E-book
8.82
drukowana A5
31.38
W nieznane

Bezpłatny fragment - W nieznane

Objętość:
125 str.
ISBN:
978-83-8189-707-5
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 31.38

Trupie bagno

Brian Johnson siedział przy niedużym stoliku w barze, nad którym znajdowało się kilka pokoi do wynajęcia. Sam zajmował jeden z nich, ponieważ dopiero niedawno ukończył szkołę policyjną. Dostał przydział w Old Wetlands małej mieścinie, która znajdowała się na skraju wielkich bagien. Był więc zmuszony wynajmować lokum, dopóki nie znajdzie mieszkania. Nie był zadowolony, że wysłali go do takiej dziury, w której nic się nie dzieje. Jednak kiedy już się przyzwyczaił do spokoju, to nawet zaczęło mu się tu podobać.

Kto by nie chciał brać pieniędzy za to, że cały dzień jeździ po miasteczku albo siedzi bezczynnie na posterunku. Niestety niedawno ten spokój został zburzony przez zniknięcie pary nastolatków. Od kilku dni razem z szeryfem przeczesywali bagna w ich poszukiwaniu. Prosili oczywiście o wsparcie z zewnątrz, ale uznano, że para uciekła, więc nikogo nie przysłali. Brian też tak uważał, ale stary szeryf upierał się, że jest inaczej. Jak twierdził, ma przeczucie, że stało się coś niedobrego. Tak więc jeździli codziennie na bagna. Spędzali cały dzień z owadami na bezowocnych poszukiwaniach.

Kiedy podniósł wzrok, zauważył, że przy ladzie stoi bardzo wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna. Długie czarne włosy opadały mu na plecy. Odwrócił się, nie był stary, wyglądał na dwadzieścia kilka lat, twarz surowa dosyć przystojna, oczy czarne niemal dzikie.

— Hej Brian. — Głos miał niski, szorstki, ale nie był nieprzyjemny.

— Cześć Wiktor, jak leci? — Nazwany Wiktorem mężczyzna był drugą osobą wynajmującą pokój nad barem. Co rano spotykali się w knajpie na kawie i rozmawiali. Nie byli bliskimi znajomymi, ale przyjemnie rozmawiało się z kimś, kto widział więcej świata niż tylko dom, akademię policyjną i tę mieścinę.

Brian nie wiedział dużo o Wiktorze, tylko tyle że jest Polakiem i studiował w Ameryce, ale z jakiejś przyczyny — której policjant nie znał — porzucił studia i zaczął podróżować. W tym miasteczku jest tylko przejazdem, chociaż jak sam twierdzi, spodobało mu się tutaj i został dłużej, niż zamierzał. Nie mówił, dokąd chce się teraz udać ani co robi całymi dniami. Nie było tutaj aż tyle do zwiedzania, żeby zostać dwa tygodnie.

— Dzisiaj też jedziecie na bagna? — zapytał Wiktor, siadając naprzeciwko. Zajął całą dwuosobową ławkę.

— Raczej tak, szef się uparł, żeby szukać do skutku.

— A trafiliście już na jakiś trop?

— Wiesz, że gdybyśmy coś mieli to i tak nie mógłbym o tym rozmawiać.

— Jasne, a gdzie dzisiaj jedziecie?

— Na bagna. Gdzie tu niby można pojechać?

— Wiem, że na bagna, ale gdzie konkretniej?

— Nie mogę ci powiedzieć, a dlaczego cię to tak interesuje?

— Jestem tutaj już parę dni i poznałem okolicę. Nie uśmiecha mi się siedzieć w pokoju czy w barze, więc pomyślałem, że mógłbym trochę pomóc. — Mówiąc to, nie patrzył na policjanta, tylko szczerzył się gdzieś ponad jego ramieniem. Brian odwrócił się i zobaczył, że za barem stoi kelnerka, spoglądając zalotnie w jego stronę. Uśmiechnął się, ale po chwili uświadomił sobie, że to nie on jest obiektem zainteresowania kobiety. Spojrzał z powrotem na Wiktora. Ten nie zwracał na niego uwagi, ciągle patrząc na barmankę.

— Naprawdę chcesz cały dzień łazić po mokradłach, zamiast zostać tutaj w barze? — Polak spojrzał na niego i przestał się uśmiechać.

— Szybko się nudzę. Wolę pozostawać w ciągłym ruchu, myślę, że taki spacer dobrze mi zrobi, a może znajdę coś ciekawego.

— Szeryfowi nie spodobałoby się, gdyby jakiś cywil przeszkadzał w śledztwie — roześmiał się po tych słowach. Oczami wyobraźni widział szeryfa, który próbuje wytłumaczyć Wiktorowi, że prowadzą ważne dochodzenie i spędzają całe dnie na mokradłach, męcząc się nad sprawą.

— On chyba też uważa, że potrzebujecie wsparcia, przecież jest was tylko trzech, a jeden zawsze musi być na posterunku. Teren jest bardzo duży, sami nie dacie rady go przeszukać nawet przez pół roku.

— Szeryf nie chce wziąć nawet doświadczonych myśliwych, którzy się tutaj wychowali. Co dopiero obcego mieszczucha którego, jego zdaniem pewnie musielibyśmy następnego dnia dołączyć do listy zaginionych.

— Czyli nie ma szans co?

— Nie.

— A ci myśliwi, o których mówiłeś, mogą wchodzić na bagna?

— Nie, trwają poszukiwania, więc szef im zakazał. Teraz kilka razy dziennie przychodzą na posterunek i nękają zastępcę szeryfa. Chcą znów polować, bo sezon na aligatory im się skończy, ale szeryf jest nieugięty. Niektórzy uważają, że mu się w głowie pomieszało albo że robi im na złość. Sam też zaczynam w to wierzyć.

— Czyli na bagnach jesteście tylko wy?

— Tak, no i jeśli wierzyć w przeczucie szefa to jeszcze ci zaginieni — powiedział Brian, wstając z uśmiechem. — Muszę już iść, ale wieczorem też możemy porozmawiać, jeśli się nie utopię. Zajmij nam jakiś stolik. — Wyszedł, zostawiając dziesięciodolarowy banknot na blacie.

Brian resztę dnia spędził w głuszy z szefem na poszukiwaniach zaginionej pary nastolatków. Koszula lepiła się od potu, a prawy but miał pełny wody po tym, jak noga zsunęła mu się z wąskiej kładki rozciągniętej nad grząskim gruntem. A to wszystko bezcelowe przynajmniej w jego mniemaniu. Nie to nie jest tak, że nie martwi się o te dzieciaki, ale minął już prawie tydzień, a po nich ślad zaginął. Dosłownie jakby się rozpłynęli, nikt ich nie widział i nie miał pojęcia, gdzie mogą być. Z okolicznych posterunków nie mieli żadnych informacji o znalezieniu osób odpowiadających rysopisom. Brian już od trzech dni powtarzał, że to bez sensu, młodzi na pewno uciekli z tej dziury. Sam pamiętał, jak to jest być w ich wieku i jakie wtedy pomysły przychodzą do głowy. Niestety nie był w stanie przetłumaczyć tego swojemu starszemu partnerowi, który jeśli byłaby taka możliwość, najchętniej przekopałby cały teren. Młodszy policjant starał się go zrozumieć, w końcu Jim znał ich od urodzenia i dla niego nie była to tylko praca, ale i sprawa osobista.

Na szczęście już zmierzchało i szeryf zaraz ogłosi koniec poszukiwań na dziś. Będzie mógł wziąć prysznic, napić się piwa z Wiktorem i odpocząć, zanim jutro znów zostanie tutaj ściągnięty. Wpatrzył się w niską i przysadzistą postać zwierzchnika, wyczekując tego momentu.

— Hej, młody jesteś tam? — zapytał starszy mężczyzna, nie odwracając głowy.

— Tak jest.

— Jesteśmy blisko samochodu, więc może się stąd zabierzemy? — Głos szefa był lekko zniechęcony, dało się w nim wyczuć nutę zmęczenia. Młodszy policjant nawet nie zauważył, że zatoczyli koło. Był święcie przekonany, że brną coraz dalej w głąb mokradeł.

Na Boga następnym razem muszę się skupić, inaczej to mnie będą szukać — pomyślał

— Tak, jest już za ciemno, żebyśmy mogli coś zobaczyć. Jutro wznawiamy od tego miejsca? — zapytał z dobrze skrywaną ulgą.

— Nie, jeszcze nie kończymy. Dosłownie kilometr stąd jest stary hangar, w którym przetrzymywali kiedyś łódki. — Ulgę zastąpiło jeszcze większe zmęczenie.

— Łódki tutaj? A po czym tutaj pływać?

— Dwadzieścia lat temu ten teren nie był tak zamulony. Myśliwi i kłusownicy wypływali na łowy. Teraz przenieśli się dalej.

