Dla Sławka, który daje mi szczęście,
wierzy we mnie i jest.
Dla Tomka, który wspiera słowem.
Dla Pauliny, za pytanie „kiedy, kiedy”
i mobilizację.
Ku pamięci Harolda G. Lowe’a,
jedynego, który wrócił w morze ciał.
W hołdzie pamięci ofiar tragicznej nocy
15 kwietnia 1912 roku.
Z miłości do parowców epoki edwardiańskiej.
CZĘŚĆ I
Rozdział I
Głośno westchnęła. Oto przemijał kolejny dzień wypełniony pracą nad projektem wnętrz domku myśliwskiego. Powstawał on dość szybko, od tego zależał dalszy rozwój jej kariery. Annette Blackwood bała się głosów mówiących, iż motorem napędowym jej progresu był nepotyzm, nie chciała słuchać zarzutów, że swoje życie oparła o protekcję. Za drzwiami obok odbywało się poobiednie spotkanie jednego z bardziej pretensjonalnych ludzi, jakich w życiu poznała, Josepha Bruce’a Ismay’a, oraz lorda Pirrie i jej przyszywanego wuja, Alexandra Carlisle’a. Annette w myślach modliła się, by nie musiała spędzić kolejnego wieczoru na słuchaniu rozmów o morzu i statkach. A ostatnio coraz częściej to grono rozmawiało o odpowiedzi na cunardowskie giganty. Jakby było im mało tego, iż dosłownie przed chwilą wypuścili Adriatica, ostatniego z Czterech Wspaniałych… Miał basen, łaźnię turecką, a że nie miał czterech kominów? Jakaż to była różnica? Gdyby nie to, że Cunard Line wspierany był przez brytyjski rząd i należące do nich jednostki powstawały na tym samym gruncie, na którym działało White Star Line, prawdopodobnie nie byłoby nieformalnego wyścigu wielkości. Pierwsze czterokominowe parowce powstały w niemieckich stoczniach dziesięć lat wcześniej, nawet zdobywały Błękitną Wstęgę Atlantyku, odznaczenie związane z pobiciem rekordu prędkości na trasie transatlantyckiej, a jednak nikt z zarządu WSL nie podejmował nawet prób rozmów na ten temat. Dopiero kiedy w morze wyszły Mauretania i Lusitania w głowach zarządu Białej Gwiazdy rozpoczęła się gonitwa myśli. Annette zastanawiała się, czy to tylko przypadek, czy Ismay celowo czekał na ruch przeciwników, aby znaleźć się w momencie, gdy będzie wiedział, jaki kierunek obrali i by mógł wejść na scenę ze swoimi pomysłami.
Pannę Blackwood statki nudziły, od lat zawsze ten sam temat. Ojciec, jako udziałowiec International Navigation Co., a potem International Mercantile Marine, każdego dnia przyjmował wielu panów, z którymi toczył dyskusje głównie o pływających jednostkach i interesach, które się o nie opierały. Ogarniało ją znużenie, podobne do tego, jakie było udziałem matki. Dziś nie dziwiła się już, że spędzała ona większą część roku w Ameryce, gdzie bawiła się w towarzystwie równie znudzonych pań, starając się nadać sens swojej egzystencji poprzez uczestnictwo w balach charytatywnych, spacerach, pokazach mody i flirtach. Ostatnia wizyta w Nowym Jorku utwierdziła ją w przekonaniu, iż matka wiodła tam zupełnie nowe życie. Annette śmieszyło jej nagłe umiłowanie do dobroczynności. Georgina Blackwood, kobieta, która odsuwała się od żebraków na ulicy, brylowała i mocno działała na rzecz tych wykluczonych. Działalność jednak sprowadzała się do sal pełnych kotylionów, kryształowych kieliszków wypełnionych szampanem i strojów, które projektowała dla niej lady Lucile.
Młoda dziewczyna bała się utknąć w miejscu, nie chciała mieć świadomości dni przeciekających jej przez palce bez nadania im jakiegokolwiek sensu. Wyjazd matki i częste nieobecności ojca sprawiły, że oddano ją pod opiekę wuja i jego rodziny. Właściwie nie było między nimi więzów krwi, znała go jednak od swych młodych lat, więc naturalnym było, iż traktowała jak członka rodziny i nazywała wujem. Alexander Carlisle był, między innymi, projektantem wnętrz. Asystowała mu, uczył ją nowych rzeczy. Podobało się jej to. Nie było to tak nudne jak życie na pensji. Dzięki pracy pod jego okiem rozwijała skrzydła, spełniała się, nie chciała być pasożytem jak wiele kobiet, które z racji swoich majątków, pozycji i tytułów brzydziły się czymkolwiek, co wiązało się z obowiązkami. Annette czuła się lepsza. Nie raz miała zblazowaną minę, patrząc na panie, których największym zmartwieniem był tylko dobór kapelusza do sukni. Była jednak młodą kobietą i temat mody, jak i lekkiej próżności, nie był jej obcy. Uwielbiała pewien kontrast, jaki w sobie wyhodowała. Piękne stroje, czasem przyjęcia, na których mogła błyszczeć, ale obok tego ambicja, która sprawiała, iż codziennie podwijała rękawy, gotowa do pracy, którą chciała się zajmować, choć nie musiała. Mierziło ją zdanie tych, którzy z niej kpili i w tym, co robiła widzieli jedynie sposób na zabicie nudy i przełamanie rutyny. Panna Blackwood wierzyła, że to wszystko, czemu się oddawała, miało większy sens.
Pukanie do drzwi wyrwało ją z zadumy nad rodzajami tkanin, jakich powinna była użyć, by jej projekt powalił na kolana wszystkich, którym przyjdzie podziwiać skończone dzieło. Chciała również pokazać wujowi Alexandrowi, że potrafi, chce i traktuje wszystko, co robi bardzo poważnie. Wuj tymczasem poprosił ją do panów. Pozwalał jej pracować u siebie, uczył, pomagał, a więc nie mogła odwrócić się na pięcie. Przywdziała jeden ze swoich brzydkich, sztucznych, wypracowanych uśmiechów i weszła do pokoju, gdzie przy stole zastawionym szklaneczkami whisky i z cygarami w dłoniach siedzieli dwaj mężczyźni. Czterdziestopięcioletni Joseph Bruce Ismay, przedstawiający się zawsze drugim imieniem, ciemnowłosy, szczupły, z imponującym wąsem, oraz około sześćdziesięcioletni lord Pirrie, który gładził się po siwej brodzie, jakby w zadumie.
— Zechce pani wyrazić swoją opinię? — zapytał, lekko rozśmieszony, Ismay. — Czy świat jest gotowy przyjąć trójcę rodzeństwa, która przełamie znane schematy, będzie olśniewała luksusem i zapierała dech w piersiach i zapisze się złotymi zgłoskami na kartach historii tak, iż nawet za sto lat ludzie o nich nie zapomną?
— Świat jest zawsze głodny nowości, panie Ismay — odparła, uśmiechając się pod nosem. Wiedziała, że jej opinia, w gruncie rzeczy, ich nie interesuje, traktują ją bardziej jako przerywnik w swoich dywagacjach, bardziej dla rozrywki niż z potrzeby poznania jej zdania. — A wprowadzenie na panteon trzech cudów techniki, o jakich pan mówi, pozwoli światu zakochać się w White Star Line na nowo.
Lord Pirrie uśmiechnął się dziękując za taką opinię. Annette miała nadzieję, że nikt nie wyczuł kpiny w jej głosie, bo to oznaczałoby długą pogadankę z wujem, a na to nie miała ochoty. Mimo dwudziestu trzech lat na karku czasem traktowano ją jak dziesięcioletnie dziecko. Gdyby nie była kobietą prawdopodobnie by się liczono z opinią, którą wygłosiła. Ten świat należał do mężczyzn, chociaż coraz głośniej niektóre kręgi walczyły o to, by kobiety stanęły na równi z nimi. Sama Annette patrzyła na postępującą emancypację z zadowoleniem, ale i zadumą. Uważała, że czas, w którym kobiety otrzymają prawa wyborcze i zaczną być dużo bardziej niezależne w końcu przyjdzie, nie umiała jednak określić, jak wiele wody w rzekach będzie musiało upłynąć. Nie wiedziała też, czy aby na pewno kobiety nie podetną gałęzi, na której siedzą, tracąc swoją delikatność, wrażliwość i pozycję adorowanej niewiasty. Z ulgą zamknęła się na powrót w pokoju, który był jej pracownią. Kochała ten dom, w którym spędziła za młodu wiele dni. Nie wyszła za mąż, mimo tego, że swój debiut miała jakiś czas temu. Ojciec spędzał większość czasu pomiędzy Anglią, Irlandią, Ameryką i Francją, tam go gnały interesy, matka z kolei twierdziła, że morskie podróże męczyły, a klimat angielski był duszny i sprzyjał chorobom. Annette została więc sama w Anglii.
Głęboko odetchnęła przerzucając kartki albumu prezentującego architekturę epoki wiktoriańskiej. Myśli popłynęły w inną stronę, niżby chciała. Pod powiekami pojawił się on. Przypadkowa znajomość z Parku Regenta. Władczym głosem poprosiła o pomoc przy opuszczeniu powozu. Podszedł, podał rękę… i oczarował swoim spojrzeniem. Było chmurne, a jednocześnie pełne iskier. Annette pierwszy raz poczuła to, co dziewczęta na pensji nazywały motylami w brzuchu. Nigdy nie miała takich przeżyć, skupiona na nauce, wtedy jeszcze pod czujnym okiem obojga rodziców i brata. Poza tym dziewczęta na pensji odnosiły się do niej z ogromną rezerwą, która mogła wynikać z jej wycofania. Nie miała o czym z nimi rozmawiać. Młodość spędziła pomiędzy guwernantką, wyprawami wraz z matką do Ameryki, nauką jazdy konnej, etykiety i książkami. W skrytości ducha marzyła o hodowli koni, o pięknych rumakach pełnej krwi, których przydomkiem byłoby jej nazwisko. W myślach widziała, jak zwyciężają na najbardziej prestiżowych zawodach kawaleryjskich czy nawet rozgrywanych od niedawna Igrzyskach Olimpijskich, jak król opasa ich szyje wstęgami. Niestety, na marzeniach się kończyło. Choćby bardzo chciała, nie miała jak wcielić swoich pragnień w życie.
Spotkanie dobiegło końca, słyszała głosy wychodzących. Siłą woli skupiła się na pracy. Kątem oka zobaczyła uchylające się drzwi i wchodzącego wuja. Podszedł, nachylił brodatą twarz nad jej projektem. Nic nie mówiąc chwycił ołówek i szybkim ruchem mocnych rąk przesunął dwie linie, tworząc zupełnie nowe wnętrze.
— Chyba tak będzie lepiej — szepnął, kładąc jej rękę na ramieniu. Annette spojrzała z wdzięcznością na wuja. Wyglądał na zmęczonego. Zasępił się patrząc w przestrzeń.
— Będą statki? — spytała, żeby przełamać milczenie. Złapała wzrok Alexandra Carlisle’ a, pełen krzepiącego ciepła.
— Będą, od dwóch tygodni Bruce i William nie mówią o niczym innym… Tytani i Giganci na Olimpie… — Dziewczyna uniosła wysoko brwi, pewna, że wuj z niej kpił. — Nie patrz tak. Olympic, Titanic i Gigantic już zostały powołane do życia i ochrzczone, choć na razie istnieją tylko w umysłach… ale to myśl kreuje świat — zakończył starszy człowiek, wychodząc. Nie wydawał się nazbyt uszczęśliwiony rysującą się perspektywą. Annette wiedziała, co teraz będzie. Plany, niekończące się dyskusje, nerwy. Martwiła się o wuja, który ostatnio trochę niedomagał. Może jednak to ożywienie będzie dla niego zbawienne? Rozbierając się myślała o Paulu i jego stalowych oczach, tak bardzo fascynujących i niepokojących, wpatrzonych w nią intensywnie, aż do bólu. Wierzyła, że jeszcze kiedyś się w nich odbije…
Rozdział II
Szła szybko, nie zważając na oburzenie ludzi, których potrącała. Matka przesłała depeszę, w której sucho poinformowała o planach przybycia do Anglii za dwa miesiące. Ojciec zamknął się w sobie. Swój dwumiesięczny pobyt okroił do niespełna dwóch tygodni. Wyjechał do Paryża, wymawiając się obowiązkami. Annette nie wierzyła w to, była prawie pewna, że obowiązkiem ojca jest jakaś młoda dama. Dziwnym trafem jego wyjazdy zbiegały się w czasie z pogorszeniem stosunków z matką. Mieli spędzić czas razem, ale ona po raz kolejny nagle zmieniła plany. Annette chciała nawet do niej jechać, ale obowiązki zmusiły ją do pozostania na wyspie. Wuj okazał jej ogromne zaufanie i w niej widział swoją asystentkę przy pracach przynajmniej nad dwoma z trzech planowanych kolosów. Samodzielnie nie dostałaby żadnego poważnego zlecenia, o pracy przy statkach nie wspominając. Domek myśliwski przy ogromnej pływającej jednostce był tylko zabawą. Mimo swojej niechęci do pływających ton żelastwa Annette wiedziała, że może się czegoś nauczyć. Wraz z Alexandrem Carlisle’m spędzała czas nad próbami ubrania w projekt wyobrażeń J. Bruce’a Ismay’a, który żądał luksusu, jakiego na ruchomym obiekcie świat jeszcze nie widział. Adriatic, Kaiser Wilhelm der Grosse, Mauretania oraz Lusitania miały zostać pobite przez nowe statki.* Od początku wiedziano, że prędkość nie była domeną White Star Line. To, co było siłą armatora, to luksus. Niedostatki koni mechanicznych należało nadrobić pięknym wystrojem wnętrz, bogatą ofertą oraz bezpieczeństwem. Pan Carlisle zatem dzielił swój czas na przygotowanie planów pomieszczeń, wewnętrznych urządzeń statku oraz systemów ratunkowych, jakie miały się znaleźć na pokładzie projektowanych jednostek. Każdy kolejny miał być większy od poprzednika. Pierwszy, Olympic, byłby forpocztą całego przedsięwzięcia. Jego zadaniem było przetarcie szlaku, sprawdzenie, czy odpowiadał potrzebom i oczekiwaniom najbardziej wymagających ludzi. To, co w nim nie sprawdziłoby się, winno zostać poprawione na kolejnym, Titanicu. Zwieńczeniem dzieła stałby się Gigantic. Największy, zaspokajający wszelkie kaprysy, zadziwiający tak, iż podróż nim jawiłaby się niczym sen. Jak zawsze nie tylko piękno wewnętrzne, także stabilność i bezpieczeństwo, grzeczność załogi, od stewarda po kapitana, cechowałyby nowe twory ludzkich rąk. Znaki rozpoznawcze linii White Star w najlepszym wydaniu.
Okazało się, że ci, co źle wróżyli Białej Gwieździe, kiedy weszła w skład International Navigation Co., przekształconej następnie w International Mercantile Marine, mylili się. Przewodniczącym amerykańskiego konsorcjum został nie kto inny jak J. Bruce Ismay, choć władzę faktyczną trzymał John P. Morgan. Wielu przeżyło szok. Choć Ismay był człowiekiem apodyktycznym i nie lubił, gdy ktoś miał zdanie odmienne od jego opinii, był niezwykle skuteczny. Okazało się, że w wyścigu, który trwał od lat, Biała Gwiazda zaczynała wysuwać się na prowadzenie. Linia Cunarda popierana przez rząd brytyjski musiała przyznać, że konkurencja, mająca amerykańskie wsparcie, poczynała sobie coraz lepiej.
Annette spieszyła się do krawca. Asystowała nie tylko przy pracach dekoratorskich, które w tym momencie opierały się na wstępnym przygotowaniu pomieszczeń trzeciej klasy, ale też przy załatwianiu wielu małych, nieraz bardzo przyziemnych spraw, które na jej barki przerzucił wuj. Tym razem chodziło o jej suknię. Rozpoczął się rok tysiąc dziewięćset ósmy, śnieg zmienił w błoto, zima była dość ciepła. Brnęła przez breję, jak ją w myślach nazywała, używając języka godnego chłopca na posyłki, pogrążona w chaosie swoich myśli.
— Dokąd się pani tak spieszy, że nie zwraca uwagi na współobywateli? — męski głos wyrwał ją z zadumy. Już szykowała się do ostrej odpowiedzi, kiedy znalazła w brzmieniu owego coś znajomego. Podniosła oczy i spojrzała prosto w twarz Paula. Widzieli się tylko raz, a ona poznałaby go wszędzie. On także wydawał się ucieszony ze spotkania i wydawało się, iż pamięta ją dobrze. Z wrażenia dziewczynie zakręciło się w głowie. Paul podtrzymał ją za łokieć.
— Spieszę się na spotkanie. Ktoś na mnie czeka — odparła, starając się, żeby jej głos brzmiał lekko. Wyprostowała się, przybierając wyniosłą pozę. Mina Paula sugerowała, że odniosła mały sukces. Wyglądał na lekko zawiedzionego. — Ale przyda mi się towarzystwo.
Z chęcią podał jej ramię. Szli milcząc. Nie wiedziała, o czym powinna była mówić, nie znała go, ani on jej. A jednak towarzystwo mężczyzny było miłe, kąciki ust Annette drgały w nieznacznym uśmiechu. Był bardzo wytrwały, kiedy kręciła nosem nad suknią. Ilość koronek była przerażająca. Tworzyły przepych, którego panna Blackwood nie lubiła, zwłaszcza, kiedy miała w nim spędzić cały wieczór. Halka okręcała się dookoła nóg. Nie wyglądała źle, ale o swobodzie ruchów mogła zapomnieć. Dzisiejszy wieczór miał być sztywny w każdym znaczeniu tego słowa. Sztywne maniery, sztywne konwersacje, sztywne ukłony. I sztywny gorset, który pod suknię musiała włożyć. Pech chciał, że lady Lucile przebywała po drugiej stronie Atlantyku. Z krawcową, która zarządzała pod jej nieobecność pracownią przemówiła się ponad miesiąc temu i do powrotu pani Duff — Gordon nie miała ochoty tam wchodzić. Zmarszczyła czoło patrząc w lustro, a milczący do tej chwili Paul prychnął powstrzymywanym śmiechem. Przedstawiła go jako kuzyna. Jeszcze skandalu jej brakowało. Krawcowa była kobietą bardzo gadatliwą, w ciągu poprzednich kilku wizyt Annette dowiedziała się więcej niżby chciała na temat ludzi z towarzystwa oraz życiorysu szwaczki. Szkoda, że nie było w tych plotkach nic ciekawego, dotyczącego jej ojca lub matki. Tego posłuchałaby chętnie.
Wyszli ramię w ramię. Paul, niczym tragarz, niósł dzieło krawcowej, a Annette dzielnie truchtała obok małymi kroczkami, starając się nie przewrócić na śliskim trotuarze.
— Pięknie wyglądałaś, choć widziałem w twoich oczach niechęć do tej kiecki… — odezwał się. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. To, co przychodziło jej do głowy nie nadawało się do wypowiedzenia na głos.
— Nie jest to najładniejsza część garderoby w mojej kolekcji — odparła, rumieniąc się jak pensjonarka. Z jednej strony była pewna siebie, ale z drugiej czuła się zawstydzona. Pomijając pracę, gdzie grono mężczyzn było jedynym, w jakim przebywała, ponadto pod kuratelą swojego wuja, nigdy nie spędziła tyle czasu sam na sam z mężczyzną, który działał na jej zmysły. Serce biło szybko, żołądek spinał się w przyjemnych skurczach, na rękach pojawiły się krople potu. Była zaskoczona swoją reakcją. Spacer dobrze jej robił. Ochładzał szaloną głowę na tyle skutecznie, że spod kapelusza nie płynęły krople potu. Nie wiedziała jak, nie wiedziała kiedy, a znaleźli się pod kamienicą wuja Carlisle’a. Odebrała suknię z rąk mężczyzny.
— Dalej pójdę sama — wyszeptała. Nie puścił sukni.
— Nie dam ci teraz tak sobie pójść. Nie, jeśli nie wymogę na tobie obietnicy kolejnego spotkania.
Odwróciła się, by odejść, ale po chwili zatrzymała się, patrząc na Paula z uśmiechem.
— Jutro w południe zamierzam się przejść po Hyde Parku.
— No to będę tam i ja — puścił niechętnie pakunek, machając jej na pożegnanie.
Rozdział III
Annette patrzyła, jak Paul przechadzał się spokojnie i starał wypatrzeć jej postać. Nie mogła i nie chciała dalej się chować. Wyprostowana, skryta pod parasolką, ruszyła szybkim krokiem. Zdawała sobie sprawę, że nie powinna była przychodzić tu sama, odkładać pracy na potem, ale nie umiała się powstrzymać. Stanęła przed nim. Był wyższy o ponad głowę. Oboje nie bardzo wiedzieli, jak zacząć.
— Jestem — powiedziała dość łamiącym się głosem. I nagle lawina ruszyła.
Rozmawiali o wszystkim. Paul był urzędnikiem bankowym, dorastał w Irlandii, a do Londynu przybył wraz ze swoją matką, która po śmierci ojca pracowała jako kucharka w jednym z tutejszych domów. W Irlandii niektórzy wciąż jeszcze nie zapomnieli o ogromnym głodzie, zarazie kartoflanej i o walkach na tle religijnym, które co jakiś czas wybuchały na nowo. Mężczyzna marzył o podróżach, o których mógłby pisać. Miał siostrę, która od dwóch lat mieszkała w Ameryce. W niedostępnej Ameryce, która jemu jawiła się niczym mityczny pegaz. Wiedział, że jest, ale nie poznał tego kraju i nie wierzył w ogrom możliwości, o jakim pisała jego, trochę roztrzepana, siostra. Annette serce podskoczyło, kiedy powiedział, że każdego dnia poszukiwał jej wzrokiem. Przeszukiwał tłum mając nadzieję, że spotka ją na swojej drodze. Nie miał żadnego punktu zaczepienia, żeby odnaleźć dziewczynę. Urzekła go swoim głosem, który był niezwykle melodyjny. Uśmiechnęła się w duchu, ponieważ dla wielu jej głos był pretensjonalny i kpiący. Paul stwierdził, że w końcu fortuna okazała się być dla niego łaskawa. Opowiadał o pięknie zielonych wzgórz dookoła domu, w którym się wychował. O stadach kuców i owiec, które widywał każdego ranka. Annette wsłuchana w jego głos pragnęła tylko znaleźć się z nim tam, daleko, odetchnąć krystalicznym powietrzem, poczuć pod stopami miękką trawę mokrą od rosy o poranku, kiedy ustępowała mgła. Nie chciała rozmawiać o pracy. Na to był jeszcze czas. Nie teraz, nie w czasie, kiedy wyrwała się z kieratu i mogła na chwilę zapomnieć o pokładach, pierwszych, drugich i trzecich klasach, szerokości przejść między stołami, obiciach krzeseł, draperiach… Nie mówiła mu, kim jest. Nie chciała rozmawiać o różnicach klasowych, mezaliansach i pieniądzach. Poczuła się zwyczajnie, pierwszy raz od dawna. A jednak myślała nad tym, jak zareagowałby świat na niego. Jej świat. Ludzi, którzy nie liczyli pieniędzy, tak jak on. Z przykrością myślała o niesprawiedliwości losu.
Z żalem opuszczała Paula. Tym razem na dłużej. Czekała ją wyprawa do Belfastu. Wspomniała o tym. W jego oczach zobaczyła tęsknotę za Irlandią. Najchętniej zabrałaby go ze sobą w tę podróż, ale to nie było możliwe. Nie teraz. Spędziła kilka wspaniałych godzin. Nie czuła chłodu, wilgoci, spijała z jego ust każde słowo. Chłonęła go, jego siłę, energię. Patrzyła na jego dłonie, duże, mocne i silne, o krótkich, kwadratowych paznokciach. Na włosy, bardzo niesforne, bez pomad i wazelin, lekko pofalowane, jasne, zawadiacko opadające na oczy przy każdym podmuchu wiatru. Nie chciała mówić, chciała słuchać. Zdziwiła się, bowiem świat przestał istnieć. Nie istniało nic poza tym, że byli razem. Widziała niestosowność swojego zachowania, nie powinna była wybuchać śmiechem, chodzić po błotnistym bruku mocząc trzewiki i suknię, sama, z obcym mężczyzną. Nie myślała, co będzie, jeśli się zaziębi. Do dziś nie pojmowała sensu wytartego frazesu mówiącego o byciu tu i teraz.
Rozdział IV
Przez okna pod łukowatym sklepieniem wpadało oślepiające światło. Annette zmrużyła oczy, niespodziewane przejście z cienia w jasność zabolało. Po chwili dopiero dojrzała długie stoły, zasłane papierem, nad którymi pochylali się mężczyźni w różnym wieku, zajęci pracą. Po lewej stronie widniała ogromna plansza przedstawiająca czterokominowiec. Nawet jako projekt był imponujący, musiała to przyznać mimo awersji do pływających jednostek samych w sobie. Znała wymiary statków, które miały powstać, były oszałamiające. Adriatic, chluba Białej Gwiazdy, najmłodszy statek z Wielkiej Czwórki, miał dwieście szesnaście metrów, konkurencyjne Mauretania i Lusitania dwieście czterdzieści. Dwa pierwsze, tworzone aktualnie na zlecenie Białej Gwiazdy, były dłuższe, miały dwieście sześćdziesiąt dziewięć metrów.
Nad jednym ze stołów pochylał głowę Thomas Andrews. Siostrzeniec lorda Pirrie, młody człowiek, którego sumienność i talent zdobyły już uznanie w owym specyficznym świecie. Mimo, iż był naczelnym dyrektorem stoczni i szefem biura konstrukcyjnego, nie zachowywał się jak król siedzący na tronie i biła od niego życzliwość. Annette poznała go dawno temu podczas jednego z przyjęć, jakie wydał, jeszcze wtedy nie baron, Pirrie. Towarzyszyła wtedy ojcu, młodziutki podlotek zachwycony zaszczytem, jaki Andrew Blackwood jej uczynił. Thomas zrobił na niej bardzo dobre wrażenie. Przystojny, ciemnowłosy, z sympatią podchodzący do świata, a jednocześnie bardzo utalentowany i pracowity. Teraz podniósł głowę, a ujrzawszy ją, zagubioną, pomachał ręką w geście zaproszenia. Ruszyła z uśmiechem przed siebie. Nikt nie zwracał na nią uwagi, co bardzo jej pasowało.
— Witam, panno Blackwood. Mam nadzieję, że podróż przebiegała bez zarzutu? — uśmiechnął się ciepło dodając otuchy dziewczynie. Ze względu na problemy w podróży dotarła dzień później niż wuj. Była zmęczona i głodna, czuła się brudna, wymięta i zmarznięta. W hotelu czekała na nią kąpiel, o której marzyła od kilku godzin.
— Dziękuję panu. Właściwie bez zarzutu — odparła, próbując wyrzucić z myśli męczącą drogę związaną z awarią lokomotywy. Jej teczka pełna była planów wyposażenia wnętrz trzeciej klasy. Jej pierwsze, własne od początku do końca, pomysły. Pierwsza samodzielna praca przy dwóch molochach, jak je czasem w myślach nazywała. Trzeci statek miał powstać później, ale jego plany także już zaczęto tworzyć.
Wuj przemawiał, a słuchało go trzech kreślarzy, dość młodych chłopaków. Mówił spokojnym głosem, ale ona znała ten ton, był zdecydowanie upominający. Gdzieś zrobili błąd, który powinni szybko naprawić. Zdziwiła się, ale odkryła, iż była ciekawa, jak się projektuje taki statek. Wnętrza to jedno, ale budowa, układanie ton stali, wkomponowanie kotłów, maszyn, nitowanie, setki mil kabli, rur, instalacje grzewcze, elektryczne, hydrauliczne… Zanim zaczną w stoczni w Belfaście, ktoś musi przelać na papier wszystkie techniczne sprawy. Nie same kształty, ale wymiary, wszelkie obliczenia matematyczne, elementy, których są setki, a których nie można było pominąć. To było tak samo fascynujące, jak przerażające, o niczym nie można było zapomnieć, wszystko było ze sobą połączone, niemal na zasadzie domina.
Spojrzała w papiery rozłożone na wielkim, dębowym stole. Widniały na nich dziwne urządzenia wygięte jak szyja łabędzia. Skojarzenie z ptakiem było dość trafne, owe rysunki to było nic innego jak żurawiki od łodzi ratunkowych. Na tych kartach powstawała historia, w to nie wątpiła. Przekroje podłużne, poprzeczne, rzuty na wszelkie możliwe sposoby… Wyliczenia, napawające lękiem i dumą liczby, innowacyjne pomysły. Podzielony na szesnaście wodoszczelnych przedziałów oddzielonych od siebie grodziami zamykanymi automatycznie. Restauracje, kawiarnie, fryzjer, basen, boisko do squasha, łaźnia turecka, pokój do ćwiczeń, palarnie, salony, jadalnie, kuchnie, wszystko, co tylko można sobie wymarzyć zamknięte na ograniczonej burtami przestrzeni. Wspaniałe apartamenty, które miały być niebotycznie drogie i kabiny trzeciej klasy, gdzie mieli podróżować ci, którzy mieli w życiu mniej szczęścia, ale liczyli na odmianę losu za oceanem. Annette patrzyła na to wszystko z mieszanymi uczuciami. Te stalowe kolosy miały powstawać dość szybko. Ile ofiar miała pochłonąć budowa rodzeństwa? Pogrążona w myślach nie usłyszała wołania wuja. Dopiero za drugim razem wróciła do siebie i mogła skupić się na pracy oraz pokazaniu swoich projektów. Pan Carlisle pochwalił jej zaangażowanie, choć, jak zaznaczył, był to wstępny projekt, bo wszystko jeszcze mogło się zmienić. Uważnie oglądał to, co stworzyła. Miała przygotować plan wspólnego pokoju dla klasy trzeciej. W założeniu miał się mieścić na pokładzie C, w tylnej części rufy. Nie chciała, żeby było ono ciemne. Ci biedacy i tak zostali zepchnięci pod pokład, więc ich wspólne pomieszczenie widziała w jasnych barwach. Sosnowa boazeria w białym kolorze, stoliki, krzesła, dwustronne ławki z profilowanymi oparciami i poręczami, ustawione w szeregu na środku sali i przy ścianach. Meble drewniane, proste, ale solidne i trwałe. Przeniesione przez nią na papier sugestie wuja.
