Powrót
(…) Life could be easy but now you’re a walking sorrow (…)
Cavegirl, Rebeka
1
Karta kredytowa, która należała do wysokiego blondyna z idealnie przystrzyżoną i wymodelowaną bródką, po dwóch nieudanych próbach została wreszcie zaakceptowana przez terminal płatniczy, a oddychający z ulgą klient z uśmiechem na swej zadbanej twarzy, mruknął w moją stronę szybkie:
— Takk, hej då.
Chwilę później, otworzywszy przeszklone drzwi, wyszedł na ulicę Hornsgatan, dołączył do maszerującego nią tłumu i znikł z mojego pola widzenia.
Czas drugiego śniadania dobiegał końca, a wnętrze niewielkiego lokalu, w którym serwowałam zgniłozielone koktajle i pseudozdrowe przekąski, świeciło pustkami.
Nareszcie chwila spokoju — pomyślałam, spoglądając przez okno na skąpane w jasnym słońcu drzewka miłorzębu, które posadzone wzdłuż całej tej ruchliwej ulicy, miały nie tylko cieszyć oczy przechodniów, ale przede wszystkim poprawiać jakość zanieczyszczonego powietrza w stolicy Szwecji. Czy spełniały tę drugą rolę, nie jestem pewna. Jednakże, zarówno wiosenna zieleń, jak i typowa dla jesieni żółć liści tych drzew, dodawała eleganckiego sznytu miejskiej arterii.
Lekki wiatr za oknem poruszał małymi, zielonymi listkami ginko biloba, a idąca chodnikiem grupka roześmianych blondwłosych dziewczyn zajadała właśnie włoskie lody. Idący za nimi w odległości kilku metrów, dwaj ciemnoskórzy imigranci z wyraźnym zadowoleniem podziwiali kołyszące się w kolorowych spódnicach, kobiece biodra. Po piętach deptała im zakochana para, trzymających się za rączki, siwowłosych staruszków, obok których śmignął na rowerze, wysportowany trzydziestolatek. Niemal w takim samym tempie co on, wielkie kroki na swoich 12-centymetrowych szpilach, stawiała też ubrana w ultraobcisłą spódnicę i białą koszulę, pracownica któregoś z pobliskich biurowców.
Uliczny teatrzyk trwał w najlepsze. Każdy z przechodniów odgrywał swą rolę najlepiej jak potrafił. Mimo to, jako widz tego przedstawienia, po kilku minutach bezmyślnego gapienia się na maszerujących ludzi, spuściłam wzrok w dół. Dopiero wtedy zauważyłam migającą u dołu ekranu mojego telefonu, zieloną diodę.
Nieodebrane połączenie od mamy? — zdziwiłam się, odblokowując ekran.
Telefon z domu o tej porze mógł oznaczać albo jakąś pilną sprawę urzędową, albo kłopoty. Mama rzadko dzwoniła bez powodu, a kiedy chciała pogadać lub zwyczajnie zapytać co u mnie słychać, ikonkę zielonej słuchawki naciskała dopiero wieczorem. Sprawa w której dzwoniła przed południem musiała należeć do tych z gatunku niecierpiących zwłoki.
Tak też było i w tym przypadku.
Kiedy do niej oddzwoniłam, odebrała po dwóch sygnałach.
— Czy coś się sta…? — chciałam zapytać, ale nie zdążyłam.
Mama, nie czekając nawet na moje pytanie, mocno zmienionym zduszonym głosem, bez żadnych wstępów oznajmiła, że ojciec miał rano zawał i zmarł.
W tamtym momencie, ułożona w kolorowe kwadraty, posadzka koktajbaru, na której stałam, osunęła się spod moich nóg, a otwierająca się przede mną głęboka otchłań bezbrzeżnej pustki, zaczęła wciągać mnie w swoje ciemne czeluści.
Śmierć ojca była dla mnie szokiem. Od lat żyłam bowiem w przekonaniu, że umrzeć może każdy, ale nie on. Człowiek, który dużo spacerował, potrafił przejechać na rowerze 50 km bez zadyszki, zdrowo się odżywiał, pił ogromne ilości wody, a na głowie nie miał nawet siwego włosa, musi być nieśmiertelny. Musiał co najmniej dożyć dziewięćdziesiątki. Może nawet setki.
Musiał żyć.
A jednak… Ojciec tak, jak wszyscy inni, okazał się zwykłym śmiertelnikiem, który w wieku 62 lat w nagły sposób pożegnał się z doczesnym światem.
2
Jeszcze tego samego dnia zabukowałam bilet do Warszawy, w pracy wzięłam 2 tygodnie bezpłatnego urlopu, pożegnałam moją szefową Ebbę i pospiesznie spakowana, następnego ranka wyleciałam z lotniska Sztokholm-Skavsta w kierunku Polski.
Od trzech lat mieszkałam w tym samym mieszkaniu w stolicy Szwecji. Od trzech lat pracowałam w tym samym koktajbarze jako kelnerka i od trzech lat do rodzinnego kraju przylatywałam jedynie na święta. O powrocie do domu jeszcze nie myślałam. Może nawet nie zamierzałam w ogóle tego robić. Do Sztokholmu zdążyłam się już przyzwyczaić na tyle mocno, że czułam się tam jak dobrze ukorzeniony, choć przesadzony niedawno krzew.
Sztokholm był dla mnie taką spokojną przystanią. Oazą, do której nie zdążyłam się jeszcze zbyt mocno przywiązać, ale też wobec której nie odczuwałam żadnej większej niechęci. Nic specjalnego mnie tam wprawdzie nie trzymało, ale też nic konkretnego nie wyganiało mnie z tego miasta.
Praca jak praca. Miasto jak miasto. Ludzie jak ludzie.
W Polsce czekały na mnie jedynie gliniaste pola w mojej rodzinnej wiosce — Dziczkach i rodzice, którzy prowadząc gospodarstwo rolne, zdawali się trzymać w całkiem niezłym zdrowiu.
Zdawali.
Ta nagła i niespodziewana śmierć ojca zmieniła nagle wszystko. Wylatując ze Sztokholmu na pogrzeb, wiedziałam już, że do Szwecji nie wrócę. Nie mogłam przecież w takiej sytuacji zostawić mamy samej. Dwa lata, które zostały jej do głodowej, rolniczej emerytury, zmuszały ją do dalszego prowadzenia gospodarstwa w pojedynkę. Nie bardzo wiedząc, jak zapełnić lukę po ojcu, zaraz po przylocie do Polski, zapewniłam jednak mamę o swojej gotowości do pomocy.
— Jakoś to wszystko ogarniemy — powiedziałam, starając się by w moim głosie wybrzmiewała nuta pocieszającej nadziei, choć w głębi duszy czułam tak naprawdę wielki niepokój.
Mama, podobnie jak i ja, przerażona wizją samotnego gospodarzenia, postanowiła również udawać twardą.
— Ty nie zawracaj sobie tą ziemią głowy. Masz pracę, swoje życie. Po pogrzebie wracaj do Sztokholmu — odrzekła ze stanowczością, po czym dodała już z mniejszym animuszem: — Nie martw się. Ja tu sobie jakoś poradzę. Muszę…
Zapewne miała rację. Wiem, że jakoś poradziłaby sobie i bez mojej pomocy.
Kto, jeśli nie ona?
Nie potrafiłam jednak zostawić jej na pastwę tego rolniczego losu. Nie z tyloma obowiązkami i przeciwnościami. Nie bez żadnego wsparcia.
Musiałam zostać. Powrót do Polski oznaczał na pewno spore zamieszanie w moim dotychczasowym życiu, ale porzucenie mojej szwedzkiej stabilizacji nie było przecież znowu takim wielkim wyrzeczeniem.
Bo kim ja tam byłam? Zwykłą kelnerką z Europy Środkowo-Wschodniej, która każdego miesiąca zarabiała akurat tyle, żeby przeżyć i żyła tylko po to, by zarobić i wydać wszystko, co zarobiła. Zamknięte koło bezsensu i samotności. Nic więcej.
— Pola, ja cię proszę, ty się dla mnie nie poświęcaj — zażegnywała się moja matka, kiedy oznajmiłam jej swoją decyzję o powrocie do Polski na stałe. — Nie rzucaj pracy dla tego dziadostwa… Zapomniałaś już, jak tu ciężko zarobić grosz? — dopytywała.
