E-book
39.38
drukowana A5
77.4
drukowana A5
Kolorowa
104.95
W cieniu niebieskiego światła

Bezpłatny fragment - W cieniu niebieskiego światła


Objętość:
325 str.
ISBN:
978-83-8351-377-5
E-book
za 39.38
drukowana A5
za 77.4
drukowana A5
Kolorowa
za 104.95

ROZDZIAŁ I — KARUZELA

Tamtej nocy nie mogłem spać.

Do mojego umysłu i przed moje oczy wciskały się obrazy, dźwięki i doznania poprzednich dni i ubiegłych lat. Połączyły się w ogromną, ciężką masę, która obracała się stale wokół mojej głowy, tańczyła mazurka w moim mózgu i otwierała moje powieki, uśmiechając się zuchwale, patrząc mi prosto w oczy.

Nagle jak żywy stanął przede mną człowiek grający na gitarze i śpiewający znany mi utwór w wąskim, podziemnym przejściu na londyńskiej stacji metra. Znowu usłyszałem jak jego piosenka odbija się od ścian dusznego, ciasnego, wręcz klaustrofobicznego tunelu, w którym było też słychać kroki setek osób, z których wiele nie patrzyło przed siebie, ale w swoje telefony, a inni go nie słyszeli, bo mieli na uszach słuchawki. Mało kto na niego spojrzał; nikt nie stanął, by poświęcić chwilkę, aby posłuchać jego muzyki. Wtedy do uszu brutalnie wtargnął mi ostry hałas metra z rozpędem wjeżdżającego na stację. Leżąc na swoim łóżku, poczułem na swojej twarzy gwałtowny podmuch, który zawsze wtedy przelatuje przez stację. Zobaczyłem też wszystkich swych współpodróżników — wzrok żadnego z nich nie padł na nadjeżdżający pociąg. Prawie wszyscy, z kornie zgiętymi głowami, patrzyli w ekrany. Potem, jak podczas prezentacji w której prędko zmienia się przeźrocza, ujrzałem twarz zniesławionego polityka, o którym tego dnia czytałem w internecie, obraz jakiejś doliny w Laosie, której zdjęcia zobaczyłem w internetowej encyklopedii, dwóch sportowców grających w tenisa, których tego dnia oglądałem w telewizji. Patrzyłem jak żółta piłka leciała to w tą, to w tamtą stronę i jaki pusty dźwięk towarzyszył każdemu uderzeniu. Nagle, całkowicie niespodziewanie, usłyszałem głos komentatora internetowego, który opisywał funkcje jakiegoś nowego telefonu. Na koniec dołączył do tego dźwięk piosenki, którą odtwarzałem sobie kilka razy tego poranka, jadąc do pracy.

Wszystkie te rzeczy sprzysięgły się, by odebrać mi sen.

Dalsze przewracanie się z boku na bok nie miało sensu. Spojrzałem na zegar. Była trzecia rano. Zwlokłem się z łóżka i poszedłem do drugiego pokoju. Nie wiem czemu stanąłem przy oknie, ale w sposób zupełnie niepodobny do mnie, zacząłem się przyglądać temu jak nocny wiatr zrywał resztki złotych liści z drzew, a potem podrzucał je w powietrzu, niejako bawiąc się nimi, po czym pozwalał im opaść bezładnie na mokry chodnik, oświetlany ostrym, jaskrawym światłem ulicznych lamp. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego co się dzieje na ulicach, drogach, lasach czy parkach o tej porze.

Dokładnie w tej chwili, gdy stojąc przy oknie byłem pogrążony w tych myślach, mocno uderzyła mnie świadomość obecności czegoś niewidzialnego, ale potężnego — ciszy! Nie byłem w stanie przypomnieć sobie, aby kiedykolwiek wcześniej na mojej ulicy, pod moim oknem, panowała taka cisza, żeby było tu tak spokojnie. To oczywiście była moja wina, gdyż z pewnością co noc było tutaj tak przyjemnie, tylko wcześniej tego nie zauważałem. Teraz jednak, być może po raz pierwszy w życiu, zamknąłem oczy i rozkoszowałem się dźwiękiem ciszy, jaka panowała o tej porze. Pomyślałem sobie wtedy jak to dobrze, że istnieje coś takiego jak noc. Ludzie mogą mieć swoje plany, zamiary, ale każdy, bez wyjątku, bez względu na to, jak bardzo by się buntował, musi ulec powszechnej potrzebie snu. Jakie by to było straszne gdybyśmy musieli zajmować się codziennymi sprawami za dnia, tak jak zwykle, i potem, gdy zapadałby zmierzch, nie kładlibyśmy się do łóżka by spać, ale pracowalibyśmy dalej, zajmowalibyśmy się innymi sprawami, które życie na pewno by nam wymyśliło, po to tylko, by doczekać świtu, by zająć się tymi samymi rzeczami, co dzień wcześniej. Ile jednak znaczy dla nas, ludzi, tych kilka godzin spędzonych w ciszy i spokoju, gdy jesteśmy odcięci od świata i codziennego wiru życia.

Wtedy pomyślałem sobie, że i mnie i całemu światu od czasu do czasu przydałaby się taka kilkudobowa noc, w czasie której każdy by odpoczywał, niejako lizał rany po codziennej rutynie i byłaby jakaś naturalna blokada, przed którą wszystkie sprawy, nawet te pilne, musiałyby ustąpić i poczekać, aż przyjdzie na nie czas.

Świat światem, ale na pewno mi by to pomogło. Byłem jak struna napięta do granic wytrzymałości. Moje życie, a konkretniej moja praca, uzurpowało sobie prawo do wszystkich moich sił. Uświadomiłem sobie, że moje istnienie stało się pasmem śniadań jedzonych w pośpiechu, ze skurczonym żołądkiem, wyścigów by zdążyć na stację, zanim odjedzie pociąg, podróży do miasta, gdy robi się jasno, w ciasnym wagonie, wśród ludzi o szklistym, mętnym wzroku, niezliczone godziny spędzone przed chłodnym, nieprzyjaznym światłem ekranu komputerowego, wśród płytkich rozmów moich współpracowników i coraz to nowych zadań i zleceń wymyślonych przez mojego szefa lub inwestorów. Później, wracałem do tego samego zatłoczonego pociągu, z tymi samymi ludźmi, którzy nie dość że patrzyli na to co ich otaczało oczami niejako zaszłymi mgłą, tak jak rano, ale byli też do tego niebotycznie zmęczeni, wręcz wyczerpani. Jeszcze później, wychodziłem ze stacji, gdy już robiło się ciemno i wracałem do domu, by przyrządzić sobie prosty posiłek, lub odgrzać coś gotowego i spędzić resztę wieczoru przed ekranem, bardzo podobnym do tego z pracy, bo na nic innego nie miałem już siły.

Tak wyglądało moje życie od kilku lat i wydawało się bardzo prawdopodobne, że jeśli nic nie zmienię, czekają mnie kolejne długie lata, nawet dziesięciolecia życia płynącego według utartych, nudnych, nieoryginalnych schematów.

Tak wyglądało życie moje oraz milionów innych ludzi.

Jaki jest tego sens? Do czego to wszystko prowadzi? Czy chcę by reszta mojego życia tak wyglądała? Nie! Zdecydowanie nie!

To właśnie tamtej nocy, gdy stałem przy oknie, uderzyła mnie nagle niespodziewana myśl, która uświadomiła mi co musiałem zrobić. Tak, podjąłem wtedy nieodwołalną decyzję: muszę od tego uciec!

Dopiero teraz, z perspektywy, widzę, że całe moje życie, wszystkie decyzje i wybory jakie podejmowałem od swoich najwcześniejszych lat, oraz styl życia jaki obrałem, musiały mnie doprowadzić do tej bezsennej nocy i do okna, przy którym powziąłem tamto postanowienie.

W związku z tym myślę, że zanim przejdę do opisu konsekwencji tamtej decyzji, czytelnikom przydałoby się nakreślenie tła, czyli opisanie wcześniejszego etapu mojego życia, którego naturalną konsekwencją były moje późniejsze przeżycia, będące głównym tematem tej książki.


Urodziłem się i wychowałem w Londynie. Nie będę zbyt szczegółowo opisywał lat w których odbierałem podstawową edukację, ale można powiedzieć, że jako dziecko niczym szczególnym się nie wyróżniałem — ani inteligencją, ani wyglądem, ani usposobieniem. Podczas przerwy, wolałem siedzieć w jakimś odosobnionym miejscu, z książką w ręku, w ciszy, zamiast grać w piłkę czy rozmawiać z kolegami czy koleżankami. W żadnym wypadku nie oznacza to, że byłem odludkiem. Miałem swoich kumpli z którymi lubiłem nieraz spędzać czas, ale gdy o godzinie 15:15 rozbrzmiewał odgłos dzwonka, cieszyłem się, że mogłem wrócić do domu i mile spędzić z rodzicami resztę dnia. Myślę, że ta cecha mojego usposobienia, która doprowadziła do pewnego wyizolowania mnie w szkole, a później w pracy, przyzwyczaiła mnie do tego, że odstawałem od reszty, i powiem więcej, do znajdowania w tym pewnej przyjemności. Trudno jest mi to wytłumaczyć, ale odkąd pamiętam, od najwcześniejszych lat, czułem się nieswojo, będąc uznawanym jedynie za część grupy. Gdy w szkole jakieś zadanie wymagało pracy w zespole, wyłączałem się i siadałem z boku, ponieważ po prostu nie umiałem pracować w takich warunkach.

Uważam jednak, że ta cecha charakteru miała jeszcze inne konsekwencje. To, że spędzałem ze swoimi rówieśnikami mniej czasu, oznaczało, że w mniejszym stopniu byłem wystawiony na różne trendy, które mogły się rozprzestrzeniać wśród dzieci. Gdy w szkole zapanowała moda na jakąś grę, stałem niejako z boku i obserwowałem jak inni się tym ekscytują, sam z jakiegoś powodu nie podzielając ich zapału. Naturalną koleją rzeczy, w wielu wypadkach, nie nadążałem za modą, ale ta świadomość nie wprawiała mnie w zakłopotanie, ani nie czułem, że coś tracę.

Po tym co napisałem, ktoś mógłby uznać, że dziecko, które właśnie przedstawiłem jest dziwne, wyobcowane, lub nawet potrzebowałoby jakiejś specjalistycznej pomocy, by usunąć te "wady” i pomóc mu wejść między ludzi, bardziej otworzyć się na świat. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że jest ono zarozumiałe, pyszne, albo że patrzy na innych z góry, ale ja, będąc kiedyś tym dzieckiem, mogę potwierdzić, że tak nie było. Nie uważałem siebie za lepszego od innych. Zdawałem sobie sprawę z tego, że inni byli zdolniejsi ode mnie, mieli lepsze oceny, szybciej biegali, albo byli bardziej popularni i nie miałem z tym problemu. W każdym razie, to pragnienie bycia trochę „z boku” wyniosłem ze szkoły w dorosłość i moje relacje ze współpracownikami bardzo przypominały te, które miałem z kolegami w szkole, ale więcej na ten temat powiem później.

Z czasem, naturalną koleją rzeczy, poszedłem do gimnazjum i pierwsze trzy lata przebiegły w podobny sposób. Natomiast na czwartym roku, gdy zaczęto nas przygotowywać do egzaminów końcowych, czułem coraz silniejszą presję, by wyznaczać sobie cele, które zmierzałyby do zorganizowania mojego życia w taki sam sposób jak wszyscy dookoła mnie. Nauczyciele, a także uczniowie, mówili o maturze, o pójściu na uniwersytet i o przyszłej karierze jako o czymś oczywistym, jakby nie było innego sposobu na ułożenie sobie życia. Piszę o tym teraz, z perspektywy wielu lat, ale dla 16-latka, jakim wtedy byłem, wszystko to wydawało się bardzo logiczne i przekonujące i nie widziałem wtedy innych celów lub dążeń które mogłyby mieć jakąś wartość.

Nauka. Praca. Kariera. Czemu nie? Brzmi dobrze.

Dałem się więc unieść z prądem. Pozwoliłem by porwał mnie gwałtowny nurt tej rzeki, która niesie wszystkich ludzi… Gdzie? Właśnie tu jest sedno sprawy — i problemu.

Za cel do którego powinno zmierzać całe moje życie ustawiono mi jakiś daleki, niewidoczny punkt w oddali. Zadaniem jakiemu miało się podporządkować całe moje życie było dotarcie do tego miejsca, o którym nic nie wiedziałem, ale z którym związałem większość swych, jeśli nie wszystkich, nadziei. Od ludzi oczekuje się dziś, że utkwią wzrok w jakimś widmie, czy mirażu i że poświęcą całe życie, by tam dotrzeć.

Dałem się zwieść. Będąc zbyt młodym by wiedzieć czego chcę od życia, zaryzykowałem i uchwyciłem się celu jaki podrzucili mi inni. Utkwiłem wzrok w oazie mieniącej się w oddali i udałem się w jej kierunku. Przez jakiś czas zdawała się oddalać ode mnie, ale w końcu gdy do niej dotarłem, zamiast znaleźć źródło orzeźwiającej wody w środku pustyni, odkryłem tylko spieczony, suchy piasek.

Wiem, że jest to obrazowy język, ale rzeczywistość bywa okrutniejsza od symbolu jaki ją przedstawia.

Zdałem maturę i ukończyłem studia. To, co mi obiecywali nauczyciele, a później doradcy i profesorowie wydawało się na wyciągnięcie ręki. Kariera. Dobrze płatna praca. Stabilizacja. Trzeba było tylko najpierw spłacić długi za kilka lat nauki.

Kilka miesięcy po ukończeniu studiów i po dość długim okresie szukania pracy, zaproponowano mi posadę w dużej korporacji. Jak mi wszyscy gratulowali! Jak się wszyscy cieszyli! To prawda, ja też czułem radość. Czy przez ostatnie kilka lat mojego życia nie starałem się osiągnąć właśnie tego? Dopiero po dłuższym czasie uświadomiłem sobie, że w ich okrzykach „ale szczęście!” kryła się ogromna ironia i wielka tragedia, z której sami nie zdawali sobie sprawy.

Krótko potem zaczęły się codzienne dojazdy do pracy w pociągach pełnych ludzi którzy dali się unieść z prądem tak jak ja. W tamtych chwilach, pociąg był łódką, a tory — rzeką. Zaczął się codzienny marsz zatłoczonymi ulicami centralnego Londynu, moja własna „kwatera” w biurze, która przypominała raczej komórkę w ulu, terminy do których należało wykonać pracę, terminy których nie udało mi się dotrzymać, wymówki szefa, popołudniowe kawy z panini na lunch, coraz częstsze nadgodziny. Zdarzały się chwile gdy byłem chwalony za swoją pracę, były też momenty gdy śmietankę spijał mój przełożony, a mój trud, wysiłek i starania pomijano lub spychano w cień. Bardzo często wracałem do domu późno w nocy i miałem tylko czas na wykąpanie się i pójście do łóżka, ponieważ na nic innego nie miałem już siły. Po sześciu godzinach snu wstawałem, wbrew swej woli, niejako szturchany i bity rózgą przez jakiegoś surowego pana i w pośpiechu, półżywy, szykowałem się do pracy, ponieważ koniecznie musieliśmy skończyć projekt na czas. Przecież klient czekał! W głębi duszy wiedziałem, że dla klienta i swojego szefa znaczyłem tyle, co zeszłoroczny śnieg. Na moje miejsce zawsze ktoś by się znalazł. Na świecie jest wielu ludzi.

Co z tego wszystkiego miałem? Oczywiście pieniądze. Jednak zauważyłem, że stopniowo wymagano ode mnie więcej i więcej, ale moje zarobki nie rosły w tym samym tempie co natłok pracy. Wszystko to jakoś znosiłem, bo… właściwie sam nie wiem czemu.

Wolne wieczory i weekendy nie dawały mi wytchnienia. Większość czasu gdy nie spałem, spędzałem przed tym czy innym ekranem. Codzienna rzeczywistość zlewała się w jedną całość z filmami z internetu, dziesiątkami, jeśli nie setkami odsłuchanych piosenek, czy też z artykułami, które wszystkie rzekomo opisywały co się działo na świecie, ale najczęściej jeden drugiemu przeczył. Oszukiwałem się, że spędzanie czasu w ten sposób to po prostu rozrywka, dawanie sobie czasu na regenerację, ale w rzeczywistości po kilku godzinach spędzonych w ten sposób, czułem się jeszcze bardziej zmęczony, a w dodatku przytłoczony natłokiem informacji i ich ilością.

Czułem, jakbym miał kamienną płytę za czołem. Nie miałem siły myśleć. To nie była rozrywka, czy odpoczynek, ponieważ te zajęcia ograbiały mnie z resztek sił. Cierpiałem na lenistwo umysłowe. Ulegając mu, karmiłem swój umysł tym, co najtańsze, fast-foodem informacyjnym. Dawało to chwilową ulgę, ale końcowy efekt był taki, że byłem w gorszym stanie niż na początku.

Wpadałem w coraz to większe przygnębienie. Czułem, że marnuję czas, że tracę zdolność myślenia i kreatywność. Czułem, jakbym stopniowo tracił inteligencję. Nie miałem siły tego zmienić, ale była też druga przyczyna dla której trudno mi było wyjść z tych kolein.

Spędzałem niezliczone godziny przed ekranem starając się stłumić i zagłuszyć jakąś potrzebę. Jaką? Otóż byłem beznadziejnie samotny. Kilka miesięcy wcześniej, wyprowadziłem się od rodziców, ponieważ przenieśli się za miasto gdy byłem na studiach. Dojazdy zajmowały mi zbyt dużo czasu, a szef wymagał ode mnie abym był bardziej dyspozycyjny. Zamieszkałem więc na Enfield, na peryferiach Londynu.

Każdy człowiek, nawet ten najmniej towarzyski, potrzebuje towarzystwa innych ludzi aby móc prawidłowo funkcjonować. Kiedy mówię tu o towarzystwie, nie mam na myśli po prostu obecności kogoś, choć to jest lepsze niż nic. Jako ludzie, potrzebujemy kogoś z kim możemy porozmawiać, komu możemy się zwierzyć, kto nas zrozumie. Oprócz tego, a uważam, że jest to często pomijany fakt, czujemy się lepiej gdy to my możemy kogoś wysłuchać, pocieszyć albo coś doradzić, tak by ten ktoś lepiej się poczuł. Ja nie miałem kogoś, komu, wracając do domu, mógłbym powiedzieć jak minął mi dzień. Nikt też nie czekał ani na mnie ani na mój pocałunek, objęcie, czy nawet uścisk dłoni.

Człowiek musi kochać i być kochanym. Miłość jest niezbędnym elementem życia, ponieważ bez niej człowiek choruje psychicznie i emocjonalnie, tak jak fizyczne ciało choruje bez wody, pokarmu i snu. Samotność zabija. Toczy człowieka jak rak. Chyba w żadnym akcie zgonu jako przyczynę nie wpisano „samotność”, ale to ona jest podłożem wielu innych chorób prowadzących do śmierci.

Jako ludzie, potrzebujemy nie tylko powierzchownych znajomości i rozmów na codzienne tematy, ale głębi oraz trwałej, prawdziwej miłości, którą może przerwać tylko śmierć. Jedna taka więź jest warta tysiąca płytkich, powierzchownych,,,łatwopalnych” znajomości.

Tymczasem, moje życie było jednym, niekończącym się pasmem samotnych poranków i cichych posiłków. W moim domu nie było żadnej rozmowy, oprócz chwil, gdy mówiłem sam do siebie. W ciągu dnia, choć byłem wśród różnych osób, to tak naprawdę byłem sam, ponieważ nikt się mną nie interesował, chyba że ktoś chciał mnie o coś poprosić. Nie miałem żadnej bratniej duszy. Gdy wracałem do domu, czekały na mnie tylko wymyślone postacie z programu w telewizji. Czułem się tak samotny, miałem tak potężną potrzebę bycia z kimś, kochania kogoś, że różne przedmioty w moim domu, takie jak rośliny, talerze czy nawet moje radio czy biurko, nabierały cech osobistych. Nieraz zdawało mi się, że obserwują mnie, patrzą na mnie z życzliwością jakiej od dawna od nikogo nie zaznałem, że zapamiętują co robię, gdzie idę. Chwilami nawet wydawało mi się, że ślą mi niewidzialny uśmiech. Gdyby przyszło mi sprzedać któryś z tych przedmiotów, zdawało mi się, że pękłoby mi serce.

Moja przyszłość wyglądała szaro. Jakakolwiek zmiana na lepsze wydawała się mało prawdopodobna. Pamiętałem o swoim zamiarze ucieczki, ale ciągle odkładałem ją na później, ponieważ bałem się skoczyć w nieznane. Mając dobre intencje, można pogorszyć sytuację, która i tak już jest zła.

Tymczasem czekały mnie kolejne bezproduktywne, szare, nudne, nic nie wnoszące do mojego życia dni, tygodnie, może lata. Ile jeszcze było przede mną samotnych śniadań, obiadów, kolacji…? Czas dalej będzie płynął, a ja dalej będę siedział przed jakimś ekranem, oglądał coś, co nie ma żadnej wartości, co mnie nie rozwija jako człowieka, ponieważ do niczego innego nie mam siły.

Mając w pamięci to, co powiedziałem o moich latach szkolnych, ktoś mógłby uznać, że sam byłem winny takiemu stanowi rzeczy, ale to nieprawda. Wielokrotnie próbowałem nawiązać bliższy kontakt z różnymi osobami u mnie w pracy, ale zawsze kończyło się to porażką.

Pewnego razu, postanowiłem bliżej poznać jednego z moich współpracowników, o sympatycznym wyrazie twarzy. Podczas przerwy, gdy wszyscy siedzieli w kantynie, spytałem go czy mogę się do niego przysiąść. Akurat patrzył w telefon gdy podszedłem, ale spojrzał na mnie i się zgodził. Pokonując wrodzoną nieśmiałość, z bijącym sercem, zadałem mu jakieś pytanie, nawet już nie pamiętam jakie, ale zanim zdążył mi odpowiedzieć, zadzwonił jego telefon. Spokojnie jadłem sobie kanapkę gdy rozmawiał, czekając aż skończy, ale on nagle wstał od stołu, zabrał swoje rzeczy i nawet nie mówiąc „do widzenia”, odszedł. Nie byłoby to sprawiedliwe gdybym kogoś ocenił na podstawie tylko jednego takiego incydentu, ale jeśli chodzi o niego, to moje późniejsze próby nawiązania kontaktu zawsze przerywał jakiś telefon (na pewno ważniejszy ode mnie, żywego człowieka) czy jakiś SMS lub inne powiadomienie na które po prostu musiał w danej chwili odpowiedzieć, bo od tego przecież,,zależało jego życie”. Zazwyczaj w takich sytuacjach głośny dzwonek przerywał mi w połowie zdania, a on prosił mnie bym chwilę poczekał, ponieważ musiał do kogoś odpisać albo oddzwonić.

