kochając kwiaty „pozwól róży
niech pozna gąsienice
nadgryzą jej zieleń i purpurę
bo inaczej nie zawrze znajomości
z motylem”
nie pozna piękna i spełnienia
nie będzie wolna
Teraźniejszowanie
ukryta za zasłoną dni przyszłość broczy
wyłazi ze świata materii
ze świata niepożądanych zdarzeń i rzeczy
w nagłej jak grom chwili
powala dusze i ciała jak wicher drzewa powala
w proch w pył w wieczności powiew
aż tchu brakuje aż dławią melancholie
smutek łzy wkłada do futerału skrzypiec
zbiera w paciorki niewyśpiewanych nut
leitmotiv powielany dzień po dniu
ta przyszłość obecna w karcianej przestrzeni
nieułagodzona światłocieniem
staje się dzisiaj
i teraźniejszość dzieje się
póki skrzypce nie łkają
póki trwasz ponad wszelką wątpliwość
uśmiechnij się
jesteś teraz
a czas pogryza minutę za minutą
szramy bolą
paciorki teraz szlifowane
zabłysną w opadłych ciemnościach
i rozświetlą drogę
Powrót do przyszłości
gdy będę miał drugie życie
pierwszych rzeczy nie będzie
ludzi których kochałem
wrogów których już znałem
zaszłości mieć nie będę
jak gdyby ongiś nie istniało
aliści
gdy rozpoznam (skądś znany?) zapach jabłoni
smak goryczy
i słodycz kawy z przyjacielem wypitej przy stoliku
po obiedzie wspólnie spożytym
a nieprzyjaciół nowych zgromadzę bez liku
tedy zrozumiem żem banita z raju
może nie dam się wypędzić
po raz wtóry w porze urodzaju …?
gdy będę miał drugie życie w świadomości pierwszego
jak przebłyski niepamięci popełnię błędy nowe
i będę się uczył od kołyski mądrości starca
tylko po to by zapomnieć znowu
gdy będę miał drugie życie
urodzę się na powrót
w mateczniku uczuć i pragnień
chciałbym pójść swoją drogą
w trochę doskonalszej formie
ale i tak upadnę …
więc wprzódy podziękuję Bogu
za narodzin dzień pierwszy
i ten wyjątkowy dzień
to ten dzień dzisiejszy
Słowo
rzekł Bóg słowo
i słowo wyfrunęło motylem
zachwyciło szelestem aksamitnych westchnień
weselem
spoczęło w dolinie na szmaragdach
rosą rosiło stopy strudzonym wędrowcom
uniosło się echem odbitym od buków
gdy dojrzewały żołędzie na starych dębach
spąsowiało na liściu klonu
upadło na ziemię zbrązowiało
użyźniło
i zakwitło mleczem w kolorze słonecznym
uniosło lica ku promieniom
zamknęło gdy cień zszedł na niebo
mknęło wichurą
gradem deszczem dudniło o parapety
modlili się ludzie o urodzaj o życie
i słowo działo się
w słowach w pieśniach
w rymowanych świętych wersach
przytulało psie pyski
o wiernych źrenicach
głaskało płaczące dzieci
zsyłało dobre sny na śpiących
i wojowniczych
i stało się łzą i uśmiechem
drogą i przebaczeniem grzechów
rzeczą wszechmogącą
słowo stało się Miłością
Dalej niż horyzont
dwie belki złączone w krzyża postać
w jedną miłość ofiarowaną za odwrócone twarze
za sumienia jak aureola na wymiar w obrazie
rozgrzeszone z kierunkiem epoki
spojrzeniem zatrzaśniętym na niewygodne widoki
wśród galerii imion samotność z krzyża
codziennie krzyżowana tym samym gwoździem
rozsiewa miłość w rozkwitającym pąku
zawsze świeżym
zawsze w zalążku brzemiennym w urodzaj
weź płatki kwiatu w dłonie
ochroń przed zatraceniem
przed pustyni lubieżnym mirażem
