E-book
11.03
drukowana A5
35.7
W.A.P. Oego
cz. III

Bezpłatny fragment - W.A.P. Oego cz. III

cz. III


Objętość:
145 str.
ISBN:
978-83-8104-209-3
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 35.7

sylabizuje dźwięki

twe

zamknięte w puszce

z zardzewiałym kluczem


śpij spokojnie

jutro sobie pójdzie

strażnik ten


nie ma mocy

za dnia więzić cię

**

możesz uciekać

pozwalam


strusia hodować

bojaźliwości myszki

dodać


twój świat

będzie czekał


na ciebie z lat

ubiegłej epoki

wieku

minionego

**

a teraz przy

swej obfitej litości

rozpuść wieńce batu

bym poczuł skutki

szybkości

sylab twych

**

i zasiądziesz

do tego stołu

ubrana w stroje

rodem z twej wyobraźni

zachęcające do

gwałtu na

wstydzie mojej wyobraźni


a potem ubrani

w opasłe moralności

puścimy się żwawo

do modlitw świątyni

za kolejne stoły

**

dorośniesz

zaproszę

do koszmaru

życiem

usłanym

**

zrugać cię

chciałem

lecz obiecałem

sercu memu


nic nie czynić

pochopnego


takaś delikatnie

aksamitna


a to cenny materiał

na dziewczęcą przyjaźń

**

sami

samotni

w samotni

samotnej

spoczywamy


tak dumni

że mamy

samotnie własne

sny o świecie

który samotnie sami

przemierzamy


trzymając za rekę

ledwie cienie…


osób tak bardzo

odeszłych…

z marzeń

samotnych…

**

wszystkie mapy

cierpiące na nasze

bóle


rozpływają się


w czasie przemowy

ciał naszych

lepkich ździbeł

losów swych


i tylko ktoś stojący obok

wie

gdzie życia gna…


na dół też

**

to koniec

historii

tej

obudź mnie jak

świat sam

skończy się

posprzątam zgliszcza


może coś znów zbuduje

tam

**

dziwnie żyje się

w listopadowy wieczór


rocznicowo urodzinami

tak paskudnie słodkimi


jak tort utkany

przez cukiernika

za maje pieniądze

w podzięce że żyć będzie

następnym miesiącem

spokojniej…


nie żal

mi siebie

każdy gest

poczyniłem sobie

własną reką soczyście


gnając na stację

metro przegapiłem

kolejny raz

na nogach pod górę

spadam


widząc cię

z wieżą w Rouen

zastanawiam się

czy…


wiatr dalej wznieca

mi zasłon miliony

instynkt może

znów nie zbłądzi

prowadząc niby

prosto


do mego dołka

z napisem

pieprz się durny świecie

jestem wolny od ciebie

lecz nie dusza ma…

pomódl się za mnie

mieszkanko Rouen

może zbawisz mnie

stoicką modlitwą

realnie przyziemnym

zimnem

**

zaciągniety dym

twego słowa

spogląda się

na niczyje oczy


co to? gdzie to?

