplacji baśniowego krajobrazu i głębokiego zaciągnięcia się wspaniałym morskim powietrzem. Młody Navajo przymknął oczy z rozkoszy, ale w ostatnim ułamku sekundy, zanim jego powieki opadły, dostrzegł filuterny uśmiech wodza. Jego ciało przeszyło nagle, z prędkością strzały wystrzelonej z łuku, jakieś dziwne uczucie i myśl, że wie, co on oznacza, ale nie zdążył wykonać żadnego ruchu, zanim wszystko nagle wokół niego spowolniło, a chwilę potem czas zatrzymał się w miejscu. Stał z boku i obserwował siebie samego i to, co się wokół niego dzieje, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi i czując wzbierający gniew i bezradność. Poczuł dłoń wodza na swoich plecach i tracąc równowagę, zorientował się, że spada w dół klifu. Zdziwienie, zaskoczenie i złość sparaliżowały jego myśli. Wpadł do zimnej morskiej wody i, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje, zaczął się krztusić i bezradnie szamotać. Ogarnął go paniczny strach. Rozpaczliwie kopał wodę, próbując dać wyraz swojej wściekłości na wodza. Im bardziej jednak walczył, tym bardziej walka stawała się dla niego przegrana. Fale, zamiast go unosić, zalewały mu głowę i popychały w stronę skał. Czuł, że opuszczają go i tak bardzo wątłe siły. Dotarło do niego nagle, gdzieś z głębi, że koniec już blisko, że nie da rady z żywiołem. Pojawiła się rozpacz. Młócił jeszcze przez chwilę bezradnie wodę, próbując się utrzymać na powierzchni, ale jego słabe ręce nie były już w stanie wykrzesać więcej sił. Zapłakał jak małe skrzywdzone dziecko i kiedy jego łzy zmieszały się ze słoną wodą oceanu, nagle ogarnął go zaskakujący, jak na takie okoliczności, spokój. Jego mięśnie zwiotczały całkowicie. Przestał się ruszać. Poddał się. Nie czuł już strachu. Wiedział, że przegrał. Pogodził się, że to już koniec. Czy to wszakże nie było to, czego pragnął? Umrzeć wśród swoich?
Powoli zaczął opadać na dno, wypuszczając z płuc ostatnie bąbelki powietrza. Wraz z kolejnym oddechem do płuc miała się już dostać woda, a on sam nie spodziewał się już móc zaczerpnąć następnego.
I wtedy poczuł nagle silne szarpnięcie i ostry ból, jakby go poraził prąd o bardzo wysokim napięciu. Stało się coś dziwnego. Wiotkość mięśni ustąpiła. W jednej chwili wróciły mu siły i jasność umysłu i zaczął z całej mocy, krztusząc się pod wodą, płynąć ku powierzchni. Jego ręce nie czuły już słabości. Wykonywał miarowe zagarnięcia wody, jak za dawnych czasów, kiedy z innymi chłopcami ścigali się i bawili w wodzie jak stado przekornych delfinów. Jego płuca, wypluwając wodę, nie nabierały kolejnej, nagle znajdując siły na to, aby się od tej łapczywości powstrzymać, w oczekiwaniu na haust świeżego powietrza.
Kiedy wydostał się na brzeg o własnych siłach, nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Wychodził z wody jako inny człowiek niż ten, którego wódz zepchnął w dół, na spotkanie z oceanem.
Gniew, który czuł do wodza za to, “co mu zrobił”, ustąpił miejsca głębokiej dla niego wdzięczności. Zrozumiał całą intrygę pomocy, której postanowiła mu udzielić rada starszych plemienia. Ci głęboko współczujący ludzie o wielkiej życiowej mądrości, znający tajniki życia i śmierci, zmyślnie stworzyli warunki, aby jego duch miał wreszcie okazję zaznać spokoju, i nieistotne było, czy stanie się to dzięki śmierci, czy dzięki przejściu na stronę życia.
Jakiś czas po tej niezwykłej transformacji został znanym i ogromnie za swoje niezwykłe zdolności cenionym uzdrowicielem, który uratował niejedno ludzkie życie. Nie wiedział o swoim geniuszu, dopóki nie uzmysłowiło mu go otarcie się o śmierć. Paradoksalnie — granica, którą przekroczył, pozwoliła mu odzyskać życie. Zmarł ze starości, resztę swojego czasu przeżywając w pełni. “Get busy living or get busy dying”…
Kiedy myślę sobie o tym Navajo, rozterki mojego dzisiejszego dnia z partnerem wydają mi się takie miałkie i nieistotne… Tak jakbym skupiała się na przycinaniu róż w ogródku, koło którego właśnie płonie las. Grzebię się w jakichś pierdołach, kiedy ludzie mają naprawdę poważne problemy.
Niby wiem, że też nie chodzi o drugą skrajność, żeby nagle porzucić, jako nieistotne, i odebrać rangę budulca dnia codziennego tysiącom moich drobnych uczuć, spraw i decyzji. Zdaję sobie sprawę, że pożar lasu jest priorytetem, ale róże też stanowią jego niezbędną treść.
Czy to znaczy, że pogubiłam się i skupiłam wyłącznie na bólu, nie pozwalając dojść do głosu choćby wdzięczności za obecność tego człowieka w moim życiu? Wdzięczności, która pojawia się dopiero w chwili, gdy pomyślę, że miałoby go z dnia na dzień zabraknąć?
Może ten człowiek dla mnie i mojego losu jest jak ten ocean, do którego wódz zepchnął młodego Navajo? Ocean jest, jaki jest. Nie ma żadnych zamiarów ani nie zamierza nikogo zabijać. Raczej odwrotnie — daje życie, pokarm i schronienie wielu gatunkom morskich stworzeń. To, że człowiek w nim tonie, kiedy nie umie w nim pływać, nie wynika ze złośliwości oceanu. To ja nie umiem się z nim obchodzić i walczę z jego falami, zamiast — poznając jego naturę, użyć tej wiedzy dla przyjemności korzystania z jego dobrodziejstw.
Moja głowa zaczyna powoli to rozumieć, ale ogarnia mnie lekki sceptycyzm, czy to wystarczy i czy to oznacza koniec mojej podróży do miłości mojego życia? Czy po kilku zaledwie dniach wiem to, czego się chciałam dowiedzieć w trakcie osiemdziesięciu?
Nie. Tak. Wiem. Ale nie czuję. Wiem o tej miłości, znam na pamięć tą całą teorię i mogę ją wyrecytować o każdej porze dnia i nocy, ale nie po to tu jestem, żeby zrobić jej sekcję i dowiedzieć się, z jakich się składa części. Chcę ją poczuć z zamkniętymi oczami. Zanurzyć się w niej jak w ciepłej wodzie nalanej do wanny, tak aby przestać czuć własny ciężar. Chcę na myśl o tym człowieku poczuć miłość, a nie gniew, samotność, wyrzuty sumienia czy zniecierpliwienie. I zacząć z nim żyć, a nie wegetować na granicy, jak zombie. Albo umrzeć i należycie pochować ten związek.
Dużo we mnie irytacji i oporu w zetknięciu z tym, co on robi, co mówi, kim jest i jak się zachowuje. Tak, nadal czuję się samotna i niezrozumiana. Patrzę na niego jak na film z niemego kina. Widzę, że na ekranie dużo się dzieje, ale nie mam dostępu do dialogów i ukrytej w nich treści. Nie ma dźwięku. Nie wiem, co aktor próbuje mi przekazać. Wkładam wysiłek, męczę się, tracę siły i za chwilę wyłączam, bo dalsze oglądanie nie ma sensu.
Czuję wyrzuty sumienia, kiedy jestem na jego temat taka zrzędliwa. A z drugiej strony, irytuje mnie to, że mam wyrzuty sumienia. Brzmi idiotycznie, ale tak jest. Irytują mnie własne wyrzuty sumienia i irytuje mnie moja wewnętrzna zrzędliwość. Tak jakby mnie irytowało cokolwiek, co nie jest stanem jakiegoś chodzącego ideału — nie wiem nawet czy istniejącego — wyobrażam go sobie jako typ wodza indiańskiego, nomen omen, jak tego z opowieści o młodym Navajo.
Oczywiście, nic nie mówię partnerowi, bo staram się go nie obciążać moimi problemami. I tak by nie zrozumiał, a poczułby się zraniony. Już wiele razy tego próbowałam i skutek był zawsze opłakany. Nie dość, że sama się źle czułam, to jeszcze musiałam go potem reanimować, bo moimi słowami pocięłam go jak, nie przymierzając, nożownik i po paru zdaniach wyglądał tak, jakby za chwilę miał umrzeć. Więc dałam sobie z tym spokój. Przekonałam się, że muszę tę sprawę załatwić na własnym podwórku.
Spuszczam sobie łomot za każdym razem, kiedy coś mi się w nim nie podoba i nie mogę sobie z tym poradzić. Z tym łomotem, znaczy się. Tak jakbym nie miała prawa do tego, żeby być niezadowoloną, kiedy autentycznie jestem niezadowolona. Dozwolone jest tylko się cieszyć. Nawet jeśli przełykam łzy.
Tylko co ja mogę poradzić, kiedy wkurza mnie na przykład jego niezgrabność? O, tak jak dziś. Dzisiaj jest tego jakaś plaga po prostu! Ten facet sprawia mi fizyczny ból. Niechcący, ale ból jest czasem bardzo dotkliwy. Z jednej strony przychodzi się przytulić, ale nie zauważa, że boleśnie mnie pociągnął za włosy, albo że mi je przyciął suwakiem zamka w plecaku, który niosłam, kiedy coś z niego wyjmował na spacerze.
Tylko dzisiaj rano (już nie wspominam innych dni), próbując się w łóżku przysunąć i mnie objąć, z całej siły wbił mi łokieć w brzuch, kiedy źle ocenił, “gdzie się kończę” pod kołdrą, tak że z bólu nie mogłam oddechu złapać przed długą chwilę. Wiem, że to nie jego wina, ale wkurza mnie, że muszę być przy nim stale czujna, żeby za chwilę nie zwijać się z bólu. Na mnie ciąży cała odpowiedzialność za moją cielesną integralność.
Chociaż zaraz, to mi coś przypomina…
No tak! Jasny gwint! Oczywiście! Dokładnie taki sam był mój ojciec. Nawet mama mówiła o nim, że “ma kanciaste ruchy”.
Chyba, nawet niespecjalnie tym razem szukając, dotarłam do jakiegoś małego kłębka nici…
Jak tak sobie teraz o tym myślę, to ten mój wypadek w niemowlęctwie pokazuje, że skądś musiał mu się wziąć ten jego brak koordynacji i uważności. Ojcu, w sensie, bo skąd się wziął u partnera, to nie mam pojęcia.
Powoli, jak przez mgłę, która najwyraźniej musi się dzisiaj kłębić w moim czasoprzestrzennym tunelu, zaczynam sobie teraz faktycznie przypominać te sytuacje, kiedy nieraz walnął mnie młotkiem po palcach, gdy prosił, żebym coś mu przytrzymała jak przybijał do czegoś gwoździe. Albo odciął mi nożem czubek palca piłą do drewna, kiedy przecinał jakąś deskę, a ja mu służyłam jako asystentka. Albo zdejmując płaszcz z wieszaka, przeciągał go po mojej głowie, bo albo nie widział, że już pod nim stoję albo w tym, co robił, nie widział nic zdrożnego. Nieraz jako dziecko cierpiałam ból, kiedy drzwiami przytrzasnął mi palce, bo nie sprawdził, że je tam włożyłam, zanim je zamknął. Tak jakby kompletnie tracił z oczu cokolwiek, na czym nie była aktualnie skupiona jego uwaga. Mama dostawała szału na tę jego kanciastość. Faktem jest, że ona przewidywała wszystko parę ruchów naprzód jak dobry szachista i ani mnie ani siostrze nigdy nic się nie stało przy niej nic, typu oblanie wrzątkiem czy oparzenie żelazkiem.
Przypomniałam sobie też, kiedy byliśmy razem — ojciec, ja i moja siostra, na lodowisku i on tak jakoś pechowo się przewrócił, że podciął mi nogi i nie dość, że upadł na mnie całym swoim ciężarem, to ząbkami swojej łyżwy (cała nasza trójka miała figurówki) przeorał mi całą dłoń, prawie naruszając żyły. Dobrze, że nie twarz i oczy.
Mam ten obraz przed oczami i znów przypomina mi się ten ból i ten strach. Ale też przed sekundą po raz pierwszy od lat pokazała mi się twarz ojca wtedy, o której nie pamiętałam, tak jakby mgła w tunelu się na chwilę przetarła i rozrzedziła. Widzę go w tej śmiesznej czapce ze sztucznego futra, którą nosił tamtej zimy, i to, jaki jest przerażony widokiem mojej ręki. O, czyli jednak było mu przykro.
Dziwna jest ta moja złość na niego o tą “kanciastość’. Nie wiem zresztą sama, czy to złość czy to może bardziej strach, że zaraz coś się na mnie zwali i mnie poharata, przed czym ten facet kompletnie mnie nie ustrzeże. Czemu ten strach jest wymieszany ze złością? O co ta złość?
Może dlatego, że nie chciałam przyjąć do wiadomości, co pokazywała mi niezbicie rzeczywistość, że ojciec nie tylko mnie nie obroni i nie ustrzeże przed zagrożeniem, ale że wręcz sama muszę się bronić przed niebezpieczeństwem, które dla mnie najczęściej — stanowił on sam. Bolało mnie to jako dziecko, że nie czuję się nigdy przy nim spokojna i niezagrożona. Zawsze miałam przy nim załączoną czujność dzikiego zwierzęcia, gotowego w każdej chwili na cudzy atak. Wiem, że nie było to zamierzone. Domyślam się, że jego kanciastość musiała się wywodzić z jakiegoś okaleczenia w jego własnym dzieciństwie. Co nie zmienia faktu, że przez to, co mi zaserwował, strawiłam wiele lat życia na wygrzebywanie się z otchłani kalectwa, do którego przez jego nieuważność zostałam strącona. Na co potem nałożyła się cała reszta.
Jakieś westchnienie wydobywa się ze mnie, jakby ulgi? Złość jeszcze gdzieś się lekko tli, ale już chyba rozumiem, o co mi chodzi. Nie była na partnera, że mnie naraża na dyskomfort i ból fizyczny. Raczej na siebie, że — widząc, jaki jest — liczę na jego delikatność, a kiedy znowu jej nie dostaję, pada kolejny strzał, choć przecież mogłam się przed nim ustrzec, a ja zamiast tego, widząc, że się zbliża — czekałam bezczynnie, licząc na cud z jego strony. Jak Europa i cały świat, widząc przygotowania Hitlera do inwazji. Albo Putina.
Ciekawe, teraz do mnie dociera, że — owszem — on ma problem z delikatnością i uważnością, ale ja mam nie mniejszy — widzę, że czołg jedzie, ale nie uciekam, tylko liczę na to, że mnie ominie albo — będzie ostrożny i mnie nie rozgniecie jak robaka. Czekam aż po mnie przejedzie, żeby się przekonać, że jednak nie był delikatny. I dopiero wtedy zaczynam działać. Po fakcie. Jak już doszło do zniszczeń i strat w ludziach. A wszystko przez to, że łudzę się, że to, co widzę, że zaraz nastąpi, jakimś cudem… nie nastąpi. Mądra Polka po szkodzie? Czyżbyśmy jako naród mieli zaszczepioną powszechnie tę przypadłość?
W nagłym przypływie dziwnej fali poczułam zazdrość Rosji — a może moją, kiedy widziałam jak rodzice patrzą na moją siostrę? — która nie może znieść, że Ukrainę ciągnie bardziej do Zachodu i Stanów niż do niej. To z bezradności te rakiety złości i rozjeżdżanie gąsienicami oskarżeń. Chciałaby jej siłą wybić z głowy te idiotyczne, kompletnie bezpodstawne ciągoty. Co za bezczelna smarkula! Podlizuje się tym głupim, zarozumiałym jankesom bez żadnej czci i honoru. Dorosłości jej się zachciało! Niezależności nagle! Włazi im w dupę bez wazeliny. Nie ma pojęcia, że w swojej głupocie zdradza to, co jedynie jest czegoś warte w tym zepsutym świecie. Poszła na blichtr. Tania dziwka. Po tym wszystkim, co zrobiła dla tej niewdzięcznicy. Bez niej sobie nie poradzi. Jeszcze bokiem jej wyjdą te całe Stany. Jeszcze przyjdzie ją błagać o pomoc, jak się Stany na nią wypną, tak jak się w końcu wypinają na wszystkich. Kwestia czasu. Jeszcze zobaczy. Tylko kałasznik przystawiony do głowy lepiej działa na porost dobrych układów niż jakieś tam pedalskie, mięczakowate, parlamentarnoeuropejskie gadanie. Ukraina — to zbuntowana, zdradziecka, niemoralna i zepsuta zgniłymi naukami Zachodu zdzira. Jeszcze przyjdzie, gówniara, skamleć o pomoc i przebaczenie.
Dzień 8
podziemny ruch oporu
Piąty dzień wojny na Ukrainie. Kolejne ukraińskie duże miasto pod ostrzałem — Charków. Coraz więcej zabitych i rannych. Delegacje ukraińska i rosyjska spotkały się na pierwszej rundzie negocjacji na granicy ukraińsko–białoruskiej.
Rosja zachowuje się trochę tak jakby była zła i zazdrosna, że Ukraina podkochuje się w Zachodzie, a przynajmniej w tym, co ma do zaoferowania obnoszona na jego sztandarach wolność i demokracja. American dream. Chce przegonić zalotnika, smalącego do niej cholewki, i wykurzyć go z Europy. Jeśli Ukraina chce normalnego życia, to jeśli nikt jej nie obroni — a wątpię, że to nastąpi, bo kto by chciał się narażać na wejście w otwarty konflikt z Rosją — będzie musiała obłaskawić bestię, żeby ta przestała ją kąsać za jej nielojalność i niewdzięczność. Bestię trzeba udobruchać, żeby w domu był spokój. Bo jest nerwowa i łatwo wpada w gniew, kiedy nie okazuje się jej należytego szacunku. Spokój będzie wtedy, kiedy Ukraina podporządkuje się bestii, ma się rozumieć, bo taki jest jedynie słuszny porządek. Kiedy zatańczy wokół niej, żeby poprawić jej nastrój i zachęcić do odłożenia broni. To jest przecież wina Ukrainy, że Rosja się zdenerwowała. Gdyby zachowywała się godnie i z umiarem, nie byłoby tego całego szumu. Rosja nie chce niczego, co do niej nie należy, i nie szuka zaczepki. Kto nie tyka jej własności, może spać spokojnie. Stany przestają się wtrącać w nie swoje sprawy i wracają do domu. I koniec konfliktu. To oni robią problem, nie Rosja przecie.
Ta wojna przypomina mi trochę to, co było kiedyś u mnie w rodzinnym domu. Rosja kontra Ukraina i Zachód. Moi rodzice i siostra kontra ja. Pamiętam to nieprzyjemne uczucie z niegdyś, kiedy zawsze musiało być tak, jak oni chcieli, a dziwnym trafem, oni chcieli przeważnie inaczej niż ja. Koniec. Kropka. Zero dyskusji. Co ciekawe, po ich stronie zawsze była słuszność. Jedyna zresztą, bo jeśli była po jednej stronie, to oczywistą oczywistością nie mogła być po drugiej — tej, która prezentowała sobą przeciwne zdanie. Nie zmieniało to jednak faktu, że choć niesłuszne, zdaniem domowych decydentów — to jednak miałam swoje pragnienia i nie chciałam tak do końca się ich wyrzec. Jako zatem antidotum na rozbieżność naszych interesów i miażdżącą przewagę tych, którzy z moimi interesami pozostawali w konflikcie, wygenerowałam u siebie postawę o charakterze ruchu oporu i podziemia, dzięki której mogłam realizować swoje mniejsze i większe cele, tyle tylko, że niejawnie. Po kryjomu. Pod podłogą. Wolałam nie musieć się kryć z tym, czego nie uważałam za złe w żaden sposób, ale alternatywa wydawała się jedna: albo gram otwarcie albo dostaję to, czego chcę.
Zastanawiałam się czasem, jak by to wyglądało, gdyby mogła mieć miejsce między nami kiedykolwiek rzeczowa wymiana argumentów i założenie, że racja nie musi być tworem zerojedynkowym i może się pojawić po obu stronach, tyle że najpierw przydałoby się założyć istnienie jej… racji bytu. Co by było, gdyby choć wzięli na chwilę pod uwagę, że mogę mieć to, czego tak bardzo pragnę — nie żeby musieć to zaraz dostać, ale żeby chociażby — hipotetycznie — móc nacieszyć się samą ideą, że jest to w ogóle możliwe? Jak by potoczyło się moje życie i jak wyglądałoby wiele sytuacji, w których sama zapędziłam się w kozi róg, gdybym dali mi wyjrzeć przez okno z widokiem na “może”, zamiast wydawać i natychmiast wykonywać swój, ciągle ten sam, nigdy niepodważalny wyrok: “Nie, bo nie”? Może byłabym bardziej skłonna przyjrzeć się temu, czego pragnęłam i z niektórych rzeczy bym po prostu zrezygnowała albo wzięła pod uwagę inny sposób, żeby je sobie zorganizować, gdybym nie była w tym zupełnie sama? Może w tym, co było “dla mojego dobra” miałabym szansę trochę tego dobra faktycznie zobaczyć i zaufać ich intencjom?