Inni poszli z tym jeszcze dalej. Pracowała z nami pewna młoda kobieta, z którą też próbowałem nawiązać normalne, przyjacielskie relacje. Gdy udało mi się zacząć z nią rozmowę na jakikolwiek, nawet błahy temat, co samo w sobie nie było proste, ona, zamiast patrzeć mi w oczy, lub przynajmniej w moim kierunku, bez przerwy patrzyła w telefon, coś sprawdzała, czytała, a nawet chwilami pisała, a mi odpowiadała monosylabami, albo kiwała głową, ewidentnie nie słuchając tego, co mówiłem. I znowu: nie był to wyjątek, tylko reguła. Działo się tak przy każdej naszej rozmowie.

Postanowiłem więc wypróbować inną metodę: zamiast walczyć z telefonami o uwagę ich właścicieli, porozmawiam z tymi ludźmi przez telefon. W związku z tym, podczas przerwy podszedłem do jeszcze innego znajomego z pracy, wymieniłem z nim kilka zdań i z największą naturalnością na jaką mogłem się zdobyć, niby mimochodem, zaproponowałem mu, że wieczorem do niego zadzwonię, żeby tak po prostu, po przyjacielsku, porozmawiać. Chyba poczuł się zakłopotany, ponieważ się zmieszał, ale że nie wypadało mu odmówić, zgodził się. Wróciłem do domu bardzo ucieszony, ponieważ czułem, że w końcu udaje mi się z kimś przełamać lody.

Wieczorem, zadzwoniłem do niego. Odebrał za drugim razem. Pierwsze dwie minuty naszej rozmowy minęły jako tako. Przychodziło mi do głowy dużo pytań, które mu zadawałem, ale gdy odpowiadał na nie jednym słowem, albo w najlepszym wypadku, krótkim zdaniem, poczułem, że to tylko ja staram się pchać naszą konwersację do przodu, a ta druga osoba, niejako zapierała się z całych sił żeby mi to jak najbardziej utrudnić. Coś takiego nie mogło długo trwać. Szybko zabrakło mi pytań czy metod na dalsze kontynuowanie rozmowy. Mój rozmówca od samego początku był chłodny, sztywny i chciał to zakończyć najszybciej jak to tylko było możliwe. Wyczułem to. Uprzejmie się pożegnałem i rozłączyłem ponieważ chciałem uniknąć ciszy, która występuje między dwoma osobami, które nie mają sobie nic do powiedzenia. Nasza konwersacja trwała siedem minut.

Były też inne osoby do których dzwoniłem, ale nie odbierały i do których pisałem, ale nie odpowiadały. Z czasem ta okoliczność zaczęła mnie coraz bardziej drażnić. Po co ludzie kupują tak drogie komórki, skoro nie korzystają z ich podstawowej funkcji — dzwonienia i pisania SMSów? Szybko odpowiedziałem sobie na to pytanie. Dla wielu osób, jeśli nie dla większości, najważniejszą funkcją telefonu jest połączenie z internetem. Internet jest, rzecz jasna, skarbnicą wiedzy i daje on ludziom niesamowite możliwości. Jednak dochodzę do wniosku, że niestety, jak to jest z wieloma wynalazkami, jest on używany w nieodpowiedni sposób, wręcz szkodliwy. Samochód jest bardzo przydatnym narzędziem jeśli chodzi o przemieszczenie się z punktu A do punktu B, ale może też służyć jako broń. Tak samo nóż kuchenny jest niezbędny do przyrządzania wielu posiłków, ale jak wiadomo, można go użyć w inny, niebezpieczny sposób. Podobnie internet, choć jest wykorzystywany do nauki i do wielu innych celów, które są godne pochwały, częściej służy za metodę przesyłania śmiesznych filmików o kotach czy też klipów w stylu „Zrzucenie wielkiej skały z wysokiego mostu do rzeki.” Choć idea portalów społecznościowych polegała na ułatwieniu ludziom kontaktu ze sobą, często służą one teraz do przesyłania pseudo-mądrych haseł lub wiadomości między osobami, które najczęściej słabo się znają, lub do rozpowszechniania zdjęć, które często świadczą o próżności ich twórców i wywołują niskie poczucie wartości i przygnębienie u ich odbiorców.

Ktoś, kto patrzy na tą sprawę nieco powierzchownie, zapewne powiedziałby, że to tylko niewinna rozrywka, ja jednak widzę to nieco inaczej. Dostrzegam, że powszechna dostępność internetu prowadzi do kilku niespodziewanych konsekwencji.

Nasz mózg jest jak plastelina. Dostosowuje się do swojego otoczenia i do sposobu w jaki z niego korzystamy. Jakie więc mogą być skutki korzystania z niego w coraz mniejszej mierze w sprawach jak na przykład nawigowanie po mieście? Kiedyś korzystaliśmy z mapy, albo informacji jakich udzielił nam jakiś nieznajomy. Dawniej, to nasz mózg starał się ustalić gdzie się znajdowaliśmy w nieznanym nam mieście — a teraz? Wpisujemy adres do komórki i idziemy do celu jak po sznurku, a nasz mózg odpoczywa. Być może jest to szybsze i łatwiejsze rozwiązanie, ale umiejętności z jakich nie korzystamy, zanikają. Wychowują się teraz ludzie, którzy bez urządzenia elektronicznego będą zagubieni i nie będą w stanie odnaleźć drogi do miejsca, do którego będą chcieli dotrzeć, w sensie literalnym i przenośnym.

Powszechny dostęp do informacji za sprawą internetu to miecz obosieczny, ponieważ skoro odpowiedź na prawie każde pytanie (oprócz tych najważniejszych) można znaleźć w sieci, to wiele osób nie odczuwa potrzeby zapamiętywania różnych informacji. Skutkiem tego oczywiście są problemy z pamięcią, które w różnych sytuacjach mogą skomplikować życie.

Szybsze połączenia internetowe, szybkość z jaką można znaleźć to, czego szukamy w sieci sprawia, że ludzie są coraz mniej cierpliwi. Gdy otwierają jakąś stronę, są w stanie w ciągu kilku sekund ustalić, czy znajdą na niej informacje, których szukają. Sprawia to, że ośrodki, które są odpowiedzialne za przetwarzanie informacji w naszym mózgu co prawda się rozwijają, ale te odpowiedzialne za empatię i kreatywność zanikają.

Uzależnienie od internetu i od urządzeń które się z nim łączą, sprawia że ludzie mają coraz poważniejsze problemy z koncentracją. Niektórzy nawet mówią, że umiemy się w pełni skupić na jakimś zadaniu tylko przez kilka sekund — tyle ile trwa pamięć złotej rybki.

Szybkie tempo życia, ciągłe wiadomości i czynniki stymulujące, które znajdujemy w sieci przyzwyczaiły nasz mózg do takich warunków i w codziennym, realnym życiu, łakniemy podobnych wrażeń. Nie wiemy czemu, ale wibracja telefonu i odgłos przychodzącego powiadomienia sprawia nam jakąś dziwną przyjemność. Gdy trafia nam się wolna chwila, nie chcemy się wyciszyć i troszkę ponudzić. Nie, nasz mózg nie jest przyzwyczajony do takiego stanu, Łaknie stymulacji, dopaminy i skłania nas do sięgnięcia po telefon, mimo że nie mamy rozsądnego powodu by to w tej chwili uczynić.

Nagle, wysiłek umysłowy, tworzenie czy jakakolwiek kreatywność stają się trudniejsze. Umysł uzależniony od internetu i urządzeń elektronicznych uważa zadanie tworzenia czegoś, produkowania nowych myśli sam z siebie, za coś nienaturalnego, jak pisanie lewą ręką, gdy jest się praworęcznym. Ta druga ręka co prawda istnieje, ale pisanie nią wydaje się nienaturalne i niewygodne. Taki mózg woli przyjmować informacje. Jest nastawiony na konsumpcję, szuka stymulacji z zewnątrz, a nie od wewnątrz.

Niestety, wygląda na to, że urządzenia elektroniczne zmienią nas, zanim my zmienimy je.

Zadałem sobie pytania: czy chcę być poddawany takim zmianom? Czy chcę dobrowolnie korzystać z urządzeń, które pogarszają mi pamięć, odbierają mi cierpliwość, tak iż pod pewnymi względami staję się podobny do małego dziecka, które czuje się rozdrażnione, gdy nie dostanie czegoś czego chce? Czy mam tracić empatię, koncentrację, czy kreatywność? A jeśli tak, to w imię jakich korzyści?

Korzystając w niekontrolowany sposób z internetu i połączonych z nim urządzeń, nieświadomie powierzamy kontrolę nad naszym czasem i umysłami osobom, które te urządzenia projektują i produkują i jeszcze bezczelnie za to biorą od nas pieniądze. Czy powinniśmy im na tyle ufać?

Ja, na wszystkie powyższe pytania odpowiedziałem sobie „nie”! Wiedziałem, że byłem poddawany procesom, które opisałem. Dokonałem samodiagnozy. Jednak wdepnąwszy w bagno, każdy kolejny krok i upływ czasu sprawiają, że coraz trudniej z niego wyjść. Dalej z własnej woli, dawałem się bombardować informacjami z najróżniejszych źródeł. Mój umysł, który był bez przerwy stymulowany, był też wykończony. Wszystkie te treści przygniatały mnie, tak jak gruzy zawalonego budynku przysypują i uniemożliwiają ruch osobie, która znajduje się pod spodem.

Tak jak z wszystkim innym, motywacji by dokonać pozytywnych zmian w swoim życiu poszukiwałem z zewnątrz. Pozostało mi czekać na coś, co mogło nawet nie nadejść.

Czy naprawdę nie było nic, co mogłem zrobić w międzyczasie, aby choć trochę ulepszyć jakość mojego życia? Owszem, było. Wtedy mój wzrok padł na smartfon, który chwilowo nieużywany, leżał na stole. Może go sprzedać? Gdy przyszedł mi do głowy ten pomysł, nagle niespodziewanie wezbrał we mnie gniew. Przecież duża miara mojego nieszczęścia i złego samopoczucia była spowodowana właśnie tym urządzeniem. Było zaprojektowane w sposób, który wręcz wymuszał korzystanie z niego w nieodpowiedni sposób.

— Nie, nie sprzedam go — powiedziałem sobie. — Po co ktoś inny ma sobie tym szkodzić?

Poszedłem jeszcze po swój tablet. Laptop oszczędziłem. Zgrałem z nich moje prywatne dane, resztę skasowałem i jeszcze tego samego wieczora dokonałem za domem egzekucji.

Ktoś mógłby powiedzieć, że zadziałałem pod wpływem emocji, w sposób pochopny, niepotrzebnie dramatyczny, ale szybko zacząłem odczuwać na sobie pozytywne skutki tego, co zrobiłem.

Przez pierwsze kilka dni, czułem się jak narkoman na odwyku, jednak to samo w sobie mnie przekonało, że postąpiłem słusznie. Gdy wychodziłem z domu bez smartfonu, czułem się jakbym wyszedł na zewnątrz nagi. Wielokrotnie czułem jakby telefon drgał mi w kieszeni, mimo że go tam nie było. Były chwile, gdy nagle, pozornie bez żadnej przyczyny czułem się zagubiony i bezradny. Niespodziewanie ogarniała mnie panika.

Po czterech dniach, te objawy zaczęły ustępować i poczułem jakby z oczu spadły mi łuski. Przestałem patrzeć na świat a zacząłem go obserwować. Teraz, zwracałem uwagę na to czy niebo było niebieskie, czy pochmurne, jakie ludzie mieli miny, co w ich wyglądzie odróżniało ich od innych, czy wyglądali na znużonych lub niewyspanych, czy być może na i znużonych i niewyspanych. Uświadomiłem sobie, że mało kto wokół mnie się uśmiechał. Gdy jechało metro i zarzucało je nieraz to w lewo, to w prawo, to wielu ludzi nie starało się przeciwdziałać temu ruchowi, ale pozwalali by ruch pociągu kiwał nimi to w przód, to w tył, to w lewo, to w prawo. Nie stawiali żadnego oporu. Wtedy uświadomiłem sobie, że to trafna metafora tego, co się dzieje z ich życiem. Pozwalają by pociąg życia rzucał ich gdzie tylko zechce, a oni się na to godzą i nic z tym nie robią. Wcale ich to nie obchodzi. Nie robi to im żadnej różnicy.

Kilka dni po tym gdy znowu zacząłem „widzieć”, zaszła we mnie kolejna zmiana. Poczułem jakby stopniowo zaczęło mnie puszczać silne znieczulenie emocjonalne. Wiele uczuć, których mgliste wspomnienie z dzieciństwa tkwiło gdzieś jeszcze w mojej pamięci, niejako budziło się na nowo. Gdy w nocy, już leżąc w łóżku, usłyszałem sowę, zrobiło mi się ciepło w sercu i poczułem nieproporcjonalnie wielką do tych okoliczności radość. Następnego dnia, gdy zobaczyłem bezdomnego mężczyznę którego przez wiele lat mijałem obojętnie, zrobiło mi się go szkoda i czując wielką potrzebę okazania mu życzliwości, kupiłem mu kawę i dwie kanapki. Wiedziałem, że jestem na dobrej drodze gdy on, prawie ze łzami w oczach mi podziękował. Tymczasem, ludzie dalej go mijali, patrząc w dół, na ekrany. Zaczęły się we mnie pojawiać ciepłe uczucia, podczas gdy wcześniej nie czułem nic.

Wszystkie bodźce, które do mnie docierały w ciągu dnia, nawet te najpowszechniejsze, które składają się na mozaikę jaką jest życie, zaczęły we mnie wywoływać coraz silniejszą reakcję emocjonalną. To, co wcześniej wydawało mi się nudne, teraz było fascynujące, to co uznawałem kiedyś za powszechne, teraz było dla mnie unikalne, rzadkie, godne mojej uwagi. W stosunku do ludzi z którymi wcześniej miałem zwykłe relacje, czułem sympatię, jeśli zaś chodzi o tych którzy mnie nie lubili lub nawet to okazywali, czułem do nich nie gniew ani urazę, lecz współczucie.

Uświadomiłem sobie i poczułem całym sercem, że życie jest cudem, który należy szanować, cenić i chronić. Marnowanie czasu, czyli marnowanie życia jest ogromnym błędem, prawie że grzechem.

Poczułem, jakby wcześniej życie było dla mnie obrazem do połowy przykrytym, na który patrzyłem, myśląc że to całość. Teraz, stopniowo kurtyna się podnosiła, a moje oczy otwierały się coraz szerzej.

Skoro docenianie życia, dostrzeganie wielu jego tonów i subtelności, jest możliwe żyjąc tak jak ja żyłem, w pędzie i zanieczyszczeniu i skoro nawet wtedy daje ono tyle radości i satysfakcji, to co by się stało gdybym się przeniósł gdzie indziej, do zieleni i natury, gdzie ucho człowieka jest nastrojone na inne dźwięki, kojące umysł i serce? To w takich miejscach czuje się pełnię smaku życia. To właśnie takie otoczenie sprzyja rozwojowi bogatego wnętrza człowieka. Czułem, że będąc otoczony naturą, wszystkie moje dobre uczucia, odruchy i myśli mogłyby się rozwijać z większą swobodą. Z kolei życie w mieście, a raczej obecny w nim pęd i rozproszenia, tłumiły te rzeczy, niejako je znieczulały i nie dawały mi czasu na poświęcenie im dostatecznej uwagi ani na rozwinięcie ich.

Po tym, jak ograniczyłem czas spędzony przed jakimkolwiek ekranem, zacząłem czytać więcej książek. Szybko poczułem przyjemność wynikającą ze zdobywania wiedzy i poszerzania swoich horyzontów myślowych. Zacząłem dostrzegać, że moja koncentracja się poprawiała i łatwiej mi było pojąć zagadnienie o którym czytałem lub intencję tego, co ktoś do mnie mówił. Szybciej przebiegały różne procesy myślowe w mojej głowie. Moje słownictwo stało się bogatsze. Poczułem lekkość i świeżość umysłu. Mało co pozostało po jego wcześniejszym znużeniu i zmęczeniu. Właśnie to uczucie trzeźwości i ostrości moich myśli sprawiło, że czułem się bardzo dobrze. Oczywiście proces mojej,,rekonwalescencji wewnętrznej i umysłowej” nie odbył się w ciągu kilku tygodni czy miesięcy. Przebiegał stopniowo, etapami. Tak jak słońce stopniowo wyłania się zza horyzontu, aż w końcu oświetla ziemię pełnią blasku, tak też ja czułem, że z upływem czasu moje wnętrze i umysł zaczęły wychodzić ze stanu wegetacji i uwolnione od czynników, które ograniczały ich rozwój, kwitły. Zacząłem się czuć naprawdę dobrze dopiero po trzech latach od chwili, gdy dokonałem w swoim życiu radykalnych zmian.

Dostrzegam, że mimo tego, że żyjemy w dobie internetu, w dalszym ciągu najlepszym sposobem, aby się czegoś nauczyć jest przeczytanie książki. Jej format i układ sprawia, że to, co ona objaśnia jest opisane i wyjaśnione po kolei, od początku do końca, w logiczny sposób podkreślając główne myśli i unikając nieistotnych szczegółów. Z kolei gdy próbowałem zgłębić jakiś temat korzystając z internetu, zauważyłem, że często zawarte tam informacje były płytkie, pozbawione wielu szczegółów, sprzeczne lub po prostu tendencyjne. W internecie trudniej jest oddzielić plewy od ziarna. Chcąc się dowiedzieć jednej rzeczy, zalewają cię informację na temat stu innych, tak iż w końcu zapominasz czego chciałeś się dowiedzieć na początku.

W internecie każdy może być twórcą, ale nie każdy umie napisać książkę.

Zatem dzięki ograniczeniu ilości źródeł z których docierały do mnie informacje, dzięki większej selektywności i higienie umysłu, udało mi się nieco zmniejszyć uczucie przytłoczenia ciążące na mojej głowie.

Kilka dni przed tym gdy opuściłem Londyn, w drodze do pracy, naszła mnie pewna przerażająca refleksja. Akurat jechałem do centrum zatłoczonym pociągiem. Gdy podniosłem oczy i spojrzałem na ludzi, jak się wszyscy tłoczyli w tym wąskim i ciasnym wagonie, pomyślałem sobie że przypominaliśmy wtedy sardynki w małej metalowej puszcze, które są transportowane do wielkiego, nienasyconego konsumenta, do monstrum jakim było miasto. Co prawda nie żywił się naszym ciałem, ale delektował się ludzkimi pragnieniami, myślami, czasem, energia i całym ich życiem wewnętrznym. Czy w ogóle trzeba to udowadniać? Jak wyglądają Ci ludzie gdy wracają do domu wieczorem? Często swój czas i najlepsze siły sprzedali w imię pieniędzy i obietnic, które okazały się iluzją, albo w najlepszym wypadku rozczarowaniem.

Codziennie wracałem do domu w towarzystwie ludzi, którzy byli,,puści w środku”, jak muszla po ślimaku.

Tymczasem to monstrum codziennie jest w dalszym ciągu karmione tym samym, bezcennym pokarmem. Tu nie liczą się poszczególne jednostki, miasto bowiem widzi ich wartość tylko w masie. Widać tu zatem nieistotność poszczególnych istot ludzkich. Użyłem tu zamierzonej gry słów, bo taka jest prawda.

Gdy idziesz ruchliwą ulicą w centrum miasta, pijesz kawę w kafejce lub jesteś na stacji metra, mijają cię setki, jeśli nie tysiące osób, które dla ciebie są „jednorazowe” — nigdy więcej ich nie zobaczysz, nigdy już nie usłyszysz ich głosu, wasz wzrok już nigdy się nie spotka. Na zawsze pozostaniecie bezimienni, aż w końcu na zawsze o sobie zapomnicie. Miasto i współczesne życie wywołuje takie zjawisko. Pokazuje ono, że dla miasta nie liczy się twoja osobowość, myśli, pragnienia czy zamiary. Nie liczy się też twoje imię, miasto bowiem chce, żebyś pozostał anonimowy, „nieistotny”.

Ilu bezimiennych bezdomnych mijasz na ulicy — osoby, które przeżyły straszne sytuacje, którym życie się pokomplikowało, a do których nikt, lub mało kto wyciąga rękę? Ile to osób zginęło w mieście, w wyniku wypadku, lub nawet morderstwa? Mówi się o tym przez kilka dni i potem się o nich zapomina. Ile to okropnych, bezimiennych, nikomu nieznanych tragedii miało miejsce, osobistych katastrof, które zostały zagłuszone hałasem i szumem codziennego ruchu miasta?

Miasto jest skupiskiem ludzi, w którym kwitnie samotność. To straszny paradoks. Czy tam, gdzie jest więcej ludzi, nie powinno być mniej samotności? Po co więc żyć w mieście? Oto pytanie. Z powodu wygody? Uważam, że odpowiedź można znaleźć w dwóch miejscach. Część odkryjemy w pragnieniach ludzi, ich ambicjach, w ich systemie wartości. Ludzie chcą odnieść sukces, lub przynajmniej wyglądać jak osoba która go osiągnęła. Chcą wypaść jak najlepiej przed innymi. Chcą wywrzeć jak najlepsze wrażenie na tych, których lubią, ale jeszcze większe na tych, których nienawidzą. Ich system wartości opiera się na rzeczach materialnych, na tym, co można kupić za pieniądze. Spodziewają się, że im więcej będą posiadać, tym bardziej będą się czuć dowartościowani i spełnieni. Tak się jednak nie dzieje, ponieważ te rzeczy nie mają żadnej głębszej wartości, przynajmniej jeśli chodzi o osiągnięcie szczęścia. Wynikające z tego uczucie niespełnienia sprawia, że takie osoby uważają, że posiadają za mało dóbr i pieniędzy, więc zarabiają, wydają i kupują jeszcze więcej, aż umierają przedwcześnie z powodu choroby, wyczerpania, albo jeszcze czegoś innego, nigdy nie osiągnąwszy tego, o czym tak bardzo marzyli — szczęścia i spełnienia. Jednak gdzie ci ludzi mają największe szanse na zarobienie pieniędzy i kupienie tego, co uważają za wartościowe? W mieście.

