E-book
11.76
drukowana A5
39.92
drukowana A5
Kolorowa
62.17
W cieniu wspomnień

Bezpłatny fragment - W cieniu wspomnień


5
Objętość:
143 str.
ISBN:
978-83-8189-510-1
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 39.92
drukowana A5
Kolorowa
za 62.17

W całej fikcji żyją

wspomnienia małego domu

gdzieś na Mazurach,

którego puste ściany z cegieł

wypełnia po brzegi

ciepło serca.


/meme/

Drogi czytelniku!

Dziękuję, jeśli tu jesteś…


„W cieniu wspomnień” -  to fikcja przepleciona wspomnieniami ukochanej mi osoby i jednocześnie jedynie próba przekazania uczucia jakie mogą zamieszkać w sercach - najtrwalszych przecież domach. Książka ta choć krótka w treści, powstawała wiele miesięcy, w nie lekkim mi czasie i tym bardziej cieszę się, że jest… A wraz z nią pamięć…


Chciałabym całym serduchem podziękować osobom, dzięki którym powstała moja wyjątkowa „podróż” zapisana prostymi wersami.

Gdyby nie wsparcie i dobre słowa bliskich mi osób, nie spełniłabym marzenia, w którym udało mi się choć trochę zatrzymać piękne przeżycia.


Dziękuję przyjaciołom i znajomym: siostrze Ani, córeczce Amelce, Ilonce, Kasi, Beatce, Renatce, Monice, Ani, Mariannie, Agnieszce, Danielowi, Przemkowi, Tomkowi, Robertowi, Konradowi oraz Piotrowi.

Dziękuję Pani Elżbiecie Wąsik za wyczerpującą pracę nad tekstem, Łukaszowi Czugała za niesamowite przerobienie zdjęć miejscowości, w której mieszkała Babcia oraz malarzowi Robertowi Popczykowi za piękny obraz domu Babci, który to zgodził się namalować i który jest jednocześnie okładką książki i wspaniałą pamiątką.


Jestem wdzięczna za każdą obecność tych co byli i tych którzy się jeszcze być może pojawią na drodze wspomnień…


pozdrawiam z uśmiechem

Marzena, meme

recenzja

Powieść Marzeny Szczur(Czuczko) " W cieniu wspomnień”, to mini powieść, która tylko po części jest autobiograficzna. Ma zarówno cechy noweli i opowiadania, a w każdym z rozdziałów powieści, jest mowa o ucieczce w świat wspomnień. Jest to ucieczka w świat przeszły, teraźniejszy i przyszły. Jest to opowieść o tym, czym jest uczucie i przyjaźń wnuczki do babci.

Obie stanowią o sobie i razem trwają, a więź prawdziwa istnieje i nie da się jej zaprzeczyć ani poddać w wątpliwość. Oto fragment tej znakomitej prozy:


"Powrót pełen powietrza


Czułam się jak po przebudzeniu z niechcianego snu. Odetchnęłam z ulgą. Nie muszę nigdzie wyjeżdżać. Nigdzie wracać. Jestem tu, gdzie serce żyje każdą chwilą, chłonie promienie słońca, jakby miało świadomość, że za moment czar pryśnie. Czerpię więc z nich, ile się da, i napełniam serce ciepłem, uważając, by nie pękło i nie przelało się tęsknotą. Nie teraz.

Skoro nie pojechałam, mogłyśmy śmiało tego popołudnia wybrać się gdziekolwiek. Każde miejsce było warte odwiedzin. I las, i łąka, i jezioro… Mogłyśmy nadal wspólnie spędzać czas. Szwendanie się w samotności wciąż odkładałam na później.

Dziwne…, jakoś teraz mi tego nie brakowało. Cieszyłam się, że jestem z babcią.

— Może pójdziemy jutro rano do lasu na grzyby? (…)”


Tytułowa bohaterka — Zośka — wspomina swą ukochaną babcię, choć sama autorka w jakimś stopniu — ale tylko po części, gdyż wszystko zostało tu poddane daleko idącej obróbce — stara się swą babcię wskrzesić i dać wyraz uczuciu najpiękniejszych wzlotów. Śmiesznych scenek. Dialogów. Motywów przewodnich.

Powieść rozgrywa się w ścisłym czasie, choć miejsce nie jest naznaczone. Czytelnik zapewne do końca nie wie gdzie toczy się akcja. Marzena Szczur i jako pisarka i jako autorka wierszy ( poetka ), posługuje się swoistym dla niej samej stylem poetyckim. Jak choćby wiersz z opisywanego przeze mnie tomu. Oto fragment :


" Czas wróci cię w to miejsce.

Tuż pod nim drobnym, ledwo widocznym innym

charakterem pisma został dopisany chyba wiersz:


kroplami serca

unieś jak rosa

pod stopami poranka

orzeźwienie

szczęścia

w myśl uwolnioną

strachem upadku(...)"


Wiersze jak i proza, traktują w uniwersalny sposób o wędrówce Marzeny Szczur przez życie, walce z chorobą, pragnieniem choć na moment okazać relacje z ukochaną osobą. Marzena Szczur, to pisarka bardzo kompetentna w oddawaniu szczegółów, opisów krajobrazu, przedmiotów, charakterów przedstawianych bohaterów.

