E-book
14.7
drukowana A5
54.92
Vastertilie. Upadek imperiów

Bezpłatny fragment - Vastertilie. Upadek imperiów


Objętość:
310 str.
ISBN:
978-83-8126-277-4
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 54.92

Prolog

Bieganina na dziedzińcu Pearle Kiry wyraźnie daje do zrozumienia, że dzieje się coś bardzo istotnego.

Soacrit czujnie obserwuje całą rozbieganą, rozkrzyczaną gromadkę z okien swojego gabinetu. Od tej pory nie może już pozwolić sobie na żadne, choćby najmniejsze potknięcie. I tak wielokrotnie jego plan stawał pod znakiem zapytania, jak wtedy, gdy Lumina nagle zaginęła, albo gdy ten przeklęty San’Youtan postanowił zwołać konferencję pokojową. Za drugim razem wydawało się już, że nic nie może mu pomóc, ale, o dziwo, nieoczekiwanie w jego ręce dostał się as, dzięki któremu z pewnością wygra całą partię.

Wszystko zdarzyło się tuż po tym, jak jego żona, Tamaris, popełniła samobójstwo. Ot co, po zaginięciu Luminy, która przecież była jej córką zaledwie w niewielkim stopniu, nagle poczuła niesamowitą miłość do młodej lumii. Odbiło jej totalnie, płakała całymi dniami, nie mogła sobie poradzić z poczuciem winy, aż w końcu, dwa tygodnie temu, tuż po przyjściu wiadomości od króla smoków, połknęła cyjanek. W liście wyznała wszystkie swoje wątpliwości oraz grzeszki z przeszłości. Wiele spośród nich nic nie znaczyło, lub też wiązało się z laboratoriami. Ale jeden… Jeden naprawdę zaciekawił władcę.

Otóż wspomniała o tym, że tuż przed tym, jak została jego żoną, była poślubiona innemu, tylko z jakichś powodów ślub okazał się nieważny. Facet pochodził ze Stertilie, odeszła od niego, gdy tamten pojechał odwiedzić mieszkających na tamtym świecie rodziców. Ale najważniejsze było to, że miała z nim córkę. Dziecko, które tamten zabrał ze sobą, i z którym już nie wrócił. Młodą lumię, wychowaną poza swoim naturalnym środowiskiem.

Nie był zaskoczony, kiedy po zbadaniu wszelkich źródeł i zgromadzeniu informacji dowiedział się, że tą dziewczyną jest Aira. Wszystkie przesłanki na to wskazywały. W końcu wychowała się bez matki, w Londynie… Zupełnie jak tamta zaginiona mała. W sumie jedyne, co go zdziwiło, to fakt, że Tamaris nigdy nie chciała ani się z nią spotkać, ani jej odzyskać, ale o fakcie, że ma inne podejście do uczuć niż inni, przekonał się już dawno.

Za to ta informacja przyniosła mu pewne zwycięstwo, które już wkrótce będzie mógł świętować. Już nie wspominając o tym, że dostanie również pretekst, by móc pozbyć się absolutnie wszystkich smoków… No, może poza sobą. Do tej postaci już się przywiązał, loty w świetle księżyca zaczęły sprawiać mu niemałą przyjemność, a władza nad ogniem — satysfakcję. Tak potężny żywioł słucha się jego, właśnie jego, Soacrita der Soltarie!

W każdym razie publicznie uznał Airę za swoją córkę oraz następczynię, poddanym i samej zainteresowanej tłumacząc to tym, że choć stracił ukochaną żonę, nagle otrzymał spadek po niej — jej córkę, i chce mieć ją blisko siebie. Nikt nie znalazł w tym absolutnie nic podejrzanego, co więcej, zupełnie jakby odrobinę uspokoił tym dość burzliwe i negatywne nastroje ogarniające całe państwo.

Oczywiście wcale nie zamierza dopuścić do tego, by dziewczyna faktycznie odziedziczyła po nim tron, przecież to właśnie on już wkrótce będzie rządzić całym światem… ale o tym wie tylko on i Rori. Dzielna dziewczyna, mimo tego, że zabił jej matkę, darzy ją naprawdę wielką sympatią. To właśnie taką córkę powinien mieć, kochałby ją, szanował, rozpieszczał… Pewną siebie, zdolną, mądrą, ogarniętą, gotową na poświęcenia, a nie taką jak Lu. Naprawdę nie ma pojęcia, co takiego lud w niej widzi, że gdyby tylko teraz się zjawiła, od razu by go obalili, a jej oddali koronę. Przecież najpewniej nawet nie była dobrą królową, na co ich złapała, na piękne oczy? Dobre sobie.

Ale tak czy owak księżniczka teraz nie żyje, więc przynajmniej zagrożenie z jej strony zostało wyeliminowane.

A właśnie, Rori… Kiedy tylko zauważa lumię, ćwiczącą szermierkę na dziedzińcu razem z najlepszym nauczycielem, uśmiecha się z dumą. Najlepsza wojowniczka, jaka kiedykolwiek kroczyła w tych murach. Wielokrotnie sam z nią ćwiczył, podczas gdy Lu uczęszczała na te bezsensowne lekcje dyplomacji u Estive’a. I czego w ogóle on ją nauczył? Niczego. Gdyby miała zmierzyć się ze swoją udawaną przyjaciółką, przegrałaby z kretesem.

To właśnie przywódczyni K’narah zawdzięcza fakt, że Reisa nie uciekła. Przyznaje, to była jego wina. Zaaferowany pogrzebem nie dopilnował jej, a ta w nocy zmieniła się w smoka i uciekła tarasem. Tyle dobrego, że bez światła dziennego jest słaba, więc lumie pod przywództwem Ro złapały ją w specjalne sieci. A potem Soacrit wpadł na genialny pomysł, w jaki sposób zagwarantować sobie jej stałą obecność. Otóż poślubił ją zaledwie tydzień po śmierci jego pierwszej żony.

Doskonale wiedział, co robi. Dla smoczycy oznaczało to wieczną hańbę, potwierdzenie piętna zdrajczyni, od tamtej pory może być pewna, że jeśli kiedykolwiek spotka jakiegokolwiek smoka, zginie. Dzień i noc płakała w komnacie, błagała go na kolanach, robiła wszystko, w pewnym momencie nawet powiedziała, że już i tak nie pomoże córce, więc niech on chociaż daruje jej… Ale król był nieugięty. Mimo tego, że mdlała podczas ceremonii, obrączki zostały wymienione. Gęsty welon, który miała na sobie, doskonale zasłaniał jej łzy, choć również ukrywał jej niesamowite podobieństwo do córki. Gdyby Lumina miała blond włosy, odrobinę cieplejszą karnację i złote oczy, byłyby identyczne, tym bardziej, że teraz zapewne są w tym samym wieku. Nigdy nie pojmie tego, jak te smoki się starzeją…

W pewnym momencie, trzymając się obrzeży dziedzińca, przemyka po nim jeszcze jedna postać, możliwie jak najbardziej unikając innych.

Mistral.

Czujny wzrok władcy jeszcze bardziej się wyostrza.

Bardzo dobrze pamięta to, co mówiła mu o niej Ro. Owszem, zabiła swoją smoczycę, wycięła jej serce, złożyła przy symbolicznej trumnie Luminy, ale od tamtej akcji w Rzymie, kiedy porwały tamtą nastoletnią gadzinę, bardzo się zmieniła. Nagle zaczęła cicho protestować w obronie tych potworów, nie zgadzała się z działaniami K’narah, ale nawet śmierć Leiry, która poparła działanie Iory (również zabitej), nijak na nią nie wpłynęła. Zupełnie, jakby nagle ktoś ją podmienił, i sprawił, że smoki stały się jej bliższe niż lumie, będące, jakby nie było, w pewnym stopniu jej rodziną. Już to daje podstawy, by również ją uznać za zdrajczynię i zlikwidować, ale tym razem Rori, zgodnie z radą Soacrita, postanowiła się wstrzymać. Zamiast tego zdecydowali zabrać ją ze sobą w orszaku na konferencję pokojową, by móc dokładniej obserwować w otoczeniu smoków. Poza tym wówczas przecież będą mieli ją na oku i będzie mogła znacznie mniej nabruździć, niż jakby została w kraju…

Rozmyślania króla przerywa niespodziewane pojawienie się małego, błękitnokremowego smoka, który zaraz po dotknięciu ziemi zmienia się w delikatną, jakby kruchą, smukłą kobiecą postać.

Przybył posłaniec.

Na twarzy Soacrita pojawia się drapieżny uśmiech.

Czas wprowadzić swój diabelski plan w życie. Czas podbić świat.

I tym razem już naprawdę nie pozwoli, żeby cokolwiek mu przeszkodziło!

Część I

Rozdział I

Bardziej instynktownie wyczuwam niż zauważam ruch mojego przeciwnika.

W ostatniej sekundzie się uchylam — sztylet przelatuje kilka centymetrów nad czubkiem mojej głowy.

Zaciskam zęby. Naprawdę ostro sobie pogrywa, ale wiem, że nie poddaje mnie żadnym próbom, którym nie byłabym w stanie sprostać. W ciągu ostatnich kilku tygodni już się przekonałam, że nie istnieją żadne fory. On doskonale wie, na co mnie stać i zrobi wszystko, żebym wycisnęła to z siebie do ostatniej kropli. Nie ma sentymentów.

W takim razie ja też nie będę zdobywać się na sentymenty względem niego.

Podrywam się, tworzę przed sobą tymczasową barierę z ognia, chwytam sztylet i odrzucam w jego kierunku.

Wbija się w ścianę zaledwie o centymetry od jego ramienia, gdyby się nie odsunął, zgodnie z moim planem zostałby przygwożdżony do ściany.

— Jak widzę, kociak wreszcie zaczyna pokazywać pazurki — dochodzi mnie jego kpiący głos.

Krew powoli zaczyna się we mnie gotować. Już dość długi czas znoszę takie docinki, a z każdym kolejnym mam wrażenie, że coraz bardziej wyprowadza mnie z równowagi.

Oczywiście doskonale wiem, że to wszystko jest prowokacją. Nie takie rzeczy będę znosić, jeżeli przyjdzie co do czego i będę musiała walczyć, a wbrew moim najszczerszym nadziejom mam wrażenie, że do czegoś takiego niestety dojdzie…

Przez chwilę oboje trwamy w bezruchu, przyglądając się sobie nawzajem. Każde czeka na pierwszy ruch drugiego, i choć taki stan może trwać wyjątkowo długo, coś czuję, że wkrótce zostanę zmuszona do dalszej obrony, lub też szybkiego ataku… Tak czy owak to ja najprawdopodobniej zacznę kolejne starcie.

„Zawsze czekaj, aż przeciwnik wykona pierwszy ruch, to pomoże ci przygotować skuteczną obronę” — dokładnie te same słowa słyszałam zarówno od Estive’a, jak i od Mirt’Oshima. I wiem, że oboje mieli rację. Ale jest jedna rzecz. Nie zawsze można czekać — czasami zwyczajnie nie ma na to czasu.

Dlatego właśnie w ułamek sekundy szacuję kilka najważniejszych czynników, które mogą pomóc mi w zwycięstwie — wiem, że smok nie ma przy sobie absolutnie żadnej broni. Ostatnim, czym dysponował, był ten właśnie sztylet. Jeżeli podejdę go od prawej, nie będzie miał możliwości po niego sięgnąć, więc będzie bezbronny. Jego ognia się nie boję. Oczywiście jest ode mnie silniejszy, ale jeżeli zareaguję szybko, jego siła może co najwyżej obrócić się przeciwko niemu. A jeśli zastosuję ten chwyt, którego uparcie próbował mnie nauczyć — niechybnie wyląduje na podłodze.

Błyskawicznie wystrzelam do przodu.

I dokładnie tak, jak się spodziewam — Mirt’Oshim nawet się nie zauważa, kiedy ląduje na podłodze. Szok w jego oczach potwierdza moje przypuszczenia.

— A jednak kociak potrafi się bronić — jego usta rozciągają się w delikatnym uśmiechu. — Nie spodziewałem się tego po tobie.

Pochylam się nad nim.

— Przestań się ze mną drażnić — syczę, przystawiając mu swój sztylet do gardła.

Zaraz potem czuję delikatne ukłucie pod żebrami.

— A ty zapamiętaj, że masz trzymać przeciwnika na dystans albo załatwić sprawę szybko — mówi ze stalą w oczach, równocześnie odsuwając od siebie moje ostrze i wstając. — Inaczej być może nie będziesz miała okazji, żeby tego pożałować, tak jak teraz. Nigdy nie daj się rozproszyć, rozumiesz, Lu?