— Aha. — Na dłuższą odpowiedź nie było go stać. Powlókł się posłusznie za szefem do radiowozu.

W samochodzie Brian zdjął koszulę i założył zapasową, chcąc poczuć, chociaż chwilową ulgę od potu. Na zewnątrz słońce już całkowicie skryło się za drzewami, więc reflektory samochodu dawały coraz więcej światła. Jim twierdził, że hangar znajdował się tylko kilometr dalej, młody policjant zaczął szczerze w to wątpić. Była to chyba jedna z tych sytuacji, w których ktoś mówi, że jesteś mu potrzebny dosłownie na pięć minut, a okazuje się, że straciłeś pół dnia na jakiejś dłubaninie.

W rzeczywistości podróż trwała prawie pół godziny. Tym razem był pewien, że zbliżają się do serca bagna, a nie w kierunku miasta. Droga była wysypana jakimiś białymi kamyczkami i wystawała dobre dwie stopy ponad taflę coraz gęściej rozsianych sadzawek.

— Szefie?

— No co tam? — Nie odrywał oczu od drogi, uważnie się jej przypatrując.

— Nie wydaje mi się, żeby myśliwych było stać na zrobienie takiej drogi. — Podejrzliwie spojrzał na szeryfa. Ten tylko kiwnął głową i lekko westchnął.

— Zrobili ją przemytnicy — przerwał, żeby rozmówca mógł się oswoić z tą informacją.

— Przemytnicy? Tutaj? A co tu można przemycać? — Brian roześmiał się delikatnie.

— Wszystko, czego potrzeba, narkotyki, broń, ludzi, zwierzęta. To miasteczko ma ciekawszą historię, niż mogłoby się wydawać. Nie zawsze było takie spokojne. — Jego głos stał się nieco bardziej surowy i twardy.

— A co dokładniej się stało? — Drążył młodszy funkcjonariusz.

— Nie chce mi się tego opowiadać, ale w skrócie, przez cichą mieścinę z przyzwoleniem władz można przerzucić względnie bezpiecznie mnóstwo towaru. — Temat był ewidentnie niewygodny, a rozmowa zakończona. Jechali więc tak przez kilka minut.

W końcu zza drzew wyłonił się całkiem pokaźnych rozmiarów budynek. Wysoki na jakieś dziesięć stóp, szeroki na dwadzieścia, długości nie dało się dostrzec pod tym kątem. Cały był obity blachą falistą. Od frontu ziała duża czarna dziura, która zapewne była wjazdem.

— Czy oni tu słonie sprowadzali? — zapytał policjant, wysiadając z samochodu. Szeryf nie zaszczycił tego komentarzem. Zaświecił latarkę i ruszył przed siebie. Brian nie miał innego wyjścia jak tylko podążyć za nim.

Kiedy weszli do środka, jedynym źródłem światła były ich latarki. W budynku nie dało się dostrzec żadnych okien. Cały szkielet hangaru zbudowany był ze stalowych belek, dach również był przez nie podpierany. Tu i ówdzie walały się rozbite skrzynie, stare palety i innego rodzaju śmieci.

— Wątpię, żeby tu byli — stwierdził młodszy mężczyzna.

— Ty w ogóle wątpisz, żeby oni gdziekolwiek byli — odparł z nieskrywaną wrogością Jim. Brian spuścił głowę urażony, ale i zawstydzony. — W głównej hali pewnie ich nie ma, ale z prawej strony są wydzielone pomieszczenia. Na coś w rodzaju biur. — Teraz jego głos był już spokojniejszy jakby uznający poprzednie zdanie za niebyłe.

— Może się rozdzielimy? Szybciej je przeszukamy.

— Nie, wolę, żebyśmy trzymali się razem.

— Dobrze jak chcesz. — Skierowali się do pierwszego otwartego pomieszczenia.

W środku pokój rzeczywiście wyglądał jak biuro. Po prawej stronie bokiem do drzwi stało biurko. Przy nim były ustawione dwa krzesła, za nim znajdował się regał, zapewne na dokumenty. Prócz tego było jeszcze więcej śmieci. Śmierdziało jakąś padliną.

— Czysto. — Szeryf rozejrzał się po pomieszczeniu. — To znaczy, nie ma ich tu, bo śmieci to tu od cholery. — Uśmiechnął się kwaśno i wskazał na wyjście.

Ruszyli w stronę kolejnego pomieszczenia, ale drzwi były zamknięte. Szeryf odsunął go na bok ręką, cofnął się kilka kroków i ruszył biegiem. Drzwi ustąpiły uderzone ze sporą siłą. Brian nie spodziewał się takiej energii po przełożonym.

Wszedł do pomieszczenia. W nozdrza uderzył go bardzo intensywny zapach rozkładu. Mdlący i słodkawy, gęsty tak, że poczuł jego smak. Równie szybko, jak wszedł, wycofał się, ledwo rzucając okiem na to, co znajdowało się w środku. Tyle wystarczyło, żeby wywrócić mu żołądek.

Pobiegł do wyjścia, ale zwymiotował, zanim zdążył wybiec z hangaru. Torsje były tak silne, że musiał klęknąć, żeby się nie przewrócić. W głowie migały mu obrazki tego, co zobaczył. Kilka ludzkich ciał w zaawansowanym rozkładzie. Nie wiadomo jak długo tutaj leżały, ale w wielu miejscach brakowało już skóry i ciała.

Podniósł się.

Oczy miał załzawione i niewiele widział, ale po chwili poczuł, że znalazł się na zewnątrz. Zgiął się wpół, czując nadciągające skurcze. Wtedy zobaczył ogromną postać pochylającą się niedaleko radiowozu.

— Hej! — krzyknął mimo silnego bólu brzucha. Mężczyzna odwrócił się i wtedy zobaczył niewyraźnie jego twarz. Wydawało mu się, że ją zna, ale nie mógł się lepiej przyjrzeć poprzez łzy. Zaczął iść w tamtą stronę, w tej samej chwili olbrzym wstał. Brian znał tylko jedną osobę, która była tak wysoka i potężna.

Postać puściła się biegiem na mokradła. Policjant zrobił to samo, krzycząc do szeryfa, że kogoś zobaczył. Już po kilku jardach zorientował się, że to był błąd. Nie znał zbyt dobrze bagien. W przeciwieństwie do uciekającego, który pewnie stawiał stopy na niepewnym gruncie. Wiedział już, że go nie dogoni. Stanął więc i wyciągnął pistolet. Mężczyzna nie uciekł mu jeszcze tak daleko, żeby nie był w stanie go trafić.

— Stój policja! — krzyknął. Nie czekał na reakcję i tak był pewien, że uciekinier się nie zatrzyma. Strzelił, niestety spudłował. Chciał strzelić po raz drugi, ale wtedy usłyszał przeraźliwy krzyk szeryfa. Odwrócił się szybko i puścił biegiem.

Chwilę później zobaczył jak w drzwiach hangaru leży jego partner a na nim siedzi jakieś nieznane mu zwierzę. Wystrzelił w powietrze, zwierzę podniosło pysk. W tej samej chwili niespodziewanie światła samochodu zgasły. Zanim oczy Briana przyzwyczaiły się do ciemności, duży kształt wpadł na niego z impetem, przewracając go. Podczas upadku wypuścił pistolet. Poczuł obrzydliwy smród, gdy pysk bestii zbliżył się do jego twarzy. Dostrzegł szereg kłów zakrzywionych do wewnątrz paszczy.

Nie było czasu na reakcję, nie mógł nawet krzyknąć. Zamknął oczy, wtedy przez jego powieki przedarło się jasne światło, które musiało wystraszyć stwora, bo nie czuł już jego łapy na piersi. Otworzył oczy, leżał na plecach. Obok usłyszał warczenie, poczuł silny podmuch wiatru, a po chwili usłyszał głośny pisk i oddalające się odgłosy łap.

Wstał szybko, ale zatoczył się i musiał uklęknąć na jedno kolano. Rozejrzał się, ale nie widział zbyt wiele, nadal było ciemno, a tajemniczy blask zniknął. Wstał i ruszył w stronę szeryfa. W bladym świetle, jakie docierało z reflektorów samochodu — które ku zdziwieniu Briana znowu były zapalone — zobaczył ciemne plamy wokół ciała. Klęknął i z ulgą stwierdził, że wciąż żyje, ale nie jest z nim dobrze. Zaczął gorączkowo tamować krwawienie, jednocześnie usiłując wezwać pomoc przez radio.

Siedział w szpitalu, czekając, aż lekarz skończy szyć głowę, którą mocno rozciął podczas upadku. Zastanawiał się, co tak właściwie wydarzyło się w hangarze kilka godzin temu.