Alexander Carlisle z aprobatą gładził brodę. Annette wiedziała, że spisała się dobrze. Odłożył w końcu teczkę na osobną kupkę, tam, gdzie leżały zapiski warte uwagi. Ucieszyła się. Tak bardzo chciała się sprawdzić, nie zawieść, otworzyć sobie kolejne drzwi! Chciała być jak lady Duff — Gordon, silna, niezależna, licząca się w towarzystwie dzięki swoim dokonaniom. Co prawda lady Lucile było łatwiej, choć niektórzy mówili, że wyszła za tytuł, a nie sir Cosmo, ale, niezależnie od wszystkiego, nie wypadało się z nią nie liczyć. Annette nie pogardziłaby szlacheckim tytułem, ale, z drugiej strony, wolałaby dojść do wszystkiego sama. Jej rodzina miała pieniądze. Praca, którą wykonywała, miała przynieść jej nie tyle zarobki, co zajęcie i satysfakcję.
Kolację zjadła sama, w hotelowej restauracji. Nie widziała się w gronie wielkich z warsztatu kreślarskiego i stoczni Harland&Wolff. Wiedziała, że wcale im nie zależy na dodatkowym towarzystwie, co było jej bardzo na rękę. Mogła odpocząć, w końcu zażyć kąpieli i położyć się wcześniej do łóżka. Zacząć odliczać dni. Miało być ich pięć, zanim będzie mogła ruszyć w drogę powrotną. Zasnęła spokojnie śniąc o tym wszystkim, co opowiadały dziewczęta na pensji, a co duchowni nazywali zakazanym owocem…
Rozdział V
Nie zauważyła, że przyszła wiosna, a lato przemijało równie szybko. Dwa razy w tygodniu spotykała się z Paulem. Z nikim nigdy nie było jej tak dobrze. Wuj patrzył na to wszystko przez palce. Pozwalał, ponieważ widział, że się starała, ale nie chciał, żeby spotkania były nader częste. Obarczał ją różnymi zadaniami. Paul kiedyś spytał, czy musi to robić. Wtedy opowiedziała mu o wszystkim. O rodzicach, którzy się od siebie oddalili, o chęci niezależności, potrzebie pracy, żeby nie być jak większość znanych jej dam, pasożytem, nieumiejętności spędzania czasu na plotkach, proszonych herbatkach i obiadach, gdzie dyskusje były o niczym, szukaniu własnej drogi, chęci rozwoju i sprawdzenia się. Paul nazwał ją feministką, chociaż nie czuła się jak tamte kobiety. Nie widziała siebie jako walczącej, palącej gorsety, ubierającej męskie stroje na co dzień w myśl równouprawnienia. Widywała tak ekstremalne przypadki. Uwielbiała się stroić, dobrze ułożone włosy wprawiały ją w dobry humor. Szukała złotego środka. Nie chciała żyć tylko z pieniędzy, które były jej wianem. Chciała wyrażać siebie poprzez coś, co sprawi innym przyjemność. Paul słuchał tego wszystkiego z uśmiechem.
— Inaczej byś mówiła, gdybyś musiała pracować od dziecka, żeby mieć co zjeść. Gdybyś musiała od maleńkości wstawać rano i każdy dzień rozpoczynać od pracy marzyłabyś o tym, żeby przez jeden dzień być tak bogatą, by nie musieć zasuwać w pocie czoła — spojrzał na nią spod oka, po czym znowu zapatrzył się przed siebie. Spacerowali po parku, popatrując na biegające dzieci, jeżdżących konno, kobiety ukryte pod parasolkami.
— Masz rację, nigdy nie musiałam tak żyć. Mam jednak poczucie, że twoje życie jest realne. Wiesz, że chleb, który spożywasz jest tylko twój, a co za ty idzie ma inny smak niż ten, który dostajesz, a nie zdobywasz… Masz świadomość, że twoja praca jest komuś potrzebna. Z tego zaś wynika poczucie realności samego siebie. Ty żyjesz, ty jesteś potrzebny.
— Annette, czasem jesteś trochę za naiwna. Myślisz tak, bo żyjesz w złotej klatce. Twoja, jak to nazywasz, praca, czyni cię szczęśliwą, ale ty nie walczysz o byt. Nie znasz głodu, zimna, braku pewności jutra. Dla ludzi takich jak ja praca jest koniecznością, a nie misją czy zabawą. Myślisz, że robotnik w stoczni czy górnik w kopalni robiący za psie pieniądze byle dać dzieciakom pajdę chleba czuje radość i szlachetniejszy smak? Nawet nie masz pojęcia, jak on potrafi stawać w gardle. Jak bywa gorzki. Przesiąknięty potem i krwią, z pracy własnych rąk.
Zadumała się. Nigdy o tym nie pomyślała, a przecież on miał rację! Tak bardzo wielu ludzi pracowało, aby przeżyć. W tragicznych warunkach, za nędzne wynagrodzenie uderzające w ich godność. Poczuła się źle, winna temu, iż to, co robiła codziennie, nie miało znaczenia. Czy palacza z kotłowni obchodzić będzie boazeria w salonie pierwszej klasy? Czy poza gronem wąskich osób, które będą korzystać z pomieszczeń nad jakimi w pocie czoła pracowała nocami i dniami, kogoś to w ogóle zainteresuje? Jeśli piekarz nie przygotowałby chleba ludzie nie byliby najedzeni. Jeśli Thomas pomyliłby się w obliczeniach, statek poszedłby na dno. Jeśli ona użyłaby złych tkanin na obicia, czy wybrała gryzące wzory, najwyżej wzbudziłoby to niesmak wśród podróżnych, o ile w ogóle zauważyliby. Zasępiła się. Znowu stała się nieważna i mała.
Annette cieszyła się, że Paul otwierał jej oczy na prawdziwe życie. Był od niej starszy o sześć lat, dużo więcej widział, dużo więcej wiedział, poznał świat z różnych stron, czasem bardzo brutalnych. Nie wiedziała nawet, kiedy stali się sobie tak bliscy. Czasem drażnił ją, nieprzyzwyczajoną, prosty język, którym mówił, ale to była składowa część jego naturalności, jego prostej osoby. Pracując myślała tylko o nim, o uśmiechu, niesfornych jasnych włosach, które opadały na oczy, kiedy szli po wiejskiej drodze podczas pikniku. Wuj wyjechał, mogła sobie pozwolić na chwilową ucieczkę. Była szczęśliwa w tych krótkich, ukradzionych chwilach z Paulem. Matka przyjechała do Anglii, ojciec wrócił z Francji. Spędzali czas w podmiejskiej posiadłości. Georgina wydawała przyjęcia, Andrew się na nie godził, a Annette pojawiała się tam rzadko. Ojca widywała w Londynie, kiedy toczył rozmowy z Ismay’em, który, co ją rozbawiło do łez, na depeszach podpisywał się Yamsi.
Z rodzicielką spotkała się poza wiejską rezydencją raz, u modystki. Zależało jej, żeby się dogadali sami, choć nie wróżyła im sukcesu. Rozmowy jej rodziców były pełne uprzejmości, ale wzrok pusty. Nie wiedziała, co będzie dalej, ale nie chciała, żeby jej życie tak wyglądało. Pragnęła prawdziwej miłości, którą miałaby na własność. Nie wątpiła, że ta miłość już stała się jej udziałem. Wierzyła, że kocha Paula, pragnęła tego dnia, w którym zapyta o to, czy pójdzie z nim przez życie.
Przyszedł wspaniały dzień, trzydziesty pierwszy lipca tysiąc dziewięćset ósmego roku. J. Bruce Ismay w końcu zaakceptował projekt i podpisał wszelkie listy kontraktowe ze stocznią Harland&Wolff. Rozpoczęto ustalanie planu pracy, zaczęły się specjalne dostawy oraz ruszyło ściąganie sprzętu do budowy kolosów. W posiadłości na przedmieściach Londynu miał się odbyć raut, na którym mieli świętować rozpoczęcie prac. Annette miała pojawić się z Paulem. To był jego debiut wśród ludzi, którzy byli jej całym dotychczasowym życiem. Suknia czekała, dwie fryzjerki uwijały się jak w ukropie, starając się dokonać cudów z opornymi włosami dziewczyny. Uśmiech nie schodził z jej twarzy. Gdy ukochany stanął z zapartym tchem w drzwiach domu wiedziała, że warto było spędzić kilka godzin, by zrobić się na bóstwo, choć Annette nigdy nie uważała się za piękną kobietę. Właściwie nigdy się nie zastanawiała, czy jest piękna, czy przeciętna. Miała niebieskie oczy, mały, lekko zadarty nos, dodatkowo delikatnie przekrzywiony w lewą stronę po urazie, jakiego nabawiła się za młodych lat, podczas jednej z zakazanych zabaw, dość okrągłą twarz. Stanowcze ciemne brwi i rzęsy dodawały jej wyrazistości. W słońcu włosy Annette zdawały się lekko rude, z jaśniejszymi pasmami przy twarzy. W cieniu były brązowe. Proste, oporne, grube i ciężkie. Plebejskie, jak zawsze mówiła matka. Usta miała małe, ale dobrze skrojone. Nie była chuda, jak jej przyjaciółka z pensji, Amelia Brandon, która nigdy nie mogła przytyć, ale nie miała wystającego brzucha, fałd i olbrzymich piersi.
To, co było jej największym kompleksem to wzrost. Była dość wysoką kobietą, początkowo starała się to ukryć garbiąc się, ale lata nauki chodzenia i postawy sprawiły, że to nie stało się nawykiem. Musiała pogodzić się z tym, że na większość kobiet patrzy z góry. Na szczęście nie była wyższa niż większość mężczyzn.
Nienawidziła gorsetów. Krępowały, nie pozwalały chodzić szybko, oddychać pełną piersią. Oddawała się tej torturze tylko w wyjątkowych przypadkach. Dziś był taki dzień. Suknia wymagała gorsetu. Czuła się strasznie, chociaż nie walczyła już o każdy oddech jak ryba wyciągnięta z wody, to i tak w powozie siedziała wyprostowana niczym struna. Paul opowiadał anegdoty, z których ciężko jej się było śmiać. Bała się wspólnego wystąpienia. Powiedziała, że na przyjęcie przybędzie wraz z narzeczonym. Nie miała innego wyjścia, każdy inny człowiek zostałby wyproszony. Oczywiście wzbudziło to konsternację wśród wszystkich, których znała. Ba, niesmak nawet. Przecież nie tak załatwiało się owe sprawy. Nie uprzedziła nawet Paula, nie chciała, by poczuł się zaszczuty i zmuszony przez nią do czegokolwiek. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, kiedy jej kłamstwo się wyda. Jakoś się mu wytłumaczy, kto ją zrozumie, jeśli nie on?
— Wyjdź za mnie — Annette nie usłyszała dokładnie słów Paula. Krew zaszumiała w uszach, a mocno bijące serce zagłuszało wszystko. Paul musiał powtórzyć, zanim zrozumiała. Nie usłyszała, a zrozumiała.
— Tak… — wyszeptała, dławiona przez wzruszenie i ściśnięta przez mocno zasznurowany gorset. Na jej palec włożył złote kółeczko z małym, ale cudownym szafirem. Jego oko błyszczało, tak jak łzy w jej oczach. Bała się. Matka i ojciec nie uznawali nieoficjalnych, czyli niezawartych przed ich obliczem, umów. Nie znali Paula, ale ona widziała, że zrobi wszystko, żeby pokazać im, jak wartościowym był człowiekiem.
Rozdział VI
— Możesz mi łaskawie wyjaśnić ten cyrk? — mina matki nie wróżyła nic dobrego. Była surowa i zimna. Wywołała ją w samym środku przyjęcia i zmusiła do rozmowy, choć Annette wcale nie miała na to chęci. Nie dziś. Widziała wzrok rodziców, pogardliwy i pełen oburzenia na widok Paula. A on, kochany, zachowywał się jakby był w tym towarzystwie od dawna. Przejawiał zainteresowanie planami obu statków, wypytywał o szczegóły, był grzeczny i uprzejmy, bardziej niż niejeden dżentelmen. Annette głęboko westchnęła.
— Kocham go. I będzie moim mężem — odparła, siląc się na spokój i walcząc ze łzami. Drugi raz tego wieczoru, najpierw ze szczęścia, teraz z upokorzenia. Argumenty matki do niej nie przemawiały. Nie chciała słuchać ich śmieszności.
— Z miłości, moja droga, to możesz mieć kota lub stado psów gończych. Pozwoliliśmy ci łaskawie na zdecydowanie o sobie w niedorzecznej kwestii pracy. Co więcej, pozwoliłam ci tu zostać, zgodziłam się wysłuchać twoich błagań dotyczących Anglii. Na poparcie zaś tego absurdalnego pomysłu nie masz co liczyć. Nie pozwolę ci zniszczyć sobie życia przez związek się z nieodpowiednim człowiekiem! — głos matki wibrował w uszach dziewczyny.
— Zniszczyć życia? Czyjego? Waszego? Bo jeśli tak to już dawno je zniszczyliście sami. Tworzycie iluzję, z której wszyscy się śmieją. Jesteście razem, a przecież osobno. Wszyscy to widzą! — teraz łzy popłynęły po twarzy Annette wartkim strumieniem. — Nie chcę tak. To, że ty nie jesteś szczęśliwa nie znaczy, że i ja muszę tak spędzić życie! — wykrzyczała i wyszła, trzaskając drzwiami.
Matka była w szoku. Odczuła to jak policzek, jak cios zadany prosto w serce. Georgina zastanawiała się, czy aż tak to było widać? Zbudowali wraz z Andrew świat, który daleki był od ideału. Świat, w którym nie było miejsca na miłość, na porywy serca. Zresztą, oboje nie wiedzieli, co to jest. Gdyby miłość stanęła im na palcach, to i tak nie umieliby jej prawdopodobnie rozpoznać. Skojarzono ich ze sobą na zasadzie traktatu handlowego, wygodnego dla dwóch rodzin. Matka Annette nie myślała nigdy o tym, by pokochać. Miłością było dla niej przyzwyczajenie. Znudzenie. Stąd ucieczki. Kochankowie i kochanice mieli za zadanie wprowadzić coś nowego, pozwolić odejść od rutyny. Może po trosze zazdrościła Annette, która potrafiła tupnąć nogą i nie miała pretensji o to, że dziewczyna pokochała. Problemem był ten konkretny człowiek. Nie chodziło nawet o majątek czy wykształcenie. Nawet niezbyt świeży i niedokładnie dopasowany frak. Miał złe oczy. Jak martwe. Nie widziała w nim tego, kogo jej zaślepiona córka oglądała za każdym razem.
Annette wyszła do ogrodu. Musiała się uspokoić i pobyć sama. Niestety, wpadła prosto na Thomasa Andrewsa, który najwidoczniej też miał dosyć dusznej atmosfery i postanowił przyjrzeć się różom, nad którymi matka drżała odwiedzając dom góra dwa razy w roku. Nie wypadało odwrócić się na pięcie. W dziewczynie burzyło się wszystko. Wiedziała, że nie będzie łatwo, przecież tego się spodziewała od początku. Więc skąd te łzy? Drżenie rąk? Zdziwienie? Ciężko było się przyznać samej przed sobą, że w głębi serca wierzyła w poparcie owego związku, przynajmniej przez matkę. W końcu Georgina Blackwood była kobietą. Młodą, w gruncie rzeczy, kobietą, która uciekała przed swoim życiem, żeby skosztować wody z innego dzbana. Poszukiwała, Annette w to wierzyła, porywów serca. A przeżyła duży zawód. Sama przed sobą bała się przyznać, ze matka może bać się o majątek. Pieniądze, największą wartość, jaką z ojcem uznawali. Celem Andrew było robienie pieniędzy, zaś celem Georginy wydawanie ich.
Andrews zbliżył się do niej z zaciekawieniem. Annette westchnęła próbując się uspokoić.
— Mam iść, jak rozumiem? — spytał lekkim tonem.
— Niekoniecznie, staram się odzyskać rezon — głębokie oddechy zaczęły przynosić rezultat. Poczuła się lepiej. — Czasami człowiekowi jest ciężko, gdy najbliższe jej osoby negują wybory, których on dokonuje w pełni władz umysłowych — powiedziała, po czym uświadomiła sobie, że mówi nieprawdę. Ani jej matka, ani jej ojciec nie byli najbliższymi osobami. On w ciągłych rozjazdach, ona zaś nawet, gdy była, to zajęta swoimi sprawami. Nieobecna duchem. Najbliższymi osobami dla Annette były guwernantki, jedna z nauczycielek na pensji oraz człowiek, który nawet nie był jej wujem, choć tak go zwykła nazywać, dobry znajomy ojca. Andrews chyba wyczuł jej myśli, bo spojrzał dość wymownie i spytał, czy jest pewna, o kim dokładnie mówi.
— Mój… właściwie… Wuj. Pan ma rację. To on mnie zna lepiej niż rodzice, to z nim od pewnego czasu przebywam stale, ale ja w jego oczach też widzę potępienie… — ostatnie zdanie wyrzekła bardzo cicho.
— Nie, panno Annette. Nie potępienie, tylko troskę, a to są zupełnie inne rzeczy. W tym młodym człowieku jest coś niepokojącego. Nie ma złych manier, używa języka prostego, ale nie jest wulgarny, a jednak ma w sobie coś, co sprawia, że ludzie nie czują się w jego towarzystwie dobrze — głos Andrewsa był spokojny, stonowany. Mówił z namysłem, tak, jakby szukał odpowiedzi na zarzut, który przed chwilą wygłosił.
Głos Annette przestał drżeć z nerwów, jakaś furtka puściła. Spokojnie, jakby przemawiała w Izbie Gmin, zaczęła mówić. O wszystkim, co gryzło. Potrzebie miłości, ciepła, szczęściu z odnalezienia kogoś, kto ją kochał, rozumiał, nie potępiał jej oddania pracy. Zawahała się przez chwilę mówiąc o bólu, jaki sprawili jej najbliżsi. W końcu zamilkła, przestraszona swoją szczerością i otwartością. Zmieniła szybko temat. Na pierwszy, jaki jej przyszedł do głowy. Taki, który oderwałby jej towarzysza rozmowy od wszystkiego, co powiedziała. Bliźnięta. Gigantyczne bliźnięta.
— Położenie stępki pierwszego z nich, Olympica, planujemy na grudzień. Mam nadzieję, że go zwodujemy po roku. A teraz kończymy przystosowywać nabrzeże do budowy tych dwóch statków. — Thomas uśmiechnął się, jak zawsze, kiedy mówił o swoim dziele. Błyszczały mu oczy, wstępował w niego zapał. Annette miała nadzieję, że sama kiedyś będzie umiała znaleźć w sobie tyle samo pasji, mówiąc o swoich projektach. Od dnia, w którym Paul wykazał jej, iż praca, jaką wykonuje, wcale nie jest tak wielka, jak myślała, entuzjazm w niej opadł. Robiła swoje, wszystko, czego od niej wymagano wykonywała bez szemrania, ale brak było zapału. Czasem jakaś iskra się pojawiała, ale gasła równie szybko, jak się zapalała.
— A druga jednostka? — spytała, myśląc o ogromie pracy, jaką włożą ludzie, aby powstały oba dzieła, bądź co bądź, ludzkich rąk.
— Zobaczymy, jak szybko będą posuwać się prace nad Olympikiem, ale szacuję, że nie dłużej niż rok od zrobienia pierwszego materialnego kroku w stoczni.
Nagle Annette poczuła rękę na swoim ramieniu. To był Paul, który szukał jej od dłuższej chwili. Nie wyglądał na zadowolonego widząc narzeczoną sam na sam z młodym człowiekiem, z którym rozmawiała dosyć swobodnie. Złapał ją za rękę i przeprosił towarzyszącego dziewczynie mężczyznę, wyprowadzając ją poza zasięg uszu Thomasa Andrewsa.
— Nigdy mi tak nie znikaj. Czuję się wtedy nieswojo i jestem bliski paniki — wysyczał prosto w ucho. Roześmiała się, uznając, że jego zazdrość jest na pokaz. Złapała go pod rękę i poprowadziła do bramy. Nie miała ochoty na pożegnanie. Nie po tym, jak podle ją potraktowali. Wiedziała, że będzie musiała ponieść konsekwencje swojego bezczelnego wyjścia. Rodzice prawdopodobnie się obrażą. Może to i lepiej. Przynajmniej nie będzie musiała słuchać ich wyrzutów.
Rozdział VII
Kolejny apartament, bo przecież nie kajuta… Mimo, iż zajmowali się pomieszczeniami drugiej klasy, Annette miała wrażenie, że tworzą coś nowego, przekraczają znane dotąd granice. Niektóre ze statków, jakie oglądała, nie miały takiego standardu w najlepszych pomieszczeniach na pokładzie. Nie chciała myśleć, co będzie dalej. Jedyne, czego była pewna to, że tworzą zupełnie nową jakość. Pozwalano jej na samodzielną pracę. Nie były to może nazbyt wielkie rzeczy, ale układała swoje maleńkie cegiełki w wielkiej budowli. Nie mogła się doczekać, kiedy wejdzie na pokład. Mimowolnie, powoli odczuwała dreszcz emocji na myśl o tym, że wejdą do pustego szkieletu, który sukcesywnie będzie się wypełniał tworząc pływający pałac. Annette na początku nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów tego przedsięwzięcia. Wiedziała, jak wielkie będą oba statki, ilu ludzi będzie mogło wejść na pokład, ale dopiero głowiąc się nad ułożeniem jadalni dla bez mała czterech setek pasażerów, która to miała być w samej tylko drugiej klasie, zrozumiała, jak wielkie to dzieło. Czasem udzielał się jej entuzjazm wyczuwalny dookoła całej budowy. I choć nie było to zajęcie, od którego zależałby czyjś los, to każdego ranka biegła z chęcią do swojego wuja, z którym łączyło ją nie tylko wspólne oddanie się projektom, ale teraz wręcz prawdziwa przyjaźń. Nie tylko to zajmowało jej czas. Urządzała niewielki dom na przedmieściach, tam, gdzie po ślubie, który zaplanowany był na pierwszą połowę września tysiąc dziewięćset ósmego roku, mieli zamieszkać z Paulem. Poświęcała mu się bez reszty. Georgina i Andrew Blackwood unieśli się honorem i odmówili przybycia na uroczystość. Ojciec przekazał jej pewną sumę, ale nie próbował nawet ukrywać, że nadchodzący ślub córki uważał za obrazę dla jego domu i nazwiska. Dziewczyna po cichu liczyła na swojego brata. Ale czy George był pewnym typem? Przebywał w Indiach. Pisał sporadycznie, od czasu, gdy owdowiał praktycznie nie było z nim kontaktu. Nie dostała jeszcze odpowiedzi na list, w którym opisała mu wszystko, co się zdarzyło od dnia, w którym poznała Paula. Do ołtarza prowadzić miał ją wuj Alexander. Paul pomagał przy urządzaniu domu, jak tylko mógł i na ile Annette mu pozwalała. Pomagał też podczas przygotowań do ślubu. Wysłali zaproszenie wraz z biletem na jeden ze statków White Star Line dla siostry Paula i jej rodziny, okazało się, bowiem, że dziewczyna jest szczęśliwą mężatką i matką. Narzeczony zarzekał się, iż nic nie wiedział o rodzinie siostry, ale nie był przesadnie zdziwiony całą sytuacją. Nie krył rozczarowania, że siostra przypłynie na pokładzie Baltica, a nie Adriatica, ale jedyny pasujący termin rejsu przypadał na rejs tego pierwszego. Był jeszcze możliwy rejs Mauretanią, ale na to Annette się nie zgodziła. Nie chciała, aby rodzina jej, już zaraz męża, przypłynęła na pokładzie statku należącego, bądź, co bądź, do konkurencji.
Suknia ślubna była prawie gotowa. Zostały dwa tygodnie do zaślubin. Nie planowali żadnej podróży mającej uczcić początek wspólnego życia. Zgodzili się, że ta nastąpi podczas dziewiczego rejsu jednego z tworzonych gigantów. Nie skupiali się nad tym, który z nich da im odpocząć, choć wszystko przemawiało za Titanikiem lub Gigantikiem.
Do ukończenia prac Annette musiała być dostępna. Wiedziała, że po zwodowaniu będzie musiała przenieść się na jakiś czas do Belfastu, gdzie w suchym doku będą prowadzone prace wykończeniowe. Nie chciała rozstawać się z Paulem, ale nie chciała też zawieść wuja, który był jej największym wsparciem. Nie było mowy o tym, by jej, wtedy już, mąż porzucił swoje obowiązki i wraz z nią ruszył do ukochanej Irlandii. Oboje zgadzali się co do tego, że żadne nie porzuci swoich stanowisk. Czuła dreszcz za każdym razem, gdy zajmowała się domem. Nowe tapety, zastawa stołowa, łoże… O tym myślała najwięcej. Była jednocześnie przestraszona i podniecona, aż brakło jej tchu. Nigdy nie pytała, ale zdawała sobie sprawę, że Paul musiał już być z kobietą. Ona, oczywiście, nigdy nie uległa mężczyźnie, bo i nie było żadnego, z którym mogłaby w jakikolwiek sposób się zapomnieć. Bała się, że nie sprosta jego oczekiwaniom. Nawet nie miała z kim porozmawiać o swoich wątpliwościach… Była sama. Odczuwała to coraz mocniej.
Dyskusja nad wystrojem palarni na pokładzie B oraz jadalni na pokładzie D stawała się nużąca. Zastanawianie się nad rodzajami drewna, z jakiego powinny być meble oraz boazerie, nad lakierem, jaki będzie na nich zaczynało usypiać. Annette nie miała nic do powiedzenia, tu jej zdanie się nie liczyło, miała notować tylko to, co zostanie powiedziane, tym bardziej odetchnęła z wielką ulgą, gdy stanęło na wyłożeniu dębem palarni i pokryciu dębowych mebli ciemnozieloną skórą. Z radością powitała też decyzję o mahoniowych stołach i czerwonych obiciach krzeseł w jadalni. Mimo, iż zaczynała lubić to wszystko, jej uwaga była zaabsorbowana wyborem akcesoriów do ślubu. Nie mogła odmówić sobie przyjemności powracania myślami do zakupu fraka dla Paula. Wyglądał szykownie, elegancko jak mało kto. Tak bardzo czekała na ten moment, kiedy powie owo sakramentalne tak.
Stałym elementem myśli Annette był też dom. Jej dom. Sześć pokoi, kuchnia, jadalnia, pomieszczenia dla służby. Prezent od brata, który nie zamierzał wracać z Indii. Dom stał pusty przez kilka lat, a teraz pełen był ludzi, biegających, uwijających się jak w ukropie. Kwiaty, pootwierane okna, ostatnie poprawki przed mającą się odbyć uroczystością. Sto dwadzieścia zaproszonych osób miało składać się na gości weselnych. Chciała skromnej uroczystości. To Paul namawiał ją do urządzenia większego ślubu, wszak taka okazja zdarzała się raz w życiu. W duchu przyznawała mu rację, chociaż cieniem na tym pięknym dniu układała się świadomość, że ani matka, ani ojciec się nie pojawią.
Rozdział VIII
Stała w swoim nowym pokoju, ubrana w suknię, która była, w jej odczuciu, cudem. Madame Duff — Gordon miała gust i smak. Tworzyła małe dzieła sztuki. Annette nie mogła przestać wpatrywać się w lustro. „Sen nocy letniej”, taką nosiła nazwę. Lady Lucile nadawała imię każdej kreacji, jaka wyszła z jej domu mody. Ta pasowała wyjątkowo. Każda koronka, każda fałda podkreślała jej dumną postawę. Była otulona tkaniną, ale nie ciężko, niczym w kokonie, ale lekko, jak w chmurach. Tren miał pięć metrów długości, sama suknia zaś skrzyła się perłami. Nie mogła doczekać się momentu, kiedy jej ukochany zobaczy ją i, na co w duchu liczyła, się zachwyci. Wytworny kok krępował ruchy głowy. Bała się poruszyć mocniej, aby misterna fryzura nie rozsypała się niczym domek z kart. Kok był mocno skręcony i spięty tak, aż skóra karku była naciągnięta. Trzy loczki opadały luźno, dwa przy lewej skroni, jeden przy prawej. W tym delikatny diadem, niczym utkany ze srebrzystej mgły, utrzymywał na jej głowie welon. Brylantowe kolczyki, prezent od matki chrzestnej, poruszały się delikatnie przy dyskretnych ruchach głowy.
Kontemplację przerwało pukanie do drzwi. Była pewna, że Paul nie mógł wytrzymać i koniecznie chciałby ją zobaczyć. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to nie jest możliwe. Mieli się spotkać dopiero w kościele. Klamka ustąpiła, bez czekania na zaproszenie z jej strony.
Annette odwróciła się i ujrzała matkę. Już dawno nie przeżyła takiego szoku. Nie wiedziała, co ma zrobić. Czy rzucić się jej na szyję, czy być chłodną i opanowaną. Georgina, jak to zwykle bywało, wybawiła ją z kłopotu.