Pamiętałam. Oczywiście, że pamiętałam. Po latach bezrobocia i tyrania jako parobek na gospodarstwie ojca, praca w Skandynawii jawiła się jako raj. Serwując smutnym z pozoru Szwedom, owocowe mikstury w przytulnym lokaliku na jednej z większych ulic w dzielnicy Södermalm, nie musiałam jak na wsi marznąć w zimnej przechowalni, moknąć na jesiennym deszczu ani pocić się w upalnym, lipcowym słońcu. Moje życie w Szwecji było na pewno łatwiejsze niż w Polsce. Ale i tam, nie siedziałam przecież za biurkiem.
— Powiedz mi szczerze. Czy ty tam naprawdę nikogo nie masz? — matka widząc, że moja decyzja o powrocie do Polski jest ostateczna, postanowiła poruszyć jeszcze kwestię życia prywatnego. — Przyznaj się — zażądała. — I wracaj tam, gdzie twoje miejsce.
— Moje miejsce…? — powtórzyłam za nią bezwiednie, po czym zapatrzywszy się w zieleń wysokich traw za oknem, wzruszyłam tylko ramionami.
Moje miejsce.
Gdzie ono właściwie było?
I czy w ogóle istniało?
Wbrew pozorom, na pewno nie w Sztokholmie. Stolica Szwecji to był tylko taki przystanek z przesiadką na dłużej. Punkt na przeczekanie, na złapanie oddechu, zastanowienie się nad przyszłością i ochłonięcie. Nic więcej. Jedynym czynnikiem, który wiązał mnie z tym miastem była ta słaba, ale gwarantująca w miarę spokojne życie, praca.
— Na pewno nikogo tam nie zostawiasz? — moja rodzicielka dopytywała z uporem maniaka, na co ja z niezachwianym spokojem, odpowiadałam retorycznie:
— A kogo ja tam mogłabym mieć?
Przez całe trzy lata spędzone w Sztokholmie, nie byłam nawet na jednej randce.
— W Oslo mieszkałaś z tym chłopakiem… Jak mu tam było? Artur? — przypomniała mama, ale tamto wspomnienie wywoływało na mojej twarzy jedynie pobłażliwy uśmiech.
Artur i Oslo?
Kiedy to było…
3
Koniec końców, tak jak zapowiedziałam, zostałam w kraju. Mama zaś, nie przyznając się do tego na głos, w głębi duszy cieszyła się na mój powrót i chyba oddychała z lekką ulgą.
Oczywiście, że dałaby radę beze mnie. Poprowadziłaby to cholerne gospodarstwo i sama. Byłam tego pewna. Pewna byłam jednak także tego, że byłoby jej straszliwie trudno. Co prawda ze mną nie mogło być jej lżej, ale przynajmniej mogło być raźniej.
W końcu co dwie głowy to nie jedna. A i druga para rąk to zawsze coś.
Choć po trzech latach życia w zurbanizowanym krajobrazie skandynawskiej stolicy, stęskniłam się za widokiem łanów żółciejących zbóż i rozsianych wokół polnych dróżek starych wierzb, powrót na polską wieś wcale mnie nie cieszył ani nie napawał optymizmem. Na pogrzebie mierząc się ze ścianą wścibskich oczu sąsiadów, którzy przyglądając się mi z pozoru w ponurym milczeniu, tak naprawdę rozsyłali już pomiędzy sobą ciche uwagi na mój temat, czułam się jak eksponat na wystawie.
Jak ubrana, czy przytyła, czy schudła, czy wyładniała, czy zbrzydła. Czy przyjechała sama? A może jakiego Szweda ze sobą przywiozła? Albo Araba. Albo jakiego Murzyna… Tylu ich ponoć w tej Szwecji mieszka…
— Eeee… Toć to stare pannisko. Gdzie by to chłopa znalazło… — doszedł do moich uszu kpiący szept Gąsiorkowej, kiedy tuż po zakończonym pogrzebie, zebrane towarzystwo kierowało się do swoich aut.
— Ale płokoć cości nie płoce po tatusiu… — zaszemrał, jak zawsze gwarową mową, Ciuk.
— Zimna ryba, jak i jej matka. Ciekawe jak sobie teraz będą gospodarzyć bez Sławka. Bidy się do uszu naleje. Oj naleje — zachichotała, niemalże z satysfakcją, Halska.
Kiedy posłałam w ich stronę nieprzyjemne spojrzenie, zamilkli. Lekko stropieni, pochylili głowy, ale języki rwały się do ploteczek. Nie musieli zresztą długo czekać, bo wielu z nich pofolgowało sobie już podczas konsolacji.
Mówiłam matce, żeby sobie to wszystko darować. Ale ona, uparła się i oprócz rodziny, wiejskim zwyczajem, zaprosiła także i sąsiadów na tę pożegnalną biesiadę. Siedzieli więc sobie, pili i jedli na nasz koszt, a na dodatek obrabiali nam tyłki, że aż huczało.
Żmije…
Podłe, wiejskie żmije z wykrzywionymi w fałszywych półuśmieszkach gębami, z których przy każdej okazji sączył się jad. Przez te trzy lata z dala od ich udawanej poczciwości, zapomniałam jak potrafią być okrutni i wredni.
Ale musiałam przywyknąć od nowa.
4
W domu zapanowała żałobna cisza. Życie wokół jednak toczyło się dalej. Kury i koty domagały się jak zawsze jedzenia, rosnąca na polu kapusta potrzebowała wody, a sprawy papierkowe wymagały złożenia kilkunastu podpisów w różnych urzędach oraz banku.
W tydzień po śmierci ojca, siedziałam więc na twardym, drewnianym krześle przy szklanym okienku gminnego biura, za którym fałszywie uśmiechnięta urzędniczka mówiła mi, że hola hola, ale tak szybko to wszystkiego nie pozałatwiam. Nie z nią takie numery.
Nie tacy jak ty, muszą wracać do mnie po kilka razy z poprawioną dokumentacją — zdawał się krzyczeć do mnie jej pozawerbalny, wyniosły przekaz wzrokowy.
Bo urzędniczka w Kozichbobkach to przecież nie byle kto. Z nią trzeba się liczyć. Żeby coś załatwić, trzeba najpierw popłaszczyć się przed jej rozdętym obliczem, następnie ucałować jej polakierowane kolorami tęczy, tandetne hybrydowe pazurki, a na koniec zrobić jeszcze parę dziękczynnych pokłonów za powolną obsługę.
Na wizyty w urzędach zmarnowałam przecież dopiero 5 dni.
— A można i 15 — zapewniły dwie wąskie kreski umalowane pomadką w kolorze fuksji, które wygięte w satyrycznym uśmiechu, pożegnały mnie w końcu niczym natrętnego karalucha.
Gminna urzędniczka w Kozichbobkach to ktoś niemal tak wszechmocny, jak Bóg. Z tą różnicą, że takich jak ona, jest tu gdzieś koło setki.
Jak na Olimpie. Gminne bożyce. Wszystkie podobne do siebie. Wszystkie zatrudnione na podstawie pokrewieństwa. Choć podczas mojej nieobecności w Polsce, gmina Koziebobki zmieniła swego wieloletniego włodarza i burmistrzem nie jest już rządzący od ponad 20 lat Zenon Maślanka, a Krzysztof Koźlarz; system obsadzania stanowisk swoimi znajomkami i członkami rodziny, we wszystkich instytucjach publicznych tej gminy nadal działa w najlepsze. Tutaj przy podpisywaniu umowy o pracę nie trzeba nawet pokazywać dowodu. W Kozichbobkach wystarczy świadectwo urodzenia. Imię matki i nazwisko ojca otwierają każde drzwi. Czasem żeby zamydlić oczy szemrzącemu motłochowi, trzeba jeszcze wykosztować się na tytuł magistra w prywatnej uczelni, w której swoje tytuły nabyli również burmistrz i starosta. To jednak niewielki wydatek. Zwłaszcza, że otwiera on furtkę do lokalnej kariery na oścież.
Gminne bożyce. Wszystkie takie same. Krępawe, niskawe, z mocnym make-upem i cienkimi włoskami, wystrzyżonymi na zeszłoroczną modłę w najlepszym salonie w mieście.
W mieście? W jakim mieście?
Gdyby przed czterdziestu laty, na obrzeżach tej zapadłej dziury nie wybudowano ogromnej wytwórni kiszonek Hargard, Koziebobki byłyby najbiedniejszą z gmin w całym kraju.
Holenderskie przedsiębiorstwo, ze swoim zagranicznym zarządem, liczonym w euro kapitałem oraz kilkoma tysiącami miejsc pracy, od lat jest dla mieszkańców Kozichbobek gwarancją wygodnej egzystencji. Kto dostał tam etat, ten ma już ustawione życie aż do śmierci.