Niemal każdy wiersz lub proza Marzeny, jest opisem stanu, lub opisem uczucia: gniewu, niemocy, siły, walki i odwagi w stawianiu pytań i dawaniu odpowiedzi na pytanie: dokąd to wszystko zmierza. Dokąd idę? Stawia pytania i firmuje dialogi i wypowiedzi, które wraz z opisem, stają się zapisem potrzeby i umierania, osadzania się. Autorka książki „W cieniu wspomnień”, wkłada wiele wysiłku fizycznego i psychicznego ( Zawsze gotowa stawić czoła chorobie, światu, życiu), pokazując jak silne jest uczucie do ukochanej babci, jednakże granice prawdy i zamyślenia są tutaj zatarte, a szczegóły z rzeczywistości są tylko ledwie naszkicowane.

Autorka książki przenosi czytelnika w świat pragnień wartości, które są dla niej monumentem pod uniwersalne prawdy i nigdy nie przeminą. Chodzi o miejsce gdzie się urodziła i staranne wychowanie, które przyjęła w swoich ukochanych, rodzinnych stronach.

Gdyby znaleźć odpowiednik dla tej powieści w literaturze polskiej, byłaby to bez wątpienia książka Tadeusza Różewicza: "Matka odchodzi".

To arcydzieło. Traktat o przemijaniu i wartościach nabytych z tak mistrzowsko poprowadzoną fabułą, mógł wyjść jedynie z pod pióra Marzeny Szczur. Jestem ogromnie wdzięczny za możliwość obcowania z tym dziełem.


Konrad Stawiarski.

CZĘŚĆ 1

Nim nadeszła jesień

Wstęp

Był piękny, słoneczny dzień, choć wymarzona pora roku właśnie zbliżała się ku końcowi. Samochód jechał powoli krętą drogą, mijając co jakiś czas przydrożne drzewa ozłocone ostatnimi promieniami lata.

Spojrzałam na kierowcę, który jechał ze wzrokiem skupionym na drodze. Poważna twarz bez uśmiechu z myślami jeszcze dalszymi niż sama droga z Małopolski na ukochane Mazury, na które właśnie wracałam. Zdawało się, że kierowca zna drogę, każdy jej zakręt, każdą koleinę, każdą zagadkę… Może był stąd? Sprawiał wrażenie zbyt pewnego siebie oraz tego, co znajduje się za każdym kolejnym zakrętem drogi. A może to jedynie moje wielogodzinne przebywanie w aucie sprawiało, że wyobraźnia tak działała? Nie lubiłam podróżować, więc i tym razem fizycznie nie czułam się najlepiej.


Udana i spokojna, choć długa podróż dobiegała końca. Zmęczenie wielogodzinną jazdą nie odebrało mi jednak radości z odwiedzin w rodzinnej miejscowości. Adrenalina zaczęła działać, a znużenie mijało z każdą chwilą. Poczułam, że będzie to wspaniały urlop. Żaden telefon z pracy mi go nie zepsuje.


— Proszę spojrzeć za okno, po prawej — odezwał się kierowca. — Rodzinka właśnie przyszła na obiad.


Podskoczyłam zaskoczona głosem, który wyrwał mnie z rozmyślań.

O jakiej rodzinie mówił mężczyzna? — zastanawiałam się, spoglądając w pokazanym kierunku.

Wtedy zobaczyłam, że na skraju lasu spaceruje kilka saren. Jedna odwróciła się i wpatrywała się w drogę, jakby na coś czekała. Miałam wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy, przeszywając na wylot spojrzeniem i czytając w myślach.

To niedorzeczne — pomyślałam.

Wzrok zwierzęcia wpadał w moje myśli dziwnym spokojem, choć wydawało mi się to nielogiczne. Minęliśmy spacerujące zwierzęta i wróciłam do swoich rozważań, które przeplatały się teraz z niepewnością i opanowaniem. Nie rozumiałam tego.


Jechaliśmy dalej i nic nie zapowiadało sytuacji, jaka miała się zdarzyć za chwilę.

W głowie kłębiło mi się tysiąc myśli i obrazów z przeszłości, kiedy mieszkałam jeszcze tutaj, na Mazurach. Przez chwilę zobaczyłam siebie idącą brukowaną drogą, w której kamieniach zawsze odnajdywałam niesamowite barwy. Moje odcienie błękitów…

Obraz w głowie jednak szybko znikł i wróciła niepewność. A co, jeśli wszystko jest już inne? Jeśli nie ma domu? Drogi…? Mój spokój zakłóciła również obawa przed zbyt wielkimi zmianami po tylu latach nieobecności. Jak mogłam nie pomyśleć o tym wcześniej? Nie zadzwoniłam do nikogo, nie zapytałam o nic.

Nie byłam już pewna, czy dobrze robię, jadąc w miejsce, które zbudzi tyle wspomnień. Moje przeczucia, że postępuję dobrze, i pewność siebie, które jak dotąd często mi towarzyszyły, tym razem milczały. Poczułam większy niepokój. Nie byłam świadoma, że to los właśnie cicho się skradał, by wypełnić swoją misję.


Rozmyślania nad celem podróży przerwał mi obraz, jaki zobaczyłam za oknem auta. Nie wiadomo, w którym momencie dotąd słoneczna, spokojna aura zmieniła się nie do poznania. Jakby z innej przestrzeni pojawił się silny wiatr, chyląc gałęzie przydrożnych drzew ku asfaltowi. Niebo pociemniało, choć na szybę nie spadła żadna kropla deszczu. Było słychać jedynie szum wiatru i czegoś, co miało przeciąć nam drogę. Może to był znak, by dalej nie jechać?