— Nie przyjechałam na twój ślub. Przemierzyłam Atlantyk w nadziei, że masz jeszcze resztki rozumu — tradycyjnie była wyniosła, ale tym razem cedziła słowa, jakby z trudem panowała nad gniewem. — Chcę cię prosić o zrezygnowanie z tego nierozważnego kroku. Nie wiem, co chciałaś osiągnąć, ale nie wychodź za mąż za tego człowieka. Ani ja, ani ojciec nie zgodzimy się na to, żeby był w naszej rodzinie. Nie chciałam stawiać ci ultimatum, ale musisz wybrać — albo my, albo on.
Łzy zapiekły pod powiekami, kiedy Annette zamknęła na chwilę oczy. Nie wierzyła własnym uszom. Matka i ojciec, oboje przeciwko niej, tak bardzo, że żądali, aby dokonała wyboru. Jak bardzo musieli nienawidzić młodego mężczyzny, wybranka jej serca, jak bardzo musieli nienawidzić jej, swojej jedynej córki, skoro tak stawiali sprawę? Na nic zdały się słowa, w jej przekonaniu, racjonalne, o miłości. Tę matka wyśmiała. Zanim dziewczyna się obejrzała Georgina wyszła. Annette nie zdążyła zebrać sukni i zbiec po schodach, a już usłyszała jak powóz matki ruszył z chrzęstem po żwirowym podjeździe.
Nie pamiętała wiele z uroczystości i przyjęcia. Była nieobecna duchem. Poznała siostrę Paula, nieurodziwą piegowatą kobietę, która siedziała niezadowolona przez cały wieczór. Widziała swoją teściową, która starała się ją wspierać, patrząc przy tym dziwnym wzrokiem na swojego syna. Annette dziwiła się i miała wrażenie, że nie przepadała za swoim dzieckiem. Przygnębiało ją to, że jej podły nastrój zmienił wszystko, co widziała dookoła. Marzyła o końcu tego, wcześniej tak bardzo wyczekiwanego, dnia. Siedziała otumaniona i zamyślona. Po wyjściu z kościoła dostała list zaadresowany ręką matki. W liście tym matka napisała, iż decyzji córki nie zrozumie nigdy i nie widzi powodu, dla którego jakkolwiek mają się kontaktować. Innymi słowy matka nie chciała, by jej dziecko odzywało się do niej. Została sama. Z mężem u boku, ale bez najbliższych. Nawet George, jej jedyny brat, był daleko, nie tylko ciałem, ale i duchem. Ofiarował jej dom, życzył wszystkiego dobrego i tyle. Nie wiedziała, czy znał podejście ich rodziców do tego, co się wydarzyło. Relacje Annette z rodzicami nigdy nie były proste, ale wychowano ją w duchu szacunku i oddania dla nich. Mimo chłodu, jaki od nich bił nie umiała sobie wyobrazić sytuacji, w której żadne z nich nie zechce z nią rozmawiać. Za młodych lat więcej czułości dostawała od ojca niż matki, ale i on daleki był od szachowania uczuciami wobec dzieci. Myślała o swoich przyszłych potomkach, które nie będą znały dziadków. Mimo gorzkich myśli i wszechogarniającego ją smutku w środku zaczął narastać bunt. Miała dość tego, że wszyscy wiedzieli lepiej, co było dla niej dobre, chcieli układać jej życie wedle znanych sobie schematów, ale nie czuła sił, by wyrazić swoje zdanie otwarcie. Już nie bała się nocy poślubnej. Ufała Paulowi. Zdziwiła się, że był dość brutalny, ale znalazła wytłumaczenie. Przecież tak długo na nią czekał. Nic dziwnego, że go poniosło i sprawił jej niewyobrażalny ból. Nie zwróciła uwagi na to, że odwrócił się plecami bez jednego słowa i zasnął. Nie chciał jej nawet pocałować. Ale i ona, skupiona na swoich niewesołych myślach, zmęczona całym trudnym dniem, nie miała siły na nic więcej, jak tylko sen. Pragnęła, by był ożywczy.
Rozdział IX
Małżeństwo wcale nie było tak cudownym stanem, jakiego się spodziewała. Żyć ze sobą codziennie, pod jednym dachem od rana do nocy to coś zgoła innego, niż spotkania dwa razy w tygodniu po kilka godzin. Poranki spędzali przy jednym stole, on przeglądał prasę, odzywając się półgębkiem, ona próbowała wypytać go o plany na dzień, choć wiedziała, że były codziennie takie same. Paul psioczył na to, co znajdowało się na stole, był niezadowolony, ale stawiała to na karb stresów w banku. Sama wiedziała, że ludzie, jakich spotykała, potrafili czasami wpływać na jej nastrój. Ciężko wymagać było od męża uśmiechu i radości, kiedy w ciągu dnia spotykał, w większości, ludzi niezadowolonych i spieszących się. Annette uważała też, że jego frustracja bierze się z jej braków w dziedzinie fizyczności oraz z niewielkiej ilości czasu, jaki mogła mu poświęcać w ciągu tygodnia. Sobotnie popołudnia i niedziele spędzali z reguły we dwoje i wtedy odczuwała namiastkę dawnych czasów.
Pewnego wtorkowego popołudnia Paul wrócił wściekły. Oznajmił od progu, że właśnie definitywnie rozstał się ze swoją posadą. Miał dość poniżania, jakie, w jego mniemaniu, spotykało go codziennie. Poza tym osobie takiej jak on nie wypadało pracować byle gdzie. Cierpieć na tym miała i jej opinia. Annette patrzyła na męża ze zmarszczonymi brwiami. Już dawno chciała porozmawiać z wujem, aby podał rękę poślubionemu jej mężczyźnie. Zaproponowała, że następnego dnia porozmawia z Alexandrem, ale jeżeli myślała, że Paul będzie zadowolony, pomyliła się.
— Nie, moja droga. Teraz nie będę pracował. Przy takich pieniądzach, których jestem właścicielem od dnia naszego ślubu, nie zamierzam palcem kiwnąć. A ty, z łaski swojej, idź i popędź te krowy w kuchni. Nie będę siedział głodny po całym dniu! — wykrzyczał prosto w osłupiałą twarz żony.
— Paul, wiem, że jesteś wytrącony z równowagi, ale chciałabym, żebyś zważał na używane słowa … — nie dał jej dokończyć. Podniósł ją za łokieć, ściskając go boleśnie i wyrzucił za drzwi. Zamarła. Nie spodziewała się takiej reakcji. Miała nadzieję, że jak odpocznie, wyśpi się i naje to sam zrozumie, jak bardzo niepoprawnie się zachował. Poszła do kuchni. Nie chciała dać po sobie poznać, że przeżyła wstrząs. Rozcierała ukradkiem bolącą rękę.
Odejście z banku sprawiło, że młody małżonek stał się nieznośny. Podkreślał wciąż, że Paul Hewson już nie musi pracować. Annette wracała więc do domu, w którym siedział zajęty grą w karty i przepijaniem jej pieniędzy. Nie chciał nawet słyszeć o zajęciu się czymś pożytecznym. Kiedy już wychodził z domu, można go było spotkać w pubie w gronie mężczyzn o wątpliwej reputacji lub na wyścigach konnych.
Trzeci tydzień ich wspólnego życia dobiegał końca. Kończyła się też cierpliwość Annette. Tego dnia pełna była złości, gdyż okazało się, iż ostatnie dni wytężonej pracy poszły do kosza, ponieważ Bruce Ismay zmienił koncepcję układu grodzi, które obniżył. Jednocześnie wprowadził zmiany na pokładzie C i D. Za tym kryły się dni pełne napięcia, aby zdążyć ze wszystkimi szczegółami do końca roku. Wedle umowy.
W podłym nastroju nie wytrzymała patrząc na męża, który zalegał w fotelu, wpatrując się bezmyślnie w ogień płonący w kominku i kręcąc kółka szklaneczką whisky. Oczy miał mniejsze niż zwykle, zatem nie była to pierwsza dziś szklaneczka, jaką musiał wychylić.
— Mam tego dość — zaczęła spokojnie. — Albo zaczniesz coś robić, albo nie dostaniesz więcej grosza! — w tym ultimatum Annette widziała jedyną szansę na dotarcie do Paula.
— Coś powiedziała? Powtórz! — wycharczał, wstając i podchodząc bliżej swojej żony, która delikatnie się odsunęła, czując zapach alkoholu, który bił mocno od mężczyzny.
— Nic nie muszę powtarzać. Doskonale wiesz, że od dwóch tygodni nie robisz nic poza zabawą. Tak się nie da żyć! — Annette patrzyła twardo w jego stalowe oczy. Najgorsze było już, w jej mniemaniu, za nią. Przełamała się, zrobiła pierwszy krok. Paul odwrócił wzrok. Jeśli myślała, że go zawstydziła, to się pomyliła. Po chwili uszu jej dobiegł chrapliwy śmiech, a zaraz potem poczuła, jak jego dłoń odbija się od jej twarzy. Nie czuła nawet bólu, tylko upokorzenie.
— Ja jestem panem tego domu, ciebie i naszych pieniędzy. Nigdy więcej nie będziesz mi mówić, co mam robić — kolejne uderzenie odwróciło jej głowę i zapiekło żywym ogniem. — Jesteś mi winna posłuszeństwo. Masz misję? To szoruj do roboty.
Usłyszała tylko trzaśnięcie drzwiami. Dopiero teraz w pełni zdała sobie sprawę, że miała obolałą twarz, która wydawała się ściągnięta. Uciekła do swojej garderoby. W lustrze kunsztownie rzeźbionej toaletki zobaczyła okrągłe ze zdziwienia oczy. Pod jednym szybko rósł siniak. Łkając zaszyła się w swoim pokoju, drżącymi rękami zdejmując suknię i zostając tylko w bieliźnie. Usłyszała otwierane dość brutalnie drzwi. Nie zdążyła się dobrze odwrócić, a już trzymał ją za ręce i patrzył prosto w jej oczy. Zimny. Zły. Przerażający. Jej mąż. Pan i władca.
— Nigdy więcej, panienko — popchnął ją. — Przestań ryczeć, nie udawaj bardziej żałosnej niż jesteś — tym razem popchnięcie powaliło Annette na łóżko. — A teraz dasz mi to, co mi się należy — wysyczał, siłą rozbierając i przygwożdżając ją całym ciężarem ciała do łóżka. — Zachowuj się jak żona, bo za moment podmaluję ci drugie oczko — wycedził.
Annette nie broniła się. Nie miała aż tyle siły. Nawet nie krzyczała, bo i po co? Kto by jej pomógł? Gryzła wargi z bólu, kiedy brał ją w posiadanie. Szczęśliwie szybko osiągnął szczyt i wyszedł, nie obdarzając przerażonej młodej kobiety nawet jednym spojrzeniem.
Rozdział X
Ciężko było wytłumaczyć wujowi przyczynę niedyspozycji i nieobecności. Leżała w domu przez dwa dni. Paul nawet nie pofatygował się sprawdzić, co się z nią działo. Nie wychodziła z domu przez prawie tydzień, do dnia, w którym siniak stracił na intensywności, a puder przykrył to, co jeszcze zostało. Potem starała się żyć normalnie. Raz Paul odwiedził ją w sypialni. Tym razem był w miarę czuły, choć daleko było do tego, co Annette przypadkiem poznała ze skandalizujących i bogatych w szczegóły, ale jednak fascynujących książek. Sam wyprowadził się do innego pokoju mówiąc, że nie może znieść zapachu jej mdłych perfum.
Nie zwracał uwagi na potrzeby i pragnienia żony. Nie liczyła się, to on i jego potrzeby były ponad wszystkim. Jeszcze bardziej skupiła się na pracy. Tylko tam mogła oderwać się od swoich ponurych myśli. Czekała na wyjazd do Belfastu. Po raz pierwszy odliczała dni do momentu, w którym nie będzie musiała oglądać męża. Tymczasem Paul zaczął się zmieniać. Pewnego dnia zastała go w domu skruszonego. Prawie płakał, przepraszając ją i obsypując kwiatami. Błagał o wybaczenie. Annette nie chciała szybko ulec. Trzymała dystans, choć postanowiła dać mu szansę. Miała nadzieję, że w końcu jej małżeństwo zacznie być prawdziwe. Nie chciała już udawać przed ludźmi, chciała żyć tak, jak udawała, że żyje. Wyjazd do Irlandii okazał się zbawienny dla obojga. Paul tym razem pojechał razem z nią. Spędzili tam trzy dni dłużej, niż powinni. Patrzyła na swojego męża i złe wspomnienia blakły. Nadal były, czasem wracały, ćmiły, jak chory ząb, ale nie przysłaniały wszystkiego. Paul zabrał ją do Dublina i prowadzał po zakamarkach miasta, pokazywał swoje ulubione miejsca. Przypominał jej tego człowieka, którego poznała.
Oprócz pracy młoda mężatka zajmowała się domowymi obowiązkami. Po raz kolejny musiała zmienić służące. Jedna kradła, druga popijała. Jedynie kucharka i stary kamerdyner byli godni zaufania. W końcu do jej domu trafiła młoda dziewczyna imieniem Mary. Spokojna, cicha, bardzo obowiązkowa. Annette uznała, że to wszystko zaczyna się układać. Zatrudniła też Emilie, która była jej prawą ręką w domu, niewiele starszą od niej samej kobietę z Essex. Była tym, kogo Annette najbardziej potrzebowała. Doglądała wszystkiego, prowadziła rachunki, które raz w tygodniu przedkładała swojej pracodawczyni. Nie miała rodziny, więc mogła w pełni oddać się prowadzeniu domu państwa Hewson.
Wszyscy, którzy widywali Annette każdego dnia pytali, kiedy w końcu będzie widać, że jej szczęście w domu jest pełne. Nie mówili wprost, ale ona wiedziała. Chodziło o dziecko. Pragnęła maleństwa ogromnie, ale nie chciała, by było teraz. Robiła wszystko, by opóźnić zajście w ciążę. Udawało się bez problemu. W dniach, kiedy poczęcie było prawie pewne podlewała Paula dobrym alkoholem. Wtedy nie był w stanie się ruszyć i zasypiał w fotelu. Zresztą on nie bardzo chciał dziecka. Stwierdził, że kiedy będzie na to dobry czas sam zacznie ją ku temu mocno namawiać. Czasem łapała się na myśli, że Paul nie jest tym, kogo chciałaby widzieć w roli ojca jej dzieci. Nie wiedziała, czemu takie myśli pojawiały się w jej głowie. Przecież wszystko było dobrze. Prawie idealnie. To, co się stało nazywała w myślach incydentem. Nie wracali do tego. Dla jej męża nie stało się nic. Już nie rozmawiała z nim o pracy ani o pieniądzach. Dobrze zainwestowane dawały plon. Bała się tylko momentu, w którym Paul zacznie przekraczać granice dobrego rozsądku, a to mogło stać się w każdej chwili. Miała jednak cichą nadzieję, że już zachłysnął się bogactwem. Od pewnego czasu nie wydawał pieniędzy bez opamiętania. Zresztą, nie miał dostępu do wszystkiego. Oszukała go z czystą premedytacją, że dużą część majątku będzie mogła podjąć dopiero po ukończeniu trzydziestego roku życia. Uwierzył.
Czas mijał w miarę spokojnie. Jesień przeszła w zimę dość łagodnie… Tego popołudnia śnieg padał cicho. Annette pochylała się nad stołem, na którym rozłożone były różne próbki materiałów. W pokoju panował półmrok i lekki chłód. Emilie krzątała się w jej sypialni, Paul wyruszył z wizytą do swojej matki. Zajęta pracą, która nie szła łatwo, nie usłyszała pukania do drzwi. Nie czuła się pewnie w powierzonej jej materii. Kolejny arkusz papieru został zgnieciony. Miotała pod nosem różne inwektywy, których dama nie powinna nawet znać. Niestety, kilkukrotne wizyty w stoczni sprawiły, że podłapała język robotników. Nie lepiej było i w jej domu. Paul często mówił prostacko, przestał się silić na kulturę. Annette starała się go poprawiać, ale był to próżny trud, szczęśliwie przy ludziach się hamował. Kolejny głęboki wdech napełnił płuca powietrzem.
— Aż tak ciężko? — Annette usłyszała głos za swoimi plecami. Odwróciła się szybko, sprawiając, że wszystko to, co zajmowało miejsce na stole, posypało się z głuchym odgłosem na puszysty dywan w kolorze dojrzałego wina.
— Natrę uszu mojej służącej, że nie zapowiada gości należycie — uśmiechnęła się półgębkiem, idąc w stronę gościa. — Rada jestem pana widzieć — podała rękę do pocałowania.
Thomas Andrews spojrzał ponad jej ramieniem na podłogę, gdzie zapanował chaos. Annette czym prędzej ujęła swojego gościa pod ramię i stanowczo wyprowadziła z pokoju, który, może trochę na wyrost, nazywała pracownią. Starała się, aby do tego surowego pomieszczenia nikt nie wchodził bez potrzeby i bez jej wiedzy. Pilnowała jedynego klucza, sama utrzymywała tam względny porządek. Każde poważne, większe sprzątanie odbywało się tylko za jej przyzwoleniem i pod czujnym okiem dziewczyny. Pokój nie był duży, podłogę pokrywał puszysty dywan, jeszcze pachnący nowością, po którym często chodziła boso. Rzeźbiona dębowa komoda, takiż masywny stół, dość surowy w swoim wyglądzie, proste półki, na których stały książki, oraz fotel, dwa krzesła w stylu Empire i pianino, jeszcze nigdy nieużywane. Pierwotnie miała być to biblioteka, jednak szybko przysposobiła to pomieszczenie do pracy. W tym pozornym chaosie i niedobraniu mebli do siebie czuła się swobodnie, a to tworzyło atmosferę dobrą do działania. Czasami zamykała się tu podczas napadów melancholii. Paul nigdy jej nie odwiedzał w owej samotni, nie ciągnęło go tam. Tylko raz przyszedł za nią, kiedy przemawiali się w sprawie zaproszenia jego matki. Annette nie umiała zacieśnić stosunków z teściową. Nie była ona złą kobietą, ale nie chciała się przed nią otwierać. Teściowa chciała, aby Annette traktowała ją jak powiernicę. Na to zgodzić się nie umiała.
Poprowadziła Thomasa do salonu, w którym było jasno i ciepło. Ogień w kominku trzaskał wesoło. Emilie wniosła tacę z herbatą oraz ciastkami z bakaliami i miodem. Jej gość usiadł na fotelu i bez słowa patrzył na nią. Poczuła się skrępowana.
— Czy coś się stało? — przeciągające się milczenie sprawiało, że zaczęła się denerwować.
— Właśnie sam się nad tym zastanawiam. Ciężko nawiązać z panią kontakt — odparł biorąc do rąk filiżankę z cienkiej, prawie przezroczystej, delikatnej, porcelany. — Na kolejną depeszę pani nie odpowiedziała, więc, będąc tu za sprawunkami postanowiłem udać się do źródła w celu uzyskania odpowiedzi.
Annette zmarszczyła brwi. Nie przypuszczała, że cisza, jaka ostatnio brzmiała wokół niej ma podłoże inne niż skupienie na swoich sprawach ludzi, z którymi czuła się związana w jakiś sposób. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że mógł maczać w tym palce jej mąż. Ostatnio wszystko układało się jak najlepiej. Może nie było porywów serca, ale stosunki ich były nad wyraz poprawne i Annette nie podejrzewałaby, że coś takiego mogłoby mieć miejsce. Nie widziała jednak innej możliwości. Wszelką pocztę odbierała Emilie, a była godna zaufania i solidna. Paul miał dostęp do listów, więc mógł się pozbyć tych, które mu przeszkadzały.
— Pewnie zapomniałam odpowiedzieć — kobieta starała się wszystko obrócić w żart. — Sam pan widział, jaki mam nieporządek w swojej dziupli, jak ją wszyscy nazywają — miała nadzieję, że przytoczony argument zabrzmiał wiarygodnie. — Jakaż to pilna sprawa sprowadza pana do mnie?
— Nic poza sympatią i ciekawością. Czy wie pani, że ruszyła już budowa pierwszego statku? Olympic staje się bytem realnym.
— To już? — zdziwiła się — Myślałam, że dopiero w marcu ruszą prace.
— W marcu położymy stępkę pod numer 401. W pewnych kręgach zwany Titanikiem — pociągnął łyk z filiżanki mrugając do niej znad pary. — Mam nadzieję, że za piętnaście miesięcy zwodujemy pierwszego z bliźniaków.
Annette ten czas wydawał się ogromnie długi. Półtora roku bez mała. Cieszyła się, że pojawiały się inne propozycje, nie związane ze statkami. Nie chciała, żeby jej życie kręciło się tylko dookoła dwóch transatlantyków. Zdawała sobie jasno sprawę, że moment, gdy będzie musiała przenieść się do Irlandii nadejdzie, ale nie był on jeszcze bliski. Coraz bardziej bała się tego kroku. Wuj miewał humory, czasem lekko niedomagał. Nie chciała być chłopcem na posyłki, a coraz częściej pełniła taką rolę. Paul namawiał ją do porzucenia mało intratnego, w jego mniemaniu, zajęcia. Usilnie starał się jej pokazać, ile zyskałaby na odejściu i działaniu tylko na własną rękę i własne, a właściwie jego, nazwisko. Annette nie wątpiła, iż miała szansę na znalezienie swojego miejsca w świecie, gdzie wciąż to mężczyźni mieli palmę pierwszeństwa w podejmowaniu decyzji o wyglądzie wnętrz. Wiedziała też, że mogła osiągnąć dużo więcej w Ameryce. Paul podkreślał niejednokrotnie, że udusi się w Anglii. Wiedziała, o czym mówił, choć jej to nie przeszkadzało. Nie znała innego życia, była do niego przyzwyczajona. Czasem niewolnicy etykiety jawili się jej niczym krępujący ruchy gorset, ale nie odczuwała potrzeby wyzwolenia, jak Paul. To, co kiedyś traktowała jako jego urok, swojskość chłopaka, który wychował się na wsi i był swobodny, dziś wprawiało ją w zakłopotanie. Za często był wulgarny, pozbawiony uroku. Młoda pani Hewson z drżeniem myślała o momentach, w których wychodzili do ludzi, a jej mąż był wręcz ordynarny. Nie umiała zapomnieć kompromitującego momentu, kiedy na pewnej proszonej kolacji zaczął pluć szampanem. Nie przyznał się jej, że spotkał się z owym rarytasem po raz pierwszy w życiu. Podczas przyjęcia poślubnego wszak nie tknął kieliszka z tym trunkiem, zawsze wybierał mocniejszy alkohol. Annette lekko cierpki smak szlachetnego trunku odpowiadał. Paul chciał pozować na światowca, ale jego atawistyczne odruchy były mocniejsze. Duży haust, jaki wziął, wylądował z powrotem w kieliszku i na dywanie. Annette zamarła, nie umiała się śmiać. Niektórzy dżentelmeni z towarzystwa starali się obrócić to wszystko w żart, ale panie nie były tak wyrozumiałe i kolacja skończyła się w milczącej, potępiającej państwa Hewson atmosferze. Oczywiście jej mąż uznał, że jego zachowanie było jak najbardziej naturalne, co więcej, trząsł się z oburzenia, iż uraczono ich jakimś tanim zamiennikiem prawdziwego szampana, który, dodatkowo, nie był pierwszej świeżości.
Spędziła niezwykle miły wieczór rozmawiając z Thomasem o wszystkim. Dawno nie zdarzyło się jej tak odprężyć. W głos śmiała się z opowieści o reporterze pewnej gazety, który zagłębiał się w temat budowy transatlantyków. W trakcie wywiadu zabrakło mu papieru i poczęstował się pierwszym lepszym arkuszem, jaki nawinął się pod dziennikarską rękę. Pech chciał, że była to część większego rysunku przekroju parowca. Kiedy zobaczył na odwrocie czego spisywał słowa głównego projektanta zasłabł i trzeba go było cucić niczym kobietę przy nadziei. Żałowała, że wieczór dobiegł końca tak szybko. Tak wiele by dała, aby zwieńczenia dnia podobne temu zdarzały się jej częściej. Jak bardzo chciałaby, aby konwersacje, lekkie i przyjemne, które szły jak po przysłowiowym maśle, stały się udziałem jej i męża. Nawet nie wiedziała, kiedy zaczęli z Thomasem mówić do siebie bez form grzecznościowych. Czasem miała wrażenie, że Andrews był dla niej kimś tak bliskim, jak zawsze był brat. Złapała się na tym, że wkładała go w miejsce, które George opuścił kilka lat temu, gdy wyjechał do Indii, gdzie wspinał się po szczeblach wojskowej kariery. Zasypiała z uśmiechem na twarzy. Strasznie chciała znaleźć się w Belfaście, zobaczyć model, o którym Thomas jej opowiedział, ujrzeć na własne oczy, jak układają pierwsze płyty kadłuba, który z niczego staje się największym statkiem świata. Wyobrażała sobie miarowe uderzenia młotów podczas nitowania. Śniła o trzech ścigających się statkach.
Rozdział XI
— To chyba są żarty! — wuj aż trząsł się z nerwów, rzucając gazetę na stół. Annette oderwała się od próbek linoleum, które miało wykładać podłogę na niższych pokładach. Miał to być ewenement w skali świata. Z reguły pasażerowie najniższych klas chadzali po gołej betonowej wylewce. Tu zadbano nawet o takie szczegóły. Chwyciła gazetę i szybko przeleciała wzrokiem po artykule.
— Absurd — powiedziała, choć nie była tego pewna. Artykuł donosił o strajku katolickich budowniczych, którzy nie chcieli pracować przy statku. Chodziło o Titanica. Jeden z robotników w lustrze wody odczytał wspak numer kadłuba, 390904. W odbiciu lustrzanym zobaczył słowa „No pope”. Robotnicy zażądali wyjaśnienia sytuacji i do momentu, w którym ta nie będzie jasna i klarowna, nie chcieli podejmować żadnych prac. Co więcej, zarzucali, że szybkie tempo, jakie narzucono, spowodowało uwięzienie w kadłubie kilku osób. Niejaki Rogers krzyczał wręcz na łamach prasy, że jednym z uwięzionych był jego brat, który na nawoływania mocno walił w poszycie ze stali. Annette była skłonna dać wiarę historii o uwięzieniu człowieka. Prace posuwały się szybko. Każdy ze statków, jaki był tworzony w historii żeglugi pochłaniał jakieś ofiary. Nie zdziwiłaby się, gdyby i teraz stało się tak samo, choć pan Rogers mógł zwyczajnie szukać rozgłosu. Nie wierzyła jednak w pechowe liczby, zwłaszcza, że numer kadłuba był inny.
Nie wiedziała jak i kiedy, ale wraz z wujem i swoją służącą, Emilie, była w drodze do Belfastu. Miała nadzieję, że ów wyjazd nie przyczyni się to do awantury domowej. Paul był w szoku nie mniejszym niż ona, więc nie zdążył zareagować. Może i lepiej. Nie został sam, druga służąca i kucharka miały o niego zadbać, nie miał być ani głodny, ani spragniony, ani pozbawiony wygód. Annette wiedziała jak będzie spędzał czas. Pomiędzy wszelkimi możliwymi, znanymi karcianymi grami hazardowymi, a paleniem cygar i popijaniem drinków może znajdzie chwilę na jedzenie. Prawdopodobnie zeszli się już jego podejrzani przyjaciele. Dobrze, że stało się, jak się stało, że pan Carlisle nie dał jej wiele czasu do namysłu w związku z wyjazdem. Teraz patrzyła na przesuwające się za oknami zielone pola, które napawały ją spokojem. Ta spontaniczna wyprawa była jej potrzebna. Poczuła się wolna. Dawno nie oddychała pełną piersią. Sielski, spokojny krajobraz przywołał wspomnienia z dzieciństwa, kiedy bawiła się w ogrodzie ich wiejskiego domu. Biegała wtedy boso, łapała motyle, brat zabierał ją na przejażdżki małym powozikiem po okolicy, a wtedy z radością i zainteresowaniem przyglądała się pracy na roli. Jadła owoce prosto z drzew i krzaków. Nie musiała się martwić o nic.
Brat. Coraz częściej o nim myślała. Nie widziała go od kilku lat. Czasem przysłał list, czasem jakiś drobiazg. George był żołnierzem. Stał się samotnikiem, od kiedy stracił żonę i dziecko. Od lat przyjaźnił się z Arthurem Stevensonem, który był najbliższym mu towarzyszem doli i niedoli. Po tragicznym wydarzeniu George zamknął się w sobie. Mówili o nim „Ponury Podpułkownik”. Annette z trudem przyznawała się do tego, że dziś już nie znała swojego brata. Starała się pisać do niego regularnie, nie popadając w patetyczny ton. Jego odpowiedzi były lakoniczne i sporadyczne, ale przynajmniej wiedziała, że żyje. Dom, który dostała od niego w prezencie ślubnym był aktualnie jedyną wiążącą ich nicią. Bolało ją to, czasem wracało ze zdwojoną siłą. Dawno zgubiła do niego klucz. A może nigdy go nie miała? Zawsze przecież był starszy. Traktował ją jak dziecko, osiem lat to ogromnie dużo. A jednak był jej obrońcą, przewodnikiem. Podziwiała go, tak, jak młodsza siostra mogła podziwiać starszego brata.
Po pierwszych emocjach i ochłonięciu Annette stwierdziła, że podróż ciągnęła się niemiłosiernie. Ląd, morze, ląd. Przyszło znużenie. Wszystko ją bolało, serwowana herbata nie smakowała, nie mogła usnąć ani się usadowić. W myślach liczyła dystans, jaki dzielił ją od Belfastu. Wuj opowiadał zainteresowanej Emilie o miejscu, w które się udawali. Annette słuchała jednym uchem, starając się przysnąć na twardym fotelu gnającego na północ pociągu.