— Rozumiem — mówię, przewracając oczami. — No to dalej, powiedz, że zaczynamy od początku, nie mogę się tego doczekać — prycham.

Przez moment mierzymy się wzrokiem — on, surowy nauczyciel i ja, wściekła, zmęczona lumia z położonymi po sobie uszami.

Po chwili jednak cała ta jego surowość znika i zjawia się ta druga osobowość — cudowny, kochający narzeczony, troszczący się o mnie na każdym kroku, dbający, żebym nie zrobiła sobie krzywdy i ciągle pokazujący, jak bardzo mnie kocha. Nie jestem w stanie pojąć, jakim cudem on tak potrafi. I chociaż przez początek tego treningu, zanim się przyzwyczaiłam, miałam wrażenie, że go znienawidzę, tak mnie potem ujmował tą czarującą stroną swojej osobowości, w której zakochałam się przed laty, i która nadal ma na mnie piorunujący wpływ, że zaledwie minutę, może dwie po końcu lekcji zastanawiałam się, jak w ogóle mogłam tak pomyśleć.

— Bardzo zmęczona? — patrzy na mnie z troską.

Wzruszam ramionami. W sumie nawet nie wiem. Bo cóż… Chyba przywykłam już do takiego wysiłku. Choć przyznam, tym razem naprawdę było ostro, połączył chyba wszystko, czego do tej pory powinnam się nauczyć.

Smok mocno mnie przytula, a ja czuję, jak naprawdę się odprężam. Nie wiem, jakim cudem, ale jego dotyk, ogólnie jego obecność sprawia, że czuję się znacznie bezpieczniejsza. I że od razu, momentalnie wyluzowuję, nikogo nie muszę udawać, tylko być naprawdę sobą…

— Jeżeli nie jesteś zmęczona, to mam dla ciebie propozycję — szepcze mi do ucha, wcześniej delikatnie odsuwając mi z niego włosy i głaszcząc mnie po karku.

— Mhm? — mruczę pytająco w odpowiedzi, próbując tak się w niego wtulić, żeby nie przeszkadzał mi przypięty do pasa floret.

Koniec końców jednak wzdycham i delikatnie wyswobadzam się z objęć swojego narzeczonego.

Odpinam broń i zaczynam iść w stronę znajdującego się przy przeciwległej ścianie, przeznaczonego na nią stojaka.

Przez moment stukot moich szpilek jest jedynym, co słychać w całej treningowej sali. Doskonale wiem, że książę uważnie śledzi każdy mój ruch, i uśmiecham się lekko. To cudowne uczucie mieć kogoś, kto aż tak bardzo poświęca mi uwagę, tak bardzo się ze mną liczy i uważa mnie za aż tak wyjątkową…

— Co powiesz na wypad na Stertilie?

Te słowa zatrzymują mnie w pół kroku, a mój uśmiech jeszcze bardziej się poszerza. Naprawdę? Skąd wiedział, że mam na to ochotę od dawna? Odwiedzenie tamtego świata to coś, na co mam jak największą ochotę!

Jednak opanowuję się i powstrzymuję od zawrócenia i rzucenia mu na szyję. Nie… chcę go jeszcze trochę potrzymać w niepewności.

Dlatego znowu ruszam przed siebie. Ta sala jest naprawdę wielka!

— Moglibyśmy przejść się gdzieś na zakupy, jeżeli będziesz chciała… Pójść gdzieś na kolację… Może na plażę, wiem, że lubisz surfować i chciałbym zobaczyć cię w akcji i sprawdzić, czy jeszcze cokolwiek pamiętam… — kusi dalej, bardzo możliwe, że nie zdając sobie sprawy z tego, że kupił mnie już na samym początku.

Ale po tej wzmiance odnośnie surfingu wiem, że już nie będę w stanie się opamiętać.

Floret wypada mi z ręki na podłogę, podczas gdy odwracam się na pięcie, gotowa wystartować i rzucić się Mirt’Oshimowi na szyję…

I dosłownie się z nim zderzam. Niepostrzeżenie podszedł do mnie od tyłu i teraz przygląda mi się, z rękami w kieszeniach i łobuzerskim uśmiechem na twarzy.

— Broń należy szanować — poucza mnie z wesołym chochlikiem w oczach.

— Dobrze, dobrze, niech ci będzie, panie szefie — wzdycham teatralnie, po czym podnoszę floret.

— A teraz odłóż — ciągnie dalej. — Tego chyba cię nigdy nie nauczę, co nie, Lu?

Tym razem teatralnemu westchnięciu towarzyszy równie teatralne opadnięcie ramion, ale i tym razem wykonuję jego polecenie. Równocześnie w głębi duszy cały czas mam ochotę skakać z radości, mimo tego, że powoli zaczynam odczuwać to zmęczenie.

— Więc w takim razie co powiesz o mojej propozycji? — opiera się o ścianę obok mnie, nawet nie zdążam odejść w jego kierunku. Naprawdę, zazdroszczę mu tego bezgłośnego poruszania się. Też chciałabym się tak nauczyć…

Zdążył mnie już wprawić w naprawdę świetny humor, więc mam zamiar się chociaż odrobinę z nim podroczyć.

— Cóż… — krzywię się lekko. — Nie jestem pewna. Weź pod uwagę, że na tamtym świecie jestem znaną pisarką, która zaginęła, a teraz pojawiłaby się ni z tego, ni z owego w towarzystwie jednej z postaci ze swojej książki, to raz — zaczynam wyliczać na palcach. — Po drugie, nie jestem do końca pewna, czy mogłabym pływać, bo przecież jeszcze nie skończył mi się okres i zapewne jutro też będę miała, czy kiedy będziesz chciał pojechać. Po trzecie, nie mam stroju kąpielowego ani swojej deski, więc z pływania też nici… Czyli raczej nie.

Podkreślając swoje słowa zaplatam jeszcze ramiona na piersi.

Niestety, wesołego błysku w oczach nie jestem w stanie ukryć.

— Cóż… miałem nadzieję, że wystarczy moja grzeczna propozycja i się zgodzisz, ale w takim razie nie ma już mowy o propozycjach — uśmiecha się kwaśno. — Idź się przebrać, weź jakąś lekką sukienkę, bo skoro masz jeszcze tą końcówkę okresu to ci daruję i nie będziemy pływać. Ja w międzyczasie trochę tu ogarnę, bo po dzisiejszym zrobiliśmy niezły bałagan. Będę za piętnaście minut i, kochanie, nie radzę się sprzeciwiać, bo inaczej złapię cię w pół i zaniosę przewieszoną przez ramię do furtki, rozumiemy się?

Odpowiadam mu całusem w policzek, który zdecydowanie ułagadza jego udawanie srogą minę.

Zaraz potem odwracam się na pięcie i spokojnie wychodzę z sali treningowej.

Tu już nie jestem w stanie powstrzymać radości. Jadę na Stertilie! Bo chociaż pochodzę stąd, kocham ten świat całym sercem i tu mogę być sobą taką, jaką naprawdę jestem, to mimo wszystko do tamtego również żywię pewien sentyment. I, jeśli się da, to chciałabym zobaczyć, co zostało z mojego domu… Może akurat coś ocalało?

Tak czy owak, całą drogę od sali treningowej do swojej komnaty przebywam w podskokach.

Jadę na Stertilie!

Rozdział II

Przez chwilę mam wrażenie, że Lu jednak mówiła serio i naprawdę nie przyjdzie i zaczynam się niepokoić. Może i straszyłem ją tym, że sam ją zaniosę na drugi świat… Ale nie jestem do końca pewien, czy mam dzisiaj ochotę na takie akcje. Wszystko się sprowadza do tego, że mamy naprawdę wyjątkowy dzień. Taki, który w życiu zdarza się tylko raz, jeżeli w ogóle. Nie każdy smok i nie każdy człowiek ma możliwość go przeżyć, a mój będzie wyjątkowy z jeszcze jednego powodu.

— Stwierdziłam, że skoro dzisiaj wyjątkowo dałam ci taki wycisk, to już nie będę kazała ci mnie nieść do furtki — z rozmyślań wyrywa mnie jej rozbawiony, jakby lekko figlarny głos.

Odwracam się w stronę, z której dochodzi i…

Zatyka mnie. Zawsze wygląda fantastycznie, ale tym razem przeszła samą siebie. Cóż… Może to dlatego, że chyba pierwszy raz ogólnie, a już na pewno odkąd się jej oświadczyłem, widzę ją w sukience…

Włożyła na siebie taką zwiewną, bladoniebieską, z rozkloszowanym dołem, kończącą się z dziesięć centymetrów nad kolanami. Górę ma obcisłą, na grubych ramiączkach, z dość głębokim dekoltem. Do tego lekko podpięła włosy i założyła coś w rodzaju błękitnej aksamitki ze złotym serduszkiem.

Nie mogę od niej oderwać wzroku i muszę naprawdę się skupić, żeby choć na chwilę przestać sobie wyobrażać, jak to by było ją z tego wszystkiego rozebrać i potem… Nie, dość. Naprawdę muszę się opamiętać…

— To miło, że jaśnie pani wyjątkowo postanowiła się nie wykłócać i ułatwić mi sprawę — również uderzam w żartobliwy ton. — I dla twojej wiadomości, to ja dałem ci wycisk na treningu. Jak zwykle z resztą.

Dziewczyna w odpowiedzi robi rozgniewaną minkę.

— Przecież dzisiaj naprawdę dobrze mi poszło — wyrzuca z siebie, krzyżując ramiona na piersi.

— Wiem, kochanie, wiem — obejmuję ją w talii i przyciągam do siebie, a potem całuję w kark. — A skoro tak świetnie sobie poradziłaś, chciałbym sprawić ci odrobinę przyjemności i wydaje mi się, że taki wyjazd będzie odpowiednią metodą.

— Będzie na pewno — przytula się do mnie. — Tylko się z tobą droczyłam, od dawna chciałam wybrać się na Stertilie. Mimo wszystko trochę za nim tęsknię.

— Więc chodźmy — odsuwam się od niej, łapię ją za rękę i pociągam za sobą, prosto w przejście wiodące do drugiego świata.

Rozdział III

Z żalem obserwuję mknących po ogromnych falach surferów. Plaża Bondi — marzenie wszystkich wielbicieli desek. I jak na złość jestem tutaj dzisiaj, akurat wtedy, kiedy nie mogę pozwolić sobie poszaleć w wodzie.

Wygładzam sobie sukienkę i przysiadam na piasku. Złote sandałki zdjęłam już dawno, teraz rzucam je obok siebie. W to samo miejsce kładę też torebkę — drobną, złotą kopertówkę, w którą schowałam kilka drobiazgów. W tym też tampony… Ale nie wpadłam na to, że znajdę się w takim miejscu i stroju kąpielowego niestety nie zabrałam… Mam tylko kilka, jak się okazało, kompletnie nieistotnych drobiazgów — chusteczki, kilka monet i banknotów, kosmetyki na wypadek, gdyby nagle zachciało mi się umalować… Do tej pory przydał mi się zaledwie krem do rąk. Nie byliśmy jeszcze w żadnym sklepie, poza jedną kawiarnią, i nawet wtedy Mirt’Oshim uparł się zapłacić. Tak samo jak i teraz, kiedy zaproponował zwyczajne posiedzenie na piasku i pogapienie się na fale, popijając jakieś dobre drinki… Owszem, naprawdę miło, romantycznie i ogólnie. Ale nie na to teraz mam ochotę i zaczynam się wściekać, że wtedy na sali treningowej zachowałam się w taki właśnie sposób i wykluczyłam sobie najlepszą rozrywkę…

Unoszę się lekko i rozglądam się. Gdzie on jest? To dość denerwujące, że tyle muszę na niego czekać…

Krzyk mewy znowu wyrywa mnie z rozmyślań i zwraca moją uwagę na ocean.

Nie no, ja już dłużej tak nie dam rady.

Wstaję gwałtownie, rozsypując piasek na wszystkie strony. Rozglądam się po raz kolejny — mojego narzeczonego nadal nie ma i nie widzę żadnych przesłanek, które wskazywałyby na jego nagłe pojawienie się. Cóż… Mam nadzieję, że nagle się nie zjawi i nie zacznie panikować, kiedy mnie nie znajdzie. Poza tym to i tak nie długo — założę się, że będę potrzebowała maksymalnie kwadransa.

Dlatego bez dłuższego namysłu ruszam w stronę straganów, na których sprzedają stroje kąpielowe. Wiem, że dzisiaj smok i tak nie pozwoli mi nic sobie kupić, bo znowu za wszystko uparcie będzie chciał płacić, to wydam je przynajmniej w taki sposób.

Swoją drogą, ciekawa jestem, jak to będzie, jak potem książę mnie zobaczy…

Zauważam, że ludzie bardzo uważnie się mi przyglądają — zupełnie, jakby mnie rozpoznali. Natychmiast więc poprawiam sobie włosy tak, żeby lepiej zasłaniały twarz. Czasem jednak bycie sławną autorką, która na dodatek jeszcze zniknęła jak kamfora kilka tygodni temu po serii wybuchów samochodów przed jednym z największych klubów w Long Beach, może być niewygodne dla owej autorki. Szczególnie, gdy potem całkowicie incognito pojawia się po niemalże drugiej stronie globu…

Trochę niekomfortowo czuję się z faktem, że jako człowiek mam znacznie ograniczone możliwości. Nie mówię oczywiście o władzy nad ogniem, bo tego i tak nie mogłabym użyć, ale mam na myśli bardziej wyczuwanie otoczenia, ludzi dookoła, ich emocji… Wszystko, co zyskałam od swojej pierwszej przemiany znika, gdy przyjmuję najbardziej ludzką postać. Wielokrotnie to sprawdzaliśmy i wyszło na to, że podczas gdy smok zachowuje swoje umiejętności we wszystkich postaciach, ja mam to tylko i wyłącznie w dwóch — smoczej i lumijnej. Choć w sumie… To jak najbardziej fair… Tylko ja po prostu nie jestem w stanie zawsze z tego korzystać.

Podchodzę do pierwszego z brzegu straganu i zaczynam przeglądać stroje.

— W czymś pomóc? — zza lady wyłania się sprzedawca, opalony do czerwoności, łysy facet po czterdziestce w kwiecistych szortach.

— Na razie dziękuję — odpowiadam, równocześnie przeglądając kostiumy kąpielowe.

Ostatecznie znajduję to, czego szukałam. Czarne, gładkie bikini, doskonale podkreślające moje kształty, ale równocześnie z na tyle bezpiecznymi zapięciami do stanika, które byłyby w stanie wytrzymać gwałtowne zderzenie z wodą, falą, czy czymkolwiek innym. Ot, takie spaczenie surferek… Na wszelki wypadek.

Biorę kostium i bez słowa kładę przed sprzedawcą.

— Dwadzieścia dolarów — rzuca, przyglądając mi się, podczas gdy bez słowa odliczam banknoty.

— Pani nie jest przypadkiem Luminą McKinley? — pyta, kiedy biorę kupiony właśnie strój.

Uśmiecham się do niego.

— Jestem — kiwam spokojnie głową. — Ale po wydarzeniach sprzed paru tygodni… Po tym, jak grupa moich psychofanów, przebranych za postacie z mojej książki napadła na mnie przed klubem, a potem zniszczyła mi dom, wolę się nie ujawniać — dodaję po chwili.

Posyłam mu dodatkowy uśmiech na pożegnanie i zaczynam iść w stronę przebieralni.

Mam nadzieję, że nie wygada tego wszystkim jak leci — nie mam teraz choćby najmniejszej ochoty na pojawienie się nachalnych paparazzi. Chcę odpocząć. Tylko tyle. Bez błysku fleszy, bez zaaferowanych ludzi… Bez niczego. Tylko i wyłącznie ja i mój narzeczony.

Choć mam szansę na to, że pewien drobiazg odwróci uwagę innych — otóż jednym z moich znaków rozpoznawczych był smok na ramieniu. Płonący Joker, który obecnie zajmuje to miejsce, może być pewną zmyłką.

Przed wejściem do przebieralni zatrzymuję się i jeszcze raz się rozglądam — nic, ciągle nie widać księcia smoków. Dlatego właśnie cofam się, już chcę się odwrócić…

I na kogoś wpadam.

Słyszę oburzony męski głos. W odpowiedzi mamroczę przeprosiny, okręcam się na pięcie i wchodzę do przebieralni.

Na progu jednak coś mnie zatrzymuje i każe odwrócić się, w poszukiwaniu gościa, którego potrąciłam.

Po chwili wypatrywania udaje mi się to — w tłumie znajduję oddalającą się ode mnie czuprynę we wszystkich kolorach ognia. Czuję, jak przechodzi mnie dreszcz. Czyżby to naprawdę był Bastian?

Zaraz potem jednak w tłumie wyłapuję kolejną taką fryzurę. I jeszcze kolejną. Po zaledwie kilkudziesięciu sekundach obserwacji zauważam kilkanaście podobnych.

Oddycham z ulgą. No tak, przecież. Zapomniałam, że od pewnego czasu panuje naprawdę ogromna moda na wszystko, co w jakikolwiek sposób wiąże się z moją książką. Cóż… Tak to jest z bestsellerami…

Zdecydowanie uspokojona wchodzę do przebieralni.

* * *

Dwie minuty później wychodzę ze środka, trzymając w dłoni sukienkę i bieliznę. Bogu dzięki za to, że wzięłam ze sobą tampony!

Rzucam szybkie spojrzenie na moje wcześniejsze miejsce — Mirt’Oshima nadal nie ma. Czyżbym miała zacząć się martwić?

Choć w sumie… nie, o niego raczej nie. Jest prawie że niezniszczalny i zbyt sprytny, żeby komukolwiek udało się go przechytrzyć. Więc pewnie powinnam się spodziewać, że wymyślił coś, czym chce mnie zaskoczyć, i czeka, żebym wróciła na miejsce… Możliwe nawet, że cały czas mnie obserwuje…

Dlatego właśnie przechodzę na moje wcześniejsze miejsce.

Kładę sukienkę na piasku, obok sandałków i torebki, i sama siadam obok nich.

Oczywiście od razu moją uwagę przykuwają surferzy. Ah… ile ja bym dała, żeby do nich dołączyć…

Zaraz potem rozprasza mnie ciche stuknięcie obok mnie, przypominające… wbicie deski w piasek!

Natychmiast odwracam się w kierunku, z którego dobiegł dźwięk.

— Stwierdziłem, że jak dam ci czas do namysłu, to w końcu się złamiesz i stwierdzisz, że surfowanie to naprawdę dobry pomysł, mimo okresu, bo zdążyłem się domyśleć, co schowałeś do torebki — mówi smok z lekkim uśmiechem na twarzy, opierając się o deskę.

Patrzę na niego zaskoczona, przez chwilę próbując przetrawić to, co mi powiedział.

— Ta jest twoja — wskazuje kolejną, stojącą obok. — Nie mogłem przepuścić okazji i widzę, że ty też stwierdziłaś, że nie możesz odpuścić… Nic dziwnego z resztą, urodzona surferko.

— Czemu tak mówisz? — wstaję i otrzepuję się z piasku.

— Jesteś taka sama, jak ja — wzrusza ramionami. — Uwielbiasz adrenalinę i wszystkie działania, które się z nią wiążą, dlatego tak łatwo się ich uczysz. Surfing, motory, szybkie samochody, szybkie konie… Masz to w genach.

— Powiadasz… — krzyżuję ramiona na piersi i patrzę na niego uważnie.

I nagle do głowy przychodzi mi pewien ciekawy pomysł.

— Kto ostatni w wodzie ten frajer — krzyczę i, łapiąc deskę, zaczynam biec w stronę oceanu.

Na miejscu jednak zatrzymuje mnie szarpnięcie za ramię.

— Nie tak szybko, kochanie — szepcze, przyciągając mnie do siebie. — Poczekaj chwilę. Weź ze sobą swoją deskę i swoje rzeczy i zabiorę cię w jedno fantastyczne miejsce, z dala od tych tłumów. Tam będziemy mogli naprawdę odpocząć i w spokoju posurfować. Gwarantuję świetne fale.

To już mnie zaciekawia. Dlatego właśnie robię dokładnie to, o czym mi powiedział.

— Daj mi to — mówi, wyciągając dłoń.

Bez dłuższego gadania podaję mu torebkę wraz z ciuchami. On zaś szybko wrzuca to do wodoodpornego plecaka, który skądś wytrzasnął, tak samo robi ze swoimi ciuchami (swoją drogą, dopiero teraz zauważam, że ma na sobie tylko szorty) i bierze swoją deskę.

— Co zamierzasz? — pytam zaintrygowana.

— Zobaczysz — odpowiada, nawet się nie odwracając, tylko idąc w kierunku plaży. — A teraz po prostu mi zaufaj i chodź ze mną.

Czy mam jakikolwiek inny wybór?

* * *

Nawet nie muszę się odwracać, żeby wiedzieć, że dziewczyna podąża za mną. Ufa mi bezgranicznie i wie, że nigdy nie zrobiłbym jej niczego złego. Ale poza tym jest też niesamowicie ciekawska i uwielbia niespodzianki. Nie przepuściłaby takiej okazji, kiedy ma spotkać ją coś nieoczekiwanego i definitywnie ciekawego. I oczywiście również niesamowicie przyjemnego, choć o tym jeszcze nie wie…

Jako pierwszy wchodzę do wody i kiedy sięga mi do kolan, kładę się na deskę. Zaraz potem zaczynam wiosłować. Tak się składa, że mamy dość spory kawałek do przepłynięcia, niestety. Mam tylko nadzieję, że Lu wytrzyma…

* * *

— Daleko jeszcze? — w głosie księżniczki słyszę zmęczenie, choć naprawdę ledwo wyczuwalne i założę się, że zrobi wszystko, żeby tylko to ukryć. W końcu ile razy próbowała udawać, że jest absolutnie niezniszczalna… Dobre sobie. Nigdy nie dałem się na to nabrać.

— Jeszcze tylko kawałek — rzucam, nawet się nie odwracając.

Ma prawo być zmęczona, bowiem zapuściliśmy się dosyć daleko. Na całe szczęście ocean jest dość spokojny, więc przepłynięcie tych czterech kilometrów w głąb niego poszło nam względnie bezproblemowo. Względnie, o zmęczeniu bowiem nie wspominam.

Teraz muszę się na maxa skupić, żeby wyczuć ten odpowiedni prąd, pojawiający się tutaj raz na jakiś czas… No właśnie — raz na jakiś czas… Mam tylko nadzieję, że dzisiaj też się pojawi, bo inaczej mój genialny plan spali na panewce…

Zauważam kątem oka, że Lumina, idąc za moim przykładem, siada na desce i lekko się przeciąga. Naprawdę jest zmęczona — mogłem pomyśleć, zanim tak ją wymęczyłem. Oby teraz zostało jej sił na surfowanie, kiedy już dopłyniemy…

I nagle ni z tego, ni z owego prostuje się, zupełnie jakby przeszedł ją prąd.

— Ta woda… Jest jakaś dziwna, jakby jej nie było — mówi zdziwiona, po czym patrzy na mnie, szukając wyjaśnień.

Uśmiecham się szeroko, kiedy sekundę potem ja również wpływam w ową dziwną strefę jakby… lewitacji. Znalazłem!

Ów prąd morski bowiem charakteryzuje się pewną ciekawostką — ma zmienną temperaturę, dostosowuje się do ciała obiektu, który się w nim znajduje, przy czym dla każdego ma inną. Dzięki temu ma się wrażenie, jakby wody nie było — jest absolutnie niewyczuwalna, jedyne, co przypomina o jej istnieniu, to gęstość. W sumie dzięki tej właściwości bardzo łatwo ją znaleźć, o ile się wie, gdzie się szuka, i jej nie zgubić.

— Nurkujemy, Lu — oznajmiam.

— Że co? Po co? — jest jeszcze bardziej zaskoczona niż wcześniej.

— Musimy dość spory kawałek przepłynąć pod wodą — wyjaśniam. — Weź ze sobą deskę. I nie dramatyzuj, wiem, że potrafisz oddychać pod powierzchnią — rzucam, po czym zsuwam się z deski, przekręcam ją na bok i zanurzam w ocean.

Dziewczyna idzie w moje ślady, choć wyczuwam bijące od niej ogromne zdziwienie. Tego się zapewne nie spodziewała. W sumie to nie spodziewała się nawet, że wejdzie do wody, i gdyby się nie zgodziła, musiałbym dość ostro zmodyfikować swój plan. Na całe szczęście mój instynkt i doskonała znajomość jej zachowań i tym razem mnie nie zawiodły.

„Pozwól nieść się prądowi” — odwracam głowę w jej stronę.

Zauważam przy okazji, że zmieniła postać na lumijną, w której czuje się wyraźnie pewniej. I dobrze, tu raczej nikt nas nie zauważy.

„Daleko będziemy tak płynąć? I jak ty dasz sobie radę pod wodą?” — dopytuje, zaaferowana. Widać, że bardzo szybko zdziwienie przeszło jej w zaciekawienie.

„Powiem ci, kiedy dopłyniemy, a teraz po prostu rób dokładnie to samo, co ja — odpowiadam. — I o mnie się nie martw. Mam coś w zanadrzu”.

I mówiąc to wyjmuję z kieszeni szortów niewielkie urządzonko — ot co, jedna dłuższa rurka ze zgrubieniem po środku i wychodzącymi od niego krótkimi dwoma kolejnymi, z czymś przypominającym dziurawe koreczki na końcu. Posiadają to wszystkie smoki, które nie są smokami wody, oraz wszyscy Sarecertis. Nazywamy to zwyczajnie filtrem, pobiera on wodę i w owym zgrubieniu rozkłada na czynniki pierwsze, tlen dostarczając do nosa dwiema oddzielnymi rurkami, a wodór wypuszczając drugim końcem. Działa niezawodnie, o ile pamięta się o jednej prostej zasadzie — wdech nosem, wydech ustami. No, może raz na jakiś czas trzeba wymieniać rdzeń filtru, jeżeli używa się go w słonej wodzie, może się bowiem trochę zacierać. Ale to nówka sztuka, więc mogę być pewien, że się nie utopię.

Szybko go sobie zakładam, bo już powoli zaczyna mi brakować powietrza, a potem pokazuję płynącej za mną lumii wyciągnięty kciuk. Uśmiecha się w odpowiedzi, choć nie jestem do końca pewien, czy to dlatego, że przyjęła mój komunikat, czy po prostu wyglądam kretyńsko w tym ustrojstwie. Obie opcje są równie prawdopodobne…

Ale nic, teraz pozostaje nam tylko trochę poczekać, podczas gdy woda zaniesie nas w odpowiednie miejsce. Na razie możemy spokojnie pounosić się w niewyczuwalnej cieczy, odprężyć, jednym słowem dać sobie odpocząć po wcześniejszym wysiłku.

Po jakichś pięciu minutach zauważam to, za czym rozglądam się już od dłuższego czasu. Dwa wysokie, skaliste kominy, z okrągłym otworem u podstawy, na tyle szerokim, że spokojnie da się nim przepłynąć, nawet z deską i plecakiem (w moim wypadku). To wylot dość długiego tunelu, koło pół kilometra, a po jego drugiej stronie znajduje się to, do czego zmierzam.

Przystaję na moment i czekam, aż narzeczona się ze mną zrówna.

„Widzisz tamten tunel? — przytakuje kiwnięciem głowy. — Tam właśnie płyniemy. Jeszcze max pół kilometra i będziemy na miejscu”

Bez dłuższych wyjaśnień opadam niżej i wpływam do środka tunelu. Lumia podąża za mną.

Kilkanaście minut drogi upływa nam w milczeniu, sam w sumie powoli zaczynam odczuwać zmęczenie, tym razem w nogach, ale nic nie mówię. Płynąca ze mną smoczyca też dzielnie znosi wysiłek, choć i tak, jak już mówiłem, prędzej padnie niż się przyzna, że ma dość. Ale na szczęście zauważam już wylot w tunelu, więc egipskie ciemności, które do tej pory panowały, zaczynają powoli się przerzedzać.

W końcu wypływamy na zewnątrz, w ciepłe wody oceanu.

Od razu czuję różnicę, choć na dobrą sprawę mało kto, niewtajemniczony, byłby w stanie ją zauważyć — kolory są żywsze, znacznie wyraźniejsze, a zwierzęta znacznie bardziej egzotyczne i ufne, nie uciekają na nasz widok, jak to było jeszcze przed wpłynięciem do tunelu. Ot co, drobne szczegóły.

„Gdzie jesteśmy?” — w głosie księżniczki słyszę zaskoczenie.

No tak, mogłem się domyśleć. Ona nie przeoczy żadnego szczegółu, bez względu na to, jak drobny by był.

Nie odpowiadam. W zamian chwytam deskę obiema dłońmi i powoli się wynurzam.

Kiedy jestem już na powierzchni, wdrapuję się na unoszący się obok mnie kawałek drewna i obserwuję, jak tuż obok pojawia się następczyni tronu Arlesiie. Kiedy widzę, jak lekko przychodzi jej wejście na deskę, gwiżdżę cicho pod nosem. W tym już widać wprawę zawodowca. Owszem, umiem dobrze ganiać po falach, ale do tej pory robiłem to zaledwie okazjonalnie. Ona spędziła dobre trzy lata na wybrzeżu, w Kalifornii, i zapewne bardzo rzadko odpuszczała sobie randki z falami i oceanem…

— I jak się podoba? — pytam, widząc, że rozgląda się wokoło z zaciekawieniem.

— Szczerze… Tu jest fantastycznie — uśmiecha się szeroko, lustrując bezmiar oceanu przed nami. — Tylko nie jestem do końca pewna, czy to dobry pomysł, próbować na otwartych wodach… Wiesz, oboje mamy możliwość oddychania pod wodą, ale jednak wolałabym nie ryzykować. No i ty masz przecież nasze rzeczy — wskazuje na mój plecak.

— Spokojnie — uśmiecham się szeroko — o to się nie martw. Obejrzyj się za siebie.

Dziewczyna postępuje zgodnie z moim poleceniem… i zamurowuje ją na widok piaszczystego wybrzeża zaledwie jakieś pół kilometra od nas.

Nie mam zamiaru czekać, aż się otrząśnie.

— Poczekaj na mnie, za chwilę wrócę, chcę zostawić plecak na brzegu — rzucam, po czym kieruję deskę w stronę plaży i zaczynam wiosłować.

Zapowiada się naprawdę świetny dzień, a przecież to nie jest pierwsza z niespodzianek, jakie dla niej przygotowałem…

Rozdział IV

Promienie zachodzącego słońca oświetlają jeszcze jedną nadchodzącą falę. Już teraz, w połowie jej drogi, jestem pewna, że będzie ogromna.

— Ja passuję — mówi mój narzeczony, rozkładając ręce. — To za wysoka poprzeczka jak na mnie.

Patrzę na niego z zaskoczeniem. Że co on powiedział? Za wysoka poprzeczka jak na niego? No nie… tego się nie spodziewałam. Naprawdę, może być coś takiego, co go przerasta? Niemożliwe!

Widać podłapuje moje zdziwienie i uśmiecha się lekko.

— Przykro mi, Lu, mam swoje granice. Jeżeli właśnie zburzyłem twoje postrzeganie świata, to bardzo przepraszam, ale naprawdę, nie jestem wszechmocny. Ani ja, ani Estive, choć za takiego pewnie go uważałaś.

Przez chwilę mu się przyglądam, mając wrażenie, że coś chce jeszcze dopowiedzieć, ale na tym kończy.

Moją uwagę ponownie przykuwa fala.

Uśmiecham się do siebie. Cóż… On może sobie uważać, że to już jest ponad jego granice, ja co prawda też nigdy nie testowałam takiej fali, ale to przecież nie oznacza, że nigdy nie spróbuję. Teraz akurat mam okazję — i za nic w świecie jej nie przepuszczę!

Kładę się na desce i podpływam bliżej. Po chwili jestem już odpowiednio blisko i wstaję.

— Lu, uważaj na siebie! — słyszę głos Mirt’Oshima, prawie że całkowicie zagłuszony przez huk nadciągającej wody. To tylko pomaga mi puścić ten tekst mimo uszu. Bo przecież ja doskonale wiem, co robię. Przecież robiłam to już milion razy, a w tym miejscu surfujemy już od paru ładnych godzin. Nic mi nie będzie, zdążyłam wyczuć tutejsze wody. I przypadły mi do gustu bardziej niż jakiekolwiek inne, muszę wydusić ze smoka, gdzie je znalazł, gdzie one są, i jak można się do nich dostać, poza oczywiście tamtą drogą, którą my przebyliśmy. Jeżeli mi się to uda, z całą pewnością będę tu wracać. W sumie to aż dziwne, że nie ma tu nikogo poza nami, byłam święcie przekonana, że wszystkie genialne miejscówki zostały już odkryte i zajęte…

Ale nie na to teraz pora.

Czas skupić się na fali.

Akurat kiedy jestem na odpowiedniej wysokości, zaczyna się tworzyć tunel. Przyspieszam i w niego wpływam.

Walcząc z wodą, pilnując o utrzymaniu równowagi, podnoszę głowę do góry. Promienie zachodzącego słońca przenikają przez wodę, nadając jej niesamowity, pomarańczowo-złoto-różowy kolor. Aż uśmiech pojawia się na twarzy, patrząc na ten oszałamiający widok… Ciężko uwierzyć, że coś takiego może pochodzić z tego świata!

Ale przez podziwianie świata zza wodnej tafli straciłam jeden ważny moment. Owszem, do tunelu wpłynęłam, ale już z niego nie wypłynę, zdążył się zamknąć, co więcej, jeśli się nie pośpieszę, reszta wody uderzy również we mnie…

Dlatego decyduję się na wariacki manewr.

Przyspieszam i kieruję się w górę fali, aż w końcu jestem tuż przy jej szczycie, w miejscu, gdzie zaraz się zamknie.

Nachylam dziób deski tak, że przebija falę, a ułamek sekundy później przemieniam się w smoka i przyciskam skrzydła do siebie, tak samo łapy, i ostatecznie w tym kształcie wydostaję się na zewnątrz. Natychmiast też rozkładam skrzydła i zawisam w powietrzu.

Przez sekundę rozglądam się za swoją deską. Ostatecznie zauważam ją kilkanaście metrów dalej. Podlatuję tam i opadam na nią, ale ostatecznie dotykam jej stopami w lumijnej postaci i mogę na spokojnie przykucnąć a potem usiąść na desce.

Zaraz potem dobiegają mnie brawa.

— Się popisałaś, szpanerko — mówi, kiedy odwracam się w jego stronę. — Zawsze tak robisz? Zmieniasz się w smoka na koniec jazdy?

Wzruszam ramionami.

— Szczerze to nie miałam okazji surfować odkąd odkryłam tą postać. Chciałam sprawdzić, jak to działa, a skoro jesteśmy na Vastertilie, to nikt by się nie zdziwił, gdyby mnie tu zauważył. Choć tak czy owak nikogo tu nie ma.

— Skąd wiesz, że jesteśmy na Vastertilie? — smok jest zaskoczony.

— Poczułam wibracje furtki w tamtym tunelu, łatwo było się domyślić — uśmiecham się lekko. — Więc przykro mi, jeżeli zepsułam ci niespodziankę.

Widzę, jak zaskoczenie zmienia się w uśmiech na jego twarzy. — Kochanie, żadnej niespodzianki mi nie zepsułaś. Przyprowadzenie cię w to miejsce, surfowanie razem z tobą, to był tylko początek, i tak nie do końca pewny, a że wyszło, jak wyszło, to po prostu fajnie się bawiliśmy. A teraz chodź, wrócimy na plażę, przebierzesz się i ogarniesz, a ja zajmę się tym, co najważniejsze, główną częścią niespodzianki.

Zaintrygowana płynę za nim na brzeg. Co on takiego szykuje?

* * *

Po raz ostatni wycieram włosy ręcznikiem i przeczesuję je palcami. Żałuję tylko, że nie zabrałam ze sobą szczotki, ale cóż, będę musiała poczekać, aż wrócę do domu i się wykąpię, i spłukam tą sól.

Wychodzę zza skały, gdzie się przebierałam i ogólnie ogarniałam, i trochę mnie przytyka. Owszem, wiedziałam, że już się ściemnia i to akurat wcale mnie nie zaskakuje. To, co sprawia, że mnie zamurowuje, to stojący na środku plaży stolik, pokryty białym obrusem, z dwoma świeczkami na środku. Oczywiście już nakryty, zauważam tam kilka pysznych potraw. I do tego leżący obok w kubełku z lodem szampan. Wszystko idealnie dopracowane, zupełnie, jakby stało tu od dawna, a teraz tylko na mnie czekało…

— Podoba się? — Mirt’Oshim materializuje się obok mnie.

— Jest pięknie — udaje mi się wydusić. — Jak…?

— Po prostu dzisiaj mamy bardzo ważny dzień i zależy mi na tym, żebyśmy uczcili go tak, jak należy — podaje mi ramię. — Zapraszam ze mną, moja piękna.

Oszołomiona przyjmuję jego propozycję i razem z nim podchodzę do stolika. Cały czas się jeszcze rozglądam z zaskoczeniem, próbując zrozumieć, jak on zdążył to wszystko zorganizować przez zaledwie parę minut, które zajęło mi doprowadzenie się do porządku.

Chłopak odsuwa mi krzesło, a po chwili sam siada naprzeciwko.

— Częstuj się — wskazuje na półmiski, na których pełno przeróżnych pyszności, owoców morza, dań włoskich typu spaghetti, po prostu wszystkiego, o czym mogłabym w takiej sytuacji marzyć.

Bez zastanowienia nakładam sobie na talerz dość sporą ilość spaghetti, w międzyczasie on nalewa mi czerwonego wina do kieliszka.

I już chcę wziąć sztućce w dłoń i zacząć jeść (bo po tylu godzinach szaleństwa w wodzie zrobiłam się naprawdę wyjątkowo głodna), ale książę nagle wyciąga rękę i łapie mnie w ostatnim momencie.

— Mam coś dla ciebie — mówi, patrząc mi prosto w oczy, a potem ni z tego, ni z owego na palec zakłada mi pierścionek.

Z zaskoczeniem podnoszę dłoń do oczu. Jakoś zapomniałam już o tym, że jeszcze mi nie dał tego drobiazgu, przyjęłam nasze zaręczyny jako fakt, nie potrzebowałam niczego, co by mi o nich przypominało…

— Pomyślałem, że miło będzie, jak go ode mnie w końcu dostaniesz — uśmiecha się czule.

Pierścionek jest prześliczny, z białego złota. Na środku ma oczko z kamienia szlachetnego o niezwykłym odcieniu niebieskiego, czymś pomiędzy modrym a fioletowym, o ile się nie mylę, kiedyś słyszałam, że tak właśnie wygląda tanzanit… Do tego z obu stron oczka obrączka przybiera kształt przeplatających się lin, z czego na każdej z nich (są dwie, czyli na czterech częściach) znajdują się idealnie wtopione, wyszlifowane opale pawie (niebieskozielone, takie, jaki kolor mają połyskujące pióra pawia, stąd nazwa). Zupełnie taki, jaki wybrałabym sama, idealnie wpasowujący się w mój gust!

— Jest niesamowity — szepczę, a w moich oczach pojawiają się łzy. — Naprawdę niesamowity. Absolutnie wyjątkowy.

— Cieszę się, że ci się podoba — uśmiecha się szeroko. — Ale to nie wszystko, Lu.

— Nie wszystko?

— Nie. Przede wszystkim chciałbym ci pogratulować.

Pogratulować? Ale czego? Zaczynam zachodzić w głowę, co takiego zrobiłam, że aż chce mi pogratulować…

— Widzę, jak bardzo zaskoczona jestem i w sumie wiem, że to nie do końca powinno tak wyglądać — zaczyna się tłumaczyć. — W sumie od razu po treningu, tym ostatecznym teście, powinienem ci powiedzieć, że zdałaś, że teraz czas zabrać cię naznaczyć, blablabla, ale z racji, że jest między nami, jak jest, że już masz mój znak i w sumie do końca nie wiadomo, kto u nas jest smokiem, a kto Sarecertis, więc cóż…

— Ale co zdałam? — powoli zaczynam się gubić, choć równocześnie mam też wrażenie, jakby gdzieś tam cosik w mojej głowie świtało.

— Ostateczny test na Sarecertis, kochanie — uśmiecha się jeszcze szerzej. — Ten dzisiejszy sprawdzian to był właśnie ostateczny egzamin. Zdałaś go, mimo końcówki, bo ja sam też wyjątkowo podkręciłem ci poziom trudności. Oficjalnie mogę powiedzieć, że jesteś w pełni wyszkolonym smoczym jeźdźcem.

— Naprawdę? — w moich oczach pojawia się radosny błysk, ale zaraz potem zostaje zagłuszony przez niepokój. — Ale jesteś pewien, że jakkolwiek równam się poziomem z innymi? Bo jednak moje szkolenie było… Zdecydowanie inne… Szybsze… Intensywniejsze…

Bo w sumie ostatnie dwa, trzy (nie jestem do końca pewna) tygodnie wyglądały mniej więcej tak — pobudka około szóstej, czasem piątej, najpierw intensywny trening, potem nauka z dziedziny historii, ustroju, polityki, społeczeństwa, tradycji, zwyczajów, geografii, topografii i wszystkiego, co tylko się da, w międzyczasie jakieś śniadanie, kolejny trening, nauka i przepytanie ze wszystkiego, co do tej pory się nauczyłam. Zazwyczaj po takim dniu padałam koło ósmej, czasem dziewiątej wieczorem. W trakcie całej naszej sesji był naprawdę wymagającym nauczycielem, surowym, nie pozwalał mi na żaden błąd, a jeżeli go popełniałam, musiałam ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć, dopóki po raz pięćdziesiąty czy setny z rzędu nie wyszło mi perfekcyjnie. A potem zmieniał się w czułego, troskliwego narzeczonego, który zajmował się wszystkimi ewentualnymi kontuzjami, poprawą humoru i zajęciem się mną ogólnie, jakkolwiek, byle tylko zająć mój czas.

— Cóż… Nie do końca — w jego oczach pojawia się stuprocentowa powaga.

Smutnieję lekko, choć tego się spodziewałam.

— Zdecydowanie nie równasz się z nimi poziomem, kochanie. Przewyższasz ich wszystkich razem wziętych.

Podnoszę głowę i patrzę na niego z zaskoczeniem, już ponownie tego dnia.

— Więc chociaż może nie wszystko wyszło nam do końca tak, jak powinno być wedle tradycji, to jedną rzecz jak najbardziej chcę zachować. Mam coś dla ciebie — mówiąc to, podnosi się i staje za moimi plecami.

Zaraz potem czuję, jak odgarnia mi włosy z szyi i coś na niej zapina. Od razu wiem, że to aksamitka, na dodatek z jakąś zawieszką. To ma sens, mówiłam mu przecież, że od zawsze uwielbiam ten typ ozdób na szyję, choć od dawna nie miałam przyjemności ich nosić.

— Tradycja nakazuje, żeby każdy smok na zakończenie treningu dał coś swojemu jeźdźcowi, jakiś drobiazg, który tamten zawsze będzie miał przy sobie. Ja mam dla ciebie to — i z tymi słowy podaje mi lusterko.

Mam na sobie szeroką na jakieś dwa centymetry aksamitkę z zawieszką dokładnie taką samą, jak smok na jego prawym ramieniu i moim lewym biodrze.

— To też jest piękne — uśmiecham się szeroko. — Dobrze znasz mój gust, kochanie — odkręcam się i całuję go w policzek.

Jego dumny uśmiech pokazuje, że naprawdę cieszy się z tego, że trafił.

— Mam dla ciebie jeszcze coś, ale to akurat w pałacu — mówi, wracając na miejsce. — Chodzi o strój Sarecertis. Owszem, twój jest świetny, naprawdę świetny, zgodny z ogólnym wzorcem i tak dalej, ale już nie raz i nie dwa przekonaliśmy się, że twój ogień może zmieniać temperaturę. Potrafi osiągnąć nawet taką, że bez trudu poparzysz inne smoki lub Sarecertis, więc jeżeli wykrzeszesz z siebie taką temperaturę, ucierpi na tym twój strój. Dlatego dogadałem się z Mitterianem i przygotował dla ciebie coś innego. Wyjątkowego. Jestem stuprocentowo pewien, że ci się spodoba. Ale to później.

— Tyle niespodzianek w jeden dzień, nie rozpieszczasz mnie za bardzo? — pytam z szerokim uśmiechem.

— Nie, należy ci się — stwierdza, nakładając sobie na talerz porcję spaghetti jeszcze większą od mojej. — A teraz smacznego, słońce.

Kiedy tylko to mówi, burczy mi głośno w brzuchu. Właśnie przypomniał mi, jak bardzo głodna jestem, więc bez dłuższego zastanowienia łapię za widelec.

O tym, co takiego dzisiaj przygotował, pomyślę później. Najpierw czas coś zjeść!

Rozdział V

Szum prysznica, dobiegający do tej pory z łazienki, ucicha.

To już najwyższy znak, że musze się pospieszyć i naszykować ostatni prezent dla Lu w tempie ekspresowym. Do tej pory wszystko szło idealnie, cały dzień poszedł tak fantastycznie, że lepiej nawet nie mogłem sobie wymarzyć. Nawet od początku — choć nie byłem pewien, jak wyjdzie ta akcja z surfingiem, to wszystko udało się idealnie, dokładnie tak, jak od samego początku zaplanowałem. A potem już było tylko lepiej. Pierścionek, aksamitka… Oraz świetna kolacja, z przepysznymi potrawami, luźną, relaksującą rozmową. Oboje tego potrzebowaliśmy od dawna. Po raz pierwszy od długiego czasu usłyszałem jej szczery śmiech — w trakcie naszych treningów zazwyczaj tylko się uśmiechała, na śmiech była zbyt zmęczona. A teraz naprawdę nam się udało, wreszcie poczuliśmy się jak prawdziwe narzeczeństwo. Oczywiście przez poprzednie dwa tygodnie zbliżyliśmy się do siebie jak nigdy, tyle wspólnych zajęć, dwadzieścia cztery na siedem spędzane w swoim towarzystwie naprawdę dużo dają. Ale to… To było coś wspaniałego.

Na szybko rozkładam czarny kostium na łóżku, tuż obok stawiam buty, z drugiej strony kładę szeroką, czarną pelerynę z kapturem. Prawdę powiedziawszy, nie widzę w niej żadnej funkcjonalności, ale cóż… Elevaio nie chciał odpuścić w tym względzie ani na milimetr. Uparł się, że jego kuzynka ma wyglądać fantastycznie, mrocznie, i równocześnie potężnie. Spieranie się nie miało choćby najmniejszego sensu.

Tak, wiem, że są kuzynami. Lumina mi powiedziała. Jedna z niewielu rzeczy, którą otrzymała po Tamaris, podobnie, jak lumijną osobowość.

— Kochanie, widziałeś może moje ciuchy? — z łazienki dobiega jej głos. — No wiesz, te, które znalazłam w pudełku z rzeczami matki…

Matka — teraz nazywa tak tylko ową tajemniczą smoczycę jasności, której geny w sobie nosi. Odkąd dowiedziała się o jej istnieniu, królowa Arlesiie przestała mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie. Nie dziwię się jej, wiem przecież, że lumia traktowała ją jak pupilka, poświęcając mu czas w zależności od ochoty, dziwiąc się, kiedy Lu okazywała jakąkolwiek dozę wolnej woli, własnego rozumu czy czegokolwiek innego. W sumie… Dla Soacrita przez ten cały czas też była tylko obiektem doświadczalnym. Nic dziwnego, że większym uczuciem darzył siostrzenicę.

Nic dziwnego również, że informację o śmierci kobiety moja narzeczona skwitowała wzruszeniem ramion.

Dla niej oboje zmarli kilka lat temu. Teraz powrócili jako upiory — całkowicie inni ludzie. Po części inni również dlatego, że ona sama niesamowicie się zmieniła…

— Na razie przymierz to, co leży na łóżku — mówię. — Ciekawy jestem, co o tym powiesz.

Ubrana tylko w okręcony wokół niej ręcznik i aksamitkę na szyi księżniczka wychodzi z łazienki i staje jak zamurowana, patrząc na naszykowane przeze mnie ubrania. Już któryś raz tego dnia zaskoczyłem ją do tego stopnia. Kolejny punkt dla mnie, uśmiecham się w duchu.

— Na co czekasz, bierz i przymierzaj — podaję jej ubrania i delikatnie popycham oszołomioną dziewczynę z powrotem w kierunku łazienki, po drodze wręczając jej jeszcze uprzednio wybraną przez nią bieliznę. Wiem, że sama zapewne nie byłaby w stanie wykonać choćby kroku.

* * *

Wiążę sznurówkę w ostatnim bucie, wygładzam ostatnie fałdki na kostiumie, poprawiam pelerynę, naciągam kaptur na głowę i jestem gotowa spojrzeć w lustro.

Teraz zaś zatyka mnie jeszcze bardziej, niż kiedy zobaczyłam te cudowne ciuchy po raz pierwszy.

A to wszystko dlatego, że wreszcie jestem stuprocentowo pewna, że naprzeciwko widzę siebie. Bez żadnych ściem, niedopowiedzeń, ani niczego w tym stylu.

Tak, wiem, już dwa razy do tej pory sądziłam dokładnie tak samo, w praktycznie identycznych sytuacjach. Za pierwszym razem, w hotelu Selumie, miałam na sobie swój strój koronacyjny. Wtedy uważałam, że właśnie taka jestem — dumna, pewna siebie królowa Arlesiie. Niestety, wkrótce po tym pojawiły się wątpliwości, kim tak naprawdę jestem, które rozwiały się dopiero po ponownym spotkaniu z Mirt’Oshimem.

Potem przyszedł czas na strój Sarecertis, tuż przed ucieczką od rodziców. Wówczas też byłam stuprocentowo pewna, że już wiem o sobie absolutnie wszystko i taka się sobie podobałam. I na tamtą chwilę to było akurat na zadanie, które mnie czekało — zwianie sprzed nosa Soacrita. Udało mi się, ale nie jestem pewna, czy byłabym w stanie zrobić cokolwiek więcej.

Za to teraz już jestem niemal całkowicie pewna, że wiem wszystko. Nic nie może mnie zaskoczyć bardziej, niż odkrycie, że jestem smoczycą, najpotężniejszą, jaka kiedykolwiek istniała, produktem laboratoryjnym, który wyrwał się spod kontroli. Narzeczoną księcia Santegrissy, Mirt’Oshima van der Leuthera, drugiego do tronu. Następczynią korony Arlesiie, buntowniczką, zdrajczynią, która wyparła się wszystkiego, co do tej pory cokolwiek dla niej znaczyło. Więc jednym słowem rebeliantką. Gotową zrobić absolutnie wszystko, żeby tylko zapobiec wojnie. Nawet jeśli będzie to oznaczało ryzykowanie lub wręcz oddanie życia, choć teraz, kiedy wszystko w życiu osobistym powoli zaczęło się układać, wolałabym uniknąć takiego rozwiązania. Ale jeśli będzie trzeba… To trudno.

A ten strój, który teraz mam na sobie, doskonale mnie określa — piękna, inteligentna, piekielnie niebezpieczna i tak potężna, jak jeszcze nigdy do tej pory. Czuję, jakby to była moja druga skóra, w niczym nigdy nie czułam się jeszcze tak bardzo swobodnie. Nawet w moich ukochanych szpilkach. Teraz mam takie wrażenie, jakbym nie miała nic na sobie, to tak ogromna swoboda.

Uśmiecham się lekko do swojego odbicia. Tak… Podobam się sobie taka. I jeszcze ta aksamitka z identycznym smokiem, jaki miałam wcześniej na ramieniu, przypomnienie, kto jest moją drugą połówką w tym niesamowitym, obustronnym układzie. I w sumie kto najprawdopodobniej będzie moją drugą połówką na resztę życia, w jakichkolwiek innych dziedzinach.

Ale zostało jeszcze coś, co chciałabym włożyć. Pewien drobiazg, do którego zdążyłam się naprawdę przyzwyczaić w trakcie trwania treningów. Otóż chodzi o ów wisior, który mam na szyi, świecący zawsze, wówczas, gdy mam go na szyi. Moja druga tożsamość — symbol mojej matki, której nigdy nie poznałam, jej rodziny, zapewne dość znaczącej i dość wysoko postawionej w hierarchii państwowej. Już wcześniej stwierdziłam, że zapewne byle kogo nie byłoby stać na zamówienie czegoś takiego. Z tego, co wiem, nawet rodzina Mirt’Oshima nie ma czegoś takiego — z całą pewnością by mi o tym powiedział.

— I jak tam, kochanie? — zza drzwi dobiega głos Mirt’Oshima. — Jak tam strój?

Mój uśmiech się poszerza. Szczerze, to nie mam choćby najmniejszej ochoty mu odpowiadać — niech po prostu zobaczy…

Szybkim ruchem odgarniam pelerynę spod stóp (jest dość długa, wydaje mi się nawet, że odrobinę ciągnie się po ziemi, mam więc tylko nadzieję, że jak przyjdzie co do czego to nie okaże się być niepraktyczna) i zdecydowanym krokiem wychodzę z łazienki, po drodze otwierając drzwi na pełną szerokość, by stanąć tuż przed smoczym księciem. Dopiero wtedy zdejmuję kaptur.

Jego usta układają się w nieme WOW, kiedy tylko mnie zauważa i widzę, że jest pod niesamowitym wrażeniem.

Nie chcę jednak nic mówić, stwierdzam, że poczekam, aż się jako tako otrząśnie z pierwszego szoku. I dlatego stoimy w milczeniu naprzeciwko siebie — ja, w pelerynie i specjalnym stroju Sarecertis czy smoczycy i on, trzeci do tronu, najpotężniejszy smok zaraz po mnie, mający nieograniczone wpływy w najpotężniejszym państwie na całym świecie.

— Teraz już wiem, co Estive w tobie widział, Lu — mój narzeczony odzywa się po chwili. — Poza tym, że jesteś moim jeźdźcem. Kiedyś pamiętam, że wspomniał mi o swojej drugiej uczennicy. Nie drążyłem, ale i tak powiedział, że drugiej takiej osoby jak ona nigdzie się nie znajdzie. Emanuje autorytetem i potęgą, siłą, niezależnością i to wszystko w niesamowicie pięknym ciele. Już wcześniej wiedziałem, że miał rację, ale teraz… Teraz to przeszłaś samą siebie.

Uśmiecham się lekko.

— Cieszę się, że ci się podobam, kochanie — nachylam się i całuję go w policzek. — A teraz przebiorę się w piżamę, wskoczę do łóżka i tam na ciebie zaczekam, bo chcę jutro z samego rana polecieć do willi — oznajmiam, odwracając się na pięcie.

* * *

Obserwuję, jak za lumią zamykają się drzwi.

Słowa Estive’a z tamtej chwili cały czas kołaczą mi się po głowie. To, co jej powiedziałem, było bardzo ogólne, Odwieczny naprawdę powiedział mi wiele więcej, tylko wtedy po prostu nie zwróciłem na to uwagi…

„- A kim ona jest? — za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć.

— Jeżeli kiedykolwiek ją spotkasz, z całą pewnością będziesz o tym wiedział, młody — na twarzy smoka wykwitł lekki uśmiech. — Ale zapamiętaj sobie to, co ci powiem. Ona jest wyjątkowo potężna, choć sama jeszcze o tym nie wie, nawet ja nie wiem, z czego to wynika. Z pozoru może się wydawać delikatna i faktycznie taka jest, głęboko w środku, gdzie niewiele osób będzie miało dostęp. Ale pomiędzy… Pomiędzy kryje się mur nie do przebicia. Jeżeli chciałaby i miałaby środki, bez wysiłku sprawiłaby, że do jej stóp upadłyby wszystkie stworzenia na jakimkolwiek świecie i wielbiły ją jak bóstwo. A ona by sobie z tym poradziła, przyjęła odpowiedzialność i wzorcowo wywiązała się z obowiązków. Nie potrzebuje żadnej pomocy, co najwyżej katalizatora, który uwolni drzemiącą w niej siłę. Jeżeli zechce coś zbudować, zrobi to, zniszczyć — absolutnie nic jej nie powstrzyma. Gdyby była smoczycą, z całą pewnością, choć nie wiem, jakim cudem, przewyższyłaby ciebie pod względem umiejętności. Jest po prostu wyjątkowa i chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego. To urodzona zwyciężczyni. Zawsze wygra, bez względu na okoliczności.

— Powinienem się jej bać? — nagle poczułem niepokój.

— Kiedyś was sobie przedstawię i wtedy zrozumiesz, że nie musisz, jeżeli tylko stanie po twojej stronie. Biada zaś temu, kto będzie stał po przeciwnej…”

Oj tak, biada Soacritowi i lumiom. Nawet nie wiedzą, jaka potęga się im przeciwstawi i być może nawet ich zniszczy…

Rozdział VI

Z moich ust wydobywa się głośne, radosne wycie, kiedy smok pode mną robi korkociąg.

Zaraz potem jednak przekręca się na grzbiet i ni z tego ni z owego spadam.

Nie robi to na mnie jednak takiego wrażenia, jakie teoretycznie powinno — nie przeraża mnie to zbytnio, jak zapewne zareagowałby każdy inny Sarecertis. Po pierwsze dlatego, że wiem, iż Mirt’Oshim zdążyłby wrócić pode mnie, zanim spadłabym na ziemię.

Po drugie dlatego, że przecież nie musi.

Okręcam się tak, żeby spadać brzuchem do ziemi i błyskawicznie zmieniam się w smoka. Rozpościeram skrzydła i prąd podbija mnie do góry.

„Latasz tak, jakbyś robiła to od dziecka — w mojej głowie odzywa się głos mojego narzeczonego. — Jestem pełen podziwu, kochanie”.

Na moim smoczym pysku pojawia się coś w rodzaju uśmiechu. Cóż… Mam przecież część jego genów, więc nic w tym dziwnego. Poza tym, przecież chyba żaden ze smoków nie ma problemu z lataniem.

Znajdująca się w pobliżu willa Ertexa z każdą sekundą się przybliża. I choć z jednej strony, kiedy ją widzę, czuję pewnego rodzaju smutek, bo to oznacza, że nasze podniebne szaleństwa przynajmniej na razie się kończą, to z drugiej się cieszę. Naprawdę zdążyłam się stęsknić za dziewczynami, mimo tego, że spędziłam z nimi zaledwie dwa dni, i to jeszcze na dodatek nie całe. Tyle w zupełności wystarczyło, żebym uznała się je za prawdziwe przyjaciółki, idealne zastępstwo za moje siostry, lumie… i to akurat w czas. Swoją drogą, ciekawa jestem, jak zareagują, jak się teraz zobaczymy…

„Chcesz lecieć pierwsza?” — książę zupełnie jakby wyczuł moje myśli.

Bez słowa wystrzelam w kierunku willi.

Po sekundzie ląduję na jej tyłach, przy basenie. Już metr nad podłożem zmieniam postać, tak, że ziemi dotykam stopami, a nie łapami, i od razu lekko przykucam.

— Lu wróciła! — natychmiast słyszę głośny wrzask.

Z zaskoczeniem podnoszę głowę i ledwo zdążam się wyprostować, kiedy zostaję zaatakowana z oszałamiającą siłą przez cztery rozochocone dziewczyny.

Jako że stoję dosłownie na krawędzi basenu, oczywiście doskonale wiadomo, jak się to kończy… Tracę równowagę i razem z z czwórką „atakujących” z wielkim pluskiem i piskiem lądujemy w wodzie.

Parskając, wynurzam się na powietrze i patrzę na roześmiane twarze wokół mnie — czerwonowłosa czarnoskóra to oczywiście Tristana, szczuplutka szarooka blondi, z obecnie dość przypłaszczoną szopą to Meriah, ciepła brunetka przy kości, z piwnymi oczami — Jessica, i jeszcze jedna — zielonooka, z szerokim uśmiechem i wystrzępionymi, krótkimi złotymi włosami, poprzecinane zielonymi pasemkami, które o dziwo nadają jej jeszcze bardziej dziewczęcego wyglądu…

Dopiero po chwili pojmuję, że mam przed sobą Saurinę van der Leuther, księżniczkę Santegrissy i moją przyszłą szwagierkę…

— Wróciłaś! — nasz chwilowy bezruch przerywa właśnie owa smoczyca, z rozmachem przyciągając mnie do siebie i rozchlapując wodę na wszystkie strony.

— Tak, wróciłam… — wyduszam, próbując równocześnie coś powiedzieć, oddychać i utrzymać nas obie na powierzchni.

— Dziewczyno, co się z tobą działo? — w oczach Triss widzę wyraźny wyrzut. — Wiesz, jak się o ciebie martwiłyśmy?

— Pamiętasz o naszej zasadzie? — wtóruje jej Jess. — Jesteś w naszej paczce, Lu, mówiłyśmy ci to od początku, czyli jako jedna z nas nie powinnaś znikać bez uprzedzenia ani robić cokolwiek sama. Umawiałyśmy się, że czego którakolwiek nie miałaby zrobić, zawsze trzymamy się razem, więc w takim razie skoro polazłaś jak skończona idiotka do laboratoriów der Soltarie’ów, powinnaś nam przynajmniej powiedzieć, a nie znikać jak ostatni tchórz.

— Kochane…

— Nigdy więcej nie wycinaj nam takich numerów! — Ria nie daje mi dokończyć. — To miał być ostatni raz, rozumiesz?

— Ale…

— Cieszę się, że zrozumiałaś — Triss mocno mnie przytula i całuje mnie w policzek. — A teraz powiedz, co robiłaś przez ostatnie trzy tygodnie? Zniknęłaś jak kamfora, a Ertex nawet nie chciał powiedzieć, co się z tobą stało, poza tym, że jesteś stuprocentowo bezpieczna i w dobrych rękach. Powiedz mi, co ty na to, żebyś nam wszystko opowiedziała?

— Chętnie, ale…

Moje wcięcie znowu pozostaje kompletnie zignorowane.

— W ogóle moi rodzice są pod wrażeniem — tym razem przeszkadza mi Rina. — To, jak ich uratowałaś, i ogólnie…

— DAJCIE MI WYLEŹĆ Z TEGO BASENU! — wydzieram się na cały głos.

Wszystkie patrzą na mnie z zaskoczeniem.

— Nie mogłaś powiedzieć tego spokojniej? — najmłodsza wydaje się być najbardziej zdziwiona.

Moją jedyną reakcją jest totalny facepalm, nie chce mi się tego nawet tłumaczyć. Zamiast tego okręcam się w wodzie i podpływam do najbliższej drabinki. Cała czwórka oczywiście podąża za mną.

— Masz tupet, że śmiesz krzyczeć na księżniczkę — nad sobą słyszę karcący głos.

Oczywiście już bez podnoszenia głowy doskonale wiem, do kogo należy… I nie jestem najszczęśliwsza, że znowu go widzę.

— Po pierwsze, nie krzyknęłam na Saurinę, tylko do niej i do dziewczyn na raz, bo nie dały mi dojść do słowa — odpowiadam, wychodząc z basenu i stając naprzeciwko Dreon’Tiriala. — Po drugie, jeżeli chciałabym na kogoś krzyknąć, nie zwracałabym uwagi na to, czy to jest księżniczka, książę, król czy królowa, jeżeli faktycznie by na to zasługiwali.

Po czym z niewzruszonym spokojem zaczynam wykręcać sobie włosy, przy okazji odrobinę go ochlapując.

Odskakuje jak oparzony.

— Ale i tak pewnym osobom należy się zasłużony szacunek — burczy.

Już chcę odpowiedzieć, ale uniemożliwia mi to spokojny, ciepły męski głos, dobiegający ze strony wejścia do budynku:

— Kto jak kto, synu, ale ta młoda dama zasłużyła na szacunek o wiele bardziej od ciebie. Nie zapominaj, kto uratował twojego ojca i twoją matkę z laboratoriów.

Odwracam się zaskoczona i widzę władcę Santegrissy razem z żoną, wychodzących na zewnątrz przez przeszklone drzwi.

— Wasze Wysokości… — lekko skłaniam głowę na ich widok.

— Przestań odstawiać cyrk, dziewczyno — w głosie królowej słyszę wyraźne rozbawienie. — Kto jak kto, ale ty masz największe prawo mówić nam po imieniu. Więc zapamiętaj sobie, że ja jestem Arlentine, a mój mąż to San’Youtan, dotarło?

W odpowiedzi uśmiecham się szeroko. Niech mi ktoś tylko powie, jakim cudem to się dzieje, że czuję się tu jeszcze lepiej, niż w domu?

— Musisz poznać nasze smoczyce — Triss staje tuż obok mnie. — Już im tyle o tobie naopowiadałyśmy… Na razie są w salonie, razem z Texem rozpracowują plan na nasz dalszy trening, ale z całą pewnością się ucieszą, jak tylko cię w końcu spotkają.

— Poza tym może udałoby ci się pomóc Yasirze — Jess jest totalnie podekscytowana. — Otóż wiesz… Jest takie jedno ciacho… Cudowny smok… Chyba nawet najpotężniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek istniały, i na dodatek mega przystojny… I ona się w nim zakochała! I może byś jakoś pomyślała, co można z tym zrobić? Kiedyś ze swoimi kumpelami na pewno swatałyście niektóre z jakimiś przystojniakami… A poza tym chyba tylko ty nie miałabyś żadnych oporów, żeby do niego podejść i tak po prostu porozmawiać, bo wiesz, on to prawdziwa legenda Santegrissy… Nawet nie wiedziałyśmy, czy istnieje, a tu nagle zjawił się w willi przed trzema tygodniami… I jeszcze ma Sarecertis, rozumiesz to?

Patrzę na dziewczynę z zaskoczeniem i próbuję przyswoić cokolwiek z tego jej mega chaotycznego potoku słów. Cóż… owszem, swatałyśmy, zazwyczaj Mistral z kolejnymi niby to odpowiednimi typkami… A co do tego smoka… Czemu ja mam wrażenie, że chodzi jej o Mirt’Oshima?

— Kuzynka, weź ją zostaw — tuż obok nas materializuje się Ertex von Sheen, nasz gospodarz. — Nie możemy przecież zamęczać biedaczki problemami sercowymi mojej matki, czyż nie? A ty, Lu, witaj w domu — i z tymi słowami mocno mnie przytula.

Z zaskoczeniem oddaję uścisk. Zaraz też nasuwa mi się na myśl, że chyba nigdy bym nie wpadła na to, że spotka mnie coś takiego — mój były narzeczony, który przecież bez żadnych skrupułów chciał mnie zabić, uzna swój dom również za mój…

Równocześnie czuję, jak w moich oczach pojawiają się łzy.

— Miśku, co się stało? — Saurina od razu je zauważa i odsuwa od mojego ex. — Wszystko w porządku? Coś się zabolało?

— Tak, wszystko w porządku — wyszlochuję, uśmiechając się przez łzy. — Po prostu tu wreszcie czuję się na swoim miejscu, nigdy wcześniej czegoś takiego nie miałam, nawet wcześniej u rodziców, czy z przyjaciółkami…

— Cóż… wreszcie wiesz, kim naprawdę jesteś, co się z tym wiąże, i jesteś z ludźmi którzy to akceptują i cię wspierają — uśmiecha się lekko Ria. — To powinno wystarczyć.

Przytakuję ruchem głowy, bo teraz wzruszenie dosłownie nie pozwala mi się odezwać. A wszystko dlatego, że wreszcie, po długich poszukiwaniach, z których częściowo nawet nie zdawałam sobie sprawy, odnalazłam swoje miejsce na ziemi!

Zaraz potem zauważam wychodzące na taras dwie damskie postacie. Na oko trzydziestolatki, jedna z kruczoczarnymi włosami wpadającymi w fiolet i różowymi oczami, a druga niebieskooka o biało-błękitnych włosach. O ile dobrze pamiętam, pierwsza to O’leprah, smoczyca Meriah, a druga — Eticra, połówka Triss.

I faktycznie, nie mylę się, bowiem dziewczyny prawie że od razu przypadają do ich boków.

— Gdzie Yas? — dopytuje się Jessy.

— Bajeruje największe smocze ciacho, jakie kiedykolwiek istniało — odzywa się ta druga, przewracając oczami.

— Podczas gdy on wcale a wcale nie zwraca na nią uwagi — chichocze pierwsza.

— Mirt’Oshim przyleciał? — księżniczka prostuje się jak struna. — Jest tutaj?

— Obecnie w salonie z Jess, dopiero co przybył — odpowiada czarnowłosa.

Nastolatka nie potrzebuje więcej, żeby wystrzelić jak z procy i pobiec we wspomnianym kierunku.

Uśmiecham się lekko. Ta to naprawdę jest zapatrzona w brata… Ciekawe, co by było, gdybym ja też miała starsze rodzeństwo i kogoś takiego jak on. Ale przyznaj, lepiej jest mieć go jako narzeczonego i przyszłego męża, niż jako brata — odzywa się mój cichutki, wewnętrzny głosik. Cóż… Co racja, to racja, nie mogę się nie zgodzić…

— A to jest właśnie owa osławiona Lu, o której dziewczyny ciągle wam truły — Ertex lekko wypycha mnie przed smoczyce.

— Uratowała nam życie wtedy, w samolocie — promiennie uśmiecha się Tristana.

— Nam również — San’Youtan staje obok mnie. — Jestem twoim dłużnikiem, młoda damo. Jeszcze nigdy wcześniej nikt się tak dla mnie nie poświęcił, dla mojej żony również.

Czuję, jak na mojej twarzy pojawia się lekki rumieniec zakłopotania. Nie przywykłam, żeby aż tak mnie chwalono…

Już otwieram usta, ale Arlentine unosi palec w górę:

— I ani mi się waż mówić, że to nic takiego. Gdyby nie ty, któreś z nas być może właśnie trafiłoby pod nóż największego kata w historii Vastertilie, gorszego od samego Rautera!

Na tarasie na moment zapada cisza.

— W takim razie miło nam ciebie poznać — smoczyce uśmiechają się onieśmielone. — Teraz tyle sław się tu kręci… Nigdy wcześniej nie sądziłam, że będę miała okazję spotkać rodzinę królewską Santegrissy, a teraz ze wszystkimi utrzymuję naprawdę wspaniałe stosunki — mówi Eticra. — Pomyśleć tylko, że zostawiłam Triss w Nowym Jorku, żeby uniknęła całego tego zamieszania, a teraz nagle znalazła się prawie że w samym epicentrum!

W odpowiedzi tylko uśmiecham się ze wstydem. Cóż… Nie miała prawa przewidzieć, że ja jakkolwiek zadam się z jej Sarecertis, bo tak po prawdzie, to właśnie wszystko rozpętało się przeze mnie…

— Tak czy owak, cieszę się, że jesteś razem z nami, z naszymi dziewczynami i ogólnie, Lu — smoczyca posyła mi wdzięczny uśmiech. — Im nas więcej, tym weselej, a wychodzi na to, że to właśnie my jakimś cudem staliśmy się tą grupką, która być może będzie w stanie zażegnać wojnę. Każda pomoc się przyda.

Poprawka, to ja mam zażegnać tą wojnę. Może i nie są tego świadomi, ale co najwyżej będą mi pomagać…

Nagle podłapuję spojrzenie Arlentine, na co ta ledwo zauważalnie kiwa głową. Już wcześniej odkryłam z zaskoczeniem, że ona wie. Ale teraz nagle nabieram wrażenia, że jest najlepiej poinformowana z całego otoczenia, i że zdaje sobie sprawę z naprawdę bardzo wielu rzeczy, o których nikt poza nią nie ma choćby najmniejszego pojęcia…

— Swoją drogą, Lu, to prawda, że jesteś smoczycą, i jeszcze na dodatek w układzie mieszanym? — milczenie przerywa O’leprah.

— Na to wygląda — kiwam głową. — Choć w sumie jak próbowaliśmy ustalić, kto jest czyim Sarecertis, nie wyszło z tego nic, bo skoro oboje jesteśmy smokami, a wiąże nas więź smok — jeździec, to zarówno on ma wobec mnie takie prawa, jak i ja wobec niego.

— Niech zgadnę… Właśnie z nim spędziłaś całe te trzy tygodnie? — Jess patrzy na mnie uważnie.

Kiwam głową.

— Uparł się, że nauczy mnie wszystkiego w trybie przyspieszonym. Szczerze wam powiem, że to była masakra, dzień w dzień mnóstwo treningów, nauki, dziwię się, że jeszcze mi się mózg nie zlasował, ale widać koniec końców był zadowolony z wyników i powiedział, że zdałam. Nawet taki drobiażdżek dostałam, z jego znakiem — pokazuję na swoją aksamitkę — żeby był bardziej widoczny, bo niestety, odkąd dowiedziałam się o swojej smoczej stronie, jego miejsce na ramieniu zajął mój.

— Pokaż — Meriah nachyla się i zaczyna dokładnie lustrować zawieszkę. Zauważam, jak lekko marszczy brwi.

— Coś nie w porządku? — pytam całkowicie niewinnym tonem.

— Nie… Tylko wydaje mi się, że skądś to znam — odpowiada zamyślona. — Tak czy inaczej twój smok musi być naprawdę potężny, bo takiego coś nie ma byle kto… Ale naprawdę, ja już musiałam widzieć ten znak…

— To skoro jest tak potężny, Lu, to ściągnij go do nas, jak my swoje smoczyce — prosząco uśmiecha się do mnie Triss. — Każda para rąk do pomocy się przyda. Bo ty zostajesz, prawda, kochana?

— Raczej tak, z tego, co wiem, nie…

— Ciiii! — gwałtownym syknięciem ucisza nas Jess. — Patrzcie na to — dyskretnym ruchem wskazuje na wyjście na taras.

Wszyscy obracamy głowy w tamtą stronę, a naszym oczom ukazuje się wchodząca właśnie trójka osób.,

— Przystojny, prawda? — zauważa Ria konspiracyjnym szeptem. — Każda smoczyca marzy o tym, by to właśnie ona stała się kiedyś jego wybranką… — rozmarza się.

Mojemu wzroku nie umykają porozumiewawcze spojrzenia pary królewskiej, przewrócenie oczami ich starszego syna i lekki, kpiący uśmiech na twarzy Ertexa.

Natomiast ja, kiedy widzę Mirt’Oshima z dosłownie uwieszoną na nim zielonowłosą smoczycą, czuję, jak moje brwi gwałtownie podjeżdżają do góry. Co ona sobie wyobraża, żeby tak jawnie adorować MOJEGO narzeczonego? Bo skaczącej obok niego Sauriny nie komentuję, w tej kwestii akurat jestem w pełni wyrozumiała.

I w tym momencie cała trójka odwraca głowy w naszym kierunku.

Takiego szoku, jakiego doznaje Yasira na mój widok, jeszcze nigdy nie widziałam. Jest niesamowicie zaskoczona, do tego stopnia, że zastyga w jednym miejscu, nie jest w stanie choćby się ruszyć czy wydusić słowa. O co jej chodzi? Tak tragicznie wyglądam w tych przemoczonych ciuchach, to jakieś uchybienie etykiety, czy coś? Jednak jakby nie było, to również jej Sarecertis wrzuciła mnie do basenu…

Natomiast kiedy podłapuję wzrok księcia, od razu się uśmiecham i cała reszta wylatuje mi z głowy.

* * *

— Zazdrosna? — pytam, widząc minę Luminy.

Tymi słowami wywołuję widoczne poruszenie wśród wszystkich przedstawicielek płci żeńskiej obecnej w tym miejscu. Poza samą zainteresowaną, oczywiście.

— Nie, wcale — odpowiada, choć moim oczom nie uchodzi delikatny rumieniec, który wykwita na jej twarzy. — Po prostu zastanawiam się, od kiedy to zacząłeś robić za wieszak — wymownie wskazuje wzrokiem na księżną Oridgenu, nadal będącą w szoku. Swoją drogą, ciekawe, z jakiego powodu…

Uśmiecham się szeroko, po czym oswobadzam się z uścisku zarówno Yasiry, jak i Sauriny i podchodzę do grupki stojącej przy basenie.

— Uwierz mi, znam cię na tyle, żeby wiedzieć, kiedy kłamiesz. Poza tym — dodaję po dokładnym zmierzeniu jej wzrokiem — mogłaś powiedzieć, że planujesz wystartować w konkursie na Miss Mokrego Podkoszulka, wpadłbym wcześniej.

— Jesteś wredny — odpowiada, mrużąc oczy, ale widzę, że jest co najwyżej porządnie rozbawiona.

— I takiego właśnie mnie kochasz — mówię, po czym przyciągam ją do siebie i namiętnie całuję.

Kiedy się od siebie odrywamy, wszyscy (poza moją matką i Ertexem) patrzą na nas zszokowani.

Uśmiecham się lekko. Tak, to jest właśnie ta chwila!

— Chciałbym wam wszystkim przedstawić moją smoczycę i Sarecertis zarazem, Luminę der Soltarie, następczynię tronu Arlesiie, a przede wszystkim moją narzeczoną!

Rozdział VII

Z początku wszyscy patrzą na naszą dwójkę z ogromnym zaskoczeniem.

No, prawie wszyscy. Arlentine uśmiecha się szeroko, zupełnie, jakby już od dawna wiedziała wszystko, kim jestem, co mnie łączy z jej synem, absolutnie wszystko odnośnie mnie… Jak nie więcej. Ertex zaś też nie jest zdziwiony, z resztą tego się spodziewałam. W końcu Mirt’Oshim zdał mi relację z ich ostatniego spotkania.

I teraz właśnie półsmok z szerokim uśmiechem podchodzi do naszej dwójki, mnie mocno przytula, a mojemu narzeczonemu serdecznie ściska dłoń.

— Co prawda wiedziałem już o tym od dawna, ale teraz wreszcie mogę wam gorąco pogratulować. Lu, trafiłaś na świetnego faceta, kto jak kto, ale książę Santegrissy jest dla ciebie zdecydowanie najlepszym kandydatem. A ty, stary, też nie mogłeś wybrać lepiej. Drugiej takiej jak ona nie znajdziesz z całą pewnością, i w tym wypadku jej nazwisko nie ma chociażby najmniejszego znaczenia. Z resztą… sam fakt, że oboje jesteście swoimi smokami i Sarecertis to pokazuje. Więc jedyne, co mogę teraz dodać, to proszę, zaproście mnie na swój ślub.

— Najpierw będzie trzeba poradzić sobie z wojną, ale jak przyjdzie co do czego to nie martw się, zaproszenie dostaniesz z całą pewnością — szeroko się do niego uśmiecham, równocześnie jeszcze mocniej przytulając się do księcia.

— Tak, zaprosimy cię, mimo tego, że wcześniej uparcie próbowałeś pozbyć się Luminy — w głosie smoka nie ma ani krzty złośliwości, co najwyżej jawna wesołość.

Na twarzy półsmoka pojawia się lekkie skrępowanie, ale nie odpowiada.

Zaraz potem odzywa się Saurina:

— Od samego początku, kiedy cię spotkałam, Lu, wiedziałam, że jesteście w jakiś sposób do siebie podobni, ale naprawdę nie sądziłam, że aż tak! I chociaż to tak trochę szok… że ty i on… tym bardziej że ciebie prawie wcale nie znam, ale polubiłam od początku, a ciebie, bracie, nie widziałam przez naprawdę długi czas, to i tak się niesamowicie cieszę, że nie boicie się układać swojego własnego życia pomimo pozornych przeszkód.

— Dzięki, siostra — Mirt’Oshim uśmiecha się szeroko.

Na moment zapada cisza.

Dziewczyny oraz ich smoczyce patrzą na nas z zaskoczeniem, najwyraźniej wyjątkowo zdziwione owym ogłoszeniem. Zaś na twarzy władcy widzę prawdziwie mieszane uczucia, jakby do końca nie był pewien, jak zareagować.

— Naprawdę jesteś der Soltarie? — pyta, stając tuż przede mną.

* * *

Sztywnieję, widząc reakcję mojego ojca i odruchowo łapię Luminę mocniej za ramię, chcąc wysunąć się przed nią i na wszelki wypadek obronić ją przed jakimkolwiek atakiem.

Ale smoczyca gwałtownym ruchem wyrywa mi się i sama postępuje krok naprzód, stając centymetry przed władcą Santegrissy.

— Owszem, jestem — odpowiada spokojnym tonem. — Tak samo prawdą jest to, że w przyszłości odziedziczę tron Arlesie… jeżeli poddani będą chcieli mieć nad sobą zdrajczynię.

Uśmiecham się w duchu, słysząc te słowa. Przecież jakiś czas temu użyłem wobec niej dokładnie tego samego argumentu, kiedy chciała rozszarpać Rori na strzępy. I, jak widać, porządnie zapamiętała sobie tamtą lekcję…

Wszyscy dookoła wydają się być zaskoczeni jej odpowiedzią. Nawet jej ex, który do tej pory zdawał się rozumieć wszystko, teraz jakby się pogubił.

— Tak, dobrze słyszeliście, jestem zdrajczynią — księżniczka ciągnie dalej. — A przynajmniej z perspektywy mojego kraju. Zdradziłam rodzinę, przystając do naszych najgorszych wrogów. Zdradziłam poddanych, uciekając z domu i wymigując się od małżeństwa mającego zapewnić nam trwały, bezpieczny sojusz, już mniejsza o większość, jak bardzo bym na tym ucierpiała. Zdradziłam przyjaciółki, bo nie wróciłam i nie zaczęłam wspierać ich w krucjacie przeciwko smokom i smoczym jeźdźcom, pomijając fakt, że sama jestem i jednym, i drugim. A to wszystko dlatego, że miałam na tyle odwagi, żeby samodzielnie zdecydować, co jest właściwe, a co nie, pójść własną drogą, oddzielić się od tłumu i zacząć robić to, co jest naprawdę słuszne. I z tego powodu stoję po tej stronie, gotowa zrobić wszystko, by ocalić niewinne istnienia i przeciwstawić się mordercom. Dlatego uratowałam was z laboratoriów, dlatego byłam gotowa poświęcić się dla dziewczyn, nie wiedząc, że sama jestem smoczycą i wyjdę z tego bez szwanku. I dlatego liczę na to, że zapomnicie o moim pochodzeniu, bo zdecydowanie nie jest czymś, o czym warto pamiętać i co warto roztrząsać.

Po jej słowach robi się cicho jak makiem zasiał. Prawdę powiedziawszy, nawet mnie trochę zatkało. Nie liczyłem na taką przemowę. Ani na to, jak prawdziwe i szczere są jej słowa…

Zaraz potem mój ojciec robi coś, co zaskakuje mnie jeszcze bardziej — podchodzi do mojej narzeczonej i mocno ją przytula. Ona sama jest równie zdziwiona, jak i cała reszta.

— Witaj w rodzinie, Lu — mówi król. — Będę dumny, jeżeli zechcesz mówić do mnie per tato, a do mojej żony — mamo.

* * *

Dopiero po chwili dociera do mnie to, co powiedział i w moich oczach pojawiają się łzy.

Władca Santegrissy i, patrząc po naszych nazwiskach, mój największy wróg, właśnie zaakceptował mnie jako przyszłą żonę swojego młodszego syna i uznał za swoją córkę.

Moment potem rozlegają się brawa, które przerywają bezruch wszystkich obecnych.

Arlentine przyciąga do nas Mirt’Oshima i przytulamy się wszyscy, we czwórkę. Zaraz potem dołącza do nas Saurina — wielki, rodzinny uścisk.

Kiedy udaje mi się w końcu wyswobodzić z tego uścisku, wpadam w kolejny — tym razem moich przyjaciółek i ich smoczyc. Z każdej strony słyszę gratulacje, tak, że ostatecznie nawet do końca nie wiem, które są od kogo. Ale najważniejsze jest to, że kiedy unoszę głowę i patrzę wszystkim w oczy, to każdy jest szczęśliwy. Każdy. Wszyscy cieszą się naszym szczęściem. I to jest naprawdę, niesamowicie wspaniałe uczucie, kiedy można podzielić się czymś tak cudownym ze światem…

Ale zauważam coś, co mnie z deczka dziwi. Otóż smoczyca Jess, Yasira, mimo, że już jako tako otrząsnęła się z pierwszego szoku, nadal patrzy na mnie tak, jakby zobaczyła ducha.

O co może jej chodzić?

„Jessy, z twoją smoczycą jest chyba coś nie tak — przekazuję jej Sarecertis. — Może weź się nią zajmij… Ale dyskretnie, żeby nie było, że ja ci o tym powiedziałam”.

Z początku wydaje się, że dziewczyna nie załapała przekazu, ale na szczęście po chwili z pozoru całkowicie spontanicznie podchodzi do księżnej Oridgenu i wchodzi razem z nią do willi.

— Skoro ty, braciszku, się zaręczyłeś, to chyba wypadałoby urządzić imprezkę, nie uważacie? — Saurina patrzy na nas z wyczekiwaniem.

— Cóż… Z jednej strony masz rację — mój narzeczony się zamyśla — ale z drugiej jeszcze…

— Jeszcze jest coś do załatwienia — przerywa mu ojciec. — Obiecałem dać ci czas, w trakcie którego wyszkolisz swojego, w tym wypadku swoją Sarecertis, ale potem sam powiedziałeś, że razem ze mną rozpatrzysz jedną bardzo ważną sprawę, dotyczącą całego królestwa, pamiętasz?

— Pamiętam — przytakuje książę, lekko spuszczając wzrok.

— Więc zależałoby mi na tym, byśmy rozwiązali ten problem jeszcze przed pokojową konferencją.

— Jaką konferencją? — odzywamy się w tym samym momencie.

— San’Youtan zaprosił wszystkich władców wraz z następcami na konferencję, która odbędzie się w stolicy Oridgenu za dwa dni. Muszą przybyć, inaczej smoki bez uprzedzenia ich zaatakują. A kto wie, może akurat uda się rozwiązać to w jakiś dyplomatyczny sposób, bez potrzeby jakichkolwiek walk i narażania cennych istnień… — zamyśla się Arlentine.

Szybko przebiegam w myślach możliwe rozwiązania. Cóż, to faktycznie najlepszy pomysł, na jaki w tej sytuacji można było wpaