Wstęp
Półtora roku przepracowałem w Oddziale Obrony Cywilnej w OHP z dorosłymi ludźmi, z których prawie połowa została wcielona z poboru do odbycia obowiązkowej, dwuletniej służby już z wyrokami karnymi na karku; wielu po pobycie w więzieniach. Nawyków nie zmienili — alkohol, kobiety, ucieczki, bójki dla wielu z nich były sensem istnienia na naszym „padole łez”, tak w ich światku cywilnym, jak i w oddziale. To była twarda nauka życia dla mnie.
Kiedy w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku oddział ten przeniesiono do Torunia, przeszedłem do pracy w młodzieżowym, stacjonarnym hufcu OHP. Po krótkim czasie dołączył jeszcze do nas Huber, z którym wspólnie pracowałem w OOC. To był nowy etap, nowe doświadczenie, tym razem w kontaktach ze zwykłymi chłopcami, a później i dziewczętami. Część z nich również miała już różnorakie doświadczenia życiowe i obciążenia, tak własne, jak i rodzinne.
Mogłem się jednak, w odróżnieniu od junaków w OOC, skupić bardziej na pracy wychowawczej, a nie tylko na utrzymaniu w karbach podległych mi ludzi. Wystąpiły inne problemy, ale nie znaczyło to, że łatwiejsze. Po prostu — inne. Czas więc otworzyć kolejne karty wspomnień…
Część I. W NIEBIESKIM MUNDURKU
Rozdział I. Ślubowanie
Zmiana mojego stanowiska pracy odbyła się właściwie bezboleśnie. Dalej podlegałem komendzie wojewódzkiej OHP w Toruniu, gdzie prawie całe ich szefostwo składało się z żołnierzy zawodowych. W nazwie mojej funkcji zmienił się tylko ostatni człon — zamiast „zastępca komendanta oddziału” byłem teraz „zastępcą komendanta hufca”. Nawet budynku i pokoju służbowego nie zmieniłem, gdyż młodzieżowy, stacjonarny hufiec został przekwaterowany do internatu po junakach OOC.
Kadrę hufca, w tym komendanta Andrzeja Dudzińskiego, dobrze znałem, z widzenia rozpoznawałem również część chłopców. Jedynie zamiast „junak” nosili miano „uczestnik”, a ich mundurki były w kolorze niebieskim. Odtąd nosiłem mundur w tym samym kolorze.
Chłopcy, przyjmowani od wieku 15 lat, mieli roczne lub dwuletnie opóźnienie w nauce. Kończyli u nas ośmioletnią szkołę podstawową w Podstawowym Studium Zawodowym, uczęszczając do niej trzy razy w tygodniu w Zespole Szkół Budowlanych. Później mogli kontynuować naukę w Zasadniczej Szkole Zawodowej lub na kursach zawodowych.
Budynek szkolny znajdował się tylko kwadrans pieszej drogi od naszego internatu, co było też udogodnieniem dla kadry wychowawczej hufca. Chłopcy pozostałe dwa dni w tygodniu pracowali w Przedsiębiorstwie Budownictwa Komunalnego, które było właścicielem internatu — w nim uczyli się praktyki, po dwóch latach zostając „pracownikiem przyuczonym” albo w pełni kwalifikowanym robotnikiem po ukończeniu ZSZ lub kursu zawodowego i zdaniu egzaminu praktycznego.
Dla wielu chłopców hufiec był życiową szansą, umożliwiając zdobycie konkretnego fachu. Kto go ukończył, nie miał problemu ze znalezieniem pracy. Większość z nich nie była bardzo lotna w nauce, ale w pracy praktycznej nabywali przydatnych umiejętności.
Nie miałem problemów z przystosowaniem do kontaktów z młodzieżą. Dużo mniej też pojawiało się spraw dyscyplinarnych; większą uwagę skupiałem więc na problemach wychowawczych i przypilnowaniu uczestników w szkolnej nauce. Właśnie nauka była przysłowiową orką na ugorze. Tak dla chłopców, jak i dla kadry. W regulaminie dnia było przewidziane półtorej godziny na popołudniową naukę własną, ale dwóch wychowawców, którzy w tym czasie pełnili dyżur, nie mieli możliwości na właściwe jej przypilnowanie — w hufcu było ponad 140 uczestników rozlokowanych w dwu- i trzyosobowych pokoikach na dwóch kondygnacjach budynku. Członek kadry sprawdzał i pomagał chłopcom w jednej salce, a w tym czasie w innych zeszyty i podręczniki były tylko rozłożone na stoliku. „Rozłożone i otwarte” nie oznaczało, że używane. W momencie wejścia wychowawcy i jego kilkuminutowego pobytu rozpoczynała się nauka, ponownie przerywana z chwilą jego wyjścia z pokoiku. Nie była to jednak całkiem „syzyfowa praca”, gdyż te szczątkowe a w porywach nawet minimalnie nabywane wiadomości przez chwilę nauki, w obecności członka kadry, czasem przynosiły efekt. Pożądany efekt w postaci otrzymania pozytywnej oceny w szkole. W większości była to ocena na najniższym dopuszczalnym poziomie powyżej „niedostatecznie”, ale pozwalała na przepuszczanie delikwenta z semestru na semestr. To już był sukces.
Regulamin, jak w każdym hufcu, przewidywał także „wyróżnienia i kary”. Również, jak w każdej zorganizowanej grupie zakwaterowanej w internacie, ujawniały się osobniki na których formalne kary nie robiły wrażenia; niektórzy stawali się nawet ich kolekcjonerami. Wtedy pojawiały się kary nieformalne, niezapisywane. Stosowaliśmy je, gdyż przynosiły one jednak czasem pożądany, pozytywny skutek. Taką karą, chociaż w zamyśle kierownictwa Komendy Głównej OHP w Warszawie powinna być wyróżnieniem, było nakazanie niesfornemu uczestnikowi chodzenie przez tydzień do szkoły w ohapowskim mundurku. Nie wiadomo z jakiego powodu, ale uczestnicy wykazywali wyjątkową niechęć do paradowania w tych niebieskich uniformach poza hufcem. Przecież powinni być dumni, że otrzymali pozwolenie na prezentowanie się w nich w publicznych miejscach!
Nas, kadrę, mniej interesowało filozoficzne rozważanie „dlaczego nie chcą być dumni”; bardziej obchodziła użyteczność tej metody. Skuteczna? Czasem przynosiła pożądany efekt, więc była stosowana. Oczywiście — tam, gdzie była akcja, znaczy nakazanie wyjścia do szkoły w mundurku, następowała bardzo często reakcja. Objawiała się ona w postaci prostych prób jej obejścia — „wyróżniony” młokos wcześniej wyrzucał przez okno, od tylnej strony internatu, torbę ze swoimi cywilnymi ciuchami. Wychodził frontowymi drzwiami w obowiązkowym uniformie, jeden z kolegów podbierał leżącą na podwórcu torbę i w parku miejskim po drugiej stronie ulicy następowała zamiana ubrań. Przy powrocie ze szkoły uczestnik przeprowadzał operację w odwrotnej kolejności i wchodził do internatu ponownie w mundurku.
Takie prostackie próby obejścia wyróżnienia i godnego reprezentowania instytucji OHP w miejscu publicznym spowodowały kontrreakcję ze strony kadry — jeden z wychowawców szedł do szkoły razem z umundurowanym uczestnikiem i pozostałymi chłopcami z jego klasy. Tam przy okazji popilnował porządku, spisał oceny, porozmawiał z nauczycielami. W ten sposób piekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Skutkiem stosowania tej nieformalnej i nieprzewidzianej w regulaminie a dość skutecznej metody było uspokojenie się na dłuższy czas danego uczestnika, a często nawet poprawienie ocen. Pewnie wynikało to ze skromności, pozytywnych charakterów, a może i wstydliwości, wyniesionej przez młodzież OHP jeszcze z domów rodzinnych — nie chcieli tak bardzo wyróżniać się w tłumie obcych ludzi swoimi mundurami uważając, że „jeszcze nie jesteśmy w pełni godni do reprezentowania całej społeczności ohapowskiej”. My jednak, kadra, uważaliśmy, że wyrośli już z krótkich spodenek; są u nas na tyle odpowiedzialni i świadomi swoich obowiązków, iż możemy ich w ten sposób wyróżniać. Zwłaszcza że jednocześnie piekliśmy tę nieformalną pieczeń.
* * *
Po pierwszych kilku miesiącach pracy na nowym stanowisku nastąpiło kolejne zderzenie między starymi przyzwyczajeniami wojskowego szefostwa z komendy wojewódzkiej a fizycznymi i intelektualnymi możliwościami naszych uczestników.
W początkach zimy komendanci plutonów zaczęli popołudniami prowadzić szkolenie z musztry. „Z musztry” to zbyt poważne słowo. Właściwsze byłoby „z przygotowania, w trudzie i znoju, do przemarszu hufca po ślubowaniu młodego rocznika uczestników”. Określenie dużo dłuższe, ale prawdziwsze.
Jako zastępca komendanta hufca obserwowałem czasem udrękę wychowawców z nowymi chłopcami. Nie ze wszystkimi, ale wystarczyło takich dwóch-trzech w plutonie, którzy nie potrafili iść równo ramię w ramię i noga w nogę z pozostałymi, aby od razu rzucali się w oczy przy próbach przemarszu.
— No, jajo zniosę, a tych dwóch nie nauczę. — Jarek, jeden z wychowawców, ciężko usiadł obok mnie na wersalce w dyżurce internatu. — Pięć razy próbowaliśmy przejść i za każdym razem nogi im się mylą…
— …a rękami machają jak skrzydłami wiatraka — dokończyłem. — Widziałem. Ale musisz ich nauczyć. Nie ma możliwości zwolnienia, muszą wziąć udział w ślubowaniu.
— Tak mamy co roku. — Zdjął czapkę i, zdenerwowany, rzucił ją na siedzenie. — A później opierdalantus z województwa, że nawet prostego marszu nie potrafimy nauczyć. Przyjedzie taki jeden z drugim, stanie na trybunie i później po ślubowaniu wydziwia.
— Opierdalantus z góry to dostaje komenda hufca, a nie wy, wychowawcy. My jesteśmy odgromnikami przed tymi piorunami — mimowolnie, podwójnie zrymowałem. — To znaczy, wpierw ja będę musiał wysłuchać i zebrać joby. Przywykłem. Mało miałem tego w oddziale OC? Podciągnij ich na tyle, aby niezbyt rzucali się w oczy. Schowamy ich w środku, chociaż z góry z trybuny i tak widać.
— A co ja robię? Krzyczę „lewa!” a ten rusza z prawej. Powiążę ich czy co?
— A właśnie, dobra myśl. — wypowiedziałem głośno to, co przemknęło mi przez głowę. — Może daj każdemu z tej dwójki kija do lewej ręki a drugi koniec niech trzyma z przodu jakiś bardziej gramotny. Lewe nogi powiąż im linką. — Zaśmiałem się i lekko klepnąłem Jarka w plecy. — Nieważna metoda, ważny cel. A może Janicha nie przyjedzie na ślubowanie.
— Oby. Spróbuję z kijami, ale czy to coś da?
— Spróbować nie zawadzi. Dobra, idę do siebie, mam papierkową robotę. Jak ja ją lubię, kurde…
„Janichą” nazywaliśmy zastępcę komendanta wojewódzkiego OHP, pułkownika Janiszewskiego. Był jednym z tych zawodowych żołnierzy, którzy nawyki i dryl z wieloletniej służby wojskowej przenieśli do młodzieżowego OHP. Oddelegowani do komendy głównej i komend wojewódzkich narzucali te zwyczaje i wymagania. W podległych im, zmilitaryzowanych oddziałach OC dla dorosłych, odbywających służbę z poboru — to było jeszcze zrozumiałe, ale w pracy z małolatami w ochotniczych, młodzieżowych hufcach przynosiło mierne efekty. Czasem odwrotne od oczekiwanych…
Niestety, zanosiło się na przyjazd Janichy. Zorientowałem się, kiedy odwiedził nas któregoś popołudnia w czasie ćwiczeń uczestników do ślubowania. Kiedy zobaczył maszerujących czterech młodzianków trzymających wspólnie dwa kije, nasrożył się i zwrócił do mnie:
— A co to jest?! Kije chcecie prezentować na ślubowaniu?
— Nie, panie pułkowniku — odparłem spokojnie. — Tych dwóch chłopaków z tyłu myli prawą stronę z lewą. Więc ci z przodu im pomagają, aby szli w nogę.
— Chcecie mi powiedzieć, komendancie, że oni nie wiedzą, która to lewa? Żarty was się trzymają?! To jest próba do ślubowania, a nie cyrk jakiś! Dajcie ich do mnie.
Wzruszyłem lekko ramionami. „Chce, to niech sam sprawdzi. Chyba że — przemknęło mi przez głowę — chłopacy już się trochę poduczyli trzymać krok. Wtedy będę miał znowu do wysłuchania”.
Wezwałem ich. Janicha stanął przed nimi, zlustrował wzrokiem od góry do dołu i polecił:
— Podnieście lewe ręce do góry.
Obaj podnieśli prawidłowo. Pułkownik spojrzał na mnie, skrzywił usta i pokiwał głową.
— Opuśćcie. — Ponaglił ich ruchem ręki w dół. — A teraz podnieście lewe nogi.
Również wykonali poprawnie polecenie. Janicha spojrzał ponownie na mnie i sarkastycznie zapytał:
— No i co, komendancie Brałkowski? Nie wiedzą, która to lewa, co? Co wy, jaja sobie robicie?! — podniósł głos o ton wyżej.
„Kurde, no to wtopa! — Poczułem, że będę musiał przełknąć gorzką pigułkę. — A jednak już się nauczyli. Cholera! Mieli kiedy. Ale…”. — Postanowiłem jeszcze ich sprawdzić.
— Dobrze — zwróciłem się do chłopców. — Na moją komendę zróbcie kilka kroków, jak na defiladzie. Uwaga, lewąą… marsz!
Jeden z uczestników ruszył lewą nogą, ale drugi prawą. Ten pierwszy to zauważył i próbował zmienić krok na nieprawidłowy; niestety jednocześnie drugi zrobił to samo, tylko w przeciwną stronę. Ręce im się całkiem pomyliły. Po ich trzech niezdarnych krokach wstrzymałem pokaz:
— Stój! Wystarczy. Panie pułkowniku — zwróciłem się do niego beznamiętnym głosem, chociaż w środku odczułem dużą satysfakcję — czy uczestnicy mogą już wrócić do ćwiczeń ze swoim plutonem? Niedługo kolacja.
Głęboko wciągnął powietrze, ścisnął usta, policzki mu nabrzmiały, chociaż nie sczerwieniały. Prawdopodobnie tylko dlatego, że był chudy i krew nie zdążyła napłynąć. Spojrzał na chłopców i podniósł ostrzegawczo palec w górę, ale… nagle zrezygnował.
— Niech idą. Niech jeszcze raz wszyscy przemaszerują.
Nie zakazał marszu z kijami, więc cały pluton przeszedł w miarę równo. To „w miarę” oznaczało pewnie ocenę bardzo niską w stosunku do oczekiwanej przez komendę wojewódzką, ale już wyższą niż negatywna. Jednak kije pomogły.
Na zakończenie inspekcji Janicha polecił stanąć wszystkim uczestnikom w dwuszeregu. Kiedy się tylko jako tako ustawili, zaczął wolno przechodzić lustrując niektórych wzrokiem. Nagle stanął i wskazał palcem na jednego z chłopców.
— Ty. Wyprostuj się.
To był uczestnik, który miał wrodzone, boczne skrzywienie w kręgach karku, tak zwaną „krzywą szyjkę” i dlatego głowę zawsze przechyloną w lewą stronę. Szybko podszedłem.
— Panie pułkowniku — cicho powiedziałem — on nie może…
— Jak to, nie może?! — przerwał mi głośno. — Jak on stoi!
Nie zdążyłem wyjaśnić, gdyż już chwycił dwoma rękoma za głowę chłopaka i wyprostował ją do pionu. Nieborak od razu wygiął się w pasie w prawo.
— On naprawdę nie może, ma skrzywienie kręgosłupa — szybko dopowiedziałem.
— Krzywe co? Aha. To trzeba było mi od razu powiedzieć!
Puścił chłopaka i na tym skończył się przegląd przygotowania hufca do ślubowania. Janicha sprawdził jeszcze porządek i czystość w kilku pokojach chłopców, po czym zakończył kontrolę. Pożegnał się ze mną dość ozięble. „Dość ozięble” to mało powiedziane. Wyraźnie odczułem, że nasza nić służbowej relacji znalazła się w niskich stanach temperatury, bliskich zeru w skali Celsjusza.
Nie polubiliśmy się. Bardziej on mnie nie polubił. Czułem podświadomie, że będzie czekał na okazję, abym to odczuł. Taki typ szefa cholernie nie lubi swoich wpadek w obecności podwładnego, jeżeli podwładny był nie tylko biernym obserwatorem, ale jeszcze czynnie udowodnił swoją rację. Zwłaszcza kiedy świadkowali takiemu wpadunkowi jeszcze inni, nawet jeżeli to byli zwykli, młodzi chłopcy.
Długo nie musiałem czekać…
* * *
W jedną ze styczniowych niedziel odbyło się ślubowanie uczestników nowego rocznika.
Tego samego dnia odbywały się w innym mieście kwalifikacje do telewizyjnego turnieju wiedzy „Wielka Gra”. Jednym z tematów była „II wojna światowa”, z której byłem bardzo dobrze obkuty po olimpiadzie wiedzy w ubiegłym roku, zajmując w niej III miejsce w Polsce na szczeblu centralnym. Widząc kalendarzowy zbieg tych dwóch wydarzeń w jednym dniu, przedzwoniłem do województwa z prośbą o zwolnienie mnie z uczestnictwa w hufcowym ślubowaniu. Sekretarka przełączyła rozmowę do Janichy. Wyłuszczyłem mu sprawę.
Kilka sekund milczał, nim mi zakomunikował:
— Panie komendancie, jak pan chce wychowywać młodzież w miłości do Polski i właściwego podejścia do oficjalnych uroczystości? Jak do udziału w nich, jeżeli sam pan przekłada swoją prywatną sprawę nad ślubowanie uczestników. Pańskich uczestników, którzy mają brać z pana przykład!
— Panie pułkowniku — próbowałem jeszcze argumentować — ale to też będzie reklama OHP, jeślibym zaszedł w Wielkiej Grze do etapu centralnego, pokazywanego w telewizji. Mógłbym nawet wystąpić w naszym mundurze. Naprawdę akurat jestem bardzo dobrze przygotowany. Na ślubowaniu i tak będzie pozostała kadra hufca i wielu innych.
— Jeślibym. To nie wiadomo, a ślubowanie jest pewne i obecność całej kadry obowiązkowa. — Chwilę zmilczał i dokończył: — Nie udzielam zgody. Zobaczymy, jak przemaszerują.
To była już wyraźna aluzja, że pamięta o zdarzeniu na próbie przemarszu mojego hufca i tylko czeka na potknięcie.
Nie pojechałem na eliminacje do teleturnieju. Ślubowanie młodego rocznika uczestników i ich defiladowy przemarsz przed kadrą, gośćmi z komendy wojewódzkiej oraz rodzicami chłopców odbyło się, na szczęście, bez wpadek.