— Stocznia Harland&Wolff znajduje się w Północnej Irlandii, na Queen’s Island, na rzece Lagan — wuj mówił spokojnym, głębokim głosem. — Statki budowane są tam od około pięćdziesięciu lat. Edward Harland kupił ją od swojego pracodawcy. Później zaczął współpracę z Gustavem Wolffem. Od pierwszego stycznia tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego roku stocznia zaczęła nosić nazwę powstałą z połączenia nazwisk obu panów. I wtedy w pracowni pojawił się nowy człowiek — szesnastolatek, niejaki Wiliam James Pirrie. Pilny, dokładny, z talentem, szedł powoli po szczebelkach w górę, aż został głównym projektantem, potem wszedł do spółki, a po śmierci sir Edwarda Harlanda i odejściu na emeryturę Gustava Wolffa został prezesem.
— To lord Pirrie otworzył stoczni możliwość budowy dużych statków. Z trzech pochylni zrobił dwie, gotowe do budowy ogromnych jednostek. Od wielu lat stocznia współpracowała z Oceanic Steam Navigation Company Ldt. Firma ta używała statków White Star Line, które od tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku powierzało budowę swoich jednostek Harland&Wolff. Pierwszym statkiem, jaki powstał dla owej spółki w stoczni zarządzanej przez lorda Pirrie był Oceanic. Wtedy największy statek świata. Annette wiedziała, że nowe czterokominowe transatlantyki opierały się na planach Oceanica.
— Sama Biała Gwiazda może pochwalić się posiadaniem nowoczesnej i bardzo luksusowej floty — w głosie Alexandra Carlisle’a dało się wyczuć nuty dumy, które Annette wychwyciła z radością. Dawno nie wydawał się tak spokojny. Snucie opowieści pozwoliło mu odetchnąć i wejść na chwilę w inny świat. — Niemal każdy z budowanych dla niej statków stawał się największym pływającym obiektem świata. Celtica, Cedrica, Baltica i Adriatica nie na darmo nazywamy Wielką Czwórką. Zachwycają ciągle wielkością i wyposażeniem. A jednak to trochę za mało przy czterokominowcach, które pojawiły się na wodach Atlantyku. Naszą niewątpliwą konkurencją jest niemiecka stocznia Vulcan w Szczecinie, ale i rodzima Cunard Line. W ich najnowszym dziele, Mauretanii i Lusitanii, zastosowano turbinę parową, co pozwoliło zwiększyć prędkość. Nawet Megantic i Laurentic z White Star Line nie dają im rady. Ale był to i pewien eksperyment dla nas. Megantic ma zwykłą turbinę parową, Laurentic zaś turbinę i maszynę tłokową, przez co jest oszczędniejszy w eksploatacji. I tak wiemy, jaką drogą mamy podążać w budowie następnych statków.
Emilie słuchała tego wszystkiego z zapartym tchem. Wyglądała na autentycznie zainteresowaną. Annette była rozbawiona. Miała nadzieję, że dotrą na miejsce szybciej, niż wuj miałby się rozpędzić i zacząć wtajemniczać jej służącą w tajniki działania maszyny tłokowej, turbiny i wszelkich innych dzieł ludzkich rąk, jakie miały swoje miejsce w maszynowni statku. Nie bardzo chciała tego słuchać, nie raz maltretował ją szczegółami, które odzierały te piękne twory z romantyzmu. Tak, musiała się przyznać sama przed sobą, odkryła piękno zaczarowane w stalowych kadłubach. Jedne uważała za zgrabne, inne za ociężałe i przerysowane. Annette powoli uczyła się kochać maszyny. Sen o potędze ubrany w materię.
Rozdział XII
Wiatr szarpał wstążkę kapelusza Annette. Trzymała go mocno, ponieważ wdzierał się pod rondo i groził zerwaniem z zadartej wysoko głowy. Nie musiała długo prosić o to, żeby pozwolono jej pójść do stoczni, gdzie na pochylni o numerze dwa i trzy powstawały bliźniacze statki. Patrzyła na rusztowania, pomiędzy którymi trwała budowa. Nie musiała czytać napisów na tabliczkach znamionowych, by wiedzieć, który był, którym. Olympic przypominał statek, Titanic potrzebował jeszcze czasu. Na tabliczkach znamionowych znajdowała się nazwa statku, nazwa linii morskich oraz zaznaczenie, iż był to Królewski Statek Pocztowy. Annette patrzyła na to wszystko szeroko otwartymi oczyma. Zdawała sobie sprawę z tego, że zawsze zaczynało się od zera, że choćby nie wiadomo jak wielki twór miał powstać, najpierw nie było nic, a mimo wszystko nie mogła wyjść z szoku i podziwu. Pierwszy raz widziała pracę w stoczni nad kadłubem od podstaw. Pierwszy raz też widziała oba parowce. Znać wymiary to jedno. Stanąć w bliskości obu kolosów, nawet w początkowej fazie powoływania ich do życia, to drugie.
— Jak będzie jedna osoba mogła kierować takim statkiem? — myślała z przerażeniem, ale, jednocześnie, z zachwytem. — Jaką odpowiedzialnością będzie trzymanie w rękach steru?
Początkowo obawiała się, że obejrzenie placu budowy mogłoby okazać się nudne. Teraz dziwiła się sama sobie, ponieważ odkrywała w tym przyjemność. Pomyślała o Paulu. Spodobałoby mu się tu. Interesował się tymi statkami, choć przy niej nigdy by tego nie powiedział. Wolał odnosić się z pogardą, niż przyznać, że jej zazdrości. Bo w to nie wątpiła. Nie był z niej dumny, uważał, że to nie jest praca dla kobiety. A jednak z wypiekami śledził każde doniesienia w prasie dotyczące prac nad transatlantykami. Chłonęła atmosferę, przyglądała się mężczyznom, którzy ręcznie wbijali setki, tysiące nitów. Dziś trafił do gazet oficjalny komunikat bojkotujący oszczerstwa Rogersa. Poinformowano, iż numer kadłuba był przypadkowy i nie było sensu szukać w tym sił nadprzyrodzonych ani złośliwości ze strony wyznawców anglikanizmu. Podobnie ze stukami w kadłubie. Brat pana Rogersa prawdopodobnie urwał się ze stoczni i niedługo się odnajdzie. Bezpieczeństwo w czasie postępu prac nad obiema jednostkami było większe niż podczas budowy innych statków, a owe stuki były związane z pracą inspektora kontrolującego działania niterów. Robotnicy zgodzili się na takie wyjaśnienia i podjęli na nowo swoje obowiązki. Niewielka premia całkowicie rozwiała ich wątpliwości, jeśli jeszcze takowe były.
A jednak White Star Line miała wyraźnego pecha. W wyścigu z Cunard Line znowu pojawiła się pewna przeszkoda. Nigdy wypadek statku na morzu nie powoduje dobrej prasy dla linii, której jednostka miała problem. Wcześniej Suevic u brzegów Kornwalii wpadł na skały. Podzielono go na dwie części i w taki sposób remontowano. Tym razem Republic zderzył się z włoskim parowcem Florida. Szczęściem w nieszczęściu okazało się, że niedaleko płynął swoim kursem Baltic, który wziął na pokład załogę i pasażerów obu statków. Dzięki marconigramowi po raz pierwszy w historii nadano sygnał wezwania pomocy, który odebrały inne statki zaopatrzone w radio. Telegraf bez drutu pokazał swoją użyteczność. Przez krótką chwilę pojawiły się dywagacje na temat bezpieczeństwa na morzu. Annette miała już tego dosyć, z ulgą odetchnęła, gdy w końcu w jednym z tytułów wyczytała, iż doskonały statek White Star Line uratował wszystkich, których mógł. Przynajmniej tyle.
Rozdział XIII
Czas biegł coraz szybciej. Wodowanie Olympica wstępnie ustalono na październik tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Do tego momentu zostało trochę więcej niż rok. Był to najwyższy czas na zakończenie prac nad wyglądem wnętrz statku. Te były zaś zachwycające. Annette czekała na moment, w którym to wszystko zacznie się dziać. Odwiedziła nawet stojące w porcie statki konkurencji. Cunardowskie jednostki zwykła nazywać straszydłami. Szczególnie denerwowała ją Mauretania z wywietrznikami co pięć kroków. A jednak musiała przyznać sama przed sobą, że jej wnętrza robiły wrażenie. W ich pracy zabrakło dwóch pomieszczeń, sali balowej i salonu dla dzieci. O ile brak sali tanecznej nie był zbyt dużym problemem, gdyż można było wykorzystać inne miejsce w tym celu, o tyle pokój dziecięcy znaleźć się powinien. Tylko, czy na pokładach pierwszej klasy, gdzie miałby się znaleźć, aby na pewno byłaby taka potrzeba? Nie wiedziała. Nie byłoby tam wstępu dla dzieci pasażerów trzeciej klasy, a tych, jak mniemała, będzie najwięcej. Aktualnie pracowała nad kabinami młodszych oficerów. Praktycznie samodzielnie. Były to niewielkie klitki, w których miało się znaleźć łóżko, namiastka szafy i blat. Trudno było coś zepsuć. Nie było to może ambitne zadanie, ale w pełni samodzielne. Czekała na dzień, w którym Olympic zostanie zaprowadzony do suchego doku, gdzie zacznie nabierać swojego indywidualnego charakteru.
Niedzielę przywitała bólem głowy. Wczorajsza kolacja tylko dla dam obfitowała w wino i szampana. Annette przesadziła, jej ciało o tym mówiło jasno i wyraźnie. Szczęściem w całym nieszczęściu było to, że efekty nadmiaru wybornych trunków poczuła dopiero w powozie, podczas powrotu do domu. Wydawało jej się, że nie jechała brukowaną drogą, a żeglowała po mocno rozkołysanym morzu. Zastanawiała się, czy nie przyszedł na nią koniec. Nie pamiętała momentu przybycia do domu, jak i tego, kiedy rozebrała się i położyła do łóżka. Nie śniło się jej nic, za to poranek był ciężki. Ból głowy i wszechogarniający niesmak. Bała się wstać, ale musiała skorzystać z toalety oraz wyszczotkować zęby, koniecznie dużą ilością proszku. Obiecywała sobie w duchu, że nigdy więcej nie straci z oczu granicy. Chwilowa poprawa nastroju nie była warta takiego parszywego poranka.
Emilie weszła i energicznym ruchem odsłoniła grube, światłoszczelne zasłony. Annette nie była na to przygotowana. Z ust wydobył się krzyk, a oczy momentalnie zalały łzami. Już wiedziała, że z dzisiejszego nabożeństwa nie wyjdzie nic. Marzyła o ogromnej ilości herbaty, lekkiej książce i półmroku w pokoju. Niestety, po chwili do jej sypialni wszedł mąż. Chciał dowiedzieć się, czemu jeszcze nie jest gotowa, wszak mieli tego dnia obejrzeć model automobilu. Od trzech tygodni nie słuchała o niczym innym. Z jednej strony pomysł jej się podobał, tchnął nowoczesnością. Samobieżny powóz, jak go niektórzy nazywali. Niejednokrotnie widywała te cuda na ulicach. Miała nawet przyjemność podróży tym wynalazkiem, ale dopiero Paul i jego upór obudziły w niej chęć posiadania takiego urządzenia. Nie chciała mu ulec od razu, gdyż nadal przestrzegała swoich założeń. Nie chciała mu powierzyć wszystkich pieniędzy. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie może ciągle być ustawiona plecami do męża, tym bardziej, że wszystko się ułożyło. Poprawność w ich stosunkach była niewątpliwa. Nie był to związek idealny, ale umieli się porozumieć. Czasem, byle odegnać widmo kłótni, ulegała. Miała na niego najlepsze narzędzie, pieniądze. Temu nie umiał się oprzeć. Kupowała spokój. Czasem czuła się obrzydliwie ze świadomością, że w ten sposób pracowała nad poprawnością w ich małżeństwie, ale wolała otworzyć portfel niż narażać się na jego złośliwość.
— Uuu… Widzę, że moja żoneczka naraziła się na zemstę Dionizosa — zbombardował jej uszy głośnym okrzykiem.
— Czyją zemstę? — nie od razu zrozumiała Annette, walcząc sama ze sobą i delikatnymi mdłościami.
— Kac się to nazywa. Pić trzeba umieć — roześmiał się. — Wstawaj, mawiają, że na kaca najlepsza jest praca. Świeże powietrze cię ocuci.
Nie omieszkał trzasnąć drzwiami. A może się jej wydawało? Być może była zbyt czuła na każdy dźwięk. Emilie podała jej filiżankę bulionu. To pozwoliło ukoić skaczący żołądek i zaspokoić lekki głód, który jednak się pojawił, oraz niewyobrażalne pragnienie. Zęby myła tak długo i mocno, że pokaleczyła dziąsła. Paul podśmiewał się z niej przez całą drogę. Nie były to jednak bardzo bolesne kpiny. Sama chętnie by się do nich dołączyła, gdyby nie to, że jeszcze nie była do końca sobą.
Samojezdny cud zwał się Rover. Zbudowany z lekkich metali, miał dwa miejsca z przodu i wcale wygodną kanapę z tyłu oraz zamykany dach w razie niepogody. Przyglądała mu się i nie mogła zdecydować, czy jest ładny czy wręcz przeciwnie. A jednak strasznie miała ochotę być jego właścicielką. Wiedziała, że okres oczekiwania będzie dość długi. Paul wydawał się przekonany. Rozmawiał ze wszystkimi mężczyznami, którzy starali się ich przekonać do zakupu, ale Annette patrzyła tylko na walory estetyczne Rovera. Przejażdżki nie wspominała najlepiej. Nie był to fortunny dzień, ale doceniła zalety auta. Paul nie musiał jej długo namawiać. Właściwie wcale nie namawiał, bo od razu, kiedy tylko podszedł i zapytał, aprobująco pokiwała głową. Za około cztery miesiące miał zostać im dostarczony. Nie kryła zadowolenia. Miała nadzieję, że da radę sama nauczyć się powozić. To było tak bardzo egzotyczne, że dreszcz podniecenia przebiegał jej po plecach. Wysoka kierownica, przekładnia biegów, sygnał dźwiękowy, tak bardzo ją rozbawiający, wszystko to było ich. W drodze powrotnej paplała jak podlotek, nie mogąc usiedzieć na miejscu. Z zadowoleniem poddała się szaleństwu planowania pierwszej wycieczki, jaką odbędą. Zgodziła się bez wahania na zatrudnienie szofera, który nie tylko będzie odpowiedzialny za kierowanie autem, ale też będzie odpowiadał za jego sprawność. Bardzo chciała dotrzeć do Belfastu właśnie w ten sposób. Wodowanie Titanica, który na dziś nie przypominał nawet cienia statku, było już w niektórych kręgach okrzyknięte wydarzeniem towarzyskim, na którym być należy. Dla niej miał być to dzień odpoczynku w wytężonej pracy nad Olympikiem.
Ten wieczór był inny niż wszystkie. Nawet Emilie i Mary nie mogły nadziwić się odgłosom dochodzącym z salonu, z którego dobiegały wybuchy szaleńczego śmiechu, głosy były podniesione, nie kłótliwie, a pełne entuzjazmu, prowadzono wesoły dialog. Paul odgrywał sceny podpatrzone w mieście, a Annette bawiła się prawie tak dobrze, jakby była w teatrze. Miał talent, łapała się na tym, iż bez wahania wierzyła w udawane postaci. W pewnym momencie szybko przypadł do jej fotela i połączył swoje usta z jej wargami. Dawno jej nie całował. Były szorstkie, czuła na nich cierpki smak tytoniu i alkoholu. Oddała pocałunek, ale przez jej głowę przebiegła myśl, iż zrobiła to odruchowo, a nie z potrzeby serca. Nie czuła podniecenia, które było jej udziałem na początku ich wspólnej drogi. Małżeńskie życie było sporadyczne, raczej z obowiązku niż z przyjemności. Tym bardziej była zadziwiona jego zachowaniem. Całował dość nachalnie, jakby chciał nasycić swoje zmysły. Była w tym tylko żądza.
— Tak bardzo jesteś dla mnie ważna… najważniejsza — wyszeptał, po czym poderwał ją z fotela i szybko, jakby uciekał, zaprowadził do sypialni. Zawsze kochał się z nią w pośpiechu. Tak było i teraz, myślał o sobie, ale dziś, w przeciwieństwie do tego, do czego przywykła, zdawał się zwracać uwagę na nią. Annette nie uważała go za dobrego kochanka. Jeżeli wierzyć amerykańskim powieściom, nie tak musiało być. Mężczyzna mógł dostarczyć nie tylko porywów serca, ale doprowadzić też ciało kobiety do spełnienia. Zastanawiała się nad tym, kiedy wyczerpany położył się obok niej. Zasypiał, jak zawsze. Miała nadzieję, że wyjdzie przed świtem. Od pierwszej poważnej awantury nie dzielili sypialni. Przywykła do tego, pracownia i sypialnia były jej autonomicznymi strefami. Miejscami, w które nie miała potrzeby wpuszczać nikogo.
Rozdział XIV
Salon w domu wuja był gwarny. Ciotka dyskutowała z kucharką, wuj poświęcał czas Bruce’owi Ismay’owi. Inżynier Edward Wilding wraz z Thomasem pochylali się nad kilkoma na raz planami statku, a Annette przeglądała stare projekty, skracając sobie czas oczekiwania na gościa, który się spóźniał, oraz szukała inspiracji. Oglądała je z pewnym wahaniem. Sama wzięła teczkę opatrzoną napisem White Star Line. Pamiętała owe stare statki, rozmowy o ich powstawaniu, tak bardzo obecne w domu. Biała Gwiazda od zawsze stawiała na luksus i wielkość swoich jednostek. Przyjemnie podróżowało się flotą WSL, Annette najlepiej wspominała rejs Adriatikiem. Nie dość, ze był szybki, to na jego pokładzie zobaczyła takie cuda, jak basen oraz turecką łaźnię. Płynęli do matki, do Nowego Jorku, dziewiczym rejsem. Dziwiła się, że odpływali z Southampton z innego miejsca niż dotychczas. Okazało się, że to nowy dok, specjalnie wybudowany dla dużych jednostek linii White Star. Wszystko tłumaczył jej ojciec. Czuła, jakby minęły wieki od tego dnia. A przecież było to nie więcej niż trzy lata temu. Zakupy w Macy‘s, bal u burmistrza, spacery po nocnym Nowym Jorku. I próba namówienia matki do powrotu. Nie chciała. Nie teraz. Smutny powrót do Anglii z milczącym ojcem. Kiedy kilka miesięcy później, pracując nad projektem sypialni domku myśliwskiego za drzwiami odbywała się rozmowa na temat budowy wielkich statków, które zdeklasują rywali, miała poczucie odbywającego się wyścigu. Kto będzie na językach dłużej, kto zapisze się w historii, o jakim statku będą mówić za pięćdziesiąt lat, sto, dwieście z szacunkiem i należytą powagą i podziwem. Dziś czuła, że pewien okres się zakończył. Ismay złożył trzecie zamówienie. Jak tylko zwolni się miejsce na suwnicy, Gigantic miał zacząć nabierać kształtów. Po opuszczeniu jej Olympica i Titanica, po uczczeniu sukcesów dziewiczych rejsów, świat miał czekać na wisienkę na torcie — trzeci ogromny parowiec. Miał wyjść po statkach budowanych przez stocznie w Szczecinie i Clydebank, łączyć w sobie wszystko, co najlepsze.
Annette myślała o tym, jak bardzo świat poszedł do przodu. Ileż dał nowych możliwości. Iluż to podróżowało pływającymi jednostkami, jaki ogrom masy ludzkiej przeprawiał się przez ocean każdego miesiąca, roku. Ilu płynęło do Nowego Świata, by zacząć nowe życie? Kolej i statki były przyszłością. Maszyna latająca wydawała się jej zbyt droga i za mało ekonomiczna. Może kiedyś wynajdą sposób, by zasiadało w nich wielu, ale to musiała być odległa przyszłość. Nigdy nie będą tak wygodne jak transatlantyki. Nigdy nie będą też tak bezpieczne. Jej uszu dobiegła rozmowa o śmiertelnym wypadku w stoczni. Pierwsza ofiara śmiertelna od początku. Nie chciała słuchać, jak się to stało. Chyłkiem uciekła do ogrodu. Usiadła w altanie, patrząc na swoje dłonie. Szczupłe palce, krótkie paznokcie. Ostatnimi czasy bardziej dłonie służącej niż damy. Na palcu wskazującym i kciuku prawej ręki ślady tuszu. Kiedy ostatni raz grała? Ileż to rzeczy poświęciła dla swojej pracy. W teatrze bywała rzadko. Koncertu nie wysłuchała od trzech lat. Tylko czasem proszone kolacje, przyjęcia, których unikała przez kompromitujące zachowanie jej męża, czasem piknik za miastem. Obiecała sobie, że kiedy Titanic ruszy do Nowego Jorku rozpocznie się jej odpoczynek. Będzie się bawić, niezależnie od tego, czy Paul będzie spędzał czas w palarni, czy z nią. Będzie jadła, piła szampana, plotkowała bez końca. Tylko, że zanim to nastąpi czekają ją długie miesiące pracy. Oficjalnie nazywano ją asystentką Alexandra Carlisle’a. Jeszcze nie była samodzielna, choć o ogromnej swobodzie wynikającej z zaufania. Ich niepisany układ pozwalał jej działać samej, acz świat o tym nie wiedział wprost. Było na to za wcześnie. To, czym miała się zajmować to dobór kolorów i tkanin. Tylko protekcja i rozłożone nad nią skrzydła wuja pozwalały na bardziej śmiałe działania. Nie bardzo mogła się nimi chwalić, ale była mu wdzięczna i nie chciała zawieść jego wiary w jej skromną osobę.
Służąca wujostwa poprosiła ją do środka. Przedstawiciel firmy Stone&Lloyd w końcu przybył. Ostatnie formalności przed finalizacją transakcji. Firma produkowała grodzie, jakie miały być użyte na obu statkach. To był zawór bezpieczeństwa. Kadłub podzielono na szesnaście przedziałów, które były oddzielone od siebie grodziami. W razie potrzeby jedno naciśnięcie guzika na mostku albo w maszynowni zamykało wodoszczelne bramy i chroniło statek. Zalanie dwóch dowolnych, pierwszych lub ostatnich czterech przedziałów skutkowało tym, że parowiec miał się utrzymać na wodzie. Annette słyszała już o tym, za pierwszym razem w pracowni kreślarskiej w stoczni. Ktoś do kogoś powiedział, że ten statek będzie sam w sobie szalupą. To było fascynujące. Tyle ton stali, które, dzięki przemyślnym rozwiązaniom, nie poddadzą się żywiołowi. Nie była przekonana, czy dzieło ludzkich rąk jest w stanie wygrać w starciu z naturą, ale była skłonna przyznać, że w tym wypadku natura musiałaby sięgnąć do asów w rękawie. Była ciekawa, jak teraz wyglądają bliźnięta. Prawie trzy tysiące niterów, dzień w dzień pracujących nad tym, by nabierał kształtów, dawało z siebie wszystko. W przyszłym roku, o tej mniej więcej porze, pierwszy, Olympic, miał zostać zwodowany.
Inżynier Wilding tłumaczył coś z pasją przedstawicielowi Stone’a&Lloyd’a. Annette musiała przyznać, że tak głupiej miny u człowieka nie widziała dawno. Była gotowa założyć się o wielkie pieniądze, że przybysz był bardziej księgowym czy urzędnikiem niż inżynierem. Miał dostarczyć dokumenty, rachunki, wyjaśnić, kiedy urządzenia dla dwóch statków dotrą do miejsca przeznaczenia, a tu zasypywano go pytaniami, na które nie umiał znaleźć odpowiedzi. Współczuła mu. Widziała, jak się pocił, dyskretnie wycierając ręce o spodnie i z jaką ulgą uciekał, kiedy pozwolono mu odejść.
— Cztery windy to absolutne minimum — zauważył inżynier Wilding, biorąc w ręce filiżankę z herbatą. — Nie wyobrażam sobie braku windy towarowej. Nie przy takim ogromie ludzi, którzy będą tam codziennie przebywać wiele mil w trakcie wykonywania swoich obowiązków, często z zajętymi rękami, o pasażerach nie wspominając.
Wuj usiadł w fotelu i lekko zasępił się. Wiedziała, że nie chodzi mu o windy, a o bezpieczeństwo. Rozmawiała z nim o tym tego ranka. Miał jej pełne poparcie, chociaż zdanie Annette Hewson nie miało na nic wpływu. Ismay’a szlag by trafił na miejscu, gdyby wiedział, że miała ona dostęp do bardzo wielu dokumentów i projektów. Wiedziała dużo więcej niż powinna.
— Po raz kolejny chciałem zwrócić państwa uwagę na łodzie — rozpoczął Carlisle, stykając ze sobą końcówki palców. — Grodzie grodziami, ale musimy mieć pewność, że zrobiliśmy wszystko, na co nas stać, aby zapewnić poczucie bezpieczeństwa na tak ogromnych i onieśmielających statkach. Szesnaście łodzi to za mało — skończył, podnosząc lekko głos.
— Absurd! — oburzył się Ismay — to wystarczająca ilość! Trzymajmy się wytycznych Ministerstwa Handlu. Oni mają doświadczenie w takich sprawach! Paradoksalnie im więcej łodzi, tym większa obawa o to, czy statek jest solidny!
— Na litość boską, panie Ismay! Tam będzie ponad trzy tysiące ludzi, a szalup tylko dla niespełna tysiąca!
— Jaką ma pan wobec tego propozycję? — prezes przygładził wąsa.
— Drugi rząd szalup na pokładzie łodziowym — wuj zmienił ton na bardzo rzeczowy.
— Panie Andrews, co pan o tym sądzi? Czy jest sens zagracać, i tak ograniczone, miejsce i odbierać możliwość swobodnego przechadzania się pasażerom pierwszej klasy?
Thomas odetchnął, po czym spokojnym tonem zaczął mówić, jakby rozważał każde słowo.
— Statki typu, który nazwaliśmy Olympic, dzięki temu wszystkiemu, nad czym w pocie czoła od jakiegoś czasu pracujemy, są teoretycznie niezatapialne, ale nie zawsze teoria idzie w parze z praktyką. Zwiększenie ilości łodzi nie wpłynie negatywnie na nasz wizerunek. Miejmy na uwadze to, co zdarzyło się bez mała pięćdziesiąt lat temu… nie udawajmy, że historia Tayleura* nic nas nie nauczyła — zakończył siadając.
— Tego pewien bym nie był. Nie tylko ja mam poczucie, przechodząc pomiędzy łodziami, że są niczym samospełniająca się przepowiednia. Ale pójdę panom na rękę. Dołożymy cztery dodatkowe i wykorzystamy jednak najnowsze żurawiki. Tym samym przekroczymy normy Ministerstwa Handlu. Pani Hewson — zwrócił się w stronę Annette — zechce nam pani przedstawić propozycje dywanów do salonu i czytelni pierwszej klasy?
Wywołana kobieta oderwała się od swoich myśli, w których kpiła z Ismay’a. Coraz bardziej denerwował ją ten człowiek. Uważał się za Boga, Boga twórcę. Tylko, że On nie musiał mieć setek ludzi, którzy dzieło czynili. Także w przypadku dywanów Ismay musiał mieć ostatnie słowo. Ostatecznie zgodzono się, po długiej dyskusji, na czerwony dywan w czytelni, oraz zmianę obić foteli w jadalni z bordowego na zielony. Zasłony w czytelni miały mieć odcień identyczny jak dywan.
Zmęczyła ja ta dysputa, dość śmieszna. Kontrast pomiędzy czasem rozmów o łodziach, potrzebnych na każdym statku, a tkaninami i ich barwami był ogromny. A jednak cieszyła się, że przez to przebrnęli. Lekki niesmak pozostawiła po sobie tylko dysproporcja czasu poświęconego szalupom i dywanom. WSL zdecydowanie było synonimem luksusu.
Rozdział XV
Automobil stał przed domem państwa Hewson i lśnił w ostrym, zimowym słońcu. Termin odebrania przekładany był dwa razy i Annette poczęła wątpić, że w końcu się go doczekają. Z radością wskoczyli do wnętrza. Pod zamkniętym dachem było mniej miejsca, niż się wydawało pierwotnie, ale przejażdżka była dość przyjemna. Niestety, zmarzli. Annette była pewna, że na dłuższe eskapady będzie musiała ubierać się jak na wyjazd powozem. Na dzisiejszy bal z okazji zakończenia roku mieli jednak przybyć swoim automobilem. Wśród kilku rodzynków będzie i ten.
Wieczorowa suknia kobiety pyszniła się w centralnym punkcie sypialni. Uparła się, że ubierze ją w zaciszu swojego pokoju. Była piękna. Każda kolejna warstwa materiału nachodziła na poprzednią. Rękawy były krótkie, lekko zachodzące na dłonie. Pięknie haftowany front przyciągał uwagę. Spod aplikacji wychodziły krótkie, jedwabne frędzle. Jej tren, lub, jak to mawiał Paul pogardliwie, ogon, miał prawie metr długości. Mocno przylegająca do pasa i bioder delikatnie odchodziła od ciała na wysokości kolan. Annette pieściła palcami delikatną tkaninę. Całości dopełniał kapelusz, czarny z obfitymi beżowymi piórami na przodzie. Połączenie kolorów ją zachwycało. Beż i czerń. Wysoko upięte włosy odsłaniały kark. Nie chciała, by były upięte sztywno. Od niedawna ceniła luz w upięciach włosów. Jedyną częścią garderoby, o której myślała z niechęcią był, jak zawsze, gorset. Ten wydawał się mocno krepujący. Innego wyboru nie miała, zważywszy na to, iż suknia wymagała wąskiej talii. Po raz kolejny kobieta westchnęła. Nie miała nic do zarzucenia swojej figurze, ale jej słabo zarysowana talia, choć szczupła, nie wyglądała jak u osy. Paul uznał, że przypomina kloc drewna, a nie piękną klepsydrę. Na szczęście lady Lucile od jakiegoś czasu zajęła się projektowaniem dość specyficznej bielizny, która była alternatywą dla ciasnych gorsetów. Annette najchętniej nie nosiłaby ich wcale. Nie mogła się czuć swobodnie w czymś, co nie pozwalało zaczerpnąć tchu pełną piersią, usiąść w, może niezbyt eleganckiej, ale za to swobodnej i relaksującej pozycji, ani poruszać się tak szybko, jakby chciała. Nie czuła się jednak na siłach, by stawać w opozycji do całego świata.
