o niczym i o czymś…
Podaruję ci siedem wspomnień tygodnia, które
malowały na duszy obrazy dni mijających;
nigdy nie wróciły i nie zapisały słów żadnych,
echem swoich kroków:
— na ognistym niebie płonęło, chodź z minutą każdą
kończyło swoją wędrówkę, z nadzieją, że kres
upragniony nadejdzie między kłębiącymi się
chmurami.
A może to one jedyne ramionami próbowały
nadaremno i bezszelestnie objąć?…
— gdzieś przebłysk nadziei namalował ktoś na
niebie, które twardo stąpało, dzień po dniu
zanim zima zamroziła cały ogród złudzeniami;
między gałęziami drzew, jeszcze nuty leciały
radosne ku pastelowym snom coraz wolniej
gasnącym…
Niebo czasami zapalało pragnienia życia ponad
wszystko, ponad rzeczywistości gdzieś schowane.
Wiatr lekko je ku przyszłości jaśniejszej popychał,
ale nie przerwał drutów kolczastej prawdy
— prawda więc niech słońcem nie wschodzi
budzona, by nie kaleczyć ciepłych płomieni łzami.
Czasami nawet takie światło jest potrzebne, stoi
w rzędzie cierpliwie z upragnioną chęcią bycia,
która zgaśnie ze świadomością wraz z kolejnym
wchodem słońca
— w jego cieniu zginie?
A może w piasek zmienione poleci wraz z wiatrem
kolejne kroki rozjaśniać powoli… Nim wędrówki
kres nadejdzie, zatrzyma się samotnie przed samym
sobą i zobaczy jak marnie wzrastało w kolejnych
dniach i jak wielkim niebo stało się. Tam już ciepło
maluje obrazy kojące nadzieją i czuć je wyraźniej
niż zobaczyć można.
A może nie ma żadnej nadziei? Może nie ma nic?
Może samo piękno obdarte z liści pragnień
pozostało wolne, chodź zamknięte już w szklanej
ramce czasu do niepokonania?…
Nie odczytuj więc żadnych słów, bo nie wiadome
one będą zawsze. W nich siebie nie znajdziesz.
napisz, że noc
jest inna niż świt,
gdy zatroskany
przechodzień
szuka cienia we śnie.
budzę się, by dotknąć tego,
co ociera się o myśli
parapet…
miejsce, na którym siadasz
co noc
pukasz zbyt cicho,
ale wejdź, kiedy chcesz
pukasz zbyt cicho,
ale wejdź, kiedy chcesz
melodia ta
zatarty obraz skrzywionych rąk złudzenia
pod warstwą starych nut bezdźwięcznych
od niepamięci
ucisza szepty dwa złożone u stóp zgasłej świecy
kurzem zwyczajnych dni
co przed drzwiami zostały
między schodami myśli spróchniałych
a tym co wyżej wzrok piąć nie zdołał
ale ponad jednym i między drugim
upadkiem rzęsy spod łkania dusz
od kroków ciepłych słów i ciepłych łez…
chwila
jest chwila
która
na duszę spływa
w ciszy,
zamknij oczy
i poczuj
lekki podmuch wiatru
co płomień świecy trąca
niczym oddech pewny —
to życie
na palcach wraca…
wspomnienie
tańczyliśmy
skakaliśmy
płomieni świec ciepło
łapiąc oddechami
patrzeliśmy
słuchaliśmy
ciszy najpiękniejszej
w objęciu marzeń
złudzenia świt
zbudziły pretensjami
o zbyt mało
cierpienia
na pożegnanie…
skrzydła bez piór
lekki podmuch ciszy prawdy
uniesiony blaskiem świec
ponad gesty uwięzione
trąca pochylony głos
spod powieki słowa w biegu
kładą wymazane sny
chodź zawzięcie bronią wczoraj
w szeptach łapiąc dłoń
mgła rozwiesza swe ramiona
z których bieli kapie krew
podmuch ciszy prawdy opadł…
w konieczności tętno wsiąkł
wędrując
na plaży uśpionych myśli
przy brzegu ramion czasu
gdzieś cicho stąpa
czasami tylko rozrywa
ułożone rzeczywistości powieki
by z wiatrem snów
zbudzone obrazy przemijania
wyrwać szponom wczoraj
i na oślep przed jutro zaprowadzić,
o świcie prawdy
w półcieniu nieskończonej drogi
wyszepcze swoje imię
wypatrzony ślad…
u stóp ciszy wiosennej
dziś wiatr śpi zapomniany
ukołysany szeptem wczorajszym
drzewa układają gałęzie kruche
jak zimne dłonie niczyje
poza tańcem świec przygarbionych…
nie zbudzą się ścieżki jutrzejsze
wydeptane wierszy deszczem
złożonych przy duszy tej
co snem tylko
zapragnęła być
niewyśnionym…
gdy snu zabrakło…
dziś robię mały krok
i truchleję…
nakrywam stół,
ale czy ktoś
do niego dosiądzie?
