E-book
22.05
drukowana A5
35.94
drukowana A5
Kolorowa
59.84
W drodze do Ausfahrt

Bezpłatny fragment - W drodze do Ausfahrt

Podróże do miejsc dalszych i bliższych


Objętość:
152 str.
ISBN:
978-83-8189-107-3
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 35.94
drukowana A5
Kolorowa
za 59.84

Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi,

z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką.

Księga Mądrości 9,16


Tu spoczywa Nowakowa Marcela.

Repatriantka z Drohobycza.

Z nagrobka na cmentarzu w Ołdrzychowicach Kłodzkich


Jutro nowy fragment wiosny na innym papierze.

Leon Wyczółkowski

Ścieżki

Niegdyś ziemia poprzecinana była siatką niezliczonych ścieżek. Według niektórych były one pierwotną formą pisma i alfabetu, który tworzył labirynt leśnych linii, zapisanych ludzkimi stopami czy też racicami migrujących sezonowo zwierząt. Później zastąpiły je kamieniste dukty, kupieckie trakty oraz kręte pielgrzymkowe szlaki. Na początku łączyły one osady, później średniowieczne grody, wreszcie renesansowe perły miast. Prowadziły dosłownie wszędzie, rozbudzały wyobraźnię: u jednych blaskiem bursztynu, u innych delikatnością jedwabnej szaty czy też znalezionym grotem mongolskiej strzały. Ciągnęli nimi żądni zysku kupcy, bezimienni nomadzi, pospolite rzezimieszki, rycerskie bandy w drodze na kolejną krucjatę i obdarci, głodni ludzie w poszukiwaniu odpowiedzi, w poszukiwaniu zbawienia. Później zaczęto budować drogi, a nitki leśnych gościńców przykrywało igliwie, zarastały krzakami. Wijący się asfalt i żelazne tory nadeszły ze wschodu i zachodu, by stopniowo ukształtować krajobraz, znany później z map i atlasów, a wszystkie te antyczne szlaki pozostawiono jakby na wieczne odpoczywanie. Ot, kolejny ukwiecony cmentarzyk do odwiedzania przez przypadkowych turystów.

O tych właśnie szlakach pisał w swojej „Filozofii chodzenia” francuski filozof Francois Gros. Mieszając opowieści o barwnych, acz melancholijnie samotnych postaciach Nietzschego, Kanta i Verlaina, można było odkrywać fenomen zwyczajnego chodzenia tych wielkich, od ich własnych górskich wspinaczek i pospiesznego oddalania się od miejskiego zgiełku i sławy, do cichej medytacji, którą gwarantuje spacerowa rutyna

Ja też, od wielu lat, z nabożną czcią i nierzadko bijącym sercem odwiedzam zapisane w pamięci swoje własne ścieżki. Niektóre wystają jak barwne zakładki z opasłych notesów lub śpią, spakowane po dwa lub trzy, w albumach o twardych okładkach. Są jak kolejne linijki pacierzy wyuczonych w dzieciństwie i odkrytych na nowo w dorosłym życiu. Przywoływanie ich to w istocie ćwiczenie pamięci — pełnej barwnych zapisów kolejnych modlitewnych uniesień czy też prozaicznych ucieczek przez kwitnące nizinne łąki, nierówne zęby skalistych wybrzeży, aż do górskich turni, po zdobyciu których pozostawały jedynie mgliste wspomnienia i odrapane dłonie.

Obraz ten byłby jednak niekompletny bez kolorytu miejskich ścieżek. Biegną regularnie lub zupełnie arytmicznie wzdłuż wartkich strumieni i bocznych dróg; przecinają rynki prowincjonalnych środkowoeuropejskich miasteczek, bliskowschodnich medin bądź też śródziemnomorskich deptaków. Bije od nich hałas i zgiełk. Są płodną ziemią, na której bujnie rozkwita samotność tłumu, lecz oferują również wyjątkową okazję, by uczyć się znowu patrzeć, obserwować i słuchać. Chłonąć woń świata, siedząc na dziurawych kanapach ukraińskich marszrutek, pędzących pośród wyboistych dróg, przytulając się do zimnych murów kamiennych wiat w walijskich wioskach, czy też dzieląc papierosowy dym i tymczasowość wypowiadanych na przemian słów na krawężnikach anonimowych ulic.

Ścieżki to też ludzkie losy. Labirynty i sploty wydarzeń, zarówno tych większych jak i nieznanych. Historie, które zamazał niekiedy czas, odpoczywają w starych fotelach, z pomarszczonymi dłońmi zaciśniętymi na drewnianych oparciach. Kiedy indziej parują na sennych rynkach małych miast, przesiąknięte dymem tanich papierosów. Wszystkie te ścieżki warte są ratowania przed zapomnieniem.

Miasta przyciągają komfortem miękkich kanap, dzikie szlaki napawają lękiem. Wygoda miejskiego życia i przewidywalność parkowych spacerów nie mają wiele wspólnego z niepewną przygodą pod ponurym niebem, do której zaprasza świat po drugiej stronie dziurawego ogrodzenia. Wspaniale uwalniające są te pierwsze kilometry marszu w nieznane, gdy zagłębiasz się w lekko porażającą ciszę lasu wieczorną porą. Jesteś cudownie sam, izolowany od uśpionych żywiołów jedynie cienką warstwą kurtki czy koszuli. I właśnie wtedy, nieśmiało i jakby niewinnie, początkowe drżenie rąk ustaje, oddech dostosowuje się do kształtu podłoża pod stopami, a mentalny łańcuch trzymający nas na uwięzi tego, co pewne, sprawdzone i bezpieczne, mięknie. I dopiero wtedy może zacząć się prawdziwa modlitwa.

Polski oksymoron

Pomimo wielu niewątpliwie urokliwych miejsc Polska wczesną wiosną wciąż jednak kojarzy mi się z brzydotą. Nasza swojska feeria reklamowego syfu, chaotycznie zagospodarowanej przestrzeni i zwykłego, pospolitego brudu odkrywa się przede mną w szczególnie intymny sposób po przerwie spowodowanej przebytą chorobą. Mam tak właśnie po kolejnym zapaleniu zatok. Zwabiony słupkiem rtęci, który bojaźliwie wynurza się z ogólnie przyjętego jako normalny stanu 0 stopni, wychodzę z domu na pierwszy krótki spacer. Moje oczy co chwilę odbijają się od wszędobylskiej szarzyzny, bezpłciowych, steranych twarzy i poprzewracanych butelek po piwie. Ponadczasowa pocztówka centrum Wrocławia. Jakby śnieg, którego wcale nie było tej zimy, jednak stopniał przez ten długi weekend i odsłonił kolejne warstwy nie tak całkiem prehistorycznego paskudztwa, które Matka Ziemia czule skrywała pod swoją skórą przez te wszystkie zimowe miesiące. A jednak nie. Śniegu nie było, a pozorna trójwymiarowość zastanej przestrzeni wciąż tkwi tutaj i mieni się niczym chorobowe plamy na wątrobie alkoholika z wieloletnim stażem. Jako niepoprawny esteta łaknę czegoś więcej.