ofiaruj potrzebującemu
zawsze ktoś szuka rozpaczliwie i czeka czeka
zbierając porozrzucane okruchy w bochenek chleba
powiększysz jasności przestrzeń
w kącikach ust wykiełkuje przebaczenie
kochasz więc jesteś
na garbach wyrosną skrzydła
zmięknie cała zastałość
niebo przybliży się o drewna odłamek
wyjęty z przedsionków serca ze zranień zewsząd
i śmierć się nie dokona pomiędzy zwątpieniem
a ucieczką
Gdybym miłości nie miał
podaruj mi długie jasne dni i noce krótkie
a ze złota promyków ze srebra księżyca i gwiazd
wyplatać będę krajobrazy łagodnych chwil
z krainy otwartych na przestrzał serc gościnnych
dla wszystkich wątpiących bezdomnych bezsilnych
niech odnajdą nadzieje w atrium wotywnym
tak bardzo chciałabym okruchy połączyć w ogniwo
urodzajnych nocy i dni
cóż jesteśmy warci jeżeli nie kocha nas nikt
podaruj mi zefirek błękitny o zapachu modraczków
smutne sylwetki spowiję w inkrustowane mgły
we włosy wwieję pszeniczny pył
i zawiążę kokardy z maków i stokrotek
by wyglądali jak wiosna na klombach
i uśmiechali się paproci kwiatem przez cały rok
bo w środku człowieka zawsze uśmiecha się duch
a tchnienie wiatru łagodzi świat śpiewem ptaków
bo jak żyć bez chwili adoracji i zachwytu
podaruj mi róż stulone pąki skrywające barw konstelacje
będę rozwijać palcami aksamitne płatki
róże z kolcami roniącymi rosę w purpurze uczą mnie kochać
kolce szczodre aż do bólu zadziorne
i miłość nie jest już pozorem
boli to dobrze i są łzy przezroczyste
gdy nazbieram pełny koszyczek
oddam wiatrowi niech rozrzuci po świecie
jako podarek dla wszystkich pustyń na pociechę
chcę być źródłem jak dla spragnionych ożywcze wodospady
kwitną kwiaty powstają ogrody
gdy każdy dzień składam po płatku w pąki
gdy upadam tracę cenne płatki i mnie ubywa po ułamku
mam nadzieję że pozostaje ni mniej ni więcej tyle ile trzeba
by móc dalej kochać i płatki w róże układać
Biją dzwony!!!
biją dzwony na Anioł Pański
na jutrznię na nieszpory
na mszę niedzielną przychodzą tłumy
po rozgrzeszenie po błogosławieństwo
i po prośbie
tych najwięcej
z wyciągniętymi dłońmi na kolanach klęcząc
błagają o dobre lepsze doskonałe
o nieśmiertelność
nawy ciężko oddychają przytłoczone nadmiarem
niepewnego wyznania win i pewnych westchnień
czasem przemknie podziękowanie
spocznie wśród kwiatów na ołtarzu
Bóg się uśmiechnie
i nawy powstają gotowe do nowych uniesień
do wydźwignięcia legarów pod stropy
wysokie na odległość dzwonnicy głosów
gdy kościół pustoszeje powietrze przeżute modlitwą
cicho mdleje w ławach
i czeka na oczyszczenie z niewiary w wierze
w konfesjonale pozostawione grzechów zwłoki
i poprawy przyrzeczenia — konają powoli
cisza wyostrza kroki
na zewnątrz rozwiera się świat (jak kościół)
powszechny — za bardzo
poza transcendencją poza empatią
Okruchami chwil
okruchami chwil
tych dobrych i tych złych
przeżytych godzin w lata zliczonych
tłustych i chudych
urodzajnych i bez plonów
przemierzonych dni od świtu po zmierzch
nocami bezsennymi w oczekiwaniu
na niepewne na codzienność
pochylonym ciałem ku ziemi płodnej