Minęło kilkadziesiąt dni. W którąś z wiosennych niedziel oglądałem w telewizji finał tej „Wielkiej Gry”. W miarę zadawanych pytań uczestnikom ogarniało mnie coraz większe rozdrażnienie — na wszystkie znałem odpowiedzi. Kiedy usłyszałem ostatnie, najważniejsze pytanie, irytacja sięgnęła zenitu — też znałem odpowiedź!
Główna wygrana przemknęła mi koło nosa, a była to bardzo poważna kwota. Tak że jedynym poszkodowanym „przez ślubowanie”, jak się poniewczasie okazało, byłem ja.
Rozdział II. Trzy mamuśki „K”
W tych osiemdziesiątych latach XX wieku, podobnie jak chyba w każdym internacie, gdzie mieszkała ucząca się młodzież, naprzeciw dyżurki wychowawcy na korytarzu I piętra wisiały duże tablice z wynikami współzawodnictwa. Każdy z uczestników był tam wymieniony indywidualnie. Miesięczna frekwencja w szkole, stopnie, zachowanie, ocena praktycznej nauki pracy w przedsiębiorstwie, czystość w sali mieszkalnej, działalność w kołach zainteresowań, inne osiągnięcia, wyróżnienia lub kary — wszystko to było co miesiąc sumiennie podliczane i w kolumnach wypisywane na tablicach. Ostatnią pozycją była wyciągnięta „średnia wyniku za miesiąc”. Plansze były przykryte taflami szkła, żeby się nie kurzyły, a jednocześnie chroniły przed późniejszą poprawą wyników ze strony nieuprawnionych do tego osób. W naszym przypadku byli nimi sami uczestnicy. „Wierzyć, ale sprawdzać i pilnować” — ta zasada od wieków funkcjonowała we wszystkich społeczeństwach, od kiedy okazało się, że po wyjściu z Raju nie wszyscy ludzie zasługują na zaufanie i bezgraniczną wiarę w ich uczciwość. „Strzeżonego własna przezorność strzeże” — tę moją parafrazę znanego powiedzenia wcielałem w czyn co miesiąc po wpisaniu nowych wyników.
Jednego roku przyjęliśmy trzech chłopców mieszkających w tej samej wsi i to po sąsiedzku. Nie dość tego — mieli podobne nazwiska i imiona na tę samą literę — Jasiu Kot, Jurek Kania i Julek Kogut. Nie mieliśmy z nimi problemów; znali się, byli dobrymi kolegami od dzieciństwa i, oczywiście, zamieszkali u nas w jednym pokoju.
Natomiast ich mamusie — sąsiadki przez płot we wsi, też były zżyte, nawet aż za bardzo… co mogliśmy obserwować na początku każdego miesiąca. Przyjeżdżały wtedy razem do internatu, przywożone samochodem przez jednego z ojców. Tatuś zostawał na dole, natomiast „trzy mamuśki K”, jak je szybko nazwaliśmy, prawie biegiem wdrapywały się na piętro i pierwsze, co robiły, to stawały przed tablicą współzawodnictwa, pilnie wpatrując się w najnowsze osiągnięcia swoich pociech z minionego i podsumowanego już miesiąca.
Drzwi do mojego gabinetu były obok, ale w czasie pojawienia się mamusiek przeważnie opuszczałem pokój i wchodziłem do przeciwległej dyżurki, aby poprzeglądać dokumentację i omówić coś z wychowawcą. Chociaż każdego ranka to wykonywałem, ale nie zaszkodziło tego dnia powtórzyć… zwłaszcza że w dyżurce zawsze były otwarte drzwi, dające widok akurat na ścianę z tablicą. Nadchodząca akcja, której comiesięcznie się spodziewaliśmy i nigdy nie zawiedliśmy, rozpraszała rutynę codziennej pracy wychowawczej w internacie.
Mamuśki, kiedy tylko zapoznały się z wynikami, rozpoczynały między sobą tyradę. Tylko jedna z nich rozpromieniała wtedy swą twarz, często aż podpierając się pod boki:
— A widzicie! Ha! Mój Julek najlepszy! A wasi co, gorsi od mojego!
— Ee tam, te troszkę. — W kolejności odzywała się przeważnie matula drugiego w osiągnięciach. — Ale za to mój Jurek tu jest lepszy! — Wyciągniętym palcem wskazywała kolumnę, w której akurat jej synek dominował nad pozostałą dwójką. — O, widzisz? No i co?!
— Co, co? To tylko z jednego! Tu, tu patrz, widzisz?! — Tym razem wskazujący palec pierwszej kierował się na ostatnią kolumnę, gdzie wypisana była średnia ocena z miesiąca. — To jest ważne. Tamto to bele co.
— Ale w tym mój jest lepszy!
— Ale mój we wszystkim jest lepszy od twojego!
— Ale nie z tego. — Palce, jak prokuratorskie dowody winy, na zmianę dziobały w szybę tablicy. — Tu mój Jurek najlepszy!
Taka wymiana zdań czasem potrafiła się ciągnąć przez dobre kilka minut. „Najlepszy” nie oznaczało najwyższej oceny w hufcu czy choćby w plutonie ich synków. Mamusiek kompletnie nie interesowały inne wyniki; skupiały uwagę wyłącznie na wynikach swoich trzech pociech. „Najlepszy” oznaczał lepszego od pozostałej dwójki.
Trzecia z matek, której synek w danym miesiącu znalazł się dopiero na najniższym stopniu podium ich wioskowego, sąsiedzkiego współzawodnictwa, przeważnie mało udzielała się w dyskusji; za to jej mina nie świadczyła o przeżywanej satysfakcji. Przeciwnie, emocje aż nadto wykwitały na jej twarzy; emocje, które nie wróżyły nic dobrego dla potomka. „Tak mnie zawiódł! Najgorszy! Ja ostatnia!” — można było wyczytać jak z otwartej księgi.
Dalszy przebieg przyjazdu, właściwie wizytacji synków przez mamuśki, poznaliśmy już od ich pierwszego pojawienia się w internacie. Rodzicielka najsłabszego Jasia wchodziła do pokoiku, w którym mieszkali chłopcy, zamykając się w nim ze swoim potomkiem. Pozostała dwójka chłopców wzywana była przed tablicę; ci nie musieli aż tak bardzo obawiać się matczynych reakcji.
— Chodź, Juleczku, chodź. — Mamuśka najlepszego potrafiła przygarnąć i utulić w ramionach synka, chociaż już nie był kilkuletnim szkrabem, a piętnastoletnim podrostkiem. Fakt, że cała ich trójka nie imponowała wzrostem, ale wyróżniony z nich czasem stawiał lekki opór, bardziej pro forma, gdyż koledzy patrzą. — Widzisz, jak chcesz, to potrafisz. Nie możesz tak zawsze?! Postaraj się. Masz tutaj coś dobrego. — Wyciągała z torby domowe wiktuały i słodkości. Czasem dorzucała jeszcze kilka złotych: — Kup sobie, co chcesz.
Rodzicielka drugiego w osiągniętych wynikach nie była już tak czuła i wylewna w uczuciach, ale też nie grzmiała jak burza z piorunami. Bardziej przypominała chmurę, która mogła się rozejść, ale też i przybrać ciemniejszy, przedburzowy wygląd. Nie wiedzieliśmy wcześniej, w którą stronę sytuacja się rozwinie, chociaż z praktyki można było przewidzieć. Utrzymanie się na drugiej pozycji nie groziło zapowiedzią burzy, ale spadek z pierwszego na drugie kończył się różnie. Czasem tylko matczynym pouczeniem i lekką groźbą:
— No, jak to, Jureczku — tak miękko nazywała go przy ledwie utrzymaniu pozycji wicelidera w wewnętrznym współzawodnictwie przez syna — nie możesz się poprawić? Wiem, że możesz. Mamusia chce tego.
Przy spadku na drugie miejsce było już groźniej i bez zdrabniania imienia:
— No, co to jest? Co to jest?! — Palec rodzicielki stukał w wyniki dwóch ostatnich miesięcy. — Tu byłeś najlepszy, a teraz? Dlaczego, Jurek? Dlaczego się opuściłeś? Mów mi natychmiast!
Chmura przeważnie się rozchodziła, jeśli synek awansował z trzeciego na drugie miejsce w porównaniu z poprzednim miesiącem. Pewni błyskawicznego rozejścia się chmury byliśmy, kiedy potomek nagle wskakiwał z trzeciego aż na pierwszy stopień ich wioskowego podium. Wtedy twarz mamuśki jaśniała jak słońce w letnie południe, a pełne dumy spojrzenia kierowała nie tylko na sąsiadki, ale i na tych, którzy akurat byli w pobliżu.
Co się działo w tym czasie z chłopcem, który zajął trzecie, a więc jeszcze podiumowe miejsce, ale jednocześnie ostatnie we współzawodnictwie mamusiek — niezbyt wiedzieliśmy, gdyż rodzicielka miała prawo do kameralnej rozmowy z własnym potomkiem. Po to przecież również przyjeżdżała. Nieraz dochodził z pokoju bardzo podniesiony głos kobiecy, jednak przyjmowaliśmy to jako normalne, biologicznie umotywowane zjawisko; kobiety mają wyższy ton od niskiego tembru występującego u mężczyzn; dzięki temu łatwiej przenika przez ściany w budynku. Niezorientowanego osobnika mogło wprowadzić w błąd niby emocjonalne zabarwienie głosu i błędne przypuszczenie o nagłym zdenerwowaniu mamuśki. Jednak my, wychowawcy, zachowywaliśmy spokój wynikły z doświadczenia lat pracy z rodzicami — jedni mówili cicho, inni głośniej. Normalne zjawisko, przecież każdy człowiek jest inny i trzeba było uszanować zwyczaje panujące w rodzinach.
Dochodzące czasem dźwięki przypominające klaskanie też były proste do wytłumaczenia — nasi chłopcy w internacie chodzili w kapciach i klapkach, które wydawały taki odgłos na płytkach z PCV położonych na podłodze w pokojach. Jedynie zdarzające się przypadki gwałtownego wyskakiwania podrostka z pokoju i jego szybkiego zbiegania w dół po schodach mogłyby zdziwić kogoś obcego. Jednak znowu nie nas, kadrę wychowawczą — przyjmowaliśmy logicznie, że dowiedział się właśnie od mamuśki, iż to jego tatuś dzisiaj przyjechał samochodem i czeka przed budynkiem, więc chciał się szybko z nim przywitać. Bo cóż by innego?! Pewnie dlatego malowało mu się na twarzy widoczne wzburzenie. Czasem trzymał się za policzek, ale to też było zrozumiałe — dopiero rozpoczęliśmy ich uczyć dbałości o zęby, więc brak wyrobienia od dzieciństwa nawyku przestrzegania tej podstawowej higieny czasem kończył się bólem zęba, a taki ból objawia się nieraz w najbardziej nieodpowiednim momencie. Przykładowo — przy przyjeździe mamuśki.
Te sceny, mimo że powtarzane co miesiąc i przypominające dobrze znany, odtwarzany spektakl teatralny, nie nudziły nas jako widzów, gdyż aktorki i aktorzy za każdym razem zamieniali się rolami, a wypowiadane kwestie były naładowane prawdziwymi, a nie udawanymi emocjami. Do tego jako „naturszcziki” świetnie je odgrywali, co nie zawsze dobrze wychodzi nawet zawodowym aktorom.
Trwało to przez pierwsze pół roku, aż wreszcie chłopcy „poszli po rozum do głowy” — umówili się, zrobili grafik i… na zmianę kto inny z nich był pierwszy w tym współzawodnictwie. Unormowało to i ustabilizowało sytuację — w jednym miesiącu każdy z nich był chwalony przez swoją mamuśkę, w drugim przechodził emocjonalnie „stany średnie”, a trzeci miesiąc musiał jakoś przecierpieć. Trochę przypominało to w każdym kwartale zstępowanie z raju przez czyściec do piekła, aby już na początku następnego od razu móc wrócić do nieba. Co znane i spodziewane to już nie tak bolesne, jak nagłe i przypadkowe.
Na początku zdarzały się im jeszcze niedokładności w planowaniu działań i ich obliczaniu; wtedy my, kadra hufca, ulegaliśmy ich prośbom w osiągnięciu a zwłaszcza zapisaniu właściwych wyników. Później doszli do wprawy i już sami potrafili regulować swoje oceny w wewnętrznym, trójosobowym współzawodnictwie. Przy okazji poprawili oceny z matematyki w szkole, przynajmniej z umiejętności obliczania średniej z kilku wyników do drugiego miejsca po przecinku.
Przez całe dwa lata pobytu w hufcu tej trójki kolegów ich rodzicielki ani razu nie porównały osiągnięć swoich synów z innymi chłopcami. To było całkowicie poza ich zainteresowaniem. Rywalizacja dotyczyła wyłącznie zamkniętego, trzyosobowego kręgu sąsiadek ze wsi. Synek mógłby być we współzawodnictwie całego hufca nawet trzeci od końca, byleby pozostałych dwóch było za nim.
Rozdział III. Co to za mundury?
Raz lub dwa razy w miesiącu jeździliśmy całą kadrą na odprawy do komendy wojewódzkiej OHP w Toruniu. Niezbyt lubiliśmy te spędy, ale wezwanie przez przełożonych to mus. Na wyjazd obowiązkowo musieliśmy wbijać się w nasze wyjściowe, niebieskie mundurki. W hufcu też mieliśmy obowiązek je wkładać, ale w codziennej pracy przeważnie chodziliśmy w naszych, cywilnych ubraniach. Groziło to wpadką w przypadku niespodziewanej wizyty szefów z województwa; wliczaliśmy to jednak w koszty naszej sumiennej pracy przy wychowywaniu podległej nam młodzieży. W każdym zawodzie są sytuacje stresujące. Takich wpadek było na szczęście niewiele — przeważnie byliśmy wcześniej telefonicznie uprzedzani przez znajome koleżanki lub kolegów pracujących w komendzie w Toruniu. Utrzymywanie przez pracowników dobrych kontaktów między sobą czasem jest bardzo pomocne…
Pod koniec sierpnia 1987 roku wezwano nas do województwa na odprawę przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Trzeba było się wbić w organizacyjne, niebieskie, wyjściowe garniturki. Ponieważ odprawa była akurat połączona z dużą uroczystością, kadra mego hufca poprzyczepiała na lewej piersi nieliczne medale ohapowskie lub państwowe, jeżeli ktoś je posiadał.
Ten niewielki wybór nie dotyczył mnie. Dopiero niecały miesiąc temu wróciłem ze służbowego pobytu na Syberii, gdzie mnie wysłano jako komendanta wakacyjnego hufca pracy dla młodzieży szkół średnich. Mogłem więc do woli wybierać najładniejsze spośród całej garści odznaczeń i medali, którymi mnie tam dekorowano. Można było dostać oczopląsu od wyglądu i kolorytu tych blaszek. Żeby nie wyglądać jak bożonarodzeniowa choinka, tym razem wybrałem tylko trzy zagraniczne odznaki, w tym jedną szczególną — na tle granatowej emalii startowała złota rakieta, wznosząc się na pióropuszu ognia. Wpadała od razu w oko każdemu postronnemu obserwatorowi, gdyż prezentowała się naprawdę wspaniale. Umieściłem ją na samej górze mundurka, na najbardziej godnym, reprezentacyjnym miejscu mej lewej piersi.
Na jednej z mijanych stacji wsiadło dwóch mężczyzn. Mimo dość wczesnej pory, a może właśnie dlatego, wyglądali na mocno „wczorajszych”. Przysiedli na sąsiednich siedziskach. Do pracy chyba nie jechali sądząc z ich zachowania — od razu postanowili zapobiec katuszom katzenjammera staropolskim klinikiem, a nie innym dobrym sposobem, choćby wodą po kiszonych ogórkach. Gdzie znaleźć wodę po ogórkach w pociągu? Jeden z nich trzymał walizeczkę, z której wyjął napitek niezbędny do klinika. Walizeczka posłużyła za stolik na kolanach, do tego flaszeczka pod pachę i dwa stakaniki. Wyciągnął jednak słoik z ogórkami — prawie pełen zestaw! Były to jednak konserwowe ogórki, ich zalewa niezbyt się nadawała na kaca. Został więc tylko klinik.
Szybko rozlał wódkę do szklaneczek. Wypili, zakąsili. Jegomość ponowił operację zwalczania porannego kaca. „No to na drugą nóżkę, co by się nie kolebać. Uff!” — wyraźnie im ulżyło.
Dopiero po zaspokojeniu pierwszego pragnienia drugi z mężczyzn, siedzący twarzą do mnie, zaczął się rozglądać. Wzrok swój skierował na naszą grupkę, a potem skupił go na mnie. Może nie tyle na mojej facjacie, co na mundurze. Zamrugał; wyglądał jakby chciał zebrać myśli, rozcieńczone przez wypity alkohol. Trącił kompana i wskazał mu głową kierunek. Ten się odwrócił i, wyraźnie zdziwiony, zamarł z butelką w ręku uniesioną nad stakanikiem. Nachylił się do swojego towarzysza i zaczęli ze sobą rozmawiać, co chwila spoglądając ukradkiem w naszą stronę. Ich początkowo cicha wymiana zdań szybko przerodziła się w głośniejszą sprzeczkę — pierwszy popatrzył jeszcze raz na mnie i zaczął stukać palcem w swoją lewą pierś, coś nieskładnie mamrocząc, a drugi kręcił z powątpiewaniem głową. Jednak dosłyszałem słowo „rakieta”. „Co oni? O moją blaszkę się kłócą?” — przemknęło mi przez głowę.
Nie mogli się porozumieć. Wreszcie podali sobie ręce i jeden przeciął ten uścisk.
— Chyba się o coś założyli — szepnąłem i przymrużyłem oko do kolegów. — Nawet się domyślam, o co.
— Pewnie o twoją rakietę. — Dudziński cicho się zaśmiał. — Rzuca się w oczy.
— O tym właśnie pomyślałem. Wyglądam jak… — Nie dokończyłem zdania, szukając odpowiedniego słowa.
Nie zdążyłem, gdyż w tym samym czasie jeden z jegomości zdobył się wreszcie na odwagę. Podniósł z trudem swoje fizyczne jestestwo i zrobił dwa chwiejne kroki w naszą stronę; akurat wagon zakolebał na zakręcie, na szczęście zdążył się uratować przed upadkiem chwytając dwoma rękoma za pionową rurę przy naszym siedzisku. Zamrugał oczami i przeciągnął kilka razy palcem przy ustach.
— Pprze… pprzepraszam ppanów — bujał się w rytm jadącego pociągu, ale ratowało go mocne trzymanie rury — ale myy tu z kumplem… ykk! — odbiło mu się. — Jeszcze raz przepraszam. My trochę nie tego… no nie wiemy, co to za mundury? — Palcem wskazał na nasze niebieskie uniformy. — My w wojsku byli, aale takich nie… nie widzieliśmy.
Dudziński od razu wyczuł okazję do żartu. Przybrał surową minę i oficjalnie odpowiedział:
— Nie wolno nam powiedzieć. Tajemnica państwowa. — Zmarszczył brwi i jeszcze bardziej sucho dokończył: — Wiecie, co to tajemnica państwowa?