Odświętny frak Paula zrobił z niego mężczyznę z klasą. Nawet ktoś miał szansę się nabrać, jak Annette w myślach dodawała. Znała jego wady jak nikt inny. Miała cichą wiarę w to, że dzisiejszego wieczora nie miał ochoty zrobić nic kompromitującego. Coraz częściej łapała się na tym, iż ją od niego odrzuca, zaczęła się go brzydzić. Przeszkadzały jej gesty. Irytował głos, lekko zachrypnięty, czego wcześniej zdawała się nie dostrzegać, a teraz ta nuta sprawiała, że drżała, i to bynajmniej nie z podniecenia. Miał problem z higieną. Raz w tygodniu korzystał z wanny. Annette nie chciała być z nim blisko. Na szczęście dziś wylał na siebie sos podczas obiadu i musiał oddać się znienawidzonym ablucjom. Kłócili się nadal, ale już bez pasji. Annette zrozumiała jedno. Nie kochała go. Pomyliła się, to wszystko, co do niego czuła, to nie była miłość. Lubiła go, pożądała u zarania znajomości chcąc odmienić swój los. Ale nie kochała. Zrobiła dokładnie to samo, co jej matka i ojciec. Związała się z kimś bez uczuć. Wstydziła się powiedzieć to na głos, ale nie chciała być starą panną. A jednak coraz częściej zastanawiała się nad tym, jak długo da radę tak żyć. Oddała się pierwszemu mężczyźnie, który się nią zainteresował, pozwoliła się omotać, stworzyła iluzję. Czy istniało coś takiego jak szósty zmysł? A może to jej Anioł Stróż szeptał do ucha? Kiedy zgodziła się być jego żoną czuła głos w sobie, który mówił, że z tej mąki chleba nie będzie. Przypisywała to presji z zewnątrz. Niechęć ludzi do Paula odbijała się na niej. A przecież myślała, że go kocha. Była wdzięczna za każdy przejaw zainteresowania. Choć… Choć może zwyczajnie go w końcu poznała?
Przez całą nużącą drogę do Belgravii Paul komentował niewybrednie każdy mijany powóz, każdą rezydencję. Nie było według niego ludzi, którzy doszli do czegoś pracą własnych rąk. Wszyscy byli oszustami, złodziejami. Już samo to dawało do myślenia. Nie dotrwali nawet do północy. Skompromitowana Annette musiała, z pomocą szofera, wyprowadzić pijanego w sztok męża. Dwukrotnie zwymiotował, raz na jej suknię, drugi zaś w progu ich domu. Noc przełomu roku spędziła płacząc. Coraz częściej myślała, jakby to było bez niego. Był balastem. Nikim potrzebnym. Patrzyła zadumana przez okno. Po chwili usłyszała zamieszanie na korytarzu. Ochrypły śmiech i… pisk kobiety. Wyszła z pokoju, obawiała się, bowiem, że jej mąż pastwił się nad jedną ze służących. Przechodząc obok drzwi sypialni Paula do jej uszu dotarły nasilone dźwięki. Zapukała, ale nie przyniosło to żadnej reakcji. Nacisnęła klamkę i ujrzała męża z Mary, służącą, obnażoną do połowy i oddającą mu się z zapałem. Zemdliło ją. Chwyciła się ściany i zaczerpnęła duży haust powietrza.
— Wynoście się z mojego domu! Ty bezwstydna dziewko, ty prymitywny człowieku! Wynoście się z mojego domu i życia! — krzyczała, patrząc w przestrzeń. Paul roześmiał się niczym szaleniec. Podciągnął spodnie i rzucił się ku niej.
— A kim ty niby jesteś, żeby mi rozkazywać? Już raz ci powiedziałem, że to ja jestem panem, ja mam prawo robić wszystko, czego chcę. Jesteś tylko nędznym dodatkiem do mnie. Gniłabyś sama, gdybym łaskawie cię nie wziął, zahukana pannico. Uratowałem cię, krowo, od staropanieństwa. To dzięki mnie jesteś panią, a nie panną. Będę robił to, czego chcę, bez twoich warunków — splunął jej pod nogi — A ty się nie ubieraj. Nie skończyliśmy. Nasza pani wychodzi — zwrócił się do służącej.
— Nigdy nie dostaniesz ode mnie grosza! — wykrzyczała przez łzy. Paul odwrócił się od zasłaniającej swe wdzięki Mary. Annette najpierw pomyślała, że wypchnie ją z pokoju. Myliła się. Nie zdążyła się osłonić, kiedy pierwsze uderzenie spadło na jej wykrzywioną cichym bólem i upokorzeniem twarz. Nie było to uderzenie dłonią. Uderzył ją jak mężczyznę, pięścią. Czuła pękające, niczym dojrzałe wiśnie, wargi. Drugie uderzenie powaliło kobietę na posadzkę. Złapał ją za włosy i wywlekł za drzwi. Rzucił z obrzydzeniem, po czym podszedł do Mary, którą pocałował. Annette widziała to wszystko przez krew zalewającą jej oczy i usta.
— Idziemy się bawić. Niech siedzi tu sama. I tak na nic innego nie mogła liczyć — powiedział przechodząc nad jej ciałem. Po chwili trzasnęły drzwi. Nie zauważyła, kiedy Emilie znalazła się przy niej i zaczęła zmywać krew z twarzy, ładziła potargane włosy.
— Nie — Annette wyszeptała.
— Słucham, panienko? — Służąca pochyliła się nad nią.
— Koniec. To jest koniec wszystkiego… Zabierz mnie stąd. Masz nakazać zamknąć dom i go pilnować. Masz nakazać spakowanie jego i jej rzeczy. Nie mają prawa tu wejść! — czuła się, wydając dyspozycje, martwa. Wiedziała, że to wszystko, co się stało, zabiło jej wnętrze. Nie chciała się zgodzić z jego słowami. Nie chciała, by triumfował. Była coś warta, nie była tylko zahukaną, nieszczęsną dziewczyną.
— Dobrze, panienko. Wyjedziemy rano — służąca starała się nie patrzeć na przerażającą, pobitą twarz swojej pani.
— Nie — Annette po raz kolejny poczuła w sobie bunt. — Opuścimy to miejsce teraz. Zaraz. Natychmiast.
— Jest przełom roku, ludzie się bawią — Emilie spojrzała na zdeterminowaną, obolałą twarz Annette i zmieniła kierunek rozmowy. — Czy pojedziemy do pani wuja? — wstała.
— Nie — zaprzeczyła po raz trzeci. — Jedziemy do Belfastu. Windsor Avenue 12. Do domu Helen i Thomasa.
Rozdział XVI
Nie pamiętała zbyt wiele z drogi. Świadomość tego, co się wydarzyło w ciągu ostatnich godzin była bolesna i paraliżowała wszystko, od rąk po mózg. Annette się wyłączyła. Siedziała otępiała, nie chciała rozmawiać, nie miała nawet siły płakać. Patrzyła tępo przed siebie nie widząc nic. Nie wiedziała, co teraz ją czeka. Szukała przyczyny w sobie, co takiego zrobiła, że Paul potraktował ją jak najgorszego wroga? Owszem, poświęcała mu mało czasu, ale wiedział przecież, że jej życie jest podzielone między pracę i niego. Starała się robić wszystko, by nie czuł się zaniedbany. Nie wydawał się nigdy człowiekiem potrzebującym większego kontaktu z nią. Sprawiał wrażenie wręcz zadowolonego z tego, jak wyglądało ich małżeństwo.
Helen i Thomas nie zadawali pytań. Przyjęli ja pod swój dach bez słowa. Zrozumieli, że nie chce rozmawiać. Pozwolili jej odzyskać jako taką równowagę. Siniaki i rany znikały. Bolała za to dusza. Wciąż i wciąż szukała odpowiedzi na pytanie, dlaczego. Nie wierzyła w to, co się stało. Jak człowiek, który wydawał się jej spełnieniem marzeń mógł być tak bardzo inny, tak bardzo zły? Powoli musiała przyznać sama przed sobą, że inni mieli rację. W Paulu było coś niepokojącego. Te oczy, które na początku ją fascynowały i ujmowały. W nich było zimno, złość, niechęć. Nie było tam cienia ciepła. Jednocześnie szukała winy w sobie. Może to ona była największym problemem? W końcu mógł wyczuć, jakie miała do niego nastawienie.
Dzień, w którym wyszła z pokoju, był dla niej trudną próbą. Musiała stawić czoła światu, spojrzeć w oczy ludzi, którzy widzieli jej hańbę. Bała się tego momentu. Spodziewała się, iż ujrzy politowanie, żal, ciężki wzrok, jakim ją obdarzą, a zastała Helen skupioną nad polerowaniem sreber. Nawet nie wiedziała, kiedy została zaprzęgnięta do pomocy. Wycierała je, tarła, pozbywała się patyny, co było dla Annette odmianą i namiastką wysiłku. Helen nie pytała o nic. Rozmawiały o pracy Thomasa, o pogodzie, o różnicach między Belfastem a Londynem. Śmiały się z nieporadności i niezgrabności Andrewsa, która czasem pakowała go w śmieszne sytuacje. Z zapałem dyskutowały o powieści Thackeraya. Zgodnie uznały, iż Targowisko Próżności ma się tak samo dobrze, jak sto lat wcześniej. Rozmowę przerwało przybycie posłańca z listem. Adresowany był do Annette Hewson. Poczuła jak serce jej zamiera, żołądek się wywraca, a z rąk kapie pot. List był od Paula. Pisał o ogromnej tęsknocie, strachu o nią, nawet nieudolnie przepraszał. Nie wiedział, co go opętało, choć musiał przyznać, że zachowanie Annette miało na to wpływ. Opisywał swój ogromny żal, błagał o wybaczenie i spotkanie. Helen czytała te słowa zaglądając dziewczynie przez ramię. Jej prychnięcie wyrwało Annette z zamyślenia. Nie spodziewała się, że ta wyrwie kartkę i z pogardą oraz obrzydzeniem wrzuci do ognia. Obie, niezależnie od siebie głowiły się nad tym, skąd wiedział, gdzie mogła przebywać.
— Jakim prawem wtrącasz się w moje sprawy? — wykrzyknęła Annette patrząc na języki ognia liżące kartkę, czując wzbierające pod powiekami łzy. Spojrzała z góry na niższą od niej Helen, która zmrużyła oczy i bez strachu spojrzała w jej twarz.
— Po pierwsze, niech pan Hewson nauczy się pisać bez błędów. Po drugie, przychodząc tu sama pozwoliłaś na ingerencję w twoje życie. Nie pozwoli ci nikt na powrót do tego kata. Nie łudź się, że on nagle się zmieni. Uderzył cię raz…
— Dwa — wyszeptała Annette mimo woli.
— Pięknie. Dwa! To zrobi to trzeci, piąty, setny. To nie jest mężczyzna z klasą. Jest prymitywny, zbyt prymitywny dla ciebie. Chciał tylko twoich pieniędzy. Nie pozwól się wykorzystywać. Masz jedno życie, jest całe przed tobą, warto je niszczyć w taki sposób?
Annette nie umiała powiedzieć nic. Zapiekły policzki, zabolały ręce, brzuch spiął się boleśnie. Kolejny raz nie wchodził w grę, wiedziała to doskonale.
— A dzieci? — kontynuowała niemal na jednym oddechu żona jej przyjaciela. — Co będzie, jeśli zajdziesz w ciążę? Będzie ci trudniej zerwać z tym człowiekiem, twoje dzieci będą cierpieć widząc to, co się dzieje. A jeśli i je będzie krzywdził? Pozwolisz mu?
Nie odpowiedziała i na to. Nawet nie wiedziała, kiedy usiadła i pochyliła głowę. Patrzyła przed siebie nie widząc praktycznie nic. Może to tak miało wyglądać? Przecież wszyscy ją ostrzegali, a ona, głupia, nie chciała wierzyć. Może miała klapki na oczach jak koń? Widziała to, co pasowało do jej obrazu, widziała tylko kawałek prawdy. Na dobrą sprawę nawet go nie znała. Pomyślała o matce Paula, która w czasie uroczystości ślubnej patrzyła na nią z politowaniem i smutkiem. Nie mieli wspólnych zainteresowań. On nawet książek nie czytał… Tylko, co dalej? To pytanie wracało do Annette co chwilę. Przecież nie mogła się ukrywać w domu Thomasa. Tu nie było dla niej miejsca na stałe. Helen przyglądała się Annette jeszcze chwilę, po czym podeszła do drzwi. Chwyciła za klamkę i odwróciła się, jeszcze raz patrząc na przygnębioną dziewczynę.
— Thomas rozmawiał z Alexandrem. Uradzili, że poinformują o wszystkim twoich rodziców. Potrzebujesz bliskich. I nie waż obwiniać siebie za to, co się stało — powiedziała, zamykając drzwi z drugiej strony.
Annette siedziała sama, czując, że zaraz wybuchnie. Zerwała się z miejsca i wybiegła, wprawiając w osłupienie wszystkich w domu. Szła szybko nie zwracając uwagi na ludzi dookoła, aż doszła pod bramę stoczni. Spojrzała na rosnące statki. Górowały nad okolicą, nabierały kształtu z każdym dniem. Nie czuła nawet chłodu, też chciała wzrastać jak one. Jej uszy wyławiały dźwięki zza bramy z tumultu, jaki był wokół niej. Tramwaje, odgłos uderzeń końskich kopyt o bruk, głosy ludzi, szczekanie psów, to wszystko nie zdołało uciszyć stukotu młotów przy nitowaniu.
Wracała spokojniejsza. Przemarznięta, o czerwonych rękach i policzkach, pociągająca nosem, ale pierwszy raz od ostatnich dni zadowolona. Wiedziała, że przeszła długą drogę, ale dzięki temu wszystko poukładała. Nie wiedziała, ile potrwa ten stan zgody w swoim wnętrzu. Chciała go zapamiętać na ciężkie chwile, w których będzie się załamywać. Wiedziała, co teraz powinna zrobić. Jeszcze dziś musiała zająć się milowymi krokami, które doprowadzą do sprzedania ich domu. Jej domu. Zdecydowała, że przeprowadzi się na stałe tu, do Belfastu. Nie myślała o swoim mężu. Właściwie przestał nim być po tym, co zrobił.
Cieniem na jej czole kładła się tylko konfrontacja z matką i ojcem. Nie wiedziała, czego mogła się spodziewać. Gniewu? Wyśmiania? Czy tego słynnego „a nie mówiłam” padającego z ust Georginy? Ich triumf nie byłby najgorszy. W końcu to nie pierwszy raz, gdy mieli rację w jakiejś materii. Najgorsze było przyznanie się przed nimi do własnego błędu. A mimo wszystko tej nocy zasnęła spokojna. Bez snów, bez pobudek. Zapadła się weń niczym w czarną otchłań.
Rozdział XVII
Wejście matki było spektakularne. Thomas zamknął się z jej ojcem w gabinecie. Helen i Emilie wyszły do miasta mimo, że padał śnieg. Powodu nie umiały znaleźć, by brzmiał wiarygodnie. Georgina Blackwood zdawała się błyszczeć. Annette nie wiedziała, czy to przypadek, czy faktycznie bił od niej jakiś blask?
— I kto miał rację… — bardziej stwierdziła, niż spytała, patrząc z wyższością na córkę i uśmiechając się kącikiem ust. — Ostrzegałam cię, ale ty nie chciałaś słuchać. Po co ci to było?
— To była miłość.
— Bzdura — matka nie dała jej skończyć zdania. — To było zauroczenie, idiotyczne zauroczenie godne pensjonarki, a nie dorosłej kobiety. Sama doskonale o tym wiesz.
Młoda kobieta w duchu przyznała jej rację. Matka nie podnosiła głosu. Mówiła spokojnie, bez jakichkolwiek emocji. Annette znała to i szczerze nienawidziła. Chyba wolałaby krzyki. Na nie umiała odpowiadać. Ale teraz nic innego nie mogła zrobić, jak milczeć i słuchać.
— Ostrzegałam cię. Niechby był biedny jak mysz kościelna, ale niechby cokolwiek sobą reprezentował, miał jakieś zasady, był choć odrobinę mądrym człowiekiem. Mężczyzna musi samodzielnie myśleć, mieć ambicję, chcieć czegoś więcej niż napchany brzuch. Na Boga, czym on ci zaimponował? — Georgina dotknęła czubkami palców czoła. — Nie miałaś z nim o czym rozmawiać, opowiadanie sobie wzajemnie o swojej przeszłości to nie są rozmowy, które łączą. Są dobre na samym początku, ale nie na stałe. Ani teatr, ani opera, ani książka. Coś ty w nim widziała?
— Chciał mnie — wyszeptała ze wstydem Annette. Matka podeszła do niej i zrobiła coś, czego dziewczyna nigdy by się nie spodziewała. Przytuliła ją. Nie był to może najcieplejszy gest, mający ukoić ból porażki i wstydu, ale był to pierwszy uścisk od matki od wielu lat. Przynajmniej próbowała.
— Kiedy ty w końcu zaczniesz w siebie wierzyć? Mogłaś mieć kogoś lepszego, tylko nigdy nie chciałaś uznać własnej wartości, nie tej liczonej pieniędzmi, a swoim wnętrzem. Nie chciałaś widzieć tych mężczyzn, którzy patrzyli na ciebie inaczej niż na zwykłą kobietę. Wietrzyłaś jakieś podstępy. A wybrałaś źle. Bywa, jesteśmy tylko ludźmi, nie wszystkie nasze wybory są zawsze dobre. Chcesz kogoś? Szukaj, baw się, romansuj, flirtuj. Jesteś kobietą, wolno ci wiele. Szanuj w tym siebie, ale jeśli chcesz, pozwól sobie na pewną swobodę. Tylko nie leć do ołtarza z pierwszym lepszym człowiekiem. Poznaj go, Annette, poznaj dłużej niż kilka czy kilkanaście tygodni!
Nie spodziewała się, że usłyszy coś takiego. Matka namawiała ją do… No właśnie, do czego? Do złego? Do odejścia od zasad? Do życia? Nie wiedziała, co myśleć. Skandale nie były w jej stylu. Ale przecież nie o to matce chodziło. Chciała tylko zwrócić swojej córce uwagę, aby ta otworzyła się na świat, by zaczęła myśleć o sobie, odzyskała wiarę w siebie, żeby kolejny byle jaki łowca posagów, który okaże jej swoje zainteresowanie, nie triumfował od razu. Mogła szukać miłości, ale musiała zrozumieć, że nie wszystkie uczucia są szczere.
— Ojciec zabierze cię jutro do Londynu. Czeka cię trochę pracy nad przeprowadzeniem rozwodu. Potem zaś razem popłyniemy do Ameryki.
— Nie, mamo — Annette spojrzała jej prosto w oczy. — Nie popłynę do Ameryki. Zostaję tu. Chcę mieszkać w Belfaście i skończyć to, co robię przy tych statkach. Potem… Potem nie wiem co. Póki jednak nie skończę tego, co zaczęłam, nie wyjadę za ocean.
Matka patrzyła na nią zszokowana. Annette miała jednak dziwne wrażenie, że ta decyzja jej się spodobała.
Rozdział XVIII
— Siadaj, Annette, czekałem na spotkanie z tobą z niecierpliwością — wuj wydawał się niezwykle odprężony. Zdziwiła się, bo od dnia, w którym ruszyły prace nad Olympikami, był kłębkiem nerwów.
— Chciałbym porozmawiać o bardzo poważnej sprawie. Otóż — złączył czubki palców i spojrzał uważnie na dziewczynę ponad nimi — nie będziemy już pracować razem.
Annette odczuła to jak siarczysty policzek. Podniosła się z miejsca gwałtownie, zbyt gwałtownie, zahaczając o stolik i leżące na nim periodyki.
— Ja wiem, że ostatnie dwa miesiące… — zaczęła się tłumaczyć. Bolało ją, że wuj zrezygnował ze współpracy. A może było to działanie w porozumieniu z matką i ojcem mające na celu zmuszenie jej do wyjazdu do Ameryki? — wiem, że nie byłam sobą, że się nie przykładałam, nie było ze mnie pożytku…
Alexander Carlisle podniósł rękę, gestem nakazując jej milczenie.
— Pozwól mi skończyć — spojrzał na dziewczynę uważnie, z cieniem uśmiechu. — Nie jestem już pracownikiem White Star Line. Nie było nam razem po drodze… Od czasów Czterech Wspaniałych coraz trudniej mi było porozumieć się z Bruce’m. Podważanie moich opinii w sposób impertynencki uważam za afront, dość poważny. O braku szacunku dla wieku i wiedzy nie wspominając. Od momentu, w którym rozpoczęliśmy prace nad Olympikiem i Titanikiem stał się jeszcze gorszy. Szkoda mojego zdrowia i nerwów — zakończył patrząc jej w oczy.
Annette nie dziwiła się wcale. Wszelkie sugestie i decyzje dotyczące bezpieczeństwa na statkach były zmieniane przez Ismay’a. Inna stal, obniżenie grodzi, batalia o łodzie ratunkowe… Oraz to, co mniej ważne, jak utarczki na temat obić, dywanów, zasłon… Nie ulegało wątpliwości, że praca dla Białej Gwiazdy nie była zajęciem łatwym, zwłaszcza, gdy prezesem był człowiek, który uważał się za Alfę i Omegę pod każdym względem.
— Rozumiem to wszystko i się nie dziwię — uśmiechnęła się — ale to nie znaczy, że nie możemy dalej pracować nad wnętrzami, które nie pływają.
— Niestety, Annette, ja się już nie będę zajmował takimi rzeczami. Jesteś niegłupią dziewczyną, umiesz bardzo dużo. Od teraz działasz sama — ścisnął w geście pokrzepienia jej ramię.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie wierzyła, że coś umie. Bez wsparcia przyrodniego wuja nie pozwolą jej wybrać nawet krzesła do jadalni trzeciej klasy. Poczuła się jak dziecko we mgle. Ismay nigdy nie będzie się z nią liczył. Nie było sensu udawać, to nie miało szansy powodzenia.
— Będziesz pracowała dla stoczni.
Rozwód wywołał skandal, ale nie tak wielki, jak się spodziewała. Niewielu wiedziało, co się na prawdę przyczyniło do zakończenia tego, pożal się Boże, małżeństwa. Smaczku jedynie dodawało to, że o zakończeniu owej farsy zdecydowała ona, kobieta. Paul nigdy nie podbił serc ludzi, z którymi się stykali. Annette chciała zrobić wszystko, żeby go więcej nie oglądać. Rozwodem zajął się prawnik, którego przyprowadził do niej ojciec. On także zajął się sprzedażą domu oraz kupnem niewielkiego, acz wygodnego, w Belfaście.
Paul awanturował się niejednokrotnie, starał się z nią porozmawiać. W końcu przydybał ją, gdy wychodziła z biura White Star Line. W tłumie ludzi Annette poczuła się silna. W głębi serca czuła trwogę, ale miała nadzieję, że pohamuje on swoje ręce i nie wyciągnie ich do niej. Wyglądał źle. Zarośnięty, w brudnych ubraniach. Czuć od niego było woń niemytego ciała oraz przetrawionego tytoniu i alkoholu. Całe obrzydzenie, jakie do niego czuła w ciągu ostatnich tygodni małżeństwa teraz zaatakowało ją ze zdwojoną siłą.
— Odejdź — wycedziła przez zęby.
— Żono, czemu tak łatwo niszczysz to, co było piękne i dobre — wychrypiał.
Annette nie wiedziała, co zrobić. Z jedne strony chciała się roześmiać, z drugiej zaś wzrastał w niej olbrzymi gniew.
— Nie boję się ciebie — odparła patrząc na niego kątem oka i czując, iż, istotnie, mówiła prawdę. — Nie chcę cię znać, widzieć. Ba, pamiętać nawet. Wstydzę się, że byłam twoją żoną, to ujma na moim honorze. Brzydzę się ciebie… i siebie, jak pomyślę, że oddawałam ci swoje ciało i duszę.
Paul podszedł bliżej i splunął jej pod nogi. Jego chrapliwy śmiech popłynął po całej okolicy, aż ludzie przystawali, by spojrzeć w ich stronę.
— Zapominasz o jednym, idiotko. Wciąż nosisz moje nazwisko.
Tym razem Annette zaśmiała się histerycznie, głośno, jak małe dziecko szczęśliwe, bo uczyniło komuś figla. Nie wiedział. Nie wiedział nic, był tak bardzo zadufany w sobie. Dziewczyna poczuła się lekko jak nigdy. Ominęła zdziwionego Paula.
— Nie wiesz o jednym, idioto. Nie nazywam się już Hewson. Nazywam się Annette Blackwood. Wróciłam do nazwiska, z którego dla ciebie nigdy nie powinnam była rezygnować.
Odeszła lekko stąpając. Na ustach wykwitł uśmiech triumfu i szczęścia. Wygrała dwie bitwy jednocześnie. Jedną z Paulem Hewsonem, drugą o samą siebie. Nie wiedziała, co będzie dalej, ale czuła się, jakby zdobyła najwyższy szczyt świata. Nie uciekła przed nim, podniosła dumnie głowę i zawalczyła.
Olympic nabierał kształtów. Nie tylko z zewnątrz wyglądał jak statek. Z grubsza, rzecz jasna. W środku działo się wiele. W pocie czoła instalowano maszyny, powstawały pokłady, a jednocześnie przygotowywano to wszystko, co miało opuścić go na wodę. Jakże daleko poszła technika od czasów Great Eastern, który w połowie XIX stulecia przecierał szlaki wodowania tak wielkich jednostek. Wodowano go bokiem. Nie udałoby się to, gdyby nie sztorm. Statek zwodował się sam. Zaś teraz statki schodziły na wodę rufą. W połowie XIX stulecia świat nie był gotów na tak dużą jednostkę jak Great Eastern, teraz zaś wszyscy z radością przyglądali się wyścigowi o palmę pierwszeństwa na wodach i oceanach. White Star Line przygotowywała wielką uroczystość dla wybranych. Opinia publiczna zastanawiała się nad tym, kto będzie matką chrzestną, najpierw Olympica, potem Titanica. Annette śmiała się w duchu, wiedząc, że jednostek Białej Gwiazdy nie chrzczono. Nawet w jednym z tytułów dywagowano na temat owej dziwnej tradycji.
Zainteresowanie Olympikiem wzrastało z każdym dniem. Oczywiście popatrywano też na drugi statek, Titanica, ale wciąż jeszcze nie nabrał kształtu pływającej jednostki. Jak zawsze wodowanie miało być wydarzeniem dla wybranych. Zaproszenia, przemówienia, tony smaru i mydła, aby tylko kadłub łagodnie się zsunął do wody. Potem lunch dla możnych tego świata, a dla stoczniowców niewielka premia za zasługi, pod warunkiem, że statek zejdzie na wodę bezproblemowo. Annette bała się pomyśleć, co mogłoby się stać, gdyby zawiedli. Z Thomasem przegadali wiele wieczorów, gdzie zastanawiali się, co może pójść źle, co stałoby się, jeśli kadłub by nie wytrzymał, co zrobić w sytuacji, gdy ktoś dostałby się pod statek. Dywagowali nad pogodą, niepewną, wszak był to koniec października.
Annette nie widziała statków od dawna, najwięcej czasu spędzała pomiędzy magazynami, gdzie każdego dnia przybywały setki tkanin na obicia, pościele, ręczniki, dywany, zasłony, pomiędzy rozmowami o dostarczaniu krzeseł, łóżek, boazerii, tapet, farb… Nie była za to odpowiedzialna osobiście, ale niejednokrotnie dawano jej do sprawdzenia zamówienia. Osiem miesięcy od zwodowania do wypłynięcia w pierwszy rejs jawiło jej się jako chwila. Kobieta nie wierzyła, że to jest możliwe.
Pod koniec września tysiąc dziewięćset dziesiątego roku Annette przeprowadziła się do własnego domu. Nie mogła wiecznie siedzieć na głowie Helen i Thomasowi, zwłaszcza, iż jego żona była przy nadziei. Do rozwiązania nie zostało więcej niż dwa miesiące. Annette obiecała sobie, że będzie na każde ich wezwanie. Kiedy tylko mogła wraz z Helen zajmowała się kompletowaniem wszystkiego, co było potrzebne dla nowo narodzonego dziecięcia. I choć czasu do rozwiązania było jeszcze trochę, Annette odnajdowała w sobie uczucia, które dotychczas były jej nieznane. W dwa tygodnie po przeprowadzce do jej domu przybyli państwo Andrews z niespodzianką. Annette dostała mopsa. Nazwała suczkę Moonlight. Przynajmniej nie była już totalnie sama. Nocami patrzyła w niebo, gdzie jeszcze nie tak dawno widoczna była kometa Halley’a. Choć dookoła niej byli ludzie czuła się nie mniej samotna niż ona.