nawet

nie wie diabeł

zalegający w duszy

i twej


miliony liter wywędrowały

gdzieś…

adresat zatarty

na kopercie czarnej od

pośredników rąk


strzygę myśli

by nie zdziczały

muszą być poukładane

tak

by

nie zdziczała

cała głowa

bierne niosąca

przez swe

brzemie


i tylko nocami mogę

włosowate

marzenia rozczesać

nieaktywnie spoczywając

na mej plaży

z twoim imieniem

na czole

gdzie

Jehu i channah

twardo idzie przez

progi twego życia

**

i gdy

zestarzejemy się

zapytasz dlaczego…


bo tak

odpowiem

zasypiając koło

zwłok twych

**

czy mogłem

takim głupcem być

czy mogłem

takim ślepcem być

by w tej poświacie

zamiast ciebie

widzieć inną


pozwól

zaprosić się

na obrzeża świata

mego


wymienić spojrzenie

lekkie słowa

myśli życia


potem zobaczymy co

czas zamierza


wiem szaleństwo

z twoimi bagażami

moimi nie dokończonymi

cierpieniami


zajrzyj na

przedmieścia

nic nie ryzykujemy

jedynie kolejne

zaparzenie kawy

lekki niesmak

i mocniejsze

do… widzenia

**

chcę kochać

chcę płakać

chcę kajać się

chcę cierpieć

chcę pragnąć

chcę tęsknić

chce łgać

chcę wrzeszczeć

chcę…

za kolejnym sercem


przecież takim

mnie wymyśliłaś

**

znam sztuczki

śmiałe jak

westchnienie

nastoletniego pędraka


lecz zapomniałem

się


takim wiekiem stoję

w tym

wielkim świecie

mym

**

na przedpolu

piekła

staje

ktoś

zamaszyście dłubiąc w skale


naprawiać chce

się

dopóki serce mu

łomocze


z ludzkich głupot

**

pracuj

słuchaj

płacić

kupuj


i śnij

o lepszym świecie


z księżycem

i lśniącymi plażami


bo na słońce już

za późno

**

zatrzymałem czas

na granicy tej


miał kontraband

paczki

chciał przemycić

cię


koniec

**

zaliczamy kolejne

rekordy prędkości

na naszym jachcie mknąc

z prądem wiatru

popychani przez nasze jaźnie


czerpiąc z tego oceanu

kilka kropel

by przetrwać każdy kolejny

mglisty dzień


i nawet słońce paląc nas

nie jest w stanie wybudzić


żadnego kapitana sternika

z kursu z wiatrem

nie zmian…


widzę siebie

walczącym z dniem

nocą swoją


gdzieś utknąłem

znów

może

to koniec

nie sądzę

dalej dowcip będzie

dział

się

bo przecież śmiesznym

błaznem jestem


macte widzowie

macte

**

śpiewali mi

klaskali salwami

entuzjamu

też


a ja dalej śniłem

bo miałem tę

czelność


sobą być…

**

i nie policzyłby

ich nikt


nikt by nikt

tyle było ich


parszywie kochanych serc

które kiedyś widziałem

jedynie mym…

**

a wtedy razem

zejdziemy

do

niebieskich tęcz

cudami obsypiemy świat

czczący nas


zgrzeszonym damy szansę

w piekle swym

by znów usłyszeć

przepiękny głos mąk

a świętych

zapędzimy do pieca

kaźni posłusznych dusz


bo przecież w ludzkość

nie wierzymy


jak możemy

skoro

oni już siebie

nawet nie…


widzą

**

i w najczarniejszej dziurze

powłoki twej

robactwo wylęga się

okiełzać nie

umiesz


wnika w ropiejące

żyły

oddech zabiera

wgryza się w myśli

twe

sączy jadem

upokarza

zabiera twój

spokój


te małe istoty

żywią się

tobą


cóż uratuje cię


zwróć się do

bogów starych

niech horusa znamię

ześlą twym rękom

huragan zmiecie

moce

złe

będziesz żyć jak chcesz

młodo wiecznie

nie kąsana przez

moce złe

**

pośród mgieł

tartaru


wręczę ci

nieśmietelny pocałunek


będąc na wieczne

męki ze mną

sercem twym

**

siedzi gdzieś

policjant z pączkiem

za pan brat

tyją mu myśli od...nudy


lekarz

pielęgniarkę ponagla

zapamiętale

musi zdrzemnąć się

od… obowiązków dnia


urzędnik

z kawą zaprzyjaźnia się

trzeba tortury

petentów znieść

zmęczony znów dniem


malarz

w swym uniesieniu

na płótnie

wzoruje

w łóżku modelkę

celnie


bezimienny tumam

głów

ucieka przed marzeniami

idąc zarabiać

na swoje krocie

nigdy nie widziane


a ja?

siedzę sobie na wychodku

życia mojego

dłubiąc w nosie

poszukuję inspiracji

na myśli moje…

bo w nocy śpię

snem marzyciela

wędrując gdzie tylko

chce moja dusza

tym różnie się od was…

żyję...sobą.