mam twoje niebo,
chcesz?…
świece nadal tańczą
to ciebie…
chciałam
delikatnie świecami
tańczyć
przy mnie — mogłam powiedzieć
poezja ciebie tworzy
może to te chwile
co kroplami deszczu
nam pod stopy spadały
z wędrówek po niebach
zasiadają wytęsknione
do zimnych filiżanek wspomnień?
a poezja wyszła na spacer
mchem schody ubrać…
jutro powiedz …
zamazały się po drodze
wspomnienia jasne
w myśli dymu powiek
pospadały kroplami słów
rozciętych chwil
które szynami sączyły się
wszystkie do ciebie
a dłonie twoje
ścieżkę pisały mi
gdzie ułudą zroszone
uśmiechy układały
szepty w gwiazdy
nim wszystkie usnęły
poza mgłą rzeczywistości
zabrakło kilku nut
wplecionych w oddech dusz
by jutro pewnym
może stało się
lub może tak…
jeszcze nie wiosna
jak po cienkim lodzie
stąpają myśli
zaślepione już cieniem
marzeń
wiosna rzeczywistością
skrada się na palcach,
by w serce wlać
jasne promienie prawdy
o niespełnionych snach
jeszcze zima trwa
w krajobrazach
wyrzeźbionych z łez
najcichszy dotyk
chłodnych dłoni
wymazuje pamięć
o wiośnie,
która każdym
nowym przebiśniegiem
zakwitnie na łące
nowych cierpień…
nenufary
kołysane szeptami księżyca
w sen złożyły płatki
niczym skrzydła anioła
zbyt połamane od barw
odchodzących lat,
pod powiekami
od nich dalekich
nad taflą wody
już pochylone
konieczności cieniem
widziały jeszcze dom
którego zamknięto
okna poza wzrok
matowy od bólu
wspominanych chwil
a noc rozpuściła
włosy swoje ciemnością,
by ciepłe myśli
rozścielić na gwiazdach
i ułożyć miękko na drodze mlecznej
ku marzeniom odległym
jeszcze w czerń wody
rzuciła niepotrzebne smutki
i w ostatnim blasku światła
pod taflą zimną
cichym pluskiem zniknęły
wczesnym świtem rozwiną
płatki znów,
bielą zajaśnieją
niczym nadzieją nową
nim kolejna noc
zamknie je
jak w modlitwie
dwie dłonie splecione…
wciąż nowe
zakwitły bielą tęsknoty
w ciemności chyląc
płatki nadziei
zamknięte ponad
marzeniami zbyt kruchymi
gdy rzeczywistości kołatka
nawet najciszej zapuka
będą wzrastać
jak puste słowa
w bezdźwięcznych oczach
nim runie
bezpieczna osłona gestów
i magia spokojnych nut
gdy biel odchodząc
w szarość będzie
zatapiać kolejne
szepty spojrzeń głębokich
zechcesz znów
podarować dwa kroki
w objęciu ciepłych słów
każdy z nich
jeszcze nie postawiony
zawiśnie gdzieś
między dźwiękami
a mrugnięciami powiek
nasiąkniętych wspomnieniami chwil
bo droga po której
wędrowały wszystkie sny
przeszłością nuconą umknęła
na próżno
melodii ich szukać
i wspólnych miejsc…
nie zapisany dźwięk
nawet w zimowych ogrodach
są owoce co barwami tętnią
i z chłodnych dni
układają ciepłe melodie
czekają cierpliwe
na dłonie, które
znajdą je pośród śniegów
by na chwilę wrócić im wiosnę
nim pośród złudzeń
znikną cicho niczym
urwany szept
usłyszysz szukaną pieśń
to ją w dłoniach zamknij
słuchając nut lat
co tańczą wciąż
w zimowym ogrodzie…
sama…
szłam
sama
skalnym szlakiem
— serce swoje
skruszone sklejałam
stałam
sama
stąd
szeptałam
— słowami skaleczonymi
szkła szarpnięciem
samotności skowyt
— szkło skruszone
szybko strąciłam
skalną skarpą
szepcząc sercem:
spotkałam
stringhamitowe
spojrzenie —
stało się siłą…
miłość?