Od tamtego czasu niewiele pamiętał. Wiedział tylko, że przysłano po nich helikopter. Szeryf był operowany. Sam nie przyjął żadnej pomocy, dopóki nie dowiedział się, że zabieg był udany, ale i tak nie wiadomo czy przeżyje.

Lekarze nie byli w stanie powiedzieć, co za zwierzę zadało takie rany. On też nie mógł im pomóc, bo sam nie był pewien, co zobaczył.

Miał dużo czasu, żeby o tym pomyśleć i stwierdził, że to, co widział, nie mogło być żadnym znanym mu zwierzęciem. Jeszcze te zwłoki w hangarze. Nie miał pojęcia jak, się tam znalazły, ale im dłużej się zastanawiał, tym bardziej skłonny był uwierzyć, że to ofiary tej bestii. Tylko jedno mu w tym pomyśle nie pasowało. Mężczyzna, którego zobaczył. Za którym pobiegł. Nie wiedział, co mógł tam robić Wiktor i dlaczego uciekał, kiedy go zobaczył.

Parę chwil temu agent FBI, który przejął sprawę, pytał go, gdzie był, kiedy jego szefa zaatakowano. Powiedział, że oddalił się od hangaru, bo musiał odetchnąć świeżym powietrzem. Nie wiedział, dlaczego zataił informację o Polaku, ale miał dziwne uczucie, że sam powinien to wyjaśnić, a nie ktoś obcy.

Głowa pękała mu z bólu. Odmówił przyjęcia środków przeciwbólowych, czego teraz żałował. Ciężko było mu się skupić, więc postanowił, że na razie musi odpocząć, przespać się a jutro rano wróci do Old Wetlands, żeby wyjaśnić sprawę ze znajomym. Tej nocy i tak musiał zostać w szpitalu. Oprócz rozbitej głowy miał też dosyć poważnie poturbowane żebra. Na szczęście żadne nie było złamane ani pęknięte, ale strasznie bolały.

Po nocy spędzonej w szpitalu, dużej dawce kofeiny i leków przeciwbólowych — które w końcu zgodził się zażyć — czuł się prawie normalnie.

Teraz siedział w barze, pijąc kolejną kawę, czekając na Wiktora, którego nie zastał w pokoju. Barmanka powiedziała, że się nie wyprowadził i pewnie niedługo wróci. Nie wiedziała, dokąd poszedł, ale potwierdziła, że wczoraj wrócił bardzo późno i nie widziała go przez cały wieczór.

Nie musiał długo czekać, na swojego znajomego, który wkrótce wszedł przez drzwi. Włosy jak zwykle miał rozpuszczone i opadające na potężne ramiona. Kiedy spostrzegł Briana, od razu do niego podszedł, nie zwracając uwagi na słodkie uśmieszki barmanki.

— Cześć — powiedział poważniejszym niż zazwyczaj tonem.

— Co wczoraj robiłeś przy hangarze? — Wstał i nie czekając, aż Wiktor podejdzie, chwycił go za ramię i poprowadził w najbardziej odosobniony kąt baru. — Pytałem cię o coś.

— Dlaczego do mnie strzelałeś, skoro wiedziałeś, że to ja? — Policjant stracił na chwile rezon, nie spodziewając się takiej reakcji. Wybełkotał coś niezrozumiale, ale szybko się otrząsnął.

— To ja zadaję pytania. Co tam robiłeś?

— Chciałem pomóc w poszukiwaniach.

— A jak się niby znalazłeś tam tak szybko? Przecież nie masz samochodu i nie mogłeś nas śledzić. — Wiktor zmrużył oczy, po chwili skinął głową.

— Byłem tam przed wami.

— W to nie wątpię, że bywałeś tam już wcześniej. — Złość Briana narastała proporcjonalnie do utrzymywanego przez jego znajomego spokoju.

— Nie podoba mi się, to jak się do mnie odzywasz. — Reprymenda po raz kolejny zbiła policjanta z tropu. — Pytałem miejscowych myśliwych o okolicę. Powiedzieli mi o tym miejscu. Stwierdziłem, że warto byłoby się tam rozejrzeć, ale nie zdążyłem, bo przyjechaliście. — Skinął na barmankę — która cały czas przyglądała im się z nieskrywaną ciekawością — dając znak, że napiłby się piwa.

— To, czemu do nas nie podszedłeś, skoro nas zauważyłeś? Czemu uciekałeś?

— Sam mówiłeś, że szeryf nie byłby zadowolony, gdyby ktoś wam przeszkadzał. Nie chciałem pchać się przed oczy. A uciekałem, bo mnie goniłeś i na cholerę do mnie strzelałeś? — zapytał z nieukrywaną pretensją.

— Nie będziemy rozmawiać w ten sposób. Jedziemy na posterunek, tam będziesz się tłumaczył. — Brak argumentów i spokój Polaka jeszcze mocniej rozdrażniły młodego policjanta, a może celna uwaga. W końcu nie powinien strzelać, jeśli wiedział, kto uciekał. Po prostu spanikował i to złościło go najbardziej. Jednak nigdy się do tego nie przyzna, nie temu wyniosłemu i pewnemu siebie dupkowi.

Jadąc radiowozem, zastanawiał się w milczeniu, co by było, gdyby nie zachował się jak żółtodziób i nie pobiegł za Wiktorem. Może udałoby mu się ochronić szefa.

— Gdybyś za mną nie pobiegł, obaj leżelibyście teraz w szpitalu. — Słowa z tyłu radiowozu tak gwałtownie wyrwały go z rozmyślań, że mało co nie wjechał w kosz stojący przed komisariatem.

— Wysiadaj — warknął coraz bardziej zdenerwowany. Szarpnął mężczyznę za ramię, wyciągając go z radiowozu i popychając w stronę schodów.

Posterunek nie był zbyt duży, składał się właściwie z jednego pomieszczenia. Tylko biuro szeryfa znajdujące się po prawej stronie od wejścia było oddzielone przeszklonymi ścianami. Na wprost były ustawione obok siebie dwa biurka, należące do młodszych policjantów, obydwa puste, tak samo, jak cele po lewej stronie.

— Nie musisz mnie bez przerwy szturchać i być taki zły. Przecież robię wszystko, co chcesz. — Zwrócił mu uwagę Polak. Brian zawstydził się i złagodniał. Burknął jakieś przeprosiny. — Ładnie tutaj macie. Przypadkiem nie powinno tutaj kogoś być? Jakiegoś dyżurnego?

— Zazwyczaj jest przynajmniej jedna osoba.

— A czemu teraz nie ma?

— Tom pojechał z żoną szefa do szpitala. Powinien niedługo wrócić.

— Jak on się czuje? Wyjdzie z tego?

— Jeszcze nic nie wiemy. Jego stan jest bardzo ciężki, najbliższe dni będą decydujące.

— Macie już wyniki oględzin tych ciał z hangaru? Wiecie, do kogo należały i co je zabiło?

— Nie, sprawę przejęło FBI i dopiero nam… chwila, chwila skąd wiesz o ciałach? — Brian otrząsnął się z senności, która nie wiadomo kiedy go ogarnęła. Ból głowy się nasilił, a złość powróciła.

— Przecież byłem tam przed wami.

— Mówiłeś, że nie zdążyłeś się rozejrzeć.

— Tak dokładnie to nie ale smród czułem, aż dziwne, że wy nie. No w sumie jak byłbym tak długo na bagnach to węch też by mi się stępił — powiedział i uśmiechnął się kpiąco. Brian nie wytrzymał. Spróbował wepchnąć go do celi, ale potężny mężczyzna nawet nie drgnął.

— Mówiłem ci, żebyś mnie nie popychał. — Policjant cofnął się, słysząc w głosie zatrzymanego groźbę. Położył dłoń na kaburze, ale ten zaśmiał się cicho i wszedł do celi. W chwili, w której ją zamykał, zadzwonił telefon. Podszedł i podniósł słuchawkę.

— Posterunek policji w Old Wetlands Brian Johnson. Słucham.

— Agent Collins z FBI, dzwonię w sprawie ciał, które znaleźliście.

— Czy wiadomo już coś więcej? — spytał niecierpliwie.

— Dwa z nich były ubrane w ciuchy odpowiadające tym, w których ostatnio byli widziani wasi zaginieni. — Brian poczuł zimno spływające mu po plecach.

— Skąd wiecie, w co byli ubrani?

— Przez ostatni tydzień twój szef nękał okoliczne posterunki i naszą agencję zdjęciami i opisami tych nastolatków. Nie zbagatelizowaliśmy tej sprawy, ale miała niski priorytet.

— Jak rozumiem teraz ma już wyższy? — zapytał dość opryskliwie, teraz już w pełni popierając upór swojego przełożonego.

— Tak — odpowiedział agent, po chwili milczenia. — Wygląda na to, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą. — Głos miał słaby. — Będziemy potrzebować waszej pomocy.

— W czym? — Od adrenaliny aż zaszumiało mu w uszach.