Rozdział XIX
Mój najdroższy, tak bardzo daleki, bracie;
Dziś nasza praca weszła na nowy poziom. Zwodowaliśmy Olympica… Piszę „my”, a przecież ja niewiele przyczyniłam się do tego, ze opadł na wodę. Tak łagodnie, a jednak szybko, wzbudził ogromne zainteresowanie prasy i naszej konkurencji — linii Cunarda. Czy wiesz, że odczuwam swego rodzaju dumę? Jestem przecież maleńkim trybikiem tej przepotężnej machiny, a jednak do czegoś służę. Dokładam swoją maleńką cegiełkę. Nawet nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek zauważy mój wkład, a jednak cieszę się na każdy nowy dzień. Wyczerpujący, niezbyt pozwalający myśleć.
Z ogromnym podziwem patrzę na Thomasa. Nie widać po nim zmęczenia, choć pracuje nad dwoma, a bywa, że i trzema ogromnymi projektami na raz, o mniejszych nie wspominając. W nawiązaniu do drugiego powstającego statku gotowa jestem stwierdzić, iż jego praca jest tytaniczna. A jednak czasem mam wrażenie, że to jej oddaje się bardziej, niż swojej wspaniałej żonie. Kocham ją, George. Helen jest dla mnie kimś niezwykłym, wyjątkowym. Podziwiam ją, bo potrafi być dla Thommy’ego wsparciem. I chociaż czasem sama przyznaje, że ma go za mało, to jednak ich wzajemne przywiązanie do siebie jest dla mnie lekiem na zmory przeszłości. Mają cudowną córkę. Urodziła się dwudziestego siódmego listopada, nie był to ładny dzień… Thommy zachowywał się jakby zmysły stracił. Pierwszy raz widziałam go bez kontroli nad sobą. Chociaż, on nawet kontrolę traci z klasą i spokojnie.
Przeszłość. Chyba już to wszystko w sobie ułożyłam. Jak bardzo byłam głupia, jak bardzo pozwoliłam się porwać ułudzie i z wdzięcznością rzuciłam się w te, jakże niegodne, ramiona, szukając tego, czego nie było. Widziałam wszystko to, co chciałam. A jednak czasem o nim myślę. Zastanawiam się, jak toczą się jego losy. Besztam się za te myśli, nie chcę, aby wzięły nade mną górę. Ale jest mi go jednak żal. Nic go nie czeka poza przegraną. Nie wierzę, że się zmieni, nie on… Czy skrzywdzi jeszcze kogoś? Czuję ogromną ulgę, że te drzwi zamknęłam. Dzięki wszystkim dookoła mnie. Wczoraj, idąc ulicą, mój wzrok przykuł ogromny mężczyzna, który szedł zamaszystym krokiem… Za nim małymi kroczkami podążała drobna kobieta. Miała sine obwódki oczu… Czy i mnie czekałby taki los? Wciąż mam dreszcze i wręcz skręca mnie w środku, gdy pomyślę, że tak mogło się stać… A jednak życzę mu dobrze. Może dlatego, że chcę wierzyć w jakieś dobro w nim? Może nie chciałabym, aby skrzywdził kolejną kobietę?
Teraz zaczynamy prace nad wyposażeniem Olympica. Nawet sobie nie wyobrażasz, ileż tam będzie rzeczy! Już teraz setki wozów dziennie przybywało z towarami dla niego, ale od jutra czeka nas gehenna. Przez cały czas spływają materiały, magazyny zapełniają się z każdym dniem. Kiedy zobaczyłam jego puste wnętrze, gdy stolarze powoływali do życia poszczególne pokłady nie wierzyłam, że on kiedykolwiek nabierze kształtów… A teraz to się dzieje. Martwi mnie tylko jedno. Nie widzę celu. George, czy ze mną jest coś nie tak? Cieszę się swoim zajęciem, cieszę się tym, co robię, ale wciąż nie widzę nic dalej. Nie czuję, abym gdzieś dążyła. Jestem kobietą, pozwolono mi na wiele, ale czy ktoś kiedyś przyjdzie do mnie jako do autorytetu w dziedzinie wystroju pomieszczeń i kabin transatlantyków? Nie wierzę. Zawszę będę Annette Blackwood, która oficjalnie nie jest sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Czy ktoś mi pozwoli zostać kiedykolwiek główną dekoratorką wnętrz? Obiecałam wujowi Alexandrowi i Thomasowi, że będę pracować przy całej trójce Olympików. Tylko co potem? Tak, mam czas do namysłu. Może teraz mniej, bo jak na razie moja uwaga sprowadza się do znalezienia właściwego odcienia tkanin do obicia kanap i foteli w holu przy windach. Są tak nietypowe, że znalezienie odpowiedniej ilości graniczy z cudem i spędza mi sen z powiek.
Tęsknię za Tobą. Tak dawno Cię nie widziałam…
Napisz. Choć kilka słów.
Kocham Cię.
Annette.
Rozdział XX
Annette nie pierwszy raz uderzyło to, że czas zdawał się być elastyczny. Czasem płynął powoli, niczym ogromna, stateczna rzeka, a czasem pędził niczym górski potok. Kobieta była gotowa dać sobie obciąć rękę, że zaledwie wczoraj wodowano Olympica, a dziś zajmowała miejsce na widowni obserwując przygotowania do opuszczenia na wodę Titanica.
Pod koniec marca była w liverpoolskim biurze Białej Gwiazdy. Z trudem wyegzekwowała od urzędnika podpisane dokumenty dla inżyniera Wildinga. Ów człowiek jej nie znał, więc nie chciał z nią rozmawiać mimo listu polecającego. Spędziła tam przeszło godzinę. Była u kresu wytrzymałości, kiedy w końcu otrzymała zapieczętowaną kopertę. Odpowiedzi na pytanie, czemu pisma znalazły się w Liverpoolu, nie uzyskała. Kiedy wychodziła wpadł na nią jakiś bezmyślny petent, który w krótkich i impertynenckich słowach poinformował ją, że zwracanie uwagi na innych leży w dobrym tonie. Annette była głodna, a więc zła. Obcięła mężczyznę wzrokiem i rzuciła mu prosto w twarz słowa, iż garnitur nie uczyni chama dżentelmenem, a dobre wychowanie nakazuje najpierw przepuścić wychodzących, zwłaszcza, gdy są to kobiety. Teraz oblewała się rumieńcem przez swoje prymitywne, godne Paula zachowanie. Chociaż ów młodzieniec wcale nie zachował się lepiej. Urzędnicze maniery. Albo bankowe. Patrzyła wtedy z niedowierzaniem i przestrachem na ogrom papierów dotyczących wyposażenia Titanica. Wtedy też odkryła, że statek to nie tylko meble i obicia. To także setki ton żywności, zapasy trunków, pokarmów, zastawy stołowej, węgla. Tak wielkie parowce były samowystarczalnym miastem. Poraził ją ogrom zapasów, jakie musiały się znaleźć na każdym z nich. Zaczęła odkrywać to, o czym przeciętny użytkownik statku nie miał potrzeby myśleć. Czasem śmiała się ze swojej ignorancji i owych odkryć. A jednak sprawiały one, że budowane transatlantyki nabierały dla niej bliskiego i realnego kształtu.
— Bogu dzięki za pogodę — pomyślała Annette po raz wtóry. Kiedy wstała rano po niebie przebiegały chmury, które nie wróżyły nic dobrego. Wstała, dobre sobie. Od kilku tygodni nie sypiała dobrze. W snach nawiedzały ją koszmary związane ze statkami różnego rodzaju. W każdym z nich szybko okazywało się, iż przez różnorakie zaniedbania coś było nie tak. Jadalnia bez krzeseł. Palarnia z gołymi deskami. Kopuła nad klatką schodową pierwszej klasy zamontowana do połowy. Brak węgla w bunkrach. Liczyła, że wszystko uspokoi się po tym, jak Olympic wypłynie w swój pierwszy rejs. Oczywiście Thomas nie pozwoli mu na spokojny powrót i przygotowanie się do kolejnej drogi bez poszukiwania mankamentów, ale ponad dwa tygodnie powinny być spokojniejsze, tym bardziej, że sam miał popłynąć na tym statku, jako członek grupy gwarancyjnej.
— Wyśpię się — po raz kolejny zamarzyła Annette. Tymczasem przyglądała się zgromadzonym tłumom. — Jak to możliwe, że zrobiono z tego jeszcze większe wydarzenie niż przy Olympicu? Strach pomyśleć, co będzie, kiedy ten trzeci wyrzucimy na wodę — wyszeptała do wuja, który nie odmówił pojawienia się na tej, jakże specyficznej, uroczystości.
— Annette, moja droga, to tylko polityka White Star Line. Ismay chce zadziwić świat — i zadziwi. Mogę cię zapewnić, że ludzkość szybko o nim i jego trójce gigantów nie zapomni… A skoro już o trzecim z trojaczków mówimy — podniósł brwi i mocniej pochylił się ku dziewczynie — ustalono w końcu nazwę tego cudu?
— Nie — zasłoniła dłonią usta i cicho się zaśmiała. — Wciąż mamy wojnę na szczytach władzy. Ismay uważa, że Gigantic nawiązuje do mitologii i podsumowuje ogrom pracy i możliwości White Star Line oraz podkreśli wielkość tego tworu, poza tym będzie konsekwencją w nazwie. Z kolei lord Pirrie uważa, że powinien dostać imię sprawdzone i szczęśliwe.
— Na przykład? Oceanic II, Atlantic II?
— A nie — przeciągnęła figlarnie ostatnią głoskę słowa, odwróciła głowę i spojrzała w oczy wuja, radośnie szczerząc zęby — Britannic. Wspaniałe, nawiązujące i do szczęśliwej jednostki, do potęgi Wielkiej Brytanii oraz… — zamilkła na chwilę, szukając odpowiednich słów — ...robiące koło pióra Cunardowi. Przecież mieli Britannię, czyż nie? — okrasiła swoją wypowiedź lekkim mrugnięciem.
Wuj zdawał się być zszokowany doborem słów, ale nie było w tym nagany, jedynie rozbawienie. Annette zdawała się nie zwracać na to uwagi. Nie złośliwie, zwyczajnie nie zauważyła nic.
— Jak widzę gwara stoczniowa staje ci się coraz bliższa — stwierdził, kryjąc uśmiech. — Niech nie wejdzie ci w krew. Dziewczyna udawała, że zaabsorbowały ją cumulusy na niebie.
Młoda kobieta spoglądała na zaproszonych gości, na ojca i matkę, na J.P. Morgana, na Ismay’a, na Thomasa i jego małżonkę z dzieckiem na ręku, na widocznych z oddali pracowników stoczni i ich rodziny, którzy nie dostąpili zaszczytu oglądania wodowania z bliższych miejsc, na tłumy dziennikarzy, ogrom gapiów… I na Titanica, którego kadłub spokojnie czekał na to, co się zaraz miało zacząć. Siedziała niemal na przeciw jego dumnego dziobu. Nie wiedział, co go czeka. Był kawałkiem stali, który miał tylko jedno zadanie, delikatnie zsunąć się po pochylni prosto w wody rzeki Lagan. Gdyby umiał myśleć i czuć byłby pewnie zdenerwowany tak bardzo, jak bardzo był wielki. Tak jak kilka miesięcy wcześniej jego brat, tak teraz on stawał do najważniejszej próby. Miasto zdawało się być wyludnione. Wszyscy schodzili się tu, więcej i więcej, a on górował nad wszystkim.
Annette nie spodziewała się tego, ale jej dłonie zaciskały się na wciąż trzymanym zaproszeniu na wodowanie. Wystrzelona nagle czerwona raca dała znak, że zbliżało się południe. Nad suwnicą załopotały flagi. Amerykańska i brytyjska, a na samym środku dumna biała pięcioramienna gwiazda na czerwonym tle.
— Te flagi sygnałowe oznaczają „SUKCES” — usłyszała niezbyt cichy szept jednego ze swoich sąsiadów, oraz dyskretne śmiechy innych. Annette zdawało się, że słyszała jak łopoce każda z flag. Wiedziała, że na rufie wisi jeszcze jedna. Czerwona. Oznaka wodowania.
Nie minęło dużo czasu, a w niebo wystrzeliła druga rakieta. Zapadła cisza. Lord Pirrie podniósł rękę, mistrz ceremonii kiwnął głową na znak, że czas się wypełnił. Nagle drewniane podpory przestały trzymać setki ton stali i Titanic majestatycznie zjechał do wody. Nastąpiła eksplozja radości. Kadłub tymczasem wyhamowano i powoli, acz sukcesywnie, zaczęto odciągać do stoczni, gdzie miał nabrać ostatecznych kształtów. Za rok, dwudziestego marca tysiąc dziewięćset dwunastego roku, Titanic miał być gotów do pierwszego rejsu do Ameryki.
Rozdział XXI
Podtrzymywana przez wuja zeszła z trybuny. Nie miała chęci na spotkanie w hotelu Grand Central, ale zdawała sobie sprawę, że nie uda jej się tego uniknąć. Wolała odpocząć przed dzisiejszym wyjazdem. Annette nigdy nie przyznałaby się do tego, ale odczuwała dreszcz podniecenia na myśl o tym, że do Liverpoolu popłynie na pokładzie Olympica. Chciała chłonąć jego atmosferę całą sobą. Miała towarzyszyć ojcu i matce oraz zająć się pewnymi własnymi sprawami.
Mieli płynąć z obstawą. Dwa nowe tendry do przewozu ludzi z portu na transatlantyk, Nomadic i Traffic, także opuszczały dziś Belfast i miały skierować się do Cherbourga. Zbyt płytki port nie pozwalał na cumowanie tak dużych obiektów jak parowce z czterema kominami przy nabrzeżu.
Annette była gotowa do pogratulowania J.P. Morganowi i lordowi Pirrie. O konieczności złożenia tychże Bruce’owi Ismay’owi wolała nie myśleć. Nagle jej wzrok padł na zaabsorbowanego i spieszącego gdzieś Thomasa. Coś się stało. On zawsze się spieszył, ale tym razem w jego chodzie była dostrzegalna pewna nerwowość. Dyskretnie udała się za nim. Zdołała usłyszeć, że podczas usuwania podpór jeden z robotników uległ wypadkowi i ogromny kadłub zmiażdżył mu nogę. Takie wydarzenia rzucały cień na każdą uroczystość. Podczas budowy obu statków praktycznie nie było wypadków, dlatego też hieny dziennikarskie czekały w napięciu. Annette wpatrywała się w tył głowy Andrewsa. Tak bardzo to przeżywał. Każde drobne niepowodzenie odczuwał dotkliwie jako własną porażkę. A jego przygnębienie odbijało się na Helen, która wciąż uczyła się nowej roli, nie tylko bycia żoną genialnego inżyniera, ale teraz, przede wszystkim, bycia matką. Kiedy oczy młodej kobiety spotkały się z oczami Thomasa wiedziała, że sytuacja jest poważna, ale ten człowiek przeżył. Miał więc szansę na ocalenie swojego istnienia, ale czy nogi? Wzrok Andrewsa zdawał się mówić „nie podchodź, nie pytaj”. Westchnęła głęboko i wróciła do swojego towarzystwa.
— Mam nadzieję, że podczas udostępniania statku zwiedzającym będą jakieś służby porządkowe, które nie pozwolą na zniszczenie wszystkich dziewiczych sprzętów? — Andrew Blackwood w znakomitym nastroju rozmawiał z Ismay’em, który chwalił się, że zdecydował pozwolić chętnym obejrzeć najwspanialszy statek świata stojący w liverpoolskim porcie. Najwspanialszy do czasu, aż nie zostanie zdeklasowany przez swojego młodszego brata.
— Och, proszę się nie martwić. Na tym statku porządek to podstawa. Nie zawahałbym się wyrzucić za burtę tych, którzy nie przestrzegają pewnych norm — wypielęgnowane wąsy rozciągnęły się w uśmiechu.
— Mój mąż wie, czym jest porządek, dla niego to naturalne — wyszczebiotała radosna pani Ismay. Annette zastanawiała się, czy ten głupi uśmieszek schodził czasem z jej twarzy. Widywała ją często do pewnego momentu i zawsze denerwowała się patrząc na bezmyślny grymas. A jednak miała ona w sobie coś ciepłego. Była tak odmienna od Bruce’a. On, zarozumiały, apodyktyczny, cierpki, choleryczny i przekonany o swojej potędze i władzy, nieomylności i wielkości, ona zaś spokojna, stojąca w jego cieniu, ale niewątpliwie będąca podporą. Annette już dawno pożegnała się z próbą zrozumienia, na jakich zasadach ludzie dobierają się w pary. Cieszyło ją za to coś innego. Jej nieudany związek i trudy związane z rozwodem, zmianą miejsca zamieszkania, sprzedaż domu, pozwoliły na nowo zbliżyć się do siebie jej rodzicom. Może pozornie, może nie, ale wydawali się ze sobą zwyczajnie być. Znowu przeszła próbę zabrania jej do Nowego Jorku przez matkę. Tym razem obiecała, że dwudziestego marca przyszłego roku wypłynie na pokładzie Titanica i spędzi całe trzy miesiące w Nowym Jorku. Doroczny bal u burmistrza, kilka imprez dobroczynnych, pokaz mody lady Lucile. Program wyjazdu nie był nazbyt atrakcyjny, ale Annette miała nadzieje chociaż trafić na jakiś protest amerykańskich sufrażystek. To mogło być ciekawe.
Lunch przebiegał w radosnej atmosferze. Dziennikarze prześcigali się w pytaniach i domysłach.
— Na Olympicu będzie wypróbowana załoga, najlepsi z najlepszych. To ogromne wyzwanie. Powierzyliśmy kierowanie statkiem kapitanowi Edwardowi Smithowi. Dobrał najlepszą kadrę oficerską z całej floty White Star Line, jeśli nie z całego żeglarskiego świata — Ismay grzmiał niczym sędzia podczas procesu Hawleya Harveya Crippena.
— Jakie nazwiska pojawią się jeszcze wśród oficerów? Czy statek zdobędzie Błękitną Wstęgę Atlantyku? Czy wyprzedano wszystkie bilety na rejs? — z różnych miejsc sali dolatywały co i raz pytania.
— Och, myślę, że Błękitna Wstęga jest w naszym zasięgu, acz nie jest to nasz główny cel. Chcemy zapewnić takie warunki, jakich próżno szukać na innych pływających obiektach. Od klasy pierwszej po trzecią zapewniamy luksus, jakiego świat jeszcze nie widział.
Jak zawsze, luksus i tylko luksus podkreślał na każdym kroku. Nic dziwnego, że w prasie i na rogach ulic poczęły pojawiać się reklamy produktów, które będą użyte na Olympicu. Mydło, papier listowy, herbata, masło, dostawcy mięsa i owoców… Wszyscy oszaleli. Przed wypłynięciem parowca do Nowego Jorku nie można było liczyć na uspokojenie sytuacji.
W głowie Annette wciąż obracała po stokroć pomysł udostępnienia Olympica publiczności. Nie było to żadną nowością w świecie, a na pewno doskonałą formą dotarcia do ludzi, obudzenia w nich apetytu choćby na krótką podróż.
A jednak cały czas bała się, że może to zrobić więcej szkody, niż pożytku. Trzy dni wcześniej rozmawiała o tym pomyśle z Thomasem. Podczas tego wieczoru z mroków historii wyłonił się Great Eastern, statek, który zabił swojego twórcę. Statek, który był pechowcem, który skończył jako ruchomy cyrk. Żeby tylko Olympic nie stał się pośmiewiskiem i nie powielił losu tamtego, powstałego z marzeń, giganta.
Rozdział XXII
Bez mała idealnie o szesnastej trzydzieści RMS Olympic wypłynął z Belfastu i wziął kurs na Liverpool. To była krótka wycieczka, bo przecież nie podróż.
— Numer 400 wchodzi do służby — myślała. Uśmiechała się pod nosem, kiedy wiatr rozwiewał jej włosy. Celowo pozbyła się kapelusza. Chłonęła wzrokiem każdy element, tak dokładnie jej znany. Każde miejsce było nowe, czyste, świeże.
— W ciągu dwóch dni przetoczą się po nim setki ciekawskich, a potem wstąpi na jego pokłady ponad tysiąc ludzi chcących przekroczyć ocean… — zadumała się. Nie było wielu ludzi na jego pokładzie, co dawało pewną swobodę. Z radością przechadzała się po pustych promenadach. Wolno jej było wejść do palarni pierwszej klasy. Przez chwilę patrzyła na obraz pędzla Wilkinsona wiszący nad kominkiem. „Przybycie do Nowego Świata”. Urzekał ją. Wyłaniająca się z mgły Statua Wolności, dziwny twór, wcale nie ładny, ale mający pokazać przybywającym, że w Nowym Świecie mają zagwarantowaną wolność i nieograniczone możliwości. Zwodowany dziś Titanic miał zostać uraczony innym dziełem tego twórcy.
Schodzące coraz niżej słońce rozświetlało witraże. Barwy tańczyły na dywanach, meblach. Mocne, ostre zapachy sprawiły, że Annette zakręciło się w głowie. Wyszła najkrótszą drogą na powietrze. Przeszła na część zarezerwowaną dla trzeciej klasy. Ciepłe, majowe słońce ogrzewało jej skórę. Spieniony kilwater znaczył przebytą drogę, a Annette rozmyślała o sukcesie, jaki odniósł ten pierwszy z trzech statków. Jeszcze nie wypłynął, a już został okrzyknięty cudem. A jednocześnie w jej myślach przebijał się smutek. Na dobrą sprawę Olympic nie rozpoczął kariery, a już mówiono o jego młodszym bracie. Większym, nie mniej luksusowym. Takim samym, a jednak innym. Thomas już szalał nad zmianami. Inne obicia w jadalni pierwszej klasy, dodanie kilku kabin… to było nic. Wierzchołek góry lodowej zaledwie. Już wiedziała, jako jedna z nielicznych, że spacerowa promenada na sterburcie pokładu B zniknie. Tam powstanie kawiarnia w stylu paryskim. Taka jak te, w których, będąc dzieckiem, pijała z ojcem herbatę w czasie wizyt w stolicy Francji. Bruce Ismay był bardzo zadowolony z tego pomysłu. Annette nie wątpiła, że Andrews po powrocie z pierwszego rejsu zamknie się w pracowni i nie wyjdzie, zanim nie poprawi wszystkiego, co mu się rzuci w oczy podczas tych dwóch tygodni. Aż strach pomyśleć, co będzie się działo podczas budowy trzeciego z nich.
W głowie układała plany na najbliższe dni. Składały się na nie spotkania finalizujące pewne sprawy dotyczące jej interesów, jakie powstały po rozwodzie, złożenie kilku zamówień na garderobę, odebranie sprawunków, złożenie zamówień na obrusy do mesy i palarni oficerskiej, dwa proszone obiady w towarzystwie matki, wyjście z ojcem do teatru, dwa przyjęcia w towarzystwie obojga rodziców. Bzdurki pomagające odpocząć i zanurzyć się w odrobinę próżności. Potrzebowała i tego. Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy specjalnie pogłębiony dok w porcie w Southampton. Nosił nazwę „Dok White Star” i został przygotowany specjalnie do tego, by tak ogromny statek jak Olympic mógł spokojnie w nim stanąć w oczekiwaniu na załadowanie lub rozładowanie. Annette wiedziała, że w Cherbourgu nie było odpowiednio głębokiego, stąd pojawiła się potrzeba przygotowania dwóch tendrów, które miały przewozić ludzi na pokład z nabrzeża. Podobnie było w Queenstown. Czternastego czerwca Olympic miał wyruszyć do Nowego Świata. Annette wiedziała, że jeszcze raz popłynie na jego pokładzie, już zupełnie innym, pełnym życia.
Z rodzicami i Thomasem pożegna się w Queenstown, a potem pojedzie spokojnie do Belfastu z radością pomagając Helen w opiece nad małą Elizabeth, zajmując się swoimi sprawami, jeżdżąc konno i doglądając ofiarowanego jej małego odcinka w pracach nad Titanikiem.
Podczas tych samotnych, jakże miłych chwil, spoglądała na kręcących się dziennikarzy, ojca, Ismay’a i J.P. Morgana kroczących w towarzystwie kapitana Smitha i rozmawiających o sobie tylko wiadomych sprawach, matkę szczebioczącą o jakiejś niezbyt istotniej rzeczy z panią Ismay, czasem przemknął ktoś z, jeszcze, mocno okrojonej załogi.
— Dziś wielka pompa, a kiedy zdejmą ci oflagowanie i powiodą na demontaż niewielu uroni choć jedną łzę… — myślała gorzko Annette. — Ciekawe, jaki los ci pisany. Ile lat odsłużysz i jaka to będzie służba. Odejdziesz w glorii czy zapomnieniu? Jak bardzo ja sama będę wtedy stara?
Złapała się na tanim sentymentalizmie, którego nie znosiła. Zganiła się w myślach i roześmiała na głos. To tylko parowiec, kupa stali. Na jego miejsce wejdą inne. Ot, los człowieczy podobny jest losowi statków. Ale one mają tę przewagę nad ludźmi, że nie czują, nie myślą i nie tęsknią za sobą. Odwróciła się do zachodzącego słońca i z lekkością w sercu postanowiła, że przejdzie się na mostek. Dziś miała szanse popatrzeć na dziób Olympica z miejsca niedostępnego dla zwykłych śmiertelników.
Rozdział XXIII
Obudził ją podmuch chłodnego powietrza. Rano miała wyruszyć do Belfastu. Źle się czuła sama w Queenstown. Tęskniła za Helen i małą Elisabeth. Zastanawiała się, jak Thomas znosi te dni, kiedy musi się z nimi rozstać. Annette była zachwycona małą istotką, która codziennie nabierała nowych umiejętności. Była maleńka, miała prawie pół roku, a jednak zmieniała się każdego dnia. Do niedawna zawinięte w becik mało ruchliwe stworzenie, teraz robiło się coraz ciekawsze świata. Annette z uśmiechem i trochę smutkiem, że sama nie jest matką, przyglądała się jej małym odkryciom. Pewnego dnia wraz z Helen zauważyły, że Elba, jak na nią mówiono, wydaje się przyglądać uważniej ich twarzom. Po pewnym czasie odkryła swoje ręce, których badaniom oddawała się z ogromnym zainteresowaniem. Początkowo nie dopuszczali do niej Moonlight, ale suczka była bardzo spokojna i sprawiała dziecku wiele radości.
Ulżyło jej, kiedy pożegnała rodziców. Wciąż się bała, że znajdą jakiś sposób, żeby ją zabrać za ocean. Ale nie to było najgorsze. Podczas przyjęcia u Duff — Gordonów matka zaczęła ją swatać. Annette poczuła się jak krowa na wybiegu. Zachwalano ją na każdym kroku. Ba, matka mówiła o jej zaletach, których próżno było szukać w jej skromnej osobie. Porządna? Delikatna? Może kiedyś. Teraz sama widziała, jaką się stała. Okrzepła, przestała sobie pobłażać. Jeśli zaś o tym, czy jest porządna miał świadczyć stan jej gabinetu, to Georgina winna wyswatać jej nieocenioną pokojówkę, a nie ją. Do własnej pracowni bała się wchodzić. Oczywiście, było to w lekko kubistycznym stylu, co chciała podkreślić sama przed sobą. Faktycznie, samotnia Annette odrzucała perspektywę i składała się z form geometrycznych. Stosy papierów, gazet, książek, a wszystko w tak różnych miejscach, że linie wręcz się załamywały. Od kilku tygodni, co prawda obiecywała sobie, ze zrobi porządek, ale wciąż coś jej stawało na przeszkodzie. Przysięgła, że zrobi to po wypłynięciu Olympica. Zastanawiała się sama przed sobą, czy tym razem dotrzyma słowa? Przecież nie powinna przystępować do pracy nad kolejnym dziełem mając ogromny nieporządek dookoła siebie.
Moonlight szczekała przez sen. Annette wstała, narzuciła szal na ramiona i popatrzyła przez hotelowe okno. Ulica spała, miasto spało, a gdzieś tam płynął on. Dumny Olympic wiózł na swoim pokładzie spokojnych i ufnych pasażerów. Wiózł jej rodziców. W duchu się uśmiechała na myśl o nim. Był piękny. Miał dużo smuklejszą i bardziej elegancką linię niż statki Cunarda. Ismay’owi się udało. Zaprosił do współpracy ludzi, którzy zwracali uwagę nie tylko na wyposażenie wewnątrz, ale i na to, jak się prezentował tym, którzy nigdy mieli nie wejść w jego trzewia i mieli znać jedynie jego kształt zewnętrzny. Kiedy był udostępniony dla zwiedzających tłumy pchały się, aby dostąpić zaszczytu przejścia po jego korytarzach. Oglądano gimnazjon i jego urządzenia, podziwiano windy, architekturę. Prezes Białej Gwiazdy chodził dumny jak paw. Kiedy już dwa jego statki będą pływać po Atlantyku, szokując rozmiarami i luksusem, Ismay się zatrzyma. Na chwilę, ale się zatrzyma. W kuluarach mówiono, że będzie chciał poczekać, aż Cunard poda więcej szczegółów dotyczących Aquitanii. Będzie chciał zrobić wszystko, żeby ją pobić. Szkoda, że uparł się patrzeć tylko w jednym kierunku. W Hamburgu rósł Imperator i Vaterland, oba większe. Ismay albo udawał, że nie widzi, albo widział, ale nie dostrzegał. Annette zastanawiała się czy ten wyścig wielkości nie może być na coś innego nastawiony, ot, choćby na bezpieczeństwo.