Lata temu, kiedy świeżo po studiach, z wywieszonym językiem i narastającą desperacją w oczach, biegałam z jednej rozmowy kwalifikacyjnej na drugą, także ośmieliłam się złożyć tam papiery. Oczywiście moje niezbyt imponujące CV wraz z żałosnym listem motywacyjnym utonęło w oceanie innych aplikacji i nie doczekało się odpowiedzi.
Ale kiedy to było… Tyle już czasu minęło. Tyle się pozmieniało.
Jedno jednak nie.
Nigdzie nie czułam się tak mała i tak nic nie warta, jak w tej parweniuszowskiej gminie. Koziebobki i ich mieszkańcy byli moim niekończącym się koszmarem, do którego jednak cyklicznie wracałam i do którego musiałam się od nowa przyzwyczaić.
5
Opuszczając po raz piąty w tym samym tygodniu, bielutki neoklasycystyczny pałacyk, w którym siedzibę mają wszystkie urzędowe jednostki gminy w Kozichbobkach, ze stertą papierów w ręce, niemal zderzyłam się z jakąś kobietą. Mruknąwszy szybkie przepraszam, już miałam iść dalej, gdy z ust potrąconej usłyszałam nagle znajomy słodki głos.
— Pani Polu to pani? Co słychać? — pytała pani Aniela, kierowniczka biblioteki, w której przed dekadą odbywałam staż.
— Nic ciekawego… — odpowiedziałam wymijająco.
Pani Aniela, nie zadowoliwszy się tą odpowiedzią, rozpoczęła serię pytań.
Gdzie teraz mieszkam? Gdzie byłam i co robiłam przez ostatnie lata?
— Ach, w Szwecji? Oj, tam tak zimno… — skomentowała, zapytując jednocześnie o moje dalsze plany.
Czy zostanę w Polsce? Czy znalazłam tu jakąś pracę?
— Zostanę, ale pracy już nawet nie szukam — pokręciłam głową z gorzkim uśmiechem.
Pani Aniela, patrząc na mnie jak niegdyś, zza swoich ogromnych okularów z sympatią i uśmiechem, aż westchnęła.
— Pani Polu… Pani zawsze miała tak mało wiary w siebie. Trzeba jeszcze próbować. Nie można się tak łatwo poddawać — przekonywała.
— Już nie mam nawet pomysłu, gdzie mogłabym jeszcze pójść — machnęłam ręką, wyrażając zniechęcenie.
— Przez ostatnie lata w Polsce dużo się pozmieniało. O pracę już łatwiej. Nie tak, jak wtedy — zapewniła pani Aniela. — U nas nawet szykuje się wakacik. Może niech pani przyjdzie i porozmawia z dyrekcją? — uśmiechnęła się zachęcająco.
— Broń mnie panie Boże! — żachnęłam się na samo wspomnienie dyrekcji biblioteki w Kozichbobkach. — Wasza dyrektorka dała mi już 10 lat temu tak piękną odpowiedź, że lepszej nie trzeba — mruknęłam, walcząc z powiewem wiatru, który ze złośliwością chciał wyrwać z moich rąk kilka stroniczek urzędowych dokumentów.
Pytając o pracę, z ust dyrektorki biblioteki usłyszałam wówczas, że powinnam wyjechać do większego miasta i poszukać sobie tam jakiegoś mężczyzny. Jakbym była jakąś etatową utrzymanką!
— Nie ma co, bardzo życiowa wskazówka — przypomniałam pani Anieli, uśmiechając się do niej z przekąsem.
— Ale pani Polu, dyrekcja nam się zmieniła — oznajmiła radośnie moja rozmówczyni. — Beata przeszła już na emeryturę. Teraz dyrektorką jest Agata — dodała.
Beata, Agata. Jeden czort — pomyślałam, żegnając się chwilę później z panią Anielą.
Zachęcona jej namowami, obiecałam jednak przemyśleć sprawę. Kilka dni później zaś, idąc także za radą mojej mamy, bez większych nadziei ale i bez obaw, na adres mailowy biblioteki w Kozichbobkach wysłałam plik z odświeżonym CV i listem motywacyjnym. Tydzień później natomiast, nieoczekiwanie zaproszona na rozmowę, stawiłam się przed obliczem nowej dyrektorki.
A co mi szkodzi — przekonywałam się w myślach, otwierając drzwi do budynku biblioteki, w którym dekadę wcześniej przeżyłam upokarzającą rozmowę.
Biblioteka i jej otoczenie uległy wyraźnym zmianom czasu. Odremontowane klatki schodowe, wymienione podłogi oraz nowe wyposażenie ze świeżutkimi bestsellerami na półkach kolorowych regałów, sprawiały kompletnie inne wrażenie niż przed laty. Pnąc się po schodkach na pierwsze piętro budynku, czułam jednak, jakbym przenosiła się stopniowo w czasie. Po wejściu do królestwa nowej dyrektorki przeżyłam zaś wręcz swoiste déjà vu.
Wnętrze gabinetu niewiele zmieniło się od tamtych czasów, kiedy kilkakrotnie przychodziłam tam po stempelek dyrekcji na stażowej liście do Urzędu Pracy. Przy wielkim, wykuszowym oknie, jak niegdyś stało sobie masywne drewniane biurko, a po jego lewej stronie znajdowały się te same, co wcześniej stare regały z pożółkłymi książkami, rodem z lat 70. Na cytrynowych, jak przed laty, ścianach wisiały podróbki Kossaka. Te same, co za kadencji pani Beaty. I nawet wykonany z gipsu posążek króla Poniatowskiego, który witał wchodzących do gabinetu tajemniczym uśmiechem, był ciągle ten sam.
Jedyne co się zmieniło, to fotel. Stary, czarny ze skóry, ustąpił miejsca nowoczesnemu w formie, siedzisku ze stalowymi poręczami i jasnym obiciem. Jego właścicielka również zmieniła się od czasów, kiedy w ich instytucji odbywałam pamiętny staż. Zajmująca wówczas stanowisko zwykłej bibliotekarki, błękitnowłosa i wytatuowana fanka piercingu, przez ostatnie lata wyraźnie stonowała swój image. Choć spod podwiniętego rękawa koszuli pani dyrektor, w okolicach nadgarstka nadal dostrzegalny był kawałek czarnego tatuażu, włosy na jej głowie układały się już w grzeczną fryzurę w kolorze najzwyklejszego blondu. Niegdyś drapieżny strój i mocny make-up, znikły gdzieś, ustępując miejsca oficjalnej białej koszuli i delikatnej perłowej pomadce. Z niedużego i zgrabnego noska Agaty, znikł też wpięty niegdyś, srebrny kolec.
Rozmowa kwalifikacyjna, choć byłam do niej nastawiona sceptycznie, odbywała się w zadziwiająco miłej atmosferze. Odpowiadając na pytania nowej dyrektorki biblioteki, szło mi na tyle dobrze, że w mojej głowie zrodziła się nawet pełna nadziei, myśl. Że oto jest jakaś szansa.
Może rzeczywiście się uda? Może po tylu latach bezowocnych poszukiwań i zagranicznych przygód, nieoczekiwanie dostanę normalną pracę w Polsce? — podszeptywał jakiś wesoły głos z tyłu głowy.
Wszystko jednak w pewnej chwili prysnęło jak bańka mydlana, którą przekuł jakiś złośliwy duszek fruwającej gdzieś ponad naszymi głowami iluzorycznej postaci bobaska-amorka.
— Potrzebujemy zastępstwa na rok. Jedna z moich pracownic jest już w ósmym miesiącu ciąży i siłą rzeczy niebawem przejdzie na urlop macierzyński — Agata, poprawiwszy się na swoim dyrektorskim fotelu przeszła do szczegółów. — Byłaby pani skłonna zacząć pracę od zaraz?
— Tak — odparłam, napotykając ze strony mojej rozmówczyni uśmiech zadowolenia.
Kilka minut później, po zaakceptowaniu proponowanego przez nią wynagrodzenia i wysłuchaniu krótkiej przemowy na temat obowiązków należących do pracowników biblioteki, nasza rozmowa zeszła na temat przywilejów i przeróżnych udogodnień, które im przysługiwały.
— Jesteśmy przyjazną instytucją dla młodych mam — podkreśliła z dumą Agata. — Grafik układamy zawsze tak, żeby każda z dziewczyn mogła bez problemu odebrać dzieci z przedszkola lub zawieść je na zajęcia pozaszkolne. Raz w roku fundujemy wszystkim pracownikom darmowe wejściówki na ciekawe atrakcje dla całych rodzin. Ostatnio był lunapark, a rok temu…
— Takie atrakcje to akurat nie dla mnie — wtrąciłam z uśmiechem.