Pytający aż się wyprostował i odchylił ciało w tył, wyciągając ręce wzdłuż tułowia w pozycji „na baczność”. Zachwiało nim i odruchowo ponownie chwycił za rurę.
— Ja… asne, my wiemy, wiemy. W porządku. My przecież w wojsku byli. Tajemnicaa to tajemnica, maa się rozumieć. Aale, panowie… ykk! Przeepraszam — czknął, jednak kulturalnie się zachował zasłaniając twarz dłonią — my tak z Karolkiem, to jest z kolegą — wskazał głową — założyliśmy się już o flaszkę. Jaa mówię, że wojska rakietowe, bo ten pan ma rakietę — wskazał na mnie — a Karolek że nie, że chyba lotnicze, bo takie niebieskie. Noo a zakład my już zrobili. Nie można by…
— Nie można — przerwał mu Dudziński. — Trudno, panowie, ale nie możemy powiedzieć. Już mówiłem.
— Noo, ja rozumiem, ale co teraz z flaszką? Zakład stoi. Oczywiście i dla panów coś się znajdzie. A myy z Karolkiem ani mru mru. Nie, Karolek? — Odwrócił się do kumpla, który chwilowo przydrzemał, ale na dźwięk swojego imienia poderwał głowę i odruchowo nią potrząsnął. — No, wiidzicie, panowie, Kaarolek też mówi, że pary nie puścimy. — Uderzył się pięścią w pierś. — Do grobu zabierzemy, a nikomu nie powiemy!
Dudziński udał głęboki namysł i z wahaniem w głosie zakomunikował:
— Noo, nie wiem. Jednak tajemnica…
— Jak grób. — Tym razem to proszący wszedł w słowo Dudzińskiemu i powtórzył, ponownie uderzając się w pierś: — Jak grób!
Dudziński popatrzył po nas:
— Co myślicie? Dobrze im jednak z oczu patrzy. No i ten zakład już zawarli…
Ostatkiem sił powstrzymałem wybuch śmiechu, ścisnąłem usta, niby się zastanawiając i wolno wypuściłem powietrze z płuc. Modulując głos i przeciągając zgłoski odpowiedziałem bardzo poważnie:
— Właaściwie… właściwie to i tak później nie będzie tajemnicą. Jeżeli obiecają, że do tego czasu nikomu nie powiedzą… Fakt, jednak już się założyli, a to świętość.
— No dobrze. — Dudziński udał zawahanie, ale lekko potaknął głową. — Wyjątkowo dla was, ale… pamiętajcie!
— Jaasne. Cii — nasz rozmówca przyłożył palec do ust — jak grób!
Dudziński kiwnął palcem w stronę Karolka. Kiedy ten się podniósł i obaj ku niemu nachylili. wyszeptał im do uszu:
— Słyszeliście o Hermaszewskim?
— No, jak żeby nie — obruszył się Karolek. — Wszyscy słyszeli. Nasz kosmonauta!
— No właśnie. Był pierwszy, ale przecież nie będzie też jedyny. A wiedzieliście wcześniej, że ma polecieć?
— Toć nikt nie wiedział. Dopiero pokazali, jak poleciał!
— No właśnie — powtórzył Dudziński. — Dopiero jak poleciał… a w przyszłym roku minie dziesięć lat od jego lotu. Okrągła rocznica… — zamilkł i znacząco spojrzał na naszych rozmówców. Po chwili dokończył: — Już najwyższy czas, aby… — znowu zawiesił głos.
Obaj odruchowo się wyprostowali i jak na komendę zamrugali oczami. Pierwszy z zaskoczenia otrząsnął się kolega Karolka:
— Oo! To znaczy — z wrażenia chyba wytrzeźwiał, gdyż przestał przeciągać słowa — znaczy chciałem powiedzieć, że… że panowie…
— Ciszej, nie tak głośno — upomniał go surowo Dudziński. — Co ja mówiłem?
— Jasne, jasne, tak, już.
— Znowu tylko dla was. — Kiwnął palcem, aby ponownie się nachylili. — Kolega — wskazał na mnie — jest już po kursie. Ukończył z wyróżnieniem, dlatego ma tę rakietę na piersi. My dopiero w trakcie, więc jeszcze nie mamy. Więcej nie możemy powiedzieć. Tajemnica. Pamiętajcie. Nikomu! — Podniósł ostrzegawczo palec w górę.
— Nikomu! Żebym rodzonej matki nie poznał! — Kolega Karolka pomachał dłonią i trącił swojaka: — Słyszałeś? Dawaj dwie flaszki dla panów kosmona… — przerwał, zauważywszy moją surową minę. Po sekundzie dokończył, poprawiając się: — Ee, tego, to znaczy dla kochanych naszych panów. A my, Karolek, grób! — Przyłożył ściśniętą w pięść dłoń do ust i głośno cmoknął. — Ja cię chrzanię, ja cię chrzanię… nikomu nie powiemy!
Udaliśmy, że trochę się krygujemy przed przyjęciem poczęstunku, ale… kulturalni ludzie nie odmawiają podarunku, nawet kiedy im nie odpowiada formą czy treścią. Umieją to ukryć i nawet podziękować. Nam forma odpowiadała, a zwłaszcza treść w niej ukryta, więc prezent został przez nas przyjęty. Grzecznie podziękowaliśmy, przypominając jeszcze raz o obowiązku dochowania tajemnicy przez naszych rozmówców i jednocześnie darczyńców.
Schowaliśmy otrzymane dwie butelki do torby. Dopiero co poznani współpasażerowie usiedli na swoje miejsce, a kolega Karolka zaraz nalał wódkę do dwóch stakaników. Wzniósł flaszkę do góry i z pytającym wzrokiem spojrzał w naszą stronę.
— Niestety, nie możemy — odmówiłem, przepraszająco unosząc otwartą dłoń. — Jesteśmy na służbie.
— Służba to służba. My nie w pracy, więc możemy. Co nie, Karolek? — Nasz rozmówca wzniósł stakanik do góry. — No to, za naszych kochanych panów kosmo… kochanych panów! — Przechylił i wypił duszkiem. Karolek dotrzymał mu kroku.
Nasi współpasażerowie wysiedli na stacji w Chełmży. Mimo że zdążyli jeszcze wypić kilka „głębszych”, sprawiali wrażenie bardziej trzeźwych, niż kiedy wsiadali do pociągu. Wyglądało, że to nasza tajemnica, troszkę im ujawniona, zadziałała tak orzeźwiająco. Już na peronie rozpoczęli gwałtownie gestykulować i co chwilę kładli palec na ustach. Możliwe, że zaczęli się kłócić, kto wygrał zakład, chociaż żaden z nich nie trafił.
My zaś zaoszczędziliśmy własne pieniążki na nieoficjalną część uroczystości, która się odbyła w innym miejscu, już po części oficjalnej. Poklepałem wtedy z satysfakcją swoją odznakę z rakietą. Niby takie małe „prawie nic”, a przyniosła profity. Fakt, że blaszka była naprawdę ładna.
Rozdział IV. Kradzież
Każdy rozpoczynający się rok szkolny przynosił zdarzenia związane z nowymi uczestnikami hufca. Pojawiali się chłopcy kompletnie nam jeszcze nieznani, z różnych środowisk. Większość szybko adaptowała się do naszych wymagań i regulaminów, ale część z nich przychodziła już z różnymi naleciałościami — z rodzin patologicznych, niedostosowanych społecznie lub mających problemy z samym sobą i okresem dojrzewania; niektórzy byli skierowani do nas „na wychowanie” przez sądy rodzinne za własne przewiny. Łączyło ich tylko jedno — mieli problemy w swoich macierzystych szkołach podstawowych, w większości powtarzali już jedną lub dwie klasy. Od nas, kadry, ale i od nich zależało, czy się wyprostują, zdobędą fach do ręki i wejdą w dorosłe życie z już czystym kontem. Dużej większości to się udawało. Niestety, jak to w życiu — nie wszystkim.
Pierwszy miesiąc-dwa były nie tylko okresem wzajemnego zapoznawania się, ale również wzmożonej czujności i walki z niszczeniem sprzętu w pokojach internatu czy bójkami między chłopcami; czasem pojawiał się alkohol albo miękkie narkotyki, zwłaszcza „maryśka”. Do tego dochodziły próby „fali” i wymuszeń na nowych uczestnikach ze strony starszego rocznika.
Wśród nowo przyjętych był też Piotrek, skierowany do nas przez sąd rodzinny z niedalekiej Chełmży. Kilka razy już stawał przed tamtejszym sądem rodzinnym za włamania i kradzieże; w swoim mieście podobno przewodził osiedlowej bandzie, która trzęsła całą dzielnicą. Nasz hufiec miał być ostatnią szansą dla niego.
Chłopak był wyrośnięty i umiał się bić; nikt ze starszych uczestników nawet nie próbował od niego czegoś żądać. Przeciwnie — to on zaczął tak czynić w stosunku do swojego, młodego rocznika. Groźby, drobne kradzieże, wymuszanie usług dość często się powtarzały. Rozmowy wychowawcze, potem ostrzegawcze a następnie kary regulaminowe nie robiły na nim żadnego wrażenia; nawet nie próbował chociażby udawać, że przestanie tak czynić. Wysłuchiwał tyrady członka kadry bez emocji i najmniejszej reakcji, jakby człowiek gadał do zimnego głazu; wszystko spływało po nim jak po kaczce. Okazał się zakałą, której do tej pory nie spotkałem w mojej pracy wychowawczej z młodzieżą.
Na początku listopada jednemu chłopcu ze starszego rocznika zginęły z pokoju nowiutkie buty firmy Adidas; nie nacieszył się nimi nawet przez tydzień. Aby je mógł kupić, odkładał drobne pieniądze przez prawie rok. To był spokojny uczestnik z biednej, wielodzietnej rodziny.
Zaangażowaliśmy do szukania sprawcy wychowawców, sam przez kilka dni prowadziłem indywidualne rozmowy z wybranymi podopiecznymi. Nikt z nich, jak mówili, nie zauważył u kogoś innego tych adidasów, ale zaczęło się przewijać imię Piotrka — ktoś widział, jak obok pokoju wtedy przechodził, on tam kilka razy się kręcił na korytarzu, komuś kiedyś wspomniał, że marzy o adidasach. Jeden z indagowanych nawet widział, jak wszedł do tego pokoju, niby odwiedzić kolegę.
Nie miałem naocznego świadka, ale wszystkie te poszlaki zacieśniały krąg podejrzenia wokół Piotrka. Podobnie informowali wychowawcy po rozmowach prowadzonych przez siebie. Nie padło ani jedno inne nazwisko. Przeszukaliśmy wtedy jego pokój, ale bez rezultatu, czego zresztą się spodziewaliśmy. Który złodziej trzyma skradzione fanty u siebie?
Dudziński pozostawił sprawę do wyjaśnienia, zamknięcia i ostatecznej decyzji mnie. Wezwałem uczestnika na rozmowę.
— Piotr — rozpocząłem spokojnie i dość cicho, próbując zagrać na jego emocjach — kradniesz i to wiemy. Sam się przyznawałeś, jak ci udowodniliśmy. Ale okraść kolegę, który odkładał przez cały rok, aby kupić wreszcie wymarzone adidasy, to… — zawiesiłem na moment głos i znacząco spojrzałem na Piotrka — tego to nawet po tobie się nie spodziewałem.
— Nie ukradłem tych butów — odpowiedział beznamiętnie, jak robot. Najmniejszej emocji nie wyczułem w jego głosie. Stał przed biurkiem ze wzrokiem utkwionym w ścianę ponad moją głową i nawet nie drgnął na wypowiedziane przeze mnie oskarżenie. „Ale jednak z niego drań — zagotowało mi się w środku i mało nie wybuchnąłem. Ledwie się powstrzymałem. — Z różnymi już miałem do czynienia, ale tak pozbawionego jakichkolwiek uczuć…”.
— Nie zapieraj się — jednak podniosłem głos o ton wyżej — nie pytam się, czy ukradłeś. To już wiemy. Tylko dlaczego akurat temu chłopakowi?! Nie masz nawet za krzty honoru, żadnych uczuć?!
— Nie ja ukradłem — powtórzył, dalej patrząc nieobecnym wzrokiem na ścianę ponad mną.
— Taak? A kto, jak nie ty?
— Nie wiem.
— Słuchaj — oparłem się rękoma o biurko i nachyliłem ku niemu — przyznasz się, oddasz adidasy, dostaniesz za swoje i zamkniemy sprawę. Nie będę dalej przeciągał. Daję ci szansę. Więc?
— Nie ukradłem.
Znowu musiałem się powstrzymać, aby jednak nie wybuchnąć. Stał przede mną nieruchomo, najmniejszy mięsień nie drgnął mu na twarzy. „Zimny jak głaz. Co za wredny gnój, no… — wulgarne słowo cisnęło mi się na usta. — Nie przyzna się”.
— Możesz wyjść. Zastanów się. Masz czas do wieczora. Przyjadę na apel wieczorny.
Po jego wyjściu zabębniłem palcami w blat biurka. „Ale zażarty. Akurat do tej kradzieży nie chce się przyznać. Wyrzucić go od razu? Papiery ma zabazgrane już z domu, u nas też był karany. Wszystko, co wiemy… wszyscy mówią, że to on. Tylko — oparłem łokieć o blat biurka i podparłem brodę — cholera, twardego dowodu jednak nie mamy. Wszystko to poszlaki… wystarczające, ale… właśnie, ale. Cholera, co za zimny drań, nie chce się przyznać. Tyle już ma na sumieniu, a tu się zaparł”.
Pojechałem do domu, nie podjąwszy jeszcze decyzji. Przy obiedzie i przez kilka następnych godzin nurtowało mnie tylko jedno pytanie: „Co z nim zrobić? Cholera, poszedł w zaparte. Wyrzucić? Będzie trochę spokojniej w internacie. Przecież od września tyle narozrabiał, że mogliśmy już wcześniej się go pozbyć. Wyrzucę! Ale… na sto procent nie mamy dowodu. Kurde, co zrobić?”.
Kiedy wieczorem jechałem na apel wieczorny hufca, jeszcze nie wiedziałem, jak z nim postąpię…
Apele były prowadzone oddzielnie na dwóch piętrach internatu. Tym razem poleciłem zebrać wszystkich chłopców na pierwszym piętrze. Stu kilkudziesięciu młodzieniaszków nie mieściło się w środkowym, szerszym holu; duża ich część stała w niewidocznych dwóch wąskich odnogach korytarza. Musiałem mówić głośno, aby do wszystkich dotarła moja przemowa:
— Piotr, wystąp.
Wyszedł z dwuszeregu, stanął obok mnie i odwrócił ku uczestnikom. Jego twarz dalej nie okazywała żadnej emocji.
— Jak wiecie — rozpocząłem — kilka dni temu ukradziono jednemu z was nowiutkie buty adidasa. Do dzisiaj szukaliśmy sprawcy i… Piotr — odwróciłem się do niego — może choć teraz się przyznasz przed kolegami? Miej przynajmniej resztkę honoru.
Wolno, przecząco poruszył głową w lewo i w prawo. Po sekundzie powiedział beznamiętnie:
— Nie ja.
— Nie ty? A kto?
— Nie wiem. Nie ja.
— Dalej idziesz w zaparte? — Ledwie się powstrzymałem, aby nie wybuchnąć. — Chłopak, któremu ukradłeś buty, zbierał na nie przez cały rok!
Każdy ma swoje granice wytrzymałości; ja też. Wygarniałem więc przez kilka minut wszystkie jego dotychczasowe wybryki i przewiny w internacie. Na koniec, oschłym głosem, oznajmiłem:
— Gdybyś był dorosły, już dzisiaj nie byłoby cię w hufcu. Może źle robię, ale dalej jednak liczę, że mimo wszystko przemyślisz, coś zrobił koledze. Koledze! Nie psuj sobie całego życia. Dostajesz ostatnią szansę na poprawę. Karzę cię ostrzeżeniem przed dyscyplinarnym wydaleniem z hufca. Wiesz, jaka jest następna i to już przy małym wykroczeniu. Wstąp.
Chciałem go wyrzucić, ale w ostatnim momencie wewnętrzny głos mnie powstrzymał i tylko ukarałem „ostrzeżeniem”. Piotrek wychowywał się w patologicznej rodzinie, jego ojciec już kilka razy siedział w więzieniu; chłopak nie znał normalnego życia. Chyba to mnie powstrzymało przed definitywnym skreśleniem z hufca, co wiązało się z powiadomieniem jego macierzystej szkoły i sądu rodzinnego. Jednak sekundę później, kiedy wrócił do dwuszeregu, dalej z kamienną twarzą, już trochę pożałowałem tej zmiany decyzji. „Nic, żadnej reakcji u niego, nawet cichego westchnienia ulgi. Jest już zbyt zdeprawowany — przetrawiałem w myśli. — Ale nie mogę cofnąć, co powiedziałem. Obym tego ciężko nie żałował”.
* * *
Minęły dwa tygodnie. Któregoś dnia trzasnął w naszą kadrę grom z nieba! — okazało się, że Piotr nie był jednak sprawcą kradzieży. Prawdziwego złodzieja nawet sami nie wykryliśmy — zadecydował czysty przypadek.
Sprawcą okazał się inny chłopak z hufca — jeden z uczestników widział go w mieście w adidasach, których on nigdy nie nosił w internacie. Takie drogie rzeczy kilkunastoletni chłopcy od razu zauważają u innych.
Przez głowę nam nie przeszło, że złodziejem mógłby być cichy, niesprawiający dotychczas żadnych problemów wychowawczych uczestnik z drugiego roku. Ot, taki, który nie wpada w oko i dopiero po pewnym czasie zapamiętuje się jego twarz i imię. Przez cały poprzedni rok pobytu nie mieliśmy z nim żadnych problemów.
Kiedy wziąłem go na spytki, nawet nie próbował kręcić — od razu się przyznał.
Zostawiłem załatwienie sprawy tego „cichego złodzieja” na później; co innego zaprzątnęło mi głowę. „Co robić? Co teraz zrobić? Odkręcać? Przecież ten Piotrek to zakała. Fakt, opierdoliłem go potężnie, rzucałem ciężkimi słowy, ale… — przemyśliwałem — ma już tyle na sumieniu, że jedno mniej, jedno więcej pewnie nie robi na nim żadnego wrażenia. Przecież ja gadałem i zjechałem go całego, a po nim wszystko to spływało, najmniejszej reakcji. Akurat teraz dostał ode mnie nie za swoje, ale ile poprzednich własnych sprawek mu się upiekło, to tylko on wie. Dostał więc za te, które mu się upiekły bez kary. Ale, kurde, ale jednak…”.
Siedziało to we mnie aż do końca dnia pracy, drażniło jak obtarta do krwi stopa w bucie przy wielokilometrowym, wyczerpującym marszu. Nie mogłem się skupić na robocie, chociaż załatwiałem jednocześnie kilka innych, pilnych spraw. Trzeba to zamknąć!
Ponownie przyjechałem na wieczorny apel, znowu zebrałem wszystkich chłopców na pierwszym piętrze, tak jak przed dwoma tygodniami. Kiedy tylko ustawili się, bez słowa wstępu poleciłem:
— Piotr, wystąp.
