E-book
3.94
drukowana A5
10.91
W cieniu dwóch wież

Bezpłatny fragment - W cieniu dwóch wież

Cud z Nowolipek


Objętość:
33 str.
ISBN:
978-83-8369-044-5
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 10.91

Cud z Nowolipek

Wyszedłem na balkon by popatrzeć na tłum, który zgromadził się pod kościołem na Nowolipkach. W nocy był cud, na iglicy pojawiła się Matka Boska. Ludzie klęczeli i modlili się. Milicjanci też wyglądali jakby mieli zaraz uklęknąć, ale stali. Tłum ciągle rósł. Tuż za rogiem, na starym Kercelaku była stacja PKS. Kolejne autobusy dowoziły wiernych z podwarszawskich wsi gdzie wieść o cudzie roznosiła się jak pożar.

Na sąsiednim balkonie stała dziewczynka ubrana w granatową plisowaną spódniczkę i białej bluzkę. Włosy, uczesane w dwa kucyki, miała czarne ale oczy niebieskie. Pokazała mi język, odpowiedziałem tym samym. Taki podwórkowy savoir vivre. Podobała mi się, więc wyjąłem z kieszeni moją piękną zieloną chińską zapalniczkę z błękitnym motylem. Ale ona nawet na nią nie spojrzała. Obrażony wyciągnąłem zapalniczkę w jej stronę i zasyczałem — „Spalę cię!”. Czekałem na jej ruch, kpiący uśmiech i błyskotliwą ripostę. Ale dziewczynka wrzasnęła ze strachu, rozpłakała się i schowała w mieszkaniu.

Nazwiska sąsiadów niewiele nam mówiły. Sobieski, Singer czy Wołkow brzmiały równie znajomo, słyszeliśmy je co dzień w szkole wyczytywane z listy obecności, widzieliśmy na liście lokatorów wywieszonej na każdej klatce schodowej. Tylko Rysiek Lakruła miał na drzwiach tabliczkę ze dziwnym napisem „La Croix”. Lala Rysiek — śmiały się dzieciaki.

O tym, że urodziliśmy się na zgliszczach getta nikt z nas nie wiedział. Jedynym śladem po przedwojennej dzielnicy żydowskiej były wysokie na kilka metrów hałdy gruzu, na których murarze komuniści bili rekordy ilości położonych cegieł stawiając przy okazji budynki, w których zamieszkali później razem z wojskowymi i członkami partii.

Hałdy szybko porosły trawą, posadzono drzewka, a w zimie kiedy pokrywały się śniegiem z płaskiej Warszawy ciągnęły na nie tabuny saneczkarzy.

Dziewczynka z balkonu, Rachela Singer, a właściwie Renata Śpiewak, bo tak miała wpisane w akcie urodzenia, nie jeździła na sankach. Bała się rówieśników. W nocy często budziła się z krzykiem bo śniło jej się, że ucieka z płonącej synagogi. Zasypiające dzieci szczególnie szybko chłoną prowadzone szeptem rozmowy rodziców. A rodzice rozmawiali o wojnie bo wojna wciąż w nich trwała.

Kiedy miałem sześć lat rodzice wysłali mnie na niemiecki. — Oni tu jeszcze wrócą, poznasz ich język, będzie ci łatwiej przeżyć — tłumaczyli. Byłem zdziwiony kiedy okazało się, że niemiecki to nie tylko „hande hoch” i „raus” jak na filmach w telewizji. Modellflugzeugwettbewerbe nawet mi zaimponowało. — Wetbewerbe, wetbewerbe — powtarzałem w myślach skacząc po płytach chodnikowych tak, aby nie nadepnąć na dzielące je szczeliny.

A cud na Nowolipkach narastał. To właśnie Rachela przebudzona ze snu o płonącej synagodze zobaczyła na wieży kościoła poblask, w którym rozpoznała sylwetkę Najświętszej Marii Panny. Wybiegła na balkon i pokazała ją spacerującemu z psem mężczyźnie. Był on oficerem SB więc natychmiast, lekko utykając, pobiegł na milicję do pobliskiego pałacu Mostowskich. Z trudem łapiąc oddech, bo palił dużo ekstra mocnych, a na końcu ulicy jego owczarek niemiecki rwał się do ogrodu Saskiego, złożył dyżurnemu meldunek. W emocjach opowiedział o Matce Boskiej — „była cała w bieli, a z głowy biła jasność …”. Ale po chwili ochłonął i wrócił na duchowo obcy ale poprawny politycznie grunt materializmu.