Nieopatrznie przyznając się, że nie mam dzieci, a na dodatek chlapnąwszy językiem, że raczej ich już mieć nie będę, zupełnie nie przewidziałam, że Agata, prywatnie matka dwojga pociech, słysząc moje słowa, nagle zmruży swe brązowe oczy i w dosłownie kilka sekund, przestanie być mi przychylna.
— To wielka szkoda, że tak pani patrzy w przyszłość. My tu bardzo stawiamy na macierzyństwo — skomentowała, patrząc na mnie z dezaprobatą. — Zawsze staram się zatrudniać osoby, które posiadają rodzinę i dzieci. Przyznam też, że bardzo sobie cenię pracę dziewczyn, które łączą życie zawodowe z rodzinnym — oznajmiła, przybierając z każdym wyrazem coraz chłodniejszy ton wypowiedzi.
Jakieś dwie minuty później, dziękując za rozmowę, cały mój udział w procesie rekrutacji, skwitowała starym i jakże dobrze mi znanym z przeszłości:
— Na razie to tyle. Dziękuję za udział w procesie rekrutacyjnym. Odezwiemy się wkrótce.
Cóż… Przez te dziesięć lat, nasz kraj rzeczywiście się zmienił. Kiedyś nie mogłam znaleźć tu pracy ponieważ potencjalni pracodawcy, sądząc po moim wieku, bali się, że mogę wkrótce urodzić dziecko. Teraz nie chciano mnie zatrudnić, ponieważ żadnego nie posiadałam.
Tak, nasz kraj bardzo się zmienił. Jedno jednak było niezmienne. Tak jak dekadę wcześniej, tak i teraz, nie byłam tu nikomu do niczego potrzebna.
Pożegnawszy się z dyrektorką Agatą i jej wspierającą polską prokreację instytucją, wsiadłam w samochód i klnąc pod nosem, z ręką na sercu obiecałam sobie, że już nigdy, przenigdy nie wezmę udziału w żadnej rozmowie kwalifikacyjnej.
Kiedy po wizycie w bibliotece, dojechawszy na własne podwórko, rozzłoszczona wysiadłam z samochodu, zza płota jakby na dokładkę, usłyszałam gruby i chropowaty głos Ciukowej.
— Nawet tydzień żałoby po ojcu nie nosi — krytykowała białą koszulę, którą założyłam tamtego dnia na siebie.
— Za grosz szacunku — przytaknęła jej, zgorszona moim nieobyczajnym strojem, pani Ala.
— Kij wam w oczy — mruknęłam pod nosem, nie racząc spoglądających na mnie babsztyli nawet kurtuazyjnym dzień dobry.
Na termometrze +36°C, w pełnym słońcu pewnie z 50. Pot spływał ze mnie strugami, a ja miałam grzać się w żałobnej czerni tylko po to, żeby uzyskać pochwałę od tych obłudnych pozorantek? Zresztą, co bym nie zrobiła i tak wszystko spotykało się z krytyką.
Pompa do podlewania warzyw, zdaniem rybaków chodziła za głośno, więc straszyli mnie policją. Gruda ziemi, która spadła na drogę z koła traktora, okazywała się przeszkodą dla przejeżdżających rowerzystów. Kiedy nadeszły zaś żniwa, powodem do śmiechu dla wszystkich wokół było wynajęcie kombajnisty.
— Kombajn stoi w garażu, a te płacą obcemu — chichotała cała wieś, tak jakby obsługa kombajnu i koszenie zboża było pstryknięciem palca i powinnam to zrobić samodzielnie.
Miesiąc później, podobnie było z wykopkami. We dwie, z mamą, nie dałybyśmy rady. Trzeba było zatrudnić pracownika, co oczywiście nie uszło niczyjej uwadze.
— Jak Sławek żył to było gospodarstwo — wspominali mojego ojca, po czym patrząc na mnie i mamę z wyższością, dodawali: — Te to wszystko zniszczą w jeden rok.
Kapustę wycięłyśmy już bez niczyjej pomocy, ale fakt, że zajęło nam to niemal cały październik i listopad, również nie pozostał niezauważony. Z bólem w kręgosłupie, przemarzniętymi dłońmi i zadyszką od ciągłych skłonów, nie zwracałam już jednak uwagi na kąśliwe słowa sąsiadów.
Kiedy w końcu nadszedł grudzień i cały towar, jakimś cudem zwieziony został pod dach naszej przechowalni, mama zmęczona tak samo jak i ja, uśmiechnęła się do mnie i z westchnieniem, przyznała:
— Polciu… Dobrze, że zostałaś. Sama chyba nie dałabym sobie z tym wszystkim rady.
Kilka miesięcy później, to samo, choć w innych okolicznościach, mogłam powiedzieć w jej kierunku.
Koperty
(…) Czemu wszystko na przekór
Mam już dość tych wysokich fal (…)
Falstart albo faul, Daria ze Śląska
1
Pierwsza koperta przyszła do mnie w lutym. Zapamiętałam ją doskonale. Była podłużna i śnieżnobiała. Z wydrukowanymi danymi adresata oraz nadawcy. Uwierzytelniona pocztowym stemplem, który głosił wszem i wobec, że opłata pocztowa została pobrana na podstawie jakiejś tam umowy.
Oglądałam później tę kopertę wielokrotnie, przekładając z ręki do ręki niczym archeologiczny artefakt, którego autentyczność można było sprawdzić i potwierdzić poprzez dotyk. Kiedy jednak po raz pierwszy rozrywałam jej sztywny biały papier, nawet przez moment nie poczułam niepokoju. Nazwa banku w polu adresata nic mi nie mówiła. Nigdy nie miałam w nim żadnego konta ani lokaty. Pewnie jakaś reklama — pomyślałam, wyjmując zadrukowaną tłustym, czarnym drukiem, kartkę formatu A4.
Już pierwsze spojrzenie na pismo zrodziło we mnie jednak duszącą obawę. Ta zaś, z każdą kolejną czytaną linijką, rosła do rozmiarów paniki.
— To jakaś pomyłka! — powiedziałam w końcu sama do siebie, sprawdzając jednocześnie, czy na kopercie na pewno widnieje moje imię i nazwisko.
Po chwili, z osłupieniem upewniłam się, że jednak tak.
Niestety tak.
Zarówno na kopercie, jak i na umieszczonym w niej liście, widniały moje dane. A obok nich kwota. 34 tysiące złotych. Plus narastające odsetki. Na samej górze zaś złowieszczy, pogrubiony tytuł: Wezwanie do zapłaty.
— Co to jest?! — trzęsącymi się dłońmi, zaczęłam przeczesywać internet w celu sprawdzenia nazwy banku, który wysłał do mnie ten monit.
Może to jacyś złodzieje, oszuści, cwaniacy, którzy podszywają się pod bankowców — myślałam z lękiem, ale i nadzieją. Tyle się przecież słyszy o wyłudzaniu pieniędzy od naiwnych ludzi. Wystukawszy następnie numer infolinii do banku, w gorączkowym wyczekiwaniu przez dwie minuty odsłuchiwałam dźwięki jakiejś irytującej melodii, a przez następną minutę użerałam się z niezbyt rozwiniętym głosem sztucznej inteligencji. Kiedy w słuchawce odezwał się w końcu głos realnego człowieka, poczułam jak ziemia osuwa mi się spod stóp. Pani, która odebrała mój telefon, w kilku chłodno wypowiedzianych zdaniach poinformowała mnie, że kredyt o którym mowa w piśmie, rzeczywiście figuruje w ich rejestrze.
— Został zaciągnięty dnia trzeciego marca ubiegłego roku za pośrednictwem platformy internetowej — powiedziała.
— Ale to jakaś pomyłka! Nigdy nie brałam u was żadnego kredytu! — zaoponowałam słabym głosem.
Pracownica infolinii, niewzruszona moim cichym protestem, obojętnym tonem, odrzekła:
— W systemie wszystko wygląda jak powinno. Jeżeli nie zgadza się pani z warunkami zawartej umowy bądź zauważyła pani jakąś inną niezgodność, należy jak najszybciej wystosować odpowiednie pismo w tej sprawie lub udać się do najbliższej placówki naszego banku.
Słysząc te wyuczone na pamięć formułki, już nie wiedziałam, czy mówi do mnie prawdziwa osoba, czy znowu nagrany głos z automatu. Z odrętwienia, wyrwało mnie jednak pytanie:
— Czy ma pani jeszcze jakieś inne pytania?