Pierwszy raz zobaczyłem na jego twarzy zaskoczenie. Zaraz jednak przybrał swoją kamienną maskę i bez słowa stanął przed hufcem.
— Wiecie, kim jest Piotrek i ile ma za uszami — zwróciłem się do stojących chłopców. — Dwa tygodnie temu za kradzież adidasów koledze chciałem go wreszcie, ostatecznie wyrzucić z hufca. Dobrze, że tego nie zrobiłem, gdyż… — na chwilę przerwałem i wolno, dość głośno wypuściłem powietrze z płuc — gdyż dzisiaj okazało się, że to jednak nie Piotr był tym złodziejem. Nie on.
Odwróciłem się do niego:
— Co masz za uszami, to twoje. Jednak za to moje pomówienie o kradzież adidasów… przepraszam ciebie. Oczywiście karę ostrzeżenia też wykreślam. Możesz wstąpić.
Przez kilka sekund nawet nie drgnął. Nie dał też po sobie nic poznać; nawet nie spojrzał w moją stronę, tylko patrzył przed siebie ponad głowami stojących chłopców. Wreszcie wrócił do dwuszeregu.
* * *
Sprawa kradzieży została zamknięta. Piotrek przez pewien czas zachowywał się nawet, jak na niego, dość poprawnie. Niestety, po dwóch miesiącach znowu, w krótkim czasie, kilka razy tak „nagrabił”, że musieliśmy go jednak dyscyplinarnie usunąć z hufca.
Rozliczył się ze sprzętu w internacie i przyszedł do mnie po podpis na „obiegówce”. Wszystko było powiedziane już wcześniej, więc bez słowa podpisałem papier i, oddając go, ruchem głowy nakazałem mu wyjść z pokoju.
W drzwiach odwrócił się i jednak odezwał:
— Panie komendancie, wiem że nie miał pan innego wyjścia. Ciągle rozrabiałem mimo pańskich ostrzeżeń. Nie lubię też wychowawców — zawiesił na chwilę głos — a nawet gorzej. Ale pan może spokojnie przyjechać do mojego miasta i chodzić po mojej dzielnicy. Nikt pana nie tknie, wystarczy że pan powie, że ja tak powiedziałem.
— A za co spotyka mnie taka nagroda? — Zaskoczył mnie nie tylko swoją wypowiedzią, ale że w ogóle się odezwał.
— Bo pan jest pierwszym i jedynym, który tak jak mnie opierdolił przy wszystkich, tak przy wszystkich pan mnie za tamte adidasy przeprosił. Wiem, kradnę, używam pięści… nie wiem, co będzie dalej ze mną. Nawet nie powiem, ile mi się i tak upiekło. Ale pan cofnął te… to, czym pan mnie wtedy obrzucił w złości. Kiedy pan mnie tak opierdalał, mało brakowało a bym wybuchnął. Chciałem się rzucić na pana. Dobrze, że tego nie zrobiłem.
Drugi raz mnie zaskoczył. Nie tylko tym, co powiedział, ale i jak długo mówił. Nie czekał jednak na moją odpowiedź; odwrócił się i wyszedł.
* * *
Sam wyniosłem też nauczkę, że nawet prawie pewne poszlaki nie są niezbitym dowodem na czyjąś winę, chociażby wszystko wskazywało, że „to na pewno on, znany jest z tego”. Zawsze zostaje ta minimalna możliwość na pomyłkę i niesłuszne oskarżenie.
Co później się stało z Piotrkiem? Wyprostował swoje życie czy się zatracił? Nie wiem. Nigdy go już nie spotkałem ani nie usłyszałem o nim.
Rozdział V. Wzorowy uczestnik
Chłopcy, jak w każdej większej grupie, różnili się między sobą inteligencją, zdolnościami i ograniczeniami; również podejściem do życia. Bardzo rzadko zdarzało się, aby trafił do naszego hufca ktoś bardzo zdolny, przynajmniej w jednej dziedzinie. Kiedyś jednak znalazł się u nas diament.
Nie było w tym określeniu najmniejszej przesady. Tomek okazał się prawdziwym diamentem. Przyjechał z sąsiedniego miasta z już dwuletnim opóźnieniem w nauce. „Uczyłem się wcześniej dobrze, ale później mi odbiło i prawie nie łaziłem do szkoły — jak stwierdził w pierwszej rozmowie ze mną. — Zawaliłem, ale już mi przeszło. Chcę ukończyć szkołę”.
Ileż ja się wcześniej nasłuchałem takich opowieści i chęci… Każde przyjmowane za dobrą monetę, ale późniejsza rzeczywistość często weryfikowała te zapewnienia.
Tomek okazał się jednak takim wyjątkiem. W szkole otrzymywał prawie same najlepsze oceny, instruktorzy z praktyki chwalili go za umiejętności manualne. Do tego był świetnym sportowcem i to niezależnie, czy były to gry zespołowe, czy też konkurencje indywidualne. Oczywiście — od razu znalazł się w reprezentacji hufca na zawody lekkoatletyczne, zorganizowane na szczeblu województwa. Wrócił z nich z kilkoma medalami, zdobytymi w sprintach i biegach średnich. Byliśmy dumni, gdyż wszystko liczyło się do corocznego podsumowywania hufców, które tak lubiła robić wojewódzka komenda OHP. Cudo, prawdziwe cudo się nam trafiło z tym Tomkiem!
Jeżeli w jakiejś grupie znajdzie się ktoś tak uzdolniony, jest hołubiony przez przełożonych, ale jednocześnie wykorzystywany do maksimum; zwłaszcza kiedy nie ma zbytniego wyboru…
W hufcu funkcjonował samorząd — Rada Hufca. Do niej, jesienią, wybierani byli uczestnicy z każdego plutonu, ale przewodniczącym zostawał zawsze ktoś ze starszego rocznika. Tego roku nie było wśród nich nikogo dość rozgarniętego na tyle, aby zasługiwał na tę zaszczytną funkcję. A tu, chociaż w młodym roczniku, jest ktoś taki, jak…
Wziąłem go na rozmowę:
— Tomek, jesteś rozgarniętym chłopakiem. Koledzy wybrali ciebie do Rady Hufca. Nie chciałbyś kandydować na jej przewodniczącego?
— Panie komendancie… — zastanowił się chwilę, ale zdecydowanie dokończył: — tak, chciałbym. O ile mnie starsi wybiorą.
— Dobra, spróbujemy. Może się uda.
Nasza delikatna sugestia kadry zadziałała. Samorzutnie uczestnicy w radzie, również ci starsi stażem w hufcu, zagłosowali w wyborach na „młodego” — Tomka. To było pierwsze takie zdarzenie w historii hufca!
Tak, jak przypuszczaliśmy — jego wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Do tej pory musieliśmy ciągle popychać poprzednich przewodniczących i radę, aby czasem sami coś wymyślili poza tym, co organizowała dla nich kadra w czasie wolnym. Najlepiej wychodziło im nic nierobienie. Natomiast Tomek miał pomysły, proponował imprezy, pomagał rozwiązywać konflikty między uczestnikami. Szybko wyrobił sobie mir wśród wszystkich chłopców — nawet drugi rocznik bez najmniejszego oporu przyjmował jego rozstrzygnięcia. Okazał się nie tylko świetnym uczniem i sportowcem, ale i prawdziwym przywódcą. Będą z niego ludzie!
Pod koniec stycznia, jak co roku, uroczyście podsumowywaliśmy zakończenie I semestru roku szkolnego. Indywidualne osiągnięcia, wyliczone i wypisane na tablicy współzawodnictwa, były tylko odzwierciedleniem tego, co każdy z nas wiedział już miesiąc wcześniej — mógł być tylko jeden najlepszy chłopak w hufcu. Do tego z ogromną przewagą punktową nad drugim w kolejności. Prawdziwy diament!
Na uroczystej zbiórce Tomek został wyróżniony, nagrodzony drobnymi upominkami „za szkołę, za praktyczną naukę zawodu, za sport, za zaangażowanie w działalności na rzecz hufca” i postawiony jako wzór dla pozostałych. Należało mu się tak, jak nikomu w poprzednich latach.
Był diamentem, stał się prawdziwym brylantem!
* **
Kiedy chłopcy wrócili z ferii zimowych, po tygodniu, zaraz po obiedzie, znowu zrobiliśmy zbiórkę całego hufca. Tym razem nie uroczystą, chociaż również podsumowującą. Ponownie wystąpił w niej, jako główny „punkt programu”, świetny uczeń, sportowiec i zaangażowany w życie naszej społeczności — przewodniczący Rady Hufca, nasz najlepszy uczestnik.
— Tomek, wystąp — polecił, dość cichym głosem, komendant hufca Dudziński.
Stanął obok nas, już lekko rozpromieniony na twarzy. Nie pierwszy raz był wyróżniany wobec całego stanu osobowego hufca, ale zawsze to przyjemność.
— Popatrzcie na Tomka. — Dudziński dalej przemawiał dość cichym głosem, na jednej nucie. — Najlepszy w nauce, w sporcie, przewodniczący rady hufca. A przecież jest ledwie pół roku w naszym hufcu. Wyróżniany, przedstawiany wam jako wzór do naśladowania. Czy tak? — zwrócił się do niego.
Tomek, leciutko się uśmiechnął i potaknął skinieniem głowy.
— Taa… — komendant przeciągnął słowo. — Zrobiłem jednak zbiórkę z innego powodu. W hufcu powstała banda złożona z kilku uczestników ze starszego rocznika. Ta banda zawładnęła naszym hufcem od kilku miesięcy. Wymuszenia, żądania pieniędzy, wykonywania za nich różnych robót. Niestety, muszę przyznać, że zastraszyli was tak skutecznie, że przez długi czas nic nie wiedzieliśmy, żaden z was w strachu nic nie powiedział.
Przerwał na chwilę, spojrzał ponad głowami chłopców i pobujał na piętach. Chyba szukał właściwych słów.
— Tak było. — Przestał się bujać i kontynuował. — Właśnie, było. Nic jednak nie trwa wiecznie, zwłaszcza kiedy pozory nie pokrywają się z rzeczywistością. Balon zbyt mocno nadmuchiwany kiedyś pęka z hukiem. Znamy już nazwiska wszystkich członków tej… bandy. Bandy, gdyż inaczej nie można tego nazwać! — gwałtownie podniósł głos. — Fali im się zachciało! Ale, jak powiedziałem, kiedyś wszystko się wydaje. Włącznie z nazwiskiem tego, który tę bandę zorganizował i był hersztem. Tak, hersztem, gdyż inaczej nie można go nazwać. Stoi on przed wami — wskazał głową na Tomka — nasz wspaniały uczestnik hufca. Stawialiśmy go za wzór. Balon jednak pękł.
Podczas przemowy Dudzińskiego patrzyłem z ukosa na Tomka. Kiedy padły ostatnie słowa komendanta, momentalnie otworzył szeroko oczy i, wyraźnie zaskoczony, aż otworzył usta. Nie powiedział jednak ani słowa.
— Czy tak? — To retoryczne pytanie Dudziński skierował już bezpośrednio do niego. Nie doczekał się odpowiedzi, więc dokończył: — Tak. Wiemy już wszystko, z kim, gdzie, kiedy, od kogo, na kim. Wystarczająco. Aż nadto. Przecinamy ten wrzód od razu. Moją decyzją jesteś dyscyplinarnie wydalony z hufca ze skutkiem natychmiastowym. O wszystkim zostanie powiadomiony sąd rodzinny i twoja macierzysta szkoła. Komendancie Brudzowski — zwrócił się do opiekuna plutonu Tomka — proszę go zabrać, rozliczyć ze sprzętu, spakować. Jeszcze dzisiaj ma opuścić nasz internat.
Kiedy tylko obaj opuścili hol, Dudziński wywołał z dwuszeregu uczestników pozostałą czwórkę bandy Tomka. Przyznali się od razu do udziału w „fali”. Zostali ukarani naganą z ostrzeżeniem przed wydaleniem z hufca. Aby mieli zajęcie w czasie wolnym, dodatkowo przez miesiąc sprzątali miejsca wspólne w budynku internatu.
Jakoś dotrwali do końca pobytu w hufcu.
* * *
Tomek nie okazał się tym diamentem oszlifowanym w brylant, za jakiego go uznaliśmy. Okazał się czarnym charakterem.
Był jedynym przypadkiem, który aż tak długo potrafił się świetnie kamuflować i tak skutecznie zastraszać innych uczestników w internacie, że żaden z nich przez pół roku nie pisnął ani słówka. Jednak wreszcie jeden z chłopców coś powiedział, a sprawdzenie prawdziwości jego słów poszło nam już szybko.
Był moim największym zawodem podczas wielu lat pracy z młodzieżą. To doświadczenie nauczyło mnie jednak wiele.
Rozdział VI. Szefostwo
1. Odprawa
Nie każdy nadawał się na wychowawcę w stacjonarnym hufcu; czasem niespodziewane zdarzenia powodowały, że trzeba było zostać dłużej w pracy. Do tego podległość OHP pod wojsko i obsadzenie Komendy Głównej oraz komend wojewódzkich żołnierzami zawodowymi spowodowało, że przenieśli oni swoje nawyki i wymagalność „służby, a nie pracy na etacie” do hufców, gdzie kadrą byli pracownicy cywilni. Nie obywało się bez tarć…
Ulubionym zajęciem komendy wojewódzkiej były comiesięczne odprawy całej kadry hufców z podległego regionu. Musieliśmy wbijać się w niebieskie mundurki, dojechać do Torunia, tam rozliczać się z osiągniętych procentów i punktów w „wychowywaniu przyszłości narodu”, a później ukrywać ziewanie na ciągnących się przez kilka godzin, „jak flaki w oleju”, nasiadówkach. Słuchanie przemówień, szkoleń, pouczeń ex cathedra: „jak podciągnąć młodzież w nauce szkolnej i praktycznej nauce zawodu, zapobiegać wykroczeniom, wpajania im patriotycznych treści” — było ciężkim, psychicznym wysiłkiem, który, chciał czy nie chciał, ale musieliśmy wytrzymać.
Dobrze było, jeśli te odprawy kończyły się o normalnej porze, kiedy mogliśmy zdążyć na powrotny pociąg. Zdarzało się jednak czasem, że nie mieliśmy tyle szczęścia…
Na którymś spędzie kadry komendantowi wojewódzkiemu, pułkownikowi Bubnowiczowi, coś odbiło. Miał chyba wyjątkowo zły dzień a jego chandra odbiła się na nas. Nie dosłownie, ale na długości czasu trwania odprawy. Przed godziną piętnastą, kiedy już ukradkiem zerkaliśmy na zegarki, wszedł na mównicę. „Oby tylko zbyt długo nie ciągnął, za trzy kwadranse mamy pociąg” — przemknęło mi przez głowę.
Wykrakałem w zły czas. Przemawiał prawie sześćdziesiąt minut. Cholera, teraz czekaj na następne połączenie, niemal za godzinę. Chociaż dobrze, że wreszcie skończył…
— Reszta po przerwie. Piętnaście minut na papierosa — dokończył, spoglądając na swój zegarek.
A niech go! Nie zdążymy, następny pociąg dopiero za dwie godziny! Znowu czeka nas siedzenie na dworcu… Można było tylko zazgrzytać zębami.
Nigdy nie ma tak źle, aby nie okazało się gorzej… Po przerwie dalej ględził, jakby mu płacili stawkę za godziny. Potem na mównicę wszedł Janicha i swoje banały ględził przez kolejne, długie minuty. W kolejności, ponownie Bubnowicz okupował „kazalnicę”…
— Andrzej, kurde. Weź mu coś powiedz — szepnąłem do mojego komendanta hufca. — Jak będzie się tak rozkręcał, to nie zdążymy nawet na ten po osiemnastej.
— Obywatelu pułkowniku — Dudziński podniósł rękę i wstał z krzesła, z naszego tylnego rzędu. — Mamy prośbę. Pociąg mamy za półtorej godziny. Chcielibyśmy…
— …zdążycie — przerwał mu Bubnowicz, uspokajając go ruchem ręki. — Skończę i zdążycie. Teraz nie przeszkadzajcie.
Ciągnął dalej swój wywód. O czym nawijał? O wszystkim i o niczym, z silną przewagą „o niczym”. „Kompletnie mu dzisiaj odbiło, czy co? — skręcałem się w środku z bezsilnej wściekłości. — Nie jesteśmy wojskiem, aby mógł nas tak trzymać. On sobie pójdzie do domciu w Toruniu, a my… — zerknąłem na zegarek. Wskazówki wskazywały już siedemnastą. — A niech go! Jak nie skończy w ciągu pół godziny, to…” — głęboko westchnąłem i powoli wypuściłem powietrze z płuc. Dużo to nie pomogło. Spróbowałem usadowić się wygodniej w krześle; wyciągnięte nogi i wzrok utkwiony w sufit pozwolił mi wyłączyć odbiór monotonnej gadaniny pułkownika — jednym uchem mi wpadało, drugim wypadało, po drodze nie wzbudzając żadnych moich neuronów do aktywności…
— Zdzichu, ocknij się. — Szept, wypowiedziany prosto do ucha i wzmocniony szturchańcem, przywrócił mnie na jawę. Otworzyłem oczy i potrząsnąłem głową. Pomogło. To Dudziński był tym dobrym stróżem. — Wstawaj. Skończył wreszcie pieprzyć. Pędzimy, może zdążymy na pociąg.
Ledwie powstrzymałem ziewanie. Wyszliśmy z sali w pośpiechu, w przejściu tylko odmachując kolegom z hufców toruńskich. Ci mają dobrze!
Na ulicy natychmiast przyspieszyliśmy maksymalnie kroku, od czasu do czasu podbiegając. Dla obserwatora z zewnątrz musieliśmy wyglądać dość pociesznie — kilku dorosłych ludzi, w niebieskich mundurach i z teczkami w rękach, biegnie truchtem po chodniku, jak jacyś uczniowie, podrostki chcące zdążyć do szkoły przed dzwonkiem na lekcję.
Mało mnie to interesowało, jak odbierają nas przechodnie, ze zdziwieniem patrzący na malutki peletonik, co chwila zrywający się do kurcgalopku. „Byle zdążyć, byle zdążyć… odpoczniemy w wagonie…” — ta myśl dodawała sił do podbiegania. Mniej mnie, ale nasz komendant hufca był już bardziej dojrzały wiekiem i trochę spowalniał tempo.
Wbiegliśmy, zdyszani, na dworzec Toruń-Miasto. Jest pociąg!
Pociąg był, ale już w ruchu — zobaczyliśmy tylko jego tylne, czerwone światła, z każdą sekundą się zmniejszające. Spóźniliśmy się o kilkanaście sekund.
Te kilkanaście sekund opóźnienia kosztowało nas koczowanie przez prawie dwie godziny na dworcu. Następne połączenie mieliśmy dopiero po godzinie dwudziestej.
W domu znalazłem się po dwudziestej drugiej.
— Co się stało?! — Małżonka przywitała mnie w drzwiach. — Już byłam w nerwach. Obiad dwa razy odgrzewałam. Mówiłeś, że wrócisz z Torunia jak zwykle.
— Wojewódzkiemu coś odbiło i tak nas przytrzymał, że… Echh. — Machnąłem ręką. — Jadłaś już kolację?