z palcami wykręconymi ischiasem
z mapą zmarszczek na twarzy
pogodnej i dostojnej w swej prostocie
zakreślili drogę
ci co trwali zwyczajnie i ludzko
choć czasem było nieludzko ciężko
mimo że już ich nie ma
wciąż są obecni i będą
drogowskazy na zakrętach
Niezmienność
już nie wypatrujemy pierwszej gwiazdki
pierwszego śniegu
nie wpatrujemy się w niebo
oczy przytwierdzone do ziemi
tylko w pamięciach lunarne ślady
broczą w ciemnościach
suplą się słowa rzeczy fakty
skapują martwoty cząstki żywota
na brak perspektyw rozciągnięty telebim
wskaże namalowane głębie jak prawdziwe
budzące zachwyt — ziarenko piasku zamiast łzy
nie płaczemy — nie wierzymy że stan się zmieni
odruchowo sprawdzamy przyczepność podeszwy
gruzy kaleczą stopy
na butach ślady popiołu
walczymy ze światem z obojętnością w nas i wokół
gdzieś płacze dziecko
matka przytula pieści
życie toczy się
dalej
mimo wszystko
Zielony kącik
bibułkowe serce na dnie pudła z wspomnieniami
wciąż pulsuje równomiernie i amarantowo
litery radośnie rozbiegane i beztrosko koślawe
z pietyzmem jak maleńki anioł nakreślone kolorowo
prosta kredka co kruszy się pod dotykiem
niewinnego paluszka
pozostawiła ślady
nie do zatarcia ni gumką ni korektorem
na zawsze uwieczniła serdeczność szczerozłotą łąką i polem
wyblaknięte opakowanie
pełne dojrzałych ziaren jak dożynkowy diadem
zwyczajny karton z niezwykłymi rzeczami
otwierasz
i wiesz że nie jesteś sam że jesteś kochany
Obrazki
barwne korowody
kruczoczarnych cyganek
w rozkwieconych sukienkach
„powróżyć kochanieńka powróżyć?”
wszystko w zakurzonej ramce
nic się nie spełniło
ale było inaczej i powietrze inne było
i Joszko grał na organce
tabory odjechały bezpowrotnie
świat się zestarzał
nie ma pelargonii na oknie
tylko orchidee
nie ma drogi na powrót
tylko wiatru niedościgłe pragnienie
prześcignięcia samego siebie
a pieśń na dośpiewanie czeka
na Joszki akompaniament
wśród wolnych pól
wśród skowronków i cyranek
wolny słowik — zapomniany śpiewak
czeka daleko bliżej serca
bliżej kapelmistrza
piękne są wspomnienia z dzieciństwa
najpiękniejsze gdy pociąg odjeżdża
i pustoszeją perony …
a Joszko gra
wiatr hula na przestrzał swawolny
Rozświetlenie
podniósł Jezus dłonie
do błogosławieństwa
w nich prześwit
pasujący do gwoździa
trzymanego w moich
rękach
Powstawanie pamięci
wśród kolczastych chaszczy ostępów ostu pokrzywy
wśród splątanych jak ludzkie losy cierni
milczą skrywające imiona poczerniałe macewy
czas szczerbi kamienne ślady
pogryza złuszcza do ziarenka niewiedzy
kirkut utraconych z pamięci
zapomniany poniechany krajobraz dziejów
odchwaszczone zdecydowaną dłonią
z pustki z nicości wyrwane przywracają się historie:
namiętności i zdrady
niedokończonego dzieciństwa radości żałoby
opowiadają się dzieje …
miktam Dawidowy wsączony w tę ziemię
która mchem otuliła jednoznaczną śmierć
salwą karabinów bardziej nagłą niż ostateczną
a nieprzeżyty dzień zaprzeczył ludzkim rzeczom
wrażliwa dłoń choć człowiecza
poruszyła bez duszy głazy poruszyła bez ciał imiona
powstali nie umarli
w pulsującym okruchu prawdy — ocaleni