Są też inne osoby, które najwyższą wartość upatrują nie w pieniądzach, choć zarabianie ich jest dla nich przyjemnym skutkiem ubocznym, ale w karierze. To karierę stawiają ponad wszystko inne, często nawet ponad rodzinę i dzieci, jeśli je mają. Kariera to dla nich najcenniejsza możliwa waluta. Samorealizacja to ich cel życiowy. Są gotowi złożyć ogromne ofiary na ołtarzu sukcesu zawodowego. Takie osoby też często padają ofiarą samotności, depresji i przemęczenia, ponieważ nie mogą znaleźć tego, czego tak naprawdę szukają: prawdziwego i głębokiego szczęścia, poczucia że osiągają jakiś głębszy cel w swoim życiu, lub że są kompetentni. U wielu z nich w pewnym wieku przychodzi moment, w którym uświadamiają sobie, że choć osiągnęli swoje cele zawodowe, to w sercu dalej odczuwają dziwną pustkę, której nie wiedzą czym zapełnić. W każdym razie, takie osoby myślą:

— Gdzie robić karierę i się realizować jak nie w mieście?

Nad tymi ludźmi są inne osoby, które się bogacą, korzystając z systemu, który jest ułożony na ich korzyść. W ich sferach, na samym czubku drabiny społecznej, prawie nieosiągalnym dla osoby startującej z samego dołu, najwyższą wartością jest pieniądz i to, co on umożliwia — przyjemności. Ci ludzie też na swój sposób poszukują szczęścia, też starają się czymś wypełnić to uczucie pustki w swoim sercu, ale jak to w wypadku tych, którzy są pod nimi, szczęście jakoś zawsze zdoła im umknąć, nawet gdy nieraz wydaje się być na wyciągnięcie ręki.

Takim to tworem jest miasto: drabiną, po której każdy chce się piąć do góry. Im wyżej się pnie, tym więcej zarabia, ale tego, czego naprawdę poszukuje, nie znajduje.

Takim to tworem jest miasto: skupiskiem ludzi gorączkowo szukających tego, czego mglisty zarys widzą wyobraźnią i czują sercem i co w rzeczywistości istnieje, ale mylnie utożsamiają z tym, co nie ma żadnej wartości i jest marnością.

Takim to tworem jest miasto: skupiskiem nieszczęśliwych i samotnych ludzi, łowiących ryby w piasku.

Takim to tworem jest miasto: pełne Ikarów lecących w kierunku słońca mających skrzydła z wosku. Cel ku któremu zmierzają istnieje, ale nie da się go osiągnąć, korzystając z ich metod.

Pytam się więc: wśród tej pogoni za pieniędzmi, bogactwem i karierą, wśród powszechnego materializmu i częstej bezwzględności — gdzie jest miejsce na miłość, życzliwość, bezinteresowność, czy po prostu dobroć? Gdzie miejsce na romantyzm, ciepło, na zacieśnienie więzi międzyludzkich? Gdzie jest miejsce na lepszą stronę natury ludzkiej? Oczywiście nie śmiem twierdzić, że ludzie w mieście takich cech nie przejawiają, byłoby to niesprawiedliwe, ale wydaje mi się, że klimat miasta nie sprzyja rozwojowi tych cnot. Powiem więcej: dla osoby, która chce odnieść sukces, są one kulą u nogi, a niektórzy by nawet powiedzieli, że są one wadą.

Biorąc to wszystko pod uwagę, w Londynie czułem się nieswojo. Miałem wrażenie, że jestem dla niego jakby ciałem obcym. Było tylko kwestią czasu, kiedy mnie ono wypluje i odrzuci.

Czułem jakbym był na coraz szybciej obracającej się karuzeli. Im szybciej się ona okręca, tym trudniej się na niej utrzymać. Podobnie pęd miasta mnie wypychał, tak że wymagało to coraz większego wysiłku, aby w nim pozostać. Trzymałem się jeszcze tej karuzeli ostatkiem sił, ale mało brakowało, żebym ją puścił i poleciał… Nie wiem gdzie.

W okresie bezpośrednio poprzedzającym moją ucieczkę, firma w której pracowałem podpisała umowę z naszym klientem na ogromny projekt. Rzecz jasna, wymagało to od nas dużo pracy i prawie codziennie miałem nadgodziny. Nikt się takiej sytuacji nie dziwił, nikt się też nie sprzeciwiał. Nadgodziny były dla nas czymś naturalnym, faktem życia, takim jak to, że słońce wschodzi każdego poranka. Chwilami myślałem sobie, że gdybym poprosił szefa o wcześniejsze zakończenie pracy, bo powiedzmy, miałbym inne plany, byłoby to dla niego takim samym zaskoczeniem jakbym go spytał czy mogę codziennie rano przychodzić do pracy w piżamie z małpą na smyczy.

To właśnie w tym okresie mojego życia, gdy pracowałem więcej niż kiedykolwiek wcześniej, spotkałem trzy osoby, które miały duży wpływ na moje późniejsze życie.

Pewnej nocy, wracałem do domu z pracy i czekałem na autobus przy pewnym przystanku na Trafalgar Square, w centralnym Londynie. Godzinę wcześniej padało, dlatego wokół siebie słyszałem znajomy mi odgłos opon sunących po mokrym asfalcie. Pod zamkniętymi drzwiami dużej księgarni, jakiś bezdomny rozbił sobie mały namiot. Mijało mnie wiele osób, z których wielu opuszczało teatry, a inni rozbawieni wracali z pubów, prowadząc ożywione rozmowy, przerywane często głośnym śmiechem.

Mój autobus podjechał na przystanek. Otworzyły się drzwi, wydając ten sam dźwięk co zwykle. Przyłożyłem kartę do czytnika, zaświeciło się zielone światełko i wszedłem do środka. Nawet nie spojrzałem kierowcy w twarz.

W środku było ciemno. Mimo że był to autobus piętrowy, wolałem usiąść na dole, gdzie było siedem innych osób. Autobus ruszył, a ja patrzyłem na widoki za oknem, zresztą dobrze mi znane. Same sklepy, sklepy i sklepy. Stały puste, wewnątrz ciemne, ze świecącymi szyldami, odbijającymi się w oknach po drugiej stronie ulicy. O tej porze, w mieście panuje cisza i spokój, ale ma się wrażenie, że łatwo można go zmącić. Miasto nocą jest jak wielki pokój w którym śpią setki ludzi. Jest cicho, spokojnie i ciemno, ale wystarczy zrobić jakiś hałas i…?

Odwróciłem głowę i zacząłem obserwować moich współpasażerów. Byli to młodzi ludzie. Dziewczyna ze słuchawkami, patrząca w telefon, młody mężczyzna, ubrany w garnitur, prawdopodobnie wracający z pracy tak jak ja. Akurat drzemał. Jechała z nami też grupka — dwóch chłopaków i jedna dziewczyna — ubrani jakby byli po pracy. Rozmawiali głośno. Po ich zachowaniu wywnioskowałem, że w drodze do domu odwiedzili pub. Naprzeciw mnie, po drugiej stronie autobusu siedziała starsza kobieta. Ta okoliczność bardzo mnie zaciekawiła, bo nie spodziewałem się zobaczyć starszej osoby w autobusie, w tej okolicy, o tej porze. Gdzie ona jechała? Jaką sprawę mogła załatwiać o tej godzinie?

Była ubrana w ciemnozielony płaszcz przeciwdeszczowy, ale nie miała czapki, co podkreślało jej białe włosy. Mimo że siedziała, była podparta o balkonik.

Widziałem, że uważnie obserwowała wszystkie osoby w autobusie, jedna za drugą, po kolei. Wsłuchiwała się w rozmowę małej grupki, niejako chłonąc każde słowo z rozkoszą. Na jej twarzy zauważyłem lekki uśmiech.

Jej widok mnie zaintrygował, ponieważ był czymś niespodziewanym, czymś nie pasującym do otoczenia. Obserwując ją, poczułem, że nudny ciąg codziennej monotonii został przerwany.

Gdy tak na nią patrzyłem, jej wzrok padł na mnie. Zmieszałem się, poczułem że popełniłem jakiś nietakt, albo że ona za chwilę pokaże mi jakiś nieprzyjazny gest, ale nie. Ona, najzwyczajniej na świecie, uśmiechnęła się.

Wtedy poczułem bardzo silne doznanie, jakbym został ukłuty igłą prosto w serce, albo jakbym zobaczył ducha. Siła z którą to poczułem nie pozwoliła mi ustalić czy to uczucie było przyjemne, czy przykre.

Po raz pierwszy od kilku miesięcy, jeśli nie lat, jakiś człowiek się do mnie uśmiechnął z własnej, nieprzymuszonej woli. Było to podobne do tego, gdy ktoś wraca do jakiegoś miejsca po wielu latach, albo nagle czuje smak lub zapach z dzieciństwa. Kiedyś moi bliscy, gdy jeszcze byłem z nimi, się do mnie uśmiechali i było mi wtedy bardzo dobrze. Teraz, po raz pierwszy od dłuższego czasu, znowu to poczułem i co ciekawe, doznałem tego od zupełni obcej mi osoby.

Nie mogłem zmarnować tej okazji. Postanowiłem lepiej poznać kobietę, z którą nagle nawiązałem nić porozumienia w plątaninie chaosu miasta. Wstałem i usiadłem obok niej. Nie zaskoczyło jej to, ani się nie zmieszała, bynajmniej, wyglądała na jeszcze bardziej ucieszoną.

Uśmiechnąłem się i powiedziałem:

— Witam Panią. Może się to wydawać dziwne, że jakiś nieznajomy nagle siada obok Pani i zaczyna rozmowę, ale chciałem tylko powiedzieć, że Pani uśmiech i serdeczny wyraz twarzy bardzo dużo dla mnie znaczyły. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakaś osoba okazała mi jakiekolwiek ciepło lub życzliwość.

Nagle ścisnęło mnie w gardle i łzy napłynęły mi do oczu. Spojrzała na mnie z empatią i zrozumieniem.

— Rozumiem Pana. Niestety, rozumiem… — powiedziała wolno, zamyśliwszy się na chwilę. — Jednak cieszę się, że swój trafił na swojego. Widzę teraz, że istnieją jeszcze ludzie o wrażliwym sercu, nawet w tym miejscu. To, że mogę z Panem, czy w ogóle z jakimkolwiek człowiekiem porozmawiać, jest dla mnie rzadkim przywilejem. A nie powinno tak być.

— Kto by pomyślał, że można nie mieć do kogo się odezwać w samym środku takiej metropolii jak Londyn?! — stwierdziłem z oburzeniem.

— Niestety, tak jest — powiedziała. — Żyję na tym świecie już długo, proszę Pana, i widzę, że coraz więcej ludzi się teraz rodzi z zimnym, kamiennym głazem w miejscu gdzie powinno być ich serce. Gdy byłam małą dziewczynką, dzieci opiekowały się starzejącymi się rodzicami, mieszkały blisko nich, a nawet w tym samym domu. Wtedy bardziej ceniono rodzinę i w ogóle wartości rodzinne, a szczególnie starsze osoby. Rodziny były bardziej zżyte, a teraz, co?

— Co?

— Wielu rodziców w podeszłym wieku oddaje się do domów opieki. Rozumiem, że w wielu przypadkach jest to dobre rozwiązanie z najróżniejszych powodów. Lepiej żeby ktoś, kto nie ma rodziny mieszkał w takim miejscu. Wtedy przynajmniej nie będzie sam i będzie miał kogoś, kto o niego zadba. Ale co można powiedzieć o osobach, które oddają swoich sędziwych rodziców do domu opieki, bo ich na to stać i wolą takie rozwiązanie, bo jest łatwiejsze i wymaga od nich mniejszych poświęceń jeśli chodzi o karierę? Jakby się Pan czuł, gdyby nagle znalazł się z dala od rodziny, w nieznanym miejscu, pod opieką lekarzy i pielęgniarek, którzy co prawda o Pana zadbają, ale z którymi nigdy nie będzie się mieć takiej więzi jak z synem, córką, wnukiem czy bliskim, zaufanym przyjacielem? Co prawda opiekują się moim zdrowiem, upewniają się czy nie mam zbyt wysokiego cholesterolu czy ciśnienia krwi, ale nikt w moim otoczeniu nie jest zainteresowany podaniem mi leku na samotność — swojego towarzystwa. I to wszystko, całą tę sytuację, umożliwia dobrobyt, który jak widać, ma dobre i złe strony.

— Rozmawiała Pani z lekarzem o tym jak Pani się czuje psychicznie?

— Oczywiście. I wie Pan co on mi zaproponował? Tabletki na depresję. Taki jest współczesny świat! Boli cię dusza? Weź tabletkę!

— A rodzina?

— Syn mieszka z rodziną w Surrey. Ma agencję nieruchomości. Moja córka jest szefową dużego przedsiębiorstwa w Glasgow. Moi wnukowie są na studiach w różnych częściach kraju. Syn odwiedza mnie średnio raz na miesiąc, a córka jeszcze rzadziej.

— A sąsiedzi?

— Proszę Pana, wielu z tych ludzi jest poważnie chorych. Inni prawie w ogóle nie wychodzą ze swoich pokojów, a z wieloma innymi trudno jest się porozumieć. Wie Pan, starsi ludzie już mają swoje przyzwyczajenia i przywary. Mają też poglądy, które są w nich mocno zakorzenione, co zresztą nie jest niczym dziwnym. Sama to u siebie dostrzegam. Jednak nie traktuję ewentualnych różnic jako bariery między mną a rozmówcą, ale raczej jako szansę na poznanie nowych poglądów, na rozszerzenie swoich horyzontów. Można się z drugą osobą nie zgadzać, ale nie musi to przekreślać przyjaźni, albo przynajmniej sympatycznej znajomości. Niestety, wielu moich sąsiadów jest innego zdania.

— Ma Pani bardzo otwarty umysł.

Chwilę pomilczeliśmy. Trudno mi było cokolwiek jej odpowiedzieć. Choć moja sytuacja wydawała się całkowicie odmienna od jej, to zachodziło też wiele uderzających podobieństw. Rozumiałem ją doskonale. Przeżywała dokładnie to samo, co ja, ale w trochę innych okolicznościach. Aktorzy się zmienili, ale scenariusz pozostał taki sam.

— A gdzie Pani jedzie o tej porze?

— Na Enfield.

— Na Enfield? Przecież o wiele szybciej moża tam dojechać pociągiem. Ma Pani tam coś do załatwienia?

— Nie. Tam od razu wsiądę do autobusu jadącego z powrotem na Trafalgar Square.

Przez chwilę starałem się pojąć dlaczego miałaby jeździć autobusem w kółko, ale żaden powód nie przychodził mi do głowy. Po chwili spytałem:

— Przepraszam bardzo, ale dlaczego Pani jeździ kursem nocnym w tą i z powrotem?

— To jest jedna z najdłuższych linii autobusowych w całym Londynie. Jadąc autobusem, lubię obserwować ludzi, którzy akurat do niego wsiądą. Zastanawiam się jaki mają charakter, myśli i pragnienia. Słucham ich rozmów. Nie wyobraża Pan sobie jakie to jest ekscytujące zajęcie. Niejedna dobra książka nie ma tak ciekawej fabuły jak to, co się nieraz dzieje naprawdę. Poza tym, przebywanie wśród ludzi sprawia mi przyjemność i… ulgę. Nie doskwiera mi wtedy tak bardzo uczucie samotności. A jeżdżąc tą linią, przynajmniej nie muszę się przesiadać co 45 minut.

Ścisnęło mnie w żołądku. Czy naprawdę żyjemy w czasach, które zmuszają niektórych ludzi do wykorzystywania takich metod, by zwalczać samotność? Było to okropne. Zanim jednak zdążyłem się pogrążyć w tych myślach, ona spojrzała na mnie, znowu się uśmiechając, jakby właśnie nie powiedziała mi czegoś tragicznego, smutnego i przytłaczającego, ale jakby przed chwilą uczyniła krótką, nieistotną uwagę na temat pogody. Spytała:

— A jaka jest Pana historia?

Natychmiast wszystkie moje myśli, uczucia, refleksje i wnioski rzuciły mi się na język, co oczywiście sprawiło, że ledwo mogłem wykrztusić słowo. Zauważyła to i zadała bardziej konkretne pytanie:

— Co sprawiło, że życzliwy uśmiech drugiej osoby stał się dla Pana rzadkością?

Powiedziałem jej więc o kierunku jaki został mi wyznaczony w szkole, o wynikającym z niego stylu życia, o tym jak odrzuciłem wiele urządzeń elektronicznych aby bardziej obcować z realnym światem i o moich nieudanych próbach nawiązania bliższych relacji z moimi kolegami i koleżankami z pracy.

Kiwała z politowaniem głową gdy mówiłem jej o decyzjach, które mnie doprowadziły do obecnej sytuacji, zgadzała się z moimi późniejszymi wnioskami, sympatyzowała z moimi odczuciami.

— Bardzo Panu współczuję — powiedziała na koniec. — Nie życzę nikomu by przechodził przez to, co my. Samotność to okropna rzecz, ale i tak Pan jest w lepszej sytuacji niż ja.

— Ja? W lepszej sytuacji? W jaki sposób?

— Jest Pan młody, zawsze może Pan uciec. A taka stara kobieta jak ja? Co ja mogę? Gdzie mogę uciec? Co mogę zrobić?

— Niech Pani tak nie mówi.

— Dlaczego mam tak nie mówić, skoro tak jest? Jestem realistką, ale Panu radzę — niech Pan stąd jak najszybciej ucieka. Szkoda życia. Szkoda młodości.

— Szczerze mówiąc, w ostatnim czasie rozważałem przeprowadzkę, ale boję się stąd ruszyć. Tu jest jak jest, ale boję się nieznanego.

— Proszę Pana, ja nie mówiłam o przeprowadzce, ale o ucieczce. Zmiana miejsca zamieszkania to tylko połowa sukcesu. Trzeba się odciąć od stylu życia, jaki jest tu popularny, od tych wartości i sposobu myślenia. Żeby się tego wyzbyć, nie wystarczy się przeprowadzić. Słowo „przeprowadzka” wiąże się z zabraniem ze sobą pewnych rzeczy na nowe miejsce, ale to nie o to chodzi. Trzeba uciec.

Trudno mi było się z tym nie zgodzić. Miała rację.

— A jeśli chodzi o motywację do ucieczki, że trudno się Panu stąd ruszyć — jest to zrozumiałe, ale może być tak, że prędzej niż się Pan spodziewa, samo miasto Pana stąd wyrzuci, i to tak, że bardzo daleko Pan zawędruje.

— Też tak uważam — przyznałem, nie wiedząc jak szybko jej słowa się spełnią.

Autobus zatrzymał się na przystanku i wsiadło do środka kilku pasażerów. Byliśmy na West End, w dzielnicy gdzie jest dużo teatrów.

— O! Niech Pan zobaczy! Tam! Tam! — mówiła, z nagłym podekscytowaniem i ożywieniem, kierując moją uwagę na dziewczynę ze słuchawkami w uszach, która właśnie wsiadła do autobusu. — Widuję ją tu co noc od pół roku. Zawsze wraca tym samym autobusem, o tej samej porze. Myślę, że ona od niedawna pracuje w którymś z teatrów w tej okolicy. Może robi aktorom makijaż. Nie wiem. W każdym razie myślę, że ona nie pracuje ani w kawiarni, ani w restauracji, ani w sklepie, ale właśnie w teatrze. I to od niedawna. Wygląda na około 25 lat. Pewnie niedawno ukończyła studia.

— Wielu ludzi Pani tak rozpoznaje w autobusie?

— Oczywiście. Właśnie dlatego jeżdzę tą samą linią o tej samej porze.

— A dlaczego właśnie w nocy?

— Ponieważ w dzień nie wypuszczą mnie z domu opieki, a w nocy nikt nie zauważy gdy się wymknę. A tamten chłopak, widzi go Pan? — mówiła, pukając mnie w ramię — ten który śpi. On pracuje w galerii na Trafalgar Square. Widziałam go tam raz, gdy urządzili nam wycieczkę. Jest przewodnikiem, ale najwidoczniej pracuje na drugą zmianę w czwartki i piątki, bo w inne dni nie wraca do domu na Harringay tym autobusem.

— Skąd Pani wie, że on mieszka na Harringay?

— A z jakiego innego powodu miałby wysiadać tam o pierwszej nad ranem?

Rzeczywiście, gdy dojechaliśmy na Harringay, chłopak się obudził i wysiadł na przystanku. Gdy wcześniej stał przy wyjściu niecały metr od nas, czekając aż autobus się zatrzyma, zauważyłem, że nosił plakietkę, na której było napisane jego imię i nazwa galerii dla której pracował.

— Widzi Pan tamtą grupkę? — pytała kierując mój wzrok na dwóch chłopaków i dziewczynę, którzy głośno rozmawiali. — Wiem o nich trochę więcej, bo oni zawsze tak głośno dyskutują. Pracują w kafejce, która jest nad księgarnią, przy Trafalgar Square. Wie Pan, tą księgarnią przed którą bezdomny człowiek co noc rozbija swój namiot. Tak. Obaj chłopcy się w niej podkochują. To rywale, ale ona ich obu wodzi za nos. Ma innego chłopaka.

— Skąd Pani to wie?

— Pewnego dnia, gdy pielęgniarki wyprowadziły nas na spacer, zobaczyłam ją z innym mężczyzną w parku, jak trzymali się za ręce. Po jej zachowaniu widziałam, że tamtą znajomość traktuje poważnie, a ci… widać że się nimi bawi. Może chce się dowartościować. Nie wiem… Tego akurat nie chcę wiedzieć.

Zwykle z centralnego Londynu do domu jechałem pociągiem. Tym razem jednak, całą trasę przejechałem autobusem, ponieważ nie chciałem się rozstać z moją towarzyszką podróży. Rozmowa z nią była dla mnie jak krople wody padające na wysuszoną glebę. W trakcie drogi pokazała mi jeszcze kilka innych osób i podzieliła się wnioskami do jakich doszła obserwując ich. W końcu jednak dojechaliśmy na Enfield i wysiedliśmy na przystanku. Po kilku minutach, kierowca znowu włączył silnik i otworzył drzwi. Serdecznie się z nią pożegnałem. Weszła do autobusu i nagle stanęła. Odwróciła się twarzą do mnie, uśmiechnęła się i powiedziała:

— Niech Pan o mnie nie zapomni.

Drzwi się zamknęły, pomachała do mnie i autobus odjechał.

Znowu zostałem sam.

Później, bardzo często gdy leżałem w łóżku i zamykałem oczy, widziałem ją, jak obserwuje ludzi i lekko się uśmiecha. Zastanawiałem się gdzie ona teraz jest, kogo widzi, jakie wyciąga wnioski? Myślałem również ile jest osób takich jak ona, w podobnej sytuacji i jak dla miasta i jego mieszkańców pozostają niejako niewidzialni, nieistotni… Mieszają się z tłumem, chodzą pośród niego, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.