— Czekałam na ciebie.
Nie chciało mi się już jeść obiadu, wolałem od razu usiąść do kolacji. „Kolacji” ze względu na porę, ale posiłek odgrzany był jeszcze z obiadu.
2. Kontrola kompleksowa
Innym zwyczajem, przeniesionym żywcem z wojska przez naszych przełożonych, były kontrole. Problemowe, o których mawialiśmy „po linii i na bazie”, były jeszcze do zniesienia.
Niestety, tego samego nie można było powiedzieć o kontroli kompleksowej, którą wojskowe szefostwo z komendy wojewódzkiej przeprowadzało w poszczególnych hufcach raz na kilka lat. Nasz stacjonarny hufiec został „wyróżniony” taką kontrolą aż z Komendy Głównej z Warszawy — dokładnie przez trzy dni, od rana do prawie godziny dwudziestej męczyli nas egzaminami ze znajomości przepisów, rozliczali za wyniki, sprawdzali wszystkie „działy” i podsumowywali. „To co, że jesteście na umowie. Kontrola jest z Warszawy, a nie nasza. Później sobie odbierzecie wolne” — to była jedyna odpowiedź Janichy na nasze pretensje co do długości dnia pracy.
Kontrolę przeżyliśmy, chociaż nie obyło się bez strat. Od kilku miesięcy jednym z wychowawców był Piotr. Nie wszystko mu wychodziło w pracy z młodzieżą, ale był przydatny w stacjonarnym hufcu z powodu swojego wykształcenia — ukończył szkołę plastyczną. To się ceniło w naszej, specyficznej pracy — zająłem się dodatkowo jego plutonem chłopców, a on odciążał mnie od wykonywania plansz współzawodnictwa i podobnych malunków, które tak uwielbiało oglądać szefostwo wojewódzkie. To także zostało przeniesione przez nich żywcem z wojska.
Ta kontrola kompleksowa zakończyła naszą dość zgodną współpracę „ja pomagam tobie, ty mnie”. W drugi dzień egzaminów, przepytywań i grzebania w dokumentach, w trakcie przerwy po godzinie piętnastej, hufiec odwiedziła żona Piotra. Ledwie weszła do gabinetu Dudzińskiego, od razu przeszła do rzeczy:
— Mój mąż wrócił wczoraj do domu dopiero po dwudziestej! Mówi o jakiejś kontroli. Przecież pracuje się osiem godzin! Coś mi on kręci.
— Proszę pani — Andrzej wskazał jej krzesło — to prawda. Mamy kontrolę kompleksową i…
— …i co? — przerwała Dudzińskiemu. — Nawet jeśli to prawda, to ma szczęście, przynajmniej mnie nie okłamał. Ale przecież nie miał dyżuru popołudniowego czy nocki. Miał na rano!
— To nie ja decyduję, tylko kontrolerzy…
— …i mogą sobie was trzymać, jak długo chcą?! — Ponownie weszła mu w słowo.
Byłem świadkiem tej rozmowy i w duchu przyznałem jej rację. Sam już wcześniej przesiąkłem zwyczajami „nieliczenia się z czasem pracy” jako członek kadry junackich OOC w OHP, więc moja optyka była spaczona: „wlazłeś między wrony…”. Ona miała świeże spojrzenie.
— Taka nasza praca — westchnął Dudziński. — Później mąż odbierze sobie godziny.
— On nie jest w wojsku! Ma przychodzić do domu od razu po pracy! Do widzenia. — Odwróciła się i wyszła.
„Zdecydowana! Już wiadomo, kto u nich w domu rządzi. — Uśmiechnąłem się w duchu. — Zresztą, mogłem się tego domyślić, Piotrek wygląda na takiego… miękkiego. No nic, wygadała się, to i jej ulżyło”.
Nie ulżyło. Na drugi dzień rano Piotr położył Dudzińskiemu na biurko prośbę o rozwiązanie umowy o pracę za wypowiedzeniem.
— Chciałbym zostać, panie komendancie, ale żona żyć mi wczoraj nie dała, jak wróciłem wieczorem. Mam dzisiaj być w domu na czas.
„Cóż, chłopie, sam taką na żonę wybrałeś, to się teraz męcz. Chociaż szkoda ciebie…” — podsumowałem w myśli, trochę z sarkazmem.
Dużej straty nie było, szybko przyjęliśmy do pracy nowego wychowawcę. Niestety, nie potrafił malować i znowu sam musiałem zająć się „oprawą plastyczną i graficzną” w hufcu.
3. Etaty
Końcowe lata osiemdziesiąte były wyjątkowo naznaczone odgórnymi, centralnymi kontrolami, które miały też przynieść określone, pozytywne skutki finansowe. Około roku 1988 wszystkie instytucje, podlegające bezpośrednio ministerstwom i opłacane z budżetu państwa, otrzymały zadanie szukania oszczędności pieniężnych.
Jak każda tego typu formalnie wymyślona, urzędnicza akcja, uruchomiła machinę poleceń — z góry aż na sam dół. Szukać oszczędności na etatach! Szefostwu w Komendzie Głównej w Warszawie oraz w komendach wojewódzkich niezbyt się uśmiechało znajdowanie tych oszczędności u siebie. Hufce, w tym nasz, były na samym dole, jako najniższy szczebel hierarchicznej drabiny; nie mogły scedować jeszcze niżej polecenia „ograniczcie ilość etatów!”.
Tyle że w oddziałach dochodzących nie było z czego „oskubać”, gdyż na określoną liczbę uczestników OHP przypadała odpowiednia liczba wychowawców. Na hufiec stacjonarny, taki jak nasz, przypadała większa ilość etatów, wynikająca z konieczności obsady dyżurów popołudniowych i nocnych oraz w soboty i niedziele — internat był czynny na okrągło, siedem dni w tygodniu. Wojewódzkie szefostwo skupiło się więc na nas, jako jedynej możliwości sprostania poleceniom Warszawy.
Potrzebna jednak była, jak to w urzędach — podkładka. Porządna, papierowa podkładka. Komenda Główna wypichciła więc kilkustronicowy, ogromny szablon o rozmiarze A2, w którym, porządnie podzielonym na kolumny, szczegółowo rozpisała całość pracy w pracy. Każdy z naszej kadry miał tylko wypełnić komórki, określając „ile czasu w miesiącu przeznacza na konkretną czynność”.
Po otrzymaniu tych płacht z województwa siedliśmy wspólnie w gabinecie Dudzińskiego. Zacząłem się wczytywać w oznaczenia poszczególnych rubryk.
— Andrzej — zwróciłem się do niego — czy ci za biurkami w Warszawie mają jakieś pojęcie o naszej pracy? Przecież to nie fabryka i produkcja na tokarce. Co oni tu ponawypisywali?! Ile czasu miesięcznie przeznaczam na pracę administracyjną, ile na nasze szkolenia, dyżury, ile na kontakty z przedsiębiorstwem oraz ze szkołą… no dobra, tu mogę jakąś średnią wpisać. Ale jak mamy przewidywać z góry, ile godzin każdy z nas poświęci na pracę wychowawczą? Czy oni tam naprawdę zdurnieli?! — Wnerwiłem się i zapaliłem papierosa. — Mamy powiedzieć młodzieży, że w nadchodzącym miesiącu wolno im popełnić tylko tyle a tyle wykroczeń, gdyż nie możemy przekroczyć normy miesięcznej i na rozliczenie ich rozrób wydzielono nam określoną liczbę godzin? Że tylko tyle a tyle czasu wychowawcy i ja możemy poświęcić na zwykłe rozmowy z nimi?
Przerwałem i zacząłem czytać instrukcję w kolejnych rubrykach. Dudziński nie odezwał się, tylko podrapał po głowie i utkwił wzrok w swojej płachcie.
— O, następne — kontynuowałem — ile czasu miesięcznie przeznaczam na rozmowy z rodzicami. To znaczy, że mam zrobić grafik, w które dni i w jakich godzinach mogę tylko ich przyjąć? No przecież to kompletna paranoja! Rodzic przyjedzie z daleka pod koniec miesiąca, a ja mu powiem, że niech wraca i przyjedzie na początku następnego, gdyż na ten mam już wyczerpany limit czasu? Przecież to zwykłe jaja!
Gwałtownie złożyłem płachtę na pół.
— Powiedzą ci, że ty i ja mamy nienormowany czas pracy. — Dudziński przestał studiować swój arkusz i zapalił papierosa. — Wychowawcy mają nawet gorzej, gdyż muszą się zmieścić w etacie.
— Przecież często siedzimy dłużej, jak coś wywali. I tak rzadko kiedy możemy je odebrać. Wychowawcy to jeszcze, ale ty czy ja? Kurde… no, czyste jaja! Praca z młodzieżą to nie fabryka od — do.
— Mnie to mówisz? — Andrzej retorycznie skomentował z wyczuwalnym sarkazmem w głosie. — Tym w Warszawie powiedz. I co wskórasz? Oni dostali polecenie znalezienia oszczędności, próbują ściąć etaty…
— …z czego?! — wszedłem mu w słowo. — Jeszcze przydałby nam się z jeden etat.
— Taa… pogadaliśmy sobie. Bierzmy te płachty i do roboty. Wiecie, ile ma wyjść godzin. Za dwa dni każdy przynosi swoje wypełnione — zwrócił się do nas wszystkich.
Rozeszliśmy się.
Jak zwykle, w pracy nie było czasu na spokojne ślęczenie nad arkuszem „ile czasu pan/pani poświęca na wykonanie…”. Dopiero w domu zacząłem go wypełniać na brudno, przyjmując z doświadczenia ile średnio godzin w miesiącu przeznaczam na wymienione w rubrykach czynności. Po kilku godzinach mozolnego wpisywania zliczyłem „mój czas pracy w miesiącu”.
„Jasny gwint — przemknęło mi przez głowę. — Ponad trzysta godzin?! Jednak aż tyle nie siedzę. Razem z jedną sobotą pracującą w miesiącu formalnie powinienem pracować nie więcej niż 180… Trzeba coś pościnać”.
Poujmowałem w każdej z rubryk „niewymiarowych” — rozmowy wychowawcze, niespodziewane zdarzenia w internacie, wyjścia do przedsiębiorstwa i szkoły. Podliczyłem ponownie. Jeszcze jest 250, a niech to!
Trochę się wkurzyłem. „A co, mam tak dalej ścinać, aż wyjdzie limit?! — przemknęło mi przez głowę. Odłożyłem ołówek. — Zawsze siedzę dłużej. Zrobiłem tę durnotę na tyle porządnie, na ile mogłem. Nie będę sztucznie ścinał. Najwyżej u góry odrzucą moją płachtę. Niech przyjadą więc i popracują u nas. Sami zobaczą”. — Przestałem deliberować i złożyłem ją w pół.
Po dwóch dniach ponownie zebraliśmy się u komendanta. Podałem mu moją płachtę:
— Andrzej, wyszło mi więcej niż norma, bo i to prawda. I tak pozmniejszałem w rubrykach. Nie będę sztucznie jeszcze ścinał, aby ci w Toruniu byli zadowoleni. Nam potrzeba etat więcej, a nie mniej. Ile razy ktoś nagle zachorował i musiałem go zastąpić po południu albo w nocy i rano dalej zostać w pracy? No ile?!
— Mnie nie tłumacz, powiedz tym u góry. –Dudziński nawet nie zaglądnął w moją płachtę, tylko odłożył ją na bok biurka. — Mnie też wyszło dużo więcej i zostawiłem. Taka jest prawda. Ci nad nami siedzą za biurkami — zrymował mimowolnie. — Mogą sobie wyliczać i do domu w dyrdy o piętnastej. A wasze? — Zwrócił się do pozostałej kadry. — Któremu wyszło mniej godzin pracy niż norma?
Mimo dość ciężkiej atmosfery wszyscy się roześmialiśmy, włącznie z Dudzińskim.
— Tak, to już widzę, coście tam ponawypisywali. Ani jednemu, co? Dawajcie te wasze wypociny i do pracy. Przekażę do województwa. Pewnie zmyją głowę i od nowa każą zrobić. Wtedy będziemy myśleć.
— Nie zmienię — skonstatowałem. — Najwyżej polecą mi po premii, ale bzdur nie będę pisał, bo im się tak chce. Zmniejszyć etaty u nas… też wymyślili. U siebie niech zmniejszają! Siedzą tylko za biurkami i kurczowo się ich trzymają. Niech u siebie ścinają!
— Dobra, wygadałeś się. — Dudziński otworzył szufladę i włożył tam wszystkie płachty. — Powiedziałem, jak zwrócą, to się jeszcze nagadamy. Czarno to widzę.
Też nie byłem dobrej myśli. Nawet nie wiedziałem, jak wtedy postąpię, gdyby zaczęli jednak przymuszać. „Echh, nie będę sobie teraz brał na garb — zdecydowałem w myśli. — Co będzie, to wtedy będzie. Nie ma co brać na zapas, czas pokaże”.
Mimo wszystko przez kilka następnych dni po przekazaniu tych płacht do Torunia uporczywie trapiła nas myśl „przyjmą czy cofną?”. Województwo się nie odzywało. Jedynie postaraliśmy się zorientować w dochodzących hufcach w Grudziądzu „jak u was wyszło z tym wyliczeniem?”. Też, dziwnym trafem, w żadnym z nich nikomu z podsumowania nie wyszło, że pracuje mniej niż wynikało z etatowej liczby godzin w miesiącu.
Tydzień minął i dalej trwała cisza. „Po linii i na bazie” od znajomych pracowników w województwie dowiedzieliśmy się, że komenda wszystkie płachty zapakowała i wysłała do Warszawy. Wszyscy czekali „co będzie? Co z tym zrobią? Każą zrobić ponownie tak, aby im u góry pasowało?”.
Po miesiącu ciszy dotarła wreszcie do nas nieoficjalna informacja — Komenda Główna wszystko wyrzuciła do kosza i zamknęła szukanie oszczędności na etatach. Podobno żadne z województw nie znalazło u siebie „niepotrzebnych etatów, które można zlikwidować”.
Odetchnęliśmy. Uff, przynajmniej to z głowy. Zawsze jakaś ulga.
Komenda wojewódzka o tym zaniechaniu oficjalnie nas nie powiadomiła, więc i my nie pytaliśmy „co z tym szukaniem oszczędności?”. Wszystko poszło w zapomnienie, jakby sprawy w ogóle nie było. Wiadomo, że lepiej… hmm… czegoś nie ruszać, jak już przyschło.
4. Ściany
Byliśmy jedynym hufcem stacjonarnym w województwie, do tego dość dużym, z dobrą bazą lokalową i własną stołówką. Wykorzystywała to nadrzędna komenda w Toruniu i często narzucała nam organizację wojewódzkich, ohapowskich imprez kulturalnych i sportowych. My musieliśmy wszystko przygotować na tip top, aby nie zaliczyć wpadki i później nie być wzywanym na dywanik do wojewódzkiego szefa. Komenda z miasta Kopernika i reprezentanci z hufców tylko zjeżdżali do nas, brali udział w imprezie, najedli i rozjeżdżali. My zaś mieliśmy przez dłuższy czas pełne ręce nadprogramowej pracy organizacyjnej.
Wiosną udało się nam załatwić od dyrektora PeBeKa olejną farbę na odnowienie korytarzy budynku internatu. Nawet w ładnym, jasnym kolorze beżu. Własnymi siłami kadry i chłopaków zdążyliśmy wymalować ściany przed zorganizowaniem wojewódzkich biegów przełajowych. Od razu wewnątrz internatu pojaśniało, gdyż poprzednio były pokryte siwą, dość ciemną farbą, przez co korytarze przypominały trochę te więzienne. Wcześniej w budynku mieszkali junacy z Oddziału Obrony Cywilnej i stare, wiele lat mające wymalowanie nie przeszkadzało aż tak bardzo. W tym oddziale byli zakwaterowani dorośli mężczyźni z poboru i inne, ważniejsze zadania były do wykonania niż dbanie o komfort ich wypoczynku i wychowywanie do przyszłego życia.
Teraz jednak w budynku mieszkała młodzież. Po odmalowaniu internat prezentował się przyjemniej dla oka, przynajmniej w miejscach ogólnie dostępnych. W małych pokojach nadal królowały bardzo stare tapczany i brzydkie, szare, poniszczone wnękowe szafy. Na ich wymianę nikt nam nie mógł dać pieniędzy; trwał kryzys i szukanie oszczędności finansowych.
„Jak nie ma dużego, to człek cieszy się i z małego. — Tą zrymowaną myślą podsumowałem zakończenie robót malarskich. — Zdążyliśmy przed zawodami, można się będzie wykazać własną robotą hufca przed województwem”.
Biegi przełajowe odbyły się w sobotę, w przyległym parku miejskim. Organizacja wypadła, jak zwykle, perfekcyjnie. Do tego nasi chłopcy zajęli czołowe miejsca. Czegóż chcieć więcej? Zostało pochwalić się nowymi ścianami.
Tak, jak przewidywałem, na biegi przyjechał zastępca komendanta wojewódzkiego podpułkownik Janiszewski. Powręczał zawodnikom puchary, dyplomy i drobne upominki za zajęcie czołowych miejsc. Po wspólnym obiedzie dla wszystkich uczestników usiedliśmy wraz z nim w gabinecie Dudzińskiego.
— Jak zwykle, bardzo dobra organizacja. — Każdemu z naszej kadry uścisnął rękę. — Gratuluję. Wszystko zrobione na bardzo dobrze.
Każdy lubi być chwalony, zwłaszcza jeżeli włożył w przygotowania wiele wysiłku i zaangażowania. Uśmiechy wykwitły na naszych obliczach.
— Komendancie Brałkowski — Janicha zwrócił się do mnie — sprawozdawaliście, że własnymi siłami odmalowaliście korytarze. Pokażcie je no i pokoje uczestników.
O ocenę czystości i porządku w salach chłopców zbytnio się nie obawiałem. Przed takimi imprezami zawsze mieliśmy wzmocniony nadzór wychowawców i pomieszczenia były dopieszczone. „Tylko głupiec by się sam podkładał przełożonym” — takie hasło wszędzie funkcjonowało w podobnych placówkach, niezależnie od ustroju i państwa… i to od ponad wieku, kiedy zaczęto zwracać uwagę na czystość i higienę. Do tego świeżutko pomalowane, jasne ściany korytarzy powinny pozytywnie nastroić nawet takiego oschłego służbistę jak Janiszewski.
Pułkownik przeszedł ze mną jasnymi korytarzami przez dwa piętra, zaglądnął do kilku pokoików chłopców, zlustrował toalety. Wreszcie kiwnął potakująco głową.
— W porządku.
Chociaż byłem prawie pewien, że nic nie znajdzie do zakwestionowania, leciutko odetchnąłem. Chodziło o to „prawie” — w zbiorowisku ludzi zawsze może coś umknąć nadzorowi, a nie byłem z Janichą w zbyt dobrych stosunkach od czasu pamiętnego ślubowania uczestników.
Zeszliśmy na dół, do gabinetu Dudzińskiego. Janiszewski powtórzył krótko „w porządku” i wyjechał.