Na przykład, chciałam mieć bardzo kolczyki. Widziałam, że wiele dziewcząt ma przekłute uszy i to nie była jakaś nadzwyczajna fanaberia z mojej strony, że ja też mam na nie ochotę. Widziałam jak ślicznie błyszczały w uszach koleżanek i zamarzyły mi się moje własne. Kiedy zwierzyłam się rodzicom ze swojego pragnienia, nie tylko, że usłyszałam “Nie, bo nie”, ale również szereg epitetów pod moim adresem od mamy, która kolczyków osobiście nienawidziła i uważała przekłuwanie ciała za barbarzyństwo i prymityw, sama sobie nigdy “tego nie zrobiła, bo jest normalna” i nie widziała powodu, aby pozwolić na to mnie. To, że tego pragnęłam, oznaczało w jej mniemaniu, że nie mam dobrego gustu, bo normalne dziewczyny noszą klipsy i nie potrzebują sobie robić dziur w ciele, że nic nie rozumiem, że chcę się okaleczać, a ona, z umiłowania dla mojego dobra mi tego kategorycznie zabrania. I nie chce już wracać więcej do tego tematu.
Skoro więc nie chciała, a chciałam ja, ale nie miałam w tym ani jej dorosłego wsparcia ani funduszy ani fachowej obsługi swojego pragnienia, uznałam, że pomysł mimo wszystko nadal ma szansę na realizację. W przekłuciu uszu pomogła mi starsza koleżanka, która się na tym znała i faktycznie miała kolczyki i twierdziła, że przekłuła sobie uszy sama, używając do tego zwykłej igły i ziemniaka. Czemu akurat ziemniaka — nigdy nie udało mi się rozwikłać tej zagadki, bo też i koleżanka nie wiedziała, ani nikt z tych, których potem o to pytałam, ale ponieważ słyszałam o tej metodzie z wystarczająco wielu ust, uznałam, że jest potwierdzona i zaufana.
Zdecydowałam się szybko na taki zabieg. Nie bolało aż tak bardzo, chwilę zresztą po lekko tylko nieprzyjemnym ukłuciu miałam w uszach już cud urody moje własne kolczyki! Nie posiadałam się z zachwytu.
Wszystko pewnie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie to, że kolczyki, które miałam, nie były ani ze szlachetnego metalu ani ze stali chirurgicznej, bo tylko takie były w zasięgu tego, co zdołałam wysupłać z moich skromnych oszczędności, a ponieważ reagowałam alergicznie na metale nieszlachetne, moje uszy dość szybko się zaogniły i wdało się w nie zakażenie. Byłam wtedy na wakacjach u jednej z moich babć, więc dość łatwo było mi zarówno sam fakt przekłucia uszu jak i ich późniejsze ropiejące rany ukryć. Babcia, z reguły pochłonięta własnymi zajęciami, niespecjalnie się mną interesowała, jeśli nie sprawiałam kłopotu i nie oddalałam się z domu tak, żeby musiała się o mnie niepokoić.
Wiedziałam, na co się porwałam pod względem konieczności utajnienia całej operacji, ale nie spodziewałam się, że wystąpią komplikacje. Mój własny organizm postawił mi się okoniem i dość potężnie zaczął sabotować mój plan. Pomimo jednak bólu i lejącej się z płatków uszu ropy i krwi, nie poszłam po pomoc do babci z obawy przed jej reprymendą i ewentualną skargą na mnie do rodziców. W domu nie mieliśmy telefonu, ale obawiałam się, że dziadkowie mogą zadzwonić do któregoś z nich do pracy i wtedy mogłoby się to dla mnie naprawdę źle skończyć, gdyby musieli te sto ileśtam kilometrów przyjeżdżać, żeby naocznie się przekonać o tym, że złamałam ich zakaz i wpędziłam się w kłopoty, którymi oczywiście zaburzam ich święty spokój.
Zauważyłam już dawno, że zasadniczo moje jakiekolwiek dolegliwości wzbudzały u nich zawsze złość, a niekoniecznie troskę i opiekuńcze odruchy, i to, między innymi, było powodem, że wolałam, żeby pozostawali w nieświadomości stanu moich uszu. Bałam się ich złości i byłam skłonna nawet cierpieć w zupełnej izolacji od źródła ewentualnej pomocy. Ich troska o moją osobę zawsze oznaczała dla mnie stres i poczucie winy. Myślałam wtedy jednak, że to całkiem normalne, skoro robi się ludziom kłopot swoim stanem, dopóki nie zetknęłam się z rodziną jednej z koleżanek z klasy, która, gdy ta zachorowała, była dla niej ciepła, miła i bardzo życzliwa. Odwiedzałam ją parę razy, żeby jej dać odpisać lekcje i byłam zupełnie zbita z tropu, dlaczego ci ludzie są dla niej aż tak przyjemni. Przez chwilę nawet się o nią zaniepokoiłam, bo nabrałam podejrzeń, że koleżanka musi być bardzo poważnie chora, skoro jej rodzina zrezygnowała z warczenia na nią i okazywania jej na każdym kroku zniecierpliwienia i dezaprobaty, że wpędziła się w ten stan. Moje obawy jednak szybko się rozwiały, bo w dość krótkim czasie wyzdrowiała, a po prostu się okazało — ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, kiedy potem zaczęłam do niej przychodzić regularnie, ot tak — że jej rodzina tak się zachowywała w stosunku do niej nawet kiedy była zupełnie zdrowa. Co ciekawe, była taka również w stosunku do mnie i do wszystkich osób, w towarzystwie których miałam okazję tą rodzinę potem kiedykolwiek obserwować.
Pomyślałam wtedy, nie po raz pierwszy zresztą, że moje choroby i dolegliwości muszą irytować rodziców, bo zmuszają ich do opieki nade mną, na którą prawdopodobnie nie mają ochoty, bo odrywa ich od czegoś innego, co woleliby w tym czasie robić. Dość wcześnie zatem nauczyłam się również ukrywać, że coś mi jest i nie zwracać się z tym do nich po pomoc, żeby ich nie denerwować i nie robić im kłopotu.
Uszy, niestety, nie chciały się zagoić przez całe wakacje, bo nie wyjęłam z nich tych nieszlachetnych kolczyków, przez co reakcja alergiczna nie mogła się wyciszyć. Tak bardzo ich pragnęłam, że myśl o tym, iż cały mój wysiłek i poświęcenie poszłyby na marne, a dziurki zarosły, gdybym to uczyniła, nie pozwalał mi zatroszczyć się o swój komfort i zdrowie.
Kiedy rodzice przyjechali po mnie w ostatni dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, wszystko się wydało, choć starałam się tak manewrować i nawet specjalnie “maskująco” się uczesałam, żeby mama nie zauważyła moich uszu. Tata był mało spostrzegawczy, więc z nim pewnie by mi się upiekło, ale mama była zawsze znana z sokolego wzroku. Wypatrzyła moje nieszczęsne małżowiny i solidnie mi się za nie oberwało po wnikliwym śledztwie, kto mi to zrobił i jak można było być takim idiotą, żeby do tego dopuścić.
Kolczyki z moich uszu zostały komisyjnie wyjęte, rany potraktowane jakimiś żrąco–szczypiącymi specyfikami i kazano mi ich nie dotykać pod żadnym pozorem do czasu, aż się zagoją. Zdobyte ciężką ofiarą dziurki na kolczyki w ciągu kilku tygodni zarosły bezpowrotnie, a moi rodzice długo jeszcze opowiadali swoim znajomym, którzy przychodzili do naszego domu, historię o tym, jak to ich głupia, uparta i lekkomyślna córka ich nie posłuchała i dlatego sobie zrobiła krzywdę, a im spory problem. Słyszałam dokładnie wszystko z mojego pokoju, gdyż ściany były cienkie, a mieszkanie w bloku bardzo akustyczne, jak mama opowiada, a goście, ze współczuciem dla jej oczywistych trudów i utrapień z niewydarzoną latoroślą, komentują. Idąc do toalety, zawsze nasłuchiwałam, czy ktoś nie idzie, bo bałam się, że jak kogoś spotkam w korytarzu, będę musiała spłonąć ze wstydu, wiedząc, że on wie o mnie wszystko.
Kiedy moja córka zapragnęła któregoś dnia kolczyków, sama pozazdrościłam jej matki w mojej osobie. Wybrałyśmy prześliczną parę kryształków w oprawie ze stali chirurgicznej, zabieg odbył się błyskawicznie, higienicznie i profesjonalnie. Kiedy uszy mojej pociechy mimo to nie chciały przyjąć obcego ciała i zgłaszały sprzeciw bólem i infekcją, dziecko w sposób całkowicie naturalny zwracało się do mnie o pomoc, nawet pewnie się nie zastanawiając, że mogłyby istnieć jakiekolwiek powody, dla których nie miałaby ochoty czy bała się to uczynić.
Wydawałoby się, że do podziemia zachęcało mnie zawsze to, że uparłam się na coś z niewiedzy, że jest to bezsensowne, co rodzice wiedzieli z góry i dlatego się na to nie zgadzali, ale ponieważ byłam krnąbrna i uparta, mądrym i doświadczonym ludziom nie chciałam zaufać. Być może częściowo tak było i zapewne im bardziej oni się upierali, że nie, ja tym bardziej upierałam się, że tak. Byłam ciekawa świata i chciałam eksperymentować, ale najwyraźniej nie było to ich ulubioną cechą u dzieci, chociaż — na przekór temu, co sama przed chwilą powiedziałam — moja siostra mogła robić, co chciała i zawsze budziła tym ich zachwyt nad jej rezolutnością. Nigdy nie mogłam tego zrozumieć.
Marzyło mi się, żeby działać jawnie i otwarcie, ale wydawało mi się, że mam szansę liczyć na ich aprobatę moich akcji tylko wtedy, gdy powód wydawał się “szeroki” i “społecznie uzasadniony”, a nie, kiedy była to — według ich terminologii — dziecięca zachcianka, kaprys czy fanaberia, czyli coś, czego chciałam wyłącznie dla mnie, aby zaspokoić moje wiecznie nienapasione ego. Czasem więc zdarzało mi się nie zapytać ich o zdanie, tylko podjąć własną decyzję, kiedy uznawałam, że zgodnie z tym kryterium, działam w słusznej sprawie i dla szerszego dobra i nadarzała się ku temu dobra okazja.
Kiedy miałam siedemnaście lat, poznałam koleżankę, która mieszkała dosłownie kilka bloków dalej ode mnie, tak że może nawet widać było jej budynek z mojego balkonu. Przyjaźniłyśmy się. Jej rodzice znali mnie i byli dla mnie zawsze bardzo mili. Moi rodzice znali ją, bo bywała u mnie w domu. Nie wiem, czy ją lubili. Zastanawiałam się nieraz, czy moi rodzice lubią kogokolwiek z moich znajomych. Kiedy ktoś był u mnie w gościnie, ciągle któreś z nich wchodziło do mojego pokoju i skanowało sytuację w pokoju pod kątem ewentualnych zagrożeń dla mojego zdrowia. A to sprawdzało, czy na przykład okno jest otwarte, a jeśli było, to poza może gorącym latem i istnym piekarnikiem, w którym siedzieliśmy, zwracało niby od niechcenia uwagę, że nie powinno, bo jest przeciąg i że ktoś powinien je zamknąć, bo się przeziębię, albo nakazywało mi usiąść na kanapie, zamiast na podłodze, sugerując, że ktoś inny (uwaga rzucana oczywiście w powietrze) może usiąść na podłodze zamiast mnie. Te uwagi, choćbyśmy byli w trakcie najzabawniejszej z rozmów, a w pokoju było duszno i gorąco, po takich ich wejściach sprawiały, że powietrze robiło się lodowate jak w kostnicy, a nastrój spotkania pryskał w okamgnieniu. Byłam posiadaczką zgredów, którzy w moim środowisku znajomych zyskali wątpliwą sławę typów niezbyt sympatycznych, przewrażliwionych, ze ściskiem zwieracza i gdyby nie moja osobista dobra towarzyska reputacja, nikt w ogóle by mnie nie miał ochoty w tych okolicznościach odwiedzać. Zresztą, poznawszy rodziców od tej strony, ja sama nie kwapiłam się zbytnio do zapraszania nikogo do mnie, co wszyscy doskonale rozumieli bez słów, a ja najchętniej bywałam w odwiedzinach u kogoś innego. Aż dziwnie znaczące było, że inni rodzice — w przeciwieństwie do moich — sprawiali wrażenie jakby cieszyli się, że ich syn czy córka przyjmuje swoich gości. Moim ewidentnie moi goście stawali kością w gardle, jakby będąc ucieleśnieniem wszystkiego, co się może dla mnie — co oczywiście spadnie konsekwencjami na nich — źle skończyć.
Moja koleżanka wyjeżdżała dokądś na jeden dzień z rodzicami i jechali w jakieś miejsce, gdzie nie mogli zabrać swojego psa. Kłopot z ich psem polegał na tym, że kiedy zostawał sam na dość długo — szczególnie w nocy — zaczynał wyć tęsknie i głośno. Koleżanka i jej rodzice nie chcieli zafundować bezsennej nocy swoim sąsiadom — ich blok miał podobnie cienkie ściany jak mój — i potrzebowali kogoś, kto wieczorem przyszedłby do ich mieszkania, został z psem na noc, rano go nakarmił i wyprowadził i to właściwie było wszystko, do czego się sprowadzało to zadanie. Słysząc, że koleżanka szuka pomocy, zaoferowałam ją, nie myśląc wiele, bo i nie wydawało się, że jest nad czym się zastanawiać. To zdecydowanie nie była rzecz, której kwalifikacji mogłabym się obawiać jako potencjalnej “głupiej zachcianki”, co mogłoby stanowić oczywistą, znając moich rodziców, przeszkodę w jej realizacji. Z góry założyłam, że nie będą mieli nic przeciwko temu, bo czyn ten wydawał się szlachetny i służący dobru innych. Koleżanka ucieszyła się, że to będę właśnie ja, gdyż wiedziała, że pies — choć przyjazny generalnie dla wszystkich — mnie zna i lubi i to daje gwarancję, że cała sprawa potoczy się idealnie i gładko. Chodziło nawet nie o całą dobę tej opieki.
Spakowali się i pojechali, pozostawiając mi klucze i psa. Psa wyprowadziłam, zostawiłam i poszłam do domu, żeby powiedzieć rodzicom, że dziś zanocuję w mieszkaniu tej koleżanki i wyjaśnię, z jakiego powodu. Ich reakcja przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Oburzenie, z jakim się spotkałam, zwaliło mnie całkowicie z nóg. Grzmieli, że jak ja mogłam, czy ja już kompletnie zidiociałam, żeby się godzić na takie coś w sytuacji mojej astmy i alergii na psią sierść?! Że co to w ogóle są za ludzie, którzy wysługują się innymi i że ta cała koleżanka, to oni wiedzieli od samego początku, że jest podstępna i wyrachowana i że prędzej czy później wyciągnie swoje chytre łapsko po cudze… Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zatkało mnie. Takiego obrotu sprawy nie przewidziałam. Nie sądziłam, że tu w ogóle mógł istnieć jakiś problem. Przykro mi się też zrobiło, słuchając oskarżeń i epitetów pod adresem tych miłych ludzi, od których doznałam tyle ciepła i uprzejmości.
Czując, że ciśnienie rośnie mi gwałtownie, zaczęłam logicznie uzasadniać moją decyzję, używając do tego ich własnych argumentów, które stosowali do obalenia moich, w innych naszych dyskusjach — wszystko jednak trafiało w próżnię. Tak jakbym przemawiała do rozjuszonych, nie wiadomo czym i dlaczego, głuchych jak pień ludzi. “Nie! Absolutnie nie! Nigdzie nie pójdziesz! Za chwilę będziesz znów chora!”
— Ale ja już się tego podjęłam. Oni pojechali i ten pies tam już siedzi sam.
— Gówno to nas obchodzi, trzeba było o tym wcześniej pomyśleć, że masz alergię i nie wolno ci się kontaktować z absolutnie żadnymi alergenami.
— Ale ja nie mogę go tak zostawić!
— To jest problem tych wyrachowanych, bezwzględnych naciągaczy. Zostajesz w domu i koniec dyskusji!
— No, ale ja dałam słowo i to jest zwierzę. Będzie się męczyć i ludzie będą cierpieć jak tam nie pójdę…
— Nie ma mowy! Skończ już z tymi bzdurami. Nie będziesz nocować w obcym domu z jakimś psem.
— Ale przecież to jest kilka bloków stąd i znacie tych ludzi…
— Tak! Znamy! Teraz doskonale się na nich poznaliśmy! Wylazło szydło z worka! Chociaż ja już od dawna ich podejrzewałam o to, że są zdolni do takiego chamstwa! — paliłam się wewnętrznie ze wstydu przed rodzicami koleżanki, słysząc słowa mamy, choć oni na szczęście ich nie słyszeli. Miałam też cały czas dziwne wrażenie, że śnię i że taki absurd może się tylko wydarzyć poza jawą.
— Ale ja się zgodziłam i już jest za późno, żeby to odwołać…
— Nic nas to nie obchodzi, na co się zgodziłaś. Trzeba się było nie zgadzać. Skończ już z tym tematem.
— No, ale czy do was nie dociera, że to jest żywe zwierzę i nie mogę go tak zostawić?!
Już nawet mi nie odpowiedzieli. Obydwoje zgodnie i wyjątkowo na tę okazję zjednoczeni, wstali z oburzeniem i niesmakiem, odwrócili się na pięcie i wyszli z kuchni, w której rozmawialiśmy, do swojego pokoju. Próbowałam stukać do nich, prosić, przekonywać — nic — skała — mur — beton. Słyszałam zza drzwi ich ożywioną dyskusję. Obydwoje jechali po mnie jak po łysej kobyle, niewybrednymi słowami wyrażając swoją gorycz z powodu ich zmarnowanego trudu wychowawczego, tego “czego to się doczekali” oraz plując jadem, z niezrozumiałego dla mnie powodu, na moją koleżankę, jej rodziców, a nawet jej psa!
Kiedy poziom adrenaliny mi nieco opadł, poczułam jakbym była balonikiem, z którego uleciało całe powietrze. Żałosny gumowy flaczek. Chyba czerwony. Tak, miałam, zdaje się, wtedy przed oczami czerwony kolor.
“Mam siedemnaście lat, nie jestem maleństwem, podjęłam się zrobić uprzejmość ludziom i nikt na tym nie ucierpi, a wręcz przeciwnie. Poza tym — to już się stało i jest tam żywe zwierzę, które mnie potrzebuje. I to jest nic? Nie obchodzi ich to? To, że ich dziecko się czegoś podjęło i chce dotrzymać słowa, to jest nic? Moje zdrowie jest ważne? Naprawdę tylko zdrowie? I za moje własne zdrowie można mnie tak zdeptać?” Byłam zdruzgotana. W środku mnie szalało tysiące myśli i uczuć, ale moje kończyny były jakby ktoś usunął z nich kości — wiotkie jak guma balonika i niezdolne do wykonania najmniejszego ruchu.
Wieczorem, kiedy z dźwięków dochodzących z ich pokoju zorientowałam się, że już leżą w łóżku, spakowałam kilka najpotrzebniejszych rzeczy i wyszłam, kierując kroki do znajdującego się kilkaset metrów od naszego, bloku koleżanki. Serce waliło mi jak młotem, strach usztywniał mi mięśnie nóg, tak że czułam jakbym szła na szczudłach, ale wiedziałam, że robię rzecz słuszną i to mi dodawało odwagi. Gorzkim paradoksem okazywało się tym razem, że “słuszna sprawa” była dotąd jedynie argumentem przeciwko moim zachciankom i fanaberiom, ale kiedy faktycznie się na nią decydowałam w imię szerszego dobra oraz pomocy innym ludziom — zostawałam na placu nie tylko sama, ale i z poczuciem wyrządzania jakiegoś potwornego świństwa. Im, moim rodzicom, tym ludziom, co do których traciłam już powoli nadzieję, że potrafię zrobić cokolwiek, co mogłoby zyskać ich aprobatę, albo chociaż brak krytyki i narzekań.
Noc przeszła gładko, rano wyprowadziłam psa, nakarmiłam, a kilka godzin później, zgodnie z zapowiedzią, koleżanka i jej rodzice wrócili ze swojej wyprawy. Wymieniliśmy kilka zdań, niezwykle sympatycznie, jak zawsze, po czym wróciłam do domu. A raczej — przed drzwi naszego mieszkania.