**

a kiedy

pozbędę się

przeświadczenia

że lądy odkrywać

muszę

spocznę w mych bamboszach


na piecku ustawię twoje zdjęcie

w żałobie

dumnym że udało się

jeszcze raz nie dotknąć

cellulitu

myśli twych

szlifowanych twymi

— izmami


zapalę sobie

papierosa lub dwa

dziękując że nadal

dumę mam w mym…


po czym zamykając wrota

do mego świata

przyłożę zapałkę

a niech się palę…


i tak nikt nie zawyje

i tak nikt nie zapamięta

schematów postępowania

błazna


szacunek zaczerpnę z ognia

nie z duszy twej

**

zebrałem je

w jedną garść

wspomnień


puściłem w przepaść

życia

mego


rozlazły się

niczym mrówki za

boskim cukrem


teraz świata problem

jak je złapać

w sieć racjonalnego


myślenia


moje marzenia

**

taki mały

taki gówniany

świat

reprezentuje

wam

ci

im

tysiące zakrwawionych

oczu

tam skoczy

prostując

bamboszy kraj


imperator

w bambino koszuli

na tronie spoczywa

grzebiąc w nosie

swój los

ze złotą kulą

póki czyjeś nie otulą

oczy


trwając w stanie

upojenia alertów

szykuję się

na bitwy

o los

krzesła

mymi słowami

upstrzonego…


czas powoli

tłumnie zalega w korytarzu

poczekalni do władcy

tegoż kurortu


smocze jamy

wykopane by uniknąć

skażenia

twymi słowami

i nie spłonę

i imię moje

i imię moje…

**

spijam

kwas słodyczy

mej

tonę w każdym

— iźmie

ciesząc się

— obizmem


jestem nie z tej

bajki

przepraszam

nie spełniam

waszych

twych

przekonań

co do polityki

poprawności życia


nie wytrzymam

tych reguł

gry

w białe i czarne

wasze

twe


szary też posiadam

i pasuje mi

to kolor

marzeń mych…

**

usuń

obraz ten

z powiek mych


cierpną źrenice

moje

błagając

pokornie

o zamarzanie

lustra

z mym odbiciem

**

założyłem na

gruby

tyłek


szczęście


cholernie uwiera

moją depresję


kłótnie niesnacki

całe dnie


nerwy

zszarpane


odwiesiłem do szafy


szczęście

**

wyznaję winy

twoje

na spowiedzi

przed najświętszym

sumieniem

mym


rozgrzeszę

w wieczornym

spektaklu

splotów i wzdrygiwań

słów…

**

przez obłędu

most

dziecię

przez lata

wzrastające w mej

duszy wyblakłej

cicho szepcząc

w głośniej bezimiennej

bluzgającej ciszy


naraża się na kolejny

życia uścisk

śmiały całkiem

znajomo…

bolący


kroczy w zupełnej ciemności

świecącej

w każdym zakątku

pięknego mostu…

obłędu

**

czerwoną szminką

przyodziałaś się


smutek spowija

źrenice me


nic nie widzę

poprzez szminkę

czerwoną

w kolorze

**

rosną

w myślach wszy


depresję

podgryzają

nadzieją karmiąc się


rosną w siłę


otwierać im

wrót nie zamierzam

lubię gnębić myśli

życiowymi wizjami

**

kupić scenerię

męki tej

podziękować twej matce

za jęki moje


zalać woskiem każdą dziurę

do bólu mego

skamieliną poczuć się

jak dobre wino


zemrzeć skisłym

losem ponuraka

**

a gdy

marzyć o raju

zaczniemy


spojrzymy na

walizki

nasze…

**

te dzieci leżały

na progu dorosłego

cienia ich życia

pragnąc wrócić


na uwagę gdy były

niewinnie głupie

bo tylko tacy

przeżyją dość

zdrowo

nie skażając się

życiem


ich wszech ojciec

czule uśmiechał się

pozwalając mordować

się

matka wznosila

modły by

trochę jej

starej skórze

cienia dał


a marzenie umierając

wystukało ostatni

świeżości zew

by każdy widział

cudny świat

ulatujący do niebios ojca


i tak kręci się

wata życia słodyczy

zjadana przez

te dzieci…

**

chciałbym

byś tu była

ze mną

i widziała jaki

sukces odniosłem

w zapominaniu

twego imienia

**

nie skazuj mnie

bym był

sam

w tak pięknej torturze


nie możesz zostawić

mnie


pomóż mi

być z tobą

całe dnie…

noce też

bym tylko


na piedestale

mojej wyjątkowości

wznosił się


dane ci było dostąpić

mej boskości

nie skazuj się

na wieczne tułaczki

beze mnie


patrz jak piłatowi

skazani

w oczy

masz ten dar

bycia ze mną

na tronie

nie rezygnuj z walki

bycia obok boga

na złotym krześle…

**

mój pojętnie mały

mózg

zerwał się

na wyżyny lojalności

myślenia

zerwał serc lęki i marzenia


stanął o świcie

w pełnej zbroi

racjonalności


bedę żył

jak on każe

bez cienia miłości


twardo stąpał po

zgliszczach uniesienia

poddawał w krytykę stany

tęsknienia


zmieli każdy aspekt bicia

serca


i ujrzał cienie

małego ptaka…

jaskółka

mnkęła poprzez

tumany myślenia

przecinając więzy


tworząc nowe…

podstawy do wojny

myśli z sercem


a ten czarny znak

nadal walczy…

nadal wierzy

że kiedyś miłość nastanie


los feniksa obcy jej…


wzbija się pod słońce

bycia czerwonego diabła

bijąc się z twardym

życiem…


zwycięży myśl

racjonalniejsza

**

on miłujący

z porno za pan brat


ona nie lepsza też


razem studiowali każdą

z pozycji


i gdyby nie ten czas

buforowania…

mieliby iście piękny raj…

**

uwaga!