Kilka dni później, wracałem z pracy do domu pociągiem. Akurat tak się złożyło, że w pociągu było mało pasażerów. Gdy zatrzymaliśmy się na stacji i drzwi do wagonu były otwarte, do środka nagle wbiegł bardzo wysoki młody chłopak. Zaczął krzyczeć i tłuc pięściami z całej siły w ściany. Rzucał się i szarpał, jakby atakowało go jakieś dzikie zwierzę.Wszyscy patrzyli na niego z paniką w oczach, bo nikt nie wiedział czy on jest niebezpieczny i gotowy zaatakować innych. Po kilku sekundach, do środka wbiegły za nim dwie kobiety, najwyraźniej jego opiekunki. Jedna z nich zdołała go unieruchomić a druga mu od razu podała jakieś lekarstwo. Szarpał się jeszcze, próbował się im wyrwać, krzyknął kilka razy, ale szybko się uspokoił. Pociąg ruszył i opiekunki zaprowadziły go spokojnie za rękę na miejsce. Usiedli naprzeciw mnie. Chłopak siedział przy oknie i patrzył przez nie ze spokojnie złożonymi rękoma. W ogóle nie przypominał człowieka jakim był zaledwie kilka chwil wcześniej.

Uspokoiło się w pociągu. Każdy znowu zajmował się swoimi sprawami, patrząc w telefon.

Jedna opiekunka usiadła przy swoim nim a druga zajęła miejsce jeden rząd przed nimi i odwróciwszy się, rozmawiała ze swoją koleżanką. Po kilku minutach jednak, obie siedziały wpatrzone w swoje komórki. W całym wagonie tylko ja i ten chłopak patrzyliśmy przez okno.

Obejrzałem się na niego. Czoło miał oparte o szybę i jego oddech stworzył na niej mgiełkę. Widziałem odbicie jego twarzy. Nie miał zamkniętych oczu, ale dalej patrzył i patrzył…

Musiał zobaczyć mnie w odbiciu na szybie, ponieważ nagle odwrócił głowę i spojrzał mi prosto w oczy. Pamiętając scenę sprzed kilku minut, wystraszyłem się, że zirytowałem go i on znowu zrobi coś nieprzewidywalnego. On natomiast popatrzył na mnie wzrokiem człowieka rozumnego i inteligentnego, który miał mocny kontakt z rzeczywistością i szczerze, z wielkim ciepłem się do mnie uśmiechnął.

W ogóle się tego nie spodziewałem. Odpowiedziałem mu tym samym i w tej chwili poczułem, że mam z nim o wiele więcej wspólnego niż z wszystkimi innymi osobami w tym pociągu.

W ostatnim czasie znienawidziłem chłód emocjonalny który coraz częściej zauważałem u ludzi. Miałem dosyć tej obojętności, którą przejawiali w stosunku do rzeczy, które powinny ich wzruszyć lub wywołać przynajmniej jakąś reakcję emocjonalną. Gdy odrzuciłem technologię i zacząłem w większej mierze obcować z realnym światem, zacząłem wyrzucać sobie, gdy zabiłem pająka zamiast go wypuścić za okno, chciało mi się płakać, gdy zobaczyłem jakieś zwierzę zabite przy drodze, a gdy zauważyłem kogoś przygnębionego lub płaczącego, chciałem go pocieszyć lub wyświadczyć mu jakieś dobro. Gdy zobaczyłem kogoś niepełnosprawnego, jak na przykład tego chłopaka, chciałem tej osobie ulżyć lub przynajmniej jej jakoś pomóc. Takie zdarzenia wywoływały we mnie silne emocje i dlatego ta sytuacja sprawiła, że w moim sercu wezbrała ogromna fala ciepła, współczucia i życzliwości w stosunku do niego.

Musiał to być bardzo nieszczęśliwy człowiek. Patrząc mu w oczy, uświadomiłem sobie, że posiadał on zdrowy umysł, który był uwięziony w chorym ciele. Jakie to okropne — mieć pełną świadomość swojej choroby, nie mogąc nic z tym zrobić. Gdy tak sobie o tym pomyślałem, doszedłem do wniosku, że niektóre choroby umysłowe bywają bardziej miłosierne dla tych, których dotykają, gdyż takie osoby przynajmniej nie zdają sobie sprawy ze swojego stanu.

Patrzyłem na kolejnego człowieka, który najprawdopodobniej nie był rozumiany przez świat. Najpewniej lekarze leczyli chorobę, która wywoływała u niego objawy fizyczne, widoczne dla wszystkich, ale czy ktoś zajmował się jego zdrowiem emocjonalnym? Nie znałem odpowiedzi na to pytanie, ale im bardziej rozumiałem i poznawałem świat, tym mniej prawdopodobne mi się to wydawało. Dużo zależało od tego czy miał rodzinę, bliskich i przyjaciół z którymi często mógł się widywać. Jeśli nie, to co najwyżej mógł liczyć na leczenie jakiegoś specjalisty, ale miłość, ciepło, czy szczere zainteresowanie drugiej osoby sięgające głębiej byłoby dla niego niedostępne.

Możliwe, że był on kolejną ofiarą ludzkiej skłonności do skupiania się przede wszystkim na tym, co widzą oczy, a zapominania o tym co jest niewidzialne, ale na pewno istnieje.

Kto widział myśli, siłę życiową, czy pasje, które popychają ludzi do czynu? Kto zobaczył miłość? Widzimy tylko przejawy tych uczuć. Czy ktoś śmiałby zaprzeczyć, że istnieją? Czy jest osoba, która powiedziałaby że ich nie potrzebujemy do szczęścia? Czemu więc tak często o nich zapominamy?

Właśnie, wszechobecny duch materializmu sprawia, że ludzie koncentrują się przede wszystkim na tym, co można zobaczyć, dotknąć lub poczuć. Często gardzą pozornie abstrakcyjnymi pojęciami. Tak są skupieni na sprawach fizycznych, że zapominają pielęgnować uczucia, które odróżniają nas od zwierząt, takie jak miłość, życzliwość czy współczucie. Zaniedbanie człowieka jakim jesteśmy wewnątrz, prowadzi do znieczulenia emocjonalnego, obojętności na cierpienia czy problemy innych, a w gorszych przypadkach do rozwoju wad takich jak samolubstwo, pycha, chciwość, nieuczciwość czy nawet wrogość w stosunku do drugich ludzi.

Tak, być człowiekiem znaczy czuć. Kochaj, rozpaczaj, cierp, żałuj, ciesz się, współczuj, ale czuj! Czuj! Jeśli jeszcze czujesz, jeśli przez twe serce przepływa nie tylko krew, ale i szlachetne, bezinteresowne, prawdziwe ludzkie uczucia, znaczy to, że wygrałeś, że świat cię nie zwyciężył.

To właśnie wtedy, gdy spojrzałem temu biednemu chłopakowi w oczy, zobaczyłem w nich całą gamę ludzkich uczuć. Biły z nich iskry bólu i cierpienia, ale i też potężnej determinacji, by się nie poddać, by ze szponów nieszczęścia wyrwać przynajmniej szczątki godności i honoru. Wszystko to widziałem w jego oczach, a ja z kolei wiedziałem, że rozumiał i rozszyfrował moje wnętrze. Obaj wiedzieliśmy, że zrozumieliśmy się nawzajem.

Tak to w pociągu, jadącym z Moorgate do Stevenage, poprzez jedno spojrzenie, jeden uśmiech, powstała potężna nić porozumienia. Poczułem, jakbym go znał od wielu lat, jakbyśmy wspólnie przeżyli wiele ciężkich momentów. Przez chwilę, czułem jakby to był mój rodzony brat.

Gdy pociąg dojechał do Gordon Hill, wstałem by wysiąść. Spojrzałem jeszcze na niego, a on na mnie i wyczytałem w jego oczach prośbę:

— Nie zapomnij o mnie.

Oj, nie zapomnę… Nie zapomnę…

Akurat tak się złożyło, że w tamtym okresie miałem kilka wolnych dni. Początkowo, nadrabiałem zaległości w moim śnie, ale później zacząłem poświęcać większość czasu na czytanie książek. Zauważyłem, że mało co mnie tak relaksowało i wyciszało jak czytanie w ciszy i w spokoju, najczęściej popijając przy okazji mój ulubiony napój — herbatę z mlekiem. Sam dźwięk przewracanych kartek sprawiał mi niewymowną przyjemność.

Stworzyłem sobie kącik do czytania, z fotelem, stolikiem i lampą. Ustawiłem sobie te wszystkie rzeczy przy oknie, aby móc jak najbardziej korzystać ze światła dziennego, ale też mieć widok na trawnik i drzewa.

Z czasem zauważyłem, że każdego dnia, pewien mężczyzna schodził chodnikiem z górki w kierunku mojego domu, skręcał w lewo, przechodził pod moim oknem i szedł dalej w kierunku szpitala, i to kilka razy dziennie. Nie wyglądał na listonosza, budowlańca czy lekarza lub pielęgniarza którzy tak często pokonywali tę drogę w ramach swojej pracy. Nie, wyglądało na to, że on w ten sposób spędzał swój wolny czas. Był rozczochrany, miał na sobie luźną bluzę, spodnie od dresu, buty sportowe i chodził powolnym, spokojnym krokiem. Było widać, że nigdzie się nie śpieszył.

Początkowo nie zwracałem na niego zbytniej uwagi, ale z czasem zaczęło mnie ciekawić gdzie on mieszka, czym się zajmuje i czemu chodzi tak w kółko. Pewnego dnia, postanowiłem się tego dowiedzieć.

Wyszedłem z domu w czasie gdy go zwykle widywałem i chodziłem sobie ścieżką, którą mi się wydawało, że najprawdopodobniej obrał. Oczywiście, po kilku minutach, zobaczyłem, że on idzie w moim kierunku. Nie wiedziałem jak zacząć rozmowę. Czułbym się nieswojo, gdybym miał po prostu do niego podejść i zadać mu to pytanie wprost, ale on mi to ułatwił. Gdy byliśmy już tylko metr od siebie, on nagle spytał:

— Przepraszam. Mógłby mi Pan proszę powiedzieć która jest godzina?

Spojrzałem na zegarek.

— Za minutę dwunasta.

— Dziękuję.

Zaczął iść dalej, ale zrównałem się z nim i przez pewien czas szliśmy razem w milczeniu. Miałem teraz okazję przyjrzeć mu się bliżej. Miał około 30 lat i zauważyłem, że zaczął sobie zapuszczać zarost. Idąc, miał lekko otwarte usta, jakby nie mógł oddychać przez nos. Gdy wymieniał ze mną te kilka zdań, nie patrzył mi prosto w oczy, ale na moją brodę. Miał szkliste oczy, jak ktoś kto ma gorączkę.

Nie mogłem z nim iść i nie powiedzieć ani słowa, więc postanowiłem szybko przejść do rzeczy:

— Niech mi Pan wybaczy, że być może wtrącam się w nieswoje sprawy, ale mieszkam w tym bloku — powiedziałem, wskazując na moje okna — i zauważyłem, że Pan przechodzi tu kilka razy dziennie. Zastanawiałem się dlaczego Pan obrał akurat to miejsce na tak częste spacery.

Uśmiechnął się lekko, ale nie odrywając wzroku od ziemi, rzekł:

— Mieszkam tu nieopodal — powiedział wskazując palcem w kierunku szpitala. — Lekarz mi powiedział, że codzienny spacer i przewietrzenie zrobi mi dobrze. Nie znam dobrze okolicy, a łatwo jest mi się zgubić, więc chodzę na spacery nie oddalając się zbytnio od szpitala.

— Rozumiem.

Pomyślał chwilę, po czym dodał:

— Jest Pan bardzo spostrzegawczy. Musi Pan dużo czasu spędzać patrząc przez okno.

Powiedział to z największą szczerością, bez żadnej uszczypliwości.

— No… Widzi Pan… Ma fotel akurat przy oknie i często czytam książki w tym miejscu… Więc zauważam różne rzeczy…

— Ja też często patrzę przez okno, nieraz całymi godzinami, szczególnie w nocy, gdy nie mogę spać. W dzień obserwuję ptaki, gdy sobie latają, i niebo, gdy jest szare i pochmurne, gdy jest błękitne, jak i wtedy gdy nie ma na nim żadnych chmur. Ale gwiazd nigdy nie widzę. Jest za dużo lamp.

— Istotnie.

— Niestety, nie ma dużo natury za moim oknem, a to bardzo niedobrze, bo to spowalnia mój powrót do zdrowia. Przynajmniej mogłem sobie obserwować jak z drzewa naprzeciw mojego okna spadały liście jesienią, a wiosną wiatr je poruszał, tak iż szumiały, prawie jak morze. Przynajmniej to…

— Ja też ostatnio zacząłem bardziej zauważać i doceniać naturę.

— To dobrze… dla Pana. Gdy ludzie otaczają się metalem i betonem z każdej strony… nie jest to dla nich dobre.

— Ma Pan rację.

— Chciałbym mieszkać w miejscu gdzie jest więcej natury i ciszy, ale niestety na razie nie mogę spełnić tego marzenia. Często przenoszą mnie ze szpitala do szpitala… dopóki nie wyzdrowieję. Zanim tu trafiłem, mieszkałem w mieście. Mówiąc dużym skrótem, dlatego się rozchorowałem. Gdy mnie wypuszczą… nigdy więcej — powiedział, podkreślając swą myśl zdecydowanym ruchem ręki. — Okazuje się, że jestem zbyt delikatny na życie w mieście. Ta delikatność… to jest mój problem… albo nie… źle powiedziałem… delikatność nie jest problemem… problemem jest agresywny i bezwzględny świat, który otacza delikatnych ludzi. Mój lekarz chyba tego nie rozumie. Myśli, że źródło mojej choroby tkwi w środku, tu — powiedział wskazując na swoją głowę — ale tak nie jest. Problem tkwi na zewnątrz. To, co mnie otacza — to powoduje, że choruję. Ja po prostu nie chcę zaakceptować, że takie straszne prawa i zasady rządzą tym światem, że trzeba obrać styl życia jak większość, że trzeba przyjąć ich wartości. Myślałem, że życie musi tak wyglądać, że zawsze trzeba być dyspozycyjnym, że trzeba nadążyć za marnymi i wymyślonymi przez ludzi trendami, że zawsze trzeba być na bieżąco bo inaczej zostaniesz w tyle, że pieniądz i kariera są najważniejsze. Żyłem tak przez jakiś czas, wierzyłem że to prawda. Przez jakiś czas byłem przekonany, że rzeczy są ważniejsze od ludzi, że ludzki świat jest ciekawszy od naturalnego, że cywilizacja oznacza postęp w sensie absolutnym, w każdej dziedzinie życia. Potem, zrozumiałem, że to jest kłamstwo. Zrozumiałem, że te założenia są prawdą jeśli chce się odnieść sukces w tym świecie, ale uświadomiłem sobie, że jest też inne życie, prostsze, prawdziwsze. Zacząłem się więc wycofywać, no i widzi Pan… Nie chcę wyrzec się swej wrażliwości, więc uznali mnie za chorego i lekarz teraz chce, żebym przestał odczuwać emocje, które odczuwa zdrowy człowiek, dlatego on chce mi dawać tabletki, a że nie chcę ich przyjmować, to uważają, że dalej jestem chory i odmawiam leczenia. Ale ja chcę się leczyć. Organizm mi podpowiada co by mi pomogło — natura i cisza, a nie tabletki.

Ten pozornie chory człowiek zrozumiał obłęd tego świata, świadomie go odrzucił i przez ten szalony świat został uznany za szaleńca.

Dalej spacerowaliśmy i rozmawialiśmy, aż nagle znaleźliśmy się przy szpitalu. Zaczął się ze mną żegnać, ale jeszcze na koniec spytałem go:

— Czemu Pan nie ucieknie?

— Bo mnie złapią. A tak, z czasem może im się jakoś wymknę.

Uścisnąłem mu dłoń, popatrzył mi przez chwilkę na brodę z uśmiechem, po czym wszedł do szpitala i drzwi się za nim zamknęły.

Już go nigdy nie zobaczyłem. Najwyraźniej przenieśli go w inne miejsce.

Wracając do domu, uświadomiłem sobie, że jeśli mówił to samo lekarzom, co mnie, to nic dziwnego, że nie chcieli go wypuścić. Dla człowieka, który jest zanurzony po czubek głowy w stylu życia i wartościach które odrzuciłem, jego mowa wydaje się niezrównoważona, jakby była wynikiem refleksji chorego umysłu, który od dawna nie ma kontaktu z rzeczywistością. W sumie to nic dziwnego, że ludzie którzy przez całe życie wierzyli, że coś jest czarne, nie rozumieją osoby, która z największym przekonaniem nagle im mówi że to jest białe.

To był kolejny biedny człowiek, więzień cywilizacji, tak jak ja, niezrozumiany przez świat który funkcjonuje tak, jakby zakładał, że to oczywiste że wszyscy ludzie obiorą promowane przez niego wartości i styl życia, tak jakby nie było innych. Tym, którzy śmią się z nim nie zgadzać, utrudnia życie, niejako naznacza ich i uznaje takie osoby za dziwne, lub wręcz szalone.

Jest to świat, który chlubi się swoją tolerancją, ale w rzeczywistości nie znosi tego, gdy ktoś odstaje od szeregu.

Przerażające było to, że ten sam świat, który tego człowieka ugodził, podejmował się jego leczenia, oczywiście na swoich zasadach, mierząc jego stan zdrowia według swoich wartości.

Jest to świat, który oznaki zdrowia traktuje jak objawy strasznej choroby, a jako swoje leki, podaje truciznę.

Taki to świat…

Po wielu tygodniach ciężkiej pracy, nieprzespanych nocach i niezliczonych nadgodzinach, zakończyliśmy nasz projekt, a klient był bardzo zadowolony. Na spotkaniu które zwołał, nasz przełożony podziękował nam za ciężką pracę, wyrzeczenia i trud. W biurze zapanował dobry nastrój. Szef pozwolił nam mieć nieco luźniejsze popołudnie, więc wiele osób z naszego zespołu rozmawiało ze sobą, siedząc na biurkach i stołach, popijając kawę i co chwilę się śmiejąc.

Nagle ktoś zwrócił uwagę na mój telefon:

— Ty! Zobaczcie jaką on ma komórkę! Ale super!

Wszyscy stanęli wokół mnie, bardzo zaciekawieni moim telefonem.

— Mogę ją potrzymać? Pokaż!

— Ale fajna! Miałem podobną jako dziecko. Rodzice mi ją kupili.

— Ja też! To była moja pierwsza komórka.

— Ale to było dawno temu…

— Pamiętam jak jeszcze jako nastolatek umiałem napisać smsa na tych przyciskach w kilka sekund. Prawie tak szybko jak teraz na ekranie dotykowym…

— A jak się one nazywają? — ktoś spytał.

— Klawiatura…

— Alfanumeryczna — dodał chłopak, który trochę się znał na rzeczy.

— O! Tak!

— Przypominają się dawne czasy…

— Jak to możliwe, że wtedy mogliśmy żyć bez internetu i smartfonów. Co najwyżej ktoś miał wielki komputer na biurku…

— Straszne, jak się o tym pomyśli — powiedziała pewna dziewczyna. Aż dreszcz jej przeszedł po ciele.

— Wyobraź sobie. Wychodzisz z domu, nie możesz po drodze słuchać muzyki, nie ma mediów społecznościowych, nie możesz poza domem wysłać nawet smsa czy e-maila. Nie możesz zrobić sobie selfie, czy w ogóle jakiegokolwiek zdjęcia. W autobusie, w pociągu, czy co najgorsze, w jakiejś poczekalni, nie możesz sprawdzić postów jakie twoi znajomi wrzucili do sieci, nie możesz nawet sprawdzić wiadomości, czy sobie pograć w jakąś grę. Nie! Musisz się nudzić, założyć ręce i rozglądać się wokół siebie, być może nawet godzinę. A w tym czasie nic… Żadnej rozrywki… Tylko nuda…

Ciekawe jak to jest, że dwie osoby mogą patrzeć na tą samą sprawę i mieć całkowicie odmienne odczucia i dojść do dokładnie przeciwnych wniosków. Mówił to wszystko, wytwarzając wrażenie jakby to była scena z jakiegoś horroru i jakby jakiś straszny potwór miał za chwilę wyskoczyć i zaatakować jakąś bezbronną ofiarę.

— Przestań! — krzyknęła pewna dziewczyna. — Przez ciebie robi mi się niedobrze!

Opowiadający się roześmiał.

— To ciekawe, że kiedyś ludzie żyli bez współczesnych udogodnień, a jednak życie jakoś się toczyło… — powiedział ten, który mi wyglądał na typ naukowca.

— Trudno mi to sobie wyobrazić. Nie wiem co by się ze mną stało gdybym nagle przeniósł się w czasie…

— Pewnie byś umarł z nudów — dodała inna dziewczyna. — W ogóle mi się wydaje, że ludzie kiedyś musieli się strasznie nudzić. Tak naprawdę wokół nich nie było nic ciekawego, co mogłoby człowieka zająć.

— Eee. Nie przesadzaj — odparł typ naukowca.

— A właśnie, że tak było! — odpowiedziała. — Jak jesteś taki mądry, to powiedz mi: co ty byś wtedy robił?

Zignorował jej pytanie i nagle zwracając się do mnie, zapytał:

— Co? Smartfon Ci się zepsuł?

— Nie. Mam ten telefon na stałe, z własnego wyboru.

— A to dlaczego? — ktoś spytał.

— To bardzo długa historia — odpowiedziałem. — Powodów jest wiele: czułem się przytłoczony natłokiem informacji jakie do mnie docierały. Wpędzało mnie to w depresję, więc pozbyłem się przenośnej elektroniki żeby mieć nad tym większą kontrolę i dzięki temu czuję się o wiele lepiej. Mam teraz większy wpływ na to, czego się dowiaduję. Oprócz tego, marnowałem bardzo dużo czasu czytając i oglądając rzeczy, które nie miały żadnej wartości i nie rozwijały mnie jako człowieka. Przyjemnie mi się spędzało czas w taki sposób, ale wiedziałem że nie jest to dla mnie dobre, a że smartfon i tablet były skonstruowane tak, że trudno mi się było oprzeć pokusie marnowania czasu, więc je odrzuciłem i dostęp do internetu mam tylko przez laptopa. Oprócz tego — kwestia prywatności. Uświadomiłem sobie, że firmy pobierają na mój temat bardzo dużo informacji. Odkryłem w swoim telefonie stronę, która mi pokazywała w jakich miejscach byłem i dokładnie od której do której godziny, co do minuty, w ciągu poprzednich dwóch lat, czyli od momentu gdy kupiłem telefon. A że nie chcę być traktowany jak przedmiot służący do wypychania kieszeni milionerom i nie chcę kupować, za duże pieniądze, urządzenia które służy właśnie do tego celu i ograbia mnie z prywatności, powiedziałem „nie, dziękuję” i prowadzę teraz całkowicie inne życie. Mam poczucie ciszy i spokoju wewnętrznego, czuję radość wynikającą z higieny umysłu, mam więcej czasu na dumanie, rozmyślanie, abstrakcyjne myślenie. Poza tym, czuję, że mam bardziej aktywny umysł i odczuwam szersze spektrum emocji. To tylko kilka korzyści których doświadczam ze sprzedania smartfona i ograniczenia korzystania z internetu. To w sumie jest odpowiedź na twoje pytanie, mówiąc w dużym skrócie. Mówię wam: spróbujcie to. To naprawdę się opłaca.

Milczeli. Wszyscy patrzyli na mnie jak na płonący budynek. Przez chwilę myślałem, że choć trochę ich przekonałem, bo korzyści które opisałem mają dużą wartość, jednak po chwili ktoś spytał:

— A jak sobie radzisz bez mapy? Przecież możesz się zgubić.

— Albo sobie wcześniej drukuję mapę w domu, albo pytam kogoś o drogę.

— A jak zamawiasz sobie taksówkę?

— Jeżdzę autobusami.

— A jak płacisz w sklepie?

— Gotówką albo kartą.

— A jak ktoś wrzuci posta na portal społecznościowy, to jak go odczytasz nie będąc w domu?

— Nie mam portali społecznościowych.

Znowu cisza.

— A jak zbierasz punkty lojalnościowe w kafejce?

— Mam papierową kartkę na pieczątki.

— A jak dzwonisz do kogoś za granicę bez aplikacji? O! Przecież też nie możesz być w żadnym grupowym czacie?

— Za granicę, do znajomych, dzwonię przez pewien program, który mam na laptopie, a jeśli chodzi o czat grupowy, to nikt mnie o żadnego na razie nie zapraszał. Jeszcze mi się przypomniała jedna rzecz: gdy ludzie kiedyś do siebie nawzajem pisali listy, na przykład przyjaciel do przyjaciela, to sama ta forma komunikacji sprawiała, że oprócz treści, można było przekazać w nim o wiele więcej. Widziałeś charakter pisma tej osoby, wiedziałeś że on lub ona dotykała kartki, która trzymałeś w ręku, że ta osoba myślała o tobie, poświęciła czas by do Ciebie napisać i zastanawiała się jak ubrać swoje myśli i uczucia w słowa. W liście mogłeś przekazać nie tylko swe myśli ale całe, szerokie spektrum uczuć. List był czymś osobistym. Podkreślał indywidualność i pisarza i odbiorcy. Oprócz tego, można było go zachować na lata, a nawet dziesięciolecia. Czy można to wszystko porównać z jakąkolwiek aplikacją, gdzie napisanie i wysłanie wiadomości zajmuje kilka sekund, jest chłodne, elektroniczne, bezpłciowe, bez charakteru pisma i odziera nas z jakiejkolwiek indywidualności? Ja właśnie nienawidzę tego, że w wielu dziedzinach życia, świat zmierza w kierunku tego, co szybsze, łatwiejsze, prostsze, a nie cieplejsze, ludzkie, cenniejsze. Na ołtarzu wydajności składa się ofiary z tego, co najlepsze w człowieku i co uprzyjemnia życie.

— Ale przecież w telefony i komputery są wbudowane programy, które chronią naszą prywatność. Wielkie firmy zarzekają się, że nasze dane to dla nich świętość i że szanują nasze prawo do prywatności — stwierdził ten, który wyglądał jak naukowiec.

— Proszę Pana, czy naprawdę Pan wierzy korporacjom które na tym biznesie zarabiają miliardy dolarów? To wszystko jest skonstruowane tak, by to oni na tym korzystali, a nie Pan, czyli konsument. Poza tym, jeśli jakieś oprogramowanie nie jest otwarte, to korzystając z niego, musisz zaufać jego autorom. Teoretycznie można dodać pewne elementy do kodu, które by szpiegowały ludzi i korzystając z tego, że jest to program zamknięty, zarzekać się, że szanuje się prywatność konsumentów, bo nie mogliby oni sprawdzić, czy mówisz prawdę, czy kłamiesz. Poza tym, niech Pan pomyśli jaki ktoś może mieć interes w tym by zainwestować duże pieniądze w stworzenie aplikacji do wysyłania wiadomości, by potem udostępnić ją za darmo, bez reklam, by ją regularnie aktualizować i jeszcze samemu sobie zablokować dostęp do przesyłanych przez nią wiadomości podobno dla podyktowanego etyką poszanowania dla osobistej prywatności? Nie wierzę w taką dobroczynność, przynajmniej ze strony wielkich korporacji. Musi być w tym jakiś interes o którym się nie mówi ponieważ takie aplikacje są kupowane za miliardy dolarów przez jeszcze większe koncerny. Możesz je pobrać za darmo? Nic nie ma za darmo. Nie płacimy za nie pieniędzmi, ale swoją prywatnością, a to jest o wiele cenniejsze waluta niż dolary czy funty. Tu właśnie widać, że ludzie są odzierani ze swej tożsamości i prywatności przez korporacje, które nasze osobiste informacje spieniężają w bezwzględny sposób. Dzisiaj nie ma prywatności. Czy należy ufać ludziom, których nigdy się nie widziało na oczy?

Co prawda powiedziałem im szczerze co czułem i myślałem, ale skutek był taki, że atmosfera się popsuła i nikt nie wiedział co powiedzieć.

Nagle zastępca szefa wszedł do biura i poprosił jednego z mężczyzn w naszej grupce, by poszedł z nim do gabinetu, bo chcieliby z nim porozmawiać. Wszyscy zrobili wielkie oczy i się wystraszyli, ponieważ rozmowa z szefem i jego zastępcą oznaczała, że sprawa jest poważna.

Ich kolega poszedł za nim jak owca na rzeź, a w chwili gdy zamknęli za sobą drzwi, zaczęła się dyskusja, o co może chodzić. To, o czym przed chwilą rozmawialiśmy odeszło w niepamięć i wtedy uświadomiłem sobie, że dla nich korzyści takie jak spokój wewnętrzny, higiena umysłu, uczucie bliższego kontaktu ze światem, czy odczuwanie szerszego spektrum emocji, są niczym wobec pozornych udogodnień, takich jak brak dostępu do internetu poza domem, zbieranie punktów lojalnościowych w kafejce czy nieco ułatwione dzwonienie za granicę.

Przy mnie odbywała się ożywiona rozmowa, w której spekulowali na temat tego, co ich kolega zrobił nie tak i czy zostanie zawieszony czy dyscyplinarnie zwolniony. Widziałem, że ich troska o kolegę była tak naprawdę niepokojem o samego siebie, ponieważ jeśli on by został zwolniony, a pracował najlepiej w naszej grupie, to każdy byłby w niebezpieczeństwie. Była też nadzieja, ponieważ jeśli jego by zwolnili, a on kierował naszym zespołem, to automatycznie na usta cisnęło się pytanie kto by zajął jego miejsce i otrzymał awans? Po ich twarzach widziałem, że każdy myślał: „może ja?”

Tak to rozmawiali kilka minut, po czym ich kolega wszedł, a raczej wbiegł do biura, krzycząc:

— Dostałem podwyżkę!

— Podwyżkę? — spytali.

— Tak, za udany projekt!

Wszyscy na siebie popatrzyli. Nie cieszyli się, że nie spotkało go nieszczęście, ponieważ rozwiały się wszelkie ich nadzieje na awans i zastanawiali się czy tylko on dostanie podwyżkę. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Po chwili zastępca szefa znowu wszedł do biura i wywołał inną osobę. Każdy wrócił z podwyżką.

Pomyślałem sobie, że to było bardzo inteligentne zagranie ze strony firmy. Nie oszukiwałem się, że chciał im w ten sposób okazać wdzięczność. Nie, była to metoda na to, by zapomnieli o kilku ostatnich tygodniach ciężkiej pracy i by na przyszłość byli „dyspozycyjni” w jeszcze większej mierze, licząc na kolejną podwyżkę. Dostawali pieniężne wynagrodzenie za ich czas, nie rozwinięte zainteresowania, za zrezygnowanie ze sposobności prowadzenia głębszego, pełniejszego, bogatszego i szczęśliwszego życia.

Wszyscy oprócz mnie wyszli od szefa z taką samą „nagrodą”. Była to więc tylko kwestia kilku minut zanim mnie zawołają. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Przyjmując podwyżkę, zgadzałbym się na większą dyspozycyjność i większe wyrzeczenia, a na to nie było mnie stać. Nie można dać komuś czegoś czego się nie ma.

Jeszcze nie zdążyłem zdecydować co zrobię, gdy zastępca znowu wszedł do biura i mnie wywołał. Nikt oprócz mnie nie usłyszał jego wezwania, ponieważ byli zbytnio zaabsorbowani sobą. Wszedłem do gabinetu szefa, a on bardzo uprzejmie się ze mną przywitał, po czym bardzo uprzejmie… mnie zwolnił. Powiedział, że redukują liczbę personelu, bo chcą ciąć koszty i nie widzą sposobu kontynuowania współpracy ze mną, ponieważ zauważyli, że ostatnio jakość mojej pracy oraz wydajność znacznie się pogorszyły. Patrzyli na mnie jak na maszynę, a nie człowieka. Oprócz tego, stwierdzili że trudniej się było ze mną ostatnio skontaktować, ponieważ skasowałem profile w różnych komunikatorach. (Był to lekki szantaż). Te wszystkie czynniki doprowadziły ich do obecnej decyzji.

Nie będę teraz wdawał się w szczegóły tej rozmowy, ale powiedziałem kilka słów na swoją obronę. Jeśli zauważyli spadek jakości mojej pracy lub wydajności, może to być tylko wynik przemęczenia, wynikającego ze zbyt dużego nawału pracy. Jednak szybko zauważyłem, że decyzja w mojej sprawie została podjęta dużo wcześniej i nic, co bym teraz zrobił lub powiedział nie mogło jej zmienić.,,Kości zostały rzucone”. Co prawda, dostałem kilkumiesięczną odprawę, ale faktem było to, że straciłem pracę, ze skutkiem natychmiastowym. Musiałem wrócić do biura i od razu spakować swoje rzeczy. Poprosili mnie także, bym odniósł pewne dokumenty, które dotychczas do mnie należały, do ich placówki, która znajdowała się kilka ulic dalej.

Zatem,,wycisnęli” mnie do końca i wykorzystali, po czym zostałem wyrzucony. Nie wspomnieli słowem o mojej ciężkiej pracy i wyrzeczeniach. To, że ich pracownik się na nie zdobywał było dla nich czymś naturalnym, tak jak to, że mieli prawo go zwolnić w każdej chwili, nie patrząc na ruinę jaką to powodowało w czyimś życiu.

Pożegnałem się z nimi i poszedłem z powrotem do biura. Wszyscy dalej razem siedzieli, rozmawiali i się śmiali. Spakowałem swoje rzeczy do torby (a nie było ich wiele), wziąłem papiery, które miałem odnieść i zebrałem się do wyjścia. Fakt, że wychodziłem spakowany było wyraźnym znakiem, że mnie zwolniono. Nie wiedziałem, czy się żegnać z zespołem. W sumie cała ta sytuacja była upokarzająca, ale czułem, że byłoby to nieodpowiednie gdybym wyszedł bez słowa. Stojąc w drzwiach, kilka razy, całkiem głośno, powiedziałem „do widzenia!”, mimo że nie spodziewałem się już nigdy z nimi zobaczyć. Miałem nadzieję, że zwrócę ich uwagę i że ktoś do mnie podejdzie i spyta co się stało. Jednak za każdym razem gdy mówiłem „do widzenia” zagłuszał mnie ich śmiech. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi.

Dosyć! Było to dla mnie zbyt trudne. Widać, że nikt mnie tu nie chciał i nikogo nie obchodziłem. Szybko opuściłem biuro. Powiedziałem sobie, że już nigdy tu nie wrócę. To był rozdział w moim życiu, który na zawsze pozostanie zamknięty! Jeszcze tylko te papiery… Miałem je odnieść na 102 Cambridge Street. Ale gdzie to jest? Wyszedłem na ulicę i zobaczyłem chłopaka o sympatycznym wyrazie twarzy, który był wpatrzony w telefon. Pomyślałem sobie, że być może on mi wskaże to miejsce.

Podszedłem do niego i normalnym głosem się przywitałem. Bardzo się wystraszył i podskoczył, jakby go ktoś nagle ukłuł igłą. Telefon mu prawie wypadł z rąk. Spojrzał na mnie wzrokiem człowieka wybudzonego ze snu.

— Przepraszam bardzo. Chciałem tylko spytać czy wie Pan jak mogę dojść do 102 Cambridge Street.

— Słucham?

— Czy Pan wie gdzie jest 102 Cambridge Street?

Pomyślał chwilę. Z całej siły próbował się skoncentrować. Po chwili odpowiedział:

— A nie może Pan sprawdzić w telefonie?

— Akurat tak się składa, że nie.

— Aha. To niech mi Pan jeszcze raz poda ten adres, to go wpiszę i sprawdzę.

Powtórzyłem mu nazwę ulicy, a on po chwili spojrzał na mnie z zaciekawieniem, jakby się zastanawiał, co to za dziwny człowiek, który nie ma telefonu i pyta go o drogę.

Wpisał adres, wskazał mi kierunek i okazało się, że było to niedaleko od biura. Szybko więc odniosłem papiery do drugiej placówki. Gdy znalazłem się znowu na chodniku, uświadomiłem sobie, że jestem wolny. To, co powiedziała ta starsza kobieta w autobusie okazało się prawdą. Ten świat odrzucił mnie jako obce ciało.

W pierwszej chwili, gdy dowiedziałem się o moim zwolnieniu, poczułem panikę, zakłuło mnie w żołądku, nogi prawie ugięły się pode mną. Miałem wrażenie, jakby zwaliło mi się na barki kilka ton ciężkich kamieni. Potem, nie czułem już nic. Być może było to reakcja obronna mojego organizmu. Gdyby wtedy mnie dotknął stres, wstyd i rozpacz w tym samym czasie, być może bym tego nie zniósł. Gdy wychodziłem z biura z papierami i szedłem do drugiej placówki, w sercu i umyśle odczuwałem już dziwny spokój. Głazy spadły mi z ramion. Byłem lekki jak piórko, wolny jak ptak. Nie pamiętałem kiedy wcześniej tak dobrze się czułem.

Gdzie iść? Chyba do domu, bo gdzie indziej? Zdecydowałem, że nie będę się śpieszyć. Udałem się więc wolnym krokiem w kierunku stacji.

Szedłem jak lunatyk. To, co było wokół mnie otaczała aura niejasności, nie dostrzegałem szczegółów. Widziałem ogólny zarys budynków, twarzy, ludzi i autobusów, ale wracając do tego pamięcią, zastanawiałem się, czy mi się to śniło, czy widziałem te rzeczy naprawdę. Rzeczywistość się rozmyła, była niewyraźna, jakbym patrzył na świat przez akwarium pełne wody. Nie czułem swoich kroków, momentu gdy moje stopy dotykały chodnika. Zdawało mi się, że sunę naprzód, nie dotykając ziemi. Co kilka sekund jednak odczuwałem wstrząsy, nawet nieraz gwałtowne, a ich dźwięk był stłumiony, jak głos eksplozji dobiegający z daleka, odbijając się echem od nieznanych mi przedmiotów. Początkowo nie zwracałem na nie uwagi, będąc w takim pół-przytomnym stanie, ale wkrótce uświadomiłem sobie, że obijałem się o ludzi. Byłem częścią tłumu na ruchliwej ulicy. Niektórzy szli razem ze mną i pchali mnie do przodu, niejako porywając mnie z prądem, a drudzy szli w przeciwnym kierunku wskutek czego nieraz dochodziło do kolizji.

Postanowiłem przywołać się do rzeczywistości i skoncentrować na tym gdzie jestem i gdzie idę. Patrzyłem przed siebie i robiłem, co mogłem, aby się z nikim nie zderzyć, ale wbrew mojej najlepszej woli, co kilka sekund ktoś ze mną się zderzał.

— Co jest grane? — spytałem sam siebie.

Po kilku kolejnych zderzeniach, zobaczyłem że mało kto patrzył przed siebie, tak jak ja. Większość osób miało wzrok skierowany na ekrany. Nawet gdy ktoś mocno się o mnie obił, nie powiedział „przepraszam”, tylko szedł dalej, mając swoją twarz podświetloną niebieskim światłem.

Stanąłem przed wystawą pewnego sklepu by odpocząć i złapać oddech. Z tej perspektywy, mogłem lepiej zobaczyć poszczególne,,komórki”, w,,żyle” jaką była ta ulica, sama będąca częścią większego krwioobiegu miasta. Przyrównanie wielu z tych osób do zombie byłoby nieoryginalną metaforą. Patrząc na nich, zobaczyłem pewien przerażający fenomen. Większość ludzi, patrząc w ekrany, miało schylone głowy, tak jak ktoś kto składa hołd, lub oddaje cześć, albo uznaje swą zależność lub poddaństwo wobec jakiegoś pana. Tak, ci ludzie kornie chylili swe głowy jak niewolnicy, ponieważ byli niewolnikami! Ich pan, kimkolwiek on jest, ale jest na pewno, całkowicie ich od siebie uzależnił i bezwględnie ich wykorzystywał. Nawet wpływał na ich umysł, na ich myśli, uczucia, styl życia i sposób myślenia.

Tak, widziałem tu niewolników, z pokornie schylonymi głowami, nie zdających sobie sprawy ze swojej niewoli.

Tak, widziałem tysiące ludzi, składających hołd jakiemuś surowemu panu, chyląc swe głowy na znak uległości przed nim.

Ten obraz na zawsze pozostanie w mojej pamięci.

Wtedy jeszcze lepiej zrozumiałem w jakich czasach przyszło mi żyć. Ucieszyłem się, że zaraz wsiądę do pociągu, by przynajmniej trochę się oddalić od tego szaleństwa.

Doszedłem do stacji Moorgate i, jak się później okazało, po raz ostatni wsiadłem na niej do pociągu. Wszyscy pasażerowie patrzyli w ekrany. Poczułem się znużony tym, że mimo pozornej różnorodności Londynu, większość osób postępowało tak samo, rzadko kiedy wychodzili poza ramy konwenansów i tego, co popularne. Indywidualność zanika. Jałowość i jednolitość tryumfuje. Współczesność maluje wszystkich tym samym pędzlem.

Wydawało mi się, że za światłem ekranów kryła się ciemność. Czułem, że cały świat był pokryty jakimś przerażającym, lepkim, mokrym i zimnym mrokiem. Spojrzałem przez okno. A co tam było? Ciemność! Dlaczego? Przecież był środek dnia! Byłem na stacji Moorgate, a linia kolejowa biegła pod ziemią. Czy to jest miejsce dla ludzi?

Pociąg ruszył. Minęliśmy Old Street, Essex Road i Highbury & Islington. Przy każdym postoju do pociągu wsiadało kilku pasażerów. Czułem się przygnębiony myślami, które kłębiły mi się w głowie, aż tu nagle wyjechaliśmy z ciemnego tunelu przed Drayton Park i światło słoneczne zalało wnętrze wagonu! Co za nagła przemiana! Co za różnica! Ja ją zauważyłem. Światło słoneczne wlało w moje serce radość, ale co z innymi? Ostre promienie jesiennego słońca właśnie rozświetliły świat wokół nas, niejako cisnęły się przed oczy moich współpasażerów, błagając ich o uwagę, mówiąc: „Spójrzcie! Zobaczcie jakie jesteśmy piękne”, ale oni… dalej patrzyli w dół, nic nie dostrzegając. Stworzyli swoje własne słońca, swoje własne źródła światła…

Byli też tacy, którzy czytali książki i to nawet papierowe, ale gdy zerknąłem na okładki, zobaczyłem, że często to były pozycje, które nie przedstawiały wyższych uczuć czy zasad, ale raczej utwierdzały swych czytelników w poglądach, na których opiera się życie w mieście i tak naprawdę na świecie, słowem, w poglądach, które mnie doprowadziły do opłakanego stanu i które odrzuciłem. Niestety, to właśnie takie książki cieszą się największą poczytnością w tych czasach. Artyzm zanika. Sztuka jest martwa.

Pamiętam, jak rok wcześniej, zimą, w pewną niedzielę robiłem zakupy w Enfield Town. Wszedłem do sklepu w którym sprzedawano stare książki. Moją uwagę zwrócił wielki tom wierszy. Była to antologia poezji angielskiej. Pewien literat zebrał utwory napisane w latach 1250—1918, które jego zdaniem najbardziej się wyróżniały. Gdy ją przeglądałem, natknąłem się na wiersz, w którym dziewczyna kieruje „skargę do morza”, ponieważ jego fale burzyły się między nią, a tym, którego kochała. Piękno tego poematu naprawdę mnie ujęło. Łatwo mi było sobie wyobrazić tą dziewczynę oraz poczuć jej tęsknotę. Jak ja chciałem poznać kogoś kto miałby wrażliwe serce! Na kartach tej książki, która niechcący wpadła mi do rąk, znalazłem słowa zapisane przez osobę, który myślała i czuła tak, jak ja, ale której niestety już nie było. Ten ktoś był dla mnie nieosiągalny.

Odłożyłem tę książkę na półkę, ale po dwóch dniach wróciłem i ją kupiłem, ponieważ to tu, myślałem sobie, jest kopalnia ludzkich uczuć, to tu jest kopalnia człowieczeństwa, jak zacząłem to nazywać.

Po jakimś czasie, gdy czytałem ten tomik wierszy, spomiędzy jego stron wypadł świstek papieru. Był pożółkły, widocznie bardzo stary. Gdy mu się bliżej przyjrzałem okazało się, że był to bilet kolejowy z lat 50-tych! Poprzedni właściciel musiał więc czytać te wiersze, w podróży około 70 lat temu.

Pomyślałem sobie:

— Kiedyś ludzie czytali poezję w pociągach, a teraz w najlepszym wypadku delektują się śmieciową literaturą.

Skąd ta zmiana? Co do niej doprowadziło? Gdybym tylko wiedział…

Zauważyłem, że na miejscu obok mnie leżała darmowa gazeta. Z samego rana ktoś ją brał ze stoiska i do wieczora czytało ją kilkanaście osób. Podniosłem ją i zacząłem przeglądać. Na pierwszej stronie był artykuł z nagłówkiem: „Kolejna ofiara podróżującego mordercy!” Podróżujący morderca? Co to znaczy? Czytając, dowiedziałem się, że w północnym Londynie grasował seryjny morderca, który oferował swoim ofiarom podwózkę, po czym mordował ich i zostawiał ciało w jakimś publicznym miejscu z krótkim listem, w którym drwił z policji. Pisali, że łączą z tą sprawą pewien pojazd: stary campervan, koloru zielonego.