Pytania? Miałam ich wiele. Ale pracownica bankowej infolinii nie była w stanie odpowiedzieć na żadne z nich. Kiedy w końcu postanowiłam się rozłączyć, w słuchawce usłyszałam pożegnalną formułkę:
— Dziękujemy za zaufanie i zachęcamy do dalszego korzystania z usług naszego banku.
Rozmowa była skończona. Ale mój problem dopiero zaczynał się rozwijać.
W tamtej chwili kipiałam ze złości i niedowierzania.
— To przecież jakaś kosmiczna pomyłka! — powtarzałam jak mantrę, jednocześnie siadając przed laptopem i układając treść zażalenia, które zamierzałam wysłać do centrali banku, który bezprawnie żądał ode mnie pieniędzy.
Wieczorem, udręczona niepewnością, nie mogłam zasnąć. Wszelkie nadzieje na wyjaśnienie tej sytuacji, jak i dodające otuchy, słowa wsparcia ze strony mamy, okazały się niestety płonne i oderwane od twardej rzeczywistości. Tamta bezsenna noc była tylko początkiem całego ciągu kolejnych pozbawionych snu, miesięcy. Tamten list z wezwaniem do zapłaty nie był bowiem ostatnim.
W przeciągu kolejnych dwóch miesięcy, na mój adres przyszło jeszcze kilkanaście podobnych pism, których nadawcami były inne banki oraz instytucje, udzielające pożyczek. Wszystkie te oficjalne i groźnie wyglądające listy, napisane były w podobnym tonie co pierwszy i dotyczyły tej samej kwestii — niespłaconych długów. Jedyne różnice, jakie można było w nich zauważyć to należne kwoty, loga i nazwy banków. Z czasem zaczęłam rozróżniać nawet czcionki, którymi były napisane. Przyglądając się tym drukom i wpatrując w przerażające linijki złych wieści, czułam jak mój prywatny statek życia tonie.
Już przy drugim wezwaniu do zapłaty domyśliłam się, że padłam ofiarą kradzieży danych. Oczywiście poszłam w tej sprawie na policję, ale w tamtym momencie było już za późno, by odkręcić to, co zdążyło się już wydarzyć. Zasypana stosem papierków, na których widniały sumy począwszy od 1500 zł aż do 38 000 zł, z dnia na dzień wpadałam w coraz większą panikę i rozpacz. Po sążnistej korespondencji i kilkudziesięciu wizytach w przeróżnych oddziałach wszystkich tych banków, 10 kwietnia uświadomiłam sobie, że nie mam najmniejszych szans na pozytywne wyjaśnienie mojego problemu. Kiedy dyrektorka jednego z oddziałów banku, w którym rzekomo zaciągnęłam największy kredyt, pokazała mi wykorzystaną przy zaciąganiu długu kserokopię mojego dowodu, zrozumiałam w końcu, że z tej sytuacji nie ma już wyjścia. Że mogę jedynie spłacić te kredyty albo iść do więzienia za oszustwa.
W odpowiedzi na dobroduszną propozycję wydłużenia czasu na spłatę największego długu, straciłam przytomność i prosto z bankowego biura zostałam przetransportowana na szpitalny SOR. Jak wykazały późniejsze badania, trafiłam tam ze stanem przedzawałowym i rozwijającą się nerwicą.
— Mniej stresów i więcej odpoczynku. Musi się też pani zacząć lepiej odżywiać — zaleciła lekarka, która po trzech dniach obserwacji, wypisywała mnie ze szpitala.
Odżywiać? Nie denerwować? Odpoczywać? Niby jak?! — myślałam, patrząc z rozżaleniem na jej pełną lekarskiej obojętności, twarz.
Od dwóch miesięcy nie byłam w stanie zjeść ani jednego normalnego posiłku. Wszystko stawało mi w gardle i nie dawało się przełknąć. Z nerwów trzęsły mi się ręce, a z braku snu coraz bardziej przypominałam wrak człowieka. Na widok zajeżdżającego na nasze podwórko listonosza, serce podchodziło mi do gardła. Pakując kapustę i ziemniaki na sprzedaż, zmęczonymi i zgrabiałymi od zimna, palcami liczyłam każdy zarobiony grosz, który i tak nie wystarczał na pokrycie kolejnych rat. Ziewając i ledwo trzymając się na nogach, co wieczór kładłam się do łóżka bez nadziei na sen. Ten zaś, nawet jeśli kiedyś przychodził, to nie dość, że był płytki i urywany, to jeszcze na dodatek obfitował w koszmary pełne złowieszczych kopert.
Dzień za dniem płynął sobie obok mnie z tą samą, co zawsze obojętnością. W mojej głowie, ciągle zaś na pierwszym miejscu, tkwiła rosnąca liczba długów, jakie miałam do spłacenia. Zsumowane łącznie około 180 000 zł przesłaniało cały mój świat.
Po kolejnym zasłabnięciu i pobycie w szpitalu, mama poinformowała mnie, że sprzedała kawałek ziemi nad jeziorem i zdecydowała się zaciągnąć kredyt pod zastaw gospodarstwa.
— Którą działkę? — spytałam spuszczając wzrok.
— Tę na samym końcu, blisko łąk — mruknęła w odpowiedzi.
— Kto ją kupił? — drążyłam, jakby miało to jakieś znaczenie.
— Ten radny z Kozichbobek, Kulkowski. Jeszcze jak ojciec żył, to wiele razy pytał się o ten grunt.
— Szkoda… Lubiłam tam spacerować — szepnęłam ze łzami w oczach.
— Ano szkoda — przytaknęła z żalem mama.
— Po chwili jednak oznajmiła stanowczym tonem:
— Ale trzeba to wszystko jak najszybciej spłacić. Nie mamy innego wyjścia.
Choć w sercu czułam wielki ból i żal do samej siebie, nie miałam nawet sił, żeby zaoponować. Zresztą, w tamtym momencie i tak nie wymyśliłabym nic sensowniejszego.
— Naprawdę nie mamy innego wyjścia — usłyszałam ponownie, na co w odpowiedzi pokiwałam tylko głową.
Beznadziejna, nieudana i niezaradna córka, za którą trzeba jeszcze spłacać kolosalne długi — pomyślałam o sobie, chowając zawstydzoną twarz w dłoniach.
Najlepiej byłoby już ze sobą skończyć — przebiegło mi przez myśl. Może to wszystko jest właśnie po to…?
W tej samej chwili, mama, jakby czytając w moich myślach, podniosła się z krzesła i z jakąś dziwną werwą rzekła:
— Polcia! Przecież się nie zabijemy! Ostatecznie to tylko pieniądze. Damy radę! Damy, prawda?
Podniósłszy wzrok, pokiwałam niepewnie głową. Widząc na chmurnej i zafrasowanej twarzy mojej rodzicielki, cień wymuszonego ale pełnego otuchy uśmiechu, zmusiłam się do tego samego.
Moja mama… Moja biedna, pełna samozaparcia mama. Chociażby dla niej, musiałam żyć.
2
W domu nigdy nie przyznałam się do własnych podejrzeń co do Artura. Było mi po prostu wstyd, że tak łatwo dałam się nabrać na jego ładne słówka. Na udawane uczucia. Na tę ekspresową i tanią miłość, którą przed trzema laty przeżyłam w jego ramionach.
Mama nieufna wobec bankowości internetowej, całego zła upatrywała w płatnościach elektronicznych. Jej zdaniem, jakiś sprytny haker musiał wykraść moje dane i je wykorzystać. Zdaniem członków dalszej rodziny oraz znajomych, mógł to być każdy. Nawet pracownik banku, w którym posiadałam konto. Wysłuchując kolejnych teorii spiskowych o sfałszowaniu mojego dowodu osobistego, własne przypuszczenia na ten temat pozostawiałam dla siebie. Dzięki informacjom, jakie udało mi się uzyskać od banków i policji, a przede wszystkim w wyniku własnej dedukcji, źródłem moich problemów był prawdopodobnie ktoś niegdyś mi bliski. Niestety wszystko wskazywało na to, że moja wielka miłość do poznanego w internecie podróżnika, była jedynie sprytną mistyfikacją, a sam obiekt moich westchnień najzwyklejszym oszustem.