Kiedy w poniedziałek rano odebrałem telefon od niedawno powołanego nowego komendanta wojewódzkiego, pułkownika Majewskiego, jeszcze nie wypowiedział słowa a twarz miałem już rozpromienioną. Każdy lubi być chwalony. „To teraz wysłucham gratulacji za organizację biegów — szybko przebiegła mnie myśl przez głowę — no i, oczywiście, za pięknie odmalowane korytarze”.
— Komendancie Brałkowski — głos „wojewódzkiego” był dziwnie zimny i nawet o podniesionej tonacji — co wyście zrobili z korytarzami?! Kto to wymyślił, aby je wymalować tak ciemną farbą? Dobrze, żeście nie wymyślili pomalować na czarno! Przynajmniej by wyglądało, jak w prawdziwej trumnie! To ma być wasze wychowywanie młodzieży?!
Zatkało mnie. W sekundę ze szczytu spodziewanej pochwały spadłem w głęboką pieczarę pognębienia. Jakbym spadł z Olimpu do czeluści Tartaru. Najgorsze, że było to jak niespodziewane uderzenie obuchem, kompletnie przeciwne oczekiwaniu.
— Obywatelu pułkowniku — potrząsnąłem głową, co przywróciło mi jasność myśli — jaką ciemną farbą? Ściany są w jasnym, beżowym kolorze. Pułkownik Janiszewski był w sobotę na biegach i sam je widział. Nie miał uwag.
— Właśnie przed chwilą mi przekazał, że korytarze wyglądają jak w jakiejś jaskini! To jego słowa. I co wy na to?!
„Ależ gnój z tego Janichy! — przemknęła mi myśl. — Wpierw gratulacje za biegi, wszystko cacy, prawie ochy i achy… a tu zza węgła mnie obsmarował. Do tego za nic, dla samej złośliwości”. Głęboko odetchnąłem, aby się uspokoić. Pomogło.
— Panie pułkowniku, powtarzam, że farba jest w jasnym beżu, prawie krem. Niech ktoś przyjedzie i sprawdzi, jeśli pan mi nadal nie wierzy.
— Na pewno — odpowiedział, już spokojniej i rozłączył się bez pożegnania.
Przetarłem dłonią twarz. Dopiero teraz zaskoczenie przebiegiem rozmowy przemieniło się u mnie we wściekłość. „Co za cholerny Janicha! Co za zupak wołowy! Niech przyjeżdżają i zobaczą! A Majewski nawet słowem nie wspomniał o wzorowej organizacji biegów!”.
Następnego dnia, około godziny dziesiątej, do internatu przyjechał sam Majewski. Akurat Dudzińskiego nie było, poszedł coś załatwiać do dyrektora zakładu. Przywitałem pułkownika w zastępstwie, przekazując sekretarce, aby telefonicznie ściągnęła Andrzeja do internatu.
Wojewódzki, ostentacyjnie zimno, ledwie podał mi rękę i od razu polecił:
— Pokażcie te korytarze.
Nie odezwałem się słowem, tylko wskazałem dłonią na schody. Nawet byłem zadowolony, że nikogo nie przysłał, tylko sam się pofatygował. „I bardzo dobrze. Niech zobaczy na własne oczy! — uśmiechnąłem się zgryźliwie w myśli. — Niech zobaczy tę trumnę!”.
Po wejściu na I piętro Majewski stanął, spojrzał w jedną i drugą odnogę korytarza. Jeszcze raz się rozglądnął i… chrząknął dwukrotnie. Spojrzał na mnie. Wyglądał na… zdziwionego? Zaskoczonego? Jednak nie odezwał się, tylko ruszył w lewą stronę korytarza.
Niespiesznie podążyłem za nim, tak z grzeczności gospodarza jak i obowiązku podwładnego. Doszliśmy do końcowej, ślepej ściany. Majewski ponownie chrząknął i bardzo wolno poruszył głową w lewo i w prawo. „Coś mu nie pasuje w oczekiwanym widoku, że tak ogląda? I bardzo dobrze!”. — Ponownie, z narastającą satysfakcją, uśmiechnąłem się w myśli.
Wyminął mnie i ruszył z powrotem, wchodząc w prawą odnogę korytarza. Znowu doszliśmy do jego końca. Zdjął czapkę i zaczął uderzać nią w lewą dłoń. Ścisnął usta i popatrzył na mnie. Staliśmy tak w bezruchu, milcząc, przez kilka długich sekund. Nie wie, co powiedzieć? Nie musi. I tak wiem. To moja mała satysfakcja za ten opierdalantus przez telefon.
Wreszcie skinął głową w stronę schodów.
— Wejdę jeszcze do komendanta.
— Obywatelu pułkowniku, jest jeszcze drugie piętro — nie omieszkałem skorzystać z okazji, aby okazać własną satysfakcję z wyniku oględzin, chociaż postarałem się, aby w moim głosie to nie wybrzmiało. Za ten opierdalantus!
Nie był taki głupi, gdyż chyba wyczuł moją intonację. Podniósł ostrzegawczo palec w górę, otworzył usta i… jednak nie skomentował.
— Nie mam czasu. Schodzimy.
Dalej ani słowa o ścianach! Nic o farbie, która miała być tak ciemna, że aż czarna jak w trumnie! A przecież po to przyjechał.
Nie, to nie. Swoje wiem! Nie nalegałem więcej, tylko kiwnąłem potakująco głową.
Dudziński właśnie wrócił. Usiedliśmy w jego gabinecie. Mimo że przed chwilą wojewódzki „nie miał czasu”, jednak wyraził chęć wypicia jeszcze kawy. Zaczął pytać o różne sprawy, ale nawet słowem nie zaczepił o podstawowy cel swojej wizyty. „Szef nie rusza tego tematu, to i my nie ruszamy” — ukradkiem pokazałem Andrzejowi kciuk uniesiony w górę i lekko mrugnąłem okiem. Zrozumiał — nie zapytał o odbiór koloru ścian.
Po kwadransie Majewski skończył rozmowę i odjechał. Tym razem, na pożegnanie, uścisnął moją dłoń już normalnie i nawet kiwnął głową. „Dalej nie chce nic powiedzieć? Niech nie mówi, musi pewnie to jeszcze przetrawić — przemknęło mi przez głowę. — I tak się później dowiem, jak się zakończyła ta sprawa, zwłaszcza dla Janichy”.
…Dowiedziałem się. Podczas najbliższego wyjazdu do Torunia sekretarka komendanta wojewódzkiego wspomniała mi cicho, na osobności, że tamtego dnia Majewski wrócił z Grudziądza spieniony, cały nabrzmiały i czerwony na twarzy. Wyglądał jak kula gradowa. Natychmiast wezwał do siebie Janichę. Mimo że wytłumione drzwi do gabinetu były zamknięte, urywki gwałtownej rozmowy podsłuchała. Jak mi szepnęła „to był właściwie monolog szefa. Oj, dostał od niego Janiszewski po uszach, dostał!”.
Sprawa „ścian korytarza naszego internatu, wymalowanych prawie na czarno” nigdy już nie była nawet napomknięta. Przyniosła jednak pozytywny efekt — Janicha się ode mnie odczepił. Mieliśmy służbowe kontakty, ale tylko formalne i bez niepotrzebnych emocji.
* * *
W następnym roku wojewódzkie biegi przełajowe odbyły się w Toruniu; zorganizowała je komenda wojewódzka pod kierownictwem i nadzorem Janiszewskiego. Udział wzięły, jak zwykle, reprezentacje kadry i uczestników OHP z całego województwa, w tym ja i Jarek — wychowawca z naszego hufca.
Start i meta zostały ustawione na toruńskim lotnisku, a trasa przebiegała ścieżkami pobliskiego lasku. Biegłem wraz z Jarkiem, na skrzyżowaniach kierując się ustawionymi strzałkami lub wskazaniem przez stojącego pracownika komendy. Po którymś skręcie dobiegliśmy do rozwidlenia, na którym nie było nikogo z nich ani nawet tabliczki ze wskazaniem kierunku biegu. Przystanęliśmy.
— Kurde, w którą stronę? — chwytałem głęboko oddech, aby wykorzystać przerwę na chwilowy odpoczynek. — Jarek, widzisz coś?
— Tyle, co ty. — Wzruszył ramionami. — Może leży gdzieś w krzakach? Ktoś złośliwie wywalił?
Rozejrzeliśmy się po najbliższej okolicy, ale nic w lesie nie znaleźliśmy. Głośno wypuściłem powietrze z płuc.
— No masz, organizacja Janichy, kurde! — Jeszcze raz się rozglądnąłem, ale bez oczekiwanego efektu. — Nagadać niesłusznie na nas to w tamtym roku potrafił, ale już samemu dopilnować to dla niego za trudne! Co robimy?
W tym czasie dobiegło do nas kilkoro uczestniczek i uczestników. Stanęli i popatrzyli na nas z niewypowiedzianym pytaniem.
— Nie wiem, nie pytajcie. — Pokręciłem głową. — Też jesteśmy dzisiaj tylko zawodnikami. Kto chce, może niech wraca po trasie, aż natrafi na kogoś z obstawy biegu. Może będzie wiedział, gdzie dalej biec. Ale… — spojrzałem wstecz, na przebytą już drogę — dobre pół dystansu już za nami i pewnie jedna z tych ścieżek prowadzić będzie w stronę powrotu na lotnisko. Niech każdy decyduje, wraca, czy próbuje. Czasu szkoda. Jarek, gdzie biegniemy? — zagadnąłem kolegę.
— A cholera wie. Wybieraj.
— Dobra. W prawo. Może na kolejnym skrzyżowaniu się okaże, czy dobrze. Jeśli nic nie będzie, wrócimy tu i polecimy w drugą.
Mieliśmy 50% szansy na trafienie i wykorzystaliśmy ją. Na następnym rozwidleniu stała tabliczka wskazująca kierunek. Spokojnym, miarowym tempem dobiegliśmy do mety, gdzie stało dopiero kilku zawodników po ukończeniu biegu. W szybkiej rozmowie potwierdzili, że, podobnie jak my, na feralnym skrzyżowaniu pobiegli „na czuja” we właściwym kierunku.
Zwróciłem się do jednego z pracowników wojewódzkiej komendy:
— Wiecie o…
— Wiemy, wiemy — przerwał mi zdenerwowany — od tych, co już przybiegli. Janiszewski przed chwilą kogoś tam wysłał, aby kierował.
Spojrzałem na Janichę, który stał w grupce pracowników kilkanaście metrów dalej. Miałem chęć podejść i mu wygarnąć, ale zrezygnowałem. I co to da? Lepiej, jak mu Majewski znowu nawtyka. Ot, organizator od siedmiu boleści.
Usiedliśmy z Jarkiem na trawie. Obserwowałem z boku harmider, jaki panował wśród organizatorów biegu i pracowników komendy wojewódzkiej. Skłamałbym, gdybym stwierdził, iż nie odczuwałem swoistego „schadenfreude”. „No i Janicha się popisał, specjalista od kolorów ścian” — przemknęła mi złośliwa myśl.
Dużo mieliśmy czasu na odpoczynek. Zawodnicy, tak młodzież jak i kadra, dobiegała do mety jeszcze przez dwie godziny. Ich miny i komentarze jednoznacznie wyrażały „radość ze wspaniale przygotowanych zawodów”.
Później nie dopytywałem się, jak biegi zostały ocenione przez wojewódzkiego komendanta. Wystarczył mi widok tego, co widziałem, kiedy Majewski przyjechał na wręczenie dyplomów i pucharów.
Część II. GWAŁTOWNE ZMIANY
Rozdział VII. Trzęsienie ziemi w OHP
1.Pożegnanie z wojskową kadrą
Rok 1989 a następnie 1990 przyniosły ogromne przemiany polityczne i gospodarcze w Polsce. W ich rezultacie wielkie zmiany zaszły i w OHP. Odgórnie zostały zlikwidowane Oddziały Obrony Cywilnej w OHP. Organizacja została utrzymana jako państwowa jednostka, ale już tylko z młodzieżowymi hufcami, do których przyjmowani byli chłopcy i dziewczęta od 15 lat; nadrabiali opóźnienia szkolne i przyuczali się praktycznie do konkretnej pracy, również zdobywali zawód. Mieli nawet łatwiej z zatrudnieniem, gdyż oprócz teorii znali się już na robocie.
Wraz z likwidacją OOC odeszli z firmy wszyscy żołnierze zawodowi oraz większość emerytów i rencistów wojskowych; niewielka część z tych ostatnich znalazła dalsze zatrudnienie w istniejących hufcach. OHP przeszło spod Ministerstwa Obrony Narodowej pod kuratelę Ministerstwa Pracy.
Kadry młodzieżowych hufców nie objęły te zmiany, gdyż składała się z cywilów. Natomiast Komenda Główna oraz wojewódzkie komendy, obsadzone na najwyższych stanowiskach przez oficerów zawodowych, przeżyły prawdziwe trzęsienie ziemi. W 1990 roku wszyscy oni odeszli i zastąpili ich pracownicy cywilni. Nie zawsze przyniosło to pozytywne efekty, gdyż wojewódzkimi komendantami mogły zostać osoby z wykształceniem wyższym, a takich w OHP było w tym czasie mało i do tego nie zawsze okazały się odpowiednimi kandydatami. To był znany problem „niedoboru odpowiednich ludzi na konkretne stanowisko”.
W naszym województwie szefem został komendant jednego z dochodzących hufców w Grudziądzu, Brydzich. Trafił idealnie w czas i to podwójnie — akurat ukończył Akademię Nauk Społecznych w Warszawie w ostatnim roczniku absolwentów, gdyż w tym samym roku ta uczelnia została rozwiązana.
Wojskowi pracownicy z naszej komendy wojewódzkiej pożegnali się z kadrą hufców bardzo kulturalnie, szefostwo zorganizowało nawet pożegnalne spotkanie w kasynie wojskowym w Toruniu. Wtedy po raz ostatni przyjechaliśmy w organizacyjnych „niebieskich mundurkach”, gdyż i one zostały wycofane — odtąd kadra oraz młodzież OHP mogła nosić swoje cywilne ubrania.
Odchodzący komendant wojewódzki, pułkownik Majewski, porozmawiał jeszcze ze mną na osobności; już luźno, bardzo sympatycznie. Nie miałem do niego ansów, gdyż przez pięć lat znajomości nasze stosunki, mimo służbowej podległości, układały się poprawnie. Kilka drobnych zgrzytów nie były warte wspominania, w każdej pracy się zdarzają.
Naszą rozmowę zakończył zaskakującą, jak na przełożonego, do tego zawodowego żołnierza, wypowiedzią:
— Pamięta pan, panie Brałkowski, jak pięć lat temu przyjechałem do oddziału, jak był pan jeszcze w OOC? Co była wyjazdowa rozprawa sądowa z tym junakiem za samowolkę?
— Oczywiście, panie pułkowniku. Zarzucił mi pan, że nie potrafię utrzymać dyscypliny, gdyż nigdy nie byłem w wojsku. Zrobił pan pokazowe szkolenie z najgorszymi junakami. Na drugi dzień dwóch z nich prysnęło na samowolkę.
— Delikatnie pan to ujął. Ale ja pamiętam, że wpierw dostał pan ode mnie opeer, a po tym… nazwijmy to moją rozmową z tymi junakami, powiedziałem, że nie będzie już pan miał z nimi problemów. Tak, był pan jedynym cywilem wśród kadry i nawet zastanawiałem się, czy nie zwolnić pana z pracy. Że potrzeba na pana stanowisku żołnierza, który będzie wiedział, jak utrzymać dyscyplinę w oddziale.
Nie przerywałem, chociaż w myśli się uśmiechnąłem. Stare dzieje, wyszło na moje…
— …a potem pan przedzwonił, że następnego dnia dwóch z nich uciekło z oddziału. Myślałem, że mnie krew zaleje. Żeby byle cywil, do tego podwładny, mnie, oficerowi… — Pokręcił głową i też się uśmiechnął. — Ale przyjąłem nauczkę, mimo tylu lat służby. Dobrze nam się później współpracowało. Powodzenia, panie Zdzisławie.
— Było, minęło, panie pułkowniku. Nie mam pretensji, taka praca. Co jeszcze dziwniejsze, na moim stołku przede mną było dwóch oficerów i wytrzymali ledwie po kilka miesięcy. Był kłopot w Grudziądzu z innymi chętnymi z wojska i dlatego mnie przyjęli… cywila! I co chyba najbardziej dziwne, jakoś poradziłem sobie, gdyż utrzymałem się na stołku półtora roku, aż do przeniesienia oddziału do Torunia. — Lekko się uśmiechnąłem na wspomnienie tamtego okresu. — Ponieważ pan już odchodzi, panie pułkowniku, dopowiem, że też będę pana dobrze wspominał. Nie był pan o byle co upierdliwy.
Powiedziałem to szczerze. Natomiast z jego zastępcą, podpułkownikiem Janiszewskim, pożegnałem się bardzo oficjalnie, bez prywatnych rozmów.
2. Ciężkie chwile
Przez pierwszą połowę roku 1990, do wakacji, hufce jeszcze przetrwały, gdyż były usytuowane przy wielkich zakładach pracy, a te dopiero zaczęły odczuwać pierwsze, negatywne efekty wprowadzenia „Planu Balcerowicza”.
Od września zaczęło się dla OHP trzęsienie ziemi — w całym kraju bankrutowało coraz więcej fabryk. Upadały, a wraz z nimi likwidowane były przyzakładowe hufce. Młodzież pozostawała wtedy bez ukończenia szkoły, a kadra zasilała szeregi bezrobotnych.
Grudziądz, jako dotąd duży, przemysłowy ośrodek, w krótkim czasie stał się w Polsce drugim po Włocławku miastem z największym procentem bezrobotnych — padła największa fabryka GZPGum. „Stomil” z 8.000 pracowników, w większości kobiet. Padły lub gwałtownie zredukowały zatrudnienie inne wielkie fabryki. Jednocześnie były rozwiązywane istniejące przy nich dochodzące hufce OHP.
Nasz stacjonarny hufiec, istniejący przy PBK, początkowo się utrzymał; przejęliśmy nawet część młodzieży i kadry z likwidowanych hufców. Oprócz uczestników stacjonarnych, mieszkających w internacie, mieliśmy teraz również miejscowych, tylko dochodzących do pracy i szkoły. Do czasu…
…a dokładniej do szkolnych ferii zimowych na początku 1991 roku. Młodzież stacjonarna rozjechała się domów. Pod koniec stycznia, zaraz na początku pierwszego tygodnia „przerwy od nauki” naszą trójkę, komendantów hufca: Dudzińskiego, Hubera i mnie, zaprosił na rozmowę dyrektor zakładu Zamyślewski.
— Proszę panów — zaczął bez kurtuazyjnych uprzejmości, zaraz po podaniu kawy przez sekretarkę — nie mam dobrych wiadomości. Moje PeBeKa już ledwie zipie, od kilku miesięcy jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Właściwie już prawie bankrutem, mamy zadłużenia w płatnościach, za prąd i ogrzewanie nie płacimy.
Zamilkł na chwilę i popił łyk kawy.
Mimo że znałem trudną sytuację gospodarczą w kraju, zaskoczył mnie tym stwierdzeniem. Myślałem, iż ten rok szkolny jakoś przetrwamy, gdyż pozostał tylko II semestr. Spojrzałem po swoich kolegach — ich twarze wyrażały podobne zaskoczenie.