Kiedy włożyłam klucz do zamka, poczułam, że tkwi w nim drugi klucz, od wewnątrz, co uniemożliwiało mi przekręcenie mojego i otwarcie drzwi. Nacisnęłam dzwonek. Raz, drugi, trzeci. Nic. Nasz dzwonek obudziłby umarłego, więc tu nie chodziło o to, że ten ktoś, kto jest w domu, go nie słyszy. Musiał słyszeć. Stałam pod drzwiami kilkanaście minut, dzwoniąc co jakiś czas — na próżno.
Z ciężkim sercem, bo rozumiałam, co to oznacza, poszłam na spacer po osiedlu, żeby zabić trochę czasu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Spacerowałam może z godzinę. Wróciłam do domu, próbując znów otworzyć drzwi — i znowu nic. Poszłam na kolejny spacer. I znowu wróciłam, powtarzając sekwencję: klucz w zamku — dzwonek — odczekanie — dzwonek — odczekanie — rezygnacja. Zachciało mi się siusiu, ale drzwi były nadal zamknięte. Poszłam na jeszcze jeden spacer. Tym razem na dłużej. Wróciłam pod drzwi i znów po kilku minutach odeszłam z kwitkiem. Zdecydowałam się pójść do koleżanki z psem i tam skorzystać z toalety i przeczekać, choć nie wiedziałam, jak długo to jeszcze potrwa. Opowiedziałam im, co się dzieje. Zmartwiła się ona, zmartwili jej rodzice. Zrobiło im się przykro, że mimowolnie narazili mnie na kłopoty. Powiedziałam im, że mają się nie martwić, bo nie są niczemu winni. Wydawało się, że rzecz jest prosta i niemal oczywista, a ja — będąc prawie dorosłą — miałam prawo podjąć samodzielnie taką decyzję. Do głowy by mi nie przyszło, że wyjdzie z tego taka afera. Epitety, jakie poleciały pod ich adresem z ust moich rodziców, przemilczałam.
Dotarłam pod drzwi mieszkania wieczorem. Tym razem klucz wszedł do zamka gładko. Weszłam powoli i zobaczyłam jak siedzą w swoim pokoju przy stole i rozmawiają bardzo przyjaźnie, jak rzadko. Przywitałam się, nie odpowiedzieli. Przywitałam się głośniej. Przerwali na chwilę rozmowę, ale nie odpowiedzieli. Zaczęłam do nich mówić, choć nie miałam na to najmniejszej ochoty, w gardle rosła mi kula, a w ustach zasychało. W odpowiedzi na moje słowa zaszczebiotali do siebie niemalże zalotnie, jakby mnie tam w ogóle nie było. Ja do nich coś mówiłam, a oni sprawiali wrażenie, jakby ani mnie nie widzieli ani nie słyszeli.
Przez kolejny miesiąc nie wypowiedzieli do mnie ani słowa i nie zaszczycili mnie ani jednym spojrzeniem. Żyliśmy w jednym nie za wielkim mieszkaniu, gdzie na każdym kroku trzeba się było mijać w odległości najdalej na wyciągnięcie ręki albo wręcz o siebie ocierać w którymś z wąskich gardeł przejść, w nie najlepiej zaprojektowanym wielkopłytowym budownictwie. Kiedy przechodzili koło mnie, miałam wrażenie, że ich wzrok prześlizguje się po mnie jak po gładkiej ścianie, na której nie ma nic, nawet plamy brudu, o którą mogłoby się zaczepić oko. Bardzo przyjaźnie rozmawiali natomiast między sobą. W tym czasie zawiązali bardzo ciasną komitywę, której nie zauważyłam wcześniej, kiedy sporo się kłócili. Ewidentnie wspólny wróg ich zjednoczył. Zapraszali do naszego domu znajomych i odbyło się przez ten miesiąc kilka zakrapianych alkoholem imprez. Słyszałam z ich pokoju salwy śmiechu i gwar rozbawionych głosów. Kiedy szłam do kuchni lub toalety i spotykałam się z jakimś ich znajomym, ten zagadywał do mnie serdecznie i się uśmiechał. Im na mój widok tężała twarz jak na syberyjskim mrozie, a uśmiech, zarezerwowany tylko dla znajomych, gasł niczym płomień świecy na wietrze i zapalał się ponownie, jak tylko twarz z mojej zmieniła się przed ich oczami na czyjąkolwiek inną.
Coś we mnie w tamtym okresie chyba umarło. Albo przynajmniej pękło. Nigdy nie czułam się specjalnie wartościowa, ale wtedy, mia, łam wrażenie, że przestałam istnieć. Jeszcze był to czas, gdy moją wartość szacowali dla mnie oni. Przedtem, zanim to się wydarzyło, przeważnie czułam się byle jak, ale jednak jakoś się do mnie zwracali, choćby nawet ze złością czy zniecierpliwieniem. Wtedy jednak zabrakło nawet tego. Poczułam się jak w tej piosence znanego wówczas w Polsce zespołu — “Mniej niż zero”. I tak mi pozostało na wiele długich lat.
Byłam zaskoczona, kiedy mama, gdy już miałam własne dzieci i małżeństwo, które okazywało się porażką, w odpowiedzi na to jak kiedyś, w chwili sporej desperacji i słabości, quasi–zwierzyłam się jej z moich domowych rozterek, zahaczyła o to, że był moment w jej życiu, kiedy chciała rozwieść się z moim ojcem. Kiedy po trzech tygodniach zaciętego milczenia, po jakiejś większej kłótni, po której obiecała sobie, że już więcej pierwsza się nie odezwie (bo ponoć to ona zawsze wyciągała rękę na zgodę, bez względu na to, po czyjej stronie była racja), ojciec traktował ją nadal jak powietrze, postanowiła się wyprowadzić do swoich rodziców i być może za jakiś czas wnieść pozew o rozwód. Spakowała siostrę i mnie na wyjazd do dziadków, gdzie miała zamiar przeczekać do czasu znalezienia kolejnego rozwiązania. Kiedy właśnie wychodziła, dziwnym trafem za drzwiami naszego mieszkania znalazł się ojciec, który zwykle nie pojawiał się w domu o tej godzinie. Kiedy zorientował się, co się dzieje, nie pozwolił mamie ani nam wyjść. Wciągnął nas do środka i rozpoczęli z mamą długą, oczyszczającą rozmowę, która — jak mama wspomniała z lekką goryczą, na długo nie wystarczyła, ale już nigdy potem nie zdecydowała się na tak radykalne rozwiązanie swojego małżeńskiego problemu, nawet pomimo tego, że zawsze już musiała wychodzić z inicjatywą rozmowy jako pierwsza, po jakiejkolwiek ich awanturze.
Pamiętam, że nawet zapytałam ją wtedy, zaskoczona, że miała podobne doświadczenia z nim, co ja z… nimi obydwojgiem, dlaczego w takim razie przynajmniej ona nie odzywała się do mnie, kiedy miały miejsce te nasze ciche tygodnie, skoro dokładnie wiedziała, jaki to jest ból. Wydawała się nie rozumieć mojego pytania. Twierdziła, że w moim przypadku były uzasadnione powody dla takiego potraktowania mojego zachowania i mnie, a to, co przydarzało jej się z ojcem, to było zupełnie coś innego.
Opadły mi wtedy ręce, ale z drugiej strony ta jej odpowiedź miała w tym kontekście sens. Ona nie widziała żadnej analogii między naszymi sytuacjami, choć sama była w dużo lepszej — kiedy jej się to przydarzało, była dorosła i mogła wyjść, kiedy chciała. Mogła pojechać do rodziców, którzy by jej pomogli.
Dotarło do mnie, że ta łatwość, z jaką wtedy sprzedała mnie tak tanio za sojusz ze swoim częstym wrogiem, w jej własnych z nim kłótniach, który traktował ją tak samo, kiedy była po przeciwnej stronie barykady, pozwalał jej zagłuszyć uczucie, że coś jest nie tak. A może wierzyła, że racja jest po stronie większości, więc skoro ich było dwoje, a ja jedna, to nie widziała w tym nic zdrożnego? A może już wtedy nie pamiętała, jak to jest?
Co by jednak nie powiedzieć, przy tej całej pewności, z jaką twierdzili, że mają w tej sprawie jedynie słuszną rację, zachowywali się, pomimo pozorów doskonałej komitywy, jakby mieli nieczyste sumienie. Wysiłek, jaki ewidentnie wkładali, żeby tylko nie zatrzymać na mnie wzroku, pomimo, że musieli nim o mnie zahaczać, jako o widzialny obiekt w przestrzeni, świadczył o tym, że sprawa nie była również dla nich oczywista i gładka. Co, niestety, i tak nie zmieniało nigdy mojego położenia.
Dzień 9
skazuję cię na śmierć za to, co przy tobie czuję
Szósty dzień wojny. Rosja bombarduje stolicę i niszczy główną wieżę telewizyjną Ukrainy. Zachód jednoczy siły w odcinaniu Rosji od jej majątków, rozsianych po zachodnich bankach, oraz dostępu do jakichkolwiek zasobów, zależnych od innych państw. Nawet Szwajcaria — przyciśnięta do muru — zawiesza swoją oficjalną neutralność (ci to się zawsze potrafili stroić w eufemistyczne piórka i obojętność — gapienie się, bez pobrudzenia rączek, jak jedni zarzynają drugich — sprzedawać jako szlachetny kruszec) i odmawia rosyjskim oligarchom dostępu do ich majątku, zgromadzonego w jej bankach (ach, jestem wzruszona jej szlachetną postawą).
Siedzimy przy stole nad poranną kawą — aż nierzeczywistą, kiedy wiem, że gdzieś niedaleko jacyś ludzie nie tylko, że z powodu tej wojny nie mają co do garnka włożyć ani w ogóle garnka nie mają ani domu, ale być może siedzą przycupnięci i zmarznięci w załomie jakichś poszarpanych pociskami ruin, marząc o czymkolwiek, co ogrzałoby nie tylko ich zmarznięte ciała, ale i wlało łyk ciepła w przerażoną duszę — ja i moje alter ego. Ja i on — moje lustro, w którym nie umiem się przejrzeć tak, żeby zobaczyć siebie. Szemrzemy w monotonnej rozmowie jak leśny potok — dziś pierwszy trzeba zapłacić czynsz kończy się kawa i pasta do zębów trzeba kupić co dziś robimy na obiad znowu ryż czy dziś makaron wiesz wolę jak pieczarki są z cebulą niż bez zapowiada się parę dni chłodu odpływ prysznica się zatyka woda słabo schodzi trzeba by kreta kupić. Za oknem, pomimo chłodu, wyraźne ślady wiosny — gałązka z nabrzmiałymi pąkami kiwa się, poruszona przez jakiegoś dziwnego, zielonkawego ptaszka, który właśnie zerwał się z niej do lotu. Kawa pachnie oszałamiająco. Jej aromat nigdy nie dał rady mi zszarzeć, tak jak inne elementy mojej codzienności. Zawsze, każdego ranka bez wyjątku, bierze mnie z zaskoczenia i każe się niezmiennie zachwycać. Może to dlatego, że, zwłaszcza ta pierwsza, pachnie jeszcze na pusty żołądek i puste powonienie, zresetowane nocnym postem?
— Wiesz, chcę ugotować jajka na miękko. Powiesz mi, na ile ustawić timer?
— Myślę, że jak ustawisz pięć minut, powinno być dobrze.
— Pięć minut?! Ale powiedziałem “na miękko”, a nie na twardo!
— Wiem, słyszałam. Pięć minut, według mnie, powinno wystarczyć. Mi zawsze wychodzą na miękko, jak nastawiam na pięć. Wiem z doświadczenia. Dla ciebie to za długo? Boisz się, że wyjdą na twardo?
Wybuch granatu po przeciwnej stronie stołu. Dostaję odłamkiem w skroń. Widzę błysk rakiet odpalanych z wyrzutni. Zanim zdążę pomyśleć, już słyszę huk eksplodujących gdzieś koło moich uszu głowic.
— A skąd ja mam to wiedzieć, skoro nigdy wcześniej nie gotowałem jajek na miękko?! Myślisz, że wszystkie rozumy zjadłaś, bo tobie zawsze wychodzą idealne?! Nie wmawiaj mi, że uważam, że to długo! I niczego się nie boję — wyciągasz jakieś wydumane wnioski! Po prostu cię pytam i tyle!
Jeezu! I daj tu człowiekowi niewinną odpowiedź na jego pytanie…
Domyślam się, co mogą czuć ludzie z Ukrainy. Domyślam się, co może czuć Putin. Niechcący nadepnęłam właśnie Putinowi na odcisk, bo powiedziałam: “Mi zawsze wychodzą na miękko”. I oczywiście powiedziałam to dlatego, że pomyślałam “a tobie, głupku nie wyjdą nigdy, bo jesteś nieudacznikiem, zerem i beznadzieją, ja to wiem lepiej od ciebie, a ty jesteś cienias i szmaciarz — jak ma ci się cokolwiek udać?” No niby dlaczego miałabym mieć na myśli tylko i dokładnie to, co powiedziałam? Nieee, skąd!
Po co miałabym chcieć powiedzieć wyłącznie to, że “Mi zawsze wychodzą na miękko, jak nastawiam na pięć. Wiem z doświadczenia”? No, po co? Aaaaa, no tak, zapomniałam! Bo przecież lubię tak komuś jebnąć o poranku.
No, przecież — teraz wszystko jasne! Przywidziało mi się tylko, że zapytałam “Dla ciebie to za długo?”, bo tak naprawdę, to wyżyłam się na niedoświadczonym człowieku i musiałam, no po prostu musiałam, z tą typową dla mnie wyższością i pogardą, wyrzygać mu między wierszami: “bo nie masz o niczym pojęcia, debilu, głupich jajek na miękko nie potrafisz ugotować, ha ha, wszystko zawsze za ciebie trzeba robić, a co — chciałeś je gotować minutę?! A co to — jajka przepiórki są?! Wsadź se do mikrofali ha, ha. Tam ci minuta wystarczy! A może nawet trzydzieści sekund!”
Ale ze mnie wredna, szydercza larwa. Jak mogłam go zapytać “Boisz się, że wyjdą na twardo?” Przecież musiał się domyślić — nie jest głupi — że nie odmówię sobie tej przyjemności, żeby mu nie dosrać przy pierwszej lepszej okazji i wylać na niego moje kompleksy, sugerując ewidentnie: “ty tchórzu, weź się i coś zrób, co z ciebie za facet, kobieta za ciebie musi wszystko wiedzieć, bo ty się zawsze, bo ty nigdy, prawdziwy mężczyzna, to…, czego znowu nie wiesz?!”
Ach, ta jędzowata ja! Należało mi się rakietą. A masz! A masz! Na drugi raz nie zadawaj człowiekowi głupich pytań.
Rosja po drugiej stronie stołu bucha z nozdrzy. Widać, że rakietowa odpowiedź na atak wroga przydaje jej poczucia dobrze spełnionego, obywatelskiego obowiązku. Bo przecież nie można sobie pozwolić na taki brak szacunku. Takie bezpodstawne zarzuty. To się musiało spotkać z odpowiednimi konsekwencjami.
Patrzę na ten obraz trochę zdezorientowana. Przenoszę wzrok na wystające z ciała odłamki. Wyjmuję jeden po drugim, powoli, z czaszki, brzucha, klatki piersiowej. W sumie, to, całkiem na spokojnie już, miałabym ochotę strzelić z bazuki w ten durny, zakuty łeb, ale czuję, że niewiele by to wniosło do sprawy. Zauważam, że kawa w moim żołądku zalicza właśnie cykl “wirowania”. Czekam aż bęben się zatrzyma.
Odwirowało się i zapikało “stop”. Cisza, która zwykle przychodzi po wirowaniu, wydaje się cichsza niż cisza przed. Jak opada kurz po eksplozji, to też.
Wiem, że zachował się jak kretyn i część mnie ma ochotę wyjść natychmiast, nie oglądając się za siebie. Ale nie wiem, czy to ten głupi dziennik, który sobie wymyśliłam, namawia inną część mnie, żeby została, czy też może znalazłam w tym coś, czego nie widzi moja odwirowana kawa w żołądku i czemu jednak nadaję priorytet, reszcie każąc się zamknąć i mi nie przeszkadzać.
Może też być tak, że — skoro mi to zarzucił — to jestem winna tego ataku i oskarżenia go o niekompetencję, nieudacznictwo, niemęskość i beznadzieję. Niech mu będzie. Niech mi będzie.
Zwołuję pierwszą rundę negocjacji.
— Wiesz co, mam wrażenie, że się nie zrozumieliśmy.
— Nie rozumiem… — uff! Chce gadać. Nie jest źle. Bałam się trochę, że będzie naburmuszony i nadęty jak purchawka. Obłaskawiania go, żeby jaśniepańsko otworzył usta, chyba bym nie zdzierżyła.
— Widzę, że to, co powiedziałam, wyprowadziło cię z równowagi.
— No tak, bo nie cierpię jak ktoś mi coś wmawia i oczekuje, że będę wszystko wiedzieć od razu!
— Czyli myślisz, że ja ci coś wmawiałam i oczekiwałam, że będziesz wiedzieć wszystko od razu?
— Nie podejrzewam, że zrobiłaś to specjalnie, ale tak właśnie uważam.
— A chciałbyś usłyszeć jeszcze raz, co dokładnie do ciebie powiedziałam?
— Niekoniecznie. Wiem dokładnie, co do mnie powiedziałaś. Raz mi wystarczy. Dzięki.
— A gdybym ci powiedziała, że miałam na myśli kompletnie co innego niż zrozumiałeś?
— Jak to? Słyszałem, co mówiłaś.
— No tak, słowa słyszałeś, nie przeczę. Ale treść?
— Jak to, “treść”? Słowa, to treść. Nie widzę tu nic do powtarzania. Znam treść tego, co powiedziałaś.
Aha. Zna treść tego, co powiedziałam. Czyli w takim razie, to ja nie znam. Okej. Kumam powoli.
— Słuchaj, ale tyś się dość wnerwił tym, co mówiłam. I o tym chciałam chwilę pogadać. Bo ja nie chciałabym tego tak zostawić, rozumiesz? Mi się tu coś nie zgadza. Może faktycznie niechcący coś palnęłam, co cię wkurzyło, ale kompletnie nie wiem, co to było i chciałabym, żebyś mi to pokazał, okej? Pytanie tylko, czy chcesz? Bo nie chciałabym zostawać z takim niesmakiem, jaki mam teraz. Rozumiesz? Może ja nie umiem gadać do ciebie, ale według mnie, powiedziałam coś zupełnie niewinnego, a w zamian dostałam zjebkę.
Putin odchrząkuje. Wygląda teraz na takiego, co się waha, ale chyba niewykluczone, że by nawet chciał. Nieufnie i z opuszczoną przyłbicą, ale przynęta, że może jednak ja się mylę, a nie on — chwyta.
Już otwieram usta, ale — ku mojemu własnemu zaskoczeniu — ni stąd ni zowąd brama zębów każe im zostać wewnątrz.
— Albo wiesz co? Jednak nie.
— Co jednak nie?
— Chyba już nie chcę o tym rozmawiać.
— Nie? A to super! To, na ile nastawić? Pięć, mówiłaś?
Zadziwiające, z jaką łatwością przeszedł do interesujących go spraw. I bynajmniej, jedną z tych spraw nie było zainteresowanie się, na przykład, dlaczego nagle zrezygnowałam z rozmowy, która jeszcze przed chwilą miała dla mnie takie znaczenie. Ja bym go o to zapytała. Dla niego jest to najwyraźniej jedna upierdliwa rzecz do zajmowania się mniej. Po co o nią pytać i wywoływać wilka z lasu?
A może to jego całe zachowanie, to jest rodzaj narzecza, w którym on się komunikuje? Chce ustawić timer na pięć minut, czyli tyle, ile powiedziałam, że będzie dobrze dla jajek na miękko. Daje mi do zrozumienia, że przyjął do wiadomości komunikat. I o co mi chodzi? Czepiam się znowu. Nie jestem zadowolona? Przecież robi to, co mu zasugerowałam! Ależ ja mam wymagania od człowieka! Zachciało mi się go przekonywać, że nie powiedziałam tego, o co mnie ostrzelał. Tylko po co mi to? Żeby mi rację przyznał? I co bym z tą racją zrobiła? Mogłabym sobie ją w buty wsadzić — byłabym wyższa. Może z całej tej porannej afery mam wyciągnąć wniosek, żeby do śniadania zasiadać w kasku, takim, jaki nosi żołnierz piechoty. I kamizelce kuloodpornej.
Dzień 10
i nie dopuszczę cię aż do śmierci
Siódmy dzień wojny. Meta, Google i Apple blokują rozprzestrzenianie się rosyjskiej propagandy po internecie, zabezpieczają konta i dane obywateli Ukrainy przed cyberatakiem, blokują dostęp do rosyjskich mediów i jakichkolwiek źródeł informacji z Rosji, reklamy rosyjskich firm i jakiekolwiek formy finansowania Rosji za pośrednictwem internetu. Visa, Mastercard, Viber i PayPal wycofują z Rosji swoje usługi. Rosja staje się światowym pariasem i trędowatą za swój błąd. Za emocjonalny wybuch, którego nie powstrzymała. Płaci za brudne szyby w oknach, za którymi zobaczyła wroga, więc odwracają się od niej ci, którzy ręką, o którą podejrzewała, że wymierzają jej policzek, podsuwali jej miskę z jedzeniem.