Kiedy spróbowałam się z nim skontaktować, żaden z numerów ani adresów mailowych, których niegdyś używał, nie był już aktualny. Gdy zaczęłam przeczesywać internet, po jakimś czasie natrafiłam na pewne ślady jego istnienia. Niestety te nieliczne tropy nie pozwalały mi ani na odnalezienie drania w świecie realnym ani na postawienie mu jakiegokolwiek zarzutu. Jedynie rozpaczliwe i pełne żalu komentarze innych naiwnych, podobnych do mnie dziewczyn z różnych stron świata, wskazywały na to, że miałam do czynienia ze współczesnym tulipanem. Po przeczesaniu chińskojęzycznej części internetu, znalazłam nawet wpis oszukanego faceta, któremu Artur przedstawiał się jako biseksualista z Anglii. Potencjalne ofiary wyszukiwał zawsze przez internet. Najczęściej przez jakiś czas z nimi mieszkał, udając zakochanego. Kiedy zaś udało mu się uzyskać oczekiwaną korzyść, wyjeżdżał w dalszą podróż, pozostawiając po sobie urocze wspomnienia, a po jakimś czasie także ogromny niesmak i straty finansowe. Wszystkie swoje ofiary bowiem uwodził i w jakiś sposób okradał.
I pomyśleć, że kiedyś zastanawiałam się, jak bez żadnej stałej pracy udaje mu się podróżować po całym świecie! O naiwności! Te wszystkie jego opowieści o couchsurfingu i autostopach, choć zachowywały pozory prawdopodobieństwa, brzmiały przecież tak niewiarygodnie.
Jak mogłam dać się tak nabrać? — wyrzucałam sobie każdego dnia, czując w sercu narastającą gorycz i rozżalenie.
Nie ty jedna — pocieszała mnie w mailach Amelie, którą Artur również obrabował w podobny sposób.
Fakt, że nie byłam jedyną oszukaną, dawał mi wprawdzie małą pociechę, ale i tak nie rozwiązywał problemu długów. Dzięki oszczędnościom mamy oraz zaciągnięciu przez nią kredytu, paląca część rat została spłacona. Kolosalne suma, wzięta pod zastaw gospodarstwa, wisiała jednak nad nami niczym burzowa chmura.
Jakby tego było mało, pewnego dnia na mój adres nadeszło oficjalne pismo, które informowało o wszczęciu przeciwko mnie dochodzenia w sprawie rzekomej próby wyłudzenia kredytu w jednym z norweskich banków.
— To musi być ktoś stamtąd… — mruknęła moja mama. — A może… — nagle ją olśniło. — Może to ten chłopak, co cię tu kiedyś odwiedził. Ten… Co z nim mieszkałaś w Oslo… — urwała, przybierając podejrzliwy wyraz twarzy.
— Nie wiem… — odparłam słabym głosem, uciekając spojrzeniem w bok.
Było mi wtedy tak wstyd. Tak bardzo wstyd.
3
Kompletny brak funduszów oraz pomysłów jak wyjść z kredytowego impasu, ściągał nad moją głowę ciemne, gradowe chmury. Czując zacieśniającą się na mojej szyi niewidzialną pętlę norweskiego wymiaru prawa, z dnia na dzień czułam duszącą mnie w gardle rozpacz. Wspominając własną głupotę, chowałam się w sztywnej skorupce bezradności, po to by w przerażającej ciszy czekać już chyba tylko na cud. Ten jednak najwyraźniej nie zamierzał nadchodzić. Przyglądając się w apatycznym milczeniu sumom kolejnych rat kredytu oraz enigmatycznym pismom z norweskich instytucji, prosto po równi pochyłej zmierzałam na samo dno. Nie mogąc jeść, chudłam w oczach. Z powodu ubogiej w wartości odżywcze diety, moja cera przybrała szary odcień ziemi, a włosy z mojej głowy spadały niczym jesienne liście. Cierpiąc na przewlekłe migreny, z sińcami i opuchniętymi od płaczu oczami, wyglądałam jak wrak człowieka. Choć cierpiałam na bezsenność, praktycznie w ogóle nie wstawałam z łóżka. Kiedy zaś już z niego wychodziłam, ledwo trzymałam się na nogach, czym prędzej wracając do spowitego w mroku, pokoju. Kontaktu z jakimikolwiek ludźmi unikałam jak ognia, a w pewnym momencie przestałam nawet rozmawiać z mamą. Ze wstydu nie mogłam jej już spojrzeć w oczy.
Czułam się parszywie niewdzięczna, ale od kilku tygodni nie miałam sił, by pracować. Nie miałam sił, by robić cokolwiek. Mama zaś nie narzekając nawet słowem, wzięła wtedy wszystko na siebie. Choć już nie młoda, sama bez niczyjej pomocy, przez kolejne dni pieląc kolejne grządki kapusty, pracowała w pocie czoła, kiedy ja teoretycznie zdrowa i młoda, skrywałam się przed problemami pod grubym kocem. Mimo, że nic nie robiłam, któregoś lipcowego ranka, wycieńczona kolejną bezsenną nocą, zemdlałam w łazience.
— Musisz coś jeść! — zmęczona wszystkim mama krzyknęła na mnie, kiedy odzyskawszy przytomność, odmówiłam zjedzenia przygotowanej przez nią zupy.
— Nic nie muszę. Daj mi w końcu spokój i odpieprz się ode mnie! — odwarknęłam, robiąc jej wyraźną przykrość.
Przez kolejne dni nie odezwała się do mnie ani słowem. W ciszy i pokorze zajęła się swoimi obowiązkami. Ja natomiast, leżąc w pokoju z zasuniętymi szczelnie zasłonami w oknach, nie rozróżniałam już nawet dnia od nocy. Pijąc już tylko wodę, trawiona jakąś gorączką, marzyłam o tym, żeby zasnąć i nigdy więcej się nie obudzić. Wobec mamy czułam wstyd i wyrzuty sumienia. Chciałam ją przeprosić za to swoje niewdzięczne zachowanie, ale wszelkie słowa grzęzły mi w gardle, kiedy tylko widziałam jej cień. Przemykając do łazienki, na swoich trzęsących się z głodu nogach, uciekałam z zasięgu jej wzroku, by tylko uniknąć jakiejkolwiek konfrontacji.
W moim życiu nastał bezmiar dni i nocy, mierzony jedynie ilością przykrych myśli, dręczących wspomnień oraz wyrzutów sumienia, którymi katowałam samą siebie bez żadnego ustanku i wytchnienia. Wspominając wszystkie kłamliwe słowa, gesty oraz pełne fałszu, spojrzenia brązowych oczu Artura, którymi zwodził mnie przez ten krótki okres naszej, emigracyjnej znajomości, zapadałam się w sobie i niemal dusiłam od łez.
Jak mogłam być tak głupia? Jak mogłam wpuścić do mieszkania zupełnie obcego, poznanego przez Internet, faceta? Jak mogłam z nim tak po prostu zamieszkać? A potem jeszcze wdać się w ten niedorzeczny romansik?! -wyrzucałam sobie o każdej możliwej porze dnia i nocy.
Wszystkie nasze rozmowy, wszystkie wspólne noce, wszystkie spacery i wspólnie wypite herbaty, całe 3 miesiące tamtego niesamowitego lata, przesuwały się przed moimi oczyma niczym prześmiewcza satyra.
Oto twoja pierwsza, tak bardzo wytęskniona i wyczekana miłość! Nie ma co, trafiło ci się jak ślepej kurze ziarnko. Trujące ziarnko — podszeptywał kpiący głos ze środka głowy.
Myślałaś, że naprawdę mogłaś mu się spodobać?
Ty?! Szara, wiejska gąska z wielkim nochalem jak klamka od zakrystii? Ty?! Wieczne popychadło i pośmiewisko? Niby na co taki picuś-glancuś jak on, miałby zwrócić uwagę? Chyba nie na te przaśne, niezdrowo zaróżowione policzki? — pytał retoryczne szept bolesnej podświadomości.
Wsłuchując się w te i inne głosy poniżonego ego, popadałam w psychofizyczną malignę.
Jeśli przez kolejny dzień nic nie zjem, to umrę… — przebłyski smutnej prawdy docierały do mojego umysłu, sącząc przy okazji nadzieję na koniec udręki.
Bo w tamtym momencie naprawdę chciałam umrzeć.
Nic mi już nie zostało. Jedynie śmierć. To moje jedyne wybawienie — myślałam.
Kiedy jednak pewnego dnia, usłyszałam jak po powrocie z pola, mama rozmawia przez telefon z jedną z ciotek, coś mną wstrząsnęło.
— Pola jest kompletnie rozsypana. Boję się, że coś sobie w końcu zrobi. Nie jest nawet w stanie zagotować wody na herbatę, a co dopiero pracować w takim słońcu. Na razie sama wszystko robię, ale nie wiem jak to będzie dalej… Też już jestem zmęczona. Nadciśnienie skacze mi do 170… A Pola o psychologu albo psychiatrze nawet nie chce słyszeć. Tylko leży i płacze — tłumaczyła, robiąc krótkie pauzy na wysłuchanie tego, co miała do powiedzenia jej rozmówczyni. — A gdzie tam! — stwierdziła po chwili. — Jeszcze tyle tego jest, że chyba dokąd będę żyła, nie spłacimy. Sama miesięczna rata to… — urwała zniechęcona, po czym z ożywionym oburzeniem, dodała: — Wyobraź sobie, że ten złodziej próbował zaciągnąć kredyt nawet w Norwegii. Nie udało się, ale i tak nasyłają stamtąd jakieś papiery.
W pewnym momencie, mama zmieniając nieco temat, dodała nagle zupełnie naturalnym tonem:
— A i bym zapomniała… Umówiłam się z tą babką, co to dałaś mi na nią namiar. Będzie odbierała te stroje raz na tydzień. Po nocach będę szyła, bo w dzień nie mam teraz czasu — dodała, by przez kolejne dwie minuty wsłuchać się w to, co miała do powiedzenia ciotka.
Opadłszy na poduszkę, niewiarygodnie poruszona tym co usłyszałam, ocknęłam się nagle ze swojej niemocy i wbrew logice, w tamtej chwili postanowiłam zacząć działać.
Nie poruszyłam wtedy nieba ani ziemi, ale niewątpliwie coś we mnie tamtego dnia pękło. Jeszcze tego samego wieczora, zwlokłam się z łóżka i stanąwszy pod prysznicem, schłodziłam swoje przepocone ciało dosyć rześkim strumieniem chłodnej wody. Następnego dnia, zmusiłam się natomiast do zjedzenia normalnego śniadania. Było mi niedobrze, ale po godzinnym zmaganiu, przełknęłam w końcu kanapkę z żółtym serem i plasterkiem pomidora. Dzięki pożywieniu poczułam, że mój przewód pokarmowy ciągle istnieje i na przekór wszystkiemu co siedziało w mojej głowie, nadal ma ochotę funkcjonować.
— Wiesz… Zjadłabym zupę warzywną… Taką prostą, lekką jarzynówkę — w południe odezwałam się w stronę mamy, która słysząc te słowa, ze łzami wzruszenia niemal natychmiast zabrała się za obieranie warzyw.
Widząc szybkie i sprawne ruchy jej dłoni, również złapałam za nóż. Marchewki, ziemniaki, pietruszka, seler… Wiórki ich skórek spadały do kubełka na odpadki, a ja po raz pierwszy od bardzo dawna czułam prawdziwy głód. Potwierdzał to nawet mój brzuch, który kilkakrotnie wydał żenujący pomruk burczenia. Spojrzenie, którym obrzuciła mnie wtedy mama był badawczy, zaciekawiony, ale przede wszystkim pełen nadziei. Kiedy godzinę później jadłyśmy gotową już zupę, mama przyglądając się mi trochę niczym kosmitce, z lekkim uśmiechem zaproponowała:
— Może wyszłabyś dziś na dwór… Taka przyjemna pogoda. Dawno nie byłaś na spacerze…
Faktycznie, odkąd zaczęłam zadręczać się sprawą długów, straciłam ochotę na przechadzki. A przecież niegdyś spacery nad jeziorem były moim codziennym rytuałem.
Zebrawszy w sobie resztkę sił, po obiedzie wyszłam więc na dwór. Było około 17. Wysokie cisy i świerki w ogrodzie rzucały na nasze podwórze długie i wąskie cienie. Od wschodu powiewał lekki wiatr. Czując na swojej wymizerowanej i bladej twarzy jego powiew, wyszłam z cienia i stanąwszy pod nagrzaną ścianą szopy na drewno, postanowiłam jeszcze ostatni raz o siebie zawalczyć. Może tym razem nie dla samej siebie, ale dla mamy. Ona, patrząc na mnie zza kuchennej firanki i ciesząc się tym małym krokiem ku normalności, zdecydowanie zasługiwała na ten wysiłek z mojej strony.
4
Nieco odżywiona, zregenerowana i postawiona na nogi, obmyśliwszy wszelkie możliwe drogi działania, na początek zdecydowałam się wrócić do punktu wyjścia, od którego zaczęło się całe to moje nieszczęście. Choć od dłuższego czasu starałam się tego uniknąć, kilkakrotnie już wzywana na przesłuchanie w sprawie o próbę wyłudzenia kredytu w Norwegii, postanowiłam się tam w końcu udać. Dochodzenie prowadzone w Tromsø na północy kraju, budziło we mnie ogromne obawy. Ciągłe chowanie głowy w piasek mogło jednak skończyć się dla mnie jeszcze gorzej. Musiałam jak najszybciej wyjaśnić tę sprawę i udowodnić swoją niewinność.
— Jadę z tobą — oznajmiła moja przyjaciółka, kiedy podczas rozmowy telefonicznej poprosiłam ją o pożyczkę na podróż.
Kilka dni później, załatwiwszy urlop w pracy, spakowana jak na wojnę, z walecznym błyskiem w oku zajechała swoim Audi pod mój dom. Wysłuchawszy potem moich podejrzeń co do Artura, dodała z zacięciem:
— Najpierw wyjaśnisz sprawę na norweskiej policji. A potem znajdziemy tego skurwysyna i skopiemy mu jaja!
— Tak! Znajdziemy go i skopiemy! — powtórzyłam, ale moje słowa zginęły w głośnym warknięciu uruchamianego już silnika.
Siadając obok Romy na miejscu pasażera, dziękowałam losowi za jej pomoc i obecność. Gdyby nie ona, nie wiadomo jak potoczyłyby się moje dalsze losy. Ta nieoczekiwana podróż samochodem do Norwegii okazała się bowiem brzemienna w skutki. Choć nie do końca takie, jakich można było się wówczas spodziewać.
Nie miałyśmy konkretnego planu podróży, a następstwa kolejnych dni były raczej efektem chwilowych impulsów niż przemyślanej strategii. Kiedy dojechałyśmy na polskie wybrzeże, a potem wsiadłyśmy na prom do Stavanger, nie było już odwrotu. Uświadomiłam to sobie, dopiero wtedy, kiedy następnego ranka, z bagażnikiem pełnym puszek i konserw, dopłynęłyśmy na miejsce i rozejrzawszy się dookoła zrozumiałyśmy, że nasza misja w krainie fiordów nie ma wielkich szans powodzenia.
— Nigdy go tu nie znajdziemy… — mruknęłam, ogarnięta na nowo poczuciem kompletnej beznadziei.
— Znajdziemy, znajdziemy… — odburknęła Roma, choć w jej rozbieganych oczach i opuszczonych kącikach ust, wyczytać można było zgoła inne przekonanie.
W drodze do Tromsø, pierwszym przystankiem na naszej mapie była oczywiście stolica Norwegii. To tam przecież wszystko się zaczęło. Tam po raz pierwszy spotkałam na żywo Artura i tam właśnie mieszkałam z nim przez kilka miesięcy pod jednym dachem.
Gdzie zacząć swoje śledztwo, jeśli nie w Oslo? — myślałam z nadzieją.
Wizyty w miejscach, w których Artur niegdyś pracował, bywał albo w których miał przynajmniej jakichś znajomych, okazały się jednak jedynie szukaniem wiatru w polu.
Czas, który minął odkąd mieszkałam w Norwegii, skutecznie zatarł wszelkie ślady obecności mojego ukochanego. Po dawnych przyjaciołach Artura, którzy mieszkali w Oslo, też nie było już ani widu ani słychu. Cała ta kolorowa zgraja dziwolągów, którymi otaczał się mój Casanova, zarobiwszy wystarczającą ilość norweskich koron, porozjeżdżała się już po różnych stronach świata albo zmieniła pracę. Na moje pytania o pochodzącą z Włoch Elisabettę, francusko-hiszpańską parę Adele i Raula, czy też przybyłego do Norwegii z Iranu Ehsana, obecni pracownicy odwiedzanych miejsc wzruszali tylko ramionami.
Kiedy po wyjściu z ostatniej ze znanych mi w Oslo knajp, znużona bezskutecznym rajdem po mieście, znalazłam się wraz z Romą na słynnej Karl Johans gate. I właśnie w tym momencie nagle coś przykuło moją uwagę.
Cygański strój, mocny makijaż i mnóstwo brzęczących bransoletek na nadgarstkach — to były niegdyś znaki rozpoznawcze Giuliany. Argentynka, która na co dzień pracując na zmywaku, po godzinach dorabiała jako uliczna wróżka-tarocistka, podkochiwała się w Arturze i spośród całej jego menażerii, była chyba mu najbliższa.