to romans

to romans z nieznanym

to romans z diabelnie

nieznanym

to romans z nieznanym

słowem…


…życie

**

mija już głośna

szósta rano

a ja nadal

uganiam się za…

niebieskimi motylami

rysuję słowem

polanę gdzie

spijam lemoniadę


taki szary

co dzień wstaje

nawet łazienka

się śmieje

skandalem

pachnie…


wróżąc rychły upadek

wędruję gdzieś do

przymusu zatrudniania

zwłok mych

z innymi spółkujące

kawą rano…


ktoś zapłacił na górze

lewym towarem

by móc mnie

gnębić zawżdy czasy

do usranej śmierci…


a za ścianą setny raz

te same głosy modlą się

o czwartą…

z wyjścia pozwoleniem


znając korzyści

z zyskiem na minusie

korzę się

by móc znów śnić…

o lemoniadzie…

**

długie cienie

w sieci zwędzone

księżycowi


pożyczyłem

od pewnego boga

skąd to miał

milczał…

**

czarna kura

białe pisklaki

chyba ojciec był taki

**

zaklekał

w klatce ptasiek

mały

poznał wszystkie

światy

z pobliskiej kablówki

**

a moje diabły

dniem sparzone

wędrują po

otchłani

snu


znużone byciem

białymi

szukają psot

pośród świętych

głów

decydujących gdzie

się

z misją wybielania

świata


moje białe diabły

tak okazjonalnie

okaleczone

przez ludzkie dusze

zaszywają się

smutkiem

na polanie

otoczonej chwastów

morzem


moje białe diabły

tak zapłakane

szykują się do

lotu

bo życie im nie marne

snuć się będą po

wszelakich zakątkach wielu

by zedrzeć oczy

cudami świata

mego

**

kiedyś spałem

z piękną

wyobraźnią mego

świata


zdeptał ją

czas

i świat rozpadł

się


ale każda jego

część daje nadzieję


na nowo rodzi

kolejny świat

z moim podpisem

**

rzucasz

stosy słów

raniących moją

ciszę

bezwiednie

dbasz o siebie


zasłaniam oczy

niczym dziecię

kiedy krzyczysz

o początku

rozstania


nowy mesjasz

kryję się

za rogiem twego oka

mrugający boskimi

przypowieściami

o ziemi obiecanej

kiedy się rozbierasz…


zasłaniam uszy

niczym dziecię

kiedy krzyczysz

o początku

rozstania


karząca ręka czasu

powoli ukazuje

swe zamiary

przybiegasz

do zniszczonego

ogródka

ze swymi zabawkami

wenerycznego pochodzenia


zasłaniam usta

niczym dziecię

kiedy krzyczysz

o początku

bycia…

na zawsze


jak dziecię płaczę nad…

twym losem


kiedy walizki spakowane


wynoszę do mojego

kolejnego ogródka

**

wszystko

biegnie ku

zmianie

nawet ja


lecz własnym

tempem

tyle mogę


jeszcze

**

..i śmieje się

prostą

ciszą

w twarz swej

ofiary

odchodząc

późną…

**

kiedy byłem

młodą duszą

śniłem o lepszym

‌świecie


teraz dorosłem

sprzedałem go…


liczą się rachunki

by przeżyć kolejne

godziny…

nie staczając się

jak dziecko

**

to dziewczyna

i kobieta

nikt nie uwierzy

że kiedyś dzieckiem była…


oto chłopak

...dziecko

nikt nie uwierzy

że kiedyś

mężczyzną…

**

wiem

mamy problem

y

ale nie

mieszajmy w to

houston

mają inne

problem

y

**

skrywam się

w bezpiecznych murach

wspomnień dzieciństwa


kiedy celujesz

swe słowa

do

mego świata


widzę tylko twoje

odbicie

takie jak

chciałem…


jak mam

do twego świata

dostać klucze


tchórzę

w wymianie spojrzeń

słowami

nie chcę

burzyć porządku mego

wyobrażania…


znajdę kiedyś

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 35.7