Kątem oka zauważyłam, jak brzegiem pola porusza się coś na kształt małego wiru. Trąba powietrzna? Tutaj? Chciałam już zapytać kierowcę, co to takiego, ale nim zdołałam się odezwać, moim oczom ukazało się wielkie drzewo spadające tuż przed nami.

Nie było czasu na cokolwiek. Nie pojawiła się żadna myśl oprócz jednej… — zginiemy…

Nie zdążyłam wydobyć z siebie żadnego słowa…

Kierowca pierwszy ocenił całą sytuację. Zaczął hamować szybciej niż moja myśl o śmierci, która pojawiła się w mojej głowie nie wiadomo skąd. Jak zmieniająca się pogoda i przeznaczenie, które właśnie w tej chwili miały przewrócić całe moje życie do góry nogami. Po raz kolejny zresztą…


Ile ta zmiana trwała? Tego już nie pamiętam. Może sekundy, może mniej. Nie poczułam uderzenia. Przynajmniej tak mi się wydawało. Moja podróż dobiegła końca.

Gdzie krążyły moje myśli i wspomnienia? Między konarami leżącego na drodze drzewa a kroplami krwi? A może wśród ostatnich uderzeń serca, w chłodzie snów, które miały się już nigdy nie spełnić?

W tamtym momencie tego nie wiedziałam. Zatrzymałam się z pytaniami zawieszonymi pośród wiru wcześniejszych myśli. Odpowiedzi również nie chciały nadejść wraz z zatrzymanym czasem… Aż do pewnego momentu…

Świtem myśli

Obudził mnie przeraźliwy pisk. Zanim otworzyłam oczy, poczułam znajomy zapach, który unosił się w pomieszczeniu. Dotknęłam ręką przykrycia. Miękkie i puszyste pierze. Już wiedziałam, w czyim domu się obudziłam. Nie byłam w stanie otworzyć oczu. W wyobraźni zobaczyłam pokój, ten sam, który opuściłam kilkanaście lat wcześniej, kiedy jeszcze babcia żyła. W kącie na starej maszynie do szycia przykrytej haftowaną białą serwetą stała jej fotografia. Pamiętam, że oprawiłam ją w drewnianą prostą ramkę. Zdjęcie było stare, znalezione przypadkiem. Babcia była na nim młodziutka i uśmiechała się swoim ciepłym uśmiechem, który trafiał prosto w serce.

Spodobało mi się to zdjęcie i mimo jej protestów, bym nie wyciągała go z szuflady, postawiłam na widoku. Widziałam, jak czasami podchodziła do niego, brała w dłonie i przyglądała się chwilę, uśmiechając się swoimi zielonymi oczami. Po policzku spływała łza, którą ukradkiem wycierała.

Nigdy już się nie dowiem, o czym wówczas myślała…


Tymczasem coraz głośniejszy pisk za oknem przerwał moje rozmyślania.

Wiedziałam, że pora otworzyć oczy i wrócić do szarej rzeczywistości. Tej, w której wszystkie dni mijają spędzane w bólu i wspomnieniach, szarpiąc sercem. Tyle tęsknoty skłębionej w tak małym miejscu. Czułam, jak serce przyśpiesza mi już na samą myśl, że muszę po raz kolejny zmierzyć się z rzeczywistością i wstać. Mimowolnie strumienie ciepłych łez spłynęły mi po policzkach. Wstałam więc, by nie przedłużać swoich rozmyślań, które i tego ranka nie przyniosą żadnej ulgi w tęsknocie.

Otarłam łzy i podeszłam do babcinej fotografii. Uśmiechnęłam się do jej wesołych oczu. Tyle nadziei w źrenicach koloru wiosny. Jak sama mam się nie uśmiechać…

Tylko ta tęsknota… Dlaczego wciąż zabiera oddech…?

Hałasy za oknem okazały się oczywiście pracą krajzegi. Ktoś we wsi pracował od samego świtu przy drewnie. Mimo piskliwego dźwięku, który odbijał się wysokimi nutami w uszach, czułam dziwną radość. Powróciło dzieciństwo. Po tylu latach ten przeraźliwy dźwięk brzmiał jak muzyka. Ktoś mógłby pomyśleć, że oszalałam. Przecież ten dźwięk niejednego wyprowadza z równowagi.

Spojrzałam w okno, za którym kiedyś kolorowy ogród budził mnie zapachem kwiatów. Dziś trawnik i kilka drzew zaglądały wiotkimi gałązkami przez szyby, od czasu do czasu pukając w nie listkami smutnej zieleni.

Poranek był mglisty, więc w pierwszej chwili nie mogłam zrozumieć, co widzę.

Pomyślałam, że jednak zbyt długie ociąganie się do spółki z moją wyobraźnią spłatały mi teraz figla. To nie drzewa chyliły się ku oknu… To wysoki krzew czerwonych róż.