— A kto tu rozsiewa wrogą propagandę? — zainteresował się żartobliwie major milicji, który wyszedł z gabinetu na papierosa, dla zdrowia, na powietrzu. Esbek poczęstował go ekstra mocnym, zapalili i pomilczeli chwilę zaciągając się błękitnym dymem. — A, taka tam żydóweczka, gówniara, coś jej się pewnie przyśniło — machnął ręką esbek. Major nie był głupi, wiedział, kto mieszka w tych blokach. Żyd, może jakiś murarz, przodownik, a może i nie murarz. Lepiej tego nie tykać.

— Piszcie, piszcie, tylko bez żadnych pierdół — polecił dyżurnemu.

— No to ja już pójdę, bo mi się pies zleje — odmeldował się esbek.

Dyżurny podrapał się w głowę i wkręcił czystą kartkę w maszynę do pisania. „W dniu 7.X.1959 r. w godzinach wieczornych zauważone zostały odblaski świetlne na wierzchołku wieży kościoła p.w. św. Augustyna, przy ulicy Nowolipki w Warszawie” — wystukał pracowicie.

Esbek powędrował do domu przez puste Nowolipki, ale kiedy minął Marchlewskiego pod kościołem stało już kilkaset osób. Ktoś zapalał świece, ktoś śpiewał „My chcemy Boga”.

— Rozejść się! — krzyknął, ale chyba tylko w myślach, bo nikt się nie poruszył. Poszedł więc dalej w kierunku pętli autobusu 112, a kiedy już wszedł w swoją bramę zaczepił go jakiś cwaniaczek w cyklistówce i obcisłych kraciastych spodniach nie sięgających kostek.

— Szefie, za 20 złociszy bilecik na okno z cudem, z lornetą, amerykańską! Każdego brylanta na sukience Najświętszej Panienki se pan obejrzysz!

— A idź ty w pizdu bo psem poszczuję! — zirytował się esbek, wszedł na klatkę i zdzielił wilczura smyczą. — Spacerów ci się zachciało, sukinsynu, a ja się będę tłumaczył — wyjaśnił psu widząc jego zdumione spojrzenie.

Wracając ze szkoły spotkałem Wieśka i La Ryśka. — Pali się, pali się! — krzyczeli zachwyceni. Spieraliśmy się zawsze czy lepiej zostać strażakiem czy milicjantem. Strażak miał fajny hełm ale za to milicjant miał pistolet, którym mógł się bronić przed Niemcami. A przez Nowolipki sunęły powoli trzy piękne, czerwone wozy strażackie rozgarniając rozmodlony tłum. Pobiegliśmy za nimi pod sam kościół. Strażacy szybko rozstawili drabiny i rozwinęli węże. Przez chwilę próbowali polewać wodą wieżę ale coś słabo im szło. Nie sięgało. Wkrótce odjechali a wtedy pojawili się malarze. Weszli na rusztowania i pomalowali kopułę kościoła na czarno. Potem przyszli elektrycy i wyłączyli uliczne latarnie.

Tej nocy Rachela znów uciekała z płonącej synagogi. W ogniu zanurzone były diabły w czarnych mundurach i dusze w ludzkich postaciach, podobne do przezroczystych, rozżarzonych węgli. Postacie te były wyrzucane z wielką siłą wysoko wewnątrz płomieni i spadały ze wszystkich stron, lekkie jak puch, bez ciężaru i równowagi, wśród przeraźliwych krzyków, wycia i bólu rozpaczy.

Zbudziła się z krzykiem i wybiegła na balkon. Ulica tonęła w ciemnościach, pomalowana na czarno wieża zniknęła, a Matka Boska w swej najjaśniejszej bursztynowej sukni zdawała się unosić w powietrzu, oświetlając całe miasto. Spojrzała na dziewczynkę, uśmiechnęła się do niej i powiedziała „Pokazałam ci piekło, żebyś wiedziała, że mój kraj, w którym kiedyś zamieszkasz jest jak niebo. A teraz żegnaj, muszę odejść, bo Judasz już wziął srebrniki”. I zniknęła. Rachela uśmiechnęła się i wróciła do łóżka. Już nigdy więcej nie śniła jej się synagoga. Zamiast niej pojawiały się palmy, pomarańcze, błękitne morze i słońce. „Jaffa, Jaffa” — szeptała przez sen.

Na mszy porannej kościół pękał w szwach, tysiące wiernych oblegały okoliczne ulice, Dzielną i Smoczą. Milicja kierowała ruchem.

Ludzie spragnieni cudu wpatrywali się nabożnie w proboszcza. A on wzniósł oczy do nieba i przemówił. „W związku ze smugami światła na wieży naszego kościoła pragniemy wyjaśnić, że zjawisko nadprzyrodzone jest wtedy, gdy nie można go sobie wytłumaczyć. A wypadek światła na naszej wieży można. Prosimy więc o zachowanie spokoju, by przez zbyt pochopne sądy nie pomniejszać wartości rzeczywistych zjawisk nadprzyrodzonych”. W końcowej części kazania potępił też amerykańskie zbrojenia atomowe: „Daj Boże, aby te wszystkie rakiety znalazły się kiedyś w muzeum Wojska Polskiego”.

A Matka Boska wciąż na wieży kościoła, choć na słońcu niewidzialna, tylko westchnęła — „Ej, masz rację Augustynie, cuda nie zdarzają się w sprzeczności z naturą, lecz w sprzeczności z tym, co o ludzie o naturze wiedzą. Zostań tu i pomóż im przejrzeć na oczy. Może drukarze pomogą, pomyśl o tym. Przecież jesteś ich patronem.”. Spojrzała jeszcze raz na balkon Racheli i już nigdy się na Nowolipkach nie pojawiła.

Esbek wyszedł rano na spacer z psem. W kiosku Ruchu na przystanku kupił paczkę ekstra mocnych i Kurier Polski. Zapalił i zaczął czytać. Pokiwał głową z uznaniem. „Czy mogą się zdarzać cuda kiedy latamy w kosmos a radzieccy uczeni zbudowali mózg elektronowy wielki jak stodoła?” — pytał retorycznie redaktor. „Radzieckie radary są najlepsze na świecie. Jakby coś nad Warszawą latało to dawno byśmy zestrzelili” — argumentował rzeczowo porucznik Paluch z obrony przeciwlotniczej. „Mieszkańcy skarżą się na przyjezdnych, którzy piją wódkę, załatwiają swoje potrzeby naturalne w piwnicach i wykupują w sklepach mięso, masło i cukier. Rozważamy nawet wprowadzenie bonów na te towary” — informował sekretarz dzielnicowego komitetu partii.

Esbek westchnął bo nagle przypomniał sobie jak cały dzień stał w kolejce po karpia na Wigilię, zgasił butem peta i pociągnął za smycz. „Wot Judasz, bony będzie dawał …”. — No idziemy, sobaka, i nie patrz tak na mnie. Jak się zgodziłeś za psa to szczekaj, panimajesz?

Wieczorem łaziliśmy z chłopakami po Nowolipkach zbierając puste butelki i ogarki świeczek. Butelki sprzedamy w skupie a wosk się przyda na znicze. Zrobimy je z blaszanych pudełek po paście Kiwi i końcówek starych sznurowadeł. Zaduszki już za trzy tygodnie.

A na Wszystkich Świętych pójdziemy wszyscy razem przez zarośnięte krzakami gruzy getta na rondo Babki, a później na Powązki. Jedni na Stare, drudzy na Żydowskie, inni na Wojskowe. W końcu każdy znajdzie swojego świętego i swój grób. Ale wierzę, że potem gdzieś znów się spotkamy.

Ajkengetnął

Wyjrzałem przez okno zobaczyć czy na podwórku chłopaki grają w hokeja. Kardaś wylał dookoła piaskownicy wodę szlauchem, zamarzło i mieliśmy prawdziwe lodowisko.

Kardasia się baliśmy, ganiał nas z miotłą za strzelanie z procy do gołębi, a jak którego dorwał to lał w tyłek witką zerwaną z rachitycznej wierzby, która jakimś cudem wyrosła z popękanych płyt chodnikowych. Kiedyś podczas krótkiego rozejmu w wiecznej wojnie z sąsiednim podwórkiem spytałem tamtejszych chłopaków jaki jest ich kardaś. Wyśmiali nas — Głupie bolszewiki nie wiedzą, że Kardaś to nazwisko! Nie wiedzieliśmy co znaczy „bolszewiki”, więc tym bardziej nas zabolało. Rozejm diabli wzięli. Oburzeni obrzuciliśmy ich kawałkami cegieł, które na gruzach getta zawsze wyłaziły z ziemi.