Dzień ją sfrustrował. By zjeść cokolwiek musiała poczekać, aż Olympic odbije od brzegu. Nie dano jej jednak dopić herbaty, ponieważ matka chwyciła ją pod rękę i powiodła na zwiedzanie statku. Oczywiście Annette nie wierzyła w to ani chwili. Statek już widziała po wodowaniu Titanica, to raz. A dwa, najmniej była zainteresowana tym, czy bariera przy schodach w głównej klatce schodowej była w stylu Ludwika czy eklektycznym. Chodziło przecież o spacer po pokładach i rozejrzenie się za znajomymi twarzami, jak i skomentowanie doboru stroju do pogody, dywanów, posadzek i boazerii. Będzie miała o czym mówić po powrocie do domu. Annette już widziała oczyma wyobraźni Georginę Blackwood przy herbacie, z filiżanką z cienkiej, chińskiej porcelany w ręku, kiedy swoim przyciszonym, godnym konfidenta tonem opowiadać będzie zasłuchanym przyjaciółkom, jak to odbyła podróż na Olympicu, przy którym pracowała jej córka, oraz którego niewielki procent należy do jej męża. Och, panie będą zachwycone. Zwłaszcza, kiedy dyskusja przeniesie się na obgadywanie innych. Tak, to będą bez wątpienia udane dni dla jej matki.
Ojciec utknął z Ismay’em w gronie podobnych im dżentelmenów, kart, cygar, trunków, biznesów. Jeszcze dobrze nie ruszyli, a jego próżno było szukać. Siedział w palarni i toczył, ciekawe dla siebie i swoich znajomych, rozmowy. Czasem Annette pozwalała sobie na zuchwałą myśl, co by było, gdyby nagle IMM zbankrutowało. Gdyby wszystkie interesy jej ojca nie przynosiły dochodów. Jak poradziłaby sobie matka? Na ile przy jej stylu życia starczyłoby rodowych pieniędzy? W ciągu jednego dnia upadały nie takie fortuny. A ojciec, choć miał głowę do interesów, nie był J.P. Morganem, do którego nawet rząd się zwracał, by uchronił kraj przed bankructwem.
Zmarzła. Noc była chłodna. Weszła do łóżka i zaczęła myśleć o tym, jak będzie wyglądała jej hodowla koni. To zawsze uspokajało i pozwalało zasnąć. Tak było i tym razem. Usnęła nie dłużej niż po kwadransie.
Rozdział XXIV
Dojazd do stoczni dla kogoś obcego był praktycznie niemożliwy. Nie była to kwestia ostrych reguł dotyczących bezpieczeństwa, zakazu wstępu bez specjalnej przepustki czy chęć ukrycia statku przed oczami konkurencji. Zwyczajnie trwało wyposażanie Titanica, który stał przy nabrzeżu i niczym mityczny Tytan, połykał w swoim wnętrzu dosłownie wszystko. Nieprzerwane tłumy ciągnęły do stoczni przywożąc materiały do wyposażenia statku. Annette była uradowana niczym dziecko możliwością przyglądania się temu, jak kolos nabierał kształtów wewnątrz.
Thomas wrócił, ale nie w takim nastroju, jak się spodziewała. Po cichu liczyła na to, że będzie on zadowolony ze swojej pracy i zechce w końcu odrobinę zwolnić, skupić się na żonie i córce. Niestety. Okazało się, że Olympic to pływająca tragedia i Thomas męczył ją niemiłosiernie informując o niedociągnięciach oraz potrzebach zmian, które znajdą się na Titanicu.
Siedziała w swoim gabinecie próbując odczytać hieroglify, które wyszły spod ręki jej przyjaciela podczas rejsu, a które starała się przełożyć na swój użytek, gdy weszła Emilie z zafrasowaną miną. Annette spojrzała na nią spod lekko uniesionych brwi, nie odrywając się od pracy, która pochłaniała ją bez reszty.
— Stało się coś? — wymamrotała, zajęta notatkami.
— Właściwie to nie wiem. Ma pani gościa, rzekłabym, bardzo niespodziewanego — służąca i powiernica Annette była zaambarasowana.
Dziewczyna zastanawiała się, kim jest ów gość, skoro wprawił jej służącą w takie zakłopotanie.
— To chyba nie jest… — nie musiała kończyć. Sam wyraz jej twarzy sprawił, że Emilie od razu wiedziała, o kim pomyślała.
— Nie, to nie pani były mąż. Najlepiej jak pani sama zobaczy. Czeka w salonie.
Annette spojrzała na wychodzącą ze zdziwieniem. Któż mógł przybyć o tak późnej porze, bez zapowiedzi? Poza tym maniery Emilie zaczęły pozostawiać sporo do życzenia. Ta młoda kobieta miała dużo swobody w domu, Annette pozwoliła sobie na bardzo duże zmniejszenie dystansu pomiędzy nimi, co chyba nie było najlepszym wyjściem. Ufała jej, ale mimo wszystko pewne granice powinny zostać niezmienne. Jak choćby pukanie do drzwi w momencie wchodzenia do jej pracowni. Wstała zza stołu, zasłanego papierami. Włosy spływały jej na plecy, bardzo lubiła przeczesywać je palcami, gdy myślała. Nie wiedziała, gdzie spadła wstążka, która choć trochę uspokoiłaby nieład na jej głowie.
— Co za różnica — pomyślała, przerzucając niesforny kosmyk za ramię. — Ktokolwiek to jest winien dostosować się do moich zasad. I nie czuć się zgorszonym moją swobodą we własnym domu, do tego o tej porze.
Salon był dość ciemny, paliło się tylko w kominku. Oczy Annette musiały przywyknąć do zmniejszonej porcji światła. Po chwili zobaczyła zarys postaci, a po chwili wpadła w objęcia przybyłego człowieka. Poczuła łzy pod powiekami, łzy ulgi i szczęścia.
— Co ty tu robisz? Czemu nie pisałeś? Kiedy przyjechałeś? Jesteś zmęczony, głodny, Emilie zaraz przygotuje ci pokój, kąpiel i kolację… Jak długo zostaniesz? — pytania popłynęły niczym lawina.
— Annette, powoli — brat uśmiechnął się biorąc ją za ramiona i patrząc prosto w jej oczy. — Nie jestem głodny, pokój mi już twoja służąca przygotowuje, mój przyjazd miał być niespodzianką.
— Jest, jest nieoczekiwaną, ale cudowną. Tak długo praktycznie się nie odzywałeś, a teraz… — głos jej się załamał i rzuciła się w objęcia brata czując łzy spływające jej po policzkach. Nie uświadamiała sobie, jak bardzo za nim tęskniła.
— Nie płacz, teraz będziesz miała mnie na wyciągnięcie ręki — wyszeptał jej do ucha.
— Wracasz? Na stałe?
— Wracam. W marcu razem popłyniemy do Ameryki, do rodziców. Ale nie sami.
— Żenisz się — bardziej stwierdziła, niż zapytała. Od dawna liczyła się z taką ewentualnością. Miała nadzieję, że przeszłość już nie dogoni jej brata i pozwoli mu zacząć żyć. Żyć od nowa.
— Owszem. Mary jest… Mary jest siostrą Arthura. To młoda, ale wspaniała i czarująca kobieta. — George zamilkł, uśmiechając się do swoich myśli. Za to Annette dokonywała w myślach obliczeń.
— Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to ona ma teraz… nie więcej niż siedemnaście lat! To bez mała dwadzieścia lat różnicy. W ślady Astora chcesz iść? — wykrzyknęła ze zgrozą.
— Uważasz, że wiek jest przeszkodą dla prawdziwej miłości?
— Prawdziwej — uniosła brwi i zmarszczyła czoło. — A to nie jest przypadkiem celowy zabieg Arthura?
— Arthur jest moim przyjacielem. Nie raz wyciągał mnie z tarapatów, w których mogłem stracić życie — cedził słowa. Annette wiedziała, jakie to były tarapaty i o jakim ratowaniu życia mówił. Jej brat miał za sobą ciężki czas, kiedy to szukał zapomnienia w szynkach, gdzie topił swoje smutki w oceanie alkoholu. Szukał burd, podświadomie chyba szukał śmierci, ale nie miał odwagi sam ze sobą skończyć. Arthur był jego druhem od lat. Razem studiowali, razem oddali się karierze wojskowej. Byli nierozłączni. Młodszy o trzy lata od George’a Stevenson był jego druhem na dobre i złe. Nie dziwiła się, że chciałby połączenia ich rodzin. Był nawet czas, gdy stawał w konkury do niej, jednak ona nie bardzo widziała się u jego boku. Przede wszystkim nie lubiła tego człowieka.
— Nie czujesz się dziwnie? Znasz ją od dziecka, widziałeś, jak uczy się chodzić, jak dorasta, znasz ją od podlotka.
— Wiem — przerwał jej — jak to może wydawać ci się nienormalne. A jednak, gdy ją spotkałem rok temu była niczym kwiat, który rozwinął swe płatki w ciągu jednej nocy. Zmieniła się, stała się kobietą, która mnie rozumie. Która nie ma pretensji o to, co było, która mnie wspiera i kocha.
W to Annette nie wątpiła. Arthur na pewno się o to postarał. Nie miała nic przeciwko temu, by jej brat wziął ślub, by był szczęśliwy. Ale czy aby na pewno to był najlepszy wybór? Na głos nie chciała wypowiadać wszystkich swoich wątpliwości. Postanowiła, że najpierw sobie obejrzy Mary. Poza tym była uprzedzona do imienia dziewczyny. Tak miała wszak na imię służąca, która była praprzyczyną jej upokorzenia, co, w ostatecznym rozrachunku, było niewątpliwie działaniem Opatrzności.
— Połóż się, porozmawiamy jutro — odparła, całując go w czoło niczym małe dziecko. Bez względu na wszystko nie chciała go przygnębiać. Teraz wyglądał jak chłopiec. Objęła jego głowę i przytuliła policzek do włosów. Za nic nie chciała go skrzywdzić i na nowo stracić.
— A będziesz miała czas na rozmowę ze starym bratem, który powrócił z wygnania? — kpiąca nutka w tonie jego głosu pozwoliła jej odetchnąć.
Rozdział XXV
Z lekkim niedowierzaniem patrzyła na zamieszanie w swoim domu. Przybycie jej brata spowodowało, że jej uporządkowane, w swym nieładzie, życie stanęło na głowie. Piętro domu oddała jemu. Czuła się w obowiązku, póki poszukiwał czegoś, co stanie się gniazdkiem jego i narzeczonej. Wciąż myślała o niej z niesmakiem. Odmówiła wyjazdu do Londynu, wymawiając się obowiązkami. Nie chciała spotkać się z kobietą, która miała stać się żoną jej brata. Wystarczyło, że gościła George’a i oczekiwała na przyjazd jego nieszczęsnego przyjaciela, Arthura. Stała teraz pośrodku salonu i rozmyślała nad ewentualną ucieczką. Niestety, na Thomasa nie miała co liczyć. Ani on, ani Helen nie chcieli zrozumieć jej niechęci do instytucji małżeństwa, choć wiedzieli, że się sparzyła i potrzebowała czasu. Przerażał ją entuzjazm, który bił z listu ich rodziców. Wyrażali wręcz zachwyt na wieść o ponownym ślubie ich pierworodnego syna. Uważali zgodnie, iż okres żałoby trwał u niego zbyt długo.
Annette zastanawiała się w myślach, czy nie jest zwyczajnie zazdrosna o George’a. Był jej przewodnikiem, starszym, mądrzejszym bratem, powiernikiem przez pewien czas. Nie było go przez wiele lat. Ledwo wrócił, a znowu miał zniknąć, skupić się na swoim życiu, na nowej, zakładanej rodzinie. Rozumiała tę potrzebę, ale czuła w swoim sercu bunt i niezadowolenie. Chociaż, kiedy byli razem spędzali wieczory przy kominku, rozmawiając o różnych rzeczach, jednak nie było już tej zażyłości, która łączyła ich kiedyś. Może to kwestia przeżyć, jakie były udziałem obojga? A może zwyczajnie dorośli na tyle i się pozmieniali, że dystans między nimi pogłębił się tak mocno, że teraz należało budować powoli most łączący oba brzegi? Nie wiedziała, nawet nie chciała o tym myśleć. Nie podobało jej się, że George zamierzał związać swój los z dziewczyną, która była z trochę niższej warstwy społecznej niż on. Annette pamiętała zbyt dobrze, jak się kończą takie mezalianse.
— Mezalianse są w głowie, nie ważne jest pochodzenie, metryka, przodkowie, jeśli człowiek ma wszystko poukładane w sobie, jeśli ma zainteresowania, czujesz się z nim dobrze, nie brak wam tematów do rozmów, lubicie podobne rzeczy — wczorajsze słowa George’a nie trafiały do niej. Przecież tak wiele łączyło ją z Paulem, a skończyło się w sposób najgorszy z możliwych. A do niedawna sama w ten sposób myślała.
Annette wyszła do ogrodu. Powietrze było rozgrzane, nie pozwoliło może ochłodzić rozgrzanej emocjami głowy i duszy, ale śpiewające ptaki pomogły zmienić bieg myśli. Znów pomyślała, że od dawna nie grała na fortepianie. Lubiła to kiedyś, tak bardzo sprawiało jej przyjemność dotykanie chłodnych klawiszy, naciskanie z różną mocą i tworzenie dźwięków. Oddawanie się rytmowi, wkładanie w każdą nutę serca, utożsamianie się z muzyką, przekazywanie jej części siebie, swojej duszy. Spojrzała na dłonie. Palce były mniej sprawne, wiedziała to. Gdyby odważyła się teraz dotknąć klawiatury prawdopodobnie zraniłaby każdy z możliwych utworów. Annette dziwiła się samej sobie. Kiedy zaczęła się uczyć, nienawidziła tego. Dopiero niedawno zrozumiała, jak wielką potęgą jest muzyka. Pozwalała mówić bez słów.
Z zadumy wyrwał ją gwar. Do ogrodu wszedł George z Arthurem. Spojrzała na przyjaciela swojego brata z niechęcią, choć, prawdę mówiąc, widok był dość obiecujący i miły dla oka. Był przystojny, acz Annette nigdy nie myślała o nim jako mężczyźnie. Znali się od dawna. Różniło ich pięć lat, choć różnica tychże zatarła się, ona była już dojrzałą kobietą, kobietą po przejściach, jak mówiono, ba, wręcz starą panną z odzysku. Sama nie czuła presji wieku, choć może powinna. Był to już czas, gdy powinna mieć dzieci, ustabilizowane życie, być żoną, matką, powiernicą. Powinna była zająć się swoim życiem, znaleźć mężczyznę, z którym dzieliłaby codzienność, problemy, radości. Nie koniecznie musiała poszukiwać miłości. Ale Arthur, choć mocno nią zainteresowany, co od swego przyjazdu podkreślał jej brat, nie był jej marzeniem. Było nawet gorzej, presja, jaką czuła, sprawiła, że pocałunek, jaki złożył na jej dłoni, palił. Poza tym obwiniała go o mariaż Mary i George’a.
— Kochany — z radością nadstawiła policzek do pocałunku brata, pozwalając poprowadzić się do salonu i ignorując Arthura — mam nadzieję, że podróż nie była nazbyt męcząca.
— Nie, nie była, ale nie była też owocna — usiadł swobodnie na jednym z foteli i wyciągnął papierośnicę. Wyglądał na zmęczonego i poirytowanego. — W dzisiejszych czasach pełno jest oszustów chcących zrobić interes na byle czym. Znalezienie odpowiedniego domu graniczy z cudem! — zaciągnął się dymem głęboko, aż do samych płuc.
— Mam wrażenie, że nic ci się nie spodoba, jeśli nie zmienisz swoich kryteriów — Arthur uśmiechnął się spoglądając ukradkiem na Annette. Zauważyła to. Zauważyła nawet więcej. Dołki w policzkach podczas uśmiechu, uroczy dołek w brodzie. Złapała się na tym, że zaczyna mu się przyglądać.
— Aż tak trudno ci zaimponować — zaśmiała się, patrząc w oczy George’a. — Nie spodziewałabym się tego po panu, podpułkowniku. Podobno wojsko hartuje…
— Och, sama wiesz, że ja zadowoliłbym się zwykłym namiotem z płótna, ale moja przyszła żona zasługuje na to, co najlepsze.
Szykowała w myślach ripostę, gdy pojawiła się Emilie. Podano do stołu. Miało to swoje dobre strony. Mogła poczuć się gospodynią, a nie poddawać w wątpliwość wybory brata.
Rozdział XXVI
— Kradną! Zwyczajnie kradną, wynoszą kilometry płótna, sztućce giną, wszystko rozkradzione, zaraz nic nie zostanie! — głos Bruce’a Ismay’a niczym świder wwiercał się w uszy. Wczoraj skończono inspekcję w magazynie. Okazało się, że różnice w stanie pościelowego płótna, jedwabiu, nawet zastawy stołowej stały się zupełnie inne niż były na początku. Oczywiście, brano pod uwagę wypadki losowe, jak zniszczenie, ale tym razem różnica była zbyt duża.
— Myślisz, że Ismay wstrzyma prace do momentu, w którym wszystko się nie odnajdzie, czy obetnie pensje pracownikom szwalni i magazynów? — James, jeden z młodych księgowych zatrudnionych przez stocznię, konspiracyjnie szeptał, nachylając się w stronę Annette. Ta zaś miała mieszane uczucia co do całej sytuacji. O porywczości Ismay’a można by stworzyć dość obszerną broszurę. Na wszystko reagował krzykiem. Z drugiej jednak strony nie dziwiła się mu wcale. Przecież on za to płacił, były to ogromne sumy, które musiały się zgadzać. A ludzka natura miała to do siebie, że przy takiej ilości materiałów kusiło przywłaszczenie sobie czegoś. Zwłaszcza wśród tych, którzy nie mieli wiele.
Rozmyślania przerwał jej goniec z depeszą. Przebiegła po niej wzrokiem.
— Kończą przygotowanie łodzi, ale jest jakiś problem ze składanymi. Idź mu powiedzieć — zwróciła się do Jamesa.
— O nie! — chłopak się wycofał. — Ja do niego nie pójdę. Ty go lepiej znasz, ciebie, przez protekcję, nie okrzyczy.
Annette musiała chwilę przetrawić słowa księgowego. Czasem wpadał w gwarę z Yorkshire, która wydawała się jej nienaturalna. Po chwili dotarło do niej, co powiedział.
— Protekcję!? — odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy, w których igrały wesołe ogniki. — Gdyby nie protekcja prawdopodobnie skończyłbyś w jakimś zapadłym biurze u kogoś na podobieństwo dickensowskiego Scrooge’a — znacząco poruszyła brwiami, starając się nadać swoim słowom poważne brzmienie, co nie bardzo jej wyszło.
— Ee, lepsza praca u sknery niż siedzenie nad haftowaniem chusteczek, piciem herbatki i rozmowach o niczym. Idź, Annette, bo znając go, zamiast rozprawić się z problemem, zrezygnuje z tych łodzi w ogóle.
— Racja.
Słowa Jamesa były bardzo bliskie prawdy. Pierwszą reakcją Ismay’a, poza wściekłością, było zarządzenie o „pozbyciu się nadbagażu”. Jej słowa oczywiście nie przekonały go, ale napatoczył się Thomas, półprzytomny i zły, tym bardziej w bojowym, nastroju. Każda inspekcja, którą przeprowadzał szef WSL stawiała wszystko do góry nogami. Ludzie biegali w popłochu, wydawał im setki dyspozycji, które często były pozbawione sensu. Wszyscy zwijali się jak w ukropie pozorując pracę, ponieważ doskonale wiedzieli, że wszystko to, czego on od nich wymaga, jest bez sensu i psuje organizację. Z reguły był z nim lord Pirrie, który stopował jego temperament i zapędy dyktatorskie, jednak tym razem zajęty był zgoła innymi sprawami, stocznia została na głowie Andrewsa i łasce, oraz niełasce, J. Bruce’a Ismay’a.
Annette pomyślała o Jamesie. Ich wzajemne relacje nie były stricte przyjaźnią, natomiast łączyła ich pewna specyficzna więź. Kobieta przypadkiem odkryła jego tajemnicę. Dość wstydliwą. Chłopaka nie interesowały niewiasty. Gdyby wiedział o tym ktoś niepowołany, James skończyłby w areszcie, a potem na ciężkich robotach. Dowiedziała się przypadkiem. Pech chciał, że znaleźli się oboje w tym samym czasie i w tym samym miejscu. Ona jeździła konno po wrzosowiskach, on zaś odpoczywał tam z… przyjacielem. Zastała ich w scenie namiętnego pocałunku. W pierwszej chwili mało nie spadła z konia. Zszokowana i zniesmaczona zbierała się do odjazdu jeszcze szybszego niż przyjazd, ale James zatrzymał ją głośnym okrzykiem. Nie prosił o dyskrecję. Był zdziwiony i wściekły. Jego przyjaciel skłonny był błagać, by nic nie mówiła, ale James stwierdził, że jeśli chce go zadenuncjować, to niech zrobi to jak najszybciej. Nie powiedziała wtedy wiele, ale wracając rozmyślała nad tym obrzydliwym widokiem. Dziwiła się, że takie rzeczy działy się na prawdę. Owszem, czasem słyszało się o podobnych wynaturzeniach. Ba, czytała wszak o Grekach, o Rzymianach, którzy tę formę miłości uważali za doskonałą i pozwalającą się rozwijać. Nie oznaczało to jednak, że w oczach Annette wszystko było w porządku. Brzydziło ją to, choć nie czuła się w obowiązku, by donosić cokolwiek gdziekolwiek i komukolwiek.
Zastanawiała się, czy jej odkrycie nie zostanie obrócone przeciwko niej. Postanowiła uspokoić mężczyznę jak najszybciej i poinformowała go w depeszy, że chciałaby się z nim spotkać. Dwa dni później siedzieli w protestanckiej katedrze świętej Anny i szeptem rozmawiali na temat jej odkrycia. Nie była to łatwa rozmowa, często zapadało milczenie. Uczucie strachu ustąpiło, ale obrzydzenie nie, choć Annette ze wstydem musiała się przyznać, że pojawiła się jeszcze ciekawość, która była powodowana pierwszym kontaktem z człowiekiem, który wyżej cenił innych mężczyzn niż małżeńskie stadło. Wymuszone zaufanie sprawiło, że w jakimś stopniu się do siebie zbliżyli. James był bystry. Nie był jednak człowiekiem, z którym Annette chciała spędzać swój wolny czas, czy któremu zwierzyłaby się ze swoich strachów lub tego, co ją bolało. Widywali się podczas pracy i to było najlepsze dla obojga.
Ismay wręczył jej, nie zaszczycając nawet spojrzeniem, gruby plik papierów. Miała przeliczyć wraz z Jamesem, po raz kolejny, materiał na pościel dla trzeciej klasy. Miała wrażenie, że to wszystko długo będzie jej się śnić po nocach. Do uszu kobiety dotarły ostatnie słowa szefa White Star Line, gdy odchodził szybko, nie patrząc na nikogo.
— … mają być sprawdzani przed i przy wyjściu!
Rozdział XXVII
Wiatr układał wody rzeki Lagan w zmarszczki. Ze zdenerwowania i zniecierpliwienia Annette pogryzła całą dolną wargę, czuła krew, która mieszała się ze śliną. Olympic, chluba WSL, zderzył się, wychodząc z portu, z małym krążownikiem. HMS Hawke stracił w tym starciu całą część dziobową. Olympic miał więcej szczęścia. O ile w ogóle można mówić o szczęściu, gdy w kadłubie, w sekcji rufowej, powstała ogromna dziura. O łaskawości Fortuny mogli mówić muzycy, którzy chwilę wcześniej opuścili swoje kabiny. Annette zastanawiała się, co będzie dalej. Na ile wpłynie to na opinię uwielbianego przez władze WSL kapitana Smitha. Ciekawa była, czy dodatek za bezszkodowy rejs mu przepadnie? Wszak nie zdążył dobrze wypłynąć.
Kiedy do Belfastu dotarła wiadomość o kolizji wszyscy w mig zrozumieli, co to oznacza. Titanic musiał poczekać. Dla niej nie miało to większego znaczenia, nie była stoczniowcem, nie musiała zmieniać swojego harmonogramu prac. Jednakże były inne konsekwencje. Choć oficjalnego komunikatu jeszcze nie wydano, to już wiadomo było, że pierwszy rejs Titanica zostanie przełożony o około dwadzieścia dni, na tyle bowiem szacowano czas potrzebny do naprawienia Olympica. Zatem młodszy z braci miał wypłynąć do Ameryki po Świętach Wielkanocnych tysiąc dziewięćset dwunastego roku. Poniekąd psuło to plany Annette, chociaż nie były one tak sztywne, by dwadzieścia dni coś zmieniło czy utrudniło. George z narzeczoną nie narzekali na owo opóźnienie, o którym dowiedzieli się już wcześniej, dzięki niej. Zajęci własnymi sprawami i problemami byli skupieni wyłącznie na sobie. Dom w Belgravii, jaki nabył jej brat, zaczynał nabierać kształtów. Powoli znać w nim było kobiecą rękę. Póki co, było to gniazdo kawalera i wdowca. Kobiece wpływy jednak zaczynały się wyróżniać. Annette była tam dwa razy, przejazdem. Nie chciała wnikać w gusta osób, które zajmowały się wystrojem wnętrz. Były one dość tandetne. W głębi duszy chciała, by poproszono ją o pomoc. Nie zrobiono tego, co godziło w jej próżność, ale, gwoli ścisłości, nie bardzo miała czas na dodatkowe prace. Stocznia wykorzystywała ją do cna. Andrews nie miał litości. Nie były to istotne rzeczy, czasem aż klęła, jak bardzo były jałowe owe działania, a jednak składały się w pewną logiczną całość, która, miała nadzieję, w efekcie da coś dobrego, coś zacznie znaczyć.
— Nad czym dumasz? — Thomas pojawił się jak duch. Annette uznała, że albo nabył tę umiejętność niedawno, albo ona się tak oderwała od rzeczywistości, że przegapiała to, co oczywiste.
— Nad nim — wskazała mały punkt, który pokazał się na horyzoncie. Olympic nadpływał. Okaleczony, obolały kolos przybywał, by nadano mu nowe życie. — Spójrz, każdego dnia setki ludzi walczą nad nadaniem kształtu temu, co wyroiło się w waszych głowach. Długie miesiące przygotowań, starań, a wystarczą chwile, by to unicestwić.
Andrews uśmiechnął się, choć nie był to uśmiech wesoły, raczej pełen smutku.
— Równie dobrze można stwierdzić, że życie nie ma sensu, bo rodzimy się, aby zaraz umrzeć. Wystarczy czasem chwila nieuwagi, by odejść. To są dylematy klasyków, Annette.
— Tak, ale są na tyle uniwersalne, że będziemy o nich myśleć, póki ostatni człowiek chodzi po ziemi — zamilkła na chwilę, po czym spojrzała na swojego przyjaciela. Zestarzał się. W ciągu ostatnich tygodni jego włosy straciły gęstość, zmarszczki się pogłębiły. — Czy to prawda, że planujesz zabudować część górnej promenady? — zmieniła temat, tknięta impulsem. Często docierały do niej plotki odnośnie zmian w konstrukcji statku, nad którym pracowali, ale część z nich była tylko wytworem wyobraźni znudzonych pracowników. Annette właściwie nie miała kiedy ich zweryfikować. Mijali się z Thomasem, a ich spotkania były zazwyczaj szybkie na tyle, że, poza sprawami bieżącymi, nie było możliwości zapytać o nic więcej.
— Owszem. Zabudujemy ją w jednej trzeciej. Przy dużych falach krople wody wpadają aż na pokład A, co utrudnia spacery.
Annette zamknęła oczy, próbując sobie wyobrazić nowy wygląd Titanica.
— Wydaje mi się, że, oczywiście tylko wizualnie, stanie się bardziej proporcjonalny i, paradoksalnie, lżejszy — odparła, mając nadzieję, że obraz powstały w jej głowie będzie bliski intencji i wyobrażeniu Thomasa.
— Najważniejsze, żeby na pasażerów piana nie chlapała — odparł. Po chwili połączyli się we wspólnym wybuchu śmiechu. Dobór słów był, zaiste, dość ciekawy. Stoczniowy.
Olympic był blisko. Bez trudu dało się dostrzec jego ranę. Spora wyrwa po prawej stronie, pospiesznie załatana blachą i deskami. Opowiadano jej o tym, jak wyglądał krążownik, który wbił się w kadłub transatlantyku. Pogniecione blachy, wszystko zmiażdżone. Zastanawiała się, co na prawdę uratowało Olympica. Przecież nie tylko rozmiar. Nowe statki WSL musiały być faktycznie bardzo wytrzymałe. Coraz częściej w prasie czytało się, że użycie grodzi, które wybrano spośród wielu sprawiło, iż statek stał praktycznie niezatapialny. Szybko pominięto słowo „praktycznie”. Brylowało zaś „niezatapialny”. Coraz częściej spotykała się z tą opinią. Titanic zaczynał działać na wyobraźnię, podobnie, jak niedawno Olympic. Jedna wielka, zbiorowa halucynacja. Spełniony sen o potędze człowieka. Było jej jednak trochę przykro. Najstarszy z trójki stawał się przegranym. Wyczekane dziecię White Star Line miało zostać zdeklasowane i odrobinę zapomniane, bo na scenę wejść miało drugie. A jego los był już także przesądzony. Nacieszy się sławą przez chwilę. Zaraz pojawi się Imperator, potem nowinka Cunarda, a za nią Gigantic. Od nowa nitowanie, setki, tysiące nitów. Pojawią się plotki, domniemania, klątwy. A on będzie rósł w siłę. I na jakiś czas zapomni świat o Olympicu i Titanicu.
Olbrzymi kadłub był imponujący. Majestatycznie wpływał na teren stoczni, by zająć miejsce w Thompson Graving Dock. Titanic został przeniesiony do nabrzeża Aleksandry. Annette wiedziała, że perfekcjonista Andrews nie odpuści takiej okazji. Jego nieodłączny notes zapełniony był propozycjami poprawek. I nie myliła się. Gdy szóstego października Olympic zajął suchy dok, Thomas zaczął znęcać się nad wszystkimi, aby tylko wprowadzić zmiany w kajutach pierwszej klasy. Niektóre z nich były zupełnie niepotrzebne, choć zaspokajały jego potrzebę pracy. Niewątpliwie był to urok bycia pod jurysdykcją człowieka uzależnionego od działania. W tym wszystkim Annette zastanawiała się nad tym, kiedy będzie trzeba przygotować stocznię i porty na kolejne, jeszcze większe, jednostki. Bo w to, że Cunard i reszta konkurencji się zatrzyma, wątpiła.