Wszystko to wydaje się logiczną konsekwencją tego ataku — odpowiedzią na agresję. Odciąć źródła zasilania potwora. Zamknąć mu dostęp do międzynarodowego koryta. Ale w czasach, w których żyjemy, wygląda to trochę tak, jakby nagle wszyscy, oburzeni zachowaniem Putina, wyrwali z jego rączek swoje zabawki, którymi dotąd pozwalali mu się bawić we wspólnej piaskownicy i poszli sobie z podwórka do swoich domów, zostawiając go tam samego — z nożem wbitym w plecy przez kogoś z czasów, kiedy był mały, ale który zabolał teraz. Nikt w tym wymarszu nie zauważa jednak dość istotnego szczegółu — a może zauważa, ale ten fakt ignoruje? — że on tam, w tej piaskownicy, nadal dzierży w rączce pilota do rakiet, głowic nuklearnych i innych fajerwerków, gotowych w parę sekund dotrzeć do ich domów, by je oraz członków ich rodzin zamienić w popiół. Wygląda na to, że to ich “nie bawimy się z tobą, bo jesteś brzydki”, niewiele zdaje się mieć wspólnego z chęcią faktycznego rozwiązania sytuacji, do której musiało doprowadzić coś, co już wcześniej musiało Putina uwierać. Co gorsza, frontalne wykluczenie go ze wspólnej zabawy może nie do końca mu pomóc przyznać, że mają rację i podjąć decyzję o wyrzuceniu pilota do śmietnika.
Chyba się nie znam na polityce, bo używam zbyt krótkiej linii do połączenia kilku kropek, w świecie, w którym panuje dość wysoki poziom komplikacji i nic nie jest tak proste, jak mi się wydaje. Do polityki potrzeba specjalistów, którzy rozumieją, że jeśli się chce uratować ludzkie życie, to lepiej, żeby sobie Putin był tam, gdzie jest, z tym nożem w plecach i pilotem w łapce.
Misiom o tak małym rozumku jak mój mętnie się roi, że jeśli ktoś z miną wodza indiańskiego mówi i robi to, co Putin, to ostatnią rzeczą, którą by można o nim powiedzieć, to to, że jest spokojny. Obawiam się jednak, że to tylko opanowanie, które ze spokojem ma tyle wspólnego, co kot z parowozem. Wyczytałam kiedyś, że człowiek, aby móc skrzywdzić drugiego człowieka czy zwierzę, musi znajdować się w stanie zamrożenia uczuć, które jest możliwe wyłącznie wtedy, kiedy sam na sobie doświadczył w przeszłości jakiegoś wstrząsu, z którego nie miał potem możliwości się wydostać. O jego stopniu zamrożenia, prawie jak wskaźnik temperatury, mówi jego twarz, kiedy “wymierza sprawiedliwość”, “wyciąga konsekwencje”, “broni honoru” czy “ojczyzny”, używając do tego nie otwartej rozmowy, patrząc w oczy swojej ofiary, ale zabawek na pilota, które kładą pokotem ludzkie życia, niczym łan zboża ostrze kosy, bezimiennie i na odległość. Patrząc na oblicze Putina, przysięgłabym, że u niego chodzi minimum o wieczną zmarzlinę, choć ja bym nawet obstawiała przynajmniej średnią roczną Antarktydy (–33°C).
Mój żołądek, to, jak się przekonałam, detektor Putinów. Umiem ich wykrywać, ale jeszcze niespecjalnie wiem, co robić z wynikami swoich odkryć. Do tej pory robiłam jak ci wszyscy, którzy brali zabawki i zostawiali go samego w piaskownicy. Dlatego tak się teraz na ich temat wymądrzam. Bo przerabiałam ten etap, a raczej, gwoli ścisłości, pozostałam na nim. Z jedyną różnicą, że teraz kminię, jak wyjąć pilota z łapki Putina tak, żeby po drodze rykoszetem nie oberwali wszyscy.
Wiele lat temu mój żołądek reagował podobnie na innego Putina — mojego pierwszego byłego męża. Moim stałym niemalże stanem w jego towarzystwie była bezsilna złość. Doświadczałam jej jako dorosła osoba, w pełni władz zarówno umysłowych, jak i wszelkich pozostałych — to znaczy nie byłam w żaden sposób ubezwłasnowolniona, a jednak czułam się skrępowana, niczym w kaftanie bezpieczeństwa albo w niewolniczych kajdanach, nie mogąc wykonać żadnego ruchu, a jednocześnie czując potężny ładunek stresu i natłok myśli, wytwarzający w mojej czaszce gigantyczne ciśnienie. Kiedy jego opanowane, spokojne oblicze przemawiało do mnie z politowaniem, niczym rodziciel do niesfornego, kilkuletniego głuptasa, w moim wewnętrznym mechanizmie gotował się kocioł. Para buchała mi uszami. Wszystko we mnie grzało się do czerwoności, ale parowóz stał w miejscu, choć teoretycznie nikt mi się ruszyć nie zabraniał, ani fizycznie mnie przed tym nie powstrzymywał. Nie było jednak w moim wnętrzu maszynisty, który potrafiłby kontrolować to ciśnienie i umiejętnie przełączać je na napęd kół. I na przykład wysyłać w kierunku jego twarzy mój lewy sierpowy i wciskać mu jego słodkie, jadowite słowa, z powrotem do sączących truciznę ust. Z równie słodkim uśmiechem na moim własnym obliczu, nie podszytym grubym materacem strachu, wypchanym wszelkim autoramentem jego buzujących odcieni.
Zawsze marzyłam o wielkiej odwadze, dzięki której doświadczam bohaterskich wyczynów w starciu z oprawcami albo chociaż małymi upierdliwcami, od których żadną miarą nie potrafię się uwolnić, a którzy za cel swojego życia postawili doprowadzić mnie do łez i rozpaczy. Oczami wyobraźni widziałam jak rażę ich piorunem, niczym Zeus z Olimpu, a oni padają pokotem i jeśli nie umarli od pierwszego strzału, błagają o litość i wybaczenie. Czasem też byłam Meduzą zamieniającą ich w kamień na wieczność, bez prawa do głosu i wcześniejszego odmrożenia za dobre sprawowanie.
Kiedy miałam kilka lat, mieszkaliśmy przy dość ruchliwej ulicy, którą jeździły tramwaje i panował na niej dość intensywny ruch. Budynek miał od tyłu całkiem spore podwórze, na które wychodziły okna naszego mieszkania. Było całe pokryte betonowymi płytami i mieszkańcy parkowali na nim swoje samochody, tak że dla nas, dzieciaków, pozostawało niewiele miejsca na jeżdżenie rowerem czy zabawy w berka, choć okazywały się całkiem użyteczne, gdy przychodziła nam ochota na zabawę w chowanego.
Niektórzy sąsiedzi strasznie się złościli, kiedy graliśmy w piłkę na podwórku. Bali się, że uszkodzimy lakier albo stłuczemy szybę w którymś z ich motoryzacyjnych ósmychcudówświata, często dorobku całego życia. Musieli mocno lustrować naszą zabawę, bo dziwnym trafem zawsze każdy z nich wiedział, kiedy bawimy się blisko akurat jego auta, i kiedy to następowało — jakby za naciśnięciem jakiegoś niewidzialnego guzika — odpowiednie okno się otwierało, wychylała zeń głowa właściciela i oznajmiała głosem nie pozostawiającym wątpliwości, że jeśli natychmiast się od jego samochodu nie odsuniemy, to zmusimy go do zejścia na dół, a to będzie dla nas oznaczało grube kłopoty. Wierzyliśmy sąsiadom na słowo, więc nikt z nas nie ryzykował i zabieraliśmy się z naszą piłką, linką, gumą, kapslami, koralami czy co tam danego dnia było u nas na tapecie, w inną część podwórza.
Podwórze miało brudną piaskownicę, w której załatwiały się wszystkie koty z sąsiednich podwórek i posesji, traktując ją jako jedną wielką kuwetę. Dla zupełnie małych dzieci nie było to w niczym przeszkodą. Z piasku robiły babki, z piasku podnosiły i ponownie wkładały do buzi lizaki czy cukierki, które im wypadały w trakcie jedzenia, na piasku kładły, niczym na talerzyku, swoje przyniesione z domu kanapki. Nie słyszałam nigdy, żeby któreś się z tego powodu na cokolwiek rozchorowało. Nie sądzę, żeby którykolwiek z maluchów, nawet gdyby wiedział, że piaskownica nie zawierała wyłącznie piasku, bo nie pachniał on jak typowy piasek bez domieszek, zrobił z tej wiedzy użytek na miarę starszych dzieciaków. To był ich niekwestionowany raj. Mój zresztą też, do czasu skoku kwantowego w mojej podwórzowej świadomości, do którego katalizatorem stało się odkrycie pewnego dnia, że piasek ma pewien specyficzny zapach. I kiedy któregoś razu, niedługo potem, zobaczyłam na własne oczy załatwiającego się w piaskownicy kota, zrozumiałam skąd się on brał. Nie potrafiłam odzobaczyć tego, co zobaczyłam, od tego więc momentu nie mogłam się już dłużej w niej bawić, a na baraszkujące w nim maluchy, niektóre biorące piasek do ust garściami, mogłam patrzeć jedynie z mdlącym uczuciem w brzuchu.
Skok kwantowy w świadomości podwórzowej przerzucił mnie z automatu do grupy dzieciaków, których domeną były zabawy poza kocią kuwetą. Tych, które wiedziały.
Bawiliśmy się między samochodami albo na trzepaku, gdzie — jeśli się po prostu nie siedziało na nim chmarą i nie gadało — zazwyczaj uprawiało się zwisanie głową w dół i, dyndając w przód i w tył na dolnym drążku, zamiatało się włosami kurz wytrzepany z dywanów i ziemię. Włosy po takim zamiataniu robiły się sztywne i matowe, ale ten piach, w porównaniu z tym z wonnościami z piaskownicy, to był pikuś, choć mama i tak była niezadowolona, że codziennie trzeba mi myć głowę, bo w tamtym czasie na kąpiel przeznaczona była tylko sobota. Oddzielnie głowy się nie myło, jeśli się nie było dorosłym, więc fakt, że stawiam mamę przed dylematem — albo zrobi wyłom w ustalonych na sztywno obyczajach albo będzie miała pościel do wymiany po jednej nocy z tą ilością brudu w moich włosach, gotował wodę w jej kotle. Tyle, że u niej napęd na koła działał wyśmienicie.
Na ulicę z podwórza prowadziła duża brama, która przeważnie w ciągu dnia była otwarta. Na noc jedynie zamykał ją nasz sąsiad z dołu — dość nerwowy dozorca, który łatwo wpadał w złość, kiedy uznał, że któreś z dzieciaków nie przestrzega ustalonego przez niego porządku albo zrywa niedojrzałe orzechy z jedynego drzewa, które rosło w zaułku podwórza. Jakoś musiał obdarzać to drzewo szczególnym rodzajem afektu.
Zawsze byłam ciekawa, jak to jest, kiedy się wyjdzie przez tą bramę na zewnątrz. Z rodzicami wychodziłam zawsze przez zewnętrzne drzwi z klatki i tamtędy też wchodziło się do budynku. Brama służyła wyłącznie dla samochodów. Można było z daleka zobaczyć przez jej otwartą paszczę ruch uliczny. Czasem jej szerokie gardło na chwilę wypełniał wjeżdżający nią na podwórze samochód któregoś z sąsiadów. Wyglądało to wtedy tak, jakby gardziel bramy wypluwała treść ulicznego żołądka, której miała za dużo po przejedzeniu w godzinach szczytu.
Miałam kategoryczny zakaz wychodzenia przez tą bramę na ulicę. Kiedy szłam na podwórko, wolno mi było pozostawać tylko na nim i nigdzie stamtąd się nie ruszać, to bowiem gwarantowało rodzicom podgląd z okien naszego mieszkania na moją podwórkową działalność.
Pewnego dnia jednak albo o tym zapomniałam albo doznałam chwilowego ataku ciekawości, silniejszej niż wszelki strach. Od zawsze miałam dziką ochotę spróbować wyjść tylko na małą chwilkę i wystawić na zewnątrz sam czubeczek nosa, zobaczyć jak tam jest od strony ulicy i szybciutko wrócić, zanim ktokolwiek się zorientuje, ale do tej pory bałam się złamać ten zakaz. Tego dnia jednak po raz pierwszy poszłam tam z pewnością kogoś, kto po prostu wstaje i nagle rusza w drogę, jakby poczuł jakiś wewnętrzny nakaz i zew. Brama zawołała mnie do siebie i tak jak stałam — ruszyłam w jej kierunku całkowicie bezwiednie i bez wahania. Kiedy wyszłam z jej zacienionego tunelu po drugiej stronie, zatrzymałam się tam, gdzie się kończyła, na chodniku, oczarowana w tym samym momencie ruchem na ulicy i zachłyśnięta światem, jaki mi się nagle ukazał. Wystarczyło tylko przejść przez bramę i znaleźć się w innym wymiarze.
Na mojej wysokości minęły się z piskiem metalowych kół dwa tramwaje, a sznur kolorowych samochodów zatrzymał się na światłach nieopodal. Na ulicy kręciło się sporo ludzi. Z pobliskiej piekarni dolatywał przepyszny zapach świeżego chleba na zakwasie i ciastek.
Stałam w oszołomieniu i zachwycie i czułam się częścią tego wielkiego świata. Nawet niebo wydawało się inne niż kiedy się na nie patrzyło z podwórka.
Nie wiem, jak długo tam stałam. Czas się zatrzymał. Patrzyłam i patrzyłam, a karuzela ulicy kręciła się przed moimi oczami, dzwoniąc dzwonkami tramwajów, trąbiąc klaksonami aut zniecierpliwionych kierowców, stukając obcasami kobiet na chodniku — zanurzona po uszy w zgiełku dźwięków, z których nie wszystkie umiałam zidentyfikować, ale które owijały mnie w materię świata tak innego od mojego podwórza. Byłam oczarowana. Pewnie stałam tam z bezwiednie rozdziawioną buzią.
Nie skojarzyłam w pierwszym momencie, co się dzieje, wyrwana z głębokiej hipnozy, jaką zafundowała mi kontemplacja tego cudownego świata, kiedy nagle poczułam silne szarpnięcie za ramię. Przez ułamek chwili pomyślałam, że wjechał na mnie samochód albo wpadł jakiś duży pan, który się o mnie potknął, mijając mnie na chodniku, chociaż starałam się nikomu nie przeszkadzać i stałam daleko od krawędzi ulicy, przyklejona plecami do naszego budynku, przy samym rogu bramy. To nie był jednak ani samochód ani żaden pan. To była moja mama. Zobaczyłam nagle, jakby w zwolnionym tempie, jej dziwnie zniekształconą twarz — pochylającą się nade mną, ogromną i purpurową. Część mnie była jeszcze w bajkowym świecie ulicy i mój mózg nie zdążył się jeszcze z niego wylogować do twardej rzeczywistości, istniejącej poza nim. Odnotowałam jednak nagle trzy bardzo silne ukłucia: w piersi, w brzuchu i gardle, jak po ukąszeniach wielkiej osy, które nagle mi przypomniały, gdzie jestem i dlaczego mam powód, żeby się bać, i to dość solidnie. Dotarło do mnie, że przecież stoję na ulicy, na której mi stać nie było wolno pod żadnym pozorem i że chyba zaraz stanie się w związku z tym coś bardzo złego.
Trzymając mnie w żelaznym uścisku, prawie wyrywając mi z zawiasów ramię, mama, sapiąc we wścieku, zawlokła mnie po schodach do mieszkania i kiedy zamknęły się za nami drzwi, zaczęła tłuc mnie na oślep w jakimś szalonym amoku i wrzeszczeć tak strasznie, że poczułam ból pękających mi od natężenia hałasu bębenków. Zasłoniłam sobie rękami uszy, ale widząc to, mama oderwała mi je od głowy, krzycząc: “Masz słuchać, gówniaro, co do ciebie mówię!” W drugim więc odruchu miałam ochotę schować się gdzieś przed tym potwornym wrzaskiem, ale nogi miałam jednocześnie sztywne i jak z waty i nie byłam w stanie ruszyć się stamtąd nawet o krok. W szale jakiejś obłąkańczej furii, jakby napędzała ją jakaś gigantyczna sprężyna, jak w starym stojącym zegarze, mama szarpała mną jak szmacianą lalką, i okładała otwartą dłonią jak popadło, co jakiś czas łapiąc mnie za ramiona i potrząsając tak mocno, że miałam wrażenie, że za chwilę nie dam rady utrzymać głowy w całości z resztą korpusu i jeszcze moment, a spadnie jak piłka na podłogę, tak jak ona odbijając się parę razy, zanim znieruchomieje. Złapałam się w którymś momencie na tym, że zastanawiam się z nagłą, dziwną nieco w tej sytuacji ciekawością — czy jak już przestanie się odbijać i turlać, zatrzyma się odwrócona twarzą do mnie, czy w stronę dużego pokoju. Zauważyłam też, że mama już mnie tak bardzo nie przeraża i patrzę na nią trochę jak przez szybę. Nawet hałas przestał mi przeszkadzać, a może po prostu nie była już taka głośna jak na początku.
Mama była oczywiście wściekła dlatego, że nie zrobiłam tak, jak kazała — to było zrozumiałe — ale wtedy dopiero zaczęłam rozumieć, z jakiego powodu jej zależało, abym trzymała się tego zakazu. Szarpiąc mnie, wrzeszczała, że się o mnie martwiła “czy coś mi się nie stało”, kiedy wyjrzała przez okno naszego mieszkania na podwórze i nie widząc mnie, jej serce przestało na chwilę bić.
Moja siostra, pamiętam, była bardzo chwalona za swoją rezolutność i kiedy jako jeszcze dziecko wpadła na pomysł, aby zwiedzić miasto wszystkimi dostępnymi liniami tramwajowymi i przejechać je “od deski do deski” — wsiadając na pierwszym przystanku i wysiadając na ostatnim — to nawet, kiedy już mama się o tym dowiedziała i przeżyła szok w związku z odkryciem, to widząc, że siostrze nic się jednak nie stało, wpadła w zachwyt i dumę, że ma takie przedsiębiorcze i ogarnięte dziecko. Często słyszałam potem przy wielu okazjach jak chwali się znajomym z przymiotów podróżniczo–odkrywczych i błyskotliwej inteligencji mojej siostry. Ja dla kontrastu byłam w tych opowieściach tą gułą, która jest niesamodzielna i gapowata i strach mnie samą puścić gdziekolwiek, żebym nie wpadła pod samochód czy żeby nie rozjechał mnie tramwaj. Inne dzieci, to zawsze samodzielnie chodziły na zakupy, robiły w domu porządki i miały inicjatywę, której zdecydowanie brakowało mnie.
Miała rację o tyle, że rzeczywiście po tamtym wydarzeniu moja chęć eksploracji świata mocno podupadła. To znaczy, ciekawość świata posiadałam nadal, ale bojąc się narazić na kolejną reprymendę, wolałam nie wypuszczać się już za daleko, kiedy już nawet chodziłam do szkoły i mając klucz na szyi, decydowałam sama, kiedy wrócę do domu i jaką drogą. Oprócz strachu zniechęcało mnie również to, że takie moje wypady mogłyby znów narazić mamę na zmartwienie z mojego powodu. A co, jeśli jej serce przestałoby przeze mnie bić na dobre?
Zauważyłam, że mama była ogólnie osobą dość często widzącą różne powody do zmartwienia. Kiedy zaczęłam regularnie chorować na gardło, zatoki i mieć notoryczne problemy z oskrzelami oraz kaszel, a moje dolegliwości nie dawały się specjalnie niczym na dobre wyleczyć, pamiętam, że mama się martwiła, że przez te moje nocne hałasy — kaszlałam dość mocno szczególnie w nocy — nie wyśpi się do pracy, do której musiała wstawać bardzo wcześnie rano. Krzyczała, że mam “już wreszcie przestać”, bo ona ma dość i już więcej tego nie zniesie. Z troski o jej nocny wypoczynek zaczęłam więc kaszleć w poduszkę, żeby jak najlepiej stłumić hałas generowany przez moje niesforne płuca. Musiało mi to całkiem nieźle wychodzić, bo mimo, że moje problemy z kaszlem się nie skończyły, to on sam z czasem dołączył do wyhodowanej w domu babci astmy, która mamie musiała najwyraźniej pozwalać lepiej sypiać, a mnie uwolniła od powodów do nocnych połajanek.