pięknem tych co bezinteresownie pożółkłe stronice
starej księgi otworzyli
wersy tory kamykami ułożyły kadisz
gdy cały świat trawi obojętność i materializm
o Dariuszu Popieli i Jemu Podobnych
Za uroczenie
o poranku przeglądali się na tle zatopionego błękitu
ławica ryb przecięła odbicia smugami
i odpłynęła rozmazując zapatrzenie zakochanych
a oni myśleli że rzęsami poruszyli obraz świtu
palcami przeniknęli lustro dotarli do drugiej strony
z nadzieją że Alicja poprowadzi w szczęśliwość
znaleźli piasek wilgotny małże dojrzewające
uchwycili parę kamieni zaokrąglonych dotykiem wody
odeszli w zieleń zaciskając w dłoniach prawdziwość jeziora
uszczęśliwieni wschodzącym cieniem — dyskretnej alei
kiedyś razem przeliczą ziarna piasku w klepsydrze
pozostawiając kopczyk ze łzą jak brylantem na szczycie
Preludium
w aromacie dymu z kadzideł
spowite misterium na Jego cześć
obmywa i karmi mnie wiecznością
Jego gest pojednania składa mnie
poranioną
z dni ukrzyżowanych codziennością
Na jesieni
odchodzi zieleń w szarość
samotność tęskni za spadającą gwiazdą
gdy księżyc w nowiu
dojrzewa w pełnię
odkrywając karty za pożyczone promienie …
melancholijne milczenie w stawie
ślady bosych stóp na oszronionej trawie
sączą się dni
mgła podnosi z mokradeł słońce
jesień śni …
pajęcze wróżki babim latem snują
srebrzysto-lotnymi nićmi
sprawy splątane
człowiecze powikłane
wydłużony wieczór trawi ciemności …
jesienny dzień obnaża prostotę rzeczy
wszystkich
nagość drzew początkiem obfitości
diadem dożynkowy w tle …
zachodzące słońce gra światłocieniem
na odpoczywającej ziemi
gmera w tłustych skibach
za smugą horyzontu śpieszniej zasypia
jesień mroczy …
zapomnienie czyha
Świadomość
otrzymałam wolną wolę
zbyt słabą
staram się klękać w porę
Gdyby
gdyby miłości nie było
nie byłoby nas
ani świata
ani na granatowym niebie gwiazd
Bóg byłby samotny
i dla kogo siałby tamaryszek?
krople rosy na liściach
i w płatkach róż?
dla kogo wysyłałby ptaki
wyśpiewujące radość życia?
Bóg nie miałby podstawy
bycia
Wyznanie
czy wiesz że kocham cię
i ten świat prześliczny
i ten dzień co skończył się
wczesnym świtem
i życie co wiernie mi towarzyszy
kocham chropowatość ściany
i krwawiące dłonie
gdy palcami chciałam
przytwierdzić twój cień do niej
Rozdźwięki
zasypiamy jednakowo
we dwoje
budzimy się w różnych
światach
każde w swoim
zasypiamy w różnych
światach
każde w swoim
budzimy się jednakowo
we dwoje
zasypiamy …
Wędrowne ptaki
z pękiem wytrychów i dobrych rad
przemierzasz wzdłuż i wszerz
swój i nieswój świat
poszukując drzwi
wartych otworzenia wartych wejścia za próg …
musisz tylko odnaleźć ten jeden
jedyny klucz
może to będzie wiolinowy
otworzy drzwi w świat nowy
powitają cię wesołe nuty
na progu zatańczą buty …
nie — to nie ten pokój — dom nie ten
więc wędrujesz dalej poprzez sen
…muśnięta dotykiem klamka
drzwi uchylone — wchodzisz
na starej komodzie ze zdjęciem ramka
są wszyscy dalecy i bliscy
przebytych lat bagaże
wrzeźbione w radosne twarze
chleb czeka na stole
imbryk czuwa pełny marzeń …
gdy do serca tulisz drogie dłonie
…budzi cię kolejny