— To ona! — szepnęłam porażona widokiem znajomej twarzy, która choć nieco pobladła, niewiele zmieniła się od naszego ostatniego spotkania.
— Znasz tę Cygankę? — spytała zdziwiona Roma, sceptycznie przyglądając się kolorowej, falbaniastej spódnicy ulicznej wróżbitki.
— To nie żadna Cyganka, tylko Argentynka — objaśniłam szybko, po czym ruszając żwawym krokiem w stronę Giuliany, dodałam jeszcze: — To jedna ze znajomych Artura.
Napotkawszy w tej samej chwili wzrok obrysowanych czarnym eyelinerem brązowych oczu Giuliany, w ułamku sekundy nabrałam pewności, że dawna przyjaciółka Artura wyraźnie woli uniknąć bezpośredniego spotkania ze mną.
— Giuliana! Zaczekaj! — krzyknęłam, widząc jak zdziwiona, w jakimś panicznym pośpiechu, podciąga do góry falbany swojej świecącej, różowo-zielonej spódnicy i najzwyczajniej bierze nogi za pas. — Zaczekaj! Chcę tylko porozmawiać! — dodałam, przyspieszając kroku.
Przebrana za Cygankę, Giuliana udając jednak głuchą, niczym profesjonalny maratończyk sadziła już półtorametrowe kroki i z każdą chwilą oddalała się ode mnie na coraz większą odległość.
— Chcę tylko porozmawiać o Arturze! — krzyczałam do jej pleców, sprowadzając na siebie coraz więcej zdumionych spojrzeń mijanych przechodniów.
Kiedy szybki marsz Giuliany przerodził się nagle w nerwowy bieg, wiedziałam już, że ta kobieta wie znacznie więcej niż się spodziewałam.
— Zatrzymaj się i powiedz tylko, gdzie jest Artur! Błagam. To ważne — dyszałam ze zmęczenia, żałując, że nie mam już takiej formy jak kilka lat temu.
Wychudzona i wyczerpana psychicznie zmartwieniami ostatnich miesięcy, nie byłam w stanie przebiec nawet kilkudziesięciu metrów. A co dopiero dogonić kogoś, kto włączył właśnie tryb biegu sprinterskiego. Potrącając przechodniów i sapiąc jak lokomotywa, resztką sił sunęłam mimo wszystko naprzód. W pewnej chwili, zawadziwszy nogą o jakąś nierówność na chodniku, rozłożyłam się jednak jak długa.
— Stopp henne, jeg ber! — podnosząc się z ziemi, krzyknęłam zrozpaczona w stronę oniemiałych tym ulicznym pościgiem, Norwegów.
I choć jeden z nich nawet rzucił się w pogoń za uciekinierką, ta szeleszcząc warstwami barwnej tafty, zdążyła w ostatniej chwili wcisnąć się pomiędzy zamykane automatycznie drzwi, autobusu, by na jego pokładzie, odjechać w siną dal.
— Har hun stjålet noe fra deg? — spytał któryś z przechodniów.
— La oss ringe politiet — zaproponował ktoś inny.
— To nic nie da… — szepnęłam ze łzami w oczach w stronę, przeciskającej się między zebranymi ludźmi, Romy. — Nigdy go tu nie znajdziemy. Nigdy.
Oslo opuszczałyśmy w nieciekawych nastrojach. Wierząc w powodzenie i sens tej podróży czy też nie, musiałam jednak ruszyć w dalszą drogę.
Na kraniec Europy.
Na północ północy.
Do Tromsø.
Tam, gdzie Artur pozostawił swoje jedyne ślady.
5
Surowe piękno Norwegii potrafi zachwycić najbardziej wybrednych estetów. Urok, mijanych po drodze, norweskich krajobrazów w trakcie naszej podróży, docenić mogła jednak jedynie Roma. Będąc po raz pierwszy w Skandynawii, uległa urokowi zapierających dech w piersiach widoków poszarpanej linii brzegowej, wcinających się głęboko w ląd morskich zatoczek oraz ponurych mroków starych lasów. Zatrzymywała się więc co jakiś czas, po ty by uwiecznić na fotografiach mijane po drodze kolorowe drewniane domki rybackie, które kontrastując z malowniczym tłem błękitnego nieba oraz zimnym granatem jezior i rzek, tworzyły sztampowy obraz północnej sielanki.
— Tu jest naprawdę przepięknie… — stwierdziła Roma, kiedy znalazłyśmy się na wysokości Trondheim.
— Taaa… Pięknie… — przyznałam jej rację, choć tamtego dnia zupełnie nie dostrzegałam piękna norweskiej przyrody.
Noc spędziłyśmy w samochodzie, rozmawiając do późna o beznadziei życia i jego trudach. Rozjaśnione niebo nad lasem, pomimo późnej godziny, błyskało w oddali niebladnącą poświatą polarnego dnia. Choć było ciągle widno, wskazówki pozłacanego zegarka na nadgarstku mojej przyjaciółki wskazywały już kwadrans po pierwszej. Temperatura na zewnątrz spadła do zaledwie 2ºC, a szyby auta szybko zaparowały. Posilone słoną jak śledź konserwą i wieloziarnistym chlebem, odsunęłyśmy siedzenia do tyłu i zamilkłyśmy. Po jakimś czasie, zmęczona długą drogą za kółkiem, Roma zasnęła. Ja zaś wsłuchując się w odgłos jej świszczącego chrapania, przymknęłam oczy i popadłam w letarg, w którym moje lęki mieszając się z sennymi marami, stworzyły niepokojącą mieszaninę nierealnych wizji.
Rankiem, po zjedzeniu kolejnej przesolonej konserwy rybnej, ruszyłyśmy dalej. Niezbyt wypoczęte po nocy w samochodzie, do Tromsø dojechałyśmy dopiero późnym wieczorem. Miejsca, w których mógł przebywać Artur, były już zamknięte. Nasze prywatne śledztwo, jak i wizyta na tamtejszej komendzie musiały zatem poczekać do następnego dnia. Choć wyczerpane, niewyspane, a na dodatek niezbyt świeże, postanowiłyśmy i tę noc spędzić w samochodzie. Nie chciałam naciągać Romy na norweskie, horrendalnie drogie hotele, a spanie w koedukacyjnym hostelowym dormitorium wydało się nam jeszcze gorsze od nocy pod chmurką.
Idąc w ślady dawnego znajomego — Sebastiana, który twierdził, że umyć można się nawet pod rynną, także i my odważyłyśmy się skorzystać z naturalnego prysznica czyli deszczu, który tamtego dnia padał z nieba zimnymi strugami już od wczesnego popołudnia. Było zimno jak diabli, ale mydło rozpuszczone w deszczówce, czyściło tak samo jak w domowej łazience. Woda, spadająca z norweskiego nieba, różniła się wprawdzie temperaturą od tej spod prysznica, ale za to nic nas nie kosztowała i było jej pod dostatkiem. Umyte i orzeźwione, wieczorem ponownie odsunęłyśmy samochodowe fotele do tyłu i przykryte kocami, postanowiłyśmy przeczekać kolejną noc. Roma kwadrans później spała jak niemowlę. Ja natomiast, podziwiając w milczeniu wielkie krople deszczu, które spadając na szybę samochodu, deformowały widziany krajobraz, ujęta urokiem tego widoku, czekałam na to co przyniesie kolejny dzień.
Kiedy nad ranem, spomiędzy ciężkich chmur zaczęły wyłaniać się pierwsze promienie różowego słońca, ponure oblicze pobliskiego lasu rozjaśniło się figlarnymi błyskami. Na oddalonej o kilkanaście metrów, drodze dojazdowej do miasta, widać było już ruch. Po zjedzeniu kolejnych przesolonych puszek konserwy i wypiciu dwóch butelek z wodą, postanowiłyśmy włączyć się do sznura jadących po drodze, aut.
Robiąc głębokie oddechy, próbowałam uspokoić galopujące myśli, a na twarz przybrać maskę opanowania. Kiedy jednak wjechałyśmy już do miasta, obleciał mnie potężny strach. Zbliżająca się konfrontacja z norweską policją oraz wizyta w tamtejszym sądzie budziły w moim żołądku nieprzyjemny ucisk. Lekkie mdłości i przyśpieszone bicie serca tylko pogłębiały moje złe samopoczucie. Nie było jednak odwrotu. Skoro przejechałam już tak długą drogę, musiałam stanąć oko w oko z prawdą.