Moje marzenia o odwadze nigdy nie ziściły się w realnym świecie. Kiedy tylko wpadałam w jakieś tarapaty albo konflikt z otoczeniem, coś dziwnego nie pozwalało mi opuszczać towarzystwa, ale nie dlatego, że byłam tak szaleńczo odważna i gotowa do konfrontacji, ale wręcz przeciwnie — oblatywał mnie paraliżujący strach i coś odejmowało mi prawie całkowicie mowę albo mocno ograniczało sensowne myślenie. Chciałam uciec wiele razy, ale na intensywnej chęci się kończyło. Zostawałam na miejscu, z pustką w głowie i bez broni w ręku — niczym nagi niewolnik na arenie, w towarzystwie solidnie wyposzczonego lwa. Niemal jedyne, o czym w takich momentach myślałam, to żeby zniknąć niczym kamfora. Moje nogi robiły się jak przyklejone do podłoża, tak jakbym utknęła w niedawno wylanej, ale już zastygniętej smole. Znałam to uczucie z wielu snów, kiedy coś strasznego mnie goniło, czułam, że już mnie prawie dopada, a ja ruszam się jak w zwolnionym tempie, jak w słoiku z gęstym miodem, a moje serce niemal wyskakuje mi z piersi. Tyle, że w snach było to w miarę zrozumiałe i kiedy tylko się budziłam — uczucie to natychmiast znikało. Rzeczywistość była pod tym względem znacznie gorsza, bo nie chciała się kończyć wraz dźwiękiem budzika.
W czasie pierwszego małżeństwa, zwłaszcza w sytuacjach różnicy zdań z mężem, nieraz miałam ochotę opuścić pomieszczenie, w którym rozmawialiśmy, widząc daremność zarówno dalszej dyskusji jak i dalszego wspólnego przebywania w jednym pokoju, szczególnie, że jego wysiłki zmierzały wyłącznie w kierunku udowodnienia mi racji, a nie dogadania się ze mną, co by wymagało poznania w ogóle tego, co i jak na dany temat myślę. Nie jestem pewna, czy choć raz wysłuchał z uwagą tego, co ja miałam do powiedzenia. Wyglądało to raczej tak, że traktował moje słowa jako coś, co trzeba przeczekać, żeby wygłosić własną kwestię. Zresztą, i tak najczęściej nie zdążyłam nawet wypowiedzieć swojej do końca, jeśli w ogóle udało mi się dojść do głosu, gdyż, słysząc już pierwszy fragment mojego zdania, przerywał mi i zaczynał swoje, bo wiedział i tak, co zamierzam powiedzieć. I do tego, co uważał, że miałam właśnie powiedzieć, się odnosił. Opadały mi ręce, bo gadał sam ze sobą — i mówiąc za nas dwoje i argumentując w odpowiedzi na coś, czego w ogóle nie wypuściłam z ust, a nawet nie pomyślałam.
Był niekoronowanym królem faktu i namacalności. Wszelkie odczucia i przeczucia wyszydzał bez pardonu, traktując je jako niepoważne, dziecinne, wręcz śmieszne. Jeśli w coś nie był w stanie wetknąć palca, niczym niewierny Tomasz, to nie istniało. Nie, że nie istniało dla niego. Nie istniało w ogóle. I ktokolwiek, kto myślał inaczej, był śmieszny w swojej ignorancji. Ha ha ha! Trzeba być idiotą, żeby wierzyć w takie bzdety.
Nawet kiedy jeszcze mi się chciało szukać drogi do niego w trakcie tych dyskusji, większość z nich kończyła się praktycznie tak samo: typową retoryką i wymuszeniem na mnie przyznania, że faktycznie nie mam argumentów. W istocie ich nie miałam. Takich, które by kiedykolwiek były w stanie ruszyć monolit pod tytułem “wiem wszystko lepiej, a ty, maleńka, nie trudź swojej niemądrej główki”. Nie wiem, dlaczego wstępował we mnie w takich chwilach po prostu dziki demon furii, który — gdybym była w stanie mu ulec — kazałby mi natychmiast wyjść, trzasnąwszy drzwiami tak, że by wypadły z futryny. Para rozsadzała mój kocioł, ale koła były wklejone w asfalt. Zabetonowane na amen.
Nigdy nie zdołałam tego zrobić. Czułam się jak przyparta do muru i wiedząc jakimś szóstym zmysłem, że słucham bzdur, byłam w stanie jedynie miotać w głowie zeusowymi piorunami i zamrażać typa wzrokiem Meduzy, ale na zewnątrz z tego nie wydobywało się nic. Małżonek pławił się w glorii i chwale zwycięskich batalii, a moja milcząca złość i sflaczałe mięśnie, świadczące o całkowitej bezradności, każące mi tkwić nieruchomo na placu boju, utwierdzały go jedynie w jego zajebistości.
Bałam się wtedy wyjść. Bałam się, że kiedy wyjdę, stanie się coś strasznego i ostatecznego, po czym nie będę miała już powrotu. Powrotu do domu. A przynajmniej do tego, co wówczas tym mianem określałam. Nawet do głowy mi przed długie miesiące, a nawet lata nie przychodziło, żeby sprawdzić, co za tymi drzwiami znajdę. Tunel bramy na ulicę kusił, ale strach przed konsekwencjami przymocował mnie do podłoża, jak klej do parkietu. Historia z opieką nad psem koleżanki i Bóg jeden wie, ile jeszcze wcześniejszych, tego typu, zdarzeń, których — szczęśliwie? — nie pamiętam, pokazała mi, że po takim moim wyjściu i powrocie czekać mnie może tylko ściana milczenia i ostracyzm.
Zabawnym się może w tym kontekście wydawać, że bałam się milczenia i ostracyzmu, kiedy wyjdę, a przez bardzo długi czas nie zauważałam, że udaje mi się je sobie zafundować również i bez wychodzenia, tyle że nie osłodzonych uprzednią przyjemnością pobycia sobie na zewnątrz, w miłej izolacji od towarzystwa, które przyprawiało mnie o wewnętrzne trzęsienia ziemi i wszelkie możliwe katastrofy naturalne.
W początkowej fazie naszego związku lubiliśmy obydwoje ze sobą rozmawiać, ot tak, po prostu, dla przyjemności czystego pogadania. Zauważyłam jednak po jakimś czasie, że naszymi rozmowami rządzi pewna prawidłowość. Dopóki byliśmy mniej więcej podobnego zdania, wszystko toczyło się gładko i bez oporów. Kiedy jednak następowała różnica opinii, która dla mnie nie była żadnym problemem, a wręcz cieszyłam się na nią, bo wnosiła do naszego życia element różnorodności — zawsze ciekawił mnie inny punkt widzenia na tą samą sprawę — często pojawiał się między nami zgrzyt. To jest, nie sama różnica zdań go powodowała, ale fakt, że jeśli nie do końca perspektywa małżonka mnie przekonywała i wysłuchawszy go, pozostawałam przy swoim zdaniu, uczciwie i szczerze odmawiając uznania jego racji, bo niby dlaczego miałabym to robić, twierdząc inaczej, ten miał w zwyczaju się obrażać i odwróciwszy do mnie plecami — pogrążać w gęstym jak grzęzawisko milczeniu. Na długie godziny. A nierzadko i dni. I był w tym naprawdę dobry. Zarówno w odwracaniu plecami jak i nie wydawaniu żadnego dźwięku. Mieszkaliśmy razem w jednym pokoju, w mieszkaniu moich rodziców i wymagało to od niego nie lada sztuki — wychodzić do toalety i kuchni, wracać z nich, mijać się w pokoju o powierzchni zaledwie kilkunastu metrów kwadratowych i nie odwrócić się do mnie ani razu twarzą. A potem kłaść się do jednego łóżka i uważać, żeby mnie przypadkiem nie dotknąć i nie odwrócić się, nawet przez sen.
Nigdy nie dałam rady wytrzymać w ten sposób dłużej niż trzy dni. Kamienny blok, zalegający w mojej piersi, stawał się każdego dnia cięższy i coraz bardziej utrudniał mi oddech, tak że — aby się nie udusić — decydowałam się odezwać pierwsza i nawiązać do ostatnio poruszanego tematu.
Nigdy nie udało mi się rozszyfrować, co wywołuje te eksplozje i wulkaniczne erupcje w moim wnętrzu, ale pamiętam, że już jego pierwsze słowa, wypowiadane do mnie po kilkudniowym milczeniu, działały na mnie jak płachta na byka. To, że odzywałam się jako pierwsza, kwitował w ten sam, typowy dla niego sposób: “No widzisz, Słonko, i po co ci była ta sytuacja? Mówiłem ci przecież, że się mylisz — nie chciałaś mnie słuchać. Ale cieszę się, że zrozumiałaś”.
Pierwsze razy usiłowałam jeszcze tłumaczyć, że to moja dobra wola porozumienia i przerwania tej bolesnej ciszy powoduje mną przy wyciąganiu ręki na zgodę, nie czekając na ruch z jego strony. Nie udało mi się nigdy otworzyć jego oczu na możliwość, że może niekoniecznie racja jest po jego stronie i że może niekoniecznie jest w ogóle po czyjejś albo, że jest po obu. W jego świecie odezwać się jako pierwszy po kłótni (której, nota bene, nawet nie mieliśmy, a jedynie moje nieprzyznanie mu racji) mógł tylko ktoś słabszy, kto uznawał słuszność poglądów tego drugiego. Dość szybko pojęłam, że nie chodzi mu o żadne porozumienie i fajną rozmowę, z której frajdę czerpią obie strony w mniej więcej równym stopniu, ale o bardzo konkretne uznanie jego wyższości w jej trakcie, cokolwiek twierdził i jakkolwiek absurdalne by to nie było. Widząc tą jego potrzebę i mając nadzieję, że może nasze potyczki słowne choć w ten sposób będą miały szansę na krótszy przebieg, zaczęłam z czasem przyznawać mu rację dla świętego spokoju, ale to go też nie satysfakcjonowało — coś tam jednak musiał wyczuwać, pomimo betonowego typu rozumowania — bo wiedział, że wewnętrznie się z nim nie zgadzam, więc obrażał się na mnie za to, że go okłamuję i w ten sposób nie okazuję mu szacunku. Kilka razy, próbując ubić go jego własnym mieczem, wytknęłam mu to, co zwykł wyszydzać u mnie — brak namacalnego dowodu na moje rzekome kłamstwo, bo skąd wie, że kłamię, ale okazało się, że zasada ta obowiązywała wyłącznie przy moich argumentach, bazujących na odczuciach, czyli niepopartych niczym widocznym, a przez to samo — sensownym. Jego miały pełną rację bytu i nie wymagały świadectw. Wystarczyło, iż wychodziły z jego ust.
Życie z nim — tak jak je pamiętam, dostarczało mi zawsze sporej adrenaliny — niczym wyścig Formuły 1. Nie jestem pewna czy był choć jeden moment w naszym wspólnym bytowaniu, kiedy byliśmy zadowoleni nawzajem ze swojego towarzystwa. Nie wiem, co się działo w jego wnętrzu, ale jeśli chodzi o moje, miałam wrażenie, że pozostaję w jego obecności w stanie permanentnego konfliktu na tle tego, co wybrać: powiedzieć mu prawdę i zdecydować na to, że wywołam tym jego niezadowolenie i obrazę czy mu jej nie powiedzieć i się z nim fałszywie zgodzić, co w konsekwencji za chwilę wiodło i tak do jego … niezadowolenia i obrazy. Plus obowiązkowy pakiet milczenia przez kilka kolejnych dni.
Jednymi z absurdalniejszych sytuacji między nami, jeśli chodzi o to, co może stanowić powód do konfliktu, były te, kiedy pytał mnie o to, o czym myślę, gdy miałam zwyczaj bezmyślnego gapienia się w okno — mój mózg potrzebował zawsze i nadal potrzebuje tej prostej formy naturalnego resetu — nie mam wtedy żadnych myśli i dosłowną pustkę w głowie. To znaczy, pytanie o to, o czym myślę, nie byłoby wcale niczym złym, gdyby nie fakt, że on nie pytał po to, żeby się czegokolwiek dowiedzieć. Kiedy bowiem, zgodnie zresztą z prawdą, mówiłam, że o niczym, w ciągu sekund potrafił się nakręcić i zacząć mi wmawiać, że nie można nie myśleć o niczym. To zresztą też byłoby do przeżycia, ale kiedy uparcie twierdziłam, że mam pustkę i zero myśli, uderzał z tym, o co mu tak naprawdę w tym wszystkim chodziło — swoim przekonaniem o tym, że skoro nie chcę podzielić się z nim tematem swoich rozmyślań, to na pewno myślę o czymś, co chcę przed nim ukryć. A co mogłabym chcieć ukryć? Oczywiście jakiegoś gacha i romans na boku. Był obsesyjnie zazdrosny i jakikolwiek facet na ulicy, który zatrzymał na mnie wzrok przez chwilę dłuższą niż wskazywała na to jego przedziwna norma, kazał rzucać mu się do gardła — dosłownie — co przyprawiało mnie zawsze o zakłopotanie i bezradność oraz natychmiastową chęć porzucenia jego towarzystwa i udawania, że go nie znam, kiedy znów się do mnie zbliży.
Scysje z pytaniami o moje myśli, w czasie typowych dla mnie momentów bezmyślności, sprowokowały mnie do tego, aby ukuć sobie kilka zmyślonych historyjek — gotowych odpowiedzi na jego pytania, aby dać mu to, czego najwyraźniej potrzebował — informacji o moich myślach. Skoro ich nie miałam, a on chciał o nich usłyszeć, no to niech ma! Okazało się jednak wkrótce, że choć było to lepsze niż zapewnianie go o tym, że nie myślę o niczym, moje gotowce też wzbudzały jego podejrzenia i narażały mnie na grad pytań bez końca oraz śledztwa rodem ze świętej inkwizycji. Wydawało się, że ten człowiek nigdy i żadną miarą nie jest w stanie osiągnąć zadowolenia w niczym, co nie potwierdza jego przekonań o zdradzieckich knowaniach drugiego homo sapiens. Z całą pewnością natomiast zapewnienie mu satysfakcji w tej materii nie było możliwe z mojej strony. On nie chciał się dowiedzieć jak jest. Zależało mu tylko na potwierdzeniu, że jest tak jak on myśli, że jest.
Krótko przed decyzją o rozstaniu z nim, po miesiącach rozpaczy i desperacji, czując się jak bohaterka tragiczna poematów romantycznych, której jakikolwiek wybór skazany jest na tragiczny koniec, zaczęłam już odczuwać pewne wypalenie tym wiecznym stresem i przejawiać stan kogoś, komu zaczyna być już wszystko jedno. Odkryłam to w sobie krótko po kolejnej sytuacji, kiedy leżąc którejś nocy obok człowieka zwanego moim mężem, który — obrażony — starał się mnie nie dotknąć nawet przez sen, zastanawiałam się, ile by trwało to milczenie gdybym się go zdecydowała nie przerwać i poczekała aż zrobi to on. Nawet przez moment ogarnęła mnie wtedy ekscytacja hazardzisty i pokusa, żeby przeprowadzić taką akcję, ale ostatecznie zabrakło mi odwagi i milczenie po trzech dniach przerwałam, uznając swój błąd i prawie za chwilę narażając się na kolejną obrazę za to, że kłamię, uznając go bez należytego, wymaganego przez niego poziomu przekonania.
Nie potrafiłam być dla niego dobrą żoną. Kiedy na rozprawie rozwodowej sędzina zapytała mnie, czy dam mężowi drugą szansę, o którą błagał mnie przed jej majestatem, zapewniając jak bardzo mnie kocha, powiedziałam stanowczo, pomimo zaciśniętego gardła, może trochę zbyt skwapliwie — nie! Czułam, że — owszem — to była szansa, której nie mogę zaprzepaścić, ale dla mnie — żeby się od niego w końcu raz na zawsze uwolnić. Nie zdawałam sobie wprawdzie sprawy, że swój problem zabieram ze sobą, ale iluzja, że jego część przynajmniej tkwi w jego osobie, chociaż na chwilę pozwoliła mi odpocząć przed nowym starciem.
Sędzina wyraźnie złapała się na lep teatru, który odegrał. Kiedy zwracała się do niego, jej głos brzmiał słodko, a kiedy do mnie — można było nim kroić szkło niczym diamentem. Suka żona, która nie chce dać kochającemu mężowi szansy. Co ze mnie za kobieta, co za człowiek w ogóle!
Osłupienie i wieczną zmarzlinę, wraz z szalejącymi w moim wnętrzu burzą, tornadem, wybuchem wulkanu, trzęsieniem ziemi oraz wybuchami rakiet typu ziemia — ziemia, występującymi jako stały element mojego repertuaru reakcji na zagrożenie, które wiązałam z zachowaniem drugiego człowieka w stosunku do mnie, po raz pierwszy w swoim życiu zaczęłam pokonywać w moim drugim małżeństwie. Do mega odważnych, jak na mnie, decyzji o pierwszych wyjściach w trakcie dyskusji z małżonkiem musiała jednak doprowadzić dopiero potężna kumulacja stresu, który wyhodowałam w sobie w świętym przekonaniu, że niegrzecznie jest wychodzić, kiedy ktoś do mnie mówi, a zwłaszcza jeśli mówi coś, co, jak deklaruje, jest dla mojego dobra. Dlaczego chciałam uciekać od takiego luksusowego towaru? Odpowiedź znalazłam jakiś czas później w słowach mojego drugiego męża, który te moje reakcje nazwał “uciekaniem od prawdy na mój temat”. Na jakiś czas mu nawet prawie uwierzyłam, karcąc się za tchórzostwo w obliczu konfrontacji z własnym mrocznym wnętrzem, istnienie którego sygnalizowane mi było przez ewidentnie znającego się na rzeczy człowieka. Uczucie, które nie dawało mi w tym ciągle spokoju — że coś się tu nie zgadza — w większości przypisywałam swoim oczywistym niedociągnięciom i słabości charakteru.
Do około roku przed pójściem naszej córki do pierwszej komunii, miałam wiele sytuacji, w których takie odczucia się pojawiały i — na wpół wątpiąc we własną poczytalność, na wpół dążąc do rozładowania tego napięcia o nieuchwytnym podłożu, prowokowałam rozmowy z małżonkiem, które, miałam nadzieję, połączą nas w uznaniu istnienia jakiegoś wspólnego problemu. Mąż, zdziwiony, a z czasem zniesmaczony, zaprzeczał gorliwie i zawzięcie moim sugestiom, że “coś musi być na rzeczy”, dając mi niedwuznacznie do zrozumienia, że jestem jak upierdliwa mucha i wkrótce — na dowód tego, jaki miał do tej sprawy stosunek — zaczął się ode mnie oganiać jak od takowej. Żadnego ze swoich odczuć nie umiałam poprzeć nawet najmniejszym namacalnym dowodem i w towarzystwie intelektualisty, kierującego się logiką zerojedynkową, byłam — podobnie jak w pierwszym związku — na straconej pozycji.
Ewidentnie nie zdawałam sobie wówczas sprawy, w jak bardzo gęstej poruszam się mgle. Miotałam się więc od potrzeby wyjaśnienia, czy przypadkiem on czegoś nie wie, co może być przyczyną tego, co czuję, do wątpliwości, że może jednak przesadzam, skoro on twierdzi, że mam jakieś zwidy. Chwilami miałam wrażenie, że mam déjà vu.
Mgła, jak się okazało, gdy już pewne fakty zaczęły przenikać do mojej świadomości, istniała wyłącznie w mojej głowie, zanim bowiem dotarło do mnie, że jednak widzę i słyszę całkiem dobrze, dostarczała mi złudnego błogostanu przeświadczenia, że mam całkiem udane życie, niezłą relację partnerską i zasadniczo niewiele powodów do narzekania. Moja idylliczna bańka pękła jednak podczas któregoś niedzielnego, rodzinnego spaceru. Nasza córka była wtedy na rok przed osiągnięciem wieku, w którym wiele dzieci wychowanych w duchu katolickim idzie do pierwszej komunii. Nasze dzieci od urodzenia w takowej wychowywane nie były i konsekwentnie obaj synowie — starsi bracia naszej córki, do komunii nie zostali przez nas posłani. Nie chcieliśmy im narzucać żadnego religijnego światopoglądu, sami w żadną religię zaangażowani nie będąc i uznając, że kiedy dorosną i zacznie to mieć dla nich znaczenie, wybiorą to, w co chcą wierzyć, sami, zgodnie ze swoimi przekonaniami. Wydawało mi się, i nawet o tym nigdy nie rozmyślałam, bo nie istniała, a przynajmniej nie była sygnalizowana, żadna potrzeba w tym względzie, że w przypadku córki postąpimy identycznie, kiedy przyjdzie na to pora.