— Przyprowadź jutro rano na posterunek kogoś z rodzin nastolatków. Nasz technik pobierze próbki DNA. Musimy mieć materiał porównawczy, jeśli chcemy ustalić, czy to na pewno oni. A jeszcze jedna sprawa, mówiłeś, że strzeliłeś w powietrze, żeby wystraszyć to zwierzę tak?

— Tak.

— Tylko raz? — Chłód, który chwilę wcześniej spełzł mu po plecach, cofnął się, zostawiając miejsce dla fali gorąca, która go ogarnęła. Chyba nie mogli znaleźć tej drugiej łuski? Powinna wpaść do wody. Jak dokładnie oni przeszukiwali te bagna?

— Wszystko działo się tak szybko, teraz nie jestem pewien czy raz, czy może dwa. — Miał nadzieję, że to wyjaśnienie wystarczy.

— To policz naboje w magazynku i napisz poprawną liczbę w raporcie, znaleźliśmy dwie łuski obok siebie. — Po cichym brzęczącym sygnale w słuchawce poznał, że agent się rozłączył.

— Może chociaż jakieś do widzenia — mruknął pod nosem.

— Nic im o mnie nie powiedziałeś — stwierdził niski głos z celi.

— Nie ciesz się tak. Teraz już wiemy, że to robota jakiegoś psychopaty.

— To by miało sens, przecież zwierzę drzwi nie zarygluje. — Uśmiechnął się szyderczo.

— Ciebie to bawi?! Kilka osób nie żyje, mój przyjaciel jest umierający! — wybuchnął Brian.

— Tyle się naoglądałem w telewizji o superglinach z Ameryki, ale widzę, że wcale tak bardzo się od naszych nie różnicie. Wielu rzeczy nie dostrzegasz, mimo to porządny z ciebie facet, nie wydałeś mnie.

— Nie bądź taki zadowolony, jeszcze mogę to zmienić. — Brian coraz bardziej zbliżał się do celi.

— Tak? To jak im wytłumaczysz, że strzeliłeś do mnie dwa razy? — Uśmiech nie schodził z twarzy Wiktora.

— Przecież strzeliłem tylko raz.

— Znaleźli dwie łuski, obok siebie. Jeżeli mnie tam nie było, to jesteś bohaterem, który uratował swojego przełożonego. Jeśli tam byłem, to wychodzisz na kłamcę i to takiego, który strzela do niewinnych ludzi bez ostrzeżenia.

— Przecież nie jesteś niewinny.

— Nawet jeśli to w tamtym momencie nie mogłeś tego wiedzieć. Chociaż jakby się zastanowić to znaleźli dwie łuski, więc teoretycznie mogłeś oddać strzał ostrzegawczy. — Po chwili do Johnsona dotarło, że znaleźli dwie łuski w tym samym miejscu. Do Wiktora strzelił kilkadziesiąt stóp dalej, więc jak łuska się tam znalazła?

— Przecież to niemożliwe.

— Czyżby? — Polak zaśmiał się głośno. — Wypuść mnie stąd, będziesz miał mniej pracy. Napiszesz ten swój raport. Mnie tam nie było, ty dzielnie walczyłeś w obronie szeryfa i wszyscy będą zadowoleni. — Umysł Briana zaćmiła wściekłość. Szybko przeszedł kilka kroków dzielących go od celi. Nie myśląc, co robi, zaczął szarpać się z zamkiem, chcąc natychmiast otworzyć celę i rozerwać młodego mężczyznę gołymi rękoma.

— Co ty robisz? — Z tyłu rozległ się wysoki głos. Złość jeszcze przed chwilą wrząca wewnątrz natychmiast przygasła. Odsunął się z roztrzęsionymi dłońmi od krat. Na twarzy Wiktora było widać szczery zawód. Brian odwrócił się, w drzwiach stał jego starszy kolega Tom.

— Nic, zatrzymałem tego Polaka. — Wskazał głową na zatrzymanego.

— A pod jakim zarzutem? — Tom podszedł do celi i przyglądał się z ciekawością.

— Widziałem go na bagnach w nocy. — Chudy policjant wydał z siebie zduszony okrzyk.

— Chcesz powiedzieć, że on ma coś wspólnego z tymi znalezionymi ciałami?

— Tak mi się wydaje, ale nie wiem co.

— A co na to federalni?

— Nie powiedziałem im.

— Co!? — Tom krzyknął, oczy mało co nie wyszły mu z orbit, kiedy zaczął intensywnie wpatrywać się w drugiego policjanta. — Dlaczego?

— Nieważne, mamy teraz istotniejsze sprawy do załatwienia niż roztrząsanie mojego błędu. Wśród tych ciał znalezionych na bagnach prawdopodobnie znajdowała się nasza zaginiona para. Federalni kazali nam jutro rano przyprowadzić kogoś z ich rodzin, żeby ich ekspert pobrał próbki DNA do badania.

Tom usiadł na biurku, wpatrując się tępo w Briana. Nigdy nie mieli tutaj problemu z morderstwem, a teraz mają już kilka ciał do tego szeryfa w szpitalu.

— Byłeś u szefa. Jak on się czuje?

— Nie jest najlepiej. Lekarze ciągle nie wiedzą, co go dziabnęło, ale wygląda na robotę pumy albo innego dużego kota. Z tym że pumy nie są jadowite, a to, co go zaatakowało, na pewno było. Nie mogą dobrać odpowiednich lekarstw. Ciągle się nie wybudził, lekarze nie dają wielkich nadziei na to, że z tego wyjdzie. Żona została w szpitalu. A ty nie wiesz, co go dopadło? Przecież musiałeś coś widzieć, duże było to zwierzę czy nie? Wystraszyłeś je, musiałeś zauważyć coś istotnego.

— Nie za bardzo, było ciemno, a wszystko działo się tak szybko. Zdążyłem strzelić dwa razy i tyle, ale raczej było spore.

— Rozmawiałem z myśliwymi. Przyjechali do szpitala zobaczyć co z szeryfem, powiedzieli, że pójdą na bagna i upolują to bydle, które go zaatakowało.

— Kiedy zamierzają tam iść? — Oczy obydwu policjantów zwróciły się w stronę celi, z której padło pytanie. Wiktor wyglądał na zaniepokojonego, przyglądał się uważnie Tomowi.

— A co cię to obchodzi? — zapytał Brian ze złością. — Boisz się, żeby czegoś nie znaleźli?

— Nie, boję się o nich. Dobrze wiesz, że tam na bagnach jest coś niebezpiecznego, nie jakiś ryś czy aligator. Widziałeś więcej, niż chcesz przyznać nawet przed samym sobą.

— Brian, o czym on mówi?

— A skąd ja mam niby wiedzieć, to psychol. Przecież to oczywiste, że te ciała na bagnach to jego sprawka.

— Zamknij się! — ryknął Wiktor. — Tom, kiedy zamierzają iść? — zapytał już łagodniejszym tonem. Jednak w jego głosie było coś, co zmusiło starszego z mężczyzn do udzielenia natychmiastowej odpowiedzi.

— Dzisiaj. To znaczy, mieli się przygotować zaraz po powrocie ze szpitala, tak że w tej chwili powinni wchodzić na mokradła.

— Wypuśćcie mnie stąd. Muszę jak najszybciej ich powstrzymać.

— Nie ma mowy! — krzyknął Brian, kiedy tylko zdążył się otrząsnąć z szoku wywołanego nagłą gwałtownością Polaka. — Jesteś zatrzymany i w tym momencie dzwonię do federalnych, żeby cię stąd zabrali. Hej Tom co się dzieje? — zapytał zaniepokojony, widząc, jak jego kolega osuwa się powoli z biurka i upada na podłogę. Chciał do niego podejść, ale ogarnęła go senność i po chwili sam też zaczął się staczać w ciemność.

Gdy obaj policjanci już smacznie spali, zatrzymany podszedł do drzwi celi, przyłożył rękę do zamka i szepnął coś niezrozumiałego. Drzwi ustąpiły. Wyszedł przez nie, spojrzał przez okno i puścił się biegiem.

Przedzierał się przez bagna. Zapadł już zmierzch. Po tym, jak się obudził na posterunku, nie wiedział, co się stało. Był przekonany, że to sprawka Wiktora. Nie wiedział jak ale po zastanowieniu stwierdził, że przy nim nie był w stanie zachowywać się racjonalnie. Nie był do końca sobą. Teraz musiał go znaleźć i… no właśnie co? Na początku chciał go po prostu zastrzelić, ale na posterunku ich oszczędził, więc może nie jest taki zły? Możliwe też, że nie działa sam. Ktoś musiał ich uśpić, a on nie byłby w stanie tego zrobić z celi. Raczej, bo Brian go nie przeszukał podczas zatrzymania. Znów nie zachowywał się tak, jak powinien, za co obwiniał swojego byłego znajomego.