Wracam wtedy myślami do Pobierowa nad morzem, gdzie podobno jest kino 8D. Tak przynajmniej twierdzą błękitne napisy na ciemnym tle billboardu gdzieś przy bocznej drodze za Niechorzem. Jest sierpień i dziś mami on feerią kolorów i tanim blichtrem parawanowego szczęścia. Jesteśmy w drodze ze Zgorzelca na Hel. Kilkaset kilometrów gładkich nadodrzańskich asfaltów bez historii i dziur dobiega końca niedaleko za supermarketem w Ahlbeck, niemieckiej części Świnoujścia. Sielankowy krajobraz bagnistych rozlewisk, falujących wzgórz, malowniczych wiosek i uśmiechniętych niemieckich rowerzystów po 60tce szybko zostaje zastąpiony swojskością i rowerowym tangiem pomiędzy pędzącymi tirami na popękanym asfalcie wojewódzkiej sto dwójki pod Łukęcinem. Naszej własnej autostrady słońca. Spotkany Litwin, który również jedzie rowerem, lecz w drugą stronę, do Berlina, z roztrzęsieniem opisuje swój chybotliwie narkotyczny rejs po polskich drogach. Z lekkim przerażeniem tłumaczę mu, że czerwone nitki krajowych nie nadają się do jazdy rowerem i dla własnego spokoju podarowuję mu swoją własną, wysłużoną już mapę. Klepiemy się nawzajem po plecach i ruszamy dalej.

Jest środek długiego weekendu nad polskim morzem. Jestem tu po raz pierwszy od kilku lat, tym razem przemierzając bez pospiechu ten skrawek świata na dwóch kołach. Bałtyk. Morze. Nasze morze. Nasz Bałtyk. Te słowa, powtarzane w każdym niemalże rejonie Polski co lato, brzmią jak odległe echo słów napisanych przez kapitana Kowalskiego z „Chociaż każdy z nas jest młody”:


Morze, nasze morze,

wiernie ciebie będziem strzec.

Mamy rozkaz cię utrzymać,

albo na dnie, na dnie twoim lec,

albo na dnie z honorem lec.


„Na dnie z honorem”. Wybitnie polski oksymoron. Coś z serii jak „polska riwiera” „słońce w lutym” „obniżka podatków” „krótkie reklamy” czy „piękna porażka,” do której zdążyli już przyzwyczaić nas koszykarze, bobsleiści czy piosenkarki na Eurowizji w pstrokatych sukienkach. W tym roku gazety i kolorowe magazyny rozpisują się nie o oksymoronach jednak, lecz o pladze wspomnianych parawanów. Towarzyszy jej najazd wąsatych Januszy, którzy w skali nieurągającej mongolskim hordom zalewają wszystkie te bary Jantar czy Mewa, wylewając się z kolejnych pekaesów i lanosów o egzotycznie brzmiących rejestracjach z B czy N na przedzie. Podobno łączy ich pragnienie coraz to dłuższych zapiekanek, coraz to lepiej wysmażonych kiełbas, czy, co wcale nie dziwi, co raz to smaczniejszych ryb. Osobiście nic do nich nie mam i niewiele mnie interesują. Zauważam jednak, że działa to tylko w jedną stronę, co chwilę wyłapując zmieszane spojrzenia i abstrakcyjne jak dla mnie komentarze. — Ale żeby rowerem? — Ale w namiocie? — I co, tak na kuchence przez dwa tygodnie? — Ale jak to, obiad bez piwa? A siostra to naprawdę mięsa nie je? —

Litanii westchnień i sapnięć nie ma końca. Mdle uśmiecham się w niemej odpowiedzi na zaślepki na ludzkich oczach i życie w wiecznym pasmie wyuczonych zachowań, nawyków i rutyn, które każą patrzeć na zwykły przejaw dewiacji rowerowej albo z narastającym zdziwieniem, lub też politowaniem. Podróże rzekomo kształcą. A już na pewno uczą, że 99% populacji świata w niedzielne popołudnie wcale nie je schabowego. Cóż, często kusi mnie, by na takie wyjazdy jeździć w złotej koszulce głoszącej, że jestem gejem na wegańskiej diecie w samotnej krucjato-pielgrzymce pod banderą równouprawnienia zwierząt.

Z tego myślowego transu wybija mnie nieoczekiwana przerwa w pedałowaniu. Most zwodzony w Dziwnowie skutecznie nas wyhamowuje. Zauważam, że po lewej stoi jeszcze jeden rower. Mocno opalony, szczupły gość w średnim wieku odwraca się i uśmiecha. Po chwili podjeżdża obok i zagaja. Stoimy tak pośród powiększającej się plamy topiących się w słońcu aut i pojedynczych pieszych i rozmawiamy. Facet co wakacje zamyka mieszkanie gdzieś w centralnej Polsce i pakuje, co ma, do auta z przyczepą kempingową. Jeździ tu i tam, zaszywa się, gdzie podoba mu się bardziej. Co kilka dni zmienia kajak na rower lub motocykl, który też jakimś cudem wiezie przymocowany do całego tego dziwnego cyrku na kółkach. Co jakiś czas przyjedzie odwiedzić go dorosły już syn czy córka, a on sam z nieco wymuszoną grzecznością wysłucha biadolenia o kredytach, pomysłach na komunijne prezenty czy kaprysach wiecznie niezadowolonych żon. Gdy odjadą, być może on sam zanurzy się w ciszy nadmorskiego lasu, by najzwyczajniej w świecie korzystać z dobrodziejstw emerytury. A może nie tak zwyczajnie? Jakże czynią to tysiące mu podobnych ludzi miedzy Odrą a Nysą Łużycką; cała ta niezmordowana rzesza kucharek, niań i krzyżówkowiczów wycierających podczas długich godzin obicia tanich foteli czy polerująca łokciami parapety mieszkań na sennych rynkach miast, o których zapomina pogodynka z telewizji.

Rozmawiało się nam bardzo dobrze, wymieniliśmy się spostrzeżeniami z różnych wyjazdów, zaprasza nas nawet na coś do picia, lecz grzecznie odmawiamy. Most za chwilę znów się podniesie, a nam zostanie kilkadziesiąt kilometrów spokojnego pedałowania, coraz bliżej Trójmiasta.

Myślę o tym wszystkim dziś, w bezbarwny marcowy poranek. Myślę też o nim. Ciekawe, jak ma na imię i czy też siedzi teraz w domu, w bezimiennym bloku między Bydgoszczą a Poznaniem, zamyślony nad rozwiniętą mapą, by odgonić szare myśli, by zafundować sobie najlepszą z kuracji i terapii znanych światu. Ucieczce w świat własnych myśli bez konieczności tłumaczenia z niczego. W kolejny polski, domorosły oksymoron.

Mikrokosmos

Pociąg zaczął zwalniać i z pewnym mozołem całym tym swoim ciężarnym cielskiem niezauważenie przekroczył węgiersko-słowacką granicę. Na wpół obudzony, ze starym, sfatygowanym telefonem w nieco skostniałej dłoni, zacząłem marzyć o kubku kawy. Zanim subtelne fałdy nagich bałuch przemieniły się we wzbudzające cichy zachwyt, zadrzewione wzgórza nad szerokim Dunajem, okolica nie miała prawa nazywać się malowniczą, ani tym bardziej robić na kimkolwiek specjalnego wrażenia. Było szaro, buro i jakby bezpłodnie. Linia pomiędzy Słowacją a Węgrami była na wskroś umowna i hipotetyczna — te kilkaset metrów nie zmieniło wszak nic. Długie ramiona zarówno Budapesztu jak i Bratysławy ledwie dotykały rozpadających się dwu czy trzypiętrowych budynków i niedokończonego asfaltu drogi, prawie co do linijki wyznaczającego i definiującego szczodrość brukselskich urzędników. Wszystko to otaczały nagie wciąż pola, które pomimo wczesnego maja wciąż nie chciały nabrać wystarczająco zielonej barwy. Przy drewnianym garażu kilku chłopaków w bluzach od ciemnogranatowych dresów grzebało przy jakimś starym Audi czy Passacie. Przyozdobiony i upiększony był w ten sam sposób jak tysiące podobnych aut na linii gdzieś miedzy Rygą a Bukaresztem. Być może, by uzupełnić ten sielankowy widok, słuchali przy tym brokatowego disco i zaciągali się mocno tanimi papierosami?

I właśnie wtedy, w momencie, w którym ospały skład z Katowic zaczął nieśmiało nabierać szybkości, uderzyła mnie ta myśl. Ten szarobury krajobraz, ta pachnąca spleenem sceneria przede mną była niczym innym jak idealnym podsumowaniem tego efemerycznego miejsca, które z takim trudem definiujemy jako prowincję na styku środka i wschodu Europy. Całej tej prowizoryczności, układanki z nie do końca pasujących do siebie elementów, spuścizny zaborów i od zawsze potężniejszych od nas mocarstw, wyklepanej w stali estetyki, reklamowego chaosu i nienarzucającej się brzydoty. Ta wioska mogłaby równie dobrze stać gdzieś w podwileńskiej okolicy jak i w tak dobrze znanym mi Pogórzu Sudeckim lub nawet lepiej, Kotlinie Kłodzkiej. Scenografia roztaczająca się przed kołami wagonu pasowała do każdej z dziesiątek sudeckich mieścin i wiosek ze całą tą swoją prowincjonalną ikonografią, identycznie rzeźbionymi z płyty pilśniowej barami Promyk, Kaktus czy Santana, wszędobylskim drukiem wielkoformatowym, chaosem niezagospodarowanej przestrzeni, szalonymi kierowcami w zdezelowanych autach i znudzonymi mężczyznami w znoszonych jeansach i wypłowiałych koszulach, snującymi się piwnym szlakiem w okolicach dyskontów o niemiecko-brzmiących nazwach. Zagubione rymy niedbałej poezji te kilka zakrętów przed wjazdem do Bystrzycy Kłodzkiej lub Barda.

Od razu przypomniałem sobie to miasto z wyjazdu niecały rok wcześniej. Bystrzyca, coś jak Paczków, kolejne „polskie” Carcassonne w niedzielę o dziewiątej rano. Kamienice na Rynku z sypiącym się tynkiem, romska rodzina spiesząca być możne do kościoła i ta wszędobylska aura nieleczonej i długo ignorowanej choroby alkoholowej. Chłopak na ławce w centrum z litrową butelką napoju energetycznego zdawał się nie reagować na moje pytania dotyczące najbliższej kawiarni. Kawa rano? Tutaj?

Co ma w sobie i czym jest Europa Środkowa? Pisał o niej Stasiuk, Szczerek, Springer i wielu innych. To nie paszport, to światopogląd. To barwny i na pozór jednakowy twór, który pozwala i zachęca się odkrywać. Jest go pod dostatkiem wszędzie w tej części świata, a często jego miejska, niejako rakowa tkanka wrzyna się w świat naturalnych cudów górskiej bądź też nizinnej przyrody. Jest domem i czasem czuję, że jej echa można odnaleźć nawet w dalekich zakamarkach globu. Sudeckie czy naddunajskie krajobrazy są wszak jak delikatna dziewczyna o subtelnej słowiańskiej urodzie. Być może brak jej gorącego spojrzenia opalonej Włoszki czy Greczynki, podobnie jak ciężko porównywać kostkę bauma przed dworcem PKS w Złotym Stoku z piazzą w Asyżu czy idyllą jońskich wysp. Niemniej jednak to właśnie ta przygraniczna węgierska sceneria z jej pozornie bezkrwistym sznytem staje się tak często punktem odniesienia i to do jej swojskości wzdycha się z tak wielu na pozór egzotycznych miejsc.

Pamiętaj

W Armenii wiedzą, że pamięć umiera ostatnia.

Pojedźmy też nieco dalej, do Gruzji. Wzdłuż krętych i zygzakowatych dróg rejonu Svaneti człowiek natyka się na małe kapliczki wzniesione przy poboczu co kilka, kilkanaście kilometrów. Niespecjalnie atrakcyjna architektura jakoś bez wyraźnej zgody z górską scenerią dookoła. Zbudowane są przez rodziny tragicznie zmarłych w wypadkach drogowych, by upamiętnić ich świętej pamięci synów, córki lub mężów. Nierzadko, niczym jakiś fantomowy mur, stoją przed nimi rządki wypitych do połowy butelek lokalnych wódek. Kolorowe etykiety zdobią i straszą zarazem, każą przejeżdżającym obok zdjąć stopę z gazu i przystanąć, by w ciszy napić się tego nektaru pamięci. Być może czują się oni wówczas jak dawni żołnierze, weterani zapomnianych wojen wspominający towarzyszy broni sprzed lat. — To mogłem być przecież ja. Taki zakręt w deszczu. Patrz, jaki młody był. — Stoją, piją i kontemplują, a kwiat lotosu pod stopami zastępuje im rozjeżdżone błoto. Zaraz potem wtaszczają swoje wymiętolone ciała z powrotem do starych, wyklepanych aut i odjeżdżają z piskiem opon w stronę kolejnego zakrętu, niepewności tego, co po drugiej stronie i z czym zmierzą się na pamięć, na czuja. I po prawej czy lewej migną im tylko co jakiś czas małe kapliczki z rządkami butelek kaukaskiego bimbru, który przypomni palący smak w gardle.