Doczytałem artykuł do połowy i odrzuciłem gazetę na bok. Miałem dosyć myślenia i dowiadywania się o nieszczęściach.

Pociąg dojechał na Gordon Hill. Powolnym krokiem, z rękami w kieszeniach, wszedłem po schodach i przyłożyłem kartę do czytnika przy bramkach. Po raz pierwszy w moim życiu, światełko zaświeciło się na czerwono i bramka się nie otworzyła. Po kilku kolejnych próbach i dzięki pomocy od pracownika, udało mi się przez nią przejść. Wyszedłem ze stacji. Widać, że świat mnie nie chciał, ale zarazem nie był gotowy jeszcze mnie wypuścić ze swojego uścisku.

Przez wiele lat, po opuszczeniu stacji, skręcałem w lewo, w kierunku domu. Teraz jednak, po raz pierwszy, się zawahałem. Nie wiedziałem czemu, ale stanąłem przy przejściu dla pieszych i pomyślałem sobie:

— Przecież 10 minut stąd jest park. Z tego co pamiętam, jest tam piękna ścieżka prowadząca do małego pałacyku — Forty Hall.

Działając pod wpływem impulsu, skręciłem w tamtym kierunku.

Była godzina 14:00. O tej porze, mało ludzi można było spotkać na ulicy, szczególnie w dzień powszedni. W nastroju w jakim wtedy byłem, łaknąc ciszy, ta okoliczność mnie ucieszyła.

Im bliżej byłem parku, tym mniej ludzi mijało mnie na chodniku. Im bliżej byłem natury, tym dalej byłem od cywilizacji.

W końcu skończył się chodnik i ceglane zabudowania otaczających mnie domów. Wszedłem do parku. Od bardzo długiego czasu nie obcowałem z naturą. Nie pamiętałem kiedy wcześniej byłem na spacerze w plenerze, dlatego też wrażenia i uczucia jakich doznałem stykając się z naturą po tak długim czasie, były tym bardziej intensywne.

Po pierwsze, wszystkie dźwięki i odgłosy jakie wydaje natura, cieszą ucho, uspokajają umysł i serce, w ogóle nie drażnią. Szelest liści, śpiew ptaka, szum wiatru — wszystko to przenika człowieka, dotyka jego serca, tuli jego umysł i mówi: „będzie dobrze, będzie dobrze”.

W parku wszystko żyło, wszystko się rozwijało, pięło się do słońca. Choć była jesień i liście opadały z drzew, to wiedziałem, że choć park na jakiś czas przyjmie smutniejszą barwę, to życie w nim dalej będzie się tlić. Później, na wiosnę, ujawni się ono na nowo i powie: „Widzisz! A jednak jestem!”

Podobnie jak w mieście, życie tu otaczało mnie z każdej strony. Nagle do głowy przyszło mi pytanie: dlaczego natura, pełna niemych stworzeń, mnie koi, a ludzki świat mnie drażni? Dlaczego oko woli zieleń, a nie szarość? Dlaczego człowiek, gdy zajrzy w najgłębsze zakamarki swego serca, czuje, że jego miejsce jest wśród trawy, drzew i ziemi?

Opuszczając gwar Londynu i po krótkim czasie znajdując się w ramionach natury, poczułem jakbym właśnie przybył do innego kraju, w którym kiedyś, bardzo dawno temu byłem, i który był moim domem.

Moja wyobraźnia została pobudzona. Nagle, patrząc na drzewa, zobaczyłem je jako istoty, które widzą, słyszą i rozumieją. Obserwują ludzi, którzy tędy przechodzą od stu, dwustu a może i nawet kilkuset lat i ich pamiętają. Są niemymi świadkami pokoleń, które już poszły w zapomnienie i o których nikt nie pamięta. Widziały, jak mijały je panie w długich sukniach, oparte na ramionach panów w kapeluszach lub melonikach z laską w drugiej ręce.

Przebywając wśród tych drzew, czułem się otoczony przyjaciółmi, życzliwymi mi osobami. Zatrzymałem się i z rękoma założonymi za plecami, obserwowałem je, niejako zamrożone w czasie, wkorzenione w swoje miejsce.

Powoli robił się zmierzch. Nie wiem, czy to z powodu słabnącego światła, czy mojej nadpobudliwej wyobraźni, ale nagle wydawało mi się, że na konarach drzew pojawiły się dwa małe pęknięcia, tuż obok siebie, a pod nimi jedno, większe i szersze. Powoli rozszerzały się, aż ku mojemu przerażeniu, wyglądały jak dwoje oczu i usta. Wszystkie drzewa nagle zaczęły na mnie patrzeć, a ich gałęzie ruszały się i skrzypiały, obtrząsając z siebie resztki liści i odkrywając chude, długie i powykrzywiane palce. Zdawały się one przyjmować powoli kształt pięści z wystawionym palcem wskazującym w kierunku parku. Nagle, wokół siebie, z każdej strony, usłyszałem zachrypnięte głosy, mówiące:

— Uciekaj! Uciekaj stąd! Gonią cię!

Posłuchałem ich rady i co sił w nogach, co tchu w piersi, zacząłem biec z górki. Uciekałem, choć jeszcze wtedy nie wiedziałem przed czym. Czas pokazał, że była to dobra decyzja…

Dobiegłem do ulicy, gdzie się zatrzymałem, nie mogąc złapać tchu. Po drugiej stronie jezdni stał bardzo stary pub, a obok niego widać było ścieżkę prowadząca do pałacu. Nie miałem już sił biec dalej, więc z sercem tłukącym w piersi, wszedłem na nią, uważnie rozglądając się wokół.

— Przed czym ja właściwie uciekam? — spytałem samego siebie. — Przecież drzewa ani nie mówią ani nie widzą. Robi się ciemno i widzę rzeczy, których nie ma. Spokojnie… Spokojnie…

Jednak dalej czułem się nieswojo. To, co przed chwilą zobaczyłem i usłyszałem, wlało w moje serce niepokój. Uświadomiłem sobie, że kilka lat życia w mieście, w połączeniu z natłokiem technologii jakiemu zostałem poddany, wypaczyło moją ludzką naturę i sprawiło, że nieraz dalej czułem wewnętrzny dyskomfort, gdy byłem otoczony przyrodą, wywoływało poczucie, że coś tu jest nie tak, że czegoś brakuje. Widać, że nie udało mi się jeszcze całkowicie wykorzenić z siebie piętna cywilizacji.

Zatem w moim wnętrzu były dwie osoby — ta, którą byłem i ta, którą powoli się stawałem.

Minąłem strumyk i idąc dalej ścieżką, zobaczyłem po prawej stronie, za płotem, krowy pasące się na pastwisku. Od dawna nie miałem przed oczami takiego sielankowego widoku. Jedna krowa, powoli i spokojnie skubała sobie trawę. Kilka metrów za nią, cielaczek radośnie biegał i podskakiwał na trawie. Nieco dalej młody byk spał sobie spokojnie, leżąc na ziemi.

— To ciekawe — pomyślałem sobie. — Te zwierzęta niby żyją w tym samym świecie co ludzie, a jednak wszystko co się dzieje omija je, nie mają w tym żadnego udziału. Po prostu dalej spokojnie skubią sobie trawkę i grzeją się w słońcu. Ja też bym chciał by, to co się dzieje w tym staczającym się i zepsutym świecie nie miało na mnie jakiegokolwiek wpływu, by mnie omijało, by do mnie nie docierało. Chciałbym prowadzić najprostsze życie jak to możliwe, chciałbym je sprowadzić do kilku fundamentalnych elementów, unikając niepotrzebnych dodatków, które by je mąciły i komplikowały. Słowem: słuchać wieczornej bryzy, lub delektować się smakiem posiłku, zamiast zamartwiać się jak spłacić raty za mieszkanie w dogodnej lokalizacji, blisko jakiejś stacji metra. Doszedłem do wniosku, że uniezależnienie się w największym możliwym stopniu od chwiejnego i nieprzewidywalnego systemu finansowego, który oglądamy w wielu rozwiniętych gospodarkach, jest dość dobrym sposobem na zapewnienie sobie dużej miary spokoju i wolności osobistej. Owszem, wymaga dość niekonwencjonalnych rozwiązań i odrzucenia wielu popularnych założeń co do sposobu ułożenia sobie życia, ale korzyści jakie przynosi, są niewymierne.

Wtedy podniosłem oczy i zobaczyłem prawie że bezchmurne niebo, z wyjątkiem kilku cienkich i długich chmur, które teraz, pod wpływem promieni jesiennego słońca, padających pod ostrym kątem, zostały jakby rozświetlone od środka. Całe niebo, od szczytu nieboskłonu, aż po czubki drzew na horyzoncie było jasnopomarańczowe, a w niektórych miejscach mlecznoróżowe. Promienie słoneczne padały na liście drzew, na trawę i na zwierzęta, nadając im ciepłą, złocistą barwę. W dodatku, panowała prawie całkowita cisza. Słyszałem tylko krowę skubiącą trawę, oraz wietrzyk, który najwyraźniej się zagubił wśród liści drzew i starał się znaleźć drogę na wolność.

Nigdy nie zapomnę tamtej chwili i obrazu jaki miałem wtedy przed oczami.

Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak miejsce w którym stałem wyglądało tysiąc lub dwa tysiące lat temu. Czy pasły się tu krowy, tak jak teraz? Czy gdzieś tu, w pobliżu, mieszkała jakaś rodzina? Jeśli tak, to jak się nazywali? Kogo kochali, jakie mieli pragnienia, dążenia i myśli? To przykre, że są za nami stulecia, o których prawie nic nie wiemy, które odeszły w zapomnienie, stulecia, których mieszkańcy pozostają dla nas bezimienni i niewidzialni, a ich słowa, plany i czyny są dla nas tajemnicą.

Zamknąłem oczy i postarałem sobie wyobrazić kogoś, kto mógł stać w tym miejscu 1500 lat temu. Zobaczyłem małego chłopca przechadzającego się wśród krów. Miał długie, kręcone włosy, które mu zakrywały czoło i spadały aż na kark. Miał na sobie bardzo luźną koszulę, która kiedyś musiała być biała, ale teraz była szara i pognieciona, a sięgała mu do połowy bioder. Nosił też ciemnobrązowe spodnie z wełny. Chodził boso. W ręce trzymał długi, drewniany kij. Z każdym krokiem lekko go kopał, tak że podskakiwał on i opadał. Chłopiec szedł, patrząc w ziemię ze smutnym wyrazem twarzy i wysuniętą dolną wargą. Taką minę mają często dzieci, które nie otrzymały tego, co chciały. Nagle stanął i spojrzał mi prosto w oczy. Patrzyłem na niego, zaskoczony wyrazistością tej sceny. Przetarłem oczy, a gdy znowu spojrzałem na miejsce gdzie stał, już go nie było.

Nagle, z zadziwiającą szybkością, niebo zaciągnęło się szarymi, ponurymi chmurami, które zasłoniły słońce. Zalały i zgasiły płomienie żarzące się na niebie. Wiatr, który je przywiał, zmącił spokój i ciszę panującą na ziemi. Zmiana światła sprawiła, że świat wydawał mi się teraz bardziej tajemniczy, dziki, poddany kapryśnym humorom natury, która nieraz lubiła poszaleć.

Choć była już późna godzina i należało się spodziewać zmierzchu w ciągu godziny, raptowność z jaką ciemność zalała moje otoczenie, zadziwiła mnie. Przez chwilę zastanawiałem się czy iść dalej, czy wracać do domu, ale postanowiłem nie rezygnować ze spaceru.

— Czy zrobi się ciemno, czy nawet spadnie deszcz i będę całkowicie mokry — jest mi to obojętne — powiedziałem sobie. — Dawno nie szedłem lasem w całkowitej ciemności, dawno też nie byłem przemoczony do suchej nitki. Przynajmniej to będzie przygoda i jakieś urozmaicenie.

Szedłem więc dalej. Po chwili zobaczyłem w ciemności sylwetkę bardzo wysokiego mężczyzny. Zmierzał w moim kierunku. Był ubrany w długi, czarny, skórzany płaszcz sięgający mu do kostek. Gdy był ode mnie oddalony o kilka metrów, zobaczyłem, że był to młody chłopak, w okularach, w czarnej koszulce, spodniach i butach na kilkucentrymetrowej podeszwie. Zauważyłem, że nosił na sobie wielkie słuchawki na których bardzo głośno słuchał muzyki. Nie patrzył przed siebie, ale w dół, na ziemię.

— Co za marnotrastwo — pomyślałem sobie. Zagłuszanie dźwięków natury muzyką, nawet najlepszą, wydawało mi się czymś nierozsądnym.

Doszedłem do miejsca gdzie ścieżka nagle gwałtownie skręcała w prawo i dalej biegła wzdłuż strumyka, który, z tego, co pamiętam, nazywał się Turkey Brook. Dotarłem do mostka, który przecinał rzeczkę, ale na prawo od niego zobaczyłem mężczyznę z psem. Gdy się do niego zbliżałem, nie spojrzał w moją stronę. Patrzył na pole i na zachód słońca, który znowu było widać na horyzoncie. Chmura, która okryła okolicę ciemnością, odpłynęła w kierunku północnym i odsłoniła znowu słońce. W Anglii często spotyka się takie zjawisko. W ciągu kwadransa bywa, że świeci słońce, pada deszcz po czym znowu widać słońce, a nieraz i pada i jest słonecznie w tym samym czasie. W każdym razie była jedna rzecz, która odróżniała tego mężczyznę od wielu innych ludzi, których spotkałem: patrzył w górę, a nie w dół. Zamyślony, zapomniał o całym świecie, patrząc z lekkim uśmiechem na różowe i pomarańczowe promienie, które odbijały się od jego twarzy i nadawały jej ciepły blask. Nie śmiałem mu przerwać tej zadumy, ale on, słysząc mój krok, spojrzał na mnie, uśmiechnął się i serdecznie powiedział dzień dobry. Od dawna nikt tak mnie nie powitał, więc odpowiedziałem mu podobnie, po czym on ruszył dalej. Odwróciłem się i patrzyłem za nim, aż zniknął za zakrętem.

Ścieżka prowadziła dalej, w głąb lasu, więc wszedłem pod bezpieczną osłonę drzew. Wkrótce znalazłem się w miejscu, gdzie po mojej lewej stronie biegł strumyk, a po prawej było jezioro. Na gałęziach drzewa, które kiedyś wpadło do stawu, stała czapla. Na początku jej nie zauważyłem, ale gdy ją nagle zobaczyłem, zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Miała długie, patykowate nogi, szary brzuch, białą szyję i wielki, pomarańczowy dziób. Stała i ze stoickim spokojem patrzyła przed siebie. Nieco dalej pływały łabędzie i kaczki, które zobaczywszy mnie, zaczęły płynąć w moim kierunku, licząc że mam przy sobie chleb, lub przynajmniej okruchy.

— Przepraszam, łabądki i kaczuszki, ale nic dzisiaj dla was nie mam — powiedziałem, nieco impulsywnie. W tej samej chwili odwróciły się ode mnie i popłynęły w przeciwnym kierunku, jakby mnie zrozumiały.

Czułem się jak intruz w tym parku, wśród zwierząt, przyrody i ciszy. Spokój panujący w tym miejscu onieśmielił mnie. Bałem się go zakłócić, jednak im dłużej mnie otaczał, tym swobodniej się czułem i miałem coraz mocniejsze przekonanie, że to cisza i spokój wychodzą człowiekowi na dobre, a nie hałas i pęd zatłoczonych aglomeracji. Przyzwyczajenie się do warunków panujących w mieście nie jest dostosowaniem się do otoczenia, ale skrzywieniem.

Instynktownie łakniemy miłości, szczęścia i pokoju, ale my, ludzie, będąc pełni sprzeczności, często robimy wszystko, aby tego nie osiągnąć. Nasze decyzje pchają nas ku przepracowaniu, skrajnemu zmęczeniu, utracie kontaktu z naturą, innymi i z samym sobą. Dążenia takie jak kariera czy sława są wymysłami ludzkimi, które w najlepszym wypadku prowadzą do rozczarowania i rozgoryczenia.

Ludzie wolą być ćmami lecącymi do ognia, do buchającego płomienia, niż polnym kwiatem, zakorzenionym w żyznej glebie, pnącym się do góry, w kierunku słońca.

Wyszedłem z lasu. Ścieżka prowadziła dalej, prosto, ale zdecydowałem z niej zboczyć na prawo, ponieważ wiedziałem, że tam znajdę Forty Hall oraz prowadzącą do niego aleję z drzew po obu stronach. Wspiąłem się na małą górkę i oto przede mną, w całej okazałości, zobaczyłem pałacyk w oddali, a za nim, w tle, wspaniale zaróżowione niebo.

Kocham porę dnia, gdy światło, padając pod bardziej ostrym kątem, nadaje światu ciepłą barwę, przypominającą kolor kartek ze starej książki.

Był środek jesieni. Powietrze było już chłodne, a trawa była zroszona przelotnym deszczem, który niedawno tam padał. Nie wiem co mnie podkusiło, ale zdecydowałem przejść odcinek dzielący mnie od pałacyku na boso. Początkowo kontakt z zimną ziemią i trawą powodował ból, ale po kilku minutach przyzwyczaiłem się do tego.

— Po co mam dalej założony krawat i zapięty górny guzik? — spytałem samego siebie z irytacją. Rozpiąłem nieco bardziej koszulę i od razu poczułem się swobodniej. Dopiero wtedy mogłem się odprężyć.

Zrobiło mi się trochę zimno, ale chłód mnie orzeźwiał i czułem się bardzo dobrze.

Szedłem powoli w kierunku pałacyku, z coraz to bardziej rosnącym spokojem w głowie i sercu. Czułem, że moje ciało i wnętrze się oczyszczały, że wydalały toksyny, które się w nich gromadziły przez długie lata życia w cywilizacji. Czułem źdźbła trawy pod moimi stopami oraz orzeźwiający chłodny wietrzyk na policzkach. Patrzyłem na pomarańczowe światło odbijające się od trawy i od drzew, z których nie spadły jeszcze liście i przede wszystkim słyszałem ciszę, błogą ciszę.

Gdy dochodziłem do szczytu alejki, zauważyłem, że jakiś człowiek siedział na ziemi, oparty o jedno z drzew. Gdy podszedłem bliżej, okazało się, że był to młody mężczyzna. Miał długie, ciemne włosy sięgające mu do karku oraz lekki zarost. Jednak nigdy wcześniej nie widziałem nikogo ubranego tak jak on. Miał na sobie luźną, białą lnianą koszulę, oraz takie same, luźne i jasne, lniane spodnie. W lewej ręce trzymał pióro, a w drugiej miał notes oprawiony w skórzaną okładkę. Wszystko to sprawiło, że stworzył on bardzo oryginalny widok. Wyglądał jak ktoś, kto z dalekiej przeszłości nagle przeniósł się do naszych czasów.

Uświadomiłem sobie, że w bardzo nieuprzejmy sposób stałem i patrzyłem na niego. Nagle podniósł głowę, spojrzał na mnie i z szerokim uśmiechem i widocznym entuzjazmem powiedział:

— Piękny wieczór, prawda?

Poczułem się zakłopotany. Sparaliżowała mnie niepewność. Nie wiem, czy mu coś na to odpowiedziałem. Chyba pokiwałem głową. Tymczasem, on znowu zaczął pisać, a ja podszedłem do drzewa, które rosło kilka metrów dalej i usiadłem na ziemi. Oparłem się o nie i z zainteresowaniem go obserwowałem.

Pisał z wielkim zaangażowaniem, z uśmiechem na twarzy. Emanował od niego spokój, wrażenie beztroski. Poczułem, że reprezentował on to, do czego podświadomie zmierzałem od jakiegoś czasu. Zdawał się być dokładnym przeciwieństwem tego, na co świat kreował ludzi; pełnym zaprzeczeniem jego wartości i idei.

Moja ciekawość przemogła niepewność.

— Co Pan pisze? — spytałem.

On zaś, nie odrywając oczu od kartki, rzekł:

— Wiersz, ponieważ jestem poetą.

Tą odpowiedzią zamknął mi usta na kilka minut. Poetą? Poetą? Z tego co zdążyłem już zaobserwować, poezja i poeci były gatunkami wymierającymi. Okoliczność, że przedstawił się jako poeta jeszcze bardziej wzmogło moją ciekawość.

Tymczasem, niebo całkowicie się rozchmurzyło i słońce, jakby resztkami swych sił, rozświetliło okolicę. Poeta nagle został oblany pomarańczowym światłem, a wszystkie drzewa rzucały długie cienie. Źdźbła trawy, jeszcze mokre po deszczu, skrzyły się w promieniach słonecznych.

— A o czym jest Pana wiersz? — spytałem.

— O tym wieczorze — odpowiedział, nie będąc zakłopotanym, nie dziwiąc się wcale moim pytaniom.

— O tym wieczorze?

— Tak. Kto go opisze, jeśli nie ja? Jeśli nie zostanie on utrwalony na papierze, to nikt go nie będzie pamiętał i na zawsze odejdzie w zapomnienie. Nikt by wtedy nie wiedział, jak to miejsce wyglądało teraz, w tej chwili.

— Rozumiem — odpowiedziałem, choć nie była to do końca prawda.

— Malarzem jestem słabym — kontynuował poeta, podnosząc wzrok i patrząc na drzewa — więc moimi farbami będą słowa.

Podniósł rękę i jednym ruchem pokazując mi całą okolicę, rzekł:

— Jak Pan myśli: czy pałac, jezioro, ptaki, drzewa i trawa nie zdają się wręcz pozować do portretu?

Pięknie to ujął. Trudno się było z tym nie zgodzić.

— Oczywiście — odrzekłem.

Pisał więc dalej, a ja myślałem.

Wszystkie moje myśli z poprzednich miesięcy, wraz z moimi uczuciami, obiekcjami i instynktami, z których istnienia dopiero ostatnio zacząłem zdawać sobie sprawę, mieszały się w moim wnętrzu, tak iż trudno je było zidentyfikować i zrozumieć. Z tego też powodu, mimo że odczuwałem silne emocje, nie mogłem dojść do jakiegoś konkretnego wniosku, ani podjąć żadnej decyzji. Teraz jednak, jeśli myśli, uczucia czy wnioski można opisać w plastyczny sposób, wszystkie się skropliły i przybrały formę tego młodego człowieka. W końcu zobaczyłem, to o czym myślałem i co czułem od kilku miesięcy.