samotny
dzień …
Wybór
z odmętów
wynurzona hybryda
mackami pragnie
cię przygarnąć
odepchnij lub
daj się zarżnąć
Kocham
kocham kwiaty motyle
kocham żyrafy za ich długie szyje
kocham zieleń i lazur nieba
kocham obłoki i chmury co niosą pioruny
kocham psy pieski i psinki śliczne
jak maje wiosną
kocham zmurszałe drzewa
i szeleszczące jesienią upadłe liście
kocham kochane życie
lecz nie wiem czy
wprost bez pozoru i ograniczeń
…
a może poprzez złudzenia
przypominam tylko kochanie
jak cień nie jest postacią
mimo to
pielęgnuję tę miłość nieuleczalnie
bez niej mnie
nie ma
Powroty
rozdzieleni dziwnym trafem
w kryształowej kuli wróżbiarki
zimnym splotem wydarzeń
wytrwamy do następnej kabały
pasjans drogę wskaże do nikąd
zmyśleni trwać będziemy
w sennym mruczeniu czarnego kota
aż rzeczywistość nas stworzy
w złą porę wypowiedzianym słowem
staniemy naprzeciw wyzwaniu
i rozbierzemy siebie
na elementy pierwsze
wtłoczymy codzienność
w przemyślaną przestrzeń
gdy jeszcze raz powrócimy
na moment trwały
zatańczymy na cienkiej linie
brak zrozumienia
zrodzi niechęć i uprzedzenia
odpuszczając odpowiedzi
postawimy znaki zapytania
pozbywszy się powtórzeń
wbijemy gwóźdź na końcu zdania
by nie było śladu
i rozejdziemy się
na granicy słów i przemilczenia
Romeo i Julia
twoja głowa pogrążona w głębinach śnienia
ciężko opada na mój policzek
odrastający zarost kłuje boleśnie
i tylko to jest rzeczywiste
odpływam w dolinę pełną szeleszczących oddechów
pozostaniemy pod wspólnym przykryciem
co zakryje przyszłość
policzymy dni od wczoraj do jutra w które wejdziemy
zdziwieni szybkością znikania kart
z kalendarza dopiero co zawieszonego
na ścianie nieruchomej
dzielnie znoszącej konania koloru
wypłowiałego na naszych ustach
dotrwamy na kształt stylowej ramy
ograniczającej pomiędzy nami przestrzeń
wypełnioną stacjami drogi krzyżowej
a miało być wniebowzięcie
…
Niestałość
kocham cię
jak mak kocha wiatr
zrzucający
płatki w zieleń
i zamieniający purpurę
we wspomnienie
Spragnieni
przemijamy obok siebie
dwa niewidzialne cienie
słońce wypala spojrzenia
nie zawracamy
brniemy oślepieni
na przekór
bliskości spragnieni
przesuwamy wskazówki
słonecznych zegarów
nie chcemy kurantów
w chwili cichych pląsów
promyków łaskoczących
nasze twarze
wywrócone na lewą stronę
jeszcze nie spłowiałą
od marzeń
Miłowanie
zapomnieć odepchnięcia
kochać
ból ramion nie pamiętać
i ciężki kształt krzyża
kochać
zapomnieć upadek
pamiętać powstawanie
i błogosławieństwa
przekleństw nie pamiętać
kochać
zaciskając w dłoniach gwóźdź
trzymający w objęciach
zawisnąć i słuchać jak serce łomocze
umiera i zmartwychwstaje
na przemian
do ostatniego skurczu
wierne drewna prostocie
z krzyżem nie można upaść
poniżej poziomów morza
i do nieba bliżej
i podpora
wystarczy wybaczyć drzazgi
wbite w ciało
i zapomnieć ból genezy
te szramy urodzajne są
jak na pustyni oazy
Adagio
proszę nie przechodź przez wspomnienia
nie biegnij za szybko po zielonych polach
zatrzymaj we włosach zapach dymów sino-błękitnych
wznoszących nieskończone ramiona
powyżej niepoznanej ziemi