Nieco inne miejsce znam też na obrzeżach Wrocławia. Samotny krzyż, otoczony metalowym płotem, stoi na krzyżowaniu ulic Rumiankowej i Kardamonowej, kilkaset metrów od miejsca, gdzie urodził się mój ojciec. W podobnej do kaukaskiej ciszy jest niemym świadkiem dawnej tragedii i jednocześnie moim punktem odniesienia w tym szybko zmieniającym się kalejdoskopie nowo budowanej podmiejskiej dzielnicy. Na tabliczce jest data śmierci — rok 1957 — i kobiece imię — Ludosława Kazimiera. Pamiętam, jak nieraz wracaliśmy z odwiedzin u rodziny ojca i z nosem przyklejonym do szyby piaskowego malucha pozwalałem sobie na kilka sekund spotkania z zagadką tego miejsca. Dla giętkiej wyobraźni małego chłopca, który niedawno wcześniej i bez zgody rodziców odkrył mroczny świat Miasteczka Twin Peaks, ta lokalna Laura Palmer była paliwem i magnesem. Musiało jednak minąć wiele lat zwykłego zapomnienia i braku rodzinnych wizyt, bym ponownie odkrył prawdę zakopaną kilka stóp pod ziemią. Zginęła śmiercią męczeńską w bohaterskiej walce w obronie swej nieskalaności. Napis z przerdzewiałej tabliczki zawsze działa na mnie jak zimny prysznic i w pewien sposób niszczy sielankowy obraz podmiejskiej oazy spokoju dla nowobogackich w srebrnych SUVach wiozących dzieci na balet czy jazdę konną za miasto. Ciekawe ilu z nich wie, kim była Laura Palmer, i czy choć kilku odważyło się przystanąć przy białym krzyżu?

Jest więc ich wiele.

Mamy cmentarze i cmentarzyki, pomniki, figurki, krzyże drewniane i metalowe przy krętych wiejskich drogach, tabliczki na fasadach kamienic, ulice zadrukowane nazwiskami. Przy drodze na Unisław Śląski krzyż ozdabia nawet kask na motocykl — dodatek do zdjęć portretowych czy, gorzej, obozowych fotografii, odpoczywających w zakurzonych albumach o ciemnych okładkach. Wszystkiego dopełniają czarno-białe monidła nad wersalkami obitymi skajem w ciasnych klitkach mieszkań. Wiszą przyklejone do dawno niemalowanych ścian, w pękniętych ramkach z brązu.

Dalej są szpitale czyjegoś imienia z ultranowoczesnymi oddziałami intensywnej terapii — nienazwana, zimna sterylność niechętnych pożegnań. Dalej uliczne graffiti na cześć kogoś tam z osiedla; dziury po kulach z sowieckich karabinów, które niechętnie utkwiły w fasadzie ciemnozielonej kamienicy w centrum Budapesztu — odpoczywają wbite w miejską tkankę, osłanianie od żywiołów przez szklaną płytkę. Mamy monumentalne obeliski i posągi zbudowane jakby w przeczuciu, że smartfony kiedyś przyjdą, a one same staną się zaledwie tłem dla niekończącego się ciągu strzelanych sobie fotek. Wreszcie są dedykacje na początkowych stronach książek i tomików wydawanych w podziemiu wierszy — krótkie i schludne linijki tekstu, których nie czytamy, bo to bez sensu, bo po co. I wreszcie jesteśmy my: ich synowie, córki i wnuki, być może spłodzeni, by swoim byciem tu i teraz świadczyć, że i oni byli tam i wtedy, że to wystarczy, by było wiadome, że życie i świat toczą się bez niczyjej pomocy.

Podróżując, dobrze od czasu do czasu zatrzymać się przy wiejskich krzyżach lub małych cmentarzykach zanurzonych w cieniu starych drzew. Dla niektórych mogą wydać się ciemniejszą stroną podróżowania, nie przyznaje się im wszak gwiazdek ani komentarzy ociekających wielosylabowymi przymiotnikami. Weźmy dla przykładu kilka z nich. Ten przycerkiewny w Cisnej w Bieszczadach zaskakuje mnogością włoskich nazwisk. Rodzina Mainardich, potomków kamieniarzy, którzy przed laty przybyli na te ziemie za chlebem, pokazuje, iż Polska od wieków była wielokolorową mandalą rozwianą dopiero przez chłodny wiatr, zrodzony w nazistowskich czy sowieckich płucach.

Kolejny cmentarz zaskakujący nagromadzeniem języków nagrobnych opisów znajduje się przy Kapliczce Czaszek niedaleko za Kudową. Czeskie, polskie i niemieckie inskrypcje, gotyk i pospolita kursywa okraszona słowiańskimi znakami przypominają, że każde pogranicze w tej części świata posiada skomplikowaną historię i nie pozwala ująć się w proste schematy.

Podobnie jest na zapomnianym i zdewastowanym Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich na Skowroniej Górze we Wrocławiu. Wybrakowane kwatery i pojedyncze fragmenty rozłupanych, wymiecionych kamiennych nagrobków zerkają wzdłuż wąskich, nieco zarośniętych alejek. Jest pusto i zwyczajnie smutno. Pozostało raptem kilka grobów ozdobionych skromnymi wieńcami i parafiną odpoczywającą cicho w tanich plastykowych kubkach. Za nimi proste medaliony i krótkie napisy cyrylicą. Garść imion, nazwisk i dat młodych sołdatów. Jest też zagadkowa, laminowana kartka z adresem e-mail. Być może rodziny poszukującej jakichś informacji o losie syna, ojca czy nigdy nie poznanego dziadka? Laminowana kartka przypomina, że wiele miejsc kryje w sobie zagadki i że wcale nie trzeba wjechać na kręte kaukaskie drogi, by je odkryć.

Być jak Bob Graham

To właśnie Kraina Jezior jest miejscem by ćwiczyć uwalnianie pamięci i pozbywanie się niezręczności dźwigania codziennych balastów. Na północ od Manchesteru, na południe od Muru Hadriana — wciśnięta między mniej lub bardziej umowne linie, z pogodą równie niepewną jak gęste chmury spływające po szarym niebie od pobliskiego wybrzeża. Góry i jeziora, gdzieniegdzie trochę lasu i malownicze wioski w długich dolinach, z chatami budowanymi z lokalnego kamienia. Ciemnografitowy łupek i sprawne ręce lokalnych kamieniarzy pracują bez grama jakiejkolwiek zaprawy.

Tym, co ciągnie jednak człowieka właśnie tam, nie jest wątła wstążka kominowego dymu, lecz dzikie górskie szlaki. Nieoznakowane i nieoczywiste. Grząskie, skąpane we mgle, rozmyte od częstego deszczu. Pocięte dominem nierówno i chaotycznie porozrzucanych kamieni. Nierzadko wyglądające identycznie w lutym i czerwcu. Pozwalają zagłębić się w cichym skupieniu nawigacji podczas przelotnej mżawki, tym ciągłym gubieniu się i odnajdywaniu. Poprzedzają je nocne podróże tanimi rejsowymi autobusami i otępiający łańcuch przesiadek, by móc odkryć tę dzikość choć na weekend, chociaż na kilka wyrwanych z kalendarza dni. Wybrudzić się, wypocić, wymęczyć, by wrócić na południe czystym, wrócić trochę lepszą wersją samego siebie. Te ścieżki są tam właśnie po to.

Kilka lat temu wybrałem się do Lake District, by zmierzyć się na swój własny sposób z legendą Boba Grahama. Ten niepozornie wyglądający właściciel małego pensjonatu zasłynął z tego, iż w czerwcowy dzień 1932 roku, w asyście kilku znajomych przebiegł w ciągu jednej doby nieco ponad stukilometrową pętlę, półprzezroczystą linię wątłego szlaku łączącą 42 najwyższe lokalne szczyty i wzgórza. Legenda niesie, iż dokonał tego w spodniach od piżamy i flanelowej koszuli, a na jego dietę składało się trochę owoców i ciastek. Do dziś każdego roku dziesiątki czy też setki samotnych biegaczy i wędrowców odbywają tę szaloną pielgrzymkę w nadziei, iż uda się im ponownie dotknąć ściany kościołka w Keswick na minuty przed upływem 24 godzin od startu.

Ja wyruszyłem tam z lekkim plecakiem, nieco zmienioną trasą i trzema dniami zapasu. Na starcie ulga — brak jakiegokolwiek zasięgu telefonów komórkowych. Dookoła ruiny dawnego rzymskiego fortu i wąska strużka asfaltu wijąca się pośród kamienistych wzgórz. I mozolna wędrówka w stronę najwyższego szczytu Anglii — Scafell Pike. Wszędzie zionie himalajska wręcz pustka, żółtawe trawy i niekończące się warstwy kolejnych szczytów, wyłaniające się z oddali horyzontu. Ogrom skalnych ścian. Ta chyba najciekawsza — Central Buttress, została zdobyta zaraz przed wybuchem pierwszej wojny światowej przez Siegfrieda Herforda. Lubię oglądać zdjęcie, które zrobił jego partner tamtego ciepłego dnia 1914 roku. Gruba pleciona lina, podkute metalem buty i szelmowski uśmiech spoglądający z czarno-białej fotografii, która równie dobrze mogła być zrobiona gdzieś na tatrzańskiej Kazalnicy. Siedzi niedbale w skalnym zacięciu, jakby niechlujnie, w ciemnej marynarce, spod której wystaje biała koszula. Siedzi tak i chyba nie przypuszcza, że za niecałe dwa lata jego marzenia o wysokich alpejskich lub himalajskich turniach prysną razem z odgłosem granatniego wybuchu.

Krótka lekcja zagmatwanej historii dwudziestego wieku na Scafell Pike. Płaski szczyt pokryty jest morzem głazów i kamieni. Kilka zachłannych łyków wody pozwala na chwilę przystanąć i odetchnąć. Zaraz później następuje zejście, by dotrzeć do kolejnego siodła i rozpocząć ponowną wspinaczkę na następny szczyt. Setki metrów wejść i zejść. Długie godziny później, Coledale Horseshoe. Wiatr i cisza czerwono-rudego podłoża, jakby koryta prastarej rzeki, którą biegniesz spokojnie z nadzieją, że zdążysz dotrzeć do doliny przed zmrokiem. Wreszcie szlak pomiędzy Ambleside a Coniston. Do jeziora dobiega się najprzyjemniej późną jesienią. Liściasty dywan dobrze absorbuje uderzenia zmęczonych stóp i utrudzonych kolan.

Wracam chętnie do tych szlaków i ścieżek wyrysowanych pomiędzy kolejnymi jeziorami i łączących skaliste szczyty podszyte grubą warstwą zieleni. Dobrze jest wyjść na nie wcześnie rano i po długim dniu zaszyć się w ciepłych murach, wpatrując w strzelające iskry schroniskowego kominka. Uprościć to, co skomplikowane, wyprasować codzienność miejskiego pędu o zapachu kwaśnego stresu i uwolnić pamięć. Zrobić jakby więcej miejsca. Przemeblować w spokoju ten niby-twórczy bałagan własnej głowy, który po kilku dniach tutaj przypomina już bardziej czysty minimalizm uporządkowanej przestrzeni małego mieszkania. Ciekawe, czy na fotelu w kącie dalej odpoczywa zmęczony Bob Graham?

Upał

Klimatyzowana sala przylotów lotniska Ben Guriona w Tel Avivie mami złudnością miękkiego lądowania. Pierwsze kroki są bezbolesne. Przyjemnie chłodne korytarze ramion gwieździstego budynku prowadzą wzdłuż niekończących się galeryjek lodówek, szczelnie wypełnionych butelkami z lokalnym piwem. Żart, czy też pierwsza zapowiedź odwiedzin w krainie kontrastów?

Potem wyjątkowo szybka kontrola graniczna, wyuczony angielski młodych izraelskich biurokratów i ogrom, porażający ogrom kamiennych ścian terminala, przywodzącego na myśl jakąś quasi-antyczną świątynię i w niczym nie przypominającego szklanych kolosów europejskich lotnisk. Po kilku chwilach nadchodzi to pierwsze zderzenie z kolorowym tłumem pasażerów, pielgrzymów, backpackersów i Bóg wie kogo jeszcze. Wystarczy jednak przebrnąć przez szpaler zniecierpliwionych krewnych oraz przyjaciół, tuż pod sufitem udekorowanym morzem pozostawionych na pastwę losu baloników z helem, wszystkich tych tandetnych i cukierkowych misiów, serduszek i napompowanych, nadętych liter i cyfr, by zbliżyć się do tego jakże innego świata, czekającego nieuchronnie po drugiej stronie drzwi.

Pustynny upał jest jak wolno schnący klej, który szczelnie wypełnia nozdrza, ma dziwnie spokojną zdolność przeciskania się przez najmniejsze nawet szpary i wolne przestrzenie — co jak co, on nie toleruje próżni, wręcz nie może jej znieść. Jest podejrzanie wilgotny, jakby zdrętwiały i sztywny wiatr znad pustynnej patelni mieszał się w dzikim tańcu z nie mniej odważną solną bryzą wiejącą od morza. Ta mieszanka zionie innym, niespokojnym światem. Poznany w Tel Avivie Wenezuelczyk podsumował to dość trafnie: aircon is never too cold in Israel (klimatyzacji nigdy za wiele w Izraelu).

Klimatyzacja jest tu prawie religią lub posiada co najmniej właściwości magnetyczne niczym sklepowa wystawa w Pewexie. Do niej człowieka ciągnie i o niej się marzy, stawiając kolejne kroki w upalne dni. Spacer długimi ulicami centrum izraelskiej stolicy w środku dnia przypomina uliczną walkę z ulewnym deszczem podczas czerwcowej burzy. Interwałowy szał ni to biegu, ni jakiejś dziwnej gimnastyki. Od bramy do bramy. Od witryny z nisko zawieszoną markizą do wiaty autobusowej. Byle nie zmoknąć i byle gdzieś tam zdążyć.

Pamiętam, jak często w swoich utworach, właśnie z Izraela, o upale pisał i wspominał Marek Hłasko. Pojawiał się co kilka stron, jakby był to kolejny bohater jego powieści, jakaś drugoplanowa rola bez jasno nakreślonych cech, amorficzna w swojej postaci i ciężka do wyobrażenia sobie przez czytelnika. A jednak wszędobylska i ważna. Obmacywała człowieka swoimi lepkimi łapami, by zaraz potem skroplić się i uciec z niego przez wilgotne koszule, przez mokre rękawy. Szybko zrozumiałem, co Hłasko miał na myśli. Ten upał posiadał jednak prawie namacalne ludzkie cechy.

Uświadomiłem sobie to aż za dobrze podczas mozolnej wspinaczki na Górę Oliwną. Wąska asfaltowa droga otoczona kamiennym murem prowadziła zakosami ku szczytowi. Po prawej stronie leżał rozległy cmentarz sefardyjskich Żydów — setki, tysiące wręcz kamiennych grobów, piaskowych sarkofagów ułożonych jeden przy drugim jak jakieś dziwne klocki. Jednokolorowa i dwuwymiarowa mozaika bez ani jednego drzewa czy choćby skrawka cienia. Zwiedzany w powolnym ruchu leniwego ni to spaceru, ni przechadzki, był jak otwarta dłoń krążąca delikatnie w bezpiecznej odległości od kaganka zapalonej świecy. Wystarczyło jednak przystanąć na chwilę, by poczuć tchnienie tego suchego języka czterdziestostopniowego ognia. Omiotłem wzrokiem połać cmentarza, by wyłowić z niej dwóch czy trzech mężczyzn krzątających się bez cienia pośpiechu przy kilku grobach. Naprawiali coś czy też sprzątali. Byłem dla nich pewnie chwilowym punkcikiem na tym porowatym, kamiennym blacie.

Opuszczając to miejsce, zastanawiałem się, jak to możliwe, że czytając Pismo Święte, wszystkie te opisy pustyń i gorejących krzewów, nieufnych i rozczarowanych żydowskich nomadów, przemierzających bezkres piaszczysto-kamienistych szlaków na drodze do Ziemi Obiecanej, jakoś nie potrafiłem przypomnieć sobie żadnego opisu tego ognistego kleju. Upału. Żaru. Skwaru. Musiał im przecież doskwierać strasznie. Apostołowie z całą pewnością przemierzali ten sam płomienisty szlak co ja. Wprawdzie bez komfortu gumowych podeszew ocierających się o asfaltową ścieżkę, lecz wciąż pod palącym oddechem słońca, podejrzanie z dala od bezpiecznych murów Jerozolimy z całym jej zgiełkiem i gwarem.

By zrozumieć lepiej ludzką ripostę na bliskowschodni skwar, wybrałem się na zwiedzanie Białego Miasta — dzielnicy Tel Avivu umieszczonej na liście światowego dziedzictwa UNESCO ze względu na blisko 4000 budynków zbudowanych w stylu Bauhaus. Pogoda i klimat w oczywisty sposób wymuszają na człowieku umiejętność bycia elastycznym, potrzebę wyraźnego dostosowania się i zmiany wielu drobnych elementów, nawyków, właśnie po to, by sprostać tym nowym, na pierwszy rzut oka nieludzkim warunkom.

W latach międzywojennych słynni architekci żydowskiego pochodzenia ciągnęli do tego rozrastającego się w niesamowitym tempie miasta po to, by tworzyć. W skórzanych kufrach chyboczących się na sfatygowanych statkach przywozili ze sobą inspiracje i pomysły ze Starego Świata, obrazy i kalki nakreślone na stołach i biurkach niemieckich uczelni czy też austriackich pracowni. Tel Aviv wszakże miał być w swoim zamierzeniu eksperymentem, idealnym połączeniem Berlina i Nowego Jorku — artystycznej bohemy i nowego wspaniałego świata, zbudowanego nie ma tysiącletnich podwalinach różnobarwnego tel’a — tortu formowanego przez Fenicjan, Rzymian i krzyżowców, lecz na grząskiej płaszczyźnie rozżarzonego piasku.

W niezliczonej układance budynków Białego Miasta uderza po pewnym czasie bardzo oszczędne użycie szkła i umiejscowienie okien. Rewolucyjne założenia stylu formalnego Jugendstilu czy Bauhausu musiały zostać zaadoptowane do klimatu tej nowo rodzącej się metropolii. Upał, panujący tu jak stary tyran, wykorzystuje szklane witryny jak dziecko, które odkrywszy starą lupę w dawno nieużywanej szufladzie, eksperymentuje z suchymi liśćmi w słoneczny dzień. Ten właśnie skwar był niczym uciążliwy sąsiad w bloku z gipsowych ścianek. Można było z nim walczyć, ostukując wszystkie kąty drewnianymi trzonkami mioteł w nadziei, że zrozumie, że się nawróci na tę religię pokoju, błogostanu i tęczowego wręcz szacunku. On jednak nieubłaganie produkował hałas i eratyczne dźwięki tej jakże znajomej kakofonii wierteł, okrzyków wydobywających się z gardeł niedzielnych kibiców oraz totalnego muzycznego bezguścia. Tak więc zasypiasz w zatyczkach, z głową otuloną zbyt miękką i cienką poduszką, z nadzieją, ze senny umysł wzniesie się na wyżyny i będzie ponad tym wszystkim.

A upal wciąż trwa i trwa.

Osiem

Jest takie miejsce na południu Polski, na którym ziemia od lat rzekomo paruje tymczasowością. Kształtem przypomina ono nieregularny diament. Na północy wyznacza je przełom bardzki, na wschodzie Lądek Zdrój i Stronie, na południu Międzylesie, zaś na zachodzie odgradzają ją lesiste mury Gór Orlickich i Bystrzyckich. Wszystko to przecinają nitki krajowej ósemki i trzydziestki trójki. Wspomniana tymczasowość jest tym, co uderza przejeżdżających i smaga niczym wiatr wzmagający na sile ku sudeckim szczytom. Staje się ona jak gruba warstwa cebulowej skórki; drażni oczy, nos i skórę. Zamienia człowieka w karykaturę — czułego barbarzyńcę, który przecież uroni kilka łez, choć nierzadko zrobi to, trzymając jednocześnie w ręku tasak.

Ostatnio o Kotlinie Kłodzkiej zrobiło się całkiem głośno. Agnieszka Holland nakręciła film na podstawie książki Olgi Tokarczuk. Temat stary jak świat — rodzima małomiasteczkowa patologia, obkuta w ramy wojny polsko-polskiej. Oglądasz to, czytasz, trochę myślisz. W końcu jedziesz tam, na południe. Droga nie ma pobocza, pełno na niej tirów i krzykliwych billboardów — słowem idealne polskie warunki, by jechać wolniej i chłonąć. Mijasz więc jakieś zamki czy pałace, marzniesz na obdartej kłodzkiej starówce w poszukiwaniu restauracji czy choćby baru, wreszcie z ulgą uciekasz w góry. Ciężko czasem powiedzieć coś sensownego o tym miejscu, które przecież tak często zionie brzydotą i oddycha tymczasowością. A jednak. Jak podczas sesji medytacji z uporem maniaka wracaj do mantry, a kolejnymi oddechami odganiaj obłoki piętrzące się nad twoim umysłem.

Kotlina pokazuje, że osiem kilometrów to dla czasoprzestrzeni niemal wieczność.

Najpierw w Żelaźnie zjeżdżam z krajowej trzydziestki trójki na drogę nr 392 w kierunku na Lądek. W Ołdrzychowicach Kłodzkich przykościelny cmentarzyk sam w sobie jest plenerową lekcją historii. Potężny grobowiec rodziny Magnisów oraz kilkanaście niemieckich tablic grobowych stoją kilkadziesiąt metrów od grupki nieco zaniedbanych grobów z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Pisane gotykiem złote litery kontrastują z tanimi metalowymi krzyżami i tłoczonymi tablicami na polskich mogiłach.

Zginęła śmiercią tragiczną… Hier ruht im Gott… Repatriant z Drohobycza… Friede Sei Mit Euch.

Lektura nazwisk, dat i skromnych zapisków w dwóch językach daje do zrozumienia, że sto lat to szmat czasu, a ziemia pod stopami zdaje się mieć pamięć lepszą od ludzi. Starsi Niemcy, którzy już nielicznie tylko przyjeżdżają w te rejony, nierzadko naginają historię i bez zbędnego romantyzowania wciąż wracają do siebie z bólem promieniującym gdzieś w klatce piersiowej. My i oni, nasze i ich. Było, było, a teraz nagle jest. I to jest też musiało być szokiem dla nowych — przesiedlonych z Kresów. Jakże wielu z nich nie doczekało nawet Odwilży. Odeszli w tęsknocie za tym, co było, raptem trzy, cztery lata po wojnie. Poza grobami pozostały po nich liche pamiątki, jak te po ciotce mojej matki. Srebrzysty pęk kluczy do dawnego, lwowskiego mieszkania, który przez lata wisiał w jej przedpokoju na Opolszczyźnie. Jest więc przed i po, było i jest, my i oni. Tylko uważne porównywanie epitafiów po niemiecku i polsku daje do zrozumienia, że są w zasadzie o tym samym, że wszystko przemija, a sama ziemia i owszem, pamięta więcej i lepiej niż nam się wydaje.

Nie inaczej jest kilka kilometrów dalej, w Trzebieszowicach. Zamek na Skale to kolejna wielowarstwowa skórka. Piastowie, Prusacy, Austriacy, Niemcy, Polacy. Ostatni właściciel Zamku na Skale, Georg Muller, rzekomo miał przed wojną znać się z samym Żukowem. Dzięki temu w 1945 roku zamek unika losu dziesiątek podobnych budowli na Dolnym Śląsku i nie zostaje złupiony przez sowietów ani nawet przemieniony na PGR. Swój udział w ratowaniu tego zabytku ma nikt inny jak peerelowski minister rolnictwa Mieczysław Jagielski. Przyjeżdżał tu jak do swojej letniej rezydencji, być może by napawać oko intarsjowanymi drzwiami zaprojektowanymi przez samego Alfonsa Muchę. Ciekawe, czy siedział tam pod oknem na piętrze zamku wpatrzony w drewniany profil młodej Żydówki o długich włosach, głowiąc się nad upałem, który napływał z wybrzeża sierpniową porą 1980 roku?

Kolejne osiem kilometrów to dystans z ronda w Domaszkowie do Długopola Zdroju oraz z Długopola do Bystrzycy Kłodzkiej.

Znowuż trzydziestka trójka i odbicie przy cmentarzu na lokalną drogę biegnącą wzdłuż Nysy Kłodzkiej. Jedziesz wolniej, chwilami ścigasz się z pociągiem i filtrujesz krajobraz. Domy, kamieniołom, zakręt za zakrętem. W połowie listopada powietrze jest tu szare, wisi nieruchomo, więc kroisz je metalicznym cielskiem, które redukujesz do dwójki na kolejnym zakręcie. Mijasz Długopole z nieco rozsypującym się domem zdrojowym, kościołem ewangelickim przemienionym na burger bar, gdzie lane piwo kosztuje pięć pięćdziesiąt, i luksusowymi autami zaparkowanymi przy hotelu ze spa. Powoli i stopniowo droga zaczyna się wypłaszczać, a liczba zakrętów spada. Dojeżdżasz do Bystrzycy.

Jan Liwacz co prawda urodził się w Dukli w Beskidzie Niskim, jednakże pół swojego życia spędził właśnie tu. O jego historii dowiaduję się od Karola, mojego przyjaciela. Liwacz z zawodu był kowalem i ślusarzem, którego Naziści aresztowali jesienią 1939 roku. Ciężko doszukać się powodów, dla których ten z pozoru prosty człowiek przeszedł długim więziennym szlakiem z Sanoka przez Krosno, Kraków oraz Nowy Wiśnicz. Rzekomo dopuścił się spalenia kukły samego fuhrera, ale poszukiwania nie dają jednoznacznej odpowiedzi. Fakt faktem, latem 1940 roku Liwacz trafia do Auschwitz. Dostaje pasiasty uniform i obozowy tatuaż z numerem 1010. Na obozowej fotografii o numerze 29553 wygląda na zagubionego. Ma szeroko otwarte oczy i skupioną twarz. Na zdjęciu z żoną z lat 60 wygląda już zupełnie inaczej. Przy kości, w długim płaszczu i kaszkiecie stoi przy wylocie ulicy Okrzei na bystrzycki rynek. Przypomina bardziej starszego Birkuta z filmu Wajdy.

Liwacz w obozie zajmował się różnymi zajęciami: wykuwał lampy, poręcze, a nawet zabawki. Pewnego dnia dostał zadanie inne od wszystkich wcześniejszych — miał wykonać slogan, który zawiśnie nad obozową bramą. Slogan o treści makabrycznego żartu. Nie przypuszczając nawet, czym stanie się ta żelazna konstrukcja, zabrał się do pracy. 73 lata po zakończeniu wojny zdanie o tym, że praca czyni wolnym wciąż może przyprawić o ciarki.

Po wojnie Liwacz pieszo przedostał się z Austrii na teren Kotliny. W 1946 zaczął pracować jako kowal w Bystrzycy. Zarówno tam jak i w nieodległym Międzygórzu można znaleźć kilka dzieł jego rąk. Przechodząc obok, łatwo zagapić się na nieodmalowane fasady zaniedbanych kamienic lub nierówny bruk. Rozmyślać nad tymczasowością tych miejsc, brudem i obwiniać o to ludzi. Synów i wnuków tych przesiedlonych, którzy przyjeżdżając na te ziemie po wojnie, wyrywali rzekomo krany ze ścian, wierząc, że magia kurków z wodą pochodzi od samego diabła. Można też oddawać się zabawie tanią symboliką. Osiem kilometrów, krajowa ósemka. Obrócona o dziewięćdziesiąt stopni ósemka to wszakże symbol nieskończoności. Ja sam odganiam myśli o tymczasowości. Dla mnie słowem kluczem, pozwalającym na odrobinę lepsze zrozumienie tego miejsca, jest nieoczywistość.

Człowiek orkiestra

O ludziach, a w szczególności mężczyznach, z tej części świata mówi się często: zaradny, obrotny, robotny. Coś skombinuje. Załatwi. Zrobi. Jest magikiem rozwiązującym codzienne problemy za pomocą nieskomplikowanych sztuczek z wykorzystaniem a to śrubokręta, a to otwartej dłoni czy też kilku krótkich słów. Porusza się w jakby zmiennym tempie — szybciej w stronę samochodów lub budek z jedzeniem, nieco wolniej i ociężalej na własnych nogach. Być może w jakiś sposób przyczynił się do tego obrazek utrwalony w świadomości wielu w zachodniej Europie — Polak jako facet w „błękitnym kołnierzyku,” o ubrudzonych dłoniach, budowlaniec, hydraulik, spedytor. Jednoosobowa orkiestra, która często połyka zachłannie kolejne kilometry białym vanem i chodzi w przybrudzonych farbą, ciemnoszarych spodniach roboczych, uparcie zwijając kolejne papierosy na wolnym skrawku blatu. A wszystko to gdzieś pomiędzy kawą w styropianowym kubku a przedwczorajszą gazetą z zakreślonymi ogłoszeniami o pracę.

Miałem szczęście poznać w życiu wielu takich ludzi. Zdarzało mi się rozmawiać z nimi w oczekiwaniu na ostatni wieczorny autobus, w angielskich pubach, w autokarach na granicy, pod sklepikami na obskurnych rynkach małych polskich miast. Wszystkich tych panów Stefanów, Mietków, Karoli, Sławków. Wielu z nich, nierzadko z mniejszych miejscowości, szukało kogoś, by dzielić z nim te swoje historie. Zagmatwane życiorysy z bruzdami przecinającymi Polskę z Rzeszowa do Gdańska i później na południe, aż w okolice Gryfowa czy Baligrodu. Dawni muzycy, pospolite złote rączki, sportowcy o nagle przerwanych karierach w okręgówkach lub złamane, pogięte losy okraszone częstym kacem płacenia kolejnych alimentów i cichymi dramatami z szarych blokowisk. Byli oczywiście wśród nich i prości, uczciwi ludzie, ale tych, podobnie jak piątkowych uczniów, rzadko zdarza się wyraźnie pamiętać.

W Kijowie po raz kolejny przekonałem się, że właśnie ci mężczyźni nie są tylko polską domeną. Przypomniałem sobie, jak wiele lat wcześniej, we włoskiej restauracji gdzieś na południu Anglii pracowałem z pewnym Albańczykiem o imieniu Giovanni. Budowlaniec za dnia, kelner wieczorami. Jego angielski mógł wprawić w zakłopotanie niejednego studenta z Polski przyjeżdżającego do pracy pod Londynem, z głową pełną pewności siebie. Historia Giovanniego, którą opowiedział mi pewnego wieczora, gdy klientów było jak na lekarstwo, była o tym, jak na kradzionym greckim paszporcie niczym albański Odys dostał się z okolic Aten przez Włochy do Anglii. Słuchałem tego jak wykładu o skróconym kursie pływania, zrobionym w ogrodowym baseniku przed próbą przepłynięcia wpław jeziora. Lata przed tysiącami formującymi anonimowy tłum, znany z wieczornych wiadomości, szturmującymi brzegi Europy na drewnianych tratwach, on, jednoosobowy grajek, przerobił ten szlak w pojedynkę.

W stolicy Ukrainy zatrzymaliśmy się w hostelu popularnym zarówno pośród Ukraińców jak i innostrańców. Zupełnie przeciętne miejsce, zajmujące dwa ostatnie piętra kamienicy niedaleko Parku Szewczenki. Do góry jechało się najbardziej zdezelowaną windą świata. Z wypolerowanych od ucisku przez znoszone płaszcze ścian zerkały niechlujnie przyklejone naklejki. Były zwiastunem nadchodzących zmian, Zachodu, całego tego kolorowego blichtru i podniecenia, którymi powinna mamić europejska stolica — kolaż tej feerii barw, od piana party aż do sklepu z używanymi samochodami, był cudownym remedium na hipsterskie fanaberie.

Był środek lata, od rana upał przybierał na sile. W pokoju poznaliśmy się z jednym Ukraińcem. Do dziś nie pamiętam, jak miał na imię. Sasza? Anton? Jurij? On też był człowiekiem orkiestrą. Dało się to wyczuć w nim zanim jeszcze otworzył usta i zaczął rozmowę. Świadczyć o tym mogła jego grillowa opalenizna i żywe, rozbiegane oczy. Pracował rzeczywiście jako budowlaniec gdzieś w byłym NRD i miał niesłychany dar mieszania kilku języków w jednym zdaniu. Uliczny poliglota. Rzadki gatunek. — Sprechen Sie Deutsch? You speak Russian? U mienia rabota, a wy skud? Z Polszy? No zajebiście! —

Mówił i gestykulował w tempie mechanicznej pomarańczy. — Ja rabotał z Polakami w Germanii i trochę się od nich nauczył. „Zajebiście” i „chujowo”. Oni tak cały czas, albo zajebiście, albo chujowo — kończy z promiennym uśmiechem na twarzy.

Te dwa słowa, zderzone ze sobą w jednym zdaniu, brzmiały jak jakaś krótka mantra. Albo jak motto, którym posługuje się klasa robotnicza pomiędzy Bugiem a Nysą Łużycką czy ta na placach budów w okolicach Renu lub Tamizy. Ukrainiec wplatał te słowa z ogromną łatwością pomiędzy kolejne spoiwa niemieckich, rosyjskich, angielskich i ukraińskich zwrotów, tworząc z tego jakiś dziwny łańcuch, pstrokaty twór, który brzmiał w jego ustach nader naturalnie.

Rozmowa z nim kazała mi się zastanowić się poważnie nad moją własną definicją wszystkich tych subtelnych podziałów i linii dzielących Europę. — Wie weit von der deutschen Grenze? Und von Dresden? Von Berlin? — Jego pytanie o to, jak daleko od Drezna czy Berlina mieszkamy w Polsce było jak ostrożne zataczanie koła ołówkowym cyrklem. Jak daleko na wschód od Drezna jest jeszcze Zachód? Trzeba minąć Gorlitz, to na pewno. Legnica? Ja. Wrocław? Charaszo. Katowice? Zajebiście. — I dopiero gdzieś na wylotówce z Krakowa w stronę Bochni z jego świadomości zaczął powoli wyłaniać się Wschód.

Tam, gdzie kończy się A czwórka, zaczyna się kraina ulicznych poliglotów. Zaczynają się rozmowy o dzięgachsaksach, wartość liczy się w zielonych dolarach, w końcu w portfelach lub poszewkach poduszek całej szerokiej Ukrainy gnieżdżą się zwinięte w rolki głowy amerykańskich prezydentów. Ta wschodnioeuropejska chęć, by uciec do lepszego świata w nadziei na bogatsze życie, świata, który trwa jeszcze długo na wschód od Drezna.

Ten exodus milionów ludzi kłóci się w pewien sposób z ogromnym banerem zasłaniającym zniszczoną ścianę budynku na kijowskim Majdanie. Zerwany muskularny łańcuch na błękitnym tle okraszony jest zdaniem — Freedom is our religion (wolność jest naszą religią). Przechodząc tamtędy nieraz zastanawiałem się, na ile cala ta binarność pozornego zajebiście chujowo nie odbija wolności i pieniędzy. I czy wolno kogoś sączącego kawowe latte na lwowskim rynku pytać o sens walki o Krym toczonej przez jego młodszych kuzynów?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 35.94
drukowana A5
Kolorowa
za 59.84