On był artystą. Tutaj szczerze przyznałem przed sobą, że sztuka nie jest w stanie zaspokoić najgłębszych pragnień człowieka, wypełnić uczucia pustki, które odczuwają miliony osób, ale nie wiedzą jak lub czym je zapełnić. Sztuka nie jest odpowiedzią na najgłębsze i najtrudniejsze pytania jakie ludzie zadają sobie od tysiącleci. Jednak, bądź co bądź, ten chłopak był bliżej szczęścia, bliżej ideału tego, jak życie powinno wyglądać, niż cały ten zwariowany świat.

Nagle przestał pisać, zamknął notatnik, włożył go do brązowej skórzanej torby, której wcześniej nie zauważyłem i zarzucił ją sobie na ramię.

Nagle, niespodziewanie spytał mnie:

— Gdzie jest Pana dom?

Jakiś instynkt mi podpowiedział, że nie pytał po prostu o moje miejsce zamieszkania. Dziwiąc samego siebie, odpowiedziałem:

— Wiem skąd pochodzę i gdzie byłem, ale jeszcze nie wiem dokąd zmierzam. Jednak powoli zaczynam dostrzegać cel.

Uśmiechnął się, spojrzał na mnie ze zrozumieniem, po czym odwrócił się i zaczął odchodzić, ale spojrzał raz jeszcze w moim kierunku i powiedział:

— Niech Pan się nie da im złapać!

Miałem go już pytać co miał na myśli, gdy nagle oślepiło mnie światło odbijające się od jakiejś szyby. Po chwili odwróciłem głowę, by sprawdzić skąd ono pochodziło. Wydawało mi się przez chwilę, że ktoś chował lornetkę lub lunetę do jednego z okien pałacyku. Potem, spojrzałem na miejsce, gdzie chwilę wcześniej stał poeta, ale już go nie było.

Siedziałem, dalej oparty o drzewo, zastanawiając się nad pytaniami, które cisnęły mi się do głowy. Co on miał na myśli? Komu miałem się nie dać złapać? Czy ktoś mnie gonił? Czy byłem w jakimś niebezpieczeństwie?

Spojrzałem znowu na okno pałacyku od którego chwilę wcześniej odbiło się światło. Czy ktoś mnie stamtąd obserwował, lub co gorsza, podsłuchiwał? Jeśli tak, to po co? Znowu poczułem niepokój.

Wstałem, założyłem buty i opuściłem aleję drzew. Podszedłem do stawu, który był tuż przed pałacykiem. Stałem tam, dumając, czując pewną wewnętrzną niewygodę, jakby coś było nie tak, jakby za chwilę miało się wydarzyć coś złego. Przeczuwałem zbliżające się niebezpieczeństwo.

Znowu spojrzałem w tamto okno. Nikogo tam nie było.

Moją uwagę nagle przykuł fakt, że wszystkie kaczki i łabędzie w stawie były zwrócone w moim kierunku i patrzyły na mnie w bezruchu. Trochę mnie to przestraszyło, ale jeszcze bardziej przeraziła mnie myśl, że być może chcą mi w ten sposób powiedzieć:

— Zrób to! Uciekaj! Szybko!

Potem, w jednej chwili, wszystkie ptaki, bez wyjątku, zerwały się i odleciały, najwyraźniej słuchając swojej własnej rady. Nie pozostał ani jeden.

— Tak! — nagle powiedziałem sobie — Trzeba uciekać! Trzeba działać! Teraz! Natychmiast!

Czułem strach i pod jego wpływem zacząłem w panice biec w stronę ogrodu, który leżał za pałacem. Wiedziałem, że za nim była ścieżka, będąca skrótem prowadzącym do domu. Jednak tam też każdy liść, każde drzewo, każde źdźbło trawy zdawały się krzyczeć:

— Uciekaj! Gonią cię! Masz mało czasu! Są tuż za tobą!

Kto? Kto był za mną? Tego nie wiedziałem, ale czułem potrzebę ucieczki.

Gdy opuściłem ogród i przeszedłem przez bramę, po lewej stronie miałem wysoki mur, a po prawej ogrodzenie. Przede mną była wąska ścieżka. Biegłem i biegłem i gdy już miałem się zatrzymać by złapać oddech, usłyszałem za sobą trzask łamanych gałęzi i szybko zbliżające się kroki kogoś, kto mnie gonił.

Nie wierząc własnym uszom, odwróciłem głowę i na ułamek sekundy spojrzałem za siebie. Rzeczywiście! Ktoś za mną biegł! Było już prawie ciemno, więc zobaczyłem tylko sylwetkę kogoś bardzo wysokiego, ubranego na biało, z maską, która zakrywała twarz.

Wszelkie uczucie zmęczenia minęło i z jeszcze większą energią i prędkością zbiegłem z górki. Musiałem jednak być bardzo ostrożny, ponieważ nie była to płaska ścieżka. Pod nogami ciągle były jakieś zagłębienia, gdzie łatwo można było skręcić kostkę. Z ziemi wystawały też korzenie drzew. Niewiele było trzeba, by się o nie potknąć.

W panice na chwilę odwróciłem głowę i spytałem:

— Kim jesteś? Dlaczego mnie gonisz?

Odpowiedziała mi tylko cisza. Zbliżał się coraz bardziej. Powtórzyłem:

— Po co mnie gonisz?! Dlaczego?!

Znowu cisza. Był bliżej.

— O co chodzi?! — krzyknąłem w przerażeniu i rozpaczy, ale już do samego siebie.

Tymczasem dalej mi się zdawało, że drzewa mówiły:

— Uciekaj! Szybciej! Ratuj się!

Zapadła już prawie całkowita ciemność, ale moje oczy przyzwyczaiły się do mroku.

Ten, który za mną biegł, doganiał mnie, prawie deptał mi po piętach. Co kilka sekund, odwracałem głowę, by spojrzeć za siebie, ale nie było mnie na to za bardzo stać, ponieważ musiałem patrzeć pod nogi, a wystarczył jeden fałszywy krok i byłoby po mnie.

Minęliśmy bramę, którą przebiegając próbowałem zatrzasnąć. Kilka metrów dalej, uniknąłem drzewa, pochylonego prawie do ziemi i w które niemal uderzyłem głową. Przypomniały mi się tu słowa poety: „Nie daj się im złapać”. Czy mówił tu o Goniącym? Nie chciałem być jak drzewa, które mijałem — przechylone lub powalone własnym ciężarem; leżące, pruchniejące, zroszone deszczem, bezsilne, czekające na rozkład. Tak, nie chciałem być jak te drzewa! Nie mogłem dać się złapać!

Przez chwilę poczułem się zdezorientowany. Trudno mi było ustalić jak prędko się poruszałem. Nagle w mroku zobaczyłem duże zagłębienie, które się utworzyło między dwoma, wystającymi na kilka centymetrów z ziemi korzeniami drzewa. Błyskawicznie zareagowałem i je przeskoczyłem. Ktoś, kto by tu biegł, nie patrząc pod nogi, łatwo mógłby je sobie połamać.

Kilka sekund później, usłyszałem za sobą przeraźliwy krzyk. Goniący najwyraźniej nie zauważył tej pułapki zastawionej przez naturę i trafił w sam jej środek. Odwróciłem głowę i zobaczyłem jak kilka metrów za mną, jego czarna postać padała na ziemię. Biegłem dalej, bo kto to wiedział? Może było ich więcej?

Dotarłem do rozwidlenia, gdzie ścieżka w prawo prowadziła z powrotem do pałacyku, a w lewo, w kierunku stacji kolejowej. Złapałem na chwilę oddech, ale nie czując się bezpiecznie, dalej biegłem do domu, po swoich śladach sprzed dwóch godzin.

Przeszedłem przez ulicę przy pubie i podbiegłem pod górkę do drzew, które wcześniej mnie ostrzegały przed tym, co właśnie się stało. Było już całkowicie ciemno. Mijając je słyszałem, może,,uszami serca” lub wyobraźni:

— Uciekaj! Dalej jesteś w niebezpieczeństwie! Dalej cię gonią. Uciekaj!

Ich głos był prawdopodobnie urojony, ale Goniący nie był wytworem mojego umysłu. Ktoś rzeczywiście za mną biegł. Dlaczego? Jedno było pewne: byłem w zagrożeniu, choć nie wiedziałem jakim, ani czym spowodowanym. Musiałem działać.

Opuściłem park i znowu znalazłem się wśród ceglanych zabudowań powojennego osiedla. Nogi prawie że uginały się pode mną, ale biegłem dalej. Szybko dotarłem do stacji kolejowej, z której powoli zaczęli wychodzić ludzie dojeżdżający z pracy z centralnego Londynu. Wiedziałem, że ten exodus pracowników skończy się dopiero około godziny 20:00. Tuż potem, oczami wyobraźni zobaczyłem poetę, piszącego wiersz, opartego o drzewo w swym lnianym ubraniu. Co za kontrast! To były dwa światy, całkowicie odmienne rzeczywistości…

Dotarłem do domu, wbiegłem po schodach i szybko zamknąłem za sobą drzwi. Opadłem na podłogę i kilka minut łapałem oddech. Potem, rozebrałem się z garnituru (wtedy uświadomiłem sobie, że przebiegłem w nim kilka kilometrów) i zacząłem się pakować. Na szczęście, miałem ogromny plecak, przeznaczony do kilkudniowych wypraw w plener oraz różne rzeczy przydatne pod namiotem, ponieważ planowałem kiedyś wybrać się na camping. Nie spodziewałem się, że przydadzą mi się tak szybko i w takich okolicznościach…

W pośpiechu, prawie jak podczas jakiejś ewakuacji, spakowałem mały, jednoosobowy namiot, palnik z gazem, śpiwór, karimatę, latarkę, szwajcarski nóż i trochę żywności. Resztę niezbędnych rzeczy miałem kupować po drodze, korzystając z oszczędności.

Spojrzałem na swój telefon komórkowy. Zabrać go, czy nie? Zdecydowałem się go zostawić, ponieważ i tak nie miałbym gdzie go załadować i nie miałem do kogo dzwonić. Poza tym, skoro mnie śledzono, a ja uciekałem, zabranie komórki nie byłoby najmądrzejszym pomysłem.

Założyłem na siebie plecak, powyłączałem światło, prąd, gaz oraz wodę, po czym zamknąłem za sobą drzwi i wyszedłem.

Wychodząc z bloku, minąłem przy wyjściu sympatycznego sąsiada. Spojrzał na moje ubranie, prawie że wojskowe, oraz na ogromny plecak, który wystawał z pół metra nad moją głowę i ze zdziwieniem spytał:

— Gdzie się Pan wybiera?

Ja, wskazując ręką na północ, odpowiedziałem:

— Przed siebie.

I rzeczywiście, poszedłem na północ, pozostawiając go patrzącego za mną z wielkimi oczami. Być może myślał, że oszalałem, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.

Północ była jedynym kierunkiem w którym mogłem się udać, ponieważ Enfield leży na północnym krańcu Londynu. Pójście na południe wiązałoby się z kilkudniowym marszem przez miasto, a na wschód lub zachód, obok niego. Obie opcje nie wchodziły w grę, natomiast idąc na północ, tylko kilka minut drogi od mojego domu już rozciągały się piękne, zielone pola.

Najpierw jednak musiałem przejść przez teren szpitala, niedaleko od działu dla psychicznie chorych, czyli w wielu wypadkach, mówiąc innym językiem, ofiar cywilizacji.

Doszedłem do ulicy The Ridgeway, która prowadziła do M25, obwodnicy Londynu. Szedłem wzdłuż tej drogi przez kilkaset metrów, aż po mojej prawej stronie skończyły się bloki, a zaczęły się pola. Skręciłem w prawo, wchodząc na długą ścieżkę prowadzącą do jakiejś farmy. Chciałem jak najszybciej znaleźć się daleko od głośnych i ruchliwych ulic i rzeczywiście — czułem tym większą ulgę im bardziej się oddalałem od The Ridgeway, a zbliżałem się do cichej, spokojnej, może śpiącej farmy, pogrążonej w ciemności. Gdy się odwróciłem, widziałem główną drogę tylko jako pas białych i czerwonych świateł samochodowych. Słyszałem dobiegający od niej lekki szum. Pomyślałem sobie, że już wkrótce ogłuchnę i dla takich dźwięków.

Minąłem pewien domek w którym nie było zapalone żadne światło. Idąc dalej, przeszedłem obok szopy, w której trzymano jakieś narzędzia rolnicze. Zostawiłem farmę za sobą i znalazłem się na mostku, pod którym płynął strumyk. Kilkaset metrów dalej, minąłem duży dom, prawie że pałac. Na wprost, nad moją głową, biegła linia kolejowa. Postanowiłem jej nie przecinać, ale skręcić w lewo, idąc na północ, w kierunku autostrady, brzegiem pól. Nie wiedziałem czy istnieje taki szlak, ale byłem pewny, że idąc na azymut, w końcu jakoś dojdę do autostrady, która stanowiła granicę Londynu.

Na ścieżce za mną z obu stron rósł bardzo wysoki żywopłot. Nagle usłyszałem za sobą coś co przypominało kroki ludzkie. Szybko się odwróciłem. Mignął mi jakiś cień, który nagle schował się w krzakach, powodując szelest.

— Może to królik — pomyślałem sobie, ale natychmiast wstrząsnęła mną przerażająca myśl. — A może to Goniący?

Patrzyłem w miejsce gdzie chwilę wcześniej usłyszałem szelest. Przez moment rozważałem, czy nie byłoby lepiej tam podejść i zmierzyć się z tym, co być może i tak było nieuniknione, ale zdecydowałem, że tego nie zrobię. Po takim spotkaniu, mogłoby nie być dla mnie żadnego „potem”.

Na niebie świecił księżyc w pełni. Nie było wiatru. Liście żywopłotu nie wydawały jakiegokolwiek odgłosu. Wokół mnie panowała całkowita cisza. Korzystając z tego, otworzyłem bramkę i wszedłem na pole.

Przez chwilę, ścieżka prowadziła mnie równolegle z linią kolejową. Doszedłem do ostrego zakrętu w lewo, ponieważ przede mną był lasek i małe jeziorko. Gdy podszedłem do niego bliżej, zobaczyłem, że do wody wpadło drzewo i częściowo z niej wystawało. Stała tam też ławka, ale w nocy, gdy była pełnia, to miejsce wywoływało we mnie niepokój. Stawik wyglądał mi na bagno. Gdzieś w środku pojawiło mi się nagle przeczucie, prawie pewność, że ktoś kiedyś tam umarł. Rosło we mnie poczucie niebezpieczeństwa, więc ruszyłem dalej.

Schodziłem z górki, po prawej stronie dalej mając las. Nagle się skończył i pojawiła się ścieżka prowadząca na północ, wzdłuż innego pola. Nie znałem tej okolicy i uważałem, że jeśli skręcę w prawo, mogę dojść do miejscowości Crews Hill, a nie do autostrady. Wolałem iść mając w zasięgu wzroku The Ridgeway, więc poszedłem prosto. Gdy pole się skończyło, ścieżka wiodła mnie dalej, w teren który był zalesiony, ale szybko się okazało, że był to ślepy zaułek, bo w tym ukrytym i odosobnionym miejscu, ktoś założył sobie małą pasiekę. Trzeba było jednak wcześniej skręcić w prawo.

Gdy wychodziłem spod drzew z powrotem na pole i spojrzałem przed siebie, serce we mnie zamarło. Około 150 metrów dalej, Goniący szedł prosto w moim kierunku. Nie widział mnie w ciemności, na tle drzew i zarośli, ale jego sylwetka wyraźnie odbijała się od nieba rozświetlonego pełnią księżyca. Byłem pewny, że szedł po mnie. Za sobą miałem tylko ślepy zaułek. Jedyne co mogłem zrobić to ukryć się w krzakach, które rosły po obu stronach ścieżki. Tak też zrobiłem. Położyłem się za drzewem i przysypałem opadłymi liśćmi.

Po minucie, Goniący wszedł na ścieżkę prowadzącą do pasieki. Wyglądał tak samo jak kilka godzin wcześniej, w lesie za ogrodem. Był wysoki i dobrze zbudowany. Na twarzy miał maskę, a na ciele kombinezon. Znowu widziałem tylko jego sylwetkę, teraz jednak zauważyłem, że miał na sobie plecak, prawie tak duży jak mój, a do ramienia miał przypięte coś, co wyglądało jak smartfon, który zobaczyłem, gdy jego ekran rozbłysł w ciemności.

Nagle stanął kilka metrów ode mnie i rozglądał się, to w prawo, to w lewo. Z kieszeni wyjął coś co kształtem przypominało lornetkę. Założył ją sobie na oczy, tak jak okulary. Zaczęła wydawać elektroniczne odgłosy, takie jak komputer, gdy się go włącza. Natychmiast przy tych okularach zaświeciło się światełko i, ku mojemu zdumieniu, wiele innych podobnych małych czerwonych punkcików na całym jego ciele.

— O co chodzi? — pomyślałem sobie. — Co on ma na sobie?

Uświadomiłem sobie, że te okulary raczej służyły mu za noktowizor, dlatego dokładniej zakryłem się liśćmi. Od tego momentu, tylko go słyszałem. Poszedł w kierunku pasieki, wrócił, pochodził w tą i z powrotem po ścieżce, aż w końcu się oddalił i przestałem go słyszeć. Dla bezpieczeństwa, odczekałem jeszcze kilka minut, po czym wyszedłem ze swojej kryjówki i ostrożnie, rozglądając się wokół siebie, opuściłem lasek i skierowałem się w kierunku zakrętu, który wcześniej minąłem.

Goniącego nigdzie nie było, albo mówiąc dokładniej, nigdzie go nie widziałem. Był w pobliżu, miałem co do tego pewność, czułem to jakimś szóstym zmysłem, który nagle mi się uaktywnił. Być może w tej chwili mnie obserwował. Nie miałem jednak wyboru. Musiałem iść dalej.

Wszedłem na ścieżkę, na którą od razu powinienem był skręcić. Lasek z jeziorkiem i ławką dalej miałem po swojej prawej stronie. Zapominając na chwilę o Goniącym, zauważyłem, że co któreś drzewo w pasie oddzielającym dwa pola od siebie było uschnięte. Dziwnie to wyglądało — rząd zdrowych drzew, z bujnym listowiem, a między nimi — suchy szkielet, drewniany trup, z gołymi gałęziami powykręcanymi jak palce starca cierpiącego na zaawansowany reumatyzm. Obserwowanie tych wijących się, powykrzywianych gałęzi na tle nieba oświetlonego pełnią, wprowadziło mnie w ponury nastrój i odebrało mi resztki spokoju wewnętrznego. Miałem przeczucie zbliżającej się katastrofy.

— Na pewno wydarzy się za chwilę coś strasznego, jeśli będziesz patrzył na drzewa, a nie za siebie — powiedziałem sobie, przywołując się do porządku.

Nagle, szklak odbił w lewo i poprowadził mnie w zarośla, gdzie przeszedłem po mostku, nad kolejnym strumykiem, po czym wyszedłem na inne pole, które właściciel niestety zaorał razem ze ścieżką. Z każdym krokiem grudy ziemi kruszyły mi się pod stopami. Gdy doszedłem do końca, znalazłem się przy rozwidleniu. Mogłem wejść na pole, które biegło równolegle z drogą, lub drugie, które rozciągało się w kierunku Crews Hill. Wybrałem pierwsze.

Po 500 metrach, odkryłem kolejną ścieżkę, idącą w bok. Postanowiłem nią iść, ponieważ uznałem, że w ten sposób szybciej dojdę do autostrady, niż trzymając się nieoznakowanych miedz, które mogą się nagle skończyć, nie dając człowiekowi przejścia do ulicy czy chodnika.

Znalazłem się w kolejnym małym lasku, jakich jest wiele w tamtej okolicy. Najwyraźniej mało kto tamtędy chodził, ponieważ ścieżka zarosła trawą i chwilami trudno mi ją było odnaleźć. Po lewej stronie, minąłem małe jeziorko, z mętną wodą, które wyglądało mi na grzęzawisko. Szybko opuściłem to miejsce, ponieważ gdyby Goniący tam mnie znalazł, mógłby mnie z łatwością do niego wepchnąć.

Ścieżka wyprowadziła mnie na kolejne pole, tym razem jednak po lewej stronie miałem ogrodzenie za którym stał jakiś duży dom, a po drugiej biegła jezdnia. Wiedziałem, że szła ona mniej więcej z zachodu na wschód i że przecinała teren w połowie drogi między moim domem a autostradą. Przez chwilę nie wiedziałem jak iść dalej, ale po chwili znalazłem szlak po drugiej stronie ulicy. Musiałem przeskoczyć przez bramkę, po czym zobaczyłem, że ścieżka szła dalej, na północ, w kierunku autostrady, którą już słyszałem.

W tym momencie, poczułem nagłe zmęczenie. Spojrzałem na zegarek — było wpół do pierwszej w nocy. Znalazłem miejsce przy zaroślach, kilkanaście metrów od szlaku i usiadłem sobie na chwilę by coś zjeść i wypić.

Po kilku minutach, usłyszałem jakiś dźwięk przy bramce. Prawie się wywróciłem, gdy wcześniej przez nią przechodziłem, ponieważ jedna deska na której należało stanąć była spróchniała, przez co prawie straciłem równowagę. I rzeczywiście — usłyszałem trzask pękającego drewna i odgłos, jakby ktoś spadł na ziemię z wysokości. Po chwili, z zarośli przy bramce wyszedł Goniący. Mało co widziałem w ciemności, ale byłem pewny, że to on. Rozpoznałbym jego sylwetkę wszędzie. Poza tym, kto inny by chodził po polach o tej godzinie? W ciszy obserwowałem go, jak szedł w kierunku autostrady.

Skąd wiedział, że ja właśnie tam zamierzałem iść? Nie miałem pojęcia, ale pomyślałem sobie, że on raczej nie będzie się spodziewał, że to ja pójdę za nim. Postanowiłem go śledzić.

Dyskretnie i w największej ciszy spakowałem swoje rzeczy. Dochodząc z powrotem do szlaku, zauważyłem, że drewniana bramka była połamana i leżała na ziemi. Musiał więc mieć lekki wypadek…

Już nie czułem strachu. Wypełniała mnie raczej odwaga i determinacja, by zmienić swoje życie na lepsze, by osiągnąć to, czego pragnąłem. Upór ze strony świata oraz moje dotychczasowe spotkania z Goniącym jeszcze bardziej umocniły mnie w postanowieniu przekształcenia mojego życia i uwolnienia się od schematów w jakie zostałem wepchnięty.