— Czy chce pan powiedzieć, że… — zapytałem, prawie jednocześnie z Dudzińskim. Przerwałem, a komendant powtórzył: — Że… — i też przerwał. Pytanie zawisło w powietrzu. Stało się ono ciężkie jak burzowa chmura; przeczułem, iż odpowiedź jest już znana, a pytanie retoryczne.
— Niestety tak, panowie. — Zamyślewski odstawił szklankę z kawą. — Próbuję ratować zakład i przynajmniej część załogi. Część muszę zwolnić, a to są ludzie mający rodziny na utrzymaniu. Muszę zrezygnować z chłopców z waszego hufca i to już od lutego. To pozwoli mi zatrzymać więcej pracowników. Zamknę wasz internat, co też zmniejszy mi koszty utrzymania zakładu.
To było jak uderzenie obuchem w łeb. „Jassny gwint, tak znienacka?! — aż potrząsnąłem głową, aby przywrócić jasność myśli. — Bez uprzedzenia? Co my teraz zrobimy z chłopakami, jak wrócą z ferii? I co z nami?”.
Spojrzałem na Dudzińskiego i Hubera. Ich miny wyrażały to samo, co i mnie przemykało przez głowę.
— Panie dyrektorze — Dudziński na chwilę przerwał i przetarł twarz dłonią — to dla nas całkowite zaskoczenie. Co my zrobimy z uczestnikami? Może uda się zakończyć chociaż rok szkolny? Ci ze starszego rocznika przynajmniej by zakończyli szkołę i przyuczenie.
— Niestety, panie komendancie. Dla mnie to też bardzo ciężka sprawa, ale już grożą mi odcięciem od prądu i ogrzewania za niepłacenie. Walczę o przetrwanie zakładu. Muszę o tym myśleć i o uratowaniu pracy przynajmniej dla części moich ludzi.
— Ale tak od razu? Może by się jednak udało do czerwca?
Zamyślewski rozłożył ręce:
— Nie uprzedzałem wcześniej, gdyż myślałem, że ułożę się jakoś z zaległościami, że przesuną mi terminy spłaty. Niestety, w tej chwili znalazłem się pod ścianą. Bardzo dobrze współpracowało się nam przez te lata, ale, zrozumcie, nie mam innego wyjścia. Na moim miejscu też byście szukali każdego rozwiązania, oszczędności na wszystkim. I tak nie wiem, czy się utrzymam. Jedyne, co mogę zrobić, to… — zawiesił głos — to przekazać wam nieodpłatnie budynki internatu i stołówki. I tak odciąć muszę do nich prąd i inne media. Stałyby puste i niszczały.
— Ale co my z nimi zrobimy? — Dudziński nerwowo zapalił papierosa. — Do szkoły chłopcy mogliby chodzić. Ale jak mieszkać bez wody, ogrzewania, prądu, w zimie? Jak z jedzeniem? I najważniejsze, chłopcy przecież muszą gdzieś mieć pracę do przyuczenia. Bez tego nie ma hufca. Zostaliśmy już ostatnim w Grudziądzu.
— No właśnie. Innych w mieście już nie ma. Ja i tak przeciągnąłem o kilka miesięcy, próbowałem, myślałem, może się uda. Niestety. — Zamyślewski też nerwowo sięgnął po papierosa.
Jeszcze przez chwilę, w ponurym nastroju, rozmawialiśmy, próbując znaleźć wyjście z sytuacji. Nic to nie dało. Pożegnaliśmy się z dyrektorem i wróciliśmy do hufca.
Usiedliśmy w gabinecie Dudzińskiego, ciężko opadając na krzesła.
— Zdzisiek, zawołaj wychowawców. Co my zrobimy? — To ostatnie komendant powiedział już bardziej do siebie.
Zebrałem całą kadrę. Dudziński w krótkich słowach przedstawił naszą sytuację:
— Nie ma co owijać w bawełnę. Wróciliśmy od Zamyślewskiego… rezygnuje z naszego hufca. I to od zaraz, bez wcześniejszego uprzedzenia. Za tydzień zamyka internat, stołówkę i nasi chłopcy nie będą mieli przyuczenia. Nie ukończą szkoły, a my bez pracy.
Wychowawcy zostali zaskoczeni tak samo jak wcześniej my, komenda. Nikt się nie odezwał. Czuło się w powietrzu, że nastrój w gabinecie zapanował tak ciężki, iż siekierę można by zawiesić.
— Wiemy więc, co nas czeka. — Dudziński powiedział to już normalnym głosem, jakby komunikował o zwykłej, bieżącej sprawie. — Rozmawialiśmy z dyrektorem, próbowaliśmy przesunąć rozwiązanie chociaż do końca roku szkolnego. Wszystko na nic. Ktoś chce coś powiedzieć?
Znowu nikt się nie odezwał; wszyscy siedzieli z ponurymi minami. O czym tu dyskutować? Nic to nie zmieni.
— Jakieś uwagi, propozycje? — zapytał Dudziński po dłuższej chwili naszego milczenia.
— A o czym tu gadać. — Staszek, były komendant rozwiązanego wcześniej hufca przy Stomilu, wzruszył ciężko ramionami. — Przeżyłem to pół roku temu u siebie. A teraz tu, ponownie… — zawiesił głos, ale po chwili kontynuował: — Też przecież rozmawiałem wtedy z moim dyrektorem w Gumówie, ale tam całą fabrykę likwidowali. Myślałem, że tu jakoś uda się nam przetrwać. Echh… — Machnął ręką i nerwowo zapalił papierosa.
— No myślcie! Co możemy zrobić? Budynek internatu możemy zachować, nieodpłatnie. To już coś.
„To już coś. Faktycznie — przemknęła mi myśl — jakiś punkt zaczepienia. Bardzo nikły, ale zawsze…”. Wyartykułowałem ją głośno:
— Coś pomyślałem, ale… nie, chyba nierealne w naszej sytuacji.
— Zdzisiek, zacząłeś, to skończ.
— A co tu kończyć. Noo, pomyślałem… Faktycznie, jest budynek internatu. Jest też stołówka. Gdyby góra się zgodziła i dała pieniądze na ich bieżące utrzymanie, na płacenie za prąd i wodę…
— Taa — Dudziński poskrobał palcem po skroni, a następnie zaczął pocierać całą dłonią po twarzy — taa… A praktyki chłopaków? Żaden zakład w Grudziądzu przecież ich nie przyjmie. Te, co zostały, walczą tylko o utrzymanie. Mietek? — zwrócił się do Hubera.
— Bez praktyk nawet nie mamy co proponować Toruniowi. Oni za nas tego nie załatwią. Sami drżą, że niedługo i ich nie będzie.
Dudziński rozglądnął się. Uniósł brwi i kiwał głową, po kolei, w stronę każdego członka kadry. Jego milczące zapytanie nie uzyskało odpowiedzi. Przez dłuższą chwilę wszyscy siedzieliśmy, nie wypowiadając słowa.
— No, myślcie, do cholery. Inaczej za dwa tygodnie wszyscy znajdziemy się na zielonej trawce. Co z praktykami? Żeby się zaczepić na początek.
— Gdyby nam dali pieniądze na zatrudnienie kilku instruktorów do praktyki. Własnych instruktorów… — To Tadek rozpoczął, ale szybko przerwał. Skrzywił usta i pokręcił głową z wyraźnym powątpiewaniem we własne słowa.
— No właśnie. Gdyby dali pieniądze. — Komendant też skrzywił w ironii usta. — Gdyby… A gdzie by pracowali, Tadek, pomyślałeś?
— Zaraz. Przecież po oddziale OOC, kiedy przejęliśmy budynek internatu, myśleliśmy o jego remoncie. — Przypomniałem sobie nasze plany sprzed kilku lat. — Później jakoś się rozmyło, Zamyślewski ciągle to odkładał.
— …bo nie miał na to forsy, jak mówił. Wiemy, jaka była sytuacja. Ale mów dalej.
— Miejscami pracy byłby nasz internat. Remont budynku to murarze, stolarze, szklarze, elektrycy, wod-kan. No, wszystkie prace, w jakich nasi się przyuczają. Na stołówce z dwie kucharki jako instruktorki. Moglibyśmy przyjmować też wtedy dziewczyny do przyuczenia. Może jakaś mała szwalnia. Na początek jak znalazł.
— Taa… to jest myśl. — Dudziński kilkakrotnie postukał palcami w biurko. — To jest myśl, tyle że wszystko znowu się rozbija o pieniądze. Takiego czegoś nigdy nie było w OHP. Ale… ma ktoś jakieś inne pomysły? — Popatrzył po pozostałych członkach kadry.
— Nikt, nic? — kontynuował po kilku sekundach. — Dobra, nic innego nie wymyślimy. Poddam to do Torunia. Nie wyjdzie, to tylko patrzeć, jak spotkamy się po raz ostatni i pożegnamy. Na razie, kończymy.
3. Na własnym rozrachunku
Następnego dnia Dudziński pojechał do Torunia. Na informacje musieliśmy poczekać do jutra.
— No i? — To było moje pierwsze pytanie, kiedy, z samego rana, usiedliśmy wszyscy w jego gabinecie.
— To i… — Dudziński odruchowo, żartobliwie odpowiedział, ale zaraz się zreflektował i dalej już mówił poważnie: — Przedstawiłem wszystko Brydzichowi. Wyraźnie się zapalił, zresztą od tego zależy praca ludzi w komendzie i jego stołek też. I tak ich w Toruniu zostało już ledwie siedmiu czy ośmiu.
— Dobra, to wiemy, że większość już u nich zwolniona — wtrąciłem niecierpliwie. — Andrzej, do rzeczy. Co z nami?
— No więc… dzwonił przy mnie do Głównego w Warszawie. Ten nie odrzucił, tylko kazał czekać na telefon. Długo czekaliśmy, dopiero przed piętnastą oddzwonił. I dał jakby zielone światło.
— Jakby? To dał, czy nie? — Huber, chociaż z natury zimny i opanowany, tym razem poruszył się niecierpliwie w krześle.
— No, jakby dał. Powiedział, że mamy spróbować. Ponieważ my to wymyśliliśmy, Brydzich kazał przygotować projekt struktury hufca. Mamy na to dwa dni, więc tylko w zarysie ten projekt i natychmiast do województwa, a stamtąd, jak Brydzich zatwierdzi, pójdzie do Warszawy. Tam zdecydują ostatecznie i zobaczą, czy znajdą na to pieniądze. Wszystko na gwałt. Ale jest mała szansa. Inaczej na bruk. Zdzisiek — Dudziński zwrócił się do mnie — zacząłeś, to bierz się do roboty. Masz łeb, twój pomysł, to rób. Przygotuj szkic i siądziemy wtedy w trójkę. Jeszcze dzisiaj, abyśmy zdążyli nanieść poprawki.
— Ja… ak — zająknąłem się w pierwszej chwili, zaskoczony. — To my mamy zrobić?
— Nie certol się, czas ucieka. — Spojrzał na zegarek. — I tak tylko z grubsza, nie my zdecydujemy. Postaraj się do pierwszej. Huber — zwrócił się do drugiego zastępcy — o pierwszej siadamy.
Miał rację — rozpoczęliśmy, to i nie było co czasu marnować. W swoim pokoiku zacząłem kreślić wstępny projekt. Przydała się znajomość struktury szkół technicznych oraz mojej fabryki, w której przepracowałem wiele lat przed przyjściem do pracy w OHP. „Dyrekcja takiego hufca, to nasza trójka. W tym ktoś odpowiedzialny za praktyki i instruktorów. To byłaby góra — deliberowałem, od razu zapisując na arkuszu papieru. — Pod tym księgowość jakaś do rozliczania pieniędzy na utrzymanie internatu i stołówki oraz obliczanie płac kadry i uczestników. Dobra, no i zostają plutony z wychowawcami. Aj, nie plutony, tylko teraz grupy, klasy. Ciągle siedzi we mnie to stare nazewnictwo — mimowolnie się uśmiechnąłem.– Chyba wystarczy. Jak najmniej, jak najskromniej, na przeżycie”.
Zdziwiłem się, że wstępny projekt nie zajął mi nawet godziny. Zaraz zszedłem do Dudzińskiego, po drodze zagarniając Hubera.
— Już? Szybko. Pokaż — Andrzej wyciągnął rękę. — Coś tu narysował… — zagłębił się w schemat i po chwili podsunął papier Huberowi. — Wygląda całkiem, całkiem. Co o tym myślisz, Mietek?
Huber, nachylony, studiował dobre kilka minut. Wreszcie wyprostował się, postukał kilka razy palcem w rysunek i, w namyśle, zacisnął usta. Po kilku sekundach oddał papier Dudzińskiemu:
— Według mnie dobre. I tak u góry pewnie coś pozmieniają. Ale, na początek, dobry. Chyba możemy wysłać.
— No, to jutro jadę z tym do Torunia. — Dudziński klepnął w biurko. — Oby zatwierdzili. Być albo nie być… — zakończył teatralnie.
* * *
Następnego dnia, około południa, Andrzej przedzwonił do nas z komendy wojewódzkiej:
— Przekazałem, Brydzich siedział i dumał. Coś kręcił nosem. Jutro rano przyjedzie do nas.
Tak, jak przekazał — nazajutrz szef wojewódzki pojawił się zaraz po rozpoczęciu pracy. Nasza komenda siadła z nim przy jednym stole. Brydzich wyciągnął mój projekt i od razu przeszedł do rzeczy:
— Zdzichu, coś ty tu wymyślił? Dyrekcja, księgowość… samodzielni chcielibyście być, co?
— Panie komendancie — zacząłem służbowo, chociaż byłem z nim „po imieniu”, jeszcze z poprzednich lat — musimy mieć praktyki, miejsca pracy, instruktorów, współpraca ze szkołą. To są pieniądze, rozliczenia… jak mamy mieć odpowiedzialność, to i…
— … to i forsą byście chcieli rządzić, co? — przerwał mi w pół zdania, podniesionym głosem. — Może od razu pod główną podlegać?! Na cholerę wam wojewódzka komenda i ja, co?! — podniósł głos jeszcze o ton wyżej.
Mówiąc szczerze, dużo się nie mylił.
— Tak przecież pracują szkoły i nawet małe firmy. — Odczekałem chwilę, ale ponieważ przerwał swój wywód i wpatrzył się zimno we mnie, poczułem się uprawniony do odpowiedzi. — Szkoły podlegają pod gminy, ale mają własne dyrekcje, finanse i księgowość. Wtedy można planować, jak się utrzymać, nawet przy małych pieniądzach.
— Chcielibyście. — Gwałtownie odsunął mój papier od siebie. — Odpada. Księgowość, finanse będą szły przez Toruń. Wszystkie umowy, rozliczenia, uzgadniać wpierw będziecie z województwem. Żadna więc dyrekcja u was, tylko kierownicy zamiast komendantów, wychowawcy i instruktorzy. Jeśli Warszawa się zgodzi na projekt, będzie jak dotąd, hufiec czy jak to nazwą, podległy bezpośrednio pode mnie. Dyrekcję, księgowość z projektu wykreślam, reszta w porządku. To na dzisiaj wszystko.
Pożegnał się i wyszedł. „A to ananasik, już mu woda sodowa uderza do głowy — przemknęła mi myśl. — Nasz pomysł, jak ratować hufiec, nasz projekt, a jak w Warszawie przejdzie, to on chce spijać śmietankę. Kurde!”.
Niestety, nie mogliśmy na to nic poradzić. Dobrze, że chociaż zostawił część z projektu. Może uda się utrzymać nasz hufiec… inaczej na bruk.
Po dwóch dniach oczekiwania Brydzich przedzwonił do nas z Torunia:
— To wszystko na wariackich papierach, ale jest zgoda i poparcie z Warszawy. Będą dawali trochę pieniędzy, ale tylko tyle, abyście utrzymali się na powierzchni. Później na praktykę uczestników ma powstać oddzielne Gospodarstwo Pomocnicze, które przejmie instruktorów i warsztaty. Na media i stołówkę dadzą też, ale za mało, aby starczyło. Myślcie więc, jak zmniejszyć koszty. Część budynku może uda się wynająć, aby dorobić. Będę szukał chętnych, wy też szukajcie. Do żarcia niech rodzice się dołożą. Dotąd mieli za darmo. — Przerwał i po chwili dokończył: — Będziecie się nazywać Ośrodek Szkolenia i Wychowania w organizacji. Doświadczalny. Warszawa bardzo się zapaliła, im też zależy. Jeśli nam wyjdzie, będą tak robili w całej Polsce z tymi hufcami, które jeszcze nie padły.
Jeśli NAM wyjdzie — ot, jak już się podpiął. Jednak najważniejsze, że pojawiła się szansa na przetrwanie. Wzięliśmy się do pracy.
Z instruktorami praktyk i kucharkami, dotąd zatrudnionymi w PBK, nie było problemów — z ulgą przyjęli naszą ofertę pracy u nas. Każdy z pracowników już wiedział, że dotychczasowy ich zakład może się nie utrzymać i nastąpią redukcje etatów.
Rozmowy z firmą od wody, ogrzewania i ścieków oraz dostawcą energii elektrycznej, też przebiegły dość pomyślnie — wyrazili zgodę na dalszą dostawę tych mediów, ale pod warunkiem comiesięcznej zapłaty „żywą gotówką” za zużycie według wskazań liczników. „Nie możemy pójść na opóźnianie zapłaty ani kredytowanie. Wyjątkowo spóźnienie to najwyżej miesiąc” — w jednej i drugiej firmie otrzymaliśmy podobną odpowiedź. To i tak już było coś, mieliśmy punkt zaczepienia.
Nasz hufiec liczył ponad stu chłopców. W jeden dzień przygotowaliśmy listy do ich rodziców, informujące o podbramkowej sytuacji i możliwości utrzymania się, ale, przy ustalonej z Toruniem, potrzebie częściowej odpłatności za wyżywienie. Zaprosiliśmy ich do hufca na przyszły tydzień. „Ilu przyjedzie? Ilu będzie stać na te wpłaty? Nieduże, ale dla wielu i tak mogą być problemem. — Myśl ta przez kolejne kilka dni nie dawała mi spokojnie pracować. — Przecież dotąd chłopcy mieli wszystko za darmo, jeszcze niedawno nawet ubrania, chociaż podobno dalej mają je otrzymywać. Zostanie za mało chłopaków, to wszystkie nasze zabiegi o utrzymanie pozostanie nam o kant tyłka potłuc. Potrzebna nam co najmniej trzydziestka”.
To była wielka niewiadoma, najważniejsza. W pozostałe dni ferii uczestników przygotowywaliśmy się organizacyjne licząc, że jednak wystarczająca liczba rodziców chłopców zgodzi się na potrzebne dopłaty.
W dniu, na który zostali przez nas zaproszeni, przyjechali rodziciele czterdziestu chłopców. Lekko odetchnęliśmy. To już coś. Byle się zgodzili. Chyba się zgodzą, przecież przyjechali.
Na tym spotkaniu Dudziński jeszcze raz przedstawił sytuację, spowodowaną decyzją PBK oraz nasze dotychczasowe działania. O dziwo, nie było nawet pretensji, żalów, podniesionych głosów z ich strony. Ciężka sytuacja gospodarcza w całym kraju oraz naszym regionie była wszystkim dobrze znana. Rozmowa nie trwała dłużej niż godzinę. Wszyscy zgodzili się na comiesięczne dopłacanie do wyżywienia i podpisali stosowne umowy.