Skąd tu kwiaty? — zastanawiałam się, przecierając ze zdziwienia na wpół rozbudzone powieki. Już po chwili nie byłam w stanie ustać na nogach…

Za oknem zobaczyłam pochyloną postać, która zręcznie zrywała kwiat za kwiatem. Opadłam bez sił na łóżko, czułam, że tracę przytomność…

W oknie czasu

Kiedy się ocknęłam, podeszłam ostrożnie do okna, z obawą, że obraz, który tam zobaczę, zniknie bezpowrotnie. Odchyliłam białą żakardową firanę, by wyraźniej przyjrzeć się widokowi.

Moje przywidzenie jednak nie znikło. Pod oknem i wzdłuż płotu rosły wysokie pnące się krzewy czerwonych róż. Nikogo już nie zobaczyłam, ale sam ogród… Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Róże, pelargonie, pachnące goździki, piękne lilie… Prawdziwy ogródek babci. Był pełen kwiatów. Żaden tam trawnik, drzewa czy jednolite krzewy.

Najprawdziwszy ogródek. Nie potrafiłam tego zrozumieć, czułam się zagubiona i jednocześnie szczęśliwa. Nie mogłam w to uwierzyć. Może jednak śniłam? Patrzyłam z podziwem i niedowierzaniem na to, co miałam przed sobą.

Gdyby sen był prawdziwy, w prawym rogu powinnam zobaczyć… No właśnie… Pośpiesznie otworzyłam okno, by wychylić się i przekonać o realności najcudowniejszego snu, jaki miałam w ciągu ostatnich miesięcy. Zapach kwiatów i rześkie powietrze jedynie upewniły mnie w tym, co widzę. Przecież we śnie nie poczułabym kwiatów… Woń róż unosiła się i koiła myśli. Ale to nie tylko zapach kwiatów. Co się dzieje?

Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam… piękny, dorodny krzew czerwonych już malin. Między zielonymi listkami mieniły się soczyste, dojrzałe owoce, unosząc swój aromat po ogrodzie. O raju… Przymknęłam oczy, by nacieszyć się ich zapachem.

Pewnie zaraz to wszystko zniknie — pomyślałam. — Jak postać stojąca wcześniej pomiędzy kwiatami.

Okno było nisko od ziemi. W pewnym momencie poczułam ochotę, jak za dawnych czasów, wyjść ukradkiem do ogródka. Spojrzałam jednak w dół i okienko do piwnicy sprowadziło mnie na chwilę na ziemię.

Przecież nawet jeśli chciałabym wyjść przez okno, moja zgrabność w tym wieku pomogłaby mi raczej wylądować w piwnicy, a nie w ogródku. Roześmiałam się sama do siebie, widząc w wyobraźni, jak ze swoim ciężarem wpadam wprost w otwór do piwnicy pod domem.

— Dlaczego już nie śpisz, tylko śmiejesz się znowu nie wiadomo z czego? — Usłyszałam głos za plecami i na dobre znieruchomiałam.

Obraz, zapachy i teraz głos… Wydawał się taki realny. Nie mogłam pojąć, dlaczego mój sen jest taki wyraźny.

— Ogłuchłaś tam? Wyjdź już z tego okna, bo się zaziębisz! — Usłyszałam ponownie i pełna nadziei, choć i niepokoju powoli odwróciłam się w stronę pokoju.


Moim oczom ukazała się znajoma, drobna postać. Nie mogłam w to uwierzyć. W jednej chwili kilka myśli naraz przeleciało mi przez głowę.

Nie mogę teraz zemdleć. Nie teraz… Czy to sen? — znowu się nad tym zastanawiałam, stojąc nieruchomo i wpatrując się w postać, która najwyraźniej nie miała zamiaru zniknąć.

Może to nie sen… Po prostu widzę ducha… Z każdą mijającą sekundą ta myśl wydawała mi się najbardziej prawdopodobna.


Przetarłam oczy i spojrzałam zdezorientowana przed siebie. W progu pokoju najspokojniej i najzwyczajniej w świecie stała drobna kobieta ubrana w kwiecisty fartuch, z rozwianymi ciemnymi włosami i oczami w kolorze najpiękniejszej zieleni, jaką znałam… Babcia…

Głód wspomnień

— Babcia… — powiedziałam bardziej do siebie niż do niej, stojąc wciąż nieruchomo i przyglądając się postaci już tylko z samą nadzieją, że nie zniknie. Nawet jeśli miałby to być jedynie duch.

Chciałam zatrzymać tę chwilę jak najdłużej. Bałam się ruszyć, by obraz nie rozmazał się, a jednocześnie zapragnęłam podbiec do niej jak najprędzej, by znów móc uściskać i wycałować, jak to zawsze robiłam.

Nagle przypomniałam sobie nasze rozstanie. Ile to już lat minęło od dnia, kiedy odeszła? Dwadzieścia?

W tej chwili było to nieistotne. Widziałam ją i znów niezmierna radość popłynęła wraz z krwią wprost do mojego serca, które teraz dopiero zdawało się tętnić życiem.

— A co mi się tak przyglądasz? Nie obudziłaś się jeszcze? Patrzysz, jakbyś zobaczyła zjawę — powiedziała babcia swoim nazbyt podwyższonym głosem.

Uśmiechnęłam się tylko i nim zdążyła cokolwiek dopowiedzieć, była już cała w moich uściskach. Na zmianę przytulałam i całowałam ją po policzkach, nie mogąc uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. To żaden sen, żadne przywidzenie.

Ona była żywa i, co najważniejsze, ja byłam tu z nią.