Teraz najważniejsze jest odnalezienie myśliwych i wyciągnięcie ich z bagien. Muszą zrozumieć, że grasuje tu nie tylko zwierzę, ale i groźny przestępca, może nawet dwóch.

Nagle do jego uszu dotarł rozdzierający ciszę huk. Niewątpliwie wystrzał, zaraz po nim nastąpiły kolejne. Musiała to być broń dużego kalibru, pewnie myśliwi, tylko do czego strzelają? Do bestii czy do Wiktora?

Ruszył biegiem, ale po chwili musiał zwolnić, ponieważ postawił stopę w złym miejscu i prawie runął do wody.

Przez kolejne kilka minut marszu słyszał niemal nieustanne strzały. Wiedział, że zbliża się, bo usłyszał też krzyki. Poświecił latarką w tamtą stronę i zobaczył trzech myśliwych biegnących w jego kierunku. Panika malowała się na ich twarzach tak wyraźnie, że nawet z odległości kilkudziesięciu stóp nie można było pomylić jej z niczym innym.

Coś dużego przemknęło w poprzek trasy mężczyzn i porwało jednego z nich za drzewa. Policjant stanął jak wryty. Nagle cała jego pewność siebie wyparowała i został tylko mrożący krew w żyłach strach.

— Spieprzaj stąd! — ryknął mężczyzna, nie oglądając się za siebie.

— Co tu się dzieje? — zapytał słabym głosem, łapiąc jednego z myśliwych, kiedy go mijał.

— Puść mnie człowieku, trzeba stąd uciekać. — Wyrwał się z uścisku Briana. Chciał uciekać dalej, ale zatrzymał się, widząc jak coś kształtem przypominającego psa, tylko o wiele wyższe i o cienkich długich kończynach zaatakowało kolejnego z jego przyjaciół. Tego, który chwilę temu wyminął funkcjonariusza.

Brian poświecił latarką w tamtym kierunku. Wtedy stwór zwrócił w ich stronę swój żabi pysk naszpikowany ostrymi zębami, przypominającymi zęby rekina.

Potwór odstąpił od wciąż wierzgającego myśliwego i zaczął powoli człapać. Jego ruchy były niezgrabne. Nie było w nich gracji charakterystycznej dla drapieżników. Mężczyzna stojący obok Briana jęknął głośno i osunął się na kolana, modląc się gorączkowo. Natomiast policjant stał zapatrzony w pokraczną postać zbliżającą się do niego. Wiedział już, że to nie jest zwierzę, to nie jest człowiek, tego w ogóle nie powinno być. To nie należy do tego miejsca, do tego świata i wiedział, co ma zrobić.

Podniósł broń i wycelował lekko drżącymi dłońmi w stwora. Wystrzelił raz, pocisk trafił w bark. Bestia przystanęła i spojrzała w bok na ranę, jakby nie do końca wiedziała, co się stało. Myśl o tym, że broń zraniła to coś, dodała pewności siebie i wlała otuchę w serce młodego mężczyzny. Z większą determinacją wycelował raz jeszcze. Opróżnił magazynek, nie chybiając ani razu, ale wbrew wszelkiej logice stwór nie upadł. Nie umarł. Tylko wskoczył między drzewa.

Brian nie zastanawiając się, co robi, podbiegł do rannego myśliwego, świadom tego, że ten klęczący obok niego zemdlał.

Ciało leżało w szybko rosnącej kałuży krwi. Gardło miał rozszarpane a ręka, w której ściskał broń leżała podwinięta pod ciało pod dziwnym kątem.

— Jemu już nie pomogę. Trzeba się zając tym drugim — szepnął do siebie, oddychając płytko. Kiedy się odwrócił, zobaczył nienaturalną postać pochylającą się nad ciałem mężczyzny.

— Ej! — krzyknął głośno, mając nadzieję, że odciągnie bestię. Udało się, zaczęła powoli iść w jego stronę.

Z lekkim uśmiechem uniósł broń. Nacisnął spust. Nic się nie wydarzyło. Uświadomił sobie z przerażeniem, że zapomniał przeładować.

Sięgnął po dodatkowy magazynek, ale jego przeciwnik chyba zrozumiał, że ofiara nie ma już tej broni. Broni, która, raniła już wcześniej.

Przyspieszył gwałtownie i wyskoczył w powietrze. Wtedy z boku dosięgnął go potężny podmuch wiatru, który porwał monstrum w górę i cisnął o najbliższe drzewo. Kiedy stwór zaczął się z trudem podnosić, z ciemności wyszedł Wiktor.

Trzymał w ręku paskudnie wyglądający topór o krótkim trzonku, Nie spoglądając nawet na policjanta, rzucił nim.

Rozpłatał stworowi głowę na pół. Broń wbiła się w pień drzewa, o który wcześniej uderzył potwór. Potężny mężczyzna znów wkroczył w mrok.

Po chwili pojawił się, niosąc na ramionach ogromną pumę. Brian obserwował to wszystko nieruchomymi oczami. Oddech uwiązł mu w gardle.

— To was dzisiaj zaatakowało — powiedział, rzucając martwe zwierzę pod nogi policjanta. — Musisz tylko strzelić mu w łeb, żebyś mógł to wytłumaczyć. Teraz wezwij wsparcie i karetki. Tam w lesie leży jeszcze trzech, wszyscy martwi. Nie zadawaj żadnych pytań, nie teraz, pogadamy jutro. Spotkajmy się wieczorem w barze, wyjaśnię ci parę spraw. — Podszedł do potwora leżącego pod drzewem i zarzucił go sobie na ramię, jakby nic nie ważył. Drugą ręką wyszarpnął topór.

— Pamiętaj, mnie tu nie było. — Uśmiechnął się szeroko i zniknął między drzewami, pozostawiając osłupiałego i przerażonego Briana samego pośród ciszy, która była wręcz nie naturalna, po ostatnich wydarzeniach.

Siedział w barze. Był wykończony, niewyspany i wciąż przerażony tym, co się wydarzyło na bagnach. Nie potrafił sobie z tym poradzić. Całą zeszłą noc i dzisiejszy dzień maglowali go agenci FBI. Nie powiedział im nic o tym, co naprawdę się stało. Miał przeczucie, że i tak by mu nie uwierzyli. On sam jeszcze nie był pewien czy w to wierzy.

Czekał więc niecierpliwie na Wiktora, który miał mu wszystko wyjaśnić. Bardzo liczył na te wyjaśnienia, ale spotkanie z tym człowiekiem przyprawiało go o dreszcze.

Siedząc, starał się odtwarzać sceny z nocy. Wszystko było niejasne i zlane w jedną całość, jak węzeł którego jego umysł nie był w stanie rozsupłać.

— Dobra skończ tak myśleć, bo i tak na nic nie wpadniesz. Chodź ze mną. — Potężna postać Wiktora stała nad nim zasłaniając dużą część sali.

— Co? Dokąd mamy iść? — spytał lekko przestraszony policjant.

— Nie bój się tak. — Na twarzy Polaka pojawił się drwiący uśmiech. — Do mojego pokoju. To nie jest miejsce na poważne rozmowy. — Odwrócił się i ruszył w stronę schodów prowadzących na piętro.

Pokój nie różnił się niczym od pokoju Briana. Po lewej stronie była ustawiona dwudrzwiowa szafa, naprzeciwko stało całkiem duże i wygodne łóżko a pod oknem na wprost drzwi stał mały stolik z dwoma tanimi krzesłami. Jedynym co różniło go od bliźniaczego pokoju, był nieskazitelny porządek. Przy drzwiach leżała duża sportowa torba, najwidoczniej już spakowana.

— Siadaj. — Gospodarz, wskazał na krzesła. Sam usiadł na łóżku, które głośno zaprotestowało pod jego ciężarem. — Wiem, że masz mnóstwo pytań — powiedział, widząc, jak Brian przymierza się do zadania kilku z nich. — Poczekaj chwilę, pozwól, że ja zacznę. — Sięgnął do szafki nocnej i wyciągnął z niej buteleczkę z przezroczystym płynem. — Proszę, to jest antidotum na jad, który zabija szeryfa. Zrobiłem je po zbadaniu monstrum, które was zaatakowało. Musisz mu je podać jeszcze dziś. To bardzo ważne pamiętaj. Teraz wyjaśnię ci kilka spraw, potem będziesz mógł zadać mi parę pytań. Rozumiemy się? — Policjant pokiwał głową wpatrzony w buteleczkę. — Pamiętasz, jak od dziecka słyszałeś, że w każdej opowieści i bajce jest ziarno prawdy? — Kolejne kiwnięcie głową. — No i rzeczywiście tak jest. Te wszystkie baśnie nie wzięły się znikąd. Stwory, które tam występują, wciąż żyją i chodzą po naszej planecie. Tylko bajki dla dzieci mają to do siebie, że nie pokazują całej prawdy. To samo tyczy się legend, opowieści, lokalnych zabobonów. Nie powiem część z nich to faktycznie bujda wymyślona przez przerażonych ludzi. To, co cię zaatakowało, to był Ghul albo coś do Ghula zbliżonego.

