E-book
14.7
drukowana A5
51.19
W drodze ku słońcu

Bezpłatny fragment - W drodze ku słońcu

Wiersze i opowiadania


Objętość:
223 str.
ISBN:
978-83-8324-939-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 51.19

Wiersze

Pewien lipcowy dzień

Powietrze gęste jak woda,

ból złotą nicią wdziera się w głowę.

Wśród żałobników mglą się smutne,

przejrzyste demony.

Zaglądają każdemu za kołnierz, sprawdzając,

czy któraś z zatrzaśniętych w bólu postaci

ma na karku takie małe wgłębienie,

gdzie można by przytulnie zamieszkać.

Monotonne mruczenie —

złudna pociecha religii od święta.

Kleszcze zaciśniętych gardeł,

sople połykanych łez —

nie z żalu nad kupką prochu

obojętną na mdły zapach lilii

i szuranie stóp.

Rozpacz otwiera się fioletowowiśniową czeluścią

na myśl o własnej śmierci,

tak niewygodnie dzisiaj przypomnianej.

Kiedy zechcesz zauważyć,

jak wężowo ślizga się po niebie

gałąź starej akacji,

jak błękitnobiały wiatr życia

zrywa z twej twarzy duszne pajęczyny,

powiesz głośno:

Nie, nie gaście słońca,

bo słyszę jej śmiech nad waszymi głowami.

lipiec 2004

Kto to wie

Być może okno, przez które patrzę,

jest tak naprawdę szybą akwarium.

Być może ruch ptasich skrzydeł mylę

ze zwinnym wygięciem rybich grzbietów.

Być może wacianość nieba jest w istocie mokra.

Jak mogę to wiedzieć,

skoro mokra jest ręka, którą w nią zanurzam?

Być może kocham to słowo, którego nie zna nikt,

zajęty bełkotliwym rytuałem kolacji przy świecach.

Być może korony drzew to ich korzenie,

a pod kamieniem zamiast robaka, śpi błękitny elf.

Ale komu chce się zajrzeć?

Może jest i tak, że wszyscy jesteśmy pośmiewiskiem kawek,

zaludniających czarnymi przecinkami

wieczne gałęzie niewzruszonych drzew.

Śmieją się patrząc,

jak sami pleciemy sznury na swoich szyjach,

głośno obwiniając za wszystko Boga.

22.08.04

Proszę

Niech ukołysze mnie do snu

miękki trzepot skrzydeł

głos szemrzący jak strumyk

niski śpiew topoli w środku lata.

Niech doda mi otuchy

upór morskich fal

ciągłość rodzących się ptaków

zapach mchu, kiedy leżę na nim twarzą.

Niech pomoże mi odejść

czerwień zachodzącego słońca

złudność ziemi pode mną

przeczucie rodzącego się życia.

2004

Ktoś

Kiedy się modlę, czasem odbiera z mych ust słowa —

delikatny poród.

Czasem pozwala im z krzykiem rozbić się o beton.

Oddala się na długo, do granicy niewiary w jego istnienie

i podaje dłoń niespodziewanie,

cierpliwie znosząc przekleństwa.

Przekracza granice światów, nie robiąc wokół tego szumu,

nie narzuca się ze swoimi radami,

przychodzi w dreszczu zrozumienia,

gdy zetkną się dwie płaszczyzny miłości.

22.08.04

Starość

Leniwe jelita i starcze ucho w nadziei wyczekujące na ich ruch.

Oczy zamiast nagiej suchej gruszki widzące w lustrze

dziewczynę w bryczce,

mknącą wzdłuż szpaleru czereśniowych drzew.

Usta mówiące chętnie o podróżach,

których ciało już nie odbędzie.

Ręce cały dzień zajęte tańcem chybionych gestów.

Serce spopielałe od goryczy — że nikt i nigdy.

Umysł z uporem odwracający głowę od prawdy o sobie.

23.08.04

Poszukiwanie

Kościoły moich podróży,

delikatne rysunki koronkowych wież —

nie ma w was aniołów.

Pcham wrota ciężkie od grzechu,

wstrzymując oddech, by nie skalać nim Boga

(ach, jakże otrzepywałby się z pyłu śmiertelności

wydalanego przez moje otwory).

Nadzieja i lęk trzepoczą w naczyniu ciała.

Modlitwy kolumn, ekstazy sklepień,

łzy uwięzione między płytami nagrobków.

Słyszałam, że mieszka tu Bóg,

że beztrosko macha nogami z poręczy ambony,

że czasem drzemie na ostatniej ławce,

mając pod głową ulubioną poduszkę z siana,

a kiedy indziej nudząc się ćwiczy, żeby nie wyjść z wprawy,

kurczenie się i rozdymanie, aż ramionami strąca lichtarze.

Szukam go, przemierzając opuszkami palców

całe światy zimnych kamieni;

szukam go, nasłuchując,

czy wplątał się w szept konfesjonałów;

szukam go wypatrując w lustrze mojego serca jego blasku,

brnąc po kolana w cudzym żalu i szlochu,

wdychając coraz głębiej matowe opary umierania.

Znajduję tylko własne połamane w modlitwie paznokcie,

tylko martwy naskórek setki swoich ciał.

29.08.04

Dzień

Jeśli zdarzy ci się leżeć na plaży — jesienią oczywiście,

kiedy wspomnienia skóry rozgrzanej, pachnącej,

świergotu dziecięcych głosów,

niechcianej intymności ciał,

uniosą się wysoko, poza wyciągnięcie ręki —

być może coś zauważysz.


Jeśli zdarzy ci się leżeć na plaży jesienią,

między wodą a lasem, między słonym a cierpkim,

być może coś usłyszysz.


Niby zwyczajny szum morza — zamykasz oczy.

Niby zwyczajny szum drzew — odprężasz się.

Niby zwyczajny twój oddech —

trójpleciona kolumna westchnień.

Prawdziwa zwyczajna Trójca Święta.

03.09.04

Tworzywo

Jest we mnie rzeka — leniwa, głęboka spokojem,

niezniszczalna krew tej ziemi.

Jest we mnie ogień — płomień świadomości,

łapczywe, gorące palce chwytające życie.

Czarne, gwiaździste niebo

wlewa się we mnie przez otwarte w zapatrzeniu usta,

rośnie w gardle, z łatwością znajdując w nim dom.

Splot żywiołów we mnie,

rozbłyski słońc wokół dłoni,

wężowe konstelacje jelit.

A tak naprawdę —

czym jest to, z czego jestem zrobiona?

2004

Balkon (o babci)

Samotna kobieta pod niebem

nie podziwia urody chmur,

nie zachwyca się zachodem słońca,

nie docenia ptasiej przestrzeni.

I ten widok wcale nie sprawia,

że chce jej się latać.

Nie ma ochoty rozłożyć ramion

i z zamkniętymi oczami

wchłaniać uderzenia wiatru.

Nie w głowie jej rozwiane włosy,

nieznane tęsknoty,

marzenie o locie balonem.

Umieszczona na miniaturowym balkoniku dwunastego piętra,

wykorzeniona —

wciąż myśli o krzywym kurniku i drzewie wiśni,

i o tym domku,

którego gruzy oddychają gdzieś głęboko pod ziemią.

12.09.04

Ziemia się kręci

Jedyny człowiek na świecie,

który czuje, że ziemia się kręci,

nie może spokojnie zjeść obiadu,

nie trzymając się mocno stołu.

Twierdzi, że nie ma sensu nigdzie wychodzić,

bo i tak kręci się w kółko.

Nie cierpi karuzeli.

Przyzwyczaił się już do mdłości.

Sny ma jedynie owalno-spiralne.

Nie wyraża podziwu dla kosmicznych sił.

Jest raczej zirytowany niemożnością

ujarzmienia rozwianej czupryny.

A najgorsze jest to, że nikt mu nie wierzy.

13.09.04

Wielki

Padasz przed nim na kolana

oniemiała głębią nieba

zachwycona barwą kwiatów

przejęta cudem życia

zatrwożona grzmotem burzy

zdjęta strachem za grzechy

bezbronna wobec wyroków

czołobitna w świątyni

niepewna jego wsparcia

pytająca, jak przebłagać

rozdarta bólem po stracie

zagubiona na rozdrożach.

Jakże niepotrzebnie.

Przecież masz go nawet w małym palcu.

15.09.04

Pytanie

Czyżby wyższość słoneczników nad Van Goghiem

serca nad rozrusznikiem

rechotu żab nad symfonią

żywicy nad Diorem

drzewa nad statuą

bezruchu nad warkotem

szaleństwa nad rozumem

buntu nad posłuchem

uległości nad walką

ciszy nad krzykiem

mówiła do nas językiem wszechświata?

15.09.04

Czas

Czy zawsze w tym miejscu była stacja?

Czy zawsze powietrze drgało żelaznym łomotem,

a ziemia tężała w objęciach kątów prostych?

Czy zawsze nieliczne krzewy leczyły w słońcu chorą rudość,

a paszcze podziemnych korytarzy wypluwały rzeki ludzi

o niewidzących oczach i łomoczących w pośpiechu sercach?

Czy zawsze — szybko, szybko — tupot, stukot, bełkot,

śpiew automatów i zapach moczu?


Pewnego dnia zmęczone ciało wypręży się stękając

i strąci w nicość betonową narośl,

odsłaniając to, co pod spodem —

groby bezimiennych książąt

przeoczonych przez podręczniki historii

i żywą ziemię, mokrą od własnych łez.

17.09.04

Sen

Pewnego dnia miałam sen,

że Bóg odpowiada mi na każde pytanie,

pisząc do mnie na śniegu.

Przerażona pomyślałam: Stracę go, gdy nadejdzie wiosna.

Ach, niemądra — usłyszałam westchnienie —

będzie do ciebie mówił wzorem ptaków na niebie.

17.09.04

Poduszka

Moja poduszka — taka sobie, jak miliony innych.

Cały dzień normalna i grzeczna — zastygła w bezruchu

zjada kurz w kanapie.

Nawet jeszcze wieczorem

przebiegle udaje bezosobowe wyposażenie.

Wszyscy traktują ją jak to zwykle poduszkę —

klepią, gniotą, upychają —

ręką, nogą — jak popadnie,

myśląc przy tym zupełnie o czym innym.

Dopiero nocą, kiedy świat znika, zostawiając po sobie

tylko ślady zapalonych świateł, jej pierzasto-bawełniane ciało

zmienia się w spiralną trąbę,

sięgającą do samego środka istnienia.


Kiedy przykładam do niej ucho,

słyszę skargi wszystkich wróbli,

których dziś nie zauważyłam,

przechodząc przez środek ich domu;

westchnienia wszystkich ludzi,

którym nie miałam czasu spojrzeć w oczy;

chrzęst wszystkich ziaren piasku,

kiedykolwiek dotkniętych moimi stopami;

i cichą prośbę mojego ciała — o wdzięczność.

19.09.04

Możliwości

Czy to diamenty rozsypane po niebie

ręką rozrzutnego w obfitości boga?

Czy to iskry z anielskiego włosia zgubione w pośpiechu?

A może inaczej: światełka greckich wysp

pogrążonych w ciemności

albo rój morskich świetlików

dryfujących w odmętach.

Ileż możliwości kryje się w gwiezdnym pyle kropli deszczu

osiadłych na przybrudzonej szybie.

22.09.04

Ziemia

Przeprowadzają na jej ciele chirurgiczne operacje:

szyją nićmi kabli, dłubią skalpelami dźwigów.

Żeby nie ześliznąć się z wielkiego grzbietu,

zakorzeniają się fundamentami domów.

Ranią odwiertami, kłują kominami,

ozdabiają świątyniami dalekich bogów,

nie zauważając, że każdego dnia, w każdej chwili,

są pokryci eteryczną błoną jej wnętrzności.

Głusi na bicie jej serca w swoich piersiach.

25.09.04.

Upadek

Kwiat mistyki

w rękach kapłanów

omdlewa —

spływa im po palcach

tworząc lepką kałużę dogmatu.

26.09.04.

Modlitwa

Niech popękają szwy uprzedzeń

i wysypia się z brzucha fioletowe larwy strachu;

niech stary pergamin skóry z szelestem zsunie się w kurz;

niech ruszą potoki żył, z szumem wymywając ze środka

trociny przeszłości;

niech otworzą się wszystkie okna i drzwi,

a podmuch mocy niech gładzi wiatrem wnętrze świątyni;

niech deszcz Nowego wnika w miękkie mury ciała,

podając wodę zrozumienia spragnionym kielichom umysłu;

niech lawina ognia unicestwi mglisty kokon,

by na zawsze zostało słońce;

niech jasny ocean zasklepi rany.

Przyjdź, oczyszczenie.

03.10.04

Stóg siana

Do tej pory pamięta ten dzień,

kiedy włożył głowę w stóg siana.

Dlaczego? Po co robić coś tak głupiego?

Szedł drogą polną w upalnym roztopieniu zmysłów,

kiedy poczuł tę radość, głupią i bez sensu.

Rosła w nim do popękania skóry —

gwałtowną falą wypełniła ciało,

wydęła pierś balonowato, obrzękła stopy,

wypełzła nawet na paznokcie i już, już miała

wyrwać się potwornym krzykiem z gardła,

kiedy z braku innych pomysłów wsadził głowę w stóg siana.

Cisza.

A w niej szybkie oddechy przerażonych myszy,

czujne oczy pająków zawisłych bez ruchu.

Drapiąca twarz ciemność.

Znane, zapomniane zapachy.

I gdy tak minuta za minutą tkwił z głową w stogu siana,

coraz bardziej docierało do niego, że właśnie w tej chwili

świat doskonale sobie radzi bez niego

i jego doktoratu.

03.10.04

Człowiek

Ten hałaśliwy i wulgarny

niecierpliwy i opryskliwy

za gruby, złośliwy,

smutny w kącie, w czarnym swetrze,

pijany, naćpany,

śmiejący się zbyt głośno,

ubrany niestosownie,

z oczkiem w pończosze,

niedopiętym rozporkiem,

odklejoną treską,

kapką zupy na brodzie —

każdy ma w sercu bolący kamyk,

który boli w samotności, bez świadków.

06.10.04.

Wielość

Klawisze fortepianu — odrębne i zjednoczone.

Źdźbła trawy — wiele z jednego korzenia.

Kiedy umieram, jestem gotowa do życia.

Zza jednej twarzy nowonarodzonego

wyłania się następna

jak człony wachlarza

osłaniającego twarz Boga.

10.10.04

Ucieczka

Nie pozwól jej wypłynąć łzami,

bezszelestnie wysunąć się szczeliną wzdłuż kręgosłupa.

Nie pozwól jej nie być, choć przecież

nie wychodziła żadnym drzwiami.

Niech nie chroni się w stopach,

pragnąc zapaść się pod ziemię

ze strachu przed życiem.

Moje ciało, zatrzymaj duszę.

12.10.04.

Pytanie

Jak być zielonym drzewem

wśród pędzących samochodów?

Jak być rdzeniem w miękkiej masie?

Jak być jeziorem w ogniu,

nie parząc mokrej skóry?

Aha, i czy można łagodnością

przetrwać szyderstwo?

Niech sen przyniesie wytchnienie —

i odpowiedź.

13.10.04.

Coś

To, co patrzy przez moje oczy nie jest mną.

Dużo starsze niż moje młode ciało,

młodsze niż ciało stare.

Uczy się, bez szans powodzenia,

jeść nożem i widelcem,

rozumieć czyjeś położenie,

mieć przyjaciół i pracę.

Udaje, że czyta, a tak naprawdę

ziewa z nudów nad filozofią, religią i fizyką,

nie znajdując w nich niczego, czego by nie wiedziało.

Przytakuje, bo tak wypada.

Myśli: Co ja tu robię?

Gubi mądrość w powodzi rzeczy pilnych.

Stara się być tylko człowiekiem,

wzruszeniem ramion kwitując swoje błędy.

Nie daj się nabrać — podobieństwo jest tylko pozorne.

2004

Wiatr

Jest taki wiatr jesienny, który pachnie świeżo zaoraną ziemią.

Na początku w zabawie przekłada kosmyki twoich włosów,

zmieniając ci fryzurę, na taką, której dziś nie planowałaś.

Potem, coraz bardziej zuchwale, popycha cię,

uderzając w plecy i próbuje zdjąć ci szalik.

Nieszczęśni ci, którzy nie zdążą się schronić,

zanim wiatr rozzuchwali się jeszcze bardziej

i wyciągnie im z głowy wszystkie dzisiejsze myśli.

I jakże tak iść, kiedy człowiek nie pamięta, dokąd ma dojść?

I jakże rozmawiać, kiedy sylaby wirują pojedynczo nad głową?


Powiem ci w sekrecie — jest tylko jedna rada na taki wiatr:

znajdź na wpół zielony liść, rozetrzyj go w palcach i wąchaj —

aż zwabione zielenią zapachu myśli posłusznie wrócą do domu.

22.10.04.

Geografia słów

Gdzie trafiają słowa niewysłuchane,

puszczone mimo uszu?

Przestrzeń gęsta od rozbitych liter,

od drgających na próżno dźwięków.

Zdezorientowane, zignorowane poglądy

miotają się, tworząc wiatr w pod-przestrzeni.

Odbite jak groch od ściany dobre rady,

wszelkiej maści wypowiedzi —

smutne, niepotrzebne zwieszają głowę,

rozpłaszczają się, bledną.

Niekiedy odepchnięte od uszu słowa

robią w powietrzu ósemkę i sierocym tropem

wracają do ust mówiącego, odbierając mu siłę,

zatykając gardło.


Szkoda, że więcej ust niż uszu.

24.10.04

Alternatywny świat

Każdy dom ma swój sobowtór pod ziemią —

rosnący do góry nogami,

zrobiony z cienia, który wymyka się

radarom i ludzkim palcom.

Tam, w wiszących nietoperzowych kuchniach,

siedzą rozrzedzone efemerydy każdego z nas,

udając, że wypełniają jedzeniem niemożliwe żołądki

i dyskutując o tym, co robić ze swym cienistym życiem.

30.10.04

Rodzaje wody

Mżawka to melancholia kosmosu tęskniącego za Ziemią.


Deszcz to ludzkie łzy, które nie dotarłszy do Boga,

z rozpaczy rzuciły się z tysięcznego piętra.

2004

Coś w niczym

Bezruch ośnieżonej góry

trwający cicho, nawet gdy

dawno na nią nie patrzysz.


Nieświadomość siebie

w gołębiu śpiącym w ciemności

na kamiennym gzymsie.


Obecność ziemi wypukłej wzgórzami —

bezgłośnie oddycha.

31.10.04.

Przypadek

Nie ma skrzydeł, a jednak lata.

Nie ma szans, a jednak wygrywa.

Na ślepo pnie się w górę,

na szczyt, którego nie zna,

gnany pragnieniem,

co w nocy wybudza go szarpnięciem

i strużką potu na piersi.

Po omacku znajduje drogę,

wbrew prognozom i oczekiwaniom.

Usypia w bólu, tęskniąc za śmiercią,

budzi się szczęśliwy w amnezji.

Nieuleczalny, ludzki przypadek

samoodradzającej się nadziei.

01.11.04

Chwila

Nie, nic ważnego się nie wydarzyło.

To tylko bezimienna chwila,

nie niosąca wspomnień o dużych wydarzeniach,

wsiąkająca w wewnętrzny blednący krajobraz

wraz z tysiącami tysięcy innych chwil.

Karmienie mew z zadartą wysoko głową —

białe szablony ptasich motyli

wtopione w błękit

w aureoli strzępów chmur.

Na zawsze odciśnięta w siatkówce oka

— nieważna — najpiękniejsza.

10.11.04

Człowiek II

Szuka przejścia do drugiego świata, które może być:

drzwiami w miejscu, gdzie nie potrzeba drzwi

wydrążonym pniem drzewa

otwarciem pustej szuflady

szczeliną do wewnątrz ciała

zapatrzeniem w oko ptaka

lub zwyczajnie — dźwiękiem upadających koralików.

We śnie czyta księgę Wszystkich Wiadomości,

a obudziwszy się, nie pamięta niczego.

2004

Obecni

Sponiewierani bogowie —

pokryci warstwą pyłu,

znoszący zniewagi

rozdzwonionych tramwajów,

zuchwałych samochodów.

Omiatani niewidzącym wzrokiem,

wyrzucani poza margines,

nie domagają się uwagi.

Niemo świadczą wschodom i zachodom

wzlotom i upadkom

niedbale wciśnięci między płoty a tory

niezrażeni niewygodą —

liściaści, iglaści — nadal oddychają.

28.11.04

Wszystko we wszystkim

Ciepłe dłonie przywarły do stołu.

Raptem oderwane zostawiają

ślad po życiu — metafora istnienia.

Okruchy na talerzu —

embriony ziaren maku

śnieg soli

grudki ziemi-chleba

— kształt naszej galaktyki.

05.12.04

Początek-pożegnanie

Żegnam starych mistrzów, niby-guru,

których nauki wyblakły

i nie więcej z nich pożytku niż z dziurawego dywanu.


Żegnam czarne swetry

wielość dziurek w uszach

odpowiadającą liczbie zgonów od włóczni.


Żegnam cele zakonne, surowe płótno

i ekstazę cierpienia.

Żegnam ich spadkobierców — ciasne mieszkania,

spódnice do kostek

i nadmierną uczynność.


Żegnam świąteczną gęś pieczoną,

dobrą zabawę z głową w toalecie nad ranem,

rozpacz samotności bez niego, bez niej.


Żegnam iluzję

ideologię

filozofię

dyplomację

i teorię badań literackich


Zstępuję w czarną otchłań,

która w swej dobroci urodzi mnie na nowo.

18.12.04

Impreza

Przychodzą, jedzą, piją

z nadzieją na seks lub poważną rozmowę.

Marzą o huraganie uczuć,

po którym życie jak w kinie.

Zbyt głośny śmiech rozgania strach.

Papieros uśmierza ból.

Rozpacz wyje bezgłośnie

przez wygięte w tańcu ciała.

Koniec zawsze taki sam:

świt obnaża rozczarowanie,

wypalone dziury i akwaria niedopitych szklanek.

18.12.04

Nietypowy klient

Akwarium wielkie, śpiewające maszynami,

kusi, nęci, daje,

zasypuje prezentami,

zalewa kolorami,

śmieje się głosem mechanicznego klauna,

przyciąga grawitacją krzyku,

obłapia palcami ze złota.

Aż do mdłości, zawrotu głowy,

nalega, wpycha do gardła.

Zamiast brać i chcieć więcej

— ze strachem uciekam.

22.12.04

Cmentarze

Każdy krzyż cmentarny

dumny i biały

lub przechylony jak złamane skrzydło ptaka


Każdy kurhan

za pan brat z wiatrem

otulający w łonie kupki kości


Każda starannie wygładzona

półokrągła płyta

wbita w zielony, równo przystrzyżony dywanik

— antyteza losu kosmicznego skafandra,

który strumykiem płynnej materii wpływa do rzeki

biologicznych rytmów wzrostu i rozpadu,

pajęczych gąszczów pierwiastków, enzymów,

komórek: mikroświatów bez dna


Każda garść prochu

pilnie strzeżona przez ściany

domu z czarnego marmuru

z wizytówką ze złotych liter

hojnie opatrzonego cyframi


Każda potłuczona urna

w rękach archeologa

ostrożnie witająca się ze słońcem

to wielość znaków na drodze jednego życia.

2005

Obrazek

Na zmarzniętej plaży, gdzie ciepłe są tylko

okrągłe ciałka mew na różowych patyczkach łap,

wspina się po spiralnych schodach do nieba.

Smutny, gdy nagle urywają się, zostawiając go ze stopą

wysuniętą do przodu i głową zadartą ku niebu.

Wiecznie w drodze, nigdy u celu,

wyciąga rękę i razem z morzem rysując

w powietrzu linię horyzontu,

z tęsknoty obraca się raz za razem,

tańcząc w swoim świecie — między piachem a chmurami.

25.01.05

Co mam

Mam trzy pary spodni

pięć kolorowych swetrów

kogoś, kto mnie kocha

trochę czasu dla siebie

kubek w smoki

dużo nadziei

mało planów

krajobrazy przeszłości

zamknięte w szkatułkach

odrobinę metafizyki na co dzień

i to musi mi wystarczyć.

2005

Wnętrze obrazu

Pachnące drzewa ukrwione słodkim sokiem,

rozgrzane w lipcowej płowości;

czy zimne i lśniące po deszczu

wiotkie zioła i trawy, miękkie pod stopami,

falujące grzywami zielonych koni

na odległych wzgórzach,

sarny, łosie, żaby, lisy i motyle,

futra, płetwy, paski, cętki i pióra —

to wnętrze żywego obrazu,

dzięki któremu jemu i jej

piękniej jest budzić się rano.

luty 2005

Skąd się biorą… burze

Ludzka złość energiczną spiralą unosi się do nieba,

zadomawia się w kieszeniach chmur.

Tam piekli się, pracuje, jadowici,

pręży grzbiet i kaszle dławiąc się

czerwonymi, suchymi rozgwiazdami nienawiści.

Puchnie i puchnie, tracąc przytomność nieodwołalnie,

aż rozsadza sama siebie piorunem i grzmotem.

Miota się po niebie w konwulsjach opętania

do całkowitego oczyszczenia przestrzeni,

która powoli wraca do niewinnej przejrzystości błękitu.

24.02.2005

Morze

Morze obmywa mi stopy,

chce powiedzieć coś ważnego,

szumi, szepcze, wzbiera do krzyku

i cofa się.

Rozrzedzone ciało głaszcze ciało twardsze,

jedno zwierzę ociera się o drugie w próbie kontaktu.

Rysuje linie, po których biegnę szukając znaczenia,

czepiam się cienkiej białej nitki na piasku —

niech zaprowadzi mnie do jaskini, gdzie powstało wszystko.


Znajduję coraz więcej dróg — rozpajęczonych i kuszących,

coraz więcej horyzontów dalekich i pięknych.


A morze wciąż kocha moje stopy i mówi:

spójrz na nie i zadziw się, żyj mi umrzyj w zadziwieniu.

24.02.2005

Mały szok

Zwyczajna czynność — prasowanie.

Za oknem pada —

zapatrzam się w przestrzenie między kroplami.

Opieram się dłonią o deskę —

i po chwili mówi do mnie

odcisk moich palców na ciepłym materiale —

ślad prehistorycznego ptaka na pustyni.

Gdyby mógł skamienieć

i ucieszyć oczy archeologów przyszłości,

nie powiedziałby im nic o zdziwieniu,

z jakim ja na niego patrzę.

07.06.05

Miejski obrazek

Rzucenie butelki po piwie w wysokie trawy, maki czy mlecze

wydaje się być aktem wolności i władzy,

a jednak trochę przypomina plucie w niebo,

w poszukiwaniu twarzy Boga.

2005

Historia ewolucji

Anielskie zwierzę z hukiem spadło na ziemię.

Z głową pełną ideałów, zanurzyło się w wysokie trawy życia,

mając za kompas jedynie stłuczony wewnętrzny imperatyw.

Toruje sobie drogę naiwnością bez granic,

fałszywy uśmiech biorąc za serdeczny gest.

Wyławia z topieli jeziora granatowe żuki,

nieświadome tych, co za plecami pukają się w czoło.

Zdumieniem żegna sprawy dnia,

nadzieją wita szary świt.


I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te noce,

kiedy żegluje rzeką własnych łez.

06.07.05

Świat

Jaskółki rozpinają sklepienie świergotu nad głową.

Dżdżownice wędrują w ciemności pod twoimi stopami.

Kiedy śpisz, przestraszone, ciche kuropatwy

próbują przetrwać wichurę gdzieś poza twoim światem.

Tu blisko i tam daleko pracowicie rozszerza się kosmos.

A co robisz ty, który podobno wiesz już wszystko?

2005

Malewko

Tylko przez chwilę obecne w życiu podróżnego

stojącego w otwartym oknie pociągu.

Zaledwie można uchwycić wzrokiem

osieroconą stacyjkę,

strzeżoną przez kota o białej twarzy,

powoli rozkradaną przez zachłanne mrówki,

krzywe lipy odprowadzające za zakręt

brukowaną drogę,

odchodzące od białej kiedyś tablicy

niepotrzebne nikomu, czarne litery,

a już pociąg podsuwa nowe krajobrazy,

zostawiając w tyle tę wyspę, gdzie czas płynie

od końca do początku —

Malewko — zaklęte w symfonię świerszczy.

(podróż ze Szczecina) sierpień 2005

Mój kochany

Dobrze widzieć światło sierpniowe

przeświecające przez twoje włosy

Dobrze odpocząć wzrokiem na twoim ciele

wyczarowanym z garści wody przez wielkiego Maga

Dobrze niezauważoną śledzić ruch twoich oczu

po kartkach książki

i widzieć takie gesty dłoni, o których sam nie wiesz

Dobrze czuć w gardle spirale naszych losów

splecione na to mgnienie życia

i czytać z twoich dłoni

opowieść o stworzeniu.

2005

Przeznaczenie

Kłębki losu rzucone niewidzialną,

sprawczą dłonią pod twoje nogi

krzyżują się w nieskończonych pajęczynach,

budując chybotliwe i nieodwołalne mosty twojego życia.

Magnetyczne nici wiodą twoje stopy wedle swego planu,

nawet gdy mówisz: decyduję, postanawiam.

Przez pączkujące labirynty dylematów,

skrzyżowania wyborów, zapadnie bólu

i ciemne długie pokoje zwątpienia

prowadzą cię nieoczekiwanie,

teraz lub następnym razem,

do miejsca, gdzie zawsze jest jasno.

29.09.05

Strach

Nie bój się zatrzymać i zajrzeć do wnętrza

Nie bój się uchylić ciężkiej pokrywy smolistego strachu

wniknąć za zasłonę poczucia winy i łatwego osądzania

Tam, gdzie spodziewasz się znaleźć mroczny las potworów

będzie siedzieć dziecko —

płaczące w pustym pokoju.

05.10.05

Babcia

Zgrzyt raptownie odsuniętych zasłon

trzaskanie drzwiami

podniesione głosy od rana —

bez potrzeby i złości

zbyt długie stukanie łyżeczką podczas mieszania herbaty

zamykanie drzwi niedbale i głośno

strącanie widelcem z talerza resztek obiadu — bez końca

brzęczenie hałasu ciągnące się za postacią

wydeptującą po mieszkaniu hieroglify ścieżek

kula rozedrganych dźwięków, przez które

nie przebije się myśl o metafizyce

głuchy stukot jabłek strąconych ze stołu

ostrzenie noża o nóż z zapałem godnym lepszej sprawy —

oto katalog grzechów starości.

31.10.05

Samotność

Chodzi po bezdrożach pijana zbyt wielką, zimną przestrzenią,

wytęża wzrok w poszukiwaniu oazy,

szuka oparcia dla znużonej głowy,

śni na jawie o muzyce świerszczy

i szklance ciepłej herbaty pitej z zamkniętymi oczami.

Przemierza piaskowe doliny i równiny modlitwy

rodzące tylko ciszę,

powłóczy nogami zamknięta w swej prywatnej puszce rozpaczy

i niezauważalnie dzieli się na pasma ciała

coraz bardziej sobie obce,

w końcu zwija się w ślimaczy kłębek,

chcąc przespać życie.

Do końca nie wie, że koleiny jej dróg

to linie papilarne wszechobecnej dłoni.

12.12.05

Szaleństwo

Tupnij nogą

rozpuść włosy

zaśmiej się — tego demony

boją się najbardziej

niechcący strąć kalendarz

by spadł za lodówkę

wyjdź z domu

nie zamykając drzwi na klucz

ucieknij wszystkim

nie zostawiając adresu

pozwól, by tym razem

piasek nasypał ci się do butów

by pogniotła się bluzka

by wiatr sam ułożył ci fryzurę

taki jeden dzień

odda ci całe życie

29.12.05

Zagubiony

Zanurzony w poezji dnia codziennego

głuchy na tony ziemskich harf

ślepy na blask świętych obrazów

kładący się drżącą mgłą na jego głowie


Skulony w drogocennej szkatułce

pragnień i żądań

ryje w znoju podziemne korytarze

oswojonej przestrzeni


Szare zrogowaciałe łuski strachu

oddzielają go od zapomnianego słońca.

10.02.06

W drodze

Miękkie nieważkie poduszki śniegu

wsuwa ci pracowity gnom pod plecy,

wpół kroku zamykasz oczy skuszony

kokonem błogości,

stulecia migają przed oczami

bogate w perskie dywany, haremy

i ciche śmierci z widokiem na źdźbła trawy.


Nagły krzyk ptaka wdziera się pod powieki

i nie rozumiesz skąd wziąłeś się tu gdzie stoisz.

10.02.06

Scena codzienna

Rodziny gawronów

codziennie wystrojone

jakby na ślub, pogrzeb

czy na koniec świata

ogrzewają śnieg

różową kroplą serca

przeżuwają dawne historie

gawronich pokoleń

niewzruszenie zdobiąc płoty

drzewa i latarnie

czarne klawisze z piór

rozrzucone na dwuliniach drutów

grają sobą bez końca.

12.02.06

Spacer

Granatowe psy nocy wypluwają

strzępy białawych chmur

łoskot, tętent, monotonny huk,

kiedy nad głowami przesuwają się

warstwy zimnego nieba.


Bez strachu idziemy mali

pod sklepieniem wygiętym

niezrozumiale

zagubieni i bezpieczni

w szklanej kuli oka opatrzności.

12.02.06

Modlitwa

Oderwać nos od ziemi

poszerzyć perspektywę

o kolor, bujność, światło

wyprostować od dawna skulone plecy

aż zatrzeszczą omszałe kamienne kości

wpuścić powietrza tyle, by tańczyło

w środku rajskimi ptakami

i wybuchało jasnymi wulkanami

przez każdy por skóry

dmuchnięciem potężnym jak oddech smoka

odegnać zszarzałe motyle wątpliwości


I stojąc prosto w wachlarzu skrzydeł

na samym dachu świata

zdziwić się lekkością kroku

łatwością wszystkiego

— pomóż nam.

17.02.06

Koncentracja

Skoncentrowany umysł lśniącym ostrzem

przebija się przez zaspy niemocy,

gęste mgły pustosłowia krytyków,

przestrzenie utkane ze słowa „ale”.

Czysty i lekki podróżuje poza orbitę

i dalej, witany przez kolumnady

czerwonych księżyców,

mknie ku centrum wszechświata.

Nie, nie jest to miejsce złote ani świetliste,

monumentalne, ani cesarskie.

To niepozorna czarna kulka

która w zetknięciu z umysłem

wybucha, tworząc miliardy nowych możliwości.

18.02.06

Nie wiadomo

Rzeka, która wypływa z mojego brzucha,

niesie lekko skrzypce i harfy,

dźwięk dzwonków i daleki szum deszczu;

wije się fioletem, wybrzusza słoneczną żółcią,

wspina się w górę wbrew porządkowi rzeczy,

rozgałęzia się w słowa i książki.

I kiedy tak słucham i słucham,

to nie wiem, czy przykładam ucho do rzeki,

czy rzeka jest moim uchem.

06.03.06

Narodziny jakie powinny być

Wyjmuję cię z łona mojej matki

wycieram z krwi i delikatnie

jak kroplę wody

przytulam.

Zanim przechwyci cię świat

szepczę ci do ucha

jak jesteś piękna, mądra

jak silne twoje korzenie

jak ogromna, szumiąca korona

jak skrzydła twoje szerokie jak wiatr.

Szepczę tak cicho, byś wzięła te słowa

za własne myśli.

Sączę ci je do ucha w nadziei

że jeśli zrozumiesz, ja nigdy już nie będę

taka jaka jestem.


Potem staję na szczycie wzgórza

i trzymam cię wysoko nad głową

by najpierw objęło cię słońce

by najpierw ochrzcił cię deszcz

byś wcześnie spojrzała w oczy ptaka

byś zobaczyła u stóp wzgórza

miasto twojego życia, które zapomnisz

a później będziesz przypominać sobie

w pojedynczych obrazach.

Dopiero wtedy oddaję cię matce.

01.05.06

Stop

Niech się zatrzyma z piskiem

machina codzienności,

rozpędzona, w dygocie.

Niech ręce kobiety

zamrą w pół ruchu,

gdy wiesza pranie.

Niech wszystko ucichnie.

W upragnionym bezruchu

słychać oddech Boga

i westchnienia zmęczonych aniołów.

03.07.06

Morderca psów

Żałować kata — to najwyższa forma współczucia.

Ręce zakrwawione rozdartą duszą;

krew, która nie wsiąka w ziemię

i zapachem wabi lisy i kuny

jeszcze długie miesiące.

Skowyt zawisł nad domem mordercy psów.

Jego rozbiegane oczy już są pełne łez

wylanych w przyszłości w poczuciu krzywdy,

jak mu się wydaje, niezasłużonej.

Cienkie nitki pisku przerażenia

oplatają lufę strzelby, dumnej nad łóżkiem.

A w kącie zwinięty w kłębek

ten Azor czy Burek, utkany z szarej mgły,

wodzi za nim żółtymi oczyma

bez przerwy — do chwili zemsty.

14.07.06

Jezioro

Stworzone na rozkaz próżnego nieba,

głodnego widoku swej urody,

jest tęczą rozlaną,

otchłanią płonącą wielobarwnym,

chłodnym płomieniem.

Jest krwią ziemi,

miejscem wiecznego spoczynku

skrzyni pełnej skarbów

albo szkieletu chorej krowy;

domem pra-ryby siedzącej na tronie

wyściełanym śluzem,

umiejącej przejrzeć zamiary

białobrzuchych poddanych,

butnej i nieświadomej,

że nie jest królem wszystkiego,

że nie może rozkazywać nietoperzom.

15.07.06

Pasewalk

Wszystko prowadziło do tej jednej chwili —

dmą w rogi niewidzialni świadkowie, by ją uczcić.

Kręte ścieżki, szczęśliwe i nieszczęśliwe przypadki,

ciągi mglistych dni podobnych jeden do drugiego,

każdy ruch przesuwanych zegarów

i ciężkich kamiennych bloków w gmachu czasu,

każde znużone westchnienie władców losu,

przetaczające się huraganem przez ich życie.

Wszystko prowadziło do tej jednej chwili

w leniwe, gorące popołudnie,

na pustym dworcu,

kiedy daleko grucha gołąb

i gorący wiatr głaszcząc usypia,

a oni we dwoje siedzą na ławce —

niedbale, bokiem do siebie, zwyczajnie —

nieświadomi piękna swoich smukłych dłoni

i konturu lekko przechylonych głów,

aż jedno z nich, z przerażeniem i radością

uświadamia sobie,

że jest.

lipiec 2006

Morze

Mrukliwe pra-ciało,

zalążek moich i twoich wnętrzności,

siostrzany ruch fal i jelit.

Dorastasz, umierasz

dorastasz, umierasz

przy akompaniamencie szumu —

czy go słyszysz, czy nie.

Za sprawą czarów

jesteś jednym z miliardów

grzebieni morskiej piany,

a jego płodne, szmaragdowe głębie

przelewają się w tobie

między wieżami rąk i nóg.

10.08.06

W nocy przy plaży

Motyl oblepiony błotem,

mimo to wciąż tańczy —

żałosny i piękny do łez.

Sucha skorupa przybrała

kształt przepitej twarzy,

twardych i czerwonych rąk.


W mętnych światłach nadmorskich knajp

zapomina, że skrzydła ma gliniane

i tańczy w zapomnieniu swej brzydoty,

aż spod burego pancerza idą iskry złota,

aż tańczyć z nim zaczyna

kilku spóźnionych,

nocnych przechodniów.

10.08.06

Nietoperz

Tak mi przykro z powodu nietoperza —

nie docenia nikt kunsztownych piruetów łowcy;

brak okrzyków i wiwatów,

gdy w ostatniej chwili wzbija się kątem prostym,

by nie wplątać się we włosy

by nie uderzyć w czoło.

Misterna błonkowatość skrzydeł,

miękka włochatość główki

nie rozczulają nikogo.

Piękny, zwinny motyl nocy.

A że strój jego nie kolorowy?

A po cóż komu kolory,

gdy modę dyktuje milcząca królowa —

atramentowa głębia melancholii.

sierpień 2006

Hipoteza

Gdyby rzeczywistość pokazała prawdziwą twarz,

gdyby z głów trysnęły liliowe fontanny,

a szczere dobre uczynki rodziły więcej tlenu,

gdyby świat wywrócił się na lewą stronę

— jak rękawiczka —

pokazując planetom obnażone wnętrzności ułudy,

gdyby linie lasów na horyzoncie

zapłonęły chłodnym białym płomieniem —

ot tak, bez specjalnej okazji,

gdyby myśli i życzenia zmieniły się w linoskoczków,

ćwiczących swą sztukę między ludzkimi sercami,

a zamiast wschodu słońca pewnego dnia

nad ziemią pokazałaby się twarz boga,

jakże trudno byłoby w spokoju obejrzeć telewizję.

sierpień 2006

Homo

Cud rytmicznie gra tętnem, śpiewa szumem krwi,

napędzając przepompownię serca,

wprawia w ruch przedziwną, miękką orkiestrę.

Wpada nosem i jak iskra ożywia tablicę Mendelejewa —

poprzez dziesiątki niezrozumiałych transformacji.


Piękno rozlewa się wokół niego

morzem, jeziorem, rzeką,

oddycha ciepłym wiatrem,

kaprysi śpiewem ptaków,

utula ciepłem ciała obok —

w pięknie unurzany jest

aż po swe ślepe oczy.

sierpień 2006

Buty

Wszystkie moje stare buty

odzyskały wolność

i rozeszły się po świecie.

Żądne przygód zaczynają nowe życie

po własnym pogrzebie,

choć nie wiem o tym nic.

Odarte z podpisu ciepła moich stóp,

przekraczające granice,

przeżute przez szczury,

przechrzczone na innych nogach —

a w każdej parze jedno odległe życie,

które nie wierzę, że było.

29.08.06

Guru

Mistrzu, który nauczasz,

naucz najpierw siebie.

Mistrzu, którego miękkie słowa

malują obrazy doskonałe,

spójrz, czy nie odbijają się

karykaturą w twoim sercu.

Mistrzu, który zaczynałeś skromnie,

pamiętaj, abyś skromnie skończył,

niezwiedziony przez beczący do ciebie tłum.

29.08.06

Kolega

Masz kolegę, o którym nie wiesz.

Mijasz go codziennie, idąc do pracy —

patrzysz na zegarek,

przyspieszasz kroku

i wzrokiem nigdy go nie dosięgasz.

A on równie zajęty,

zaaferowany,

tyle że zawsze w tym samym miejscu.

Jemu też bóg zesłał błogosławieństwo,

czy może przekleństwo własnego świata,

własnych pilnych spraw.

Więc kiedy następnym razem

będziesz przechodził koło zielonego płotu,

przed sklepem spożywczym,

uchyl kapelusza —

i pozdrów pająka.

09.09.06

Powody

Idąc przez równiny wyglądasz

jak pchła na cielsku smoka.

Powietrze jest bez granic —

nie wystarczy metrów sześciennych,

by je zamknąć.

Choćby miliardy akrobatów

stanęły jeden na drugim,

nigdy nie dosięgną sufitu —

czy to nie dosyć, żeby się bać?

11.09.06

Zbyt wiele

Zbyt wiele jest urody —

jestem zbyt mała, żeby ją pomieścić.

Musiałabym być drzewem,

żeby bardziej odczuć krople deszczu;

musiałabym być niebem,

żeby naprawdę wchłonąć jego piękno;

musiałabym eksplodować poza siebie,

żeby wiedzieć, czym jest świat.

12.09.06

Rewolucja

W ciche popołudnie

nad jeziorem, w słońcu,

kiedy wrzesień uspokaja,

zarzucając chusty mgły,

a cisza świątyni mieszka

między liśćmi —

nagle katastrofa, wstrząs —

codzienna rzeczywistość

spraw zostawionych daleko

kurczy się i znika;

to, co przed oczami

przełamuje się jak tafla lustra,

rozsadzona od spodu

wezbranym cielskiem rzeki łez,

co rozlewa się zakolem zachwytu

wokół śpiącego serca.

A sprawca tej prywatnej rewolucji?

To tylko nisko przelatujący

klucz żurawi.

29.09.06

Pragnienie

Przenoś mnie w łódce współczucia

nad ostrymi szczytami gór,

osłaniaj dłonią troski

przed gradem cudzych strzał,

graj muzyką szepczących wiatrów

co owiewają serce z dusznych pajęczyn,

bądź schodami, po których wstępuję,

by zerwać blady kwiat księżyca,

który zamieni się w wiersz;

tańcz wokół mnie łagodnymi zwierzętami,

z których oczu czytam sens i cel —

teraz i zawsze.

06.10.06

Pomyłka

Z wysokości któregoś piętra

kuszą oko wilgotnym puchem,

zapraszają by nurzać się, skakać,

śmiać się w śnieżnych komnatach.

I same wyciągają się ręce,

i sama wysuwa się stopa,

by wtulić się w szczelne pierze zagubienia.

Skuszony, zwiedziony przez mgły

zaufał temu, co widzi.

Skoczył —

myśląc, że potrafi latać.

06.10.06

Krajobraz

Brzuchy pustki rodzące światy

i my jak ziarnka fasoli

w głębi oceanu —

w ciszy macicy.

Przetaczają się nam

nad głowami

pod nogami

między oczami

pękające od nadmiaru rzeczy i zwierząt

chojnie rozsiewające DNA

grzmią burzą stworzenia.

06.10.06

Szkatułka

Jest taka szkatułka, w której mieszka

stos starych klisz.

Przykurzone, zapomniane, niechciane,

a jednak leżą jak je rzucono —

na jednej lasy i strumienie

na innej płonące stosy

na jednej szeleszczące suknie

na innej konie, wozy, miasta.

Jedna bez drugiej żyć nie może,

a gdy spojrzeć na nie z góry,

razem ożywają centaurem, gryfem, faunem

naszego życia tu i teraz.

06.10.06

Zerwanie

Ciepła norka dzieciństwa jest także ciemna —

wychodzisz na czworaka z labiryntu jaskiń,

z niezliczonych komnat dziecięcych dni.

Oglądasz się wstecz:

ukochane zabawki czuć pleśnią i kurzem,

nadprute brzuchy pluszowych osiołków,

odpadające oczy frotowych lisków

wioną melancholią i śmiercią naiwności;

roztrzaskane dzbany rodziców

mają w środku miód i smołę.

Patrzysz przed siebie:

bezkresne jasne równiny,

na których nie ma nikogo.

Wspierać cię będzie tylko słońce,

kiedy staniesz na własne nogi

i zrobisz chwiejny krok do przodu

— zupełnie sam.

06.10.06

Drzewa

Można zazdrościć im

twardości, co broni soków życia,

giętkości w rękach wiatrów,

szumności i kolorów jesieni,

pobłażliwego dystansu,

wiekowej zadumy kolumn,

mądrości zamkniętej w ich ciszy

jak orzech w łupinie.

Ja najbardziej zazdroszczę im

pionu, bo sama tak często upadam.

11.10.06

Dziecko

Bólem swego przyjścia

przypomina o dawnych winach,

grzechu krzywdy i przemocy.

Ciszą spojrzenia robi miejsce na nowe —

na zmazanie tablic

pokrytych sadzą gwałtu i strachu.

Ufnym uśmiechem daje szansę,

by zacząć od początku

mozolną wspinaczkę od piwnic,

gdzie walczą szczury,

aż na sam szczyt wieży,

skąd już prawie można

dotknąć słońca.

19.10.06

Podróżnik

Stąpa pewnie po cienkim lodzie

jak kukiełka podtrzymywana

na nitkach wiary,

twarzą zwrócona do słońca nadziei.

Za nią droga i przed nią droga,

a ręce i nogi jej wchodzą miękko

w ocean, co mieni się na zmianę

barwami miłości i rozpaczy.

22.10.06

Odkrycie

Przedmioty przeciekają mu przez palce

w strumieniu czasu.

Sądzi, że posiada,

gdy tylko pożycza.

Kiedy woda przez chwilę spokojna,

myśli, że panuje nad oceanem.

Pewny, że zmusza mieczem i pałką,

gdy to nad jego szyją

żyje miecz, co idzie za nim wszędzie.

Ledwie ogrzeje miejsce przywiązaniem

i jednym obrazkiem na ścianie,

a już — migając mu przed oczami

pocztówkami krajobrazów —

porywa go nurt,

chociaż on zdołał wziąć

ze sobą tylko tyle,

ile mieści się w kieszeniach.

Wreszcie zrezygnowany

ze zdziwieniem zauważa,

że mimo kupowania mebli i dywanów

jego jedynym domem

jest droga.

28.10.06

Prezenty

W wyprawce w dniu narodzin

dostajemy kraty żeber

zamiast powietrza pod skrzydłami,

możliwość ran kłutych i ciętych

zamiast umiejętności przechodzenia przez ściany,

świadomość początku i końca

bez wiedzy o przyczynie i sposobie,

duszę oplecioną ciasno winoroślą żył,

przerażenie na widok kształtu własnych stóp,

kamienie grawitacji w kieszeniach

i nie jeden jeszcze krzyk w głuchą noc.

I z tym wszystkim mamy nauczyć się latać?

01.11.06

Alternatywa

Jeśli człowiek jest plastrem miodu,

a w każdej małej komórce

małe pudełeczko,

a w każdym pudełeczku inny życiorys —

tęsknego mnicha

zrezygnowanej ulicznicy

ojca dzieciom

posła

komunistki czy złodzieja,

a czasem nawet drzewa przy drodze —

jeśli to prawda,

to zamiast iść do psychiatry,

lepiej zaprosić ich wszystkich na obiad

i zobaczyć, że każde z nich da się lubić.