wygiętą szyną złudzeń
pobiegła zaskoczona,
prawdą wykoleiła szczęście
z nadmiaru wrażeń
a słowo uleciało
zbędne teraz jakiekolwiek
pozbieraj tylko
zdjęcia nasze
już czarno-białe,
bo wypłowiały z zachwytów
wspólnych wschodów
rozsyp je popiołem po przyszłości,
która mrozem nadejdzie
w suknię białą lub ecru okryta,
a ty u boku rozpromieniony
i słowo powróci…
nocą
wiatr dziś
pod stopy liściem
ukłony śle wdzięczne
by żaden krok postawiony
niepewnym odliczaniem
nie stał się
jeszcze nim lot
krótki skończy się
we włosy wplecie
zamiast kwiatów
zapach nut
rozlanych w myśli jasnej
tuż „przed”, znaczonej piórem
a księżyc
cicho zapuka
do drzwi domu
swojego
i noc mu otworzy…
motyl nocy
bez-dźwięk szeptu głosu twego
śpi już w cieniu ułożonym
szarą ćmą
rzęsy u wezgłowia powiek
ciszą karmią oczy jutra
zamazane krwią
księżyc kroków bladych
tańcem cieni ścieli
ciemne sny…
noc rozkłada swe ramiona
zimnem gasi gwiazdy
w zwierzeń pył
dłonie chmur kołyszą cicho
uwięzione w kroplach słów
skrzydła ust zamkniętych drzwi
w progu świtu myśli nowe
unieść pragnie motyl
zatopiony w posmak nocy…
sen
ten
nigdy nie zgubiony
klucz pasuje
do wszystkiego,
co dalekie i bliskie
do dna i góry
— na szczycie,
ponad czasem
sen, to ten, który
pasuje w jednym
i zmysłów nie rozmywa
wraz ze świtem,
nam ogromnie
zmęczonym,
choć w nadziei
sukna odzianych
już nosi
powieki odnalezione
między blaskami łez
i zza rzęs świat słowa…
szeptany ku niebom
piszę…
— bo trwa
wierzę…
w ciepło między
dłonią a dłonią
nie zatrzymane
szept tęsknoty
nuta po nucie składanej
niechciany
taniec dwóch cieni
w blasku przeszłości
niespełniony
bukiet wierszy
świtem ku nocy
rozsypany
serce
kropla po kropli
zapomniane
— wędrówką…
droga od — do
ostatnie słowa jeszcze
nakreślę zapachem twoim
unoszony cieniem świecy,
kołyszącym się w wolnym tańcu
marzeń wplecionych w spełnienie
o zmroku światła duszy łkającej
powraca obraz już niewyraźny
choć tak bólem tęsknoty spętany,
gdzie w objęciach zgubnych
cisza pocałunku jedynego
pieczęć składa minionych lat,
wspomnienia…
jak one potrafią do ciebie
unieść, promieniem jasnym wrócić,
ciepłem śpiewu spłynąć nuta po nucie,
jak z czułością wbijają się w tętno
myśli jeszcze pod skronią pulsującą,
by ją jednym szarpnięciem zapomnienia
na jakiś czas wyrwać wschodem słońca
jak ciężko bez końca wciąż ginąć
pod dotykiem słów kojących,
by powstawać nie swoją nadzieją,
nie swoim szczęściem zatopionych ust w twoich,
nie swoim spojrzeniem, gdzie czas zagląda,