— A czy one nie powinny grobów okradać, czy coś takiego? — wtrącił policjant.

— To taki przypadek, w którym najpopularniejsza wersja jest akurat prawdą. Z tym że ten nie był standardowym przedstawicielem swojego gatunku. Jeszcze nie wiem, skąd się wziął, ale to już nie jest twoje zmartwienie i nie powinno cię interesować.

— Jak ma mnie nie interesować, przecież zabijał ludzi w moim miasteczku!

— Ale już nie będzie. Szeryf też wróci do zdrowia, jeśli nie zapomnisz podać mu antidotum.

— I co ja mam teraz spać spokojnie?!

— Wiem, że to dla ciebie szok, ale musisz zaakceptować to, że w ciemności może czaić się coś, o istnieniu czego nie wiedziałeś i nauczyć się z tym radzić. W przeciwnym razie oszalejesz. Sam przez to przechodziłem, kiedy byłem młody, więc potrafię sobie wyobrazić, jak ciężkie to będzie, ale tak już w życiu bywa.

— Skoro przez to przeszedłeś, to może mi powiesz, jak się z tym uporałeś?

— Nie ma jedynej słusznej metody. To sprawa indywidualna. Każdy człowiek jest inny i inaczej radzi sobie z taką wiedzą albo nie radzi sobie w ogóle i ląduje w psychiatryku. No ale skoro już o tym wiesz, to może masz jakieś pytania? Tylko nie za dużo, bo niedługo muszę stąd wyjechać — powiedział Wiktor, wstając z łóżka. Podszedł do okna, stając tak, że Brian widział tylko jego profil.

— Jakie jeszcze stwory są prawdziwe? — Policjant chciał wiedzieć jakich innych niebezpieczeństw może się spodziewać w przyszłości.

— Naprawdę to cię najbardziej interesuje? Nie obchodzą cię ostatnie wydarzania? Skoro nie to możemy porozmawiać o tym, jakie jeszcze stwory czają się w ciemnościach. Jednak wydaje mi się, że ta wiedza na niewiele ci się przyda.

— Interesuje mnie to, co się działo na bagnach, ale chyba mam prawo wiedzieć też i o innych stworzeniach prawda? Muszę być jakoś na to przygotowany.

— Słuchaj, po pierwsze nie masz żadnego prawa. Po drugie ja nie mam czasu tego tłumaczyć. Po trzecie i tak niewiele byś zrozumiał, a jeszcze mniej zapamiętał. Nie przerywaj — powiedział, widząc, jak Brian otwiera usta, żeby zaprotestować. — A po czwarte im mniej wiesz o tym świecie, tym mniej on zagraża tobie.

— Jak wiedza może mi zagrażać?

— Ghul to tylko zwierzę, które działa instynktownie. Fakt ten był trochę inny niż wszystkie, ale w jakbyś to nazwał nienaturalnym świecie, żyją istoty dużo inteligentniejsze niż on, a przez to dużo groźniejsze. Więc im mniej o nich wiesz, tym jesteś bezpieczniejszy. Nigdy nie będziesz jakimś pieprzonym łowcą. Jeśli myślisz, że będziesz się bawił w Van Helsinga i biegał z kuszą po lesie, to się mylisz. Prawdopodobnie już nigdy nie spotkasz żadnego nadprzyrodzonego stwora. Skończmy ten temat, bo tylko marnujemy mój czas, którego i tak miałem niewiele. Masz ostatnie pytanie i uciekam — powiedział, patrząc na zegar wiszący na ścianie.

— Nie możesz teraz wyjść. Mam jeszcze dużo pytań, na które musisz mi odpowiedzieć! — Był oburzony tym, że po tak drastycznych wydarzeniach Polak tak po prostu musi wyjeżdżać. Chociaż wcześniej nigdzie mu się nie spieszyło i siedział na tyłku, nic nie robiąc. — Dlaczego musisz tak pilnie wyjeżdżać?

— Nic nie muszę. Mogłem sobie wyjechać w nocy, zostawiając szeryfa na śmierć a ciebie samemu sobie. Jednak postanowiłem okazać wam trochę wsparcia, a wyjeżdżam, bo nie mam tutaj nic więcej do roboty. Tylko bym się nudził. Jeżeli to było twoje ostatnie pytanie, to do widzenia. — Wiktor zarzucił torbę na ramię i skierował się ku drzwiom. Policjant zawołał:

— Poczekaj, powiedz mi, jak pokonałeś tego ghula, skoro nawet kilka pocisków nie wyrządziło mu większej krzywdy?

— Zabiłem go toporem, przecież widziałeś. A dlaczego pistolet nie wyrządził mu większej krzywdy? Nie wiem, dlaczego tak jest, więc nie potrafię tego wytłumaczyć. Tak to funkcjonuje, że często trzeba podejść blisko nich. Tak blisko, żeby miały szansę cię zabić, albo użyć jakiejś sprytnej sztuczki. No, chyba że masz naprawdę dużą spluwę, to pewnie da radę, ale ja nigdy tego nie sprawdziłem. — Kończąc, uśmiechnął się szeroko i serdecznie, na co Brianowi jeszcze jedno pytanie przyszło do głowy.

— No właśnie ten podmuch wiatru, który cisnął go o drzewo to ty? Ty to zrobiłeś? Jak to możliwe?

— Mówiłem, sztuczki. Bywaj.

— Poczekaj, dlaczego nie mogłem przy tobie myśleć racjonalnie? Dlaczego chodziłem taki wkurzony?

— Nie wiem, może miałeś jakieś osobiste problemy — powiedział. Mrugnął do niego i uśmiechnął się szeroko. Wyszedł z pokoju, nie oglądając się, zostawiając Briana osłupiałego, ale też dziwnie spokojnego. Jakby zdarzenia zeszłej nocy nie były przerażającym horrorem, tylko ciekawą, choć niebezpieczną przygodą.

Kilka tygodni po tych wydarzeniach ludzie przestali tak ochoczo plotkować o znalezionych ciałach. Po FBI nie było już śladu. Szeryf po wyjściu ze szpitala nie powrócił do służby, tylko odszedł na zasłużoną emeryturę. Spędzał całe dnie w barze, rozmawiając ze znajomymi. Nie wiedząc, do końca jak to się stało, że ze stanu krytycznego zdążył w tak szybki sposób stanąć na nogi. Po ataku zostały tylko blizny i mgliste wspomnienia. Nowy szeryf Tom umorzył śledztwo w sprawie śmierci myśliwych. Uznał, że była to robota pumy, którą zastrzelił jego zastępca Brian. Na jego właśnie prośbę nikt nie wspominał Polaka, który uciekł z celi i od tamtej pory nikt go nie widział.

Wilcza krew

Noc była spokojna i cicha. Nic nie mąciło tego stanu, nawet potężna postać sunąca między drzewami. Mężczyzna szedł powoli, mocno pochylony nad ziemią. Co kilkanaście metrów zatrzymywał się, by uklęknąć bądź przyjrzeć się jakiemuś drzewu. Czarne włosy opadały mu na twarz i spływały na szerokie barki, zlewając się z czernią stroju. Wiktor wiedział, że jego cel jest już niedaleko. Przystanął i mruknął pod nosem:

— Zuru Esu Intreaga. — Wyciszył niewielką przestrzeń wokół siebie. Istota, którą gonił, mogłaby go usłyszeć z dużej odległości. Zaklęcia usuwające zapach rzucił już wcześniej. Musiał być teraz ostrożny. Przeszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów, docierając na skraj polany.

Krąg między drzewami był jasno oświetlony przez księżyc i gwiazdy, ale to nie było mu potrzebne. Dzięki magi oczy doskonale dostosowywały się do każdej ilości światła. Widział w ciemnościach, a mimo to mógł patrzeć bezpośrednio na słońce bez ryzyka utraty wzroku. Niestety to, co znajdowało się po przeciwległej stronie polany, widziało równie dobrze.

Długi wilczy pysk pochylony był nad ziemią, jakby szukał jakiegoś zapachu. Silne umięśnione łapy rozstawił szeroko gotów w każdej chwili zerwać się do biegu. Całe ciało miał porośnięte gęstą brązową sierścią. Wilkołak, który zatracił ludzkie cechy stając się bezpowrotnie bezmyślnym drapieżnikiem. Wiktor gonił go już przez trzy stany. Zaczęło się w Pensylwanii, gdzie zamordował małą dziewczynkę, potem dalej na południowy zachód ofiarami byli trzej mężczyźni. Kiedy przekroczył granicę z Wirginią zachodnią, zabił dwie rodziny podczas snu. Niestety bardzo szybko zmieniał miejsca polowania, więc mag nie mógł go dopaść. Mimo to cały czas deptał mu po piętach. Teraz byli już w Wirginii niedaleko granicy z jej zachodnią siostrą. Wreszcie po kilku tygodniach był już blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Nie mógł teraz tego wszystkiego popsuć przez nieostrożność.