— Dziękuję za zrozumienie. — Dudziński podsumował na zakończenie spotkania. — Może wspólnymi siłami uda się nam utrzymać hufiec… ee, teraz już ośrodek szkolenia i wychowania. Utrzymać, aby wasi synowie mieli możliwość ukończenia szkoły i odbycia praktyk. Będzie trudno, bardzo trudno, ale mamy szansę. Jeszcze raz dziękuję za przybycie i zgodę.
Kiedy rodzice wyszli, znowu siedliśmy w gabinecie Andrzeja.
— No, dobra. Mamy czterdziestu na teraz. To już coś. — Dudziński, z ulgą, głośno wypuścił powietrze z płuc. — Szkoda pozostałej siedemdziesiątki, ale nic nie zrobimy. Tych, co zostali, musimy gdzieś zgromadzić. Finansów z Torunia nie starczy, aby pozostali w swoich pokojach. Za duże zużycie mediów. Zagęścimy ich jeszcze w pokojach?
— Ilu tam wejdzie dodatkowo? I tak mają bardzo ciasno. — Pokręciłem głową. — W mniejsze jeden tapczanik, w większe może dwa… ale nawet przejść by nie mogli. Po wyrkach by chodzili.
— Może odłączyć cały internat i zgromadzić wszystkich w świetlicy? — Tadek podrapał się po głowie. — Jest tylko czterdziestka, a świetlica duża. Aby przeżyć początek…
— O, tak możemy spróbować! — Od razu poparłem podsuniętą propozycję. — Na początek, aby przetrwać. Do tego nie będziemy musieli ciągle przenosić chłopaków między pokojami na czas remontów. Jestem za.
Dudziński zabębnił palcami w biurko.
— Ktoś jeszcze? Inne propozycje? — Rozglądnął się po całej kadrze. Wszyscy zaprzeczyli i jednocześnie potaknęli głową. — To tak robimy. Czterdzieści tapczanów upchniemy. Chłopaki poprzenoszą, jak wrócą. Jedna umywalka w najbliższym pokoiku, sanitariat z prysznicem i kiblami na II piętrze, ale wytrzymają do czerwca. Tylko co z ogrzewaniem? Tam zawsze jest zimno i okna nieszczelne.
— Mam coś na oku, dzięki znajomemu w szpitalu wojskowym. Szpital już w likwidacji… — podrapałem się po skroni. — Zaraz do niego przedzwonię.
— To nie marnujmy czasu. — Andrzej klasnął kalendarzem o blat. — Ja będę załatwiał z prądem, jak podłączyć tylko do świetlicy.
Rozdział VIII. Na swoim
1. Początki
Zdążyliśmy przed końcem ferii zimowych. Szpital bezpłatnie przekazał nam osiem grzejników olejowych na prąd, Dudziński dogadał się też co do zasilania — firma poprowadziła kabel elektryczny z przyłącza na ulicy bezpośrednio na II piętro i tam zainstalowała licznik.
Pierwsze kilka dni po powrocie chłopców siedzieliśmy w pracy od rana do wieczora. Tapczany ledwie się zmieściły w świetlicy, grzejniki olejowe zostały rozstawione wzdłuż okien, które uszczelniliśmy watą. Wnękowe szafy w pokojach były zabudowane na stałe, nie można ich było przenieść do świetlicy. Wykonaliśmy więc zwykłe wieszaki na kurtki chłopców, a stare szafki nocne przenieśliśmy z pokojów. Można żyć!
Powolutku ruszyliśmy też z remontem. Ze starych dwóch pokoików, po rozebraniu ścianki działowej, robiliśmy jeden większy pokój. W każdym instalowaliśmy nowy prysznic obok istniejącej już umywalki. Z nimi początkowo wystąpił kłopot, gdyż nie dawały się doczyścić z kamienia i rdzy, podobnie jak ich baterie kranowe. Po wielu próbach rozwiązałem problem i to bardzo tanim kosztem — idealnym okazał się zwykły „papier ścierny wodny” gramatury 80 — 150. Miało to jeszcze jeden plus — szybkość roboty — już po kilku minutach pracy umywalki lśniły jak nowe.
Po kilku miesiącach udało się też zrezygnować z dopłat rodziców do wyżywienia. Wszystkie koszty pokrywała już wojewódzka komenda z funduszów przydzielanych z Warszawy na działalność ośrodków i hufców OHP.
2. Pralka
Pustych pomieszczeń, do utworzenia warsztatów praktycznej nauki zawodu dla uczestników, nam nie brakowało. Dodatkowo udało się utworzyć, oprócz praktyk na stołówce, szwalnię i warsztat krawiecki dla większej liczby dziewcząt; planowaliśmy je przyjąć od nowego roku szkolnego.
Jednak od razu po powrocie czterdziestki chłopców wystąpił problem z praniem pościeli. Dotychczas była zawożona do firmy zewnętrznej, która jednak już upadała z powodu gwałtownego zmniejszenia liczby zleceniodawców. Utworzyliśmy więc własną pralnię w jednym z dużych pomieszczeń piwnicznych i przyjęliśmy pracownicę. Udało się odkupić, prawie za bezcen, profesjonalną maglownicę. Niestety, z używanymi, automatycznymi pralkami się nie udało. Problemów z ewentualnym zakupem fabrycznie nowych już nie było — teraz to sklepy zapraszały klientów, a nie, jak jeszcze niedawno, kupujący byli tymi proszącymi o sprzedaż.
Po peregrynacjach w salonach sprzętu AGD wybrałem odpowiednie profesjonalne i przedzwoniłem do Torunia:
— Dzień dobry, Pani Ulo — przywitałem się z kwatermistrzową z wojewódzkiej komendy — znalazłem pralki. Takie do ciągłego użytku. Wystarczą nam dwie.
— Dzień dobry. A ile kosztują?
Podałem cenę. Przez chwilę milczała. Wreszcie się odezwała:
— Przecież za to możemy kupić trzy zwykłe, jak do domu. Jeszcze trochę zostanie. Trzeba oszczędzać pieniądze.
— Pani Ulo — ledwie się powstrzymałem przez podniesieniem głosu. Kurde, nachodziłem się po sklepach, poporównywałem parametry i ceny, wybrałem odpowiednie; a teraz takie coś mi mówi…. — ale takie do domu nie są przeznaczone do ciągłej pracy. Mogą u nas nie wytrzymać. Za cenę tych trzech kupilibyśmy dwie lepsze.
— Panie Zdzisławie, ale jak jedna nawali, to ma pan jeszcze dwie. A przy dwóch zostanie tylko jedna.
— Pani Ulo, ale ten dzisiejszy sprzęt nie jest taki, jak dawniej robili, że lata miał wytrzymać. — Nadal starałem się mówić spokojnie, cierpliwie argumentując. — Teraz producentom zależy na kolejnej sprzedaży, a nie wytrzymałości na długo. Mam już upatrzone takie dobre dwie pralki. Profesjonalne i mają dłuższą gwarancję.
— Proszę poczekać. — Dopiero po dobrej minucie odezwała się ponownie: — Nie, panie Zdzisławie. Co trzy pralki, to nie dwie. Odciążę pana i sama kupię w Toruniu. Przywiozą je do was jeszcze w tym tygodniu. Do widzenia.
Nie dała się przekonać. Po kilku dniach przywieziono nam te pralki. Do pralni mieliśmy już przyjętą panią Tereskę, która okazała się bardzo porządnym pracownikiem. Nie było u niej problemów z terminową wymianą pościeli.
Niestety, dobrze przewidziałem — przywiezione pralki „do domowego użytku” nie wytrzymały długo codziennej, kilkugodzinnej pracy; zwłaszcza przy wirowaniu. Jedna uległa awarii już po dwóch miesiącach, kolejne niedługo później. Zgłoszenie do sklepu w Toruniu uszkodzenia, w ramach gwarancji, nie zostało przyjęte. „Nie ma podstaw do uznania reklamacji, gdyż pralki są przeznaczone do użytku domowego, a nie do ciągłej pracy” — takie pisemko otrzymała kwatermistrzowa w odpowiedzi na jej zgłoszenie.
Ta „oszczędność” skrupiła się na dole, znaczy na nas, jak zwykle w podobnych przypadkach. „Siedzi sobie taka pani Ula za biurkiem i ot co, zaoszczędziła… — niezbyt dobre myśli przemknęły mi przez głowę po otrzymaniu telefonicznej informacji o nieuznaniu reklamacji. — A my teraz mamy cholerny kłopot”.
Na szczęście mieliśmy dobrego mechanika „od wszystkiego”. Naprawiał te pralki, dorabiał części. Wszystko jednak wystarczało na miesiąc-dwa i ponownie się psuły.
…W tym samym czasie we własnym domu używałem, już od dobrych kilku lat, czechosłowacką, automatyczną pralkę firmy „Tatramat”. Jej zakup, w połowie lat osiemdziesiątych, okupiłem trzydniowym staniem zimą na mrozie, w długiej kolejce chętnych do zakupów sprzętu AGD. Jak zwykle w takich kolejkach — ten, kto pierwszy się dowiedział, że „mają coś rzucić na sklep”, tworzył społeczną listę — zeszyt z nazwiskami kolejkowiczów. Co dwie godziny była sprawdzana obecność. Jeśli nikt nie krzyknął „jestem”, po dwóch nieobecnościach z rzędu był wykreślany i żadne późniejsze prośby nie były uwzględniane — chętni zakupu, którzy stali dalej, byli tylko zadowoleni. Może i dla mnie starczy? Nieważne było, kto stał w kolejce na danym miejscu, zapisanym w zeszycie; wystarczyło krzyknąć, według numeracji wyczytanej przez organizatora kolejki. Ludzie różnie sobie radzili — ktoś brał urlop, inny wspomagał się członkami rodziny… Powstał nawet specyficzny „zawód stacza”, który za pieniądze zastępował chętnego klienta.
Po tych kilku dniach oczekiwania przywieziono nową dostawę do sklepu i rozpoczęła się sprzedaż. „Na głowę” można było kupić trzy sztuki różnego sprzętu. W naszym, małżeńskim planie od dawna mieliśmy zapisane: polska pralka automatyczna „Polar”; walizkowa, elektryczna maszyna do szycia oraz lodówka dla szwagierki. „Oby tylko wystarczyło dla mnie” — ta myśl nieustannie kotłowała mi się w głowie, kiedy patrzyłem z zazdrością na szczęśliwców z przodu kolejki, wyjeżdżających ze sklepu z zakupionym sprzętem.
Udało się częściowo — maszynę do szycia i pralkę dostałem. Niestety „pralki skończyły się kilka osób przed panem” — jak łaskawie powiadomił mnie sprzedawca.
— Kurde, najbardziej mi zależało właśnie na automacie — odrzekłem ze skwaszoną miną. — Nie ma może jeszcze jednej w magazynie?
— Panie, coś pan? Z choinki żeś się urwał? Ludzie by mnie roznieśli w strzępy, gdybym zachachmęcił. — Wskazał głową na stojących za mną. — Ale nie dałeś mi pan skończyć. Dostaliśmy też czeskie tatramaty. Świetne, mają nawet większy bęben i drzwiczki.
— To czemuś pan od razu nie mówił?! Podobna cena? Bo wiesz pan, mam odliczone.
— No właśnie — odkaszlnął. — Trochę droższe. Dlatego wszyscy brali polskie polary, ale już ich nie ma.
— O ile? — To było moje podstawowe pytanie. Do dziesięciu procent więcej jeszcze bym się zmieścił w budżecie.
— Noo, szesnaście sto.
Sacrebleu! Zaskoczył mnie bardzo niemiło. To była dużo wyższa cena, niż polskiej pralki, która kosztowała dziesięć tysięcy pięćset złotych.
— Bardzo drogo. — Potarłem dłonią mocno szczękę, intensywnie myśląc „załatwiać pożyczkę, czy nie? Tyle się już nastałem, a tu klops…”. — Nie mam tyle. Możesz mi pan odłożyć na nazwisko? Skoczę do domu i wrócę, zobaczę, czy załatwię resztę forsy.
— Dobra. Masz pan — spojrzał na długą kolejkę, wijącą się jeszcze za mną — dwie godziny. Tylko dlatego, że na razie nikt tatramata nie brał. Ale były wtedy jeszcze polary. Teraz mogą być chętni.
— Wystarczy. Może z pół godziny więcej pan jeszcze poczekaj, jakbym nie wyrobił. — Nie marnowałem czasu i żwawo popedałowałem na rowerze do domu. To był mój wierny rumak, dzięki któremu zawsze oszczędzałem na czasie, nie będąc uzależnionym od miejskiej komunikacji.
Pobyt w mieszkaniu i rozmowa z małżonką trwała ledwie kilka minut. „Bierzemy”! — zgodnie ustaliliśmy. Mieliśmy odłożone pieniądze na zakup mebla, ale on mógł poczekać, w przeciwieństwie do pralki.
W ten sposób staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami automatycznego tatramatu. To był naprawdę bardzo dobry zakup — większe drzwiczki do bębna, większa pojemność niż polar, a przede wszystkim — przez długie kilka lat pralka ani razu nie zaprotestowała. Pracowała bezawaryjnie. Fakt, że w ciągu ostatniego roku wpadała w zbyt silne drgania przy wirowaniu, ale dociskałem ją wtedy do podłogi łazienki na te kilka minut. Dlatego nosiliśmy się już z zakupem nowej pralki, ale zwlekaliśmy…
…Teraz, kiedy w pralni mojego ośrodka zakupione pralki nawalały jedna po drugiej, wpadła mi do głowy myśl. „I tak chcieliśmy kupić do domu nową, a może tatramat ma tylko coś drobnego, że takie ma drgania przy wirowaniu? Pewnie to tylko łożyska się wyrobiły po tylu latach. Dam ją do pracy, może mechanik naprawi i pochodzi zamiast tego tałatajstwa, co mi kupił Toruń”.
Tak i zostało zrobione. Nasz mechanik odkręcił pokrywy, zaglądnął do środka i złapał się za głowę:
— Ja pierniczę! Panie kierowniku, pan mówił, że bardzo ostatnio panu waliła przy wirowaniu? Że chyba łożyska?! Żadne łożyska! Zobacz pan. — Przesunął się w bok, abym mógł zajrzeć. — Bęben jest zawieszony na dwóch teleskopach, a w jednym drążek pękł i zwisa! Jak ta pralka wytrzymała wirowanie na jednym teleskopie?! W życiu bym nie uwierzył, gdyby mi ktoś to powiedział!
Ja też bym nie uwierzył! Kurde, moja pralka nie do zdarcia… na jednym teleskopie wirowała i się nie rozpierniczyła w drebiezgi! Aż ją odruchowo, czule pogłaskałem jak żywe zwierzątko domowe.
— Niesaamowiitee — przeciągnąłem słowa w podziwie. — To jednak dawniejsze wykonanie, nie do zdarcia. A teraz…
— Lepiej nie gadajmy o dzisiejszym, bo nerw mnie bierze, panie kierowniku. Kilka miesięcy po gwarancji i szybko wtedy nawala. Aby ludzie nową kupowali.
— Znam ten ból. Z rok temu spotkałem kolegę, jeszcze z Pomorskiej Odlewni. Pracował w biurze konstrukcyjnym — wzięło mnie na wspominki — do końca lat osiemdziesiątych. Dostawali premię, jeśli nowy wyrób był tak solidnie zaprojektowany, aby wytrzymał lata. Potem przeprowadził się do Wrocławia i pracuje dalej w konstrukcyjnym, tyle że w ichniejszym Polarze. Teraz dostają premię, jak tak zaprojektują, aby mało było awarii na gwarancji, ale krótko po niej ma nawalić jakaś część, najlepiej najdroższa, aby nie opłacało się naprawiać, tylko właśnie kupić nową. W automacie — postukałem w blachę pralki — to programator. Ale, dobra, da się moją naprawić, czy na złom wywieźć?
Mechanik przyjrzał się jeszcze raz pękniętemu drążkowi, poporuszał teleskopem. Kiwnął głową.
— Myślę, że się da. Dorobię ten drążek i zobaczymy. Tyle czasu u pana w domu chodziła, to chyba reszta jest dobra. Ale wytrzymała… — Jeszcze raz z podziwem pokiwał głową.
Na drugi dzień po naprawie nastąpiła próba generalna. Pani Tereska włączyła krótkie, półgodzinne pranie. Pralka pracowała bez problemów. Ledwie doczekałem do wirowania. Kiedy się włączyło, cała nasza trójka uważnie obserwowała — tatramat równiutko chodził, drgania były minimalne. Silnie uścisnąłem dłoń naszego mechanika. Twarz rozciągnęła mu się w radosnym uśmiechu. Pełen sukces!
— Noo, to rozumiem! — Jeszcze raz uścisnąłem mu dłoń. — A ja ją chciałem już na złom wywozić. Pani Teresko — zwróciłem się ku naszej pracownicy pralni — u mnie pracowała tylko na jednym teleskopie, to teraz na całych dwóch nie powinna chyba nawalić przy wirowaniu, jak te od kwatermistrzowej — z drwiącym uśmieszkiem skinąłem głową w stronę nowych pralek. — Niech pani ją weźmie w obroty, zwłaszcza na wirowanie. Jeśli nawali, trudno. I tak miała iść na złom.
Tatramat okazał się „nie do zajechania”. Po miesiącu jego bezawaryjnej pracy pani Tereska zaczęła używać moją pralkę tylko do samego wirowania pościeli. W trzech nowych pralkach wyłącznie prała; cyklu wirowania w nich już nawet nie próbowała.
Moja „staruszka” naprawdę nie dała się zajechać. Odeszła „na zasłużoną emeryturę” dopiero po około dziecięciu latach ciągłej pracy „na wirowaniu”. Mechanik ani razu nie musiał jej naprawiać.
3. Szklarz
Brakowało nam jednego instruktora od stolarstwa, który by również umiał szklić. Wiele okien w pokojach chłopców miało tylko po jednej, całej szybie. Po kilku dniach zgłosił się kolejny chętny do pracy; młody z wyglądu. Nie było jednak co wybrzydzać — czas nas gonił, a wiek nie zawsze jest odzwierciedleniem fachowości. Dudziński krótko mu wyłuszczył, kogo potrzebujemy:
— Papiery stolarza pan ma, kurs instruktora pan zrobi. Ale szukamy takiego pracownika, który umie też szklić okna. Nie potrzeba papierów, tylko na czas remontu. Umie pan?
— Tak, potrafię. Kiedyś ojcu pomagałem przy szklarni.
— Potrafi pan sam?
— Noo, tak, potrafię.
— Dobrze, od jutra do pracy. — Dudziński, który po zmianach nazewnictwa tytułowany był teraz „kierownikiem ośrodka”, a nie „komendantem hufca”, w potrzebie szybko podejmował decyzje. — Dostanie pan dwóch naszych chłopaków do pomocy. Pojutrze przywożą nam szyby. Będzie pan przycinał na parterze, a warsztat stolarski i pakamerę urządzi pan w piwnicy. Na początek proszę tylko okna szklić, to najpilniejsze. To mój zastępca — wskazał na mnie. — Zdzisiek, zaprowadź pana i pokaż.