E-book
14.7
drukowana A5
52.19
drukowana A5
Kolorowa
75.09
W drodze do siebie

Bezpłatny fragment - W drodze do siebie

Od czarnej dziury do słońca – podróż z depresją w tle


Objętość:
230 str.
ISBN:
978-83-8324-289-7
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.19
drukowana A5
Kolorowa
za 75.09

Wstęp

Zgasłam. Umarłam. Zniknęłam na chwilę. A przynajmniej miałam przeogromną ochotę, aby tak się stało. Splot życiowych wydarzeń sprawił, że jakiś czas temu, spotkałam się z najmniej zrozumianą chorobą na świecie. Z chorobą, którą rozumieją tylko ci, którzy jej doświadczyli i którzy poczuli jak to jest w jej towarzystwie. Nie sposób bowiem wytłumaczyć bólu, pustki, wielkiej czarnej dziury, jaka trawi człowieka chorego na depresję.

Miałam dużo szczęścia, ponieważ obok mnie, w najtrudniejszych chwilach, byli moi bliscy. Córka, mąż, siostra, byli tymi, którzy byli przy mnie bez względu na to, jaką historię ode mnie usłyszeli. To oni dali mi, w najczarniejszym momencie mojego życia, bezwarunkową miłość i obecność. To oni nie ocenili mnie pomimo bólu i trudu jaki włożyli na swoje barki, aby mi pomóc, aby być przy mnie mimo wszystko.

Gdy mój świat miał czarny kolor a ja miałam ochotę nie istnieć, ratunkiem okazała się moja córka. To dla niej przez kilka tygodni wstawałam rano z łóżka, robiłam śniadanie, wsiadałam w samochód by zawieźć ją do szkoły i by po całym dniu bezruchu i gapienia się w ścianę, po południu znowu być z nią. To ona mnie uratowała. Tylko dla niej żyłam przez kilka tygodni, bo dla siebie wtedy żyć nie potrafiłam.

Potem dostrzegłam męża, który zawsze był obok, ale na jakiś czas stał się niezauważalny i niewystarczający. Zobaczyłam jego miłość. Dostrzegłam jego wielkie serce, gdy brał na barki pracę, dom, opiekę nad córką, ogarniał całą tą codzienność, na którą ja nie miałam siły. Miał sił za dwoje. Wyganiał na spacer, abym mogła uciszyć pędzące głosy w mojej głowie. Wymyślał zabawy z córką bym mogła w spokoju brać pędzel i malować. Płakał, czytając moje teksty i motywował do tego abym wyszła z nimi do świata. Był przy mnie cały ten czas. Był gdy mnie nie było.

Gdy świat się zawalił była przy mnie także najważniejsza kobieta w moim życiu, moja siostra. To ona odebrała mój telefon gdy odkryłam, że nie mam wokół siebie nikogo innego, do kogo mogłabym zadzwonić. To ona uspokoiła, ukoiła, dodała otuchy i dała nadzieję, że gdy emocje opadną, gdy rozszalały umysł wróci na swoje miejsce, to wszystko będzie dobrze. Nie miałyśmy specjalnie bliskiego kontaktu, ale wtedy poczułam, że nie trzeba spędzić setek godzin na rozmowach, aby kogoś kochać. Zrozumiałam, że miłość czasami po prostu jest bez względu na to czy mamy jej świadomość czy nie, bez względu na to czy ją wypowiemy czy nie. Miłość jest bez względu na wszystko.

Ta książka jest o mnie i o was wszystkich, którzy w magiczny sposób pojawiliście się w moim życiu. Pojawiliście się bym mogła stanąć w swojej mocy. Bym mogła nie tylko ujrzeć światło w ciemności i zrobić kolejne kroki do wyjścia z mroku, ale także abym wkroczyła na swoją ścieżkę i odnalazła w życiu to, co szukało mnie przez tyle lat.

To dzięki wam jestem tu gdzie jestem a moje życie każdego dnia nabiera większego sensu. Po wielu trudnych chwilach w moim życiu wyszło słońce, wyszło i oświetla mnie mocno, stawiając w obowiązku podzielenia się swoją historią ze światem.

Daję więc wam te strony jako nadzieję, pomoc i wiarę w to, że życie doskonale wie co jest dla nas dobre, doskonale wie ile jesteśmy w stanie wytrzymać i znieść, doskonale wie co zrobić abyśmy w końcu mogli odnaleźć siebie.

W chwili gdy zdarzenia się zdarzają nie rozumiemy ich, ale to zrozumienie zawsze przychodzi. Przychodzi po czasie a my zachłystujemy się wtedy naszym „acha” jak oświeceniem. A gdy tych „achów” uzbiera się na tyle dużo, aby życiu zaufać, to wtedy dopiero zaczyna się życie na dobre. Zaczyna się ścieżka podążania za przeznaczeniem, po której wystarczy iść z lekkością. Ścieżka, na której nie ma walki, zmagania, osiągania i stawiania czoła. Jest podążanie.

Właśnie tego podążania życzę sobie i tobie drogi Czytelniku. Życzę ci abyś podążając stopa za stopą, krok za krokiem, sekunda za sekundą, zbierał swoje „achy”, abyś zaufał życiu, pozwolił aby twoja droga cię odnalazła i zaczął nią podążać. Jestem pewna, że gdy zaczniesz to już nie przestaniesz.

ROZDZIAŁ I
Przebłyski codzienności

Pierwszą osobą, która stanęła na mojej drodze podczas mojej wędrówki do siebie, była moja terapeutka. Przyszedł taki moment, że byłam ze swoim życiem, swoim bólem, tajemnicami, dźwiganym ciężarem i otwartymi ranami totalnie sama. Nie potrafiłam dalej nieść tego wszystkiego w samotności i dalej udawać, że sobie ze wszystkim poradzę. Nie poradziłam sobie. Teraz wiem, że nie musiałam sobie radzić i nikt z nas nie musi. Wiem, że schematy wpisane w moje życie sprawiły, że stałam się siłaczką, która jednak doszła do krawędzi swojej wytrzymałości. Ocknęłam się ale wokół mnie nie było nikogo, komu potrafiłabym zaufać. Nie ufałam nikomu, nawet sobie. Musiałam jednak opowiedzieć o tym wszystkim, co mam środku. Zdecydowałam się na terapię. To terapeutka Mądra Kobieta była i nadal jest moją powierniczką, osobą która słucha i pierwszą damą mojego zaufania. To do niej, jako pierwszej skierowałam słowo ufam i przed nią zaczęło otwierać się moje serce.

Stopniowo zza mojej skorupy zaczęłam wyglądać na świat. Macać go bardzo powoli i sprawdzać małymi kroczkami czy jest bezpiecznie. Czułam się jak małe dziecko, uczące się życia zupełnie od nowa. Przewracałam się wiele razy i wielokrotnie wstawałam. Miałam jednak nieodparte poczucie, że posuwam się do przodu. I właśnie to poczucie ciągłego odkrywania na nowo siebie i świata dawało moc do pokonywania tej drogi. Drogi cholernie trudnej, ciemnej, naszpikowanej przeszkodami i pułapkami a jednocześnie takiej, na której od czasu do czasu pojawia się światło i przebłysk nadziei, sensu i lepszego jutra. Szłam, żeby zbierać te przebłyski, wierząc, że kiedyś światło na dobre zagości w moim życiu.

Czarny guzik

Czasami jest tak źle, że chciałabym mieć czarny guzik. Czarny, właśnie taki byłby najodpowiedniejszy. Nie dość mi odwagi aby podcinać żyły, bo co potem z takimi żyłami zrobić i z tą krwią i bałaganem. Kto to potem posprząta. Nie dość odwagi by kręcić pętlę, bo gdzie potem taką pętlę zawiesić. Nie ma już w futrynach haków na huśtawkę, a i futryny już nie te co kiedyś i nie wiadomo czy dałyby radę. Za mało odwagi, żeby strzelić sobie w łeb. Może w USA to tak, ale tutaj nie ma narzędzi, za dużo zachodu. A taki czarny guzik po prostu wciskam i znikam, nie ma mnie, nie ma myśli, wątpliwości, nie ma tego, co właściwe, niewłaściwe, jakieś, nie wiadomo jakie. Nie ma.

Tylko potem myślę sobie, że tak na zawsze to bym nie chciała nie być. Jednak miło byłoby patrzeć jak mała się bawi i śmieje, gdy on ją łaskocze. Jak po raz tysiąc dwudziesty trzeci opowiadają sobie jakie lody lubią najbardziej. Jak ona buduje z klocków domek dla ślimaków, a on szuka najlepszego kempingu na wakacje i kupuje zbiornik na szarą wodę, taki z dwoma otworami, choć ten z trzema byłby lepszy, ale facet nie chce wysłać za pobraniem. Gdybym wcisnęła czarny guzik to nigdy nie dowiedziałabym się, że te ślimaki nie są wcale takie wolne jak rośnięcie włosów. Nie wiedziałabym czy wyobrażam sobie, że lody w lodziarni w dużym pudełku kosztują czterdzieści sześć złotych i że do Włoch jest prawie tyle samo kilometrów co do Chorwacji.

Może ten guzik dałoby się zrobić tak, żeby można było nie być, ale jednak trochę patrzeć i trochę słyszeć. Tak, żeby może jednak nie przegapiać wszystkiego. Jednocześnie nie być ale jednak może trochę być. No i czy może dałoby się tak, żeby on działał ale nie na zawsze. Może tak tylko na chwilę i żeby potem można było go jednak włączyć. Włączyć jak już będzie lepiej i jak już znowu zachce się być w całości, i słyszeć, i widzieć i może nawet czuć się też zachce. Bo może jednak to dobrze jest czuć. Czasami tylko tak ciężko i tak trudno. Najtrudniej wtedy, gdy jest się daleko od siebie i gdy się jest, bo się powinno być, a nie się jest, bo chce się być. Bo jak się chce, to wtedy ten guzik nie jest już taki czarny i może nawet w ogóle nie jest potrzebny.

Black puma

W samym środku tygodnia, na środku ciemnej już od wieczornego mroku ulicy, dokładnie pięć schodków w dół poniżej poziomu jezdni, pcham ciężkie, metalowe drzwi. Chrzęst zawiasów powoli zaczyna mieszać się z dźwiękami, sączącej się z wnętrza muzyki. Co dzisiaj? Trąbka, fortepian, saksofon, męski czy damski głos?

Sukienka, z nieco odkrytymi plecami, lekko odbija się od kolan. Uwielbiam dotyk materiału w okolicach łydek, szczególnie tego w zielonym kolorze nadziei. Nadziei na kolejny dobry wieczór. W progu zsuwam ze stóp szpilki, czuję delikatny chłód płytek. Lśnią jak zawsze, pieszcząc podeszwy stóp aż po opuszki palców. Jest tak dobrze, że spoglądam w dół na swój czerwony lakier na paznokciach i uśmiecham się do siebie.

Barman, widząc mnie w drzwiach, pozdrawia ciepłym uśmiechem i przesuwa po długim na tysiąc metrów i lśniącym jak księżyc, szklanym blacie, kieliszek z kilkoma kroplami rubinowego koniaku na dnie. Wypijam jednym haustem, racząc się gorącem obmywającym moje wnętrze i rozchodzącym się dreszczem, docierającym aż po końce palców stóp.

Odstawiam kieliszek i sięgam po ciepłego jeszcze od palców kelnera skręta, zauważając jednocześnie jak znika jego odbicie w powierzchni lśniącego baru. Podnoszę jointa do ust i jednocześnie słyszę trzask zapalanej zapałki. To kelner trzyma w dłoni gotowy do użycia płomień, podczas gdy zapach siarki drażni moje nozdrza. Ciepło przechodzi wzdłuż zawiniątka i czuję w ustach znajomy smak, który rozchodzi się niczym mgła po krtani, delikatnie ją ogrzewając, aż po pęcherzyki płuc. Rozszerza je i pozwala im się sobą cieszyć tak długo, jak tylko mają na to ochotę. Wydycham dym wolno i długo a zapach rozchodzi się wokół i przykrywa wszelkie codzienne szarości i niedoskonałości.

Właśnie grają „Fire”. Jeszcze jedno dotknięcie ustami, delikatnie purpurowego od szminki, skręta. Tylko delikatne dotknięcie. Niech rozgrzane pęcherzyki płuc zaledwie przypomną sobie poprzednią chwilę. „Don’t be afraid to say ‘I need you’”.

Jest wcześnie, nikogo oprócz barmana i kapeli jeszcze nie ma. Stawiam stopy na chłodnych kaflach, kierując się w stronę miejsca do tańca. Biodra oddają się muzyce, a reszta ciała pozwala zielonej sukience muskać okolice łydek.

— Mama! Myć włosy? I woda trochę za gorąca! Pomożesz? — wyrywa mnie z baru dziecięcy głosik.

To dlatego chodzę tam gdy jest jeszcze wcześnie, gdy nikogo oprócz barmana i kapeli jeszcze nie ma.

Środek

Raz ciągnie w dół. Tak bardzo w dół, że stopami sięgam jądra Ziemi. Parzy, niszczy i uziemia do bólu. Innym razem porywa wysoko w górę, odrywa od ziemi tak wysoko, że plącze włosy o puszystość chmur.

Jak znaleźć środek ciężkości i utrzymać go pomiędzy ziemią a niebem? Jak go uchwycić i oswoić?

Ziemia kręci się wokół własnej osi, mydląc oczy dniem i nocą. Księżyc oszałamia przypływami i odpływami. A wszystko to pędzi wokół Słońca, by porażać letnim żarem i mrozić zimowym chłodem.

Czasem udaje się chwycić środek ciężkości w dłonie, mocno go przytulić do miękkiego brzucha i przytrzymać blisko serca. Czasem uda się usiąść na ziemi, machać luźno zwisającymi nogami, zadzierać wysoko głowę, by czytać kształty chmur i z uśmiechem mrużyć oczy od blasku słońca. I tulić swój środek bardzo mocno. Tulić go niczym swojego ukochanego misia, który pozwala przetrwać.

Nic nie musieć, niczego nie oczekiwać, dbać tylko o to, żeby miś był zawsze utulony w samym środku.

Królowa życia

Dzisiaj w kuchni jestem królową. Cała jest moja. Rano lecę na stragan po świeże warzywa, truskawki, maliny i jeszcze do Lidla po mleko, masło, jajka, chyba mąka się skończyła, a i galaretki, bo ciasto z truskawkami będzie. Gotuję, piekę, dania, desery i jeszcze coś na jutro do pracy. Nakarmię was wszystkich tak, że wam brzuchy napęcznieją, a radość z jedzenia moich smaków nie zejdzie wam z ust przez tydzień. Najedli się, zadowoleni, szczęśliwi, wszyscy, ja też. Jedzenia zostało na dwa tygodnie. Zamrozi się.

Muszę wsadzić do piekarnika łososia i może ziemniaki jakieś, bo to nie bardzo, żeby trzeci dzień parówki jadła. Ale grzanki też mogą być. To łosoś i grzanki. Łosoś z grzankami też jest dobry i zostało na jutro.

W pracy euforia. Super artykuł, świetne nowe logo, wow naprawdę taki światowy koncern chce z nami robić ten projekt. Zaraz odlecę, zostaję dzisiaj dłużej, wracam do domu i nie mogę przestać o tym mówić, myśleć, żyć tym.

O rany, dzisiaj znowu do robo. Budzik, wstawaj, jesteśmy spóźnieni. No to nie jedz. Myj zęby, czesz włosy i wychodzimy. Nie układaj na półce tylko myj zęby. Znowu to samo, znowu w biegu. Znowu to samo, znowu nie dostarczyli danych na czas, znowu projekt utknął w martwym punkcie, znowu trzeba coś przeczytać, poprawić, powtórzyć setny raz komuś coś bo debil nie rozumie. Wrrrr.

Chodź idziemy na basen. Bierz wszystko, płetwy, okulary, maskę, dmuchanego krokodyla. Jestem wszystkim i wszędzie. Foką, rekinem, płaszczką, nurkiem i łodzią podwodną. Na małym, średnim i dużym basenie. W dżakuzi, pod grzybkiem i na zjeżdżalni po raz osiemnasty, i ten osiemnasty jest tak samo niesamowity jak pierwszy.

Jedziemy na basen. Obiecałam że w czwartek pojedziemy na basen. Nie, nie będziemy dmuchać krokodyla. Nadmuchamy pączka, on się szybciej dmucha. Czemu się pieprzony pączek nie chce zmieścić do bagażnika, zawsze się mieścił a dzisiaj nie chce. Brrr. Woda zimna. Już chcę do domu. Nie chce nurkować. Każdy zjazd na tej zjeżdżalni jest taki sam. Może chociaż nie będzie marudziła w szatni, że głodna i że włosy ciągną przy rozczesywaniu.

Niby to samo a jednak inne. Jak to zrozumieć? A może nie trzeba rozumieć. Kto to wie? Może ja, może ty? Licz od nowa raz dwa trzy.

Kosmita

Na bardzo odległej planecie w dalekim kosmosie mieszkał kosmita. Pewnego dnia otrzymał do wypełnienia misję. Spakowano skrzętnie jego rzeczy. Pamiątki rodzinne, trochę starych zdjęć, kilka przyzwyczajeń i garść wspomnień. Wsadzono w kapsułę i wysłano na planetę Ziemia. Jego zadaniem było udawać ziemianina, wyglądać tak jak wszyscy, pracować jak inni, założyć rodzinę, zadbać o to, aby być idealnie wtopionym w tłum i żyć tak, aby nikt nie podejrzewał, że kosmita to kosmita.

Żył tak na Ziemi przez wiele ziemskich lat, był ziemianinem, wyglądał jak oni wszyscy, zachowywał się jak trzeba i nawet czuł tak, jak oni czują. Tak bardzo był jak ziemianie, że zapomniał całkowicie o swoim ufiańskim sercu i kosmicznej duszy. Czasem był szczęśliwy i było mu dobrze, a czasem był nieszczęśliwy i bywało gorzej, ale był ziemianinem. Był bardziej ziemianinem niż inni ziemianie. Był tak bardzo ziemski, że już bardziej się nie dało, ale on chciał i chciał, jeszcze i jeszcze, bardziej i bardziej. Stał się tak idealny i tak bardzo ziemiański, że przestał pasować do innych ziemian.

Pewnego dnia przyszła zaraza. Powiedziano mu, że ma wsiąść do kapsuły i że musi się zmienić, on, jego otoczenie, cała planeta, że już nic nie będzie takie samo. Kazano mu wsiąść do kapsuły i czekać. Wsiadł i czekał tak jak mu kazano. Nie zgadzał się na to, ale czekał, wierząc, że inni ziemianie wiedzą co robią lepiej niż on sam. Przy okazji otworzył stare wspomnienia, rozsypał zapomniane pragnienia i odkrył, że ma serce i duszę. Pamiętał, że kiedyś miał coś takiego, ale zapomniał. Nie wiedział teraz, który świat jest prawdziwy. Miał serce, które krzyczało, że coś czuje, że czuje inaczej niż mu każe czuć rozum. I miał rozum, który kazał się sercu zamknąć i wciąż powtarzał za kogo ono się uważa. Tak się kłóciły między sobą jego organy a on nie potrafił tego zrozumieć, nie mógł nic zrobić. Zatykał uszy, kulił się w sobie i chciał przestać być.

Kapsuła była kulista i przeźroczysta. Gdy leciał na Ziemię mógł obserwować kosmos, plejady gwiazd, kolory i kształty planet, mijał inne statki kosmiczne i machał im na powitanie. Teraz szyby jego kapsuły stały się grubsze, pociemniałe, przepuszczały coraz mniej dźwięków. Wszystko wokół zniknęło, ucichło, przestało istnieć. Ale jego serce wciąż biło, nie poddawało się, ciągle przypominało, że poza kapsułą jest świat, może nie taki idealny i nie taki jak on go sobie wyobraził, i nie taki jakiego chciał, ale jest. Są ludzie, mówią, śmieją się, płaczą, pracują, bawią się, istnieją. Tylko on tam nie pasuje, nie potrafi wrócić, bo co ci ludzie powiedzą? Wyśmieją, że słaby, że nie dał rady, że w ogóle to nie człowiek, że to kosmita i niech wraca na swoją planetę. Nie wiedział już nic. Był ale nie istniał.

Pewnego dnia zobaczył czyjeś ręce oparte o kapsułę. Ktoś jej dotykał od zewnątrz i opierał o nią swoją twarz, wytężając słuch, skupiając wzrok, żeby dojrzeć jego serce. Rozum wołał, że to mu się tylko wydaje, że nikogo tam nie ma, bo nikomu na nim nie zależy. Ale jego serce czuło i błagało, żeby choć raz w życiu mu zaufał.

Ten ktoś zniknął, ale za jakiś czas znowu przyszedł i znowu dotknął kapsuły. Patrzył, słuchał, był tuż za szybą. Serce zaczęło szeptać, po cichutku chlipać o tym, jak bardzo samotne, jak nie wie co zrobić, jak bardzo się boi. Po każdej wizycie nieznajomego, ściana kapsuły nieco jaśniała. Jaśniała i jaśniała aż w końcu kosmita mógł zobaczyć to, co na zewnątrz. Akurat było lato, drzewa zieleniały szalenie, był sezon na jego ukochane truskawki, a woda w jeziorach skrzyła się w blasku słońca. Po każdym spotkaniu z zewnątrz dochodziły coraz głośniej dźwięki ćwierkających ptaków, kosiarki ścinającej trawę pod blokiem, ludzi gwarzących codziennie rano pod spożywczakiem i wrzaski radości dzieciaków na placu zabaw.

Ściany kapsuły stawały się cieńsze, aż w końcu poczuł zapachy liści mięty, rozszalałej w balkonowej doniczce, soku z arbuza, cieknącego po rękach i buzi, świeżo otwartego zimnego piwa wieczorem. Mógł dotykać ciepłego piasku na plaży, czuć w dłoniach ugniatane ciasto na pizzę, bo mu się dzisiaj na podwieczorek pizza zamarzyła, szparagi dotykał i pomidory, i miał ochotę dotknąć wszystkiego, wszystko powąchać, usłyszeć każdy dźwięk i poczuć tyle ile tylko zdoła. A potem padał ze szczęścia, z zachwytu nad tym wszystkim, co przegapiał, obok czego przechodził tyle razy. Padał z upojenia, z zachwytu nad zwyczajnością piękna, które go otacza.

Rozum jednak nie odpuszczał. Gdy słyszał słowa „jestem szczęśliwy” wtedy wkraczał do akcji. Niszczył, burzył, wywracał, zabijał, ćwiartował i miażdżył najdrobniejszy skrawek szczęścia. Kosmita zamykał się wtedy znowu w kapsule a ona stawała się gruba, ciemna i dźwiękoszczelna.

Ale potem znowu pojawiały się te ręce na jej powierzchni i przywracały wiarę w to, że kosmita może być kosmitą. Że nie musi udawać kogoś innego. Że może mieć serce, duszę, uczucia, którym ufa. Przywracały wiarę w to, że kiedyś rozum zrozumie, że na Ziemi nie mieszkają ziemianie i że każdy tutaj to kosmita, taki sam jak on tylko czuje trochę inaczej. Mniej lub bardziej ale czuje. Inaczej, bo każdy czuje inaczej, każdy po swojemu własnemu. A ręce otulają te inności, aby wszystkie inne mogły być takie jakie są.

Matematyka

Jak umrę to komu będzie smutno? Ona mała, córka, to na pewno będzie płakała i będzie cierpiała. On już dorosły i facet, ale mówi, że bardzo kocha, też będzie płakał. Czasami płacze pomimo, że nikt nie umiera. Będzie płakał. No i rodzina najbliższa, rodzeństwo. Rodziców już pewnie nie będzie. Może z dziesięć osób zapłacze i posmutnieje na jakiś czas. Kilku znajomych pewnie też przyjdzie z kwiatami. Część zjawi się, bo pamiętają, że była taka kobieta, chodziła własnymi drogami, głośno mówiła to co myślała. Często było to inne i przekorne, a czasem niezwykle piękne i ujmujące. Mówili, że jak kiedyś wyda książkę to kupią.

A inni przyjdą bo tak wypada, bo na pogrzeby się chodzi, bo tak zostali wychowani. Będzie to kolejne dziesięć, no może dwadzieścia osób.

W sumie trzydzieści osób, które mnie zna. Jedni bardziej, inni mniej, a jeszcze inni tylko troszeczkę, ale słyszeli, że istniała i że już jej nie ma.

Księdza nie będzie więc nie mogę go doliczyć. Zakazałam obecności księdza. Powiedziałam, że jak przyjdzie ksiądz to wrócę z zaświatów jako duch i będę ich straszyć za to, że go przyprowadzili. Kiedyś potrzebowałam księdza i poszłam do kościoła. Chciałam tylko móc usiąść w ciszy i płakać. Chciałam, żeby ktoś zapytał co się stało, a ja bym powiedziała, że nie chcę o tym mówić, że chcę tylko popłakać, ale chciałam żeby ktoś zapytał. Nie zapytał. Powiedział, że muszę wyjść bo zamyka. Nie było księdza, nie było Boga, nie było zwykłej ludzkiej życzliwości wtedy, gdy tego potrzebowałam, więc teraz ja ich nie potrzebuję. Nie wierzę w to, że ktoś zapyta.

Więc trzydzieści, ostatecznie tyle. A reszta? A pozostałe prawie siedem miliardów minus te trzydzieści? Świat nawet nie wie, że ja jestem. Świata nie obchodzę. Świat ma mnie gdzieś. Świata nie interesuje to co ja mówię, co robię, co czuję, kim jestem, jaka jestem. Mogę dla niego być i nie być, bo moje bycie niczego nie zmienia.

Świat jest mną, ja jestem dla siebie całym światem. Ja dla siebie jestem nieważna, nie wiem co czuję, nie wiem jaka jestem, tak wiele o sobie nie wiem. Chciałabym być ważna dla siebie świata, chciałabym być sobie potrzebna.

Letnia kartka z kalendarza

Wszystko czeka. Nawet okna, które chciały być umyte w czerwcu, cierpliwie czekają. Dopominały się kilka razy, dwa lub trzy, ale zrozumiały, że muszą czekać. Nie wiadomo jak długo, może będą musiały czekać do września, albo dłużej. Czekają, wiedzą już, że latem daty i grafiki tracą ważność, szczególnie w chwili, kiedy nadchodzi ten dzień, ta godzina, ta milisekunda w której miało się zgodnie z planem coś wydarzyć.

Nagle ta zapisana w kalendarzu chwila mija i zapis staje się nieaktualny. I już nie trzeba tego robić. Nie teraz, bo teraz z kalendarza właśnie się zdarzyło i teraz jest już inne, nowe, bez okien.

Nigdy

Nigdy nie znajdę tego, którego tak długo szukałam. Nigdy nikt nie poczuje tak jak ja zapachu kwiatów i perfum. Nigdy nikt tak samo nie zobaczy horyzontu, wschodzącego w pełni księżyca i zachodu słońca. Nigdy nikogo tak nie poruszy czytana książka i nie odnajdzie nikt w jej bohaterach tego, co ja. Możemy o tym mówić podobnie, pokazywać sobie palcem, krzycząc „popatrz!”, dotykać z pytaniem na ustach „czujesz?” Ale poruszenie serca, kołatanie zmysłów i ferie uczuć są tylko we mnie.

Musiałby stać się mną i czuć mną żeby być tym, kogo szukam. Kogo szukam? Chyba właśnie znalazłam. Okazuje się, że to ona i że można z nią o tym wszystkim rozmawiać. Ona czuje, widzi i słyszy tak jak ja. Cały czas tu była i czekała aż ją znajdę.

Wypadek

Nagle coś przebiegło przez drogę. Hamulec wciśnięty na maksa. Wszystko, co było wokół, przesunęło się w zwolnionym tempie. Najpierw do przodu, napinając pasy przez środek ciała, po to, żeby za chwilę przycisnąć z powrotem plecy do siedzenia. Woda w bidonie, z zanurzonymi świeżymi listkami mięty, wzburzyła się niespokojnie i zafalowała nerwowo. Po podłodze poturlała się, nie wiadomo dokąd, szminka w kolorze nude. Telefon gładko sunął po siedzeniu, żeby zatrzymać się tuż na jego krawędzi, aż w końcu upadł ekranem do dołu, zabierając ze sobą ikony wiadomości, nieodebrane połączenia i zegar. Czas się zatrzymał.

Chyba nie żyję. Nic nie widać. Ciemno. Buczy w uszach tępy świst. Czuję tylko, że za chwilę przestanę oddychać. Głowa podnosi się w łapczywym poszukiwaniu powietrza. Usta, z głośnym wdechem, chwytają wielki, życiodajny haust tlenu. Wciągam w płuca życie. Szukam czegoś, co będę mogła poczuć, czegoś, co pozwoli na odrobinę nadziei, że to jeszcze nie koniec. Kolejny wdech. Ręce zaciskają się na kierownicy, uruchamiając w dłoniach pulsowanie krwi. Żyję. Definitywnie tak. Głowa opada i wciska czołem klakson. Przeraźliwy dźwięk wyrywa całe ciało z odrętwienia. Oddycham, czuję, słyszę, jeszcze tutaj jestem.

Odpinam pas, macam drzwi w poszukiwaniu klamki. Jest. Naciskam. Drzwi otwierają się. Do środka wpada orzeźwiające powietrze. Chyba padał deszcz. Tak jakby pachniało lasem. Ledwie słyszalny śpiew ptaków wkrada się do uszu.

Wysiadam. Przede mną długa, wijąca się przez środek lasu, szosa. Ruszam przed siebie bardzo powoli. Wszystko boli, jestem potłuczona i posiniaczona. Im jednak dłużej idę, tym bardziej widzę, że to co wokół mnie to las. Rzeczywiście padał deszcz. To igliwie nasiąknięte deszczem tak pachnie. I żywica. Dzięcioł natarczywie łupie dziobem.

— Podobno są takie w kolorach szarości i inne z czerwonymi piórami. Ciekawe jaki ten jest? — myśl o dzięciole przemyka przez głowę.

— Dzień dobry, dzień dobry. Ale dzięcioł stuka jak wariat! — przejechał ktoś na rowerze z siatką przewieszoną przez kierownicę i okrzykiem powitania na ustach.

— Żeby się nie przewrócił, bo się lody pogniotą i wino potłucze. — złożyłam mu bezgłośne życzenia.

Na chwilę przestałam istnieć. Myślałam, że świat wokół to tylko złudzenie. Jednak na końcu szosy stoi znajomy budynek. Gdy docieram do domu to lody jednak niepogniecione i ulubione są wciąż czekoladowe. A w butelce wino. To, które lubię najbardziej. To najbardziej czerwone.

Mąż

To jemu oddaję swoją duszę do potrzymania, gdy muszę wyskoczyć na chwilę coś załatwić, wyjechać daleko albo całkiem blisko, gdy na szkolenie z życia lecę, a ona chwilowo nie mieści się w walizce.

On ją bierze w swoje ciepłe dłonie, całuje, obejmuje i szepcze, żeby nie była smutna, żeby nie tęskniła, bo ja niedługo wrócę, na pewno wrócę, już wracam, tylko maliny kupię po drodze, bo on bardzo lubi maliny.

Dwa kolory

Mam w sobie dwa światy.

Pierwszy jest czarny. To ten, który został mi dany z automatu. Ten, który wchłonęłam jak gąbka, zanim jeszcze zaczęłam samodzielnie myśleć i wybierać. Ten, w którym się urodziłam, który mnie otaczał przez wiele lat, i z którego uciekłam. Zostawiłam go gdy tylko mogłam dokonać wyboru.

Myślałam, że uciekłam. Zabrałam go jednak ze sobą. Głęboko we mnie ukryty, schowany na samym dnie serca i rozumu. Rządził mną, zabraniał, wzbudzał poczucie wstydu i winy, kazał pracować do upadłego, dawać z siebie wszystko, aż do utraty tchu. Nigdy nie chwalił, nie poklepywał po plecach, nie mówił, ze już wystarczy, że już nie muszę. Wołał za to:

— Daj z siebie więcej. Udowodnij, że zasługujesz. Pokaż, że potrafisz zrobić coś dobrze. Pokaż, że potrafisz równie dobrze jak ja. — mówił zupełnie po cichu, zza pleców mojej świadomości.

Tak dobrze czuł się w moich zakamarkach, że nie wiedziałam nawet o jego istnieniu.

Drugi świat to mój. Biały. Ten prawdziwy. Ten, który stworzyłam świadomie. Taki, w którym jestem tym kim jestem. Maluję, piszę, czytam, uczę się rosyjskiego, poszukuję i zgłębiam, zakładam rozkloszowaną spódnicę i duże kolorowe kolczyki, plotę wianki na łące, jem truskawki, wszystko mogę, nic nie robię, nic nie muszę, jestem, patrzę i widzę, słucham i słyszę, dotykam i czuję, mam swoje przemyślenia, daję siebie sobie, a inni, jeśli chcą, to niech się tym co mam, częstują.

Obydwa światy żyły obok siebie przez wiele lat, nie wiedząc nawet o swoim istnieniu. Rządził raz jeden, innym razem ten drugi trochę porządził. Dogadywały się. Jeden drugiemu ustępował gdy było trzeba.

Stało się jednak tak, że ten stary przestał już pasować do nowego. Zaczął mu przeszkadzać, podcinać skrzydła, nie chciał ustąpić ze swojego tronu i za wszelką cenę próbował zabić, zakopać i zniszczyć wszystko to, co stworzył i co kochał biały. Krzyczał czarny po co białemu rosyjski, najpierw niech się nauczy angielskiego, bo nigdy nie był wystarczająco dobry. Mówił, że musi mieć dobry markowy samochód i „Kierownik” napisane na wizytówce i koniecznie z dużej litery. Wytykał każde najmniejsze potknięcie. Wskazywał palcem jedną jedyną literówkę w kilkustronicowym tekście. Obruszał się bardzo i obrażał, gdy słyszał, że można być niedoskonałym, że błędy są po to, aby je popełniać, i że niedosolone ziemniaki też da się zjeść.

Kwiat za uchem, kapelusz na głowie, kolorowa sukienka i glany na nogach w środku lata, czy włosy obcięte na chłopaka, były dla niego nie do zniesienia. Bo ciotka, która zakładała kapelusz, zamiast pracować w polu, czytała książkę. Bo ta, co nosiła kolorowe, uszyte własnoręcznie sukienki, nie chodziła w niedzielę do kościoła. Bo ten, który żył blisko natury i nadawał imiona swoim świniom i kurom, nie miał samochodu, a ta, co zbiera zioła i interesuje się akupresurą, to nie ma dzieci. Chłopak, przytulający dziewczynę w tańcu na płycie z wesela, był za młody, a ona w sumie ładna taka, ale włosy mogłaby jakoś tak inaczej uczesać.

Schował więc biały swoje kolory, obrazy i muzykę. Pofarbował włosy na czarno i żył. Dopasował się. Przestał udowadniać, że można inaczej. Poddał się i stał się zupełnie czarny. Tak czarny, że już nie mógł być bardziej.

Choć stary świat wciąż szeptał, że może być jeszcze bardziej czarny, że to jeszcze nie wystarczy, to biały czuł, że już nie da rady, że musi odpocząć, usiąść i złapać oddech, bo nie ma już siły na życie.

— Miej to gdzieś — szepnął biały ostatkiem swojej bieli — napij się wina i wskocz z rozpędu do jeziora.

Wziął butelkę i opróżnił ją do połowy, zdjął ubranie, wziął rozbieg i wbiegł do wody. Zimna. Położył się na plecach, uszy wypełnił mokry plusk, oczy przymknęły się lekko przed promieniami słońca. Położył się na wodzie i tylko był. Nie wie jak długo. Zniknął w sobie na chwilę.

Gdy wyszedł z wody i zaczął wycierać się ręcznikiem, zobaczył, że nie jest już taki czarny. Farba zaczęła schodzić z niego i coraz więcej białych plam zaczęło prześwitywać przez czarną powłokę. Zaczęły mu przepływać przez głowę wszystkie myśli o tym, o czym prawie zapomniał. O rosyjskim, o pisaniu, o muzyce. Przypomniały mu się mandale, huna i aury, świeży miód i głos żurawi o poranku, biwak z namiotem, nalewka wiśniowa na plaży, koncert Phila Collinsa.

I tak sobie przypominał jeszcze wiele i uśmiechał się na te wszystkie myśli i wspomnienia. Postanowił, że nie będzie już nigdy zupełnie czarny. Chce być całkowicie biały. Wie już, że czarny będzie ciskał w niego swoim kolorem i nie łatwo mu będzie opuścić swój, wysiedziany już mocno fotel. Ale on też będzie chlapał farbą, białą, ile wlezie, tak długo, aż z czarnego zostanie tylko tyle, żeby przypominać mu, dokąd nie chce wracać.

Paćkają się więc teraz jak dzieci, raz więcej czarny nachlapie, innym razem biały rozleje całą puszkę. A ja patrzę jak różne szarości im się przydarzają.

I poszłam do lasu

Nigdy nie chodziłam do lasu sama. Zawsze, albo z córką, poszukać oznak wiosny, obwieszać się przytulią, sprawdzić czy drzewa mówią, gdy się do nich ucho przystawi. Albo z nim na rower, przy okazji gdzieś idąc, bo w lesie latem chłodniej i przyjemniej, nad ranem wracając z imprezy na skróty, podziwiając jak rano ptaki pięknie śpiewają. Nigdy sama.

Sama bałam się, że wataha wilków na mnie czeka, okrąży, zawyje auuu i zabierze na pokarm dla małych wilczków. Że zboczeniec gwałciciel napadnie, zamorduje, porzuci i nikt mnie potem długo nie znajdzie, bo komórka się rozładuje. Że zabłądzę, woda się skończy, umrę z pragnienia a potem umrę raz jeszcze, bo z głodu zjem trujący grzyb.

Stanęłam jednak u wejścia do lasu, wzięłam głęboki oddech i przekroczyłam ten magiczny próg. Nie było wilków, zboczeńca mordercy, ani nawet trującego grzyba nie było. Była ona. Kilka kroków ode mnie, na środku drogi, stała dziewczyna. Blond włosy, nogi trochę za krótkie, wystający brzuch, niebieskie oczy, właściwie bardziej szare i tyłek taki wystający, okrągły, taki jak lubię. Bez słowa odwróciła się w moją stronę. Dziarskim ruchem wzięła pod ramię i poszłyśmy prosto przed siebie. Bez znaków, bez kierunkowskazów. Ot tak, przed siebie.

Droga prowadziła raz w lewo, raz bardziej w prawo. Napotykałyśmy skrzyżowania a intuicja decydowała o tym gdzie skręcić. Czasami trzeba było zawrócić. Czasami zbaczałyśmy, żeby zawołać „echo” do starej, na wpół zapadniętej studni, albo zajrzeć i sprawdzić co się kryje za, ukrytą w gąszczu, bramą. Przykucałyśmy i próbowałyśmy jagód, żeby stwierdzić zgodnie, że jeszcze nie dojrzałe i że na jagody trzeba będzie się jeszcze kiedyś wybrać, ale później, gdy już dojrzeją.

Ścieżka zaczęła się zwężać, stała się obca, nieznana i złowroga, szłyśmy jednak dalej, pod rękę, przytulone do siebie, wierząc, że razem nic złego nie może się nam przytrafić. Serce miałyśmy na ramieniu, ale to było jedno serce. Dusza drżała ze strachu, jedna dusza drżała. Jeden rozum poddał się i zaufał.

Droga znowu stawała się coraz szersza, coraz jaśniejsze niebo na skraju lasu, znajome zabudowania, samochody, rodziny z dziećmi na rowerach, plotkujące kobiety na niedzielnym spacerze.

Zabrałam dziewczynę z lasu do miasta, na chwilę, na dłużej, może na zawsze. Wrócę tam jeszcze, wrócę gdy dojrzeją jagody.

Ona

Przyszła na świat za wcześnie, za mała, nieprzygotowana i bezbronna. Na początku tylko spała, za dużo spała. Za to jadła zbyt mało i zbyt krótko, żeby się najeść. Potem głośno płakała, za głośno płakała, ale już trochę mniej spała. Teraz za mało, powinna więcej. Jadła więcej, chyba za dużo jadła. Wszystko robiła nie tak jak oni chcieli. Śmiała się, ładnie się śmiała i ładne oczy miała takie brązowe, po tacie. Robiła po swojemu, od początku, tak jak chciała i miała gdzieś co oni o tym sądzą.

Przyszła do mnie po to, żeby pokazać mi swój świat. Przyszła, żeby pokazać mi, że ja też składam się z uczuć. Po to, żeby pokazać mi ich cały wachlarz i powiedzieć:

— Masz. Weź je i spróbuj. Zobacz, możesz płakać, śmiać się możesz też wrzeszczeć na całe gardło. Spróbuj, spróbuj, no weź i spróbuj! — namawiała mnie.

Długo nie rozumiałam tego, co chce mi przekazać. Przecież dorośli nie płaczą, nie krzyczą, nie mogą być niemili i powiedzieć komuś, że głupi, albo mówić „gówno”.

Gdy krzyczała, ja też krzyczałam, ale wiedziałam, że mi nie wolno. Płakała, ja też płakałam, ale wiedziałam, że mi nie wypada. Wytykała język i robiła pffffff i ja też chciałam, ale nie wypada. Mówiła „gówno” a mi nie wypadało.

Aż w końcu zapytała co to jest to, co ciągle wypada i skąd to wypada, bo ona tego nigdy nie widziała. I wtedy to wszystko ze mnie wypadło. Płacz, krzyk, złość, wzruszenie, smutek, radość, zawód, rozczarowanie, zazdrość, język, pfffff, „gówno”… I nikt już nie ma prawa powiedzieć mi czy to, co wypadło, mi wypada czy nie wypada.

Salon piękności

Fryzjer obcina włosy, farbuje, czesze, myje, otula maską a potem ręcznikiem. Barber strzyże wąsy i brody, goli, kształtuje, wciera pomadę. Manicurzystka pieści dłonie, wmasowuje krem, frezuje skórki, nakłada bazę, kolorowy lakier, niekiedy gustowne cekiny i misterne mini obrazy, pokrywa wszystko błyszczącym topem, by lśniło z oddali. Pedicurzystka masuje stopy, usuwa co zbędne, nawilża, natłuszcza, przycina i nakłada lakier w kolorze najczęściej czerwonym w odcieniu takim jak u Marilyn Monroe. Masażysta masuje kark, ramiona, przesuwa wprawne dłonie po łopatkach i wzdłuż kręgosłupa, rozpuszczając po kolei wszystkie napięcia, by człowiek poczuł się lekko i błogo, by odleciał w rozluźnieniu i przyjemności niczym anioł.

A dusza? Co z duszą? Kto weźmie ją po kawałeczku w dłonie? Kto ogrzeje, wymasuje, usunie co zbędne, nałoży kolory i utwardzi gdzie trzeba, żeby nie uszkodziła się gdy o coś uderzy? Czasami ta dusza za duża i zbyt ciężka dla jednego człowieka. Pomóż duszy. Weź kawałek.

Strach

W środku nocy, w ponurym, ciemnym, opuszczonym domu, leżało na podłodze, zwinięte w kłębek, małe, nagie ciało. Dziewczynka o słomianych włosach podeszła do niego, dotknęła, lekko pogłaskała i szepnęła:

— Bardzo mocno śpi, prawie nie żyje.

Uniosła swoją małą głowę ku sufitowi i zawiesiła wzrok na przelatującym, purpurowo czerwonym, sześcioskrzydłym, nietoperzu. Trzymał w szponach, utkaną na szydełku, wypchaną głowę ptaka, głowę jej ulubionej maskotki. Machnęła ręką, szepnęła, że już jej nie potrzebuje i przeniosła wzrok na drewniane, duże drzwi z wielką zasuwą.

— Chodź — powiedziała do mnie i dała znak, bym dołączyła do niej w wycieczce w dół schodów, prowadzących do ciemnej, wilgotnej piwnicy.

Zeszłyśmy na dół. Pod półokrągłym sklepieniem, na drewnianej półce z desek, siedziała ogromna sowa. Spojrzała w naszym kierunku. Zatrzepotała wielkimi skrzydłami i przeleciała na inną żerdź po drugiej stronie pomieszczenia. Pod sklepieniem przelatywały nietoperze, prawie niewidoczne, popiskiwały delikatnie, dając znać, że są w pobliżu. Sowa przyglądała się nam uważnie a jej oczy jakby uśmiechały się do nas przyjaźnie. Nie bałam się, czułam się bezpieczna w tej ciemności, wśród nietoperzy i w towarzystwie wielkiej sowy.

Dziewczynka przykucnęła, dotknęła ręką wgłębienia w posadzce, uniosła kąciki ust w delikatnym uśmiechu, odwróciła głowę i cicho wyszeptała:

— Tutaj będzie mu dobrze, tutaj położymy Strach, żeby spał spokojnie. Gdy będzie się budził, sowa i nietoperze dadzą ci znać. Przyjdziesz wówczas, pogłaszczesz, wytłumaczysz dlaczego się zbudził i pomożesz mu znowu zasnąć, bo nie będzie Ci już potrzebny.

Joker

— Dlaczego twoje teksty są takie mroczne? — ktoś kiedyś zapytał.

Człowiek składa się zarówno ze światła jak i z mroku. Czasem w nas więcej jasnej energii, a czasem to czerń jest w dominującej ilości.

Ludzie wolą nas jasnych, pogodnych, szczęśliwych. Wolą nie widzieć tego co smutne, gorzkie i bolesne. Nie wiedzą co zrobić z takim smutnym człowiekiem. Smutnych ludzi internet omija, udaje że nie istnieją. Nie są przecież atrakcyjni. Lepiej przykryć faktom twarze grubą warstwą pudru, przykleić oczom prawdy długie sztuczne rzęsy, zafarbować siwe z bólu i starości włosy i przykleić uśmiech klauna. Wtedy internetowi fani myślą, że świat jest piękny i sami też chcą tacy być. A gdy są silni i uśmiechnięci zbyt długo, gdy zbyt długo pasują do internetowego looku, tym bardziej przestają do niego pasować. Wtedy wycierają makijaż i pokazują to, jacy są bez niego.

I wtedy nagle ktoś pyta:

— Gdzie się podziała twoja zawsze uśmiechnięta buzia?

— A może ona nigdy nie była uśmiechnięta. Może to był Joker.

Szukałam

Szukałam miejsca z przeszłości. Takiego, do którego kiedyś uciekałam, gdy chciałam być sama. Na skraju lasu, gdzie kończyły się drzewa a zaczynało pole ze zbożem, ktoś wyciął duże drzewo i został pieniek. Brałam rower, jechałam tam, siadałam na pieńku i płakałam albo się śmiałam, albo brałam do ust źdźbło trawy i, przygryzając je zębami, obracałam w ustach pozwalając, aby moje myśli osiadły spokojnie na dnie umysłu a serce zwolniło i odpoczęło od, podwyższonego od jazdy rowerem przez życie, tętna.

Wróciłam tam dzisiaj. Z pnia wyrosło nowe drzewo. Pole odgrodzono od lasu płotem. Nie było gdzie usiąść. Nie było już przeszłości. Przeszłość pozostaje zaledwie wspomnieniem.

Biżuteria

Za sprawą dotyku, uruchamia się system tip — on i jedna z tysięcy szuflad moich myśli i doświadczeń, otwiera się. Wysypują się upchnięte w nieładzie wspomnienia, opinie, przemyślenia i poglądy. Patrzę na nie i dostrzegam, że niektóre z nich lepiej będą wyglądały bliżej siebie, innym najlepiej będzie bardzo blisko, a jeszcze inne muszę od siebie odsunąć, bo kolor lub kształt nie ten. Biorę je w dłonie, obracam, przyglądam się. Chwytam w palce cienką nić i zaczynam mozolnie nanizywać na nią moje koraliki. Po kolei. Jeden za drugim. Tak aby jak najładniej razem wyglądały. Czasem zostawiam tak jak je ułożyłam, a innym razem coś poprawiam i zmieniam, żeby jeszcze bardziej chciało mi się na nie patrzeć.

Na końcu wieszam kolorowy zestaw z powrotem w szufladzie, robię klik i zamykam. Czasem wracam do tej szuflady, bo otworzyłam inną i wysypały się nowe paciorki, które bardziej pasują do tych już poukładanych. Trzeba znowu rozwiązać sznureczek, wysypać zawartość, popatrzeć, pomyśleć, poprzymierzać, dołożyć coś, albo odjąć jakiś koralik z naszyjnika życia.

Może kiedyś nadejdzie chwila, że ni będę musiała już nic ulepszać, zmieniać, rozsypywać i nanizywać. A może życie polega właśnie na tym?

Jabłonka

Poszłam na spacer. Wracając do domu, na skraju drogi, zobaczyłam niczyją jabłonkę, pełną czerwonych jabłek. Zawołała mnie do siebie. Zerwałam jedno i zatopiłam w nim swoje zęby. Było pyszne. Soczyste i słodkie. Pomyślałam, że nie jadłam takiego chyba ze sto lat. Wróciłam do domu ze smakiem na ustach. Obiecałam sobie, że następnym razem narwę tych jabłek całą naręcz, schowam do plecaka i podzielę się z rodziną.

Dzisiaj poszłam znowu na spacer z planem na jabłka. Doszłam do jabłonki. Jabłka spadły i zgniły. Zostały na drzewie tylko trzy zepsute i robaczywe.

Dotarło do mnie, że gdy życie stawia na mojej drodze szanse, okazje albo jabłonkę, to nie mogę czekać, odkładać na później, zastanawiać się. Muszę brać i rwać te jabłka ile wlezie, tu i teraz, bo jutro mogą być zgniłe, bo jutro może ich już nie być

Kryształ

Dawno, dawno temu, schowałam głęboko w sobie kryształ. Schowałam w ciemnych zakamarkach mojej duszy, w obawie, że ktoś mógłby go ukraść, w obawie, że ktoś mógłby go zniszczyć. Zapomniałam o jego istnieniu na wiele, wiele lat.

W przeddzień moich czterdziestych urodzin spotkałam Mądrą Kobietę.

— Chodź — powiedziała. — Usiądź. Pogadamy.

Nieśmiało usiadłam na krześle, które mi wskazała dłonią.

— Dlaczego jesteś taka skulona, przygarbiona? Dlaczego chowasz w sobie ten pełen blasku kryształ? Dziwisz się, że wiem, że go masz? Boisz się, że ci go zabiorę? — zapytała, a ja skinęłam tylko głową, bo nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa.

— Jak ona to zrobiła? Skąd wie? — przebiegały przez głowę pytania.

— Ja też go mam. Każdy go ma. Przyjdź do mnie za tydzień o tej samej porze. Usiądziesz na krześle a ja pomogę ci go wyjąć. Nauczę cię opiekować się nim. Pokażę ci jak go chronić, pielęgnować i jak się nim cieszyć. Jedyne co musisz zrobić to mi zaufać. Jedyne zaufać. Zaufać. — wybrzmiewało w mojej głowie niczym echo.

Chodziłam do niej co tydzień. O tej samej porze siadałam na tym samym krześle. Minęło wiele tygodni, miesięcy, wiele minęło. A ja wciąż siadam na krześle. Kryształ mam w zaciśniętej dłoni. Zaciśniętej, by go chronić, by go nie pokazać. Nie pokazać, żeby nie stracić. Ona dotyka mojej dłoni, która powoli się otwiera. Blask przebija najpierw między palcami, potem promienie rozświetlają twarz, aż w końcu cały pokój jaśnieje. Wstaję z krzesła i wychodzę z kryształem leżącym spokojnie w otwartej dłoni. Blask rozświetla to, co wokół i to, co przede mną, a jednocześnie tylko tyle ile trzeba, żeby nie przestraszyć, nie przerazić, nie przestać ufać. Mniej ufać. Nie ufać. Bo wtedy dłoń się zamyka. Blask gaśnie. Przychodzi mrok.

Znowu siadam na krześle. Coraz łatwiej otwierać dłoń. Coraz dłużej mogę mieć ją otwartą. Coraz dalej sięga światło. Kiedyś usiądę na krześle, otworzę dłoń a blask nie będzie znał granic. I tak już zostanie na zawsze.

On i rakieta

— Jaki on jest?

— Taki, że jak polecę rakietą w kosmos to on będzie obok.

— Poleci z tobą w kosmos?

— Nie, on nie lubi latać w kosmos.

— ?

— Będzie stał i patrzył jak rakieta startuje, a potem poczeka aż wrócę.

Jestem lasem

Na skraju lasu stał dąb. Rozpościerał swe gałęzie najszerzej jak umiał. Chronił cały las przed wiatrem, zimnem i drwalami. Myślał, że da radę objąć swymi konarami wszystkie ważne dla niego drzewa, wszystkie krzewy, aż po najmniejsze jagody i poziomki. Myślał, że ochroni wszystko to, co kocha i to, co dla niego ważne.

Pewnego dnia usiadł pod nim człowiek. Siedział i rozmyślał. Nic nie mówił. Przychodził tak długo, aż dąb przestał go zauważać. Pewnego razu człowiek zaczął się do drzewa przytulać, szeptać, że jest najpiękniejszym drzewem, jakie kiedykolwiek znał, że ma cudowne liście i wyjątkowo pachnie. Tak długo przytulał i szeptał, aż dąb przestał to zauważać. Pewnego dnia człowiek zaczął drapać nożem korę, a dąb myślał, że to zabawa w łaskotanie. Człowiek tak długo łaskotał, aż dąb przestał mieć łaskotki. Potem drwal siadając pod dębem, wyciągnął siekierę, którą za każdym razem opierał o pień. Tak długo opierał, aż dąb przestał ją zauważać. Pewnego dnia zaczął delikatnie dotykać dębu ostrzem, tak długo delikatnie dotykał, że dąb w ogóle już nie czuł. Bardzo długo i bardzo delikatnie drwal rąbał pień dębu a dąb niczego nie czuł.

W końcu jednak, nagle dąb coś zaniepokoiło. Poczuł, że coś czuje. Poczuł, że się chwieje. Tak bardzo poczuł, że zaczął się bać. Bał się, że się przewróci, że nie będzie już mógł chronić tych, których kocha. Bał się, że skoro nie będzie mógł ich chronić to stanie się nieważny, słaby i niepotrzebny. Tak bardzo się bał, że nie potrafił nic zrobić. Szeptał po cichu do drwala:

— Przestań, proszę przestań, bo się przewrócę.

Ale ten w ogóle nie reagował i tak długo rąbał, aż dąb się pochylił i osłabł zupełnie. Poczuł, że korzenie, dotychczas silne, pewne siebie i głęboko wbite w ziemię, zaczęły drżeć. Dąb pochylił się, zaczął się przewracać, przekonany, że to koniec, przekonany, że nie dał rady, że jest za słaby.

Gdy już zupełnie się poddał, poczuł nagle, że jego gałęzie dotykają gałęzi innych drzew. Opiera się swoimi konarami o tych, których kocha i których dotychczas chronił. Chronił tak długo i tak bardzo jak tylko zdołał.

Dąb nie przewrócił się. Stoi tak do dzisiaj. Nieco pochylony. Oparty konarami o inne drzewa, łącząc się z nimi w jedność. Korzenie zaczęły odrastać. Rana od siekiery na pniu powoli się zabliźniła. A on, dąb, nie jest już strażnikiem lasu. On jest lasem.

Boję się że umrę

Boję się, że umrę. Słyszę często, że człowiek zaczął żyć, że zaczął robić to, co kocha, przestał pędzić i dowiedział się nagle, że ma śmiertelną chorobę i że niedługo umrze. Taka losu przewrotność, że akurat wtedy, kiedy zaczął żyć, dowiaduje się, że to koniec.

Boję się, że umrę. To dobrze. To znaczy że żyję. W końcu żyję.

Ciepło

— Dobra! Jadę na grzyby! — oświadczyłam w niedzielne przedpołudnie. — Pewnie nic już nie będzie, bo w niedzielę o jedenastej to już późno, ale bardziej do lasu jadę niż na te grzyby. — dodałam, jakby usprawiedliwiając swoją decyzję.

Ubrałam się, wsiadłam do auta i jadąc, poczułam, że jest mi bardzo, bardzo ciepło, wręcz gorąco. Czułam już kiedyś takie gorąco. Czułam je całkiem niedawno, wtedy, gdy na sesji Mądra Kobieta zapytała mnie gdzie jestem, a ja odpowiedziałam, że jestem tutaj i że mi tu dobrze i ciepło. To było to samo ciepło. Tylko teraz było jeszcze bardziej dojmujące i mocniej odczuwalne niż wtedy. Było mi gorąco od środka. Tak jakby moje serce zmieniło się w rozgrzany kaloryfer.

Wstaliśmy tego dnia rano. No nie tak znowu rano, bo mała obudziła się chora. Miała katar i trochę temperatury, więc nikomu nie chciało się zbyt wcześnie witać dnia. Leżąc pod ciepłą kołdrą, poczułam, że głód ciągnie mnie za rękę i zwleka z łóżka. Zapytałam jej co by zjadła.

— Taki omlet jak wczoraj. Wiem że był wczoraj, ale dzisiaj też bym taki zjadła. I tata by się ucieszył z omletu, bo wczoraj nie jadł. — przekonywała mnie do swoich racji.


— O.K. — odpowiedziałam sama zdziwiona lekko swoją własną odpowiedzią.

Moja córka była wyraźnie zaskoczona i zadowolona, że jej życzenie się spełni. Zwykle wyciągałam męża z łóżka z hasłem, że wczoraj ja robiłam śniadanie, więc dzisiaj jego kolej. A dzisiaj, coś dziwnego, ja naprawdę bardzo chciałam im zrobić omlet. Znowu omlet, taki sam jak wczoraj.

Zrobiłam śniadanie i uroczyście zaprosiłam ich do stołu. Uwielbiam patrzeć jak jedzą to, co im ugotuję. Jak wsuwają z radością coś, co im smakuje. Kocham patrzeć jak wkładają kęs za kęsem do ust i z każdym ruchem szczęki, ich oczy i cała twarz, coraz bardziej promienieje. Jak rozpływają się dzięki temu, co dla nich przygotowałam.

Odeszliśmy od stołu i z powrotem wskoczyliśmy pod, jeszcze nie całkiem wystygłą, kołdrę. Przytulił mnie mocno i położył rękę na piersi. Delikatnie zaczął pieścić sutek, skręcać, podszczypywać, aż wzdłuż całego ciała napięła się nić, łącząca poszczególne obszary przyjemności. Mała siedziała przy stoliku i zgniatała pistacje. Z szelestem i trzaskiem pękały skorupki, ściskane za pomocą wyciskarki do czosnku. Z każdym zgniecionym orzeszkiem i wydobytym trzaskiem, chichrała się radośnie a on przytulał mnie do swojego ciepłego ciała, głaskał po piersiach i brzuchu. Raz po raz ściskała w dłoniach rączki wyciskarki do czosnku, śmiejąc się w głos z każdej zgniecionej pistacji.

Wtedy poczułam, że mam w życiu wszystko. Wtedy poczułam, że to jest właśnie ta chwila, dla której żyję. Wtedy poczułam, że jestem. Nic więcej nie chcę. Chcę tylko być.

Pogłaskać psa

Było piękne jesienne popołudnie. Tego dnia postanowiłam pójść po moją córkę do szkoły na piechotę. Od dawna już prosiła mnie, żebym pozwoliła jej chodzić samej piechotą ze szkoły. Pomyślałam, że to będzie świetna okazja, żeby tym razem to ona przyprowadziła mnie ze szkoły do domu i pokazała jaką drogą pójdzie, gdy zgoda na samodzielne powroty, zostanie w końcu podpisana. Szłyśmy niespiesznie. Dokładnie sprawdzała czy nic nie jedzie, przechodząc przez pasy.

— Chodź, nic nie jedzie, możemy iść. — informowała mnie, wyraźnie zadowolona, że może zadbać o to, abym była bezpieczna.

Trajkotałyśmy wesoło, że trzeba się wybrać nazbierać kasztanów i żołędzi, że na grzybach jeszcze w tym roku nie byłyśmy i że liście już nabrały jesiennych kolorów, więc o bukiecie na stół trzeba koniecznie pomyśleć.

Idąc chodnikiem, zaczęłyśmy wyprzedzać starszą panią. W jednej ręce trzymała niewielką siatkę. Pewnie miała tam portfel i materiałową chusteczkę do nosa. Starsze panie zawsze mają ze sobą portfel i materiałową chusteczkę do nosa. W drugiej dłoni ściskała smycz, do której przyczepiony był kudłaty, niewielki, sięgający do połowy łydki, pies. Sierść miał w kolorze brązowo — pomarańczowym, tak jakby chciał dopasować się swoją barwą do jesiennych kolorów liści.

— Oooo! Jaki słodki. Mama zobacz jaki słodki — powiedziała swoim dziewczęcym głosikiem, który otwiera wszystkie serca.

— Możesz pogłaskać. Widać od razu, że kochasz psy. On też to czuje i na pewno nic ci nie zrobi — zachęcająco odezwała się starsza pani. — Wczoraj go wykąpałam. Jest czyściutki i pachnący — dodała. — Wprowadzili się do bloku jacyś nowi ludzie i chyba czymś zdezynfekowali klatkę schodową, bo tak się biedny drapał, że o dziewiątej wieczór musiałam go kąpać. Kiedyś tak się nie drapał. Jak mieszkali starsi ludzie ze swoimi psami to się nie drapał. Poumierali. Sąsiadka, taka z boku mieszkała, zachorowała. Córka zabrała ją do siebie i po pół roku umarła. Kolega z dołu miesiąc temu zmarł. Nagle. Zawał, albo coś, nie wiem nawet. Obydwoje mieli psy tak jak ja i tak się spotykaliśmy z tymi naszymi zwierzakami i zawsze było o czym pogadać. A teraz młodzi się wprowadzili i już tak nie ma z kim pogadać.

— Ja kocham zwierzęta wszystkie, ale najbardziej to psy i konie. I pływać lubię. Czekamy z mamą i z tatą aż mi błony między palcami wyrosną. — szczebiotała moja córka do nowo poznanej kobiety.

— To od razu widać, że kochasz zwierzaki. Widać, że jesteś dobrą dziewczynką. A wiesz, że ja też bardzo lubię pływać? Jak byłam taka mała jak ty, to pływałam w rzece. Wtedy woda była czysta i przejrzysta a nad rzeką była piękna duża plaża. Spotykałam się na niej z kolegami i koleżankami i graliśmy w kapsle i jedliśmy jabłka. Z tymi jabłkami to też jest niezła historia.

Kobieta zaczęła opowiadać o tym, że na drugim brzegu rzeki mieszkał pewien człowiek. Wszyscy mówili o nim, że skąpy i chytry i nikt go nie lubił. A on miał najpiękniejsze i najsłodsze jabłka w całej okolicy. Gdy przychodził sierpień i jabłka na jego drzewach były już bardzo dojrzałe, to machał ręką dając znak, żeby przyjść do niego. Osy i szpaki zjadały jabłka, bo on nie był w stanie ich przejeść, więc żeby się nie marnowały, wołał dzieciaki, żeby sobie nazbierały.

— Tylko ja umiałam tak dobrze pływać — ciągnęła opowieść starsza pani. — Brałam torby i szłam przez rzekę. Woda sięgała mi do szyi a prąd delikatnie spychał moje ciało w bok.

— Masz dziecko, nazbieraj sobie ile chcesz, to najsłodsze jabłka w okolicy, słodkie jak cukierki — mówił mężczyzna i wskazywał ręką na owoce, leżące na ziemi.

Kobieta napełniała torby jabłkami i wracała tą samą drogą przez rzekę. Tylko prąd pchał teraz jej ciało w dugą stronę. Rozsypywała jabłka na plaży i jedli wszyscy razem, śmiejąc się i popychając, gdy ktoś upatrzył sobie jakieś najładniejsze a inny chciał mu je akurat zgarnąć sprzed nosa.

— Teraz już nie kąpiecie się w rzece — powiedziała z tęsknotą w głosie.

— Ale basen mamy — pocieszająco powiedziała moja córka.

— Chciałabym pójść kiedyś na basen. Wiesz, że ja go budowałam? Jak miałam dwadzieścia kilka lat to zaczęto budować basen — snuła dalej kolejną opowieść. — Byłam wtedy sklepową. Wszyscy wtedy zostaliśmy zwołani do budowy. Dostałam łopatę i kopałam. Powiedziano mi wtedy, że to dla moich dzieci i wnuków, że one będą miały gdzie pływać. Mój mąż nie umiał pływać, ale dzieciaki swoje nauczyłam, żeby mogły pływać w tym basenie. Nie płacono nam wtedy za pracę. Pieniądze, które nam się należały, były zbierane przez jednego z naszych kolegów i miały być przeznaczone na dalsze materiały, które będą do budowy potrzebne. Przyszedł dzień, w którym chcieliśmy się dowiedzieć ile tych pieniędzy jest i podjąć decyzję co za nie kupić. Okazało się, że wszystkie pieniądze zniknęły. Ktoś je po prostu ukradł. Oskarżono naszego kolegę, ponieważ to on miał, jako jedyny, dostęp do nich. Nie my go oskarżyliśmy tylko ci, którzy tą budową zarządzali. Nasz kolega nie ukradł tych pieniędzy, ale nikt mu nie chciała uwierzyć. Powiesił się w końcu. Nie umiał żyć z przyczepioną do siebie tabliczką złodzieja. Wolał umrzeć, niż być nieuczciwym w oczach innych ludzi. Okazało się potem, że to nie on ukradł, tylko ktoś z tych z góry, z tych kierowników. Ale dla niego to już nie miało znaczenia. Popływałabym sobie jeszcze kiedyś. Jak ja lubiłam pływać. Byłam ósmym, najmłodszym dzieckiem w rodzinie i tylko ja tak dobrze pływałam. Najlepiej ze wszystkich. Mam osiemdziesiąt dwa lata. Ciekawe czy jeszcze kiedyś popływam.

— Bardzo chciałabym mieć psa. Ale mieszkam w bloku i rodzice nie chcą — pożaliła się moja córka.

— Ja też mieszkam w bloku i to na czwartym piętrze. Wiesz, będziesz kiedyś miała psa. Na pewno będziesz miała psa.

Zwolniłyśmy nieco, żeby się w końcu zatrzymać, bo nasze drogi się rozchodziły. Pożegnałyśmy się ciepło, pożyczyłyśmy zdrowia i poszłyśmy, ja z córką w stronę domu a starsza pani gdzieś dalej w głąb parku. Rozstałyśmy się w blasku promieni słonecznego popołudnia wśród kolorów jesiennych liści.

— Mama, zobacz ile to się można dowiedzieć, gdy się pogłaszcze psa.

ROZDZIAŁ II
Ludzie prawdy

Stopniowo i bardzo powoli zaczęłam wychodzić do świata i ufać ludziom na tyle, aby z nimi rozmawiać o swoich przeżyciach, odczuciach, o tym co sądzę, myślę i czuję. Z wielkim strachem i obawą przed brakiem zrozumienia, szłam ze swoją historią w świat. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, wielokrotnie spotkałam się z totalną akceptacją mnie, moich uczuć, przemyśleń oraz mnie jako mnie, jako osoby, bytu, który nie podlega ocenom, a który może liczyć na akceptację takim, jakim jest.

Pierwszą osobą, której powiedziałam kim jestem, której opowiedziałam o mojej przeszłości, bólu, zagubieniu i samotności była moja warszawska bratnia dusza, mój Anioł Stróż. To ona jako pierwsza dała mi swoją uwagę i czas, dała mi swoją historię, która okazała się, w dużej mierze, moją własną opowieścią. To z kolei, pozwoliło mi na akceptację moich własnych doświadczeń. Ona pokazała mi, że można łączyć życie codzienne z biznesem i duchowym rozwojem i ona pokazywała mi na bieżąco swoją ścieżkę, którą podążała, podsyłała filmiki, wywiady, podcasty, dzieliła się wszystkim tym, co jej pomagało, aby mi było łatwiej.

Potem, zrządzeniem losu, żeby nie nazwać tego przypadkiem, stanęła na drodze mojego życia kolejna kobieta, którą nazwałam Matką Chrzestną moich marzeń. Ona przypomniała mi o medytacji i nauczyła jak z umysłu przechodzić do serca. Pozwoliła uwierzyć, że zasoby, jakie posiadam, mają ogromną moc a znaki, które od życia przychodzą i zawsze mi towarzyszyły, to nie objaw choroby psychicznej, tylko naturalny proces prowadzenia, który ma na celu zmienić moje podejście do życia z osiągania na podążanie. Uwierzyłam w znaki, uwierzyłam w głosy i obrazy z mojego wnętrza, które w momencie, gdy je otrzymywałam były niepojęte i niezrozumiałe, ale po czasie, układały się w spójną całość. Ona pokazała mi moje miejsce mocy, które mam w moim sercu. Nauczyła mnie poruszać się po świecie podświadomości i czytać siebie w zaufaniu do tego, co przychodzi z wnętrza bez uzasadniania i wyjaśniania, bez kalkulacji i logiki. Moje miejsce mocy jest ze mną zawsze i stamtąd ruszam w każdą podróż do swojego wnętrza, gdy szukam spokoju, ukojenia, odpowiedzi i wskazówek. Nigdy nie wiem, dokąd mnie dana podróż zaprowadzi, ale ufam, że moje serce i wszechświat to wiedzą.

Moja praca ze sobą znacznie pogłębiła się za sprawą pracy z ciałem, masażom i Masażystki, która sprawiła, że w moim życiu pojawili się przewodnicy. Ta kobieta pozwoliła mi uwierzyć, że to co czuję jest prawdziwe, że słowa to tylko słowa i można je łatwo poddać w wątpliwość, ale jeśli nasza wiedza idzie z czucia i doświadczenia, to nie sposób z tym dyskutować. Wszystko to, co czuję, jest bowiem prawdziwe. Łatwo było o tym zapomnieć i zgubić się w gąszczu nawyków i schematów, w których poruszałam się nieświadomie przez czterdzieści lat.

Dziękuję światu, że zesłał mi przebudzenie w postaci kobiet, które pokazały mi i nauczyły mnie, że mam prawo, a wręcz obowiązek, mieć swoją własną prawdę i że moja prawda jest prawdą, chociaż wiele osób wokół tak bardzo w nią wątpi i tak bardzo jej nie rozumie, tylko dlatego, że jest inna niż ich przekonania. Dziękuję za prawdę, moją własną prawdę.

Wiem jak ma na imię
mój Anioł Stróż

Poznałam cię absolutnym przypadkiem. Pamiętasz? Szukałam osoby, która podpowie mi, co zrobić z moją karierą zawodową, która ułoży moje poczochrane zawodowe myśli i potwierdzi, że wszystko to, co napisałam w swoim CV to prawda. Sama, gdy czytałam o swoim doświadczeniu, z niedowierzaniem otwierałam szeroko oczy, że ja to wszystko potrafię, że ja to wszystko wiem, że ja to wszystko w życiu zrobiłam.

Zapytałaś wtedy co umiem i nie potrafiłam na to pytanie odpowiedzieć. Nie potrafiłam odpowiedzieć, bo to nie było to pytanie, na które czekałam. Chciałam, aby ktoś mnie zapytał, co sprawia mi przyjemność i dał przyzwolenie na to, że mogę robić coś, czego nie umiem. Robić to coś tylko dlatego, że chcę to robić. Tylko dlatego, że gdy to robię, to widzę w środku mój uśmiech, taki wewnętrzny, który mimochodem sprawia, że kąciki ust lekko się unoszą ku górze, pociągając za sobą kąciki ust mojej duszy.

Przy kolejnym naszym spotkaniu otworzyłam przed tobą całe swoje serce, swoją potarganą historię z grzechem, poczuciem winy i strachem w tle. Powiedziałaś wtedy, że czujesz się tak, jakbyś słyszała swoją własną historię, tak jakbyś spotkała kogoś, kto przeżywa to samo i czuje tak samo jak ty. Powiedziałaś, że rozumiesz.

Nie spotkałyśmy się nigdy inaczej niż przez monitor komputera. Nie słyszałyśmy się nigdy inaczej jak przez głośnik telefonu. Nie dotknęłam cię nigdy, ani nie przytuliłam. A czuję, jakbyśmy znały się przez wieki, jak byśmy wspólnie przeszły długą drogę, idąc tuż obok siebie, po to, żeby teraz móc się połączyć w swoich odczuciach, o których nawet nie musimy mówić, które możemy po prostu czuć.

Myślałam o tobie dzisiaj. Miałam kilka gorszych dni. Medytowałam po południu i tak po prostu nadeszła myśl o tobie. Położyła się niczym ciepły gładki kamień na moim sercu. Zaczęła oddawać swoje ciepło. Kamień był pełen blasku. Zatapiał się powoli i delikatnie w moje serce, a ja stawałam się z nim jednością. Czułam, jak nasze serca się łączą i obydwa jednocześnie dają ciepło, jak mieszają się ze sobą i przenikają wzajemnie ich blaski. Pochłania je czysta miłość. Żadne nie bierze. Obydwa tylko dają i ogrzewają się wzajemnie. Czuję, że teraz mam tej miłości tak dużo, że tak jak mówił twój ksiądz, nie mieści się we mnie. To jest niesamowite uczucie. Pomimo dzielących nas kilometrów czuję, że jesteśmy bardzo blisko. Dziękuję ci. Dziękuję za to, że wtedy do mnie napisałaś i zaproponowałaś rozmowę. Dziękuję za Szustaka i jego pustkę, która każdego dnia rano dźwięczy mi w uszach i przypomina, że jest tak bardzo potrzebna. Dziękuję za to, że ty też lubisz Grzesiaka i poczucie, że gdy czytam o tym, że to nie ze mną jest coś nie tak, to rzeczywiście nie ze mną jest coś nie tak i że ty też tak masz, że wiesz ale nie przeżywasz. Dziękuję ci za to, że razem uczymy się mieć otwarte ręce i za to, że dzięki tobie zobaczyłam w sobie to, czego sama nie byłam w stanie dojrzeć.

Powiedziałaś mi kiedyś, że widzimy w innych ludziach siebie. Jeśli to prawda to chce się w tobie przeglądać. To w tobie widzę swoje dobro, wielkie serce pełne bezwarunkowej miłości, otwarte ramiona, radość z codzienności. Chcę na siebie patrzeć i patrzeć. Podobam się sobie taka. Taka właśnie jestem.

Kokon

Pewnego listopadowego wieczoru wybrałam się do sauny. Leżałam w ciemnościach, gdy suche, gorące powietrze otulało moje ciało. Wnikało przez nos, uszy, włosy i każdy najmniejszy por skóry. Rozgrzewało mnie stopniowo, najpierw na powierzchni, potem wchodziło w coraz głębsze obszary moich chłodnych powłok, aby na samym końcu, dotrzeć najgłębiej jak tylko można i dać się poczuć w samym sercu.

Poczułam, że jest mi gorąco. Ale to nie było gorąco sauny. To było coś w środku. Coś, co swój początek miało we mnie. Czułam jak z mojego serca wydobywa się światło w kolorach żółci i czerwieni. Światło, którego nie można dotknąć, ale wyraźnie czuć jego temperaturę. Położyłam rękę na swoim sercu i poczułam, że to światło zaczyna mnie otaczać. Otula mnie swoim blaskiem. Tworzy wokół mojego całego ciała, miękką i przyjemną w dotyku, powłokę. Kokon, w którym czuję się jak w łonie matki. Spokojna, bezpieczna i ukojona.

Pojawiła się nagle niespokojna myśl. Myśl o tym, że ktoś właśnie wystrzelił w moją stronę pocisk. Pocisk pędzi, aby przebić moje serce, aby zranić, skrzywdzić, zabić, dotknąć w taki sposób, aby polała się krew. Byłam pewna, że to koniec. Koniec ciepła, koniec spokoju. Wyrwie mnie ten pocisk z przyjemności, za karę, że na chwilę zapomniałam o swoich niedoskonałościach, niedostatecznościach, niezrobionych rzeczach i niezałatwionych sprawach, za karę, że na chwilę „nie” przestało dla mnie istnieć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.19
drukowana A5
Kolorowa
za 75.09