Rozdział XXVIII
Annette zobaczyła po raz pierwszy nowy plan Titanica, z zabudowaną promenadą na pokładzie A, kilka dni po rozmowie z Andrewsem. Dobrze pracowała jej wyobraźnia. Co prawda myślała, że będzie zabudowana w większym stopniu, ale nie pomyliła się zbytnio. Statek wydawał się bardziej wyważony, wyglądał elegancko, nabrał lepszej linii. I powstała kolejna cecha różniąca go od starszego brata. Bliźnięta nabierały cech indywidualnych. Teraz trzeba było się postarać, by pomylić ze sobą oba statki. Był to jednak wciąż projekt nieoficjalny.
Od poprzedniego wieczora popadła w melancholię. W jej ręce wpadła powieść Morgana Robertsona, „Futility”, o niezwykle szykownym i ogromnym statku imieniem Titan. Kiedy wypłynął w swój trzeci rejs, co miało miejsce w kwietniu, niespodziewanie rozbił się o górę lodową i zatonął. Brakowało szalup dla tych, którzy byli na pokładzie.
— Powinien przeczytać tę książkę Ismay — zaśmiała się w duchu Annette. Miała pewność, że przeczytał ją wuj. W końcu to z jego biblioteki ją zabrała. Melancholia, która zaczęła jej doskwierać, miała związek z ludzką bezmyślnością. Od dawna wiedziała, że problem szalup istnieje i nie trzeba było być pisarzem, by zauważyć, że przy tak dużej jednostce winno być ich więcej. Przyglądała się dziś Olympicowi, który stał w suchym doku. Tam było tyle miejsca! Bezpieczeństwo na statkach WSL było niezaprzeczalne, choć wypadki się zdarzały jak świat światem, a morze morzem. Ministerstwo Handlu dopiero się przygotowywało nieśmiało do zmiany przepisów, bo te były dostosowane do tonażu, a nie liczby przewożonych osób. Dość archaiczne prawo, dostosowane do mniejszych parowców.
Nie tylko Robertson lubował się w pisaniu o tonących dużych statkach. Jeszcze przed wydaniem jego powieści Thomas W. Stead, dziennikarz, działacz na rzecz pokoju nominowany do Nagrody Nobla, ale i spirytysta, napisał krótką nowelkę, „Jak zatonął pocztowy parowiec na środkowym Atlantyku oczami świadka, który przeżył” drukowaną na łamach prasy. Potem stworzył jeszcze „Ze Starego Świata do Nowego”, gdzie nie dość, że nazwał kapitana E.J. Smith, to zatopił w niej Majestica. Cóż, aby książka była poczytna potrzebna była katastrofa, a zatonięcie statku przez zderzenie z górą lodową, skałą, wpadnięcie na mieliznę, przez sztorm czy zderzenie z inną jednostką było z reguły dość spektakularne. Ludzie lubili o tym czytać.
Jej melancholia miała jeszcze inne podłoże. Presja otoczenia odnośnie jej i Arthura rosła. Już nie tylko George był gorącym zwolennikiem zacieśnienia ich kontaktów. Matka przesłała jej przepiękną, ciepłą epistołę, w której wychwalała mężczyznę niczym pełnokrwistego rumaka na sprzedaż. Lady Lucile obdarzyła ją zaproszeniem imiennym na pokaz swego domu mody, gdzie zaznaczyła, że osoba towarzysząca będzie mile widziana. Zostawała kwestia balu u burmistrza. Po wydaniu oficjalnego komunikatu o zmianie dziewiczego rejsu Titanica bal również zmienił datę. Statek stał przy nabrzeżu stoczni, a już rezerwowano bilety. To miało być prawdziwe wydarzenie towarzyskie. Nawet J.P. Morgan szykował się na podróż na, bądź, co bądź, swoim statku do Ameryki. Annette zaczynało śmieszyć to wszystko. Targowisko próżności w najlepszej odsłonie. Thackeray byłby zachwycony! A Becky Sharp brylowałaby pewnie pod wielką kopułą.
Złapała się znowu na tym, że zrobiła się zgorzkniała i ironizowała ze wszystkiego. Czy to był znak nadchodzącego wieku średniego? Coraz częściej musiała się gryźć w język, coraz bardziej sarkastyczne uwagi padały z jej ust. Czasem czuła wręcz niechęć do samej siebie. Ktoś kiedyś powiedział, że cynizm dowodzi inteligencji. Nie była tego pewna. Ciężko było jej się opanować. Może była zmęczona i w ten sposób starała się odreagować nadmiar pracy i wrażeń? Może presja, jaką czuła, sprawiała, że gorzkie słowa, nad którymi nie chciała panować, pozwalały jej odzyskać chwilową równowagę? Czasem myślała, że chciałaby trafić na kogoś, z kim mogłaby rozmawiać w ten sposób, kto podjąłby przepychankę słowną, umiałby się odgryźć. Arthur czasem się starał, ale brakowało mu finezji. James za szybko się wycofywał, bo się jej zwyczajnie bał, w końcu była protegowaną Andrewsa.
Za tydzień w jej domu miała odbyć się proszona kolacja. Thomas, Helen, George z narzeczoną, którą oficjalnie przedstawi, Arthur, jej sąsiedzi. Miała nadzieję, że tym razem powstrzyma się przed wypowiadaniem słów, nim rozum przemiele je kilkukrotnie tak, by nie musiała się wstydzić. Nie chciała sprawić przykrości swojemu bratu, zatem owa kolacja miała odbyć się w większym i odrobinę hamującym ją gronie. To był rodzaj pasa ratunkowego. Szytego na miarę.
Rozdział XXIX
Annette po raz pierwszy oglądała własny salon pełen światła. Czuła się jakby nie była w swoim domu. Jej suknia, w kolorze ciemnego wina, skrzyła się kamieniami, niczym krople rosy na bordowych wręcz płatkach róż. Kok na hiszpańską modłę, przesunięty dość nisko na lewą stronę głowy dodawał jej uroku. W uszy włożyła kolczyki z pereł, szyje zaś zdobił naszyjnik ze srebra z jedną, jedyną perłą, niczym łzą. Dość skromna biżuteria. Minimalizm form od niedawna sprawiał jej przyjemność. Ów komplet był jej ulubionym. Czuła się dobrze. Olympic był gotów do wypłynięcia, choć Thomas najchętniej nie wypuściłby go z doku jeszcze przez miesiąc. Podstępem skierowano jego uwagę na Titanica. Było to niezbyt czyste zagranie, ale ważne, że skuteczne.
Płomienie w kominku zatańczyły. Oznaczało to, iż otwarto wejściowe drzwi. Annette nabrała powietrza i wyszła powitać gości. Na widok narzeczonej George’a zaparło jej dech.
— Annette, czy poznajesz małą Mary? — promieniał. Uśmiechał się jak głupiec. Może i biło od niego szczęście, zadowolenie, ale wyglądał tak bardzo bezmyślnie, że Annette w myślach widziała nie człowieka, a gryzonia skupionego nad ziarnem. Zastanowiła się, czy sama tak głupio wyglądała będąc dawno temu, w poprzednim życiu, z Paulem, kiedy racjonalizm i chłodna kalkulacja przestały dla niej istnieć. Na szczęście tym razem prawie zapanowała nad językiem. Prawie.
— Nie jestem przekonana, czy pasuje do niej słowo mała — odparła, mając nadzieję, że nie usłyszała tego Mary. Dziewczę faktycznie do małych nie należało. W niczym nie przypominała dziewczynki, którą Annette znała od lat. Luba George’a była gabarytów młodego słoniątka. Idąc kiwała się. Widać było, że szybko się męczy.
— Co on w niej, do cholery, widzi? — wykrzyczała w głowie. W tym samym momencie pojawili się kolejni goście i miała pretekst, by zająć się, choć przez moment, czymś innym. Kątem oka patrzyła na rodzeństwo. To nie mogła być prawda. Arthur był wysoki, postawny, o dobrej sylwetce, zaś jego siostra wręcz śmieszna. Do tego chichotała głupio co chwilę. Nie była brzydka. To jej figura sprawiała, że zdawała się pokraczna. Annette ganiła się za swoje paskudne myśli. W pewnym momencie zaczęło być jej żal tej biednej dziewczyny. Może była chora? Zachowała się jak idiotka oceniając ją po wyglądzie. Poczuła do siebie obrzydzenie. W końcu pojawił się Thomas z Helen, a tym samym kolacja mogła się rozpocząć. Nawet jeśli ona nie będzie się nadawała do prowadzenia konwersacji, to cała reszta się tym zajmie.
Przeszli do salonu, gdzie czekali na sygnał, iż kolację podano. Błahe tematy, lekka rozmowa i Annette poczuła się pewniej. Obserwowała swojego brata, w którego gestach znać było czułość. Uświadomiła sobie, że jest zwyczajnie zazdrosna. Potrzebowała drugiej osoby. Flirtu, romansu, miłości, było jej to obojętne. Od dnia, gdy odeszła od Paula wiodła żywot godny zakonnicy. A przecież flirt nie był niczym złym. Pamiętała rozmowę z matką. Śmiała się w duchu, wtedy tak bardzo nie chciała myśleć o żadnych kontaktach z mężczyznami, ale tym razem doszła do wniosku, że zrozumiała w pełni, o co chodziło matce. Kobieta, by być w pełni kobietą, potrzebowała adoracji. Nawet najpiękniejszy kwiat potrzebował kogoś, kto doceniłby jego walory. Annette nie uważała się za piękność, ale potrzebowała kogoś, kto spojrzy na nią pełnym oddania wzrokiem. Chciała być dla kogoś ważna. A nawet jeśli nie, to chciała przynajmniej mieć z kim porozmawiać, balansować na granicy domysłów, przeciągać linę. Do tego, że w głębi duszy pragnęła prawdziwych, wzniosłych wręcz uczuć, nie chciała się przyznać. Kochać oznaczało być słabym. Poza tym, jak poznać miłość? Pomyliła się co do samej siebie. Nie mogła nawet obwiniać Paula, bo to ona zrobiła błąd. Teraz obiecała sobie czujność.
Bawiła się, mimo początkowych obaw, wyśmienicie. Niepotrzebnie, jak mawiała Helen, stroszyła kolce na grzbiecie. Nie poruszano zbyt poważnych tematów, bawiono się konwersacją. Najpoważniejszą sprawą, o jakiej rozmawiali podczas wieczoru była pilna potrzeba nabycia przez Bena Wrighta, jej sąsiada, konia. Potrzebował typowego huntera, dość masywnego, by unieść tego potężnego mężczyznę. Tu Annette zdziwiła wszystkich. Rzuciła się w wir rozmowy jakby od tego zależało jej życie. Na potrzeby Wrighta poradziła zakup coba, konia o zrównoważonym temperamencie, silnego, z dobrymi jakościowo chodami. Zaproponowała nawet wyjazd do pewnej stadniny, która dysponowała doskonałym materiałem hodowlanym. Poza tym cob sprawdziłby się zarówno pod siodłem, jak i w zaprzęgu, czy to jednokonnym, czy w parze, trójce lub czwórce. Lekkie urozmaicenie i dolew pełnej krwi angielskiej uszlachetniły rasę, a włączenie krwi koni wschodnich pozwoliło na maksymalne wykorzystanie pasz. Mówiła o tym swobodnie i bez skrępowania. Stąpała po pewnym gruncie. Wright patrzył na nią ze zdumieniem. Thomas z uśmiechem. Arthur zaś pełen był niedowierzania, co pozwoliło Annette zatriumfować w duchu. Nie wiedziała, czemu, ale potrzebowała tego. Chciała pokazać, że ma swoje małe tajemnice, że nie jest głupiutką kobietą. I się jej udało.
Rozdział XXX
Stali stłoczeni obok padoku podziwiając spektakl natury. Wśród wypuszczonej gromady klaczy dominowała jedna. Masywna, ale nie gruba, każdy z jej mięśni rysował się pod skórą, na której pojawiły się żyły, w których grana była symfonia życia. Jej głowa nie była zbyt urodziwa, ale klacz wyraźnie chciała być podziwiana. Jej szyi nie powstydziłby się niejeden ogier. Gniada, przednie nogi miała bez odmian, tylne zaś do połowy nadpęcia białe, łeb zdobiła niewielka strzałka, z pofalowanym ogonem, widać, że była najsilniejsza w stadzie. Annette uśmiechała się pod nosem patrząc na konia. Wpisywał się w typ, który należał do jej ulubionych. Solidne konie zawsze się jej podobały, przedkładała urodę perszerona czy shire’a nad subtelnego araba. Może miała za mało wysublimowany smak, by podziwiać suche pęciny folblutów, może za mało wrażliwości, by urzekały ją kuce. Pogrubione i grube typy, konie pociągowe, to był jej żywioł. Niewielu ludzi wiedziało, że największą jej radością była jazda na właśnie takich koniach. Dawało jej to poczucie siły, w ten sposób leczyła się po nieudanym małżeństwie. W ten sposób uczyła się na nowo pewności siebie. Odkryła wiele sposobów, aby się narodzić znowu. Gdyby jej matka wiedziała, że w swojej garderobie posiada męskie spodnie i jeździ jak typowa bezwstydnica prawdopodobnie po raz kolejny przestałaby się odzywać. A przecież męski sposób jazdy dawał dużo więcej możliwości panowania nad koniem. Dzięki rewolucji, jaką wprowadził Federico Caprilli w dosiadzie podczas skoku, która składała się ze skrócenia strzemion, podążania z ruchem konia, uniesieniem się do czegoś, co nazwano półsiadem, można było skakać przez wyższe przeszkody. Annette to niezwykle bawiło.
Arthur wybrał się jako przyzwoitka. Przynajmniej oficjalnie. Wright przybył z kochanką, o istnieniu której nikt podobno nie wiedział, a Stevenson wyżalił się Annette, że młodzi narzeczeni traktują go jak piąte koło u wozu, a i on chętnie zszedłby im z oczu. Właściwie była rada z takiego układu rzeczy. Przynajmniej znał się na koniach, choć ich zdanie było odmienne co do ideału końskiego piękna. On zdecydowanie wybierał przedstawicieli pełnej krwi angielskiej.
Klacz starała się pokazać od najlepszej strony. Przy swoich gabarytach pasażowała lekko z dumnie uniesionym ogonem. Największym jej mankamentem było zbyt szerokie czoło i małe oczy. Miała mądre spojrzenie, ale łeb nie był koroną jej urody. A jednak Annette była przekonana, że z niej byłby doskonały pożytek. Nawet Arthur, kiedy spojrzał na nią w kariolce uznał, że jest niczego sobie. Pod siodłem nie była nadzwyczajna, ale też nie można było oczekiwać od niej nadmiaru umiejętności, skoro na jej grzbiecie miał jeździć człowiek dość potężny i niezbyt dobry w dziedzinie jeździectwa. To do Benjamina Wrighta należała decyzja, ale młoda kobieta robiła wszystko, by przekonać do klaczy. Problemem była jego kochanka. Tej nie podobała się maść klaczy. Gniada, z wyraźnymi jabłuszkami, była bardziej pospolita niż siwa w hreczce.
— Pomóż mi — szepnęła do Arthura, który dość dobrze się bawił obserwując obie panie, które dyskretnie starają się przeciągnąć biednego przyszłego właściciela konia, na swoja stronę.
— Jemu podjąć decyzję, czy tobie przekonać go do tego konkretnego konia? — odparł półgębkiem.
— Koniowi zyskać nowy dom?
— Annette. Powiedz, że chcesz tę kobyłę i wszyscy będą szczęśliwi.
— Skąd ten pomysł? — wydawała się zaskoczona, choć doskonale wiedział, że to tylko poza. Miał świadomość, że stać ją na zakup klaczy, ale z jakiegoś powodu nie chciała tego uczynić. Co więcej, rozmawiał już z Wrightem. W jego wiejskiej posiadłości było miejsce dla więcej niż jednego nowego konia.
— Pozwól mu kupić to, co chce. Nawet, jeśli nie będzie miał pożytku z siwka.
Wright zdawał się bardzo mocno skupiony na swoich myślach. Pofatygował wszak swoją sąsiadkę do Kildare, niby nie daleko, ale była to wyprawa na cały dzień, nawet automobilem. Przebierał w koniach, szukał, pytał. Cenił jej radę, choć stajenni patrzyli na nią, ekspertkę, z lekka kpiną. Cóż kobieta może wiedzieć o koniach?
— Biorę siwą — wycharczał w końcu patrząc wysoko ponad głową Annette. — Będzie idealna do ogiera, którego mam. Tego z chorym kręgosłupem.
— Faktycznie. Para będzie rewelacyjna — wyszeptała wściekła Annette cicho do siebie, mając nadzieję, że jej słowa porwie wiatr. — Przynajmniej są dobrane kolorem. A jeśli nie popracuje ktoś nad muskulaturą tejże, to zaraz będą pasować do siebie urazem pleców.
Towarzystwo oddaliło się, by dokonać formalności. Annette została, by popatrzeć na klacz. Nie usłyszała kroków, których brzmienie sugerowało zbliżanie się kogoś do niej. Może się tego spodziewała? Nie zareagowała, gdy poczuła ruch powietrza na swoim policzku i dobrze znany zapach wody kolońskiej.
— Gniada jedzie do posiadłości Wrighta — oznajmił Arthur. Oczy kobiety rozszerzyły się z radości i niedowierzania.
— Zdecydował się w ostatnim momencie?
— Nie. Ja się zdecydowałem. To młoda stadnina, ale z coraz lepsza prasą. Kto wie, czy za kilka lat posiadanie konia z dokumentem z pieczęcią Kildare nie będzie równoznaczne z posiadaniem konia z największych stadnin kontynentalnych? Poza tym, może sam spróbuję swoich sił w hodowli? Zakup tej klaczy niech będzie, powiedzmy, początkiem…
Annette poczuła się osaczona. Jeśli wybrał taką drogę, to nie była ona najlepszą z możliwych. Spojrzała mu prosto w oczy. Jej rysy stężały, stały się zimne, zmrużyła oczy.
— Mnie tak nie kupisz. Mam nadzieję, że to ostatnia tak ordynarna próba.
Odeszła, patrząc smutnym wzrokiem pod swoje nogi. Inna reakcja byłaby jednoznaczna z zaprzedaniem samej siebie i swoich wartości. Pozwoleniem na wejście jednym palcem w sidła. Przy całej atrakcyjności Arthura Annette czuła niewyjaśniony dystans.
Rozdział XXXI
Świąteczny nastrój nie dotknął tym razem duszy Annette. Udało jej się pokłócić z bratem, nawarczeć w liście na matkę, udawać, że nie zna Arthura. Niezły wynik jak na kilka dni pracy. Święta postanowiła spędzić w Londynie u wuja. Bal sylwestrowy w Belgravii, w posiadłości Ismay’a. Kolejny rok zbliżał się do końca, a w jej życiu nastąpiła pewna stagnacja. Olympic, Titanic, rodzący się Gigantic. Titanic robił się coraz bardziej apetyczny. White Star Line zdecydowanie zdeklasuje, po raz kolejny, konkurencję. Upewniała się w tym każdego dnia. Dziś przeszła się po pokładach, które nabierały ostatecznych kształtów. Najprzyjemniejsza część coraz bliżej, wyposażanie kabin, salonów, palarni. Niemniej oznaczało to coraz mniej czasu na wprowadzenie ewentualnych poprawek. Teraz kończono prace nad maszynownią. Annette uwielbiała przyczajać się w jakimś dyskretnym miejscu, aby podglądać to, co się działo. Napawały ją szacunkiem i lękiem ogromne niczym słonie tłoki, silniki wysokoprężne, głowice wysokociśnieniowe, turbiny parowe. Wszystko czyste, nowe, błyszczące. To była łamigłówka. Składanie gigantycznych części z małych cząsteczek. Spacerowała do woli po kotłowni, której prawdopodobnie już nie zobaczy nigdy. Nie było to miejsce dla kobiety, a poza tym pracujący w takich miejscach mężczyźni cieszyli się bardzo wątpliwą opinią. Nie była pewna, czy zdecydowałaby się, mimo olbrzymiego zaciekawienia, na wstąpienie w czeluści piekła nawet z zaufanym mężczyzną u boku.
Pokój wspólny trzeciej klasy nabierał formy. Ułożono już boazerię, do złudzenia przypominał to samo pomieszczenie na Olympicu. Obok wykładano kafelkami basen i kończono pracę w łaźni tureckiej. Kształtu nabrały magazyny żywności, bunkry na wodę pitną, przedział pocztowy wyglądał jakby zaraz miał się zapełnić przesyłkami. W szybkim tempie powstawały kabiny i pomieszczenia dla załogi, stewardów. Niedługo ruszyć miała lawina dostaw z magazynów całego wyposażenia, od mebli, przez zastawę stołową, naczynia do kuchni, mydło, po ręczniki. Im bliżej dziewiczego rejsu, tym większa gorączka opanowywała ludzi dookoła. Jak po wodowaniu Olympica i Titanica, ale przed dziewiczym rejsem tego pierwszego, tak i teraz zewsząd wołały reklamy, iż konkretny produkt znajdzie się także na największym transatlantyku świata. Ba, WSL wysłało ją ostatnio z misją złożenia zamówienia na papierosy dla tych, którzy będą na Titanicu. Na opakowaniu musiał się pojawić obrazek parowca. Wraz z Jamesem musieli też poinformować drukarnię o potrzebie zmiany harmonogramu na rok tysiąc dziewięćset dwunasty. Nowa data pierwszego rejsu nowego parowca niosła za sobą zmiany w programie rejsów, które musiały zostać wydrukowane na nowo. Podobnie rzecz się miała z plakatami reklamującymi oba statki. Już dawno pożegnała się z zajmowaniem się tylko i wyłącznie sprawami wystroju. Gotowała się w sobie, ponieważ nie pracowała dla White Star Line. Nie miała jednak wyjścia. Polecenie wyszło od Ismay’a, ale dzień wcześniej otrzymała depeszę od ojca, który zobowiązał ją do wykonania zadań, o które tenże prosi. Dla świętego spokoju zgodziła się, tym bardziej, że te właśnie programy miały popłynąć do Ameryki. Czemu akurat miały być wykonane w Anglii i wywiezione z powrotem za ocean, nie wiedziała, ale widać musiał być jakiś powód.
George ustalił datę ślubu, miał się odbyć na samym początku czerwca. Wcześniej udadzą się do Ameryki, by matka i ojciec mogli poznać przyszłą synową. Annette była bliska rezygnacji z rejsu Titanikiem, ale nie miała odpowiedniego alibi. Zrezygnowała jednakże z przeniesienia się do kabiny bliższej tym, które zajmować mieli jej brat, jego narzeczona, jej brat i ich matka. Annette zarezerwowała dwie na pokładzie A. W jednej ona, w drugiej Emilie. Było to dość szokujące, pokojówka i służąca w kabinie pierwszej klasy. Łamanie schematów jednak coraz bardziej Annette Blackwood wciągało. Szukała granicy na skraju której mogłaby balansować.
Kończyła porządkować papiery w swoim gabinecie. Musiała zabrać ze sobą część z nich, bo wuj prosił o możliwość spojrzenia w niektóre. Choć zrezygnował z pracy dla stoczni i WSL to jednak nadal wspomagał ją dobrym słowem, a i zainteresowanie Titanikiem żyło w nim przez cały czas. Ułożyła całkiem pokaźny stos, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Nawet nie podniosła głowy, tylko podniosła głos, by poprosić Emilie do środka. Nie spodziewała się, że może być tu ktoś inny, więc drgnęła na dźwięk głosu Arthura.
— Witaj, Annette.
— A ten co tu robi, do cholery? — zaklęła w myślach. Miała nadzieję, że ich kontakty, tak bardzo nadwątlone przez jej wyrzuty w stosunku do niego, nie będą się poprawiać, przynajmniej na razie. Potrzebowała czasu na poprawienie relacji z rodzicami, z bratem. A tymczasem pojawiał się Stevenson, niczym królik z kapelusza. Zdecydowanie czuła się prześladowana. — Cóż cię sprowadza do Irlandii? — wycedziła przez zaciśnięte zęby walcząc, aby nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. A kusiło, kusiło niemiłosiernie.
— Byłem u Bena Wrighta. Wyobraź sobie, że Artemida jest źrebna.
Chcąc nie chcąc, uwaga Annette się zwiększyła. Co prawda nie chciała mieć nic wspólnego z klaczą należącą do człowieka, który siedział przed nią, ale zwierzę owo obserwowała za każdym razem, gdy odwiedzała posiadłość Wrighta.
— Źrebak, powiadasz… Jak to możliwe, że nikt wcześniej tego nie zauważył?
— Nie mam pojęcia — mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu widząc, że jego pomysł zadziałał. Zdobył zainteresowanie Annette, chociaż na chwilę. — Ale niezależnie od wszystkiego stałem się właścicielem dwóch koni, z których jeden jest darmozjadem, a drugi nie widział jeszcze światła słońca i nie wiadomo, co to w ogóle będzie i czy osiągnie jakąkolwiek wartość użytkową czy hodowlaną.
— Zatem zdajesz sobie sprawę, że nie uzyska on żadnego rodowodu — rzuciła przez ramię, starając się złożyć papiery tak, aby udało się je związać w jedną paczkę.
— Nie jest to ważne. Właściwie to mógłbym oddać kobyłę do stadniny, ale nie będę robił wariata z niej i z siebie — jego dłonie znalazły się obok dłoni Annette i pomagały w trudnej sztuce opanowania kart papieru, które postanowiły być niesforne. Kobieta zamarła, poczuła bowiem jego palce na swoich. Najgorsze w tym wszystkim było to, że podobał się jej ów dotyk i sprawił przyjemność. Czuła, jak Arthur wodził palcem po grzbiecie jej dłoni, by po chwili zawędrować do wnętrza.
— Przyjechałeś tu po to, aby rozmawiać ze mną o, jak często zwykłeś mówić, kobyle? — słyszała swój prowokujący ton, który wcale się jej nie podobał, ale nie mogła i nie chciała się go wyzbyć.
— Nie wypada, by młoda dama podróżowała sama tak daleko… zimą…
— Nie sama, a ze służącą. Nie pierwszy raz, gwoli ścisłości.
— Dwie panie? Annette, potrzebujesz opieki — jego ręce objęły ramiona kobiety.
— Opiekuję się sama sobą z sukcesem od wielu miesięcy — odparła starając się odsunąć przynajmniej o krok. Nie pozwolił jej. Nie oponowała więcej. — Będziesz się mną opiekował? Bronił mnie? Nawet przed sobą samym? — wycedziła przez zaciśnięte zęby.
— Przed całym światem, jeśli będzie trzeba.
Rozdział XXXII
Titanicowi brakowało kominów. Miały być one instalowane od następnego dnia. Już wzbudziły sensację podczas transportu. Niewielu wiedziało, że czwarty komin będzie wielkim wentylatorem. Statki konkurencji, czy to niemieckie ze stoczni Vulcan, czy cunardowce, miały pełnosprawne cztery kominy. Olympiki zaś posiadały cztery dla prestiżu i wartości wizualnych. Takie rozwiązanie pozwoliło na zmniejszenie ilości wentylatorów na pokładzie. Mauretania była nimi obsypana, podobnie jak SS Deutschland. Olympic, Titanic i Gigantic posiadały ich niewielką ilość przez to, że otwory wentylacyjne przesunięto do podstawy każdego z kominów i jako wielkiego użyto właśnie numeru cztery. Oczekiwano jeszcze na przywiezienie kotwic. To zawsze robiło wrażenie na przypadkowej publice. Jedna miała wielkość sześciu koni, o ciężarze Annette nie chciała nawet myśleć. Nadal nie zabudowano promenady na pokładzie A, postanowiono poczekać, ponieważ była to typowo kosmetyczna poprawka.
Annette skończyła pracę nad kabinami trzeciej klasy. Umywalka, boazeria na ścianach, piętrowe łóżka. Rewolucja w każdym calu. Zastanawiała się natomiast nad tym, czemu trymerzy, palacze i reszta „czarnej brygady” miała własne, dość sympatyczne pomieszczenia, a operatorzy Marconiego musieli tłoczyć się przy miejscu swojej pracy. Owszem, radio powinno być na nasłuchu cały czas, ale czy aby na pewno musieli spać przy nim? Co prawda było ich tylko dwóch…
Niewiele zostało prac konstrukcyjnych, nie łudziła się jednak, że Andrews przez to trochę odpuści, ale to oznaczało, że coraz mniej czasu zostało do oddania statku do służby. Annette martwiła się o Helen. Była bardzo zmęczona, zdawała się przygnębiona. Coraz częściej mówiła o Titanicu z niechęcią, raz pokusiła się o stwierdzenie, że ten statek zabiera jej męża. Owszem, pracował dużo, ale rodzina była dla niego najważniejsza. Wszyscy ci, co pracowali przy drugim gigancie cierpieli na pewien rodzaj obsesji, niejednokrotnie byli dość przykrzy dla otoczenia. Emilie już dawno to zauważyła. Służąca była dobrą obserwatorką, coraz większa bliskość łączyła ją i Annette. To był wręcz pewien rodzaj przyjaźni. Obie kobiety spędzały wieczory na rozmowach, które często podnosiły Annette na duchu lub pozwalały jej się odprężyć. Czas ich gonił, owszem, ale nie było to nic nowego. Identyczna sytuacja miała miejsce przed oddaniem Olympica. Ba, wtedy było o tyle trudniej, że odbywało się jednocześnie wodowanie Titanica.