Mąż, niby od niechcenia, podnosząc z ziemi jakąś ułamaną gałązkę, rzucił znienacka — szłam tuż za nim — że ona do niej pójdzie i koniec. Kiedy już zdążyłam wyjść z pierwszej fazy osłupienia tą informacją i jej nagłością, bo dosłownie przed sekundą rozmawialiśmy o lodach, na które zamierzaliśmy po spacerze zabrać dzieci, dotarło do mnie, że nie rozumiem, o kim ani o czym jest mowa. Zapytałam go o to i kiedy, wyraźnie zniecierpliwiony tym, że zadaję głupie pytania, warknął, że o córkę, weszłam w fazę drugą — i skamieniałam na leśnej ścieżce. Nie zauważył, że stanęłam jak wryta i kontynuował lekko zirytowanym tonem — szedł jednak na tyle wolno, że pomimo zwiększającej się między nami odległości, usłyszałam wszystko dokładnie — że on już więcej nie dopuści do takich błędów, jakie przeze mnie zostały popełnione przy naszych synach, kiedy dał mi się omamić i zmanipulować, tak że wymusiłam na nim zgodę na coś, czego absolutnie nie chciał i co było niewłaściwe, ale ten mój wężowy język jak zwykle sprawił, że zapędziłam go w kozi róg i wydarłam z jego gardła słowa aprobaty dla tego złego pomysłu, ale już nigdy więcej na to nie pozwoli i teraz już będzie z tym porządek, bo on się tym zajmie i oświadcza mi, że odtąd niech zapomnę o tym, że będzie mnie w czymkolwiek słuchał, bo ja biorę sobie za wzór jakieś lewackie herezje, a nie prawdziwe, patriotyczne i rodzinne wartości i nie zamierza już więcej dać sobie zamulać ostrości widzenia i tracić z oczu tego, co jest naprawdę wartościowe w życiu. Głośne westchnienie ulgi, które wydobyło się z jego piersi po tej przemowie — słyszałam je nawet z pewnej odległości — świadczyło, że ten wybuch nagłej szczerości wobec mnie musiał go sporo kosztować.
Do czasu tego konkretnego spaceru wydawało mi się, że rozwodząc się z pierwszym mężem, pozbyłam się raz na zawsze powodów do wulkaniczno–erupcyjnych reakcji w klatce piersiowej, z opcją przybetonowania do podłoża oraz zacisku metalowej obręczy na gardle, odcinającej tlen i odbierającej możliwość jakiejkolwiek, a w szczególności sensownej i adekwatnej do sytuacji, wypowiedzi. Wydawało mi się, że gwałtowność tych doznań związana była nieodłącznie z absurdalnością sytuacji generowanych przez osobę pierwszego małżonka. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy wtedy po raz pierwszy od lat poczułam tę znajomą wybuchową niemoc, tyle że tym razem w towarzystwie męża numer dwa.
Nigdy, od czasu grubo przed ślubem, nie byliśmy religijni ani tym bardziej praktykujący. Kiedy urodziły się nasze dzieci, ochrzciliśmy je bardziej z rozpędu, nawet chyba głębiej się nie zastanawiając po co i na co. A przynajmniej tak było z mojej strony. Nie przywiązywałam do tego żadnej ideologicznej wagi. No, może trochę w tym było strachu przed rodziną, że mnie zakracze, tak jak ze ślubem, kiedy już byłam w ciąży — niby religijnie nieortodoksyjną, ale jednak trzymającą się kurczowo jakichś pseudomoralnych, światło ćmiących przesądów.
Kiedy chłopcy, jeden po drugim, osiągali wiek pierwszokomunijny, do komunii nie byli przez nas wysyłani, co wydawało się całkiem logiczne w świetle naszych przekonań i życia, którym je potwierdzaliśmy. Kościół ani religia zdecydowanie nie były w naszym życiu obecne. Wydawało mi się również, a nawet wtedy byłam co do tego pewna, że była to nasza wspólna decyzja. Poprzedziło ją kilka rozmów, gdyż trzeba było coś postanowić w związku ze zbliżającym się nieuchronnie tematem. Rozważywszy więc za i przeciw, wydaliśmy, jak się wydawało, jednomyślny werdykt w tej sprawie i przeszliśmy nad nią do porządku dziennego.
Moje zamurowanie na leśnej ścieżce mogło zatem wynikać przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, z otwartej mężowskiej szczerości, jak by nie było, do której nie byłam nigdy przyzwyczajona, pomimo usilnych starań doprowadzenia go do jakichkolwiek osobistych wynurzeń, a po drugie — z autorytatywnego zarządzenia czymś, co nie należało wyłącznie do niego, nie dość, że z całkowitym pominięciem mojej osoby, ale z jednoczesnym wyeksponowaniem mnie i całej rodziny na skutki takiego postawienia sprawy.
Szczerość męża w zakresie tego, czego chce i co deklaruje w zakresie tematyki innej niż dom i dzieci, zaskoczyła mnie o tyle, że prawie nigdy nie poruszaliśmy tematów innych niż tylko związane z … domem i dziećmi. Wcześniej nie oprowadzalismy się nawzajem po swoich dorosłych światach. To jest — ja go po swoim oprowadzałam dość intensywnie, ale nie doczekałam się w tym względzie od niego żadnej wzajemności. Święcie wierzyłam, że obopólne poznawanie się, smakowanie bycia razem, dociekanie swoich jak i dlaczego z teraz i z przeszłości, muskanie materii, z której utkana jest osobowość drugiego człowieka, to normalna i oczywista część życia dorosłej pary. W tym duchu opowiadałam mu historie z mojego wcześniejszego życia, zdradzałam sekretne myśli o tym czy o tamtym, uczciwie przyznawałam się do swoich, czasem bardzo wstydliwych, zakręconych uczuć i przeżyć, roztaczałam wizje tego, co bym chciała, czy marszczyłam nos na to, czego nie, wyliczałam, jakie głupstwa popełniłam, których żałuję i — jak ostatnią kromką chleba — dzieliłam się tym wszystkim, co było dla mnie istotne i cenne. Moje słowa wpadały jednak w jego uszy jak w studnię. Czekałam na dźwięk, który wydadzą, kiedy opadną na dno i zwrócą mi je echem jego słów, jego opowieści, jego radości, kiedy będzie mnie mógł oprowadzić, tak jak ja jego, po swoich włościach. Nie doczekałam się jednak tego nigdy. Musiała to być studnia bez dna albo nawet czarna dziura. Kiedy, nie doczekawszy się w odpowiedzi niczego, pukałam do jego drzwi, żeby choć pokazał mi korytarz wiodący do toalety, wił się jak piskorz i wykrętnymi ogólnikami zbywał moje prośby, po czym zręcznie nawiązywał do czegoś, co koniecznie akurat w tym momencie musi być zrobione i znikał, zostawiając mnie z poczuciem kogoś, komu właśnie automat do gry zeżarł ostatnią złotówkę z całej miesięcznej wypłaty, którą w niego wcisnął, moneta za monetą, w złudnej nadziei na wygraną.
Jak ta durna, pukałam do jego drzwi całkiem często, szczególnie do czasu po urodzeniu naszego pierwszego dziecka, kiedy w dość obcesowy i nieprzyjemny sposób, podczas jednego ze spacerów (oj, te nasze niebezpieczne spacery), po mojej delikatnej sugestii, że mało rozmawiamy i może moglibyśmy więcej i szczerzej, żeby się bliżej poznać, oświadczył, że poznał mnie już wystarczająco i niczym go już nie zaskoczę. Zrobiło mi się wtedy strasznie przykro, bo runęła całkiem sporych rozmiarów wieża mojej nadziei na coś wspólnego, oprócz dzieci, jakiś tajemniczy świat, w którym buszujemy tylko on i ja i nikt inny nie ma do niego wstępu ani nawet pojęcia, gdzie on w ogóle jest. Doszło do mnie boleśnie, że, mówiąc oględnie, nie jest moim światem zbytnio zainteresowany. Co więcej, na wszelkie moje wcześniejsze odruchy poznania jego, reagował nerwowo jak na przesłuchania Gestapo. W rezultacie żyliśmy bardziej koło siebie niż ze sobą, dryfując w równoległych wszechświatach, leżących od siebie w odległościach astronomicznych.
Do dziś nie mogę wyjść z podziwu, jakim cudem po tym spacerze mogliśmy jeszcze dorobić się dwójki kolejnych dzieci i przeżyć następnych kilkanaście lat pod jednym dachem, szczególnie z moim zacięciem do posiadania wysokiego standardu międzyludzkich relacji. Zamiłowanie to w połączeniu z bezbrzeżną indolencją w dziedzinie prawidłowego doboru partnerów życiowych sprowadzał mnie w moich związkach do roli upierdliwej muchy, bo zawsze to ja tłukłam o tę szybę — niewidzialną przegrodę, dzielącą mnie od świata człowieka, z którym dzielę życie. Wydawało mi się naiwnie, że swoim zaangażowaniem zdołam przerzucić pomost, na którym się spotkamy i padniemy sobie w objęcia. W swoim puchatkowym rozumku wierzyłam, że misją partnerstwa jest wspólnie iść przez życie, może nawet na zasadzie “wiódł ślepy kulawego”, szczególnie w cięższych czasach, ale jednak w jakimś zahaczeniu jeden o drugiego, a nie bez najmniejszego punktu tarcia. Długo i uparcie trzymałam się tego, co widziałam — że przecież on jest, ale do głowy mi nie przyszło, że jednak go nie ma. Była tylko pusta skorupa.
Kiedy w swoim tłuczeniu o szybę opadłam z sił i osunęłam się na parapet, smętnie zwiesiwszy omdlałe wyczerpaniem skrzydełka, prawda o naszym “związku” zaczęła się z wolna przede mnę rozwijać, niczym czerwony dywan przed gwiazdą wielkiego ekranu. Niestety, w moim przypadku nie towarzyszyła temu rozwijaniu gloria i sława, a raczej zaskoczenie i szok, choć nie pozbawione swoistej ulgi, że jednak to, co cały czas wyczuwałam przez lata naszego małżeństwa, okazało się mieć bardzo solidne podstawy. Mój mąż miał rozterki — i to liczne — związane ze swoim, przyznał się do tego później, przez lata zawieszonym na kołku, dawnym religijnym światopoglądem, i w którymś momencie bardzo gorliwie zaczął szukać odpowiedzi na swoje pytania, które mu się zrodziły w czasie trwania naszego związku. Wiele myśli kotłowało się w jego głowie, ale jakoś nigdy żadna z nich nie podpowiedziała mu, żeby się tym, co go trapiło, podzielić ze mną. I pozwolić mi na uczestniczenie w tym… nawet chaosie czy pustce czy czymkolwiek to było, co nim wewnętrznie targało, a nie wyłączyć mnie tak kompletnie poza nawias. Wykluczył mnie z tego, co stało się — a może było zawsze — esencją jego jestestwa, tak samo jak wykluczał mnie całe nasze życie ze swojego zbudowanego ze szkła niedostępności akwarium, w którym pielęgnował swoje osobne życie. W jego przypadku bycie żoną okazało się terminem oznaczającym osobę wystarczającą do wydawania na świat potomstwa oraz wykonywania szeregu usług związanych z utrzymaniem go przy życiu i wychowaniem, ale niedostateczną do liczenia się z nią jako człowiekiem i bycia towarzyszką jego życia, w tym znaczeniu tego słowa, o które tak zawzięcie cały czas zabiegałam. Dowiedziałam się jakiś czas potem, że o tych sprawach rozmawiał ze wszystkimi naokoło, tylko nie ze mną. Znane dotąd z telewizyjnych melodramatów powiedzenie, którego wyjątkowo nie lubiłam: “żona dowiaduje się o wszystkim ostatnia”, miałam okazję w całej rozciągłości poznać na własnej skórze. A ściślej — na łamanym każdego dnia od wielu lat sercu, które na dźwięk tych wieści wywiesiło białą flagę i pojęło daremność prób wzniecenia żaru w ognisku, które cały czas płonęło gorącym ogniem. Ale nie do mnie. Przespał się z religią, a właściwie sypiał z nią od lat, tuląc ją do siebie w naszym małżeńskim łożu. To dla niej, a nie dla mnie był gotów zrobić wszystko.
Wtedy, w lesie, kiedy jeszcze stałam jak posąg, nie obracając nawet głowy w moją stronę, zreferował mi swoje najbliższe plany odnośnie córki i jej przystąpienia do komunii w następnym roku. Jednym z istotniejszych punktów programu miał być jej udział w naukach przedkomunijnych, odbywających się kilkakrotnie w ciągu tygodnia w kościele. Słysząc to, coś we mnie na chwilę zaskoczyło i zauważyłam, że odzyskuję powoli władzę w członkach i mowę. Zapytałam go, o dziwo, całkiem rzeczowo, tak jakby mój mózg nagle się odmroził, dlaczego ona ma niby chodzić do kościoła, w którym nie bywa żadne z nas. Zapadła niezręczna cisza. Nie odezwał się już do końca spaceru. Do mnie się nie odezwał. Tydzień później dowiedziałam się od rodziców jednej z koleżanek z klasy naszej córki, podczas jakiejś luźnej rozmowy po wywiadówce, że widzieli go na jednej z wieczornych mszy w “naszej” parafii. Prawie mogłabym sobie to policzyć jako zasługę na drodze do jego “nawrócenia”.
Córka, serfując na początkowej fali fascynacji pierwszokomunijnym szałem i obietnicami wianków, sukienek, “kasy” i prezentów, w pląsach wychodziła z ojcem na kościelne zajęcia. Koleżanki z klasy, które tam spotykała, dolewały swojej oliwy do komunijnego ogniska, i opowieści o spodziewanych górach prezentów z racji tego wydarzenia, i szczególnie oczekiwanego od majętnego chrzestnego nowego smartfona, nie schodziły małej z ust po powrocie do domu, pomimo, iż ojciec usiłował zwrócić jej uwagę na to, że “nie o to w tym wszystkim chodzi”. Po kilku tygodniach zauważyłam jednak, że jej zapał zaczął słabnąć, aż do momentu, gdy całkowicie odmówiła dalszej współpracy. Z nim. Nie był jej w stanie namówić do wyjścia do kościoła nawet za cenę przekupstwa czysto ziemską, słodyczowo–rzeczową materią. Głupi z całą pewnością nie był. Miał świadomość, że na obietnicę życia wiecznego ani raju po śmierci córka raczej się nie skusi. Nie miałam pojęcia, co zaszło, ale mała w pewnej chwili postawiła ultimatum, że albo pójdę z nią ja albo nie ma mowy o wyjściu na kolejną sesję nauk przedkomunijnych. Nie ukrywam, że w duchu poczułam ulgę, że moje dziecko, pomimo bardzo młodego wieku, zaczęło wykazywać przenikliwość godną aparatu rentgenowskiego i nie dało się do końca omamić ojcowskiej demagogii. Nie zmieniało to jednak faktu, że znalazłam się między młotem a kowadłem, a w głowie zabrzmiał mi znajomy chichot kosmosu, który wydawał się ze mnie naigrywać niewybrednie i bezczelnie. Mogłam oczywiście uznać, że wyszło na moje i na tym zakończyć tę całą szopkę, triumfując. Zrobiło mi się jednak żal tego małego człowieka, rozdartego małżeńską niekompatybilnością jej nieszczęsnych rodziców. Nie wiedziałam, co dokładnie dzieje się w jej dziecięcej duszy, ale — sama rozdarta po krótkiej chwili wewnętrznego alleluja — postanowiłam zapytać ją o to, czego by w tej sprawie chciała i temu się poddać.
Nie była tego pewna. Sprawy były dość daleko posunięte, a neon obietnicy pierwszokomunijnych prezentów świecił kusząco na horyzoncie. Wiedziałam jednak jakimś szóstym zmysłem, że nie o nie jej tylko chodzi, że musi przeczuwać znacznie więcej niż rozumie i ciąży jej to na jej delikatnych barkach niczym pięćdziesięciokilowy worek kartofli — ten dylemat jak przy odpowiedzi na pytanie, czy kocha bardziej mamusię czy tatusia. Kiedy dotarło do mnie, jak bardzo, mimo woli, współodpowiedzialna jestem za to, co musi znosić, w moim sercu przerzuciła się jakaś niewidzialna zwrotnica i nagle zrobiła się tam przestrzeń, a ciężar znikł zupełnie. Zaproponowałam, wiedząc, że nie mogę dłużej zostawić jej z tą decyzją, że spróbujemy kilka razy pójść na te kościelne spotkania razem i zobaczymy, co z tego wyniknie.
Ulga na jej buzi była warta więcej niż sto nowych smartfonów. A jej widok w kościelnej ławce, chichoczącej razem z gromadą koleżanek z klasy, spływał miodem po moim udręczonym, pooklejanym plastrami sercu. Kosmos ewidentnie lepiej ode mnie wiedział, jak ustrzec córkę przed duchowym terrorem jej ojca oraz bezradną niemocą matki, wkładając jej małą dłoń w moją i popychając nas do przejścia dwóch tysięcy kroków, kiedy zmuszono nas, żeby przejść tysiąc.
W dniu uroczystości sprawy od samego rana przebiegały gładko i bezszelestnie. Pomiędzy mną a mężem nie padło ani jedno słowo. Wykonywaliśmy szereg mechanicznych czynności, przygotowując dom na większą ilość osób, które miały się w nim pojawić po zakończeniu pierwszokomunijnej mszy. Nawet stół razem przenosiliśmy z kuchni do dużego pokoju bez cienia pary z ust. Gdyby nie gęstość wiszącej między nami zawiesiny, pomyślałabym, że tworzymy idealnie zgrany team.
Przed kościołem, na widok zaproszonych do nas na poczęstunek gości, rozpłynął się w niemal hollywoodzkich uśmiechach. Obserwowałam z boku jego usta, które ze ściągniętych w wąską nitkę — w moim towarzystwie — nabrzmiały i rozciągnęły się jak podgrzana plastelina, kiedy mój obraz został podmieniony obrazem tych obcych ludzi. Obcy ludzie mieli w sobie moc przywoływania tego uroczego zjawiska na twarz małżonka. Własna żona niestety nie, choć nie zauważyłam, żeby obcy ludzie byli dla niego tym i zrobili dla niego to, czym przez lata naszego życia byłam i co zrobiłam ja. Musiał mieć zresztą ten uśmiech podłączony do jakiegoś specjalnego zasilania, bo nie zniknął z jego facjaty aż do wyjścia ostatniego gościa, czyli do około godziny po wczesnej kolacji. Czar, urok, szarmanckie gesty. Jakby mu ktoś za to płacił. Może zresztą płacił — wyrażanym nawet dość głośno zachwytem, jakim jest cudownym człowiekiem, jakie nasza córka ma szczęście, że ma takiego wspaniałego tatę, który tak dba o jej katolickie wychowanie, edukację oraz zbawienie jej czystej (choć dopiero po komunijnych ablucjach, bo wcześniej wszakże żyła w grzechu pierworodnym), niewinnej duszy. Patrząc na to z tej perspektywy, zgarnął nawet całkiem niezłą pulę energii do napędzania uśmiechu gwiazdy ekranu. W sumie więc czemu się dziwię? Czy jakby mnie tak ktoś podmaślił, nie świeciłabym jak las w Czarnobylu? Cała estrada byłaby moja. Jupitery na mnie. Autografy po spektaklu. Kwiaty do garderoby.
Szczebiotał z gośćmi, spijając z ich dziobków komplementy, zarzucając skwapliwie ich talerze przygotowywanymi przeze mnie przez kilka poprzednich dni smakołykami. Dolewał kawy, dolewał wina. Ciekawa byłam, czy mszalnego, bo nie uczestniczyłam w jego zakupie. Jego uśmiech gasł tylko na krótkie chwile, gdy jego oczy musiały spocząć na mnie, podążając w ślad za uwagą gościa, który zwracał się do mnie z jakimś kurtuazyjnym zapytaniem w jego kontekście, jakby w krótkim przypomnieniu, że nasza córka, oprócz ojca, musi też mieć jakąś matkę, która zrządzeniem przypadku też była, bo z pojęciem uczestniczyła bym zanadto nie przesadzała, na pierwszokomunijnym przyjęciu. Gość przestawał wtedy patrzeć wyłącznie na niego, więc, kiedy przerzucał wzrok na mnie, jego oczy mogły sobie pozwolić na chwilę szczerości. Gość trzymał go w ten sposób na przymusowym pomoście, który pomiędzy nami na chwilę przerzucił, tak że małżonek nie mógł uciec do innego perlistego towarzystwa, żeby nie zachować się nietaktownie, ale gdy gość tylko wracał do niego swoją uwagą, miód z jego, rozciągniętych od ucha do ucha ust, zaczynał się lać ponownie gęstą kaskadą.
Sama z siebie nie inicjowałam rozmów. Nie miałam nic nikomu z zebranych do powiedzenia. Zagadywana — odpowiadałam monosylabami, uprzejmie, ale bez udawanej serdeczności. Pozwalałam sobie na ten luksus, choć targały mną wyrzuty sumienia wobec dzieci, że w tak ważnym, mimo wszystko, dniu dla rodziny, nie stać mnie na tę trochę hipokryzji dla dobra sprawy. Ale czułam się, jakbym nie była na to przyjęcie zaproszona, jakby moją na nim obecność uzasadniała jedynie funkcja dostawcy domowego cateringu oraz macicy do urodzenia głównej bohaterki wydarzenia.