— Bo mnie zaraz udusisz– powiedziała, śmiejąc się, a ja miałam wrażenie, że to ze mnie się śmieje. — Chodź do kuchni na śniadanie — powiedziała, uwalniając się z mojego uścisku.

— Cieszę się, że tu jestem, że ty tu jesteś. Tak dawno cię nie widziałam — mówiłam, a język plątał mi się z wrażenia.

— Tak…, dawno… — odpowiedziała ściszonym już głosem — a dokładnie wczoraj… Zośka, jesteś tu już drugi tydzień…


— Co?! — teraz całkiem zdębiałam. — Jak, jak to?! — jąkałam się, gubiąc całkiem swoją rzeczywistość. Nie rozumiałam już kompletnie nic.

— Chodź zjeść, to sobie zaraz przypomnisz — powiedziała tylko babcia i znikła za drzwiami pokoju.


No tak. Jedzenie… — lekarstwo babci na każdą dolegliwość. Wychodzi na to, że i na sklerozę. A „gdy boli ząb, zjedz cukierka” — skojarzyłam jej powiedzenie, a widok kieszeni fartucha wypełnionych cukierkami znowu wywołał uśmiech na mojej twarzy i zapomniałam na chwilę o niepokoju.


Poszłam do drugiego pomieszczenia, które prowadziło do kuchni. Zatrzymał mnie widok starego kaflowego pieca. Odruchowo oparłam się o błyszczące ciemnobrązowe kafle, jednocześnie zamiast ciepła czując ich chłód.

Przecież jest środek lata… Kto o tej porze pali w piecu…


Białe drzwi kuchenne z małymi żółtymi szybkami były otwarte. Wchodząc do pomieszczenia, obrzuciłam kuchnię kaflową szybkim spojrzeniem, upewniając się, czy aby nadal stoi, zerknęłam na seledynowe ściany i spojrzałam na miejsce, gdzie zawsze wisiało lustro.

Moje odbicie zaskoczyło mnie. Niby ta sama twarz, lekko zadarty nos z nielubianymi piegami, długie, proste ciemnoblond włosy były moje. Oczy niby też te same, zielone, choć nie tak wiosenne jak babcine. Ale twarz nie miała żadnych zmarszczek, wydawała się zdecydowanie dużo młodsza. Ile ja mam lat? — stałam, rozmyślając, wpatrzona w swoje odbicie, a zegar w szarej oprawie wiszący nad lustrem wystukiwał kolejne chwile…

Jakby nie moje, choć przecież byłam tu teraz.


Na kuchennym stole pod oknem stało stare radio, wygrywając nieznaną mi piosenkę, i co chwilę trzeszczało swoją niepewnością, jakby miało zaraz całkiem się uciszyć. Może to lata jego służenia tak już trzeszczały…

Babcia siedziała przy stole, mieszając parującą jeszcze świeżo zaparzoną herbatę, ze wzrokiem utkwionym w stronę okna. Usiadłam przy niej jak dawniej i odetchnęłam z ulgą.

Na parapecie stały różowe pelargonie, a na zewnątrz znajomy widok koił wzrok. Podwórze w zieleni wysokiej trawy, studnia, śliwy pod płotem, droga i stodoła za nią z bocianim gniazdem, do którego co roku przylatywała rodzina wesołych klekotów. Miałam ochotę wybiec od razu z domu i obejrzeć każdy zakamarek podwórka, którego nie widziałam tyle lat. A tak przynajmniej mi się wydawało, bo nadal nic nie pamiętałam…


Babcia ułożyła na stole swoje ulubione przysmaki. Zapach pomidorów unosił się spełnieniem snu po całej kuchni. Nie czułam jednak głodu. Myślami odwiedzałam wszystkie miejsca koło domu — ogród, warzywnik, sad…


Na stole, pośród jedzenia, na gazecie stały buteleczki z lekami, które w tej chwili mnie zaniepokoiły.


— Jesteś chora? — zapytałam drżącym głosem.

— Jedz, Zośka, musisz jeść — powiedziała. — Po śniadaniu przejdziemy się na spacer. A leki…, leki są twoje.

— Jak to? — zapytałam całkiem już wytrącona z równowagi. — Moje?


Ale jak to? Dlaczego moje? — gorączkowo próbowałam zrozumieć, co się dzieje. — To stąd moje zagubienie…

Nie chciałam jednak wiedzieć teraz, co to za choroba. Nie zapytałam więc już o nic.

Przerażał mnie tylko fakt, jak mogłam pomyśleć, że babcia nie żyje. Skąd takie odczucie po przebudzeniu?

Pytania przylatywały jedno po drugim, ale pozostawały bez żadnych odpowiedzi.

Spojrzałam na butelki z lekami, stały równo w rzędzie na czarno-białej gazecie, która teraz bardziej przyciągnęła mój wzrok niż one same.

Odsunęłam wszystkie butelki i po raz kolejny zamarłam w bezruchu…

Na zdjęciu zobaczyłam leżące na środku drogi drzewo i roztrzaskane o nie auto…

Większe i mniejsze wypadki losu

Przyglądałam się zdjęciu w gazecie. Nie poznawałam samochodu, choć miałam wrażenie, że jest mi dziwnie znajomy. Może to przez samo miejsce wypadku? To główna droga do miejscowości, w której teraz byłam.


— Co tam się wydarzyło? — zapytałam babcię, która najwyraźniej obserwowała mnie kątem oka.

Sięgnęła po swoje okulary, nałożyła je na czubek nosa, jak to zawsze miała w zwyczaju, i chwilę czytała w ciszy i skupieniu. Twarz jej raptownie posmutniała i żałowałam już, że zapytałam o cokolwiek. Nie lubiłam, kiedy się smuciła lub płakała. Serce mi pękało, gdy widziałam jej ból, ale nigdy o tym nie mówiłam. W takich momentach starałam się jednak rozśmieszyć ją czymkolwiek, by znów widzieć tylko jasny uśmiech i iskry radości odbijające się w źrenicach. Właściwie chyba miałam to po niej, a może nawet nauczyłam się tego nieświadomie, przebywając z nią.


Babcia zdjęła swoje czarno-szare okulary i położyła je na stole, na którym barwna cerata uśmiechała się pąkami kwiatów. Lubiłam cichy odgłos składanych babcinych okularów, kiedy ocierające się zauszniki informowały o zakończeniu lektury. W okularach wyglądała zawsze poważnie, nawet trochę srogo. Czytała powoli, marszcząc przy tym czoło, i często kręciła głową, jakby chciała powiedzieć: „Niemożliwe!”. Czasami czytanie aż za bardzo odrywało ją od rzeczywistości. Tonęła, pochłaniając całe strony. Nie zauważała wówczas, że zaczyna czytać już szeptem, a usta coraz szybciej wypowiadają każde słowo, goniąc je, jakby miały za chwilę pouciekać z papieru. Bawiły mnie takie momenty, ale milczałam i czekałam cierpliwie, aż skończy. Zerkała na mnie spod swoich okularów, przypominając sobie, że jestem przecież obok, i odkładała na później dalsze czytanie.

Kiedyś z ciekawości przymierzyłam te okulary, by zobaczyć, jak się w nich czyta. Zawsze wydawały mi się bardzo ciężkie, ale o dziwo, gdy założyłam je na nos, nie czułam żadnego ciężaru. Nie widziałam również nic poza rozmazaną plamą… Martwiło mnie to, że babcia ma już taki słaby wzrok.


— To turyści… Wybierali się tu pewnie, by pozwiedzać rezerwat. No, niestety, nie dojechali — powiedziała babcia, przerywając moje wspomnienia. — Uderzyli w drzewo, które spadło tuż przed maską ich auta. Dziwne, bo nie było żadnej wichury ani burzy. Napisali tu, że do wypadku doszło po południu, a dokładnie o piętnastej.


Nie powiedziała nic więcej, a ja już nie pytałam.


— Chodźmy — rzekła nagle. — Pójdziemy do lasu. Dziś zapowiada się słoneczny dzień. Akurat odpowiedni, żeby zebrać trochę orzechów. Jeśli są w ogóle w tym roku. I musimy pomyśleć o jakimś obiedzie. Został ci jeszcze tydzień wolnego, więc musimy jakoś wykorzystać ten czas, żeby pobyć razem. Chociaż i tak, znając cię, wiem, że będziesz się zaraz gdzieś szwendać i tyle cię będę widzieć. Oj, Zośka, Zośka… — mówiła z lekkim uśmiechem i jednoczesnym cieniem smutku, który powoli przysłaniał blask jej zielonych oczu.


Pomogłam posprzątać ze stołu. Zbierając butelki z lekami, musiałam chyba zbyt długo przyglądać się ich zawartości, bo babcia wyjęła mi je z rąk i schowała do lodówki, mówiąc przy tym:


— Nic się nie martw, to wszystko chwilowe, mówią, że niedługo będziesz jak nowa.


No a ja nie miałam innego wyjścia, jak tylko uwierzyć tym słowom.


Już po chwili wychodziłam z kuchni zaciekawiona, czy podwórze jest ciągle takie, jakie utkwiło mi w pamięci z lat dzieciństwa. Nadal miałam wrażenie, że śnię, choć już ze świadomością działania jakiejś tymczasowej choroby. Przechodząc przez sień, minęłam kredens, na którym stało cynkowe wiadro. Zajrzałam do środka, wiedząc, że powinno być napełnione wodą. Było puste…

W tej samej chwili mój wzrok przykuła lampa naftowa wisząca na ścianie, tuż przy brązowych drewnianych drzwiach. Uwielbiałam tę lampę i od razu zastanawiałam się, czy jeszcze działa… Nie pamiętałam, co znajduje się za drzwiami, więc uchyliłam je lekko i zobaczyłam kręte, również drewniane schody prowadzące na górę… No przecież… strych. Na bocznej ścianie wejścia na strych wisiała druga, mniejsza już lampa. Co za klimat. Muszę tam później pójść — pomyślałam i wyszłam przed dom.


Stałam, rozglądając się wokół, jakbym była tu pierwszy raz. Świeże powietrze zdawało się oddychać za mnie. Słońce delikatnie oświetlało małe podwórko i rozgrzewało wszystkie myśli.

Znowu tu jestem! — cieszyłam się w myślach, jakbym zdobyła największą wygraną na loterii. Karmiłam oczy widokiem, jaki miałam przed sobą, nie mogąc uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.

Z kuchni doleciał mnie głos babci.


— Noż twoja… tyle czasu…! — mówiła lub raczej krzyczała coś do siebie, po chwili jednak ściszyła swój głos tak, że już nic nie mogłam zrozumieć. Być może było to zamierzone…, może miałam tego nie słyszeć…


Spojrzałam na studnię, która znajdowała się nieopodal, i od razu wróciłam do sieni po wiadro.

Muszę przynieść tej wody. Mam nadzieję, że w studni nadal jest — mówiłam do siebie w myślach.

Chwytając za wiadro, krzyknęłam do babci, która nadal krzątała się po kuchni:

— Przyniosę tylko wody i możemy iść po te orzechy!

— Przynieś, przynieś! — odpowiedziała mi zza drzwi, co mnie ucieszyło, bo wiedziałam już, że studnia nie jest pusta.


Przy kołowrotku do łańcucha było przywiązane wiadro. Bez pośpiechu opuściłam je do studni, jednocześnie spoglądając w głąb szarych betonowych kręgów. Patrzyłam, jak ląduje na tafli wody, powoli zanurza się, wypełniając się po brzegi. Przez chwilę zakręciło mi się w głowie.

Ależ tam głęboko — pomyślałam.

Z trudnością wyciągnęłam wiadro pełne wody, wydało mi się o wiele za ciężkie, więc postawiłam je na ziemi.

Kubek! Gdzie jest jakiś kubek? — znowu mówiłam do siebie. Poleciałam do kuchni, by go przynieść, ale po drodze przypomniałam sobie, że przecież przy studni zawsze wisiała chochelka…

Po chwili stałam już, pijąc zimną, pyszną wodę, jakiej nigdzie dotąd nie miałam okazji skosztować. Żadna inna nie smakowała jak ta, akurat ze studni, z tej konkretnej studni.


Wypiłam wodę i przyglądałam się chwilę domowi. Nieduży poniemiecki budynek z niewielkim oknem kuchennym, drzwiami z okienkiem, zamykanymi na kłódkę. Nieduży, ale budzący wielki sentyment.


Do domu prowadziły tylko dwa kamienne stopnie, przy których rosła teraz wysoka roślina z czerwonymi owocami i liśćmi przypominającymi liście kasztanowca. Często obie siadałyśmy na tych schodach, by porozmawiać czy zjeść obiad. Wtedy trzymałyśmy talerze na kolanach i ze śmiechem co jakiś czas dokarmiałyśmy kury, które jak na zawołanie wszystkie zbierały się wokół nas.

Obiady na podwórku, w obecności babci, smakowały również inaczej.

Lubiłam patrzeć, jak ze smakiem jadła, ciesząc się, że i mnie smakuje, choć zawsze powtarzała, że to nie to samo co zjeść obiad ugotowany przez kogoś innego. Doskonale ją rozumiałam.


Spojrzałam w okno i zobaczyłam babcię pochyloną nad stołem. Na nosie miała znów swoje okulary. Widocznie wróciła do czytania gazety…

Chwyciłam z wysiłkiem wiadro, obiecując sobie, że zacznę znów biegać, by poprawić kondycję, i ruszyłam do domu.


Przed samymi schodami zaczepiłam o wystający z ziemi kamień, którego nie zauważyłam, i o mało nie wylądowałam na schodach. Udało mi się nie upaść, ale połowa wody z wiadra oczywiście znalazła się na moich stopach. Chyba musiałam powiedzieć coś na głos, bo po chwili na schodach stała babcia, głośno się śmiejąc.


— No tak — mówiła wciąż ze swoim szczerym uśmiechem — nie ma to jak umyć stopy z samego rana zimną wodą. — I po chwili już obie śmiałyśmy się z mojego wypadku. Nie pierwszego zresztą i nie ostatniego…


To była jedna z tych chwil, kiedy obie rozbawione do łez nie mogłyśmy przestać się śmiać… A orzechy czekały.

Babcia, jakby czytając mi w myślach, powiedziała:

— Leszczyny w lesie muszą jednak na nas poczekać do jutra. Dziś chcę ugotować rosół, który ci obiecałam, ale w lodówce nie znalazłam żadnego zapasu mięsa, więc musisz zabić kurę…


— Ja?! — zapytałam niemądrze, jakby ktoś tu jeszcze był z nami. Już nie było mi do śmiechu. — Aż tak to mi się chyba nie chce tego rosołu… — powiedziałam i siadłam na schodach, patrząc, jak babcia swoim drobnym, ale szybkim krokiem oddala się w stronę kurnika.

W szumie leszczyn

Siedziałam na nagrzanych już słońcem schodach i patrzyłam przed siebie. Płot i brama na drogę. Stara, pusta stajnia, mały garaż i krajzega przy nim. Pod płotem wzdłuż drogi rosły owocowe drzewka. Każde z nich uginało się tego roku od ciężaru dorodnych śliwek. Wszystko było takie samo jak dawniej.

Z pewnością prawie wszystkie są robaczywe — pomyślałam. Odkąd pamiętam, zawsze takie były. Uśmiechnęłam się na myśl, kiedy to wgryzałam się w owoc, zapominając sprawdzić, czy nie jest robaczywy, a już po chwili z obrzydzeniem wypluwałam robaka.


Za płotem przy drodze rosła dzika, rozłożysta jabłonka z jabłkami pysznymi i niesamowicie słodkimi, choć zawsze zielonymi. Swego czasu lubiłam się wspinać na nią i siedzieć tak godzinami, patrząc na łąki i pola rozciągające się po horyzont. Teraz z tej odległości nie widziałam, czy są na niej owoce.

Babcia nie wychodziła jeszcze z kurnika, więc mogłam podziwiać przez chwilę otoczenie, które zawsze wypełniało mnie spokojem i uczuciem przypominającym wyjątkowe bezpieczeństwo.


Miałam też nadzieję, że z tą kurą to był tylko żart. Wiedziałam bowiem, że babcia sama również jej nie zabije. Nigdy tego nie robiła. Zawsze prosiła sąsiadów o pomoc. Już taka była.

Z kurnika przez chwilę dochodził harmider, który w końcu ucichł i zobaczyłam, jak babcia wychodzi z… kurą pod pachą i kilkoma piórami we włosach.


— No, jest! — powiedziała już z daleka donośnym głosem. — W końcu się udało.

— Już myślałam, że zjemy jajecznicę zamiast rosołu. — Śmiała się, niosąc nasz żywy rosół nieświadomy swojej najbliższej przyszłości.


— To kto się nią zajmie? — zapytałam, wskazując na kurę.


Babcia machnęła tylko ręką i poszła…

Domyślałam się, że wybrała się po pomoc do sąsiada, więc zostałam na schodach, znów cierpliwie czekając na jej powrót.


Zerknęłam na studnię, za którą tuż pod stajnią wystawał kawałek psiej budy. Jak mogłam zapomnieć?! Zerwałam się i pobiegłam sprawdzić, czy ktoś jeszcze ją zamieszkuje. Zbliżając się do studni, zauważyłam jakiś przedmiot, który na niej leżał, mieniąc się w słońcu. Nie mogłam rozpoznać, co to takiego. Dopiero, gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że to mój zegarek, którego wcześniej szukałam.

Nie pamiętam, bym go tu zostawiła. Wydało mi się to trochę dziwne. Nie przejęłam się tym jednak zbytnio, cieszyłam się raczej z samego faktu, że się w ogóle odnalazł. Stałam chwilę, próbując zapiąć pasek zrobiony z rzemyków, i wtedy zobaczyłam, że wskazówki zegarka nie działają. Spojrzałam na godzinę, na której się zatrzymały. Była równo piętnasta…


Po ciele przeszły mnie ciarki. Ta sama godzina… To pewnie zwykły zbieg okoliczności — pomyślałam i ruszyłam w stronę budy. Okazała się jednak pusta.

Zanim zdążyłam pomyśleć o małym, uroczym kundlu, który swoim wyglądem przypominał małego lisa, w bramie zobaczyłam babcię… z całą, żywą kurą pod pachą…

— O, losieee… — powiedziałam do siebie, podeszłam do babci i zabrałam jej tę kurę. — Daj, ja to jednak zrobię.


Wzięłam kurę pod pachę i poszłam za garaż, w miejsce, gdzie stał pieniek z opartą o niego małą siekierą.

Babcia ruszyła do domu, a ja zostałam z kurą, która kręciła ciągle głową, rozglądając się na wszystkie strony.

Jedną ręką przyłożyłam głowę kury do pieńka, drugą zamachnęłam się i… po chwili szłam już do domu z kurą pod pachą, która wciąż rozglądała się na wszystkie strony i cicho gdakała.


Babcia wyszła na schody i spojrzała na mnie z pytaniem w swoich zielonych oczach. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, odezwałam się:

— Innym razem zrobimy ten rosół… Strasznie ciężka ta siekiera… — I po raz kolejny śmiałyśmy się same z siebie, no i oczywiście z kury, która ciągle była ze mną.


Zanim zdążyłyśmy się uspokoić, zobaczyłyśmy, jak na podwórko wjeżdża nieznany nam granatowy samochód, którego marki nie mogłam rozpoznać. Rejestracja była warszawska.


Auto zatrzymało się i wysiadła z niego młoda para w gustownych, eleganckich strojach, w ogóle niepasujących do tego miejsca. Wyglądali oboje bardziej na urzędników niż na turystów, więc tym bardziej zdziwiła mnie ich obecność tutaj. Rzadko kto zaglądał w to miejsce.


— Dzień dobry — powiedziała kobieta, uśmiechając się do nas życzliwie. — Wskazano nam to miejsce w mieście, jesteśmy w związku z ogłoszeniem. Przyjechaliśmy obejrzeć dom i okolicę. Jesteśmy zainteresowani kupnem posiadłości — dodała, przyglądając się z zaciekawieniem mnie i kurze, którą wciąż miałam pod pachą.


— Ach tak… — powiedziała babcia…, a ja zdębiałam.


Patrzyłam raz na gości, raz na babcię, nie wierząc w to, co słyszę. Pewnie wyglądałam jak ta kura pod pachą, bo tak jak ona ciągle kręciłam głową. Wreszcie nie wytrzymałam i z pretensją, żalem, a może i ze złością w głosie zapytałam babcię:

— Jak to? Sprzedajesz swój dom?!


Nie oczekiwałam jednak odpowiedzi, czułam, że muszę się przejść. Odejść od tych ludzi jak najdalej. Ruszyłam w stronę bramy, ale po chwili przypomniałam sobie, że wciąż trzymam w dłoniach nieszczęsną kurę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 39.92
drukowana A5
Kolorowa
za 62.17