Zaczął iść powoli, okrążając polanę, żeby zbliżyć się jak najbardziej do przeciwnika, wykorzystując osłonę drzew. Krok po kroku podchodził coraz bliżej. Teraz czuł już ciężki piżmowy zapach stwora. Długie szpony orały bezlitośnie ziemię, kiedy chciał dostać się bliżej zapachu, który wcześniej wyczuł. Będąc wystarczająco blisko, żeby zaatakować, poprawił długie stalowe rękawice, sięgające mu niemal do łokci i zakończone długimi srebrnymi ostrzami w kształcie półksiężyców okalającymi mu dłonie.

Ugiął kolana i wyskoczył spomiędzy drzew jak na sprężynie, pokonując ostatnie trzy metry dzielące go od celu. Wilkołak nie zdążył nawet odwrócić pyska, kiedy ostrza bezlitośnie wbiły mu się w plecy pod żebra. Siła ciosu przewróciła stukilogramowe zwierzę.

Zawył boleśnie i ogłuszająco. Wiktor, który przewrócił się na niego, wyciągnął jedno z ostrzy i uderzył ponownie tym razem w kark. Potem powtórzył cios jeszcze kilka razy, dopóki ciało nie przestało wierzgać. Wstał i zaczął wycierać ostrza, gdy usłyszał za sobą warczenie. Odwrócił się i zobaczył niemal identycznego wilkołaka jak ten, który leżał martwy.

— Oru Toppu! — krzyknął, wskazując na niego dłonią. Podmuch wiatru odrzucił go kilka metrów w tył. Kiedy przeciwnik dźwigał się ciężko na łapy, mężczyzna przyjął postawę do obrony i zaczął okrążać go od lewej strony. Wilkołak otrząsnął się, podkurczył łapy i skoczył. Przygotowany na to mag zasłonił się przedramieniem, pozwalając, żeby potężne szczęki zacisnęły się na metalu. Rękawica spełniła swoje zadanie i zatrzymała zęby bestii. Pazury uderzyły w stalową kamizelkę ukrytą pod kurtką, wbijając się nieznacznie. Mężczyzna zrobił zamach wolną ręką i uderzył z całej siły w brzuch bestii, zadając paskudną ranę. Stwór odskoczył od niego, pozostawiając na ziemi kałużę krwi. Upadł kilka kroków dalej. Próbował podźwignąć się niezdarnie. Podszedł do niego, chcąc to wszystko zakończyć. Wtedy zza drzew niespodziewanie wyskoczył kolejny wilkołak. Ten był szary i nieco większy. Uderzył swoim ciężarem w stojącego wroga. Wiktor stracił na chwilę równowagę, dzięki czemu uniknął rozwartej paszczy nowego przeciwnika. Podniósł się natychmiast, wściekły na to, że dał się podejść. Uniósł dłoń i wrzasnął:

— Oru Toppu! — Niewidzialna siła uniosła włochate cielsko i cisnęła nim między korony drzew. Mniejszy wilkołak, wykorzystując szansę, uniósł się ponownie na łapy i ciął zdradliwie po udach. Ból rozszedł się natychmiast po całym ciele. Rana nie była głęboka. Okręcił się na pięcie i z rozmachem kopnął podkutym butem w pysk natrętnej bestii. W powietrzu zalśnił jeden z kłów, odlatując dalej w trawę. Niestety walka na dwóch frontach ma tę wadę, że nie można dobić jednego przeciwnika, bo drugi już myśli jakby tu urwać ci głowę. Ten raz nie był wyjątkiem. Na polanę znów wskoczył szary wilk, nieznany atak wyraźnie go rozwścieczył. Podbiegł szybko i ugryzł Wiktora w przedramię. Ten chcąc powtórzyć cios, jaki zadał wcześniej, poczuł, że szponiasta łapa zacisnęła się na jego drugiej ręce, unieruchamiając ją. Szarpnął, ale łapa trzymała mocno jak imadło.

— Shokku Ujo. — Ładunek elektryczny przeskakujący z jednej rękawicy do drugiej przeszył ciało stwora, który wyprężył się natychmiast jak struna i opadł na ziemię. Mag rozejrzał się po polanie, chcąc ocenić wynik swojej pracy i zaklął głośno. Brązowego wilkołaka nie było.

— Teraz będę musiał ganiać za nim po lesie. — Postanowił, że najpierw należy zająć się zdrowszym osobnikiem. Podszedł do oszołomionej bestii. Wyciągnął długi zakrzywiony nóż i już chciał przebić jej serce, kiedy usłyszał za sobą głuchy warkot. — Teraz przyszedłeś? — rzucił poirytowany i odwrócił się do tyłu. Patrzył w żółte, dzikie ślepia wilkołaka o lśniącej czarnej sierści. Z pyska zwisały mu pasma śliny, opadające na ziemię. Zza niego wyłoniła się mniejsza brązowa postać. — I przyprowadziłeś kolegę. — Nie zastanawiając się nad tym, skąd się wzięło tutaj tyle wilkołaków, powiedział:

— Te Si Kaminari. — Wskazał palcem na tego większego, wystrzeliła z niego błyskawica. Huk rozdarł powietrze. Czarny basior odskoczył, odsłaniając pień drzewa, który rozszczepił się i zaczął płonąć, zalewając polanę pomarańczowym blaskiem. Skoczył na Wiktora. Polak zrobił unik, szczęki przeciwnika minęły go o centymetry. Niestety w chwili lądowania stracił równowagę, co wykorzystał szary wilkołak, rzucając się na niego.

Upadli.

Mężczyzna, używając impetu bestii, zaczął się z nią obracać. Nie mógł pozwolić sobie na pozostanie w bezruchu. Walka nawet z jednym wilkołakiem jest trudna, a co dopiero z trzema. W momencie, kiedy ludzko-zwierzęca kula traciła prędkość, Wiktor wydyszał:

— Oru Toppu. — Uderzenie wiatru przygwoździło wroga do ziemi, mężczyznę natomiast wyrzuciło w powietrze. Upadł, ale szybko poderwał się na nogi. W porę, żeby zobaczyć, jak czarna masa leci w jego stronę. Rzucił się w bok. Kolejny raz uniknął zębów, ale tym razem nie miał tyle szczęścia. Bestia w locie wyciągnęła łapę i zahaczyła o jego bark. Poczuł ogromny ból, kiedy wbite w ciało pazury szarpnęły go do tyłu. Potoczył się po ziemi.

Nie mógł walczyć z potwornym bólem, który przeszywał ciało. Użył więc techniki, której nauczył go jego mistrz. Polegała ona na sięgnięciu do umysłu i zepchnięciu bólu w miejsce, które mógł odgrodzić od reszty. Była to chwilowa ulga. W tym momencie nic nie czuł, jednak kiedyś będzie musiał go wypuścić, a im dłużej będzie zamknięty, tym stanie się silniejszy. Ręka też nie powróci w cudowny sposób do pełnej sprawności, ale umysł nie będzie przyćmiewany przez ból.

Spojrzał na swoje lewe ramię. Stracił część ścięgien i mięśni. Nie wyglądało to zbyt dobrze, ale teraz i tak nic z tym nie zrobi. Rozejrzał się dookoła. Dwa mniejsze wilkołaki próbowały go okrążyć, a największy z nich szedł prosto na niego. Nie miał szans z nimi wygrać. Została mu tylko jedna możliwość, wycofanie się. Dopóki jego nogi były w miarę sprawne, miał szanse, tylko musi to zrobić rozsądnie. Jeżeli zacznie po prostu uciekać, dogonią go i rozszarpią. Wiedział, że brązowy jest najbardziej osłabiony, więc się go nie obawiał. Szary też był poturbowany i na pewno oszołomiony po ostatnim zaklęciu. Czarny był największy i w pełni sił. Oczywiste było, że to go musi zaatakować.

Ruszył biegiem, nie zważając na rosnący ból w udach. Kiedy był pięć metrów od wilka, krzyknął:

— Te Si Kaminari! — Ten już szykował się do skoku, więc nie miał jak uniknąć pioruna, w którego siłę Wiktor włożył więcej mocy niż w inne zaklęcia użyte tej nocy razem wzięte.