Żal mi było jej starszych braci, kiedy widziałam, z jaką zazdrością kontemplują już nawet nie tyle widok góry ewidentnie kosztownych prezentów, które od biedy mogli przeżyć, bo większość była z gatunku “babskich”, ale przede wszystkim — nowiutkiego smartfona — drugiego w naszej rodzinie (pierwszy miał już od jakiegoś czasu ich ojciec) w rękach młodszej siostry. Dostawali dotąd swoje komórki według starszeństwa, od pierworodnego w dół i zawsze były to telefony używane, choć nierzadko w doskonałym stanie. Czekali jednak z wielkim utęsknieniem na swój wielki dzień, obiecany zresztą przez obydwoje rodziców, gdy po raz pierwszy będą się mogli ogłosić posiadaczami dotykowego ekranu. Żadnemu z nich nie postała przez chwilę nawet myśl, że kosmos tak szpetnie zakpi z ich naiwnej wiary w obietnice dorosłych. Czułam się winna ich nieszczęścia. Nie ochroniłam ich przed zasianiem zawistnej trucizny w ich sercach. Przyglądałam się z bezradną rozpaczą, jak przejeżdża po nich drogowy walec niesprawiedliwości i brutalnie zaskoczonych tą sytuacją, wprasowuje w asfalt ich zniszczone marzenia i nadzieje. Widziałam ich, hipnotycznie wpatrzonych w nowego smartfona siostry, z malującą się na ich buziach dziką ochotą, żeby wyrwać jej z ręki ten cud techniki i zaszyć się z nim gdzieś, gdzie ich nikt nie dopadnie, i wypróbować te wszystkie nowe gry i bajery, ale niemogących się ruszyć z miejsca, bo tak bardzo byli porażeni tym, że to nie oni w gronie rodzeństwa dostali taki telefon jako pierwsi. Marzyłam, żeby w tym momencie wziąć ich za ręce i zabrać z tego durnego przyjęcia do pierwszego z brzegu sklepu z komórkami i pozwolić wybrać najlepszy model, na jaki mają ochotę, ale złośliwy gargulec mojej finansowej zależności od męża, rechocząc szpetnie, wcisnął mi kij między szprychy na ten pomysł i patrzył jak wywijam orła w powietrzu, zatrzymana raptownie i z hukiem żelastwa spadam na żwir, twarzą do dołu. Drań na ten widok wprost zawył z zachwytu: “Ha ha! Nieeee, nie masz za co kupić swoim dzieciom tego, czego chcą. Musisz teraz patrzeć na to, co im zrobiłaś! Ale gówniana z ciebie matka!” Co gorsza, czułam, że ma rację.
Zawsze wydawało mi się, że komunia oznacza wspólnotę. I to nie tylko wspólnotę chrześcijańską, jako taką, nominalnie, ale wspólnotę ludzką po prostu. Można się było spodziewać, że w dniu takim, jak ten, poprzez akt włączenia, pojawi się nowa jakość, dobro, które odczujemy wszyscy, ku chwale bożej i radości. Zamiast nich dokonała się w naszym domu kolejna antykomunia. Kolejna, bo pierwsze wyłączenie ze wspólnoty zadziało się między nami — moim mężem i mną, a tego dnia zostali z niej wyłączeni również nasi synowie. Wyglądało na to, że w szklanym akwarium mojego małżonka odtąd pławić się będą tylko dwie złote rybki. Pozostałe trzy miały pozostać w mętnych, grzesznych wodach do czasu czyśćca i ewentualnego rozgrzeszenia, kiedy zdecydują się przejść na jedynie słuszną stronę Mocy.
Od tego dnia nigdy już nic nie było takie samo. Wcale nie tak bardzo stopniowo przekonaliśmy się, że żyjemy pod jednym dachem z pastorem, kaznodzieją i mesjaszem w jednym. Dzień pierwszej komunii córki włączył w małżonku jakiś tajemniczy guzik odwagi do otwartego wygłaszania swoich poglądów, niezależnie od tego, czy ktoś go o to prosi, czy nie. A nie prosił. Przy okazji dowiedziałam się, że przez przynajmniej ostatnie dwa lata wszystkie wieczory spędzał na potajemnych spotkaniach ze swoją matką oraz licznymi duchownymi, z którymi go wówczas zapoznała i gronem świeckich osób z kręgów kościoła. Te wszystkie wieczory, o których mnie zapewniał, że spędził je w pracy. Kiedy zapytałam go, czemu mi nigdy o tym wcześniej nie powiedział, zgrabnie i prawie odruchowo przerzucił winę za to na mnie, twierdząc, że znając mój stosunek do religii i kościoła, na pewno bym go zniechęcała i odwodziła od decyzji nawrócenia, a tego chciał sobie za wszelką cenę oszczędzić. Znał mnie przecież na wylot. Postawił zatem przede mną gotowy produkt — neofitę w całej swojej okazałej nadgorliwości. Towar, którego nie zamawiałam, ale za który miałam słono zapłacić.
Ośmielony pierwszym sukcesem ewangelizacyjnym w naszej rodzinie, małżonek na chwałę bożą rozpoczął misję nawrócenia nas z grzesznej drogi, na której zbudowaliśmy cały swój związek i w nieczystości, będącej jego konsekwencją, poczęliśmy dzieci. Ze szponów grzechu udało mu się wyrwać córkę, ale w mrokach zła pozostawali jeszcze jej bracia i ich matka. Trzeba się było ostro wziąć do roboty.
Wyglądało to trochę tak, jakby nasze życie do pierwszej komunii córki odkreślił czarnym flamastrem i uznał za jeden wielki błąd, który trzeba odpokutować w tej nowej części. W tym celu wprowadził — specjalnie pod kątem naprawy naszych okaleczonych dusz — odpowiednią formułę komunikowania się z nami. Każda jego wypowiedź musiała koniecznie zawierać treść sakralną, dosypywaną do płatków śniadaniowych, leniwych na obiad czy wieczornego szorowania zębów — luźne cytaty z Biblii i tak zwane “nauki kościoła”. Treści te stały się formą obowiązkowego poczęstunku, pakietem, w którym był sprzedawany również świeżo wykluty autorytet ojca i męża, na którego Biblia nakładała określone obowiązki wobec żony i dzieci. Małżonek, pragnąc być posłusznym naukom kościoła, wziął sobie mocno do serca to, iż jest winien korygować błędy naszego grzesznego postępowania, odwracającego nas od Boga i zbawienia. Jako ten mądrzejszy w piśmie, poddawał nas ablucjom w święconej wodzie swojej krytyki na temat wszystkiego, co robimy, myślimy, w co wierzymy, czego słuchamy, co oglądamy czy czytamy, w co się ubieramy — a nawet — a może to przede wszystkim — kim jesteśmy. Zależało mu, aby wyplenić z nas zło, które odkrył i z którego wcześniej nie zdawał sobie sprawy, oraz aby wprowadzić nas na ścieżkę dobra, na której on się już szczęśliwie znalazł przed nami — a to wszystko z miłości do nas i poświęcenia, na które się zgodził w ramach swojej pokutnej misji za grzech cudzołóstwa popełnionego wspólnie ze mną. Zgodził się przyjąć na siebie tę karę za zło, któremu nieświadomie uległ, zwiedziony na pokuszenie przez samego Szatana.
Swoją drogą, kiedyś z ciekawości zajrzałam do cytowanych przez niego odpowiednich fragmentów Biblii i, nie przeczę, były tam takie frazy, ale kilka wersów poniżej znalazłam całkiem jednoznacznie sformułowane rady dla tychże mężów i ojców, którym, owszem, było należne posłuszeństwo, ale pod pewnym, jednakowoż, warunkiem, który to małżonek był uprzejmy pominąć: “Mężowie, miłujcie żony i nie bądźcie dla nich przykrymi! (…) Ojcowie, nie rozdrażniajcie waszych dzieci, aby nie traciły ducha.” nie zauważyłam, żeby spełniał jakikolwiek z tych warunków, więc nominalnie posłuszeństwo, jakiego od nas wymagał, nie należało mu się ani przez nanosekundę. A przynajmniej nie takie, jakiego oczekiwał w swoim patriarchalnym ujęciu tego słowa.
Długo zastanawiałam się nad tą jego potrzebą naszego — mojego i dzieci — posłuszeństwa i w pierwszym odruchu spojrzałam na rzecz ze zdroworozsądkowego punktu widzenia. W końcu, jak na fakt, że był mężczyzną, którego nigdy nie kochałam, i tak darzyłam go zawsze szacunkiem, okazywałam mu wsparcie i opiekę oraz dzieliłam z nim wszelkie obowiązki, biorąc ich na siebie niemało — może nawet za dużo (do tej refleksji doszłam znacznie później). Patrząc z tej perspektywy, mogłam nawet uznać, że w jakimś stopniu było to posłuszeństwo, może nie jemu osobiście jako patriarsze, ale ogólnie, w ramach małżeńskiej współpracy, dla wspólnego dobra, w tym sensie, w jakim pracownicy są posłuszni swojemu szefowi. Kiedy podzieliłam się z nim tym, jak rozumiem głoszoną przez niego ideę, wydął usta jakby usłyszał wyjątkowo niesmaczny żart, prychnął zniecierpliwiony i dodał z wyraźną wyższością w głosie, że posłuszeństwo odnosi się do zupełnie innej wartości i oznacza przyjmowanie poglądów męża i ojca bez ich kwestionowania i podważania, gdyż reprezentują one bezpośrednio wolę Boga.
Nie byłam pewna czy uszy mnie nie mylą, ale niestety nie myliły, gdyż potem jeszcze wielokrotnie miałam okazję słyszeć to samo zdanie w różnych konfiguracjach. Stawałam za każdym razem z otwartymi ustami, gdy padało, wypowiadane głośno. Myślę, że wywoływały u mnie ten efekt nie dlatego, że były wybitnie porażające same z siebie, ale — że usłyszawszy je i upewniwszy się, że mąż, wypowiadając je, nie żartuje — nie zaczynam pakować w pośpiechu siebie i dzieci i uciekać, gdzie pieprz rośnie, byle dalej od proroka. Powinnam była już wtedy zastosować wobec niego pewne specjalne błogosławieństwo, jakie kiedyś bardzo spodobało mi się w filmie “Skrzypek na dachu”: “Boże, błogosław cara i … trzymaj go z daleka od nas”.
Na podobnej zasadzie jak wojna Rosji z Ukrainą stała się widocznym przejawem czegoś, co wcześniej było tylko wyczuwalne, z jednej strony przemiana męża stanowiła dla mnie zaskoczenie, kiedy już stała się faktem, ale z drugiej jednak zupełnie nie, bo patrząc wstecz na to, co czułam od samego początku naszego związku, mimo że to wszystko nie miało klarownego kształtu i formy, do których można by się konkretnie odnieść, wydawała się spójną tego stanu spod podłogi konsekwencją.
Mąż, z dnia na dzień coraz gorliwszy neofita, obwieścił mi któregoś dnia, że oficjalnie kończy nasze pożycie intymne. Postanowił przestać ze mną sypiać, aby nie kontynuować i nie namnażać wagi życia w grzechu. W grzechu, gdyż ze względu na mój rozwód z pierwszym mężem, z nim miałam wyłącznie ślub cywilny, a taki, jak dowiedział się z nauk kościoła, był nieważny. A zatem, zdaniem małżonka, nasze małżeństwo nie doszło nigdy do skutku. Ot, tak, po prostu. Żyliśmy na kocią łapę w związku, w którym on był kawalerem, a ja pozostawałam żoną męża numer jeden. Czysty akt wieloletniego cudzołóstwa, ze skutkiem trójki bękartów po drodze.
Oficjalne oznajmienie mi, że coś, co istniało bardzo ewidentnie — nigdy nie istniało, poraziło mnie niczym Gromowładny piorunem. Choć już wówczas zdążyłam się przyzwyczaić do wielu dziwactw i absurdów nowej sytuacji, mimo wszystko przeżyłam wówczas ciężki szok i przyznaję — zalała mnie gigantyczna fala bólu, w którym wstyd, odrzucenie, porzucenie i potępienie, to była zaledwie mała kropla tej wielkiej butli koktajlu Mołotowa. Było to zwieńczeniem sekcji, wykonywanej z chirurgiczną precyzją i chłodną logiką naszemu wspólnemu wieloletniemu życiu, sprowadzając wszystko do błędów, niewłaściwości i nieprawidlowo ukierunkowanych biologicznych popędów, bez iskry bożej, która nie dopuściłaby do takiego bezeceństwa, gdyby pomiędzy nami choć raz przeskoczyła.
Odstawienie mnie od wspólnego łoża, choć przecież wiedziałam, że i tak nie było w nim nigdy nic, co uzasadniałoby tą eksplozję, spowodowało, że kropla przelała czarę, a moje serce rozpadło się ostatecznie na tysiące kawałków. Dziwiło mnie to, dlaczego się tak rozsypuję, skoro go przecież i tak nie kocham ani nigdy nie kochałam, a nawet jakaś podświadoma cząstka mnie czuje ulgę z tego powrotu do punktu wyjściowego, w którym go poznałam. Prawie. I w którym teraz mogę podjąć zupełnie nowe decyzje. Dziwiło mnie, dlaczego tak rwie, mimo że wiedziałam, że pierwsze, na co bym miała ochotę, to zrezygnować z jego towarzystwa, o co mi przecież tak naprawdę od początku znajomości z nim chodziło. Może to jednak nie sam fakt tego, co powiedział, ale bardziej jak, miało w sobie coś z okrucieństwa, towarzyszącego nadziewaniu na szpilkę żywego motyla i tłumaczenia mu, kiedy wije się w agonii, że to dla jego dobra, że to po to, aby na zawsze zachować jego piękno za szkłem gabloty.
Wprawdzie nie czułam się z nim nigdy szczęśliwa w pełnym tego słowa znaczeniu, ale ponieważ stan szczęścia jako takiego był mi zasadniczo nieznany, cieszyłam się tym, co było, dając z siebie do wspólnego małżeńskiego koszyka to, co miałam najlepszego. Kiedy jednak padły te słowa, poczułam się jak zużyte łożysko do wygenerowania potomstwa, które, jak się okazało, stanowiło o jedynej mojej wartości w tym układzie.
Kiedy zobaczył lecące z moich oczu łzy, zaproponował, że możemy wspólnie zapisać się do wspólnoty białych małżeństw, gdzie będzie mi łatwiej przyzwyczaić się do nowej sytuacji w otoczeniu podobnie funkcjonujących par. Nie wiem dlaczego, ale odebrałam te słowa jakby mi dał w twarz. Czułam się zdruzgotana jako kobieta i słysząc w tym momencie jak mnie zapewnia o swojej miłości i poświęceniu dla niej i jej czystości, trafił mnie szlag. To było to, co tak dobrze znałam od zawsze — ta lustrzana gładź słów, po której myśl prześlizguje się, nie mogąc znaleźć żadnego garbu czy pęknięcia, na którym by się mogła zatrzymać, ale czujesz się jak przed lustrem weneckim w pokoju przesłuchań — wiesz, że coś jest po jego drugiej stronie i na myśl o tym jakaś siła wewnątrz ciebie chce cię rozerwać na strzępy.
Zdziwił się, kiedy tego wieczoru przeniosłam się z naszego łóżka na kanapę. Nieudolnie próbując ukryć ironię, zapytał czy sprowadzam nasz związek wyłącznie do seksu, i że czy kiedy go zabrakło, nie mamy sobie już nic do zaoferowania? I znowu to wykręcenie kota ogonem, po którym czujesz się, że cokolwiek się dzieje, wszystko jest znowu twoją winą. Po czym padło kilka kolejnych zdań, po których poczułam się jak śmieć, jak zero, jak nikt, a on nawet nie zmienił przy tym wyrazu twarzy i ani na chwilę nie zniknął z niej ten jego specyficzny, drwiący uśmieszek. Zostałam przyłapana przez świętego, który właśnie zstąpił z obrazu nad ołtarzem. No tak, jestem wyuzdaną zdzirą. Chodzi mi tylko o seks. Nie rusza mnie to, gdy jestem informowana przez męża o tym, że nasze małżeństwo, to błąd i nigdy nie zostało zawarte. Rusza mnie dopiero, kiedy oświadcza mi, że nie może już ze mną sypiać, żeby się przypadkiem nie pobrudzić, proponując w zamian biały związek — czysty niczym koszula dziewicy w noc poślubną.
Jego kochanka wymagała od niego stuprocentowej wierności — i duchem i ciałem, więc za obietnicę zbawienia i życia wiecznego w Bogu, dla których konieczna była fizyczna czystość, przeciął ostatnią, a może nawet jedyną więź, jaka kiedykolwiek między nami istniała oraz obwarował możliwość powrotu do niej warunkiem unieważnienia mojego ślubu z pierwszym mężem. Wierzył, iż niezwłocznie po tym fakcie Duch Święty zstąpi i ześle nam miłość, dzięki której połączymy się na zawsze, a nasza fizyczność z grzesznej ulegnie transformacji w świętą, uświęconą bożym błogosławieństwem.
Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że tych słów nie może wypowiadać osoba w pełni normalna i o zdrowych zmysłach. Jego wysoki poziom intelektu był bardzo mylący, jak u Putina, jednak nigdy do końca nie mogłam się pozbyć myśli, że jest bardzo nieszczęśliwym i zagubionym człowiekiem, choć zgrywa się na pokerzystę i twardziela.
Jego wcześniejsze zakochanie, które mnie do niego kiedyś przywiązało jak zakładnika do kaloryfera, obumarło gdzieś w naszym codziennym życiu, bo ani — biję się w piersi — nie zostało nigdy przeze mnie odwzajemnione ani nie mieliśmy wspólnego podłoża, na którym, kiedy nawet zakochanie wyparuje, może wyrosnąć coś wartościowego i trwałego. To przywiązanie na bazie obowiązku, które miał dla mnie jako żony, z którą nie ma się potrzeby dzielić rozterkami własnej duszy, oddał w pełni kochance. Byłam o to prawdziwie zazdrosna, przyznaję. Dla mnie to był prawdziwy przejaw miłości, którego nigdy od niego nie zaznałam, którego całe życie pragnęłam, a które dostała w pełni i na całkowitą wyłączność ona.
Brukając wszystko, co nas łączyło, choćby była to tylko więź fizyczna, w błocie swoich słów, przekreślił moją wiarę w to, że ofiara z wielkiego kęsa mojego życia, miała dla niego jakąkolwiek wartość. Że niepotrzebnie się fatygowałam tyle lat. Że to wszystko, co brał tak skwapliwie, był tylko wartym pogardy, niskich lotów instynktem, niegodnym jego dzisiejszej duchowej, czystej osoby. Była w tym przewrotność i hipokryzja najczystszej próby, która zabolała jak ukąszenie skorpiona. Tak zgrabnie przypisał mi to, na czym od samego początku tak naprawdę zależało jemu, ale uczciwe przyznanie się do tego w stanie tej nowej czystości naraziłoby ją na skalanie. Musiałby się poddać żmudnej duchowej dezynfekcji oraz zaliczyć obowiązkową kwarantannę w czyśćcu.
Okłamał mnie, chroniąc się przed bólem własnego cienia. Jego nowe, duchowe ja dokonało egzekucji na tkwiącym w nim normalnym człowieku, który żywił te wszystkie niskie instynkty, niegodne już duchowej, oświeconej istoty. Niewykluczone, że bał się przyznać do tego, co czuł naprawdę. Wyśmiał mnie pierwszy z obawy, że to ja go wyśmieję i rzucę jak niedopałek papierosa, który potem rozsmaruję czubkiem buta po asfalcie.
Wyświadczył mi mimowolną przysługę. Zwolnił mnie z klątwy odpowiedzialności za jego zakochanie we mnie. Zajęcie się nim, skoro go w sobie rozkochałam. Wypicia piwa, którego nawarzyłam. W bólach, ale skłonił mnie do odzyskania względnej wolności, utraconej dwadzieścia lat wcześniej. Kiedy na rozprawie rozwodowej, na pytanie sędziego czy kocham swojego męża, z czystym sumieniem powiedziałam “nie”, a chwilę później zapadł wyrok o rozwiązaniu naszego małżeństwa, doznałam wrażenia jakbym po długiej podróży dotarła w to samo miejsce, z którego ją zaczęłam. Ale już bez zaciśniętego gardła, każącego mi iść tam, gdzie iść absolutnie nie mam ochoty. Aż trudno uwierzyć, że dwadzieścia lat wcześniej wystarczyło powiedzieć: “Nie”. “Dziękuję i doceniam to, ale ja ciebie nie kocham. I nie chcę z tobą być”. Ale dzieci nie żałuję, więc może dobrze, że jednak nie byłam w stanie tego z siebie wydusić?