03.11.06

Baletnica

Nawet gdy tańczy tak lekko,

rozrzedzając powietrze,

mieniąc się tęczą w oczach widzów,

drzewa widzą ciężar

uczepiony jej pleców —

stalowe beczki pełne przeszłości,

które dudnią za nią krok w krok.

Tylko drzewa przeczuwają

cementowe bloki obaw,

wbrew którym wiruje;

tylko milczący powiernicy

czują w liściach napięte żyły

na jej szyi i bolesny pot na skroni,

gdy w imię piękna próbuje

ignorować grawitację,

tańcząc życie.

17.11.06

Więzień

Myślisz, że idziesz przez życie,

a to życia przechodzą przez ciebie,

zostawiając ślady łap

w delikatnej glinie twej duszy.

Korzeniem ciała utkwiłeś na ziemi,

jedność pierwiastków z glebą

to twoja nowa tożsamość,

gęstość mułu materii

zaślepia ci oczy i skórę —

ociemniały wędrujesz meandrami,

wiedziony tęsknotą za zjednoczeniem.

24.11.06

Skąd ta pewność?

Wychodzisz za próg

zatrzaskujesz furtki

wsiadasz do wind

znikasz za rogiem

mieszasz się z tłumem

twój głos gubi się echem na schodach

na moich oczach zjada cię świat

przełykając cię długim gardłem

pociągów, autobusów i ulic.

Jak mogę tak spokojnie pić kawę

nie mając pisemnej umowy, że wrócisz —

ostemplowanej fioletem diabłów i bogów.

I czy to nie dziwne, że żaden twój powrót

nie jest świętowany jak Boże Narodzenie?

25.11.06

Dom

Dom przeczuwany pod opuszkami palców

za następnym zakrętem schodów,

w czerwcowej trawie.

Domem też jest dbać o swoją wątrobę

bardziej niż o meble i dywany.

Dom jest tam, gdzie postawię czerwony wazon,

w którym między bąblami powietrza być może mieszka

zaklęty duch — strażnik mojego szczęścia,

a może nie mieszka nikt i nic poza pobożnym życzeniem.

Domem są wspomnienia,

co owijają cię miękkim bladym szalem;

jest nim rzeka niosąca każdą chwilę życia według swego planu,

i ta myśl, że wszystko jest

jak powinno być.

grudzień 2006

Miasto

W herbie ma gigantyczne koniki morskie

stoczniowych dźwigów,

muskające ogonem dachy zmęczonych,

wyleniałych domów.

Moje miasto śpi pod powiekami,

dudni mi pod czaszką,

pulsuje pod sercem,

oddycha asfaltem pod stopami.

Można by wierzyć, że żyje pełnią żywej istoty,

że kocha cię i będzie ci drogim wspomnieniem,

gdyby nie godzina szesnasta na skrzyżowaniu,

kiedy zęby hałasu odrywają ciało od kości,

pośpiech osadza się błoną tępoty na oczach,

smród wypędza cię z ciała,

a ponad głową widzisz sklepienie żebrowe świątyni,

w której czci się szybką i sprawną,

nowoczesną, elektroniczną

drogę donikąd.

24.01.07

Drgania

Jezioro wprawiają w drganie

delikatne listki rybich ogonów,

racze stopy nieświadome

burzy piaskowej, jaką wzniecają,

kule wiatru rozwijające się

warstwa po warstwie

na wodnej powierzchni,

podziemne ruchy robaków

i tektonicznych płyt,

co przesuwają się nikt nie wie dlaczego.

A mnie — jezioro zamknięte w skórze —

zamiast powiewnych wodorostów

łaskoczą w środku drgania

od przejeżdżającej ciężarówki.

03.02.07

Lekcja

Szukał oparcia w twardej ziemi pod stopami,

odkrył, że ona kręci się, a on przewraca;

pełen wiary w stałe struktury materii

czepiał się protez i kul;

wciskał w oczodoły szklane

oczy planowania i kariery;

spragniony pewności inwestował

w blaszane serca skarbonek;

żebrał u klownów społecznego awansu

o jeden hojny gest;

z wiary w cud techniki uplótł sznur,

łączący go prawie z niebem.

A przed śmiercią i tak musiał

nauczyć się, jak znaleźć

oparcie w powietrzu.

07.04.07

Praca w głąb

Dzień jest jasny, lekki, pewny;

nad dniem masz władzę zmysłów.

Nie obracają się w słoneczne godziny

kamienie młyńskie losu —

nie dzieje się nic.

Noc jest matką przemiany,

w jej lesie mdłym od strachu

rękami odgarniasz warstwy popiołu,

przedzierasz się przez gąszcz

diabelskich ogonów;

zbutwiała przeszłość pyłem zatruwa

nos, gardło i serce;

warstwa za warstwą,

życie za życiem,

co noc idziesz dalej,

co noc jesteś bliżej

ukwieconych łąk

prawdziwego domu.

07.04.07

Fantazja

Obudziłam się z głębokiego snu jakby bez pamięci,

zdziwiona;

mimo trudu nie mogłam rozpoznać nic.

Skąd góry, gdzie kiedyś pustka?

Skąd morze, gdzie kiedyś mój oddech?

Skąd kwiaty, zwierzęta,

tam gdzie mieszkały moje myśli?

Dlaczego wróbel na płocie —

niezaplanowany?

I te słońca, gwiazdy, planet ruch?

Ach, upalne popołudnie zmąciło mi w głowie.

Zapomniałam, że to ja wszystko stworzyłam.

07.04.07

Od nowa

Opróżnianie stęchłych szaf

zrzucenie łuszczącej się skóry

spalenie suchych liści

powstanie z popiołu

wśród porannych mgieł

wyjście z kokonu

utkanego nicią

koloru wczoraj

twarzą na światło

które codziennie rysuje

mój portret od nowa

— tak zaczynam każdy dzień.

17.04.07

Maja (Lipusz)

Zapach niemożliwy —

coś jakby drewnianych podłóg,

marcepana i pleśni.

Nie do kupienia perfumy

pierwszych kochanych miejsc.

Pamięć osłoneczniona

wiecznym lipcem,

ozieleniona brzozami.

Słodkie złudzenia dzieciństwa —

może przyjdą w ostatniej

purpurowej chwili,

osłodzić mi przejście

trójwymiarowym obrazem

sięgającym głębiej niż zmysły,

obrazem, co wypali się we mnie

jak pieczęć znacząca koniec listu

o jednym życiu.

17.04.07

Symptomy

Utrata rąk i nóg

mówienie do siebie

nagła bezdomność

mimo że mieszkanie to samo

nocna cisza w sferze dotyku

zbyt dużo wolności —

zalążek chaosu;

ciążar rozmów z innymi

wiążący gardło;

oddech, który na szczęście

wciąga w tu i teraz —

to tylko niektóre symptomy

lepko sączące się

przez te dni w kalendarzu,

kiedy ciebie nie ma.

24.05.07

W środku

Błąkamy się wśród traw i kwiatów jej włosów,

obijamy się o żebra jej drzew,

wdychamy oddech przez nią wypuszczony,

pijemy wodę — jej krew,

marzenia tkamy z nici, które ona przędzie;

macza palce w naszych snach,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 51.19