Nie musiał nawet omijać truchła, ponieważ nic z niego nie zostało. Ziemia zapaliła się od żaru płynącego z zaklęcia. Wiedział, że błysk i huk zdezorientują pozostałe bestie. On sam miał już na sobie odpowiednie czary chroniące oczy, a mimo to silnie odczuł ten błysk. Jednak nic nie ochroniło go przed hukiem. Bębenki chyba mu popękały, jednak mimo to nie zatrzymywał się, tylko biegł przed siebie. Nie mógł sobie pozwolić na postój. Nie był pewien czy mimo wszystkich rzuconych zaklęć nie wpadną na jego trop, kiedy szok już minie. Zużył zbyt dużo mocy, nie miał już sił na jeszcze jedną walkę. Niestety na polanie dał się zaskoczyć. Gdyby wiedział, że przyjdzie mu walczyć z aż czterema osobnikami, nie bawiłby się tak bardzo z drugim i trzecim. Podczas walki z tak wieloma szybkimi przeciwnikami ciężko rzucać silne zaklęcia bez odpowiedniego przygotowania. To ostatnie było tego dowodem. Nie przygotował się i stracił kontrolę nad siłą, co spowodowało zbyt dużą utratę mocy.

Był wyczerpany, ranny i stracił dużo krwi. Nie spodziewał się, że uda tak obficie krwawią. Gdyby nie był tak zmęczony, mógłby zatrzymać krwawienie. Co prawda nie był zbyt dobry w magi leczącej, ale to mógłby zrobić bez większych trudności. Teraz nawet nie próbował. Jedynym ratunkiem dla niego było znalezienie kogoś, kto mu pomoże.

Lasy Wirginii nie były gęsto zaludnione, ale był mniej więcej zorientowany w terenie, więc wiedział, w którym kierunku szukać ludzi.

Po kilkunastu długich minutach zobaczył między drzewami jakieś światło. Dom. Ruszył w jego kierunku. Nogi ledwo odrywały się od ziemi. Bardziej nimi powłóczył, niż stawiał kroki.

Jeszcze sto metrów i zapuka do drzwi.

Jeszcze pięćdziesiąt, nagle poczuł okropny ból w ramieniu, ale nie miał siły krzyknąć. Ból powrócił, ponieważ nie był w stanie utrzymywać go w zamknięciu. Był silniejszy niż pierwotnie. Wiktor osunął się na kolana, nie mogąc już wykrzesać więcej siły ze zmęczonego i poranionego ciała.

Zaczął osuwać się w ciemność zaledwie kilkadziesiąt metrów od upragnionej pomocy. Przewrócił się na twarz, wydając cichy jęk, nie do usłyszenia przez grube drewniane drzwi.

Zamknął oczy, poddając się zmęczeniu. Zemdlał.

— Jessica zostaw go, idź do siebie. — Były to pierwsze słowa, jakie usłyszał. Nie wiedział, gdzie jest ani do kogo należy głos poza tym, że był męski. Nie wiedział, jak się tu znalazł, ale było mu przyjemnie pomimo rwącego bólu w lewym ramieniu i udach. Głowa mu pękała. Leżał w dużym, twardym łóżku. Jednak człowiek, który powinien już nie żyć, nie ma prawa narzekać na takie drobne niedogodności. Otworzył lekko powieki i zobaczył, że jest jasno. Spróbował podnieść głowę i się rozejrzeć, niestety był zbyt słaby, żeby to zrobić. Zamknął oczy i zasnął.

Kiedy obudził się ponownie, również był dzień. Ból nie był już tak silny, ale mimo to odczuwalny. Usłyszał jakieś szuranie obok siebie. Spojrzał w bok i zobaczył małą dziewczynkę. Mogła mieć osiem może dziesięć lat. Była drobna, długie jasne włosy sięgały niemal do pasa. Spojrzała na Wiktora błękitnymi oczami.

— Cześć, jak masz na imię? — zapytał, uśmiechając się do niej. Dziewczynka przypatrywała mu się dłuższą chwilę.

— Jessica, a ty?

— Wiktor, gdzie są twoi rodzice?

— Na zewnątrz, co ci się stało?

— W lesie napadły mnie wilki.

— Nie mogłeś ich odpędzić? Mój tata by je przepędził. — Polak uśmiechnął się szeroko. Pamiętał jaką wiarę pokładają dzieci, jeśli chodzi o rodziców.

— Mogłabyś go zawołać?

— Nie mogę, tata nie lubi, jak mu przerywam pracę.

— Jessica zostaw go w spokoju. — Do pokoju wszedł średniego wzrostu, mocno zbudowany mężczyzna o krótkich ciemnych włosach i kilkudniowym zaroście. Wiktor przypatrywał mu się chwilę, szukając w pamięci, skąd zna tę twarz.

— Peter? Peter Davies? — Szybko usiadł na łóżku gotów do walki. Ból przyćmił inne zmysły, ale zignorował go.

— Spokojnie, to nie moja sprawka — powiedział i wskazał na zabandażowane ramię. Wiktor zawstydził się swojej przesadzonej reakcji, przecież znał tego mężczyznę i nie przypuszczał, że mógłby go zaatakować. — Jessica idź pomóc mamie.

— Tato, ale…

— Natychmiast. — Dziewczynka patrzyła chwilę wyzywająco na ojca, po czym spuściła głowę i wyszła bez słowa. — Dzieci — mruknął i usiadł na krześle obok łóżka. — Opowiedz mi, co się stało. Po twojej reakcji widzę, że to jakiś wilkołak.

— Nawet cztery. Jakiś kilometr stąd w lesie na polanie. — Uspokojony znów opadł na poduszkę.

— Cztery? Jak udało ci się uciec? — Peter nerwowo poskrobał się dłonią po zaroście. — Wiesz, skąd się tu wzięły? — Wstał i podszedł do okna.

— Zabiłem dwa, ale jak widzisz i tak mocno mnie poharatały. — Musnął lekko palcami zabandażowane ramię. — W Pensylwanii natrafiłem na trop jednego zdziczałego wilkołaka. Wiesz takiego, który już nie wraca do ludzkiej postaci. On doprowadził mnie aż tutaj. Myślałem, że jest tylko jeden, ale najwidoczniej był częścią watahy. — Gospodarz domu odwrócił się do niego, a po twarzy przebiegł mu cień. W oczach zagościł strach.

— Przecież to niemożliwe.

— Jak niemożliwe? Z jednym dałbym sobie radę, ale tych było kilka. Wiem na tyle dużo o waszej rasie, żeby wiedzieć, że łączycie się w grupy. No może oprócz takich jak ty. Chociaż widzę, że i ty się ustatkowałeś — powiedział z uśmieszkiem. Pomimo niedawnej porażki i ran, jakie odniósł, humor mu dopisywał. Martwił się tylko lewą ręką, w której prawie całkowicie stracił władzę.

— Gówno wiesz. — Twarz znajomego pozostawała poważna. — My wilkołaki owszem łączymy się w watahy, klany, rody, ale te dzikie mają z nami niewiele wspólnego poza wyglądem, a i to nie do końca. Najważniejszą różnicą jest to, że zawsze polują samotnie. Osiedlają się na danym terenie i robią z niego swoje terytorium łowieckie, więc to, że wędrował tutaj z tak daleka, jest niemożliwe. Normalne wilki tworzą watahy, żeby razem polować i się rozmnażać. Jednak dziki wilkołak jest tak potężny, że nie potrzebuje pomocy. Kolejny osobnik na tym samym terenie jest po prostu rywalem w walce o pożywienie. Jeśli chodzi o to drugie to z chwilą, w której porzuca człowieczeństwo, traci możliwość do prokreacji. Różnice między płciami się zacierają i stają się całkowicie sterylne. Nie jest możliwe, żebyś napotkał taką grupę ani żeby jeden osobnik wędrował tak daleko. Chyba że…

— To lykantropy. — Dokończył Wiktor. Waga tej informacji spadła na niego jak cios. Co to mogło oznaczać? Wiedział, że wiele wilków chce polować na ludzi, ale na razie nie mogą tego robić, a przynajmniej legalnie. Za zabicie człowieka czekały ich bardzo poważne konsekwencje ze strony rodziny królewskiej. Być może trzeba będzie kogoś zawiadomić? Tylko nie wiedział kogo. Powinien udać się do Rady, ale w jego sytuacji jest to niemożliwe. Do króla ani królowej wilkołaków go nie dopuszczą. Nawet nie miał pojęcia gdzie ich szukać. Nie mógłby tak po prostu podejść do wilkołaka i się go zapytać. — Muszę chwilę odpocząć — powiedział i zamknął oczy.

— Nie ma sprawy. Jakby co to zawołaj, ktoś zawsze będzie w pobliżu.

— Dziękuję. Jeszcze jedno, gdzie są moje rzeczy?

— Spokojnie są bezpieczne, nie ucierpiały w walce.

— Możesz mi je przynieść?

— Pewnie, ale po co?

— Wolę mieć je w pobliżu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 31.38