Nie dopuścił mnie aż do śmierci. Ale, koniec końców, w gruncie rzeczy, to ja nigdy go nie dopuściłam. Mówiąc “tak”, gdy czułam “nie”, i tak powiedziałam “nie”, bo uczucia są silniejsze od wszystkich słów. Dobrze — będę z tobą, bo cię nie chcę, ale boję się ci to wprost powiedzieć. Będę z tobą, bo to moja wina, że się we mnie zakochałeś. Bo nie powinnam się była z tobą spotykać, tylko dlatego, że ja ci się podobam, chociaż ty mi nie. A skoro się spotykałam, to teraz mam za swoje. Nie można grać z cudzymi uczuciami.
Jestem mu wdzięczna, że się przy nim nauczyłam wychodzić w pół czyjegoś zdania. Jeśli przy kimś się czuję jak przed weneckim lustrem w pokoju przesłuchań
Dzień 11
jeśli coś kochasz, odczep się od tego
Ósmy dzień wojny. Pierwsze zaskoczenie Rosji kontrofensywą ze strony świata oraz Ukrainy i pozorne zatrzymanie jej impetu zaczyna nabierać charakteru przegrupowania sił i równomiernego ich rozłożenia na walkę w dłuższej perspektywie. Ta wojna nie skończy się zbyt łatwo. Analitycy zachodni doceniają wysiłek i odwagę obrońców, ale mają jasną świadomość potęgi Rosji oraz praw natury, w której silna reakcja oporu ze strony ukraińskiego pospolitego ruszenia napotka na jeszcze większy rosyjski impet.
Czasami, aby zwyciężyć, trzeba odpuścić opór i poddać się naporowi. Puścić potwora przodem, żeby — zaskoczony, że nikt z nim nie podejmuje walki — zarył nosem w asfalt z całym impetem, który włożył w atak. A sobie oszczędzić strat i zniszczeń. Przegrać bitwę, żeby wygrać wojnę. “Jeśli coś kochasz, puść to wolno. Kiedy do ciebie wróci, jest twoje. Jeśli nie, nigdy twoje nie było”.
Niby to prawda, ale tak trudno się z tym pogodzić, bo co ma powiedzieć Ukrainiec, kiedy Rosjanin przychodzi do jego domu i mówi: “paszoł won!”? Bez szerszego kontekstu — the bigger picture, to okrutne. Chciałoby się rzucić Ruskowi do gardła i wydrapać mu te kaprawe oczka o świńskich rzęsach. Tylko co, jeśli na przykład ta ziemia kiedyś należała do niego, ale już nikt o tym nie pamięta? Może w przeszłości to był dom jego dziadków, z którego wypędzili ich Ukraińcy, zgwałciwszy wcześniej babcię na oczach jej dzieci i męża? Czy ktoś w ogóle może to wiedzieć na pewno? Co jest czyje, od kiedy, jakim prawem i czym się takiego prawa do czegokolwiek nabywa? Prawem dżungli? Prawem tego, że “a bo ja chcę”? Co my o tym możemy wiedzieć? Która strona jest dobra, a która zła? I czy w ogóle którakolwiek? Czy ten, który dzisiaj jest grzecznym misiem, wczoraj nie był wilkiem i hieną, ale nikt z żywych nie może już tego poświadczyć, więc odnosimy się tylko do tego, co w zasięgu ich pamięci, albo szukamy historii w świętych księgach pozostającego u władzy reżimu i wszystkich jego poprzedników — zgrabnie uszytych na miarę jaśnie panującej aktualnie doktryny?
Fortuna ludzkiego losu kołem się toczy, niczym wielka, globalna karuzela. Kiedy patrzysz z boku jak wiruje, nie odróżniasz, czy wzrok twój pada w tym właśnie momencie na kata czy na jego ofiarę, albo może ofiarę ofiary, siedzących jeden za drugim na malutkich dziecięcych krzesełkach. Widzisz jedynie ruchomy pas mieszających się w locie kolorów. Deseń kat–ofiara, ofiara–kat, kat–ofiara, ofiara–kat zaciera się przy tej przeplatance. Wszystko zlewa się w jedno. Kiedy twój mózg się zmęczy, próbując nadążyć z nadawaniem etykietek migającym kształtom, wychodzi jedna szarobura masa. Ale strzeżcie się, kiedy karuzela się zatrzyma! Na kogo dziś wypadło, na tego — bęc! Brzydki Putin. Bawi się z nami w czarnego luda. To w niego skwapliwie rzucamy kamieniem, potykając się po drodze do tarczy z jego wizerunkiem na środku o zwłoki wypadające z naszej własnej szafy. Bo koło fortuny zatrzymało się akurat na polu z napisem “Putin–kat”. Dał się przyłapać jak odpalał rakietę. Ale, być może, czterdzieści lat wcześniej nie było jeszcze tego pola i koło, siłą rzeczy, nie mogło się zatrzymać na czymś, co nie istniało? I gdyby nim wtedy zakręcić, mogłoby się jedynie zatrzymać na “Putin–ofiara”, kiedy jeszcze był mały i ojciec go lał albo gwałcił, albo jedno i drugie?
A może Putin, tylko powiem to bardzo szeptem, żeby nikt nie usłyszał, to w ogóle taki nasz mesjasz XXI wieku — nowa wersja baranka bożego, dla niepoznaki przebrana w skórę wilka, a raczej niedźwiedzia, kosz na nasze własne śmieci, który tak wdzięcznie ucieleśnia wszystko, na co nie chcemy patrzeć u siebie — nasze mniejsze i większe grzeszki — agresyjki, wredotki i świństewka — i gra za nas tę niewdzięczną rolę, bo nie ma wczoraj, a pamięć jest krótka? A my — skwapliwie — huzia na Józia. A masz, ty brutalu, a masz! Ukrzyżować go! Nieważne dlaczego to cholerne paskudztwo odpala na takich samych jak on. Po co w ogóle mielibyśmy się nad tym zastanawiać…
“Jeśli coś kochasz, puść to wolno…” Tylko kto by miał puścić? I co by miał puścić? I … jak? Kto pierwszy przejdzie dwie mile, kiedy każą przejść jedną? No, kto? Natura mówi: puść, a dostaniesz, tylko być może co innego i później, ale człowiek woli mieć teraz: jak puszczę, to zostanę z niczym. Niech on puści pierwszy!
Rację miał, jak zwykle, stary dobry Gandi, ze swoim: „Nie należy mylić tego, co nienaturalne, z tym, do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni”.
Nigdy się nie dowiem, co będzie, kiedy puszczę… dopóki nie puszczę. Tylko skąd mieć gwarancję, że nie zostanę jedynie z dzięciołem na sęku?
Miotałam się w tym dylemacie całe moje życie, z jednej strony czując ogromną potrzebę puszczenia i zanurzenia w przestrzeni i wolności, ale z drugiej — siedząc nieruchomo w karcerze przymusu natychmiastowej ulgi. Ulgi, że nie odejdą i mnie nie opuszczą, choć ceną za to jest moja wieczna obecność pod tymi przeklętymi “drzwiami”. Ten strach i nienawiść w ciasnym uścisku, który wymuszał na mnie bycie zawsze i wciąż dostępną dla wszystkich, aby ktoś przypadkiem — nie zastawszy mnie czy musząc wkładać wysiłek w dobijanie się do mnie albo zabieganie o moją uwagę, nie zniechęcił się i nie odszedł zbyt szybko.
Ta strachliwa we mnie dzierżyła mocno łańcuch wiodący do obroży z szyją tej, która pragnęła pląsać po łące, wolna jak konik polny. Siedziały więc przykute obie — pierwsza, pilnując drugiej, a druga — cały wysiłek pakując w to, żeby się tej pierwszej wyrwać, w złudnym przekonaniu, że tam trawa jest bardziej zielona. Czasem zresztą jej się to nawet udawało, kiedy ta pierwsza przysnęła i zacisk jej dłoni na łańcuchu zelżał na tyle, że dało się niepostrzeżenie wymknąć, i leciała na łeb, na szyję, rzucając się żarłocznie i bezkrytycznie na wszystko, co popadło. Aż do odmrożenia uszu. Do utraty tchu. Na umór. By potem dać tamtej powód do triumfu, kiedy ją znajdowała gdzieś w rowie, posiniaczoną i z poobijanym łbem: “No przecież ci mówiłam tysiące razy, ale ty zawsze jesteś jakaś głupio mądra i nie słuchasz jak się do ciebie mówi i nic dziwnego, że sobie gębę ciągle obtłuczesz. Masz za swoje”.
I to wiecznie podgryzające poczucie, że wszystko ciągle nie takie, jak by się chciało. Zawsze jakieś nie tego sortu, zamiast tego, którego sam widok rozjaśnia cię jak polarną zorzę. Bierz, co dają, bo potem nie będzie. Nieważne, że coś nie gra, że jest za ciasno, że w tym jakoś nie do twarzy. Nie wybrzydzaj, to niegrzeczne, ktoś się postarał, żebyś miała, a ty tu kręcisz nosem. Więc pakowałam garściami do ust, bo było darowane i nie można było temu zaglądać w zęby, choć mi nie smakowało i robiło się od tego niedobrze. Ale “trzeba zostawić pusty talerz”, więc nie wolno było chcieć czegoś innego.
Nie dowiedziałam się przez to nigdy do końca, kogo pragnę u swojego boku. Wiedziałam, że trzeba ich brać, skoro przychodzą. I jakie to szczęście, że mnie chcieli. Oni, bo to, że ja nie, to nieważne. I się zakochiwali. Bo przecież inne dziewczyny miały gorzej. Nie zachowuj się jak rozkapryszony bachor. Nie puściłam siebie i ich wolno, żeby sprawdzić, czy są dla mnie, pomimo iż wydawało się od razu, że absolutnie nie. Bo trzeba by im powiedzieć, co do nich czuję. A raczej, czego nie. Obroża na szyi nie dała jednak wyjść słowom z gardła. Groźba, że jeśli znowu złamię zakaz i wyjdę na ulicę, to dostanę tak, że popamiętam ruski miesiąc, kazała mi mówić tak, choć myślałam i czułam nie! Nie przyszło mi nawet na myśl, że mam jakiś wybór, że w ogóle mogę mieć to, czego chcę, a przynajmniej — że nie muszę brać tego, czego nie. Jedyny dostępny wachlarz opcji rozciągał się od jasnoszarego: “wypadałoby, żebyś…, skoro rozkochałaś w sobie faceta”, poprzez popielaty: “jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” i grafit: “nie można traktować ludzi jak zabawki”, po czerń czarną jak sadza: “musisz wypić to piwo, którego sama nawarzyłaś” (czytaj — “musisz z nim teraz być, a nie przeskoczyć sobie na kolejny kwiatek”).
Jakaś nieodgadniona istota we mnie, czując, że ciągle musi coś, czego organicznie nie cierpi, wyła nocami z bólu. Nie do końca wiedziałam, co mnie tak boli. Kompletnie nie umiałam rozszyfrować samej siebie. Ten ból mnie irytował — jego tajemniczość, nieodgadnioność i przyklejenie do mnie — prawie jak wżarcie się ciała obcego w żywy organizm. Chciałam się go za wszelką cenę pozbyć. Wykroić jak niepotrzebny kawałek siebie. Dręczył i tak już dostatecznie umęczonego ducha. Dostawałam od niego szału. Parę razy miałam ochotę nawet ze sobą skończyć, ale kiedy raz już się prawie do tego zabrałam, coś we mnie musiało się przestraszyć, że faktycznie to zrobię, bo ból na chwilę ucichł. A kiedy wrócił znowu, przyszedł już nie sam, ale w towarzystwie jakiejś rachitycznej nadziei, która bąknęła półgębkiem, że on może się kiedyś skończy, ale na teraz to ona mi może zorganizować pewien lek, który złagodzi to szarpanie, żebym w międzyczasie, czekając, nie zwariowała. Zasugerowała powrót do tego, co zawsze dawało mi otuchę w dzieciństwie, kiedy siedziałam zamknięta w domku ślimaka. Moją własną wyobraźnię, o której, przytłoczona dorosłą rzeczywistością, musiałam przez te lata na śmierć zapomnieć. Zasugerowała, żebym, skoro rzeczywistość chwilowo nie niesie ze sobą dla mnie nic ciekawego, poszukała towarzystwa wymyślonego. Niekoniecznie przeze mnie samą. Byle na chwilę uciszyć to smętne wycie.
Propozycja wydawała się nienajwyższych lotów, bo nie wyobrażałam sobie — nomen omen — jak czymś nieprawdziwym mogę ukoić żal za brakiem prawdziwego. W pierwszym momencie prychnęłam wzgardliwie, wzruszając ramionami i ignorując ten pozorny nonsens, ale po kilku dalszych tygodniach tępego, pulsującego bólu, który nijak nie chciał się dać zastąpić cudowną rzeczywistością, ze mną w głównej roli, która uparcie nie nadchodziła — przegrana nawiązałam do porzuconego tematu.
Zaczęłam powoli wracać do krzepiących ducha opowieści, które zarzuciłam wieki wcześniej, nie mając na nie czasu, bo taka byłam zajęta naprawianiem mojego życia. Jedyne, co czytałam przez ostatnie lata, to poradniki typu “Jak sprawić, żeby facet cię pokochał” albo “Jak nie zwariować w małżeństwie”, starając się wykonywać punkt po punkcie zawarte w nim instrukcje, po czasie stwierdzając, że nic z tego, co robię, i tak nie działa.
Opowieści miały tę zaletę, że nie wymagały ode mnie robienia niczego, oprócz zanurzenia się w nich, niczym w wannie z ciepłą wodą. Po prostu wchodziłam w nie jak do labiryntu i zapominałam o świecie, w którym faktycznie żyłam. Dopóki podróż trwała, było mi przez chwilę dobrze. Wprawdzie błogość ta podszyta była zawsze lekkim dyskomfortem, że to jednak nieprawdziwe, ale mimo wszystko przez moment znieczulacz działał i przynosił ulgę. Czasem była to książka, czasem film, czasem ilustracja w jakimś albumie czy obraz. Coraz częściej też — własne seanse przed snem, w zaciszu zaciśniętych powiek. Wiedziałam, że uciekam w ten sposób, ale nie miałam wtedy lepszego pomysłu na przetrwanie. Tylko wyobrażenie, że świat gdzie indziej może wyglądać całkiem nieźle, pozwalał dotrwać do następnego dnia, i jeszcze następnego. Bycie nikim dla tego drugiego stawało się mniej bolesne, gdy mogłam widzieć, przynajmniej oczami tej wątłej nadziei, że albo inni mają lepiej — i z dala im pozazdrościć — albo jakaś inna wersja mnie wiedzie kompletnie inne — dobre życie, w innym świecie, do którego wprawdzie nigdy się nie dostanę, ale mogę na niego popatrzeć przez dziurkę od klucza i dzięki temu przez chwilę zapomnieć o własnym.
Każda z tych historii niosła coś, czego najwyraźniej musiało mi brakować i, niczym dobra proteza, uzupełniała tę lukę. Nawet jeśli tylko w wyobraźni, to przez moment, gdy zamknęłam oczy, nie byłam okaleczona i wybrakowana, ale cała i kompletna.
Jedna z moich ulubionych opowiadała o pewnym mężczyźnie, który jechał autokarem na wycieczkę. Autokar zatrzymał się na parkingu, nieopodal przydrożnego zajazdu, na niewielką przerwę. Uwagę mężczyzny przykuł stragan z osłaniającą go markizą w czerwono–białe paski, z wdzięcznie powiewającą na wietrze falbanką. Na podgrzewanych płytach stało mnóstwo garnków, brytfann i rondli, wypełnionych po brzegi niesamowicie apetycznie wyglądającymi potrawami, znad których unosiły się smużki pary i niosły w nozdrza mężczyzny rozkoszny aromat egzotycznych przypraw. I woń i widok różnobarwnej kompozycji warzyw i mięs zaczął intensywnie drażnić jego zmysły. Poczuł jak jego ślinianki stają w blokach, gotowe do sprintu, kiedy tylko położy na języku choćby jeden z tych nieziemsko pachnących kąsków. Stał oszołomiony, niczym przed dziełem Michała Anioła. Wilczy głód wbił kły w jego trzewia. Zapragnął spróbować po trochu wszystkiego, co pyszniło się przed jego oczami, nie mogąc się zdecydować, od której potrawy zacząć, tak by swoim wyborem nie obrazić żadnego z tych małych arcydzieł, z których każde zasługiwało na bycie pierwszą i jedyną opcją.
Stoisko obsługiwała starsza, jowialna i sympatycznie wyglądająca kobieta. Mężczyzna z uśmiechem poprosił ją o skomponowanie dla niego talerza z próbkami wszystkiego, co było na stoisku. Zastanawiał się, czy nawet jeśli nałoży mu tylko po małej łyżeczce z każdego naczynia, zmieszczą się na największym dostępnym na straganie talerzu.
— To pana? — kobieta ruchem głowy wskazała stojący nieopodal autokar mężczyzny, z grupką stojących wokół niego i palących papierosy osób.
— Tak.
— A to mogę panu najwyżej kanapkę zrobić.
— Nie, nie — dziękuję za kanapkę. Ja bym chciał spróbować tych wszystkich pyszności, co ma pani tutaj wystawione. Po troszku z każdej. Zmieszczą się na takim? — gestem wskazał na stos białych, płaskich talerzy o sporej średnicy. — To pani to wszystko ugotowała?
— Tak, ja. Mogę panu zrobić kanapkę — kobieta założyła ręce na piersi.
— Ale dlaczego tylko kanapkę?!
— Bo pan nie ma czasu na mój obiad.
— Ależ mam! — mężczyzna zaśmiał się i rzucił okiem na zegarek — jeszcze całe piętnaście minut! Przecież te dania są już gotowe, prawda?
— To prawda, ale nie dla tych, co się spieszą i mają tylko piętnaście minut czasu.
— Jak to nie?! To dla kogo to jedzenie?
— Jeśli jest pan z tego autokaru, to wie pan, o czym mówię. Drogi panie, ja te potrawy szykowałam dziś od samego rana. Wiele godzin. Włożyłam w to masę pracy, proszę pana. I serca. Czy myśli pan, że mając piętnaście minut czasu, a może nawet już mniej, jest pan to w stanie docenić? To nie McDonald’s, drogi panie. Ja, proszę pana, sprzedaję tylko tym, którzy mają czas się moim jedzeniem delektować. To co, chce pan tę kanapkę czy nie?
Ech! No właśnie. Ona nic nie musiała. Dlatego tak dobrze mi było w jej towarzystwie — szamanki o imieniu Ta–która–nic–nie–musi. Mój ból chętnie dałby się takiej wyleczyć, gdyby była prawdziwa. Też tak chciałam, bo ja, w całkowitym przeciwieństwie do niej, czułam tak silną potrzebę ciągłej sprzedaży i obawę, że następny klient może się nie trafić, iż wciskałam swój towar niemal za darmo każdemu, kto się nawinął. Czułam przymus bycia z kimś, wcale nie mając na bycie z tym kimś ochoty. Nikt mi nie był potrzebny, ale usilnie pragnęłam cudzej obecności, aby poczuć, że moje istnienie ma sens. Chciałam, ale nie mogłam. Nie chciałam, ale musiałam. Przykładałam sercu pistolet do głowy, żeby się pospieszyło z tym zakochiwaniem, bo oni już się zakochali, a ja jeszcze w tyle. Lepiej jest też być zakochanym, żeby móc jakoś znieść to, że się kogoś nie kocha, a trzeba z nim być. Całe życie krytykowałam je w duchu nieustannie, że nie jest zdolne do miłości i miałam wszelkie podejrzenia, że jest zimne jak lód. I było — przy wszystkich facetach, których spotykałam.
Jedno tylko wydawało mi się podejrzane. Kiedy już wróciłam po latach do tych zmyślonych opowieści — potrafiło rozpłynąć się, niczym masło na parapecie w letni dzień, przy byle filmidle albo banalnej książczynie z ckliwymi historiami, rodem niemal z mydlanych oper. Potrafiło wycisnąć ze mnie łzy na jakichś plastikowych, hollywoodzko nieprawdopodobnych filmach i czułam zrezygnowana, że to jest właśnie to, co mu się podoba i czego by chciało na co dzień, tak jakby nie rozumiało kompletnie, że prawdziwe życie wygląda zupełnie inaczej.
Moje serce nie chciało zabić szybciej dla nikogo z realu. Przy prawdziwych ludziach było kamienne i niewzruszone. Upatrzyło sobie fikcyjne standardy jako punkt odniesienia. Niewykluczone, że to przez to całe życie było mi gorzej z tym, co miałam. Nie kumało za nic, że fajnie, opowieść opowieścią, ale jeżeli nawet na chwilę ogrzeję się ogniem z zapałek, to nadal będzie to iluzja i ciepło zaledwie ulotne. A potem tym boleśniejsza okaże się pobudka, bo przecież “życie, to nie jest bajka”.
Nie mogłam go jednak przekonać. Ciągnęło i ciągnie zresztą nieustannie, jak mucha do końskiego łajna, do taniego pocieszenia, zamiast wyleczyć się z mrzonek i zająć się po prostu pompowaniem krwi.