Bo getto nie chciało dać się pogrzebać. Schowało się tylko pod ziemią i nie wiedząc czy już jest bezpiecznie co jakiś czas dawało znaki życia wypuszczając na powierzchnię przegniłe ubranka, popękane lalki bez rąk i pożółkłe kartki pokryte hebrajskimi robaczkami. Czasem nawet wystawiało spod ziemi półgłuche ucho piwnicznego okienka i słuchało. Ale nikt już nie mówił w jidisz więc nadal ten swój sen śmierci śniło. A na powierzchni wylęgało się już nowe życie.

Zobaczyłem przez okno, że kwietniowe słońce stopiło lód i chłopaki zamiast grać w hokeja urządzają wyścigi żaglówek na kałużach. Zabrałem więc drewniany płaski patyczek od loda bambino, zapałkę i stary bilet autobusowy, wszystko czego trzeba żeby zbudować łódkę i pobiegłem do nich. Regaty trwały dopóki podmuch wiosennego wiatru nie zamienił żagli w rozpadające się strzępki mokrego papieru.

„W hokeja pogramy wieczorem na religii” — pocieszał nas La Rysiek. Obok czerwonego kościoła świętego Augustyna było prawdziwe, oświetlone lodowisko i wypożyczalnia łyżew. Dzięki temu mogliśmy zabrać tylko zeszyt, wyjść legalnie z domu na religię i już po chwili szaleć na lodzie w wypożyczonych łyżwach. Ale Renata Śpiewak i jej koleżanka, córka pułkownika, zabierały z domu łyżwy, mijały obojętnie rozwrzeszczane lodowisko i szły do salki katechetycznej. Po lekcji nacierały łyżwy śniegiem i wracały do domu. Zakazane owoce smakują najlepiej.

Widział to wszystko święty Augustyn ze swojej wieży. Zawsze głosił, że kłamstwem brzydzić się powinniśmy. Ale czy wydać te chłonące wiarę dziewczynki? Czy pomagać im okłamywać rodziców? Ale przecież jest większą cnotą odpowiedzieć — „Nie będę ani donosicielem, ani kłamcą”. Więc milczał. Uśmiechnął się dopiero kiedy zobaczył palącego papierosa mężczyznę idącego na spacer z psem. „Kup sobie psa. To jedyny sposób, abyś mógł nabyć miłość za pieniądze” — zawsze to mówiłem i zawsze się sprawdza, pomyślał.

Esbek szedł chodnikiem po drugiej stronie ulicy, utykając lekko, bo zimą chwytał go ból w kolanie od czasu jak w powstaniu postrzelił go niemiecki gołębiarz. Pies wlókł się smętnie z tyłu, przystając bez przekonania żeby coś znaleźć w zamarzniętej trawie. Otrząsnął się z obrzydzeniem, kiedy wywęszył ślad rzygowin naprzeciw sklepu monopolowego. Sklep stał na porośniętym trawą wale gruzu z getta i w lecie pijaczki lubiły tu przesiadywać na schodkach nalewając wódkę do szklaneczki z łańcuszkiem wyrwanej z saturatora z wodą sodową, który stał na rogu Nowolipek i Marchlewskiego. Pies próbował wygrzebać pazurami coś, co obiecująco pachniało starą kością, ale przerwał, nadstawił uszu i zawarczał w kierunku kościoła bo pojawiła się tam grupa rozwrzeszczanych dzieciaków. Trzech chłopców goniło dwie dziewczynki niosące łyżwy i obrzucało je pigułami z mokrego śniegu.

Pies rozszczekał się, szczęśliwy, że nuda się skończyła. Szarpnął smyczą, esbek potknął się, a kolano przeszył mu ostry ból. — Zamknąć mordy, gówniarze, w lesie jesteście czy pod kościołem! — wrzasnął.

Ale Lala Rysiek strachliwy nie był, może miał odwagę po ojcu, pilocie myśliwca, który walczył w Anglii a po wojnie wykazał się jeszcze większą odwagą i wrócił do Polski. — Gówniarze to na wsi gnój wywożą a my to panowie z Woli! — odszczeknął się bezczelnie.

Esbeka zatkało, ale ból w kolanie nie pozwolił mu przebiec ulicy i natłuc szczeniakowi po pysku. Ty chuliganie, mógłbyś być moim synem — próbował jeszcze wyjść z honorem. Sowa sokoła nie urodzi! — dobił go Lala Rysiek i pobiegł w kierunku Smoczej, gdzie w labiryncie podwórek nawet Tezeusz by go nie dopadł.

A my za nim. Trzeba było zdążyć na kolację i opowiedzieć co było na religii.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 10.91