Taki już mam charakter: gdy ktoś mnie do czegoś zachęca, albo co gorsza, próbuje coś na mnie wymusić, rodzi się we mnie upór. Gdy ta osoba mówi mi „rób co chcesz” i przestaje mnie przekonywać, jestem bardziej skłonny zrobić to, o co mnie prosiła. Podobnie, gdyby świat w tak agresywny i zarozumiały sposób nie promował swoich wartości i stylu życia, być może o wiele trudniej by mi było je odrzucić.

Szedłem więc w dużej odległości za Goniącym w kierunku M25. Odgłos przejeżdzających aut się nasilał (zawsze jest ruch na tej autostradzie, nawet w środku nocy). Po lewej, minęliśmy coś w rodzaju lądowiska dla modeli małych samolotów. Obok stał metalowy kontener, który często się widzi na statkach handlowych. Prawdopodobnie służył pasjonatom modelarstwa za pomieszczenie do picia kawy.

Goniący nagle wszedł na żywopłot, który ciągnął się po naszej prawej stronie i zniknął. Gdy doszedłem do tego miejsca, zauważyłem, że były tam schodki. Najwidoczniej ścieżka tamtędy prowadziła.

Spojrzałem na drugą stronę. Był już na przeciwległym skraju pola. Za nim widziałem autostradę i oświetlone znaki drogowe.

Przeszedłem przez żywopłot i poszedłem za nim. Przede mną było kolejne przejście, tym razem przez gęste zarośla. Ocierałem się o gałęzie i liście moim plecakiem. Robiłem wszystko, co mogłem, by wywołać jak najmniej odgłosów, choć hałas dobiegający od autostrady na pewno mnie zagłuszał.

Uwolniwszy się od gęstej roślinności, stanąłem na asfaltowej drodze. Idąc w lewo, doszedłbym do jakiejś farmy, a w prawo, na wiadukt, który był zbudowany nad M25. 200 metrów przede mną, zobaczyłem Goniącego, zbliżającego się do przejścia. Tam gdzie stałem jeszcze było ciemno, ale musiałem być ostrożny dochodząc do autostrady, bo dzięki lampom, było tam jasno jak w dzień. To, co zamierzałem zrobić, było niebezpieczne. Gdyby się odwrócił, zobaczyłby mnie, a wtedy byłoby po wszystkim.

Ta droga musiała być od dawna nieużywana, ponieważ asfalt pod moimi nogami był popękany i pokruszony, tak że można go było kopać jak kamyki na plaży.

Poczekałem, aż Goniący przeszedł nad autostradą, po czym sam wszedłem na wiadukt. Przebiegłem po nim najszybciej jak się dało, ponieważ było mnie na nim widać jak na dłoni. Goniący mnie jednak nie zauważył ani nie usłyszał, ponieważ nawet się nie odwrócił.

Zszedł z asfaltowej drogi na ścieżkę dla pieszych, prowadzącą przez trawnik. Przed nami było coś, co można opisać tylko jako naturalny tunel. Tworzyły go dwa rzędy drzew i zarośli rosnących około trzy metry od siebie. Ich gałęzie splotły się w jedną całość na szczycie, co utworzyło swego rodzaju „dach”.

Ciekawość pchała mnie do przodu. Wszedłem za nim do,,zielonego” tunelu. Blade światło księżyca nie mogło się przebić przez naturalny baldachim, więc znaleźliśmy się w prawie całkowitej ciemności. Mimo tego, nie miałem problemu z dostrzeżeniem Goniącego, ponieważ co kilka sekund, na całym jego ciele pojawiały się te same czerwone światełka, które widziałem wcześniej.

Gdy wyszliśmy spod drzew, doszliśmy do szerokiej asfaltowej drogi, która musiała być połączeniem między dwoma miejscowościami. Nie wiedziałem gdzie bym doszedł idąc w tą lub tamtą stronę, ale decyzję pomógł mi podjąć fakt, że Goniący nagle skręcił w prawo.

— Bardzo dobrze — pomyślałem sobie. — Poczekam tu chwilę i potem pójdę w przeciwnym kierunku. Może w ten sposób go zgubię.

Poczekałem chwilę, po czym udałem się w przeciwnym kierunku do Goniącego.

Goniący na pewno nie był wytworem mojej wyobraźni. Idąc, zastanawiałem się co on by zrobił, gdyby mnie w końcu dogonił? Czy ścigał innych ludzi, tak samo jak mnie? I co najważniejsze: czemu mnie śledził? Jaki miał cel?

Myślałem nad tym wszystkim, aż uświadomiłem sobie, że szedłem całkiem przyjemną przydrożną ścieżką. Dokąd ona prowadziła?

Nagle usłyszałem za sobą dziwny odgłos. Był to elektroniczny dźwięk, jakby komputera, dokładnie taki, jaki słyszałem godzinę wcześniej! Szybko skojarzyłem, kto to mógł być i natychmiast, praktycznie na oślep, wskoczyłem w zarośla rosnące na poboczu.

Lekko wychyliłem głowę i spojrzałem na przejeżdzające auto. Nigdy wcześniej w życiu nie widziałem takiego pojazdu, nie produkowała go żadna znana mi marka. Wyglądał bardzo futurystycznie. Z przodu miał wąski pas reflektorów, które mnie raziły ostrym, niebieskim światłem. Przód samochodu miał kształt litery „V”, a maska była wygięta w stronę zewnętrzną, tak że tworzyła ostry karb. Przednia szyba wyglądała jakby była wzięta z samolotu i była bardzo wąska. Gdy mnie mijał, zauważyłem, że od boku auto miało kształt kropli wody — zwężało się coraz bardziej, od przodu do tyłu. Brzegi felg były podświetlone na niebiesko. Cały samochód, od góry do dołu, oprócz opon, był pomalowany na wyjątkowo zimny, biały kolor. Z dachu i obu drzwi wystawały pudełka, przypominające kamery. Z tyłu, miał takie samo światło, jak z przodu — jeden pas, z lewej do prawej strony, który nie świecił zwykłym, czerwonym światłem stopu, ale tym samym zimnym, nieprzyjemnym, oślepiającym niebieskim błyskiem. Rzecz jasna, ani z przodu, ani z tyłu, nie miał tablicy rejestracyjnej.

Usiłowałem zobaczyć kierowcę, ale niestety światła reflektorów mnie oślepiły. Poza tym, zauważyłem, że szyby były jak lustro weneckie — ze środka można było zobaczyć wszystko na zewnątrz, ale nie działało to w drugą stronę.

— Ten samochód wygląda jakby przeniósł się do naszych czasów z dalekiej przyszłości — pomyślałem sobie. Wszystko w jego wyglądzie aż krzyczało: Technologia! Nowoczesność! Rozwój! Tak jak wcześniej poeta stanowił dla mnie uosobienie pewnych wartości, tak samo było tu, tylko że to auto reprezentowało dokładne przeciwieństwo tego, co obrazował poeta.

Goniący, nie zauważywszy mnie, pojechał dalej. Wyszedłem z zarośli i wkrótce minąłem ścieżkę prowadzącą z powrotem w kierunku domu i, ryzykując naprawdę wiele, szedłem poboczem, ponieważ chodnik się skończył. Zaczęło mnie martwić to, że po obu stronach drogi było coraz więcej budynków. Tak, zbliżałem się do Potters Bar, miasteczka położonego na północ od Enfield, ale już poza granicami Londynu. Trudno, musiałem przez nie przejść, ponieważ nie chciało mi się wracać do skrzyżowania gdzie Goniący skręcił w prawo.

Chodnik znowu się pojawił i po kilku minutach, znalazłem się w środku osiedla małych domków, zbudowanych w latach 60-tych ubiegłego wieku. Odkąd pamiętam, bardzo nie lubiłem takich miejsc. Zawsze mi się wydawały bardzo nudne i smutne. Przez lata, na takich uliczkach nic się nie zmienia. Co prawda, zazwyczaj panuje tam cisza, ale spokój i brak hałasu, którego można zaznać w naturze, z jakiegoś powodu jest inny niż cisza na takim osiedlu. Wszystko, co naturalne, wydaje się pełniejsze, doskonalsze. Gdy ludzie próbują ulepszyć albo podrobić naturę lub jakiś jej produkt, zazwyczaj kończy się to porażką.

Ktoś mógłby stać na takiej odosobnionej uliczce przez 10, 20, a nawet 30 lat i dalej prawdopodobnie widziałby stary i popękany chodnik oraz te same budynki. Żadnych zmian poza powolnym niszczeniem. Tym, co sprawia, że te miejsca są jeszcze bardziej przygnębiające, jest fakt, że prawie nigdy tam nie widać ludzi. Pojawiają się tylko na chwilę, wchodząc lub wychodząc z domu czy z auta. Oprócz tych momentów, takie miejsca są opustoszałe.

Naturę można podziwiać samotnie, jest piękna bez obecności ludzi, ale miasta i osiedla są zbudowane po to, żeby był w nich ruch i życie. Gdy spełniają swą funkcję i są ośrodkiem ludzkiej aktywności, znośniej się w nich żyje, ale czy jest coś straszniejszego niż miasto czy osiedle, w którym nikogo nie ma?

Potters Bar jest pełne takich „cichych” uliczek, które się nie zmieniają z upływem lat. Jest ich najwięcej na obrzeżach, ale na szczęście akurat zbliżałem się do centrum miasta.

Londyn nigdy nie śpi, ale Potters Bar tak, a ja przechodziłem przez nie nocą. Miasto jest całkowicie inne o tej porze. Był początek grudnia. Pamiętam chodnik pokryty szronem, samochody z zamarzającymi szybami, parę wychodzącą z niektórych kominów w domach, mgłę unoszącą się w powietrzu, niejako skłębioną wokół słupa elektrycznego, podświetloną światłem lampy. Cała ulica spała. W każdym oknie panowała ciemność i całkowita cisza.

Tamtej nocy był przymrozek. Zdawało mi się chwilami, że powietrze i czas też zostały zamrożone i stały w miejscu, nie dopuszczając żeby cokolwiek się poruszyło.

W takim to otoczeniu szedłem ja, wygnaniec cywilizacji. Ciekawe co by pomyślał sobie ktoś, kto by akurat spojrzał przez okno i zobaczył mnie, idącego niewiadomo gdzie, z ogromnym plecakiem, w niebieskiej kurtce, wojskowych spodniach i wielkich butach, o drugiej nad ranem…

W centrum nie znalazłem więcej życia. Tylko od czasu do czasu jakiś samochód przejechał główną ulicą. Witryny sklepów, opuszczone, zamknięte, ciemne, wyglądały przygnębiająco. Nawet 24-godzinna stacja benzynowa była zamknięta.

Doszedłem do głównego skrzyżowania, przy którym stał wieżowiec. Skręciłem w prawo, na północ. Minąłem duży supermarket. Potem, droga się zwężała. Przeszedłem wiaduktem nad linią kolejową i dotarłem do następnego skrzyżowania, przy którym stał salon samochodowy. Chciałem iść prosto, ale ku mojemu przerażeniu, zobaczyłem, że samochód Goniącego stał zaparkowany po drugiej stronie ulicy, kilka metrów za światłami. Idąc dalej, przeszedłbym metr od niego. Nie miałem wyboru. Musiałem skręcić w lewo.

Szedłem wzdłuż szerokiej jezdni. Po kilku minutach, znowu zacząłem słyszeć autostradę. Nagle chodnik się skończył i droga zamieniła się w wąską, jednopasmową szosę, otoczoną żywopłotem i polami z obu stron. Z ulgą wszedłem za zarośla. Nawet gdyby Goniący tamtędy przejeżdżał, to już nie zobaczyłby mnie. Jednak szybko zauważyłem problem. Zbliżałem się do autostrady i jej cementowe fundamenty blokowały mi dalszą drogę. Musiałem dostać się na drugą stronę jezdni. Na szczęście, nie trzeba było przechodzić przez gęste krzaki, ponieważ zobaczyłem bramę, naprzeciw której zaczynała się ulica pod nazwą Sawyers Lane.

Gdy uszedłem nią kilka metrów, usłyszałem za sobą znajomy mi już elektroniczny dźwięk. Szybko obejrzałem się za siebie i zobaczyłem jak mignął mi pędzący w kierunku autostrady samochód Goniącego.

— Uff — odetchnąłem — mam nadzieję, że przez jakiś czas się z tobą nie zobaczę — powiedziałem do siebie.

Żywopłot po obu stronach ulicy był wysoki i nie było żadnej możliwości zejścia z drogi, więc musiałem trzymać się szosy. Po jakimś czasie, zauważyłem małą dróżkę odbijającą w bok. Skręciłem na nią, choć była bardzo wąska. Minąłem kilka odizolowanych domów, śpiących jak reszta. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem otwartą bramę, prowadzącą do szerszego szlaku. Ciągle widziałem w oddali i słyszałem autostradę. Szedłem dalej, aż po kilkuset metrach ścieżka się skończyła i wyprowadziła mnie na parking serwisu, czyli postoju dla kierowców, którzy odbywają długą trasę. Było tam kilka restauracji oraz kafejek.

Targały mną mieszane uczucia. Po pierwsze, byłem bardzo zmęczony. Przeszedłem kilkanaście kilometrów i nie spałem od prawie 20 godzin. Byłem też bardzo głodny. Z drugiej strony, chciałem przecież się wyciszyć i uciec od cywilizacji. A gdzie skończyłem? Kilka metrów od obwodnicy Londynu, przy serwisie. Bardzo chciałem się napić czegoś ciepłego i to w kafejce którą znałem. Tłumaczyłem sobie, że to przecież nic złego. Stare, wygodne przyzwyczajenia dalej we mnie siedziały, a wykorzenienie ich na pewno mogło trochę potrwać. Zdecydowałem, że pomyślę co zrobić przy ciepłym napoju.

Musiałem obejść budynek dookoła, by się znaleźć przy głównym wejściu. Na parkingu stały dwa auta: stary campervan, w cieniu, na samym końcu parkingu i… białe auto Goniącego. Jego szyby odbijały wszystko dookoła niczym lustro. Nagle, stały się całkowicie ciemne, po czym pojawił się na nich napis: „jesteś gotowy na zabawę? To dopiero początek.” Chciałem przełknąć ślinę, ale poczułem jakbym miał w gardle piłkę do golfa. Całe ciało zesztywniało mi z przerażenia. Nie spuszczając wzroku z auta Goniącego, zacząłem się powoli cofać, odwrócony plecami w kierunku drzwi. Gdy poczułem, że się o nie opieram, namacałem ręką klamkę, wcisnąłem ją i, dalej patrząc na białe auto, wślizgnąłem się do środka.

W środku było bardzo ciemno; tylko niektóre światła zostały zapalone. Jakaś melodia cicho grała w tle. Przez chwilę zdawało mi się, że w środku nikogo nie było oprócz mnie. Podświetlone loga kafejek i sklepów odbijały się od podłogi, pustych stolików i nie zajętych krzeseł. Szedłem powoli, patrząc na to wszystko jak na coś niezwykłego. W jednej kawiarni na szczęście zobaczyłem kogoś z obsługi, ale ta osoba drzemała. Ocknęła się i spojrzała na mnie zaspanymi i znudzonymi oczami.

Szedłem dalej, w kierunku kafejki, która znajdowała się na drugim końcu hali. Spojrzałem w górę. Sufit wyglądał jak w jakimś hangarze na samoloty. Metalowe płyty, założone na metalowe poprzeczki. Bardzo szare. Bardzo nudne. Bardzo przemysłowe.

Za szybami nie było widać nic. Na zewnątrz panowała całkowita ciemność. Słyszałem tylko odgłos swoich kroków i pracujących lodówek.

Doszedłem do lady w kafejce. Zaspana dziewczyna spytała:

— Co mogę Panu podać?

— Dużą gorącą czekoladę, do picia w środku.

— Coś jeszcze?

— Proszę posypać ją proszkiem czekoladowym.

Gdy robiła mi napój, rozejrzałem się wokół siebie i zobaczyłem, że kafejka miała jeszcze jednego klienta — mężczyznę, po 50-tce. Obok niego leżała skórzana torba, podobna do tej, którą miał poeta. Czytał jakąś książkę z wielką uwagą i robił notatki. Dziewczyna podała mi czekoladę i usiadłem kilka metrów od niego. Przez chwilę, zapomniałem o nim, słodząc mój napój, mieszając go i myśląc o Goniącym. Jednak po krótkim czasie wygląd tego mężczyzny zwrócił moją uwagę. Tak, był w średnim wieku i miał lekki zarost, pełną twarz i długie włosy, które sięgały mu do karku, jak u poety, tylko że powoli zaczął siwieć. Można było powiedzieć że miał szlachetny i życzliwy wyraz twarzy. Był ubrany w czarną, skórzaną kurtkę, która trochę odbijała światło.

Patrzyłem na niego z uwagą, tak jak wcześniej na poetę, aż podniósł wzrok, zmarszczył trochę czoło i spojrzał mi prosto w oczy, ale nie w nieprzyjemny sposób, tylko jakby chciał powiedzieć:

— Wiem, że mnie obserwujesz. Naprawdę nie ma tu nic ciekawszego?

Tak się składało, że nie, ale i tak zmieszany spuściłem wzrok na moją do połowy wypitą czekoladę. Jednak nie mogłem się opanować. Ciekawiło mnie, co czytał i jakie robił notatki. Jego lektura to była mała, kwadratowa książeczka z jakimiś czarno-białymi zdjęciami. Często zaglądał do niej, po czym pisał coś w notatniku. Nagle, zamknął książkę i notes, wypił resztę swojego napoju, założył ręce, spojrzał w sufit, zamknął oczy i siedział tak kilka minut. Myślałem, że był to wyraz niecierpliwości skierowany pod moim adresem, więc znowu zacząłem dokładnie obserwować moją czekoladę. Jednak po jakimś czasie, gdy tak siedział bez ruchu, znowu, nawet sam tego nie zauważywszy, zacząłem na niego patrzeć, bo pomyślałem sobie, że to dość nietypowy człowiek, który czyta książkę, robi notatki i się relaksuje w kafejce przy M25 o wpół do czwartej nad ranem. Mając dalej zamknięte oczy, nagle powiedział silnym głosem:

— To może niech się Pan do mnie przysiądzie.

Fakt, że w ogóle coś do mnie powiedział i to tak nagle i niespodziewanie, zaskoczył mnie, więc idiotycznie odpowiedziałem:

— Co? Ja?

Spojrzał na mnie z uśmiechem i lekko zmrużonymi oczami, jakby pytał „a co? Ja?”

Bez słowa, prawie że pokornie, wstałem od swojego stolika i usiadłem naprzeciw niego. Teraz najwidoczniej była jego kolej na obserwowanie mnie. Przyglądał mi się uważnie przez kilka sekund (choć wydawało mi się że trwało to kilka minut) i mając w nieco krytyczny sposób zmarszczone czoło, powiedział:

— Ohoho. Chyba ostatnio u Pana w życiu zaszły duże zmiany.

— Skąd Pan to wie?

— No, biorąc pod uwagę jak Pan jest ubrany, fakt, że jest Pan w takim miejscu o takiej porze… W dodatku wygląda Pan na zmęczonego, wychudzonego, schorowanego, wręcz jakby wpadł Pan pod auto, albo nawet pociąg… Co? Miał Pan dosyć? Coś w końcu pękło?

— Tak…

— Oj rozumiem, rozumiem. I co? Uciekł Pan?

— Tak…

— Mhm — powiedział, kiwając głową ze zrozumieniem, zamyślając się na chwilę, patrząc nie tylko na mnie, ale także jakby przeze mnie.

Poczułem się przy nim komfortowo. Jakiś wewnętrzny instynkt podpowiadał mi, że był to ktoś, kto mógł mnie zrozumieć, komu mogłem zaufać. Od dawna nie miałem komu się zwierzyć. Tama, która trzymała wszystkie moje myśli i uczucia w sercu, tak iż nie miały ujścia, pod wpływem jego szczerego i życzliwego zainteresowania, pękła. Nie mogłem już dalej powstrzymywać silnego nurtu emocji, które domagały się uwolnienia. Musiałem się tym wszystkim podzielić z drugim człowiekiem.

— Pracowałem w centralnym Londynie kilka lat… Wie, Pan… Od 9 do 5, choć tak naprawdę praca wypełniała całe moje życie… Przez ten czas, funkcjonowałem jak maszyna, jak zegarek… Bez głębszych uczuć… Czułem, że sposób w jaki wykorzystuję swoje życie nie ma większego sensu… Ale gdy serce i umysł mi podpowiadały, że coś było nie tak… Tłumiłem to oglądaniem telewizji i internetem… Aż w końcu zbuntowałem się, wyrzuciłem te urządzenia, zacząłem żyć inaczej… Zacząłem więcej czuć… Trudno mi jednak było całkowicie zerwać się ze smyczy… Wie Pan… Praca w korporacji, zobowiązania, strach przed nieznanym i tak dalej… Aż w końcu to oni puścili smycz i zwolnili mnie… I jestem tutaj… W dużym skrócie…

Słuchał tego, kiwając głową. Poczekał, aż się opanowałem, po czym rzekł:

— Rozumiem Pana, oj rozumiem. Kiedyś przeszedłem coś podobnego, ale coś Panu powiem: mimo, że Pana ucieczka może się wydawać innym, a nawet Panu, szaleństwem — to zrobił Pan dobrze.

— Naprawdę Pan tak myśli?

— Tak. Jednak w tym wszystkim brakuje Panu jednej rzeczy.

— Jakiej? — spytałem.

— Ukierunkowania.

— Ukierunkowania? Co Pan ma na myśli?

Uśmiechnął się i spojrzał na mnie jak nauczyciel na studenta.

— Naprawdę Pan uważa, że można coś takiego wyjaśnić podczas jednej pogawędki w kafejce?

— No, nie…

— Dlatego mam coś do zaproponowania, coś, co Panu może się wydać równie szalonym pomysłem jak Pana ucieczka.

— Co?

— Obowiązki związane z moją pracą wzywają mnie do Kornwalii, idealnego miejsca na rekonwalescencję dla człowieka w takim stanie jak Pan. Po drodze zatrzymam się w Reading, Bath i Okehampton. Naszym celem będzie Penzance. Zapraszam Pana jako towarzysza podróży. Często czuję się trochę samotny i z pewnością Pan też. To przecież jeden z powodów dla których Pan uciekł.

— To prawda.

Całkowicie mnie zaskoczył tą propozycją. Gdybym odmówił, to gdzie miałbym pójść? Tu przynajmniej był jakiś kierunek.

— Dobrze. Pojadę z Panem.

— No to super! — powiedział, klepiąc mnie w ramię z całej siły, tak że prawie spadłem z krzesła. Ten człowiek wlał we mnie dobry humor i nadzieję. Po raz pierwszy od dłuższego czasu, szczerze się śmiałem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 39.38
drukowana A5
za 77.4
drukowana A5
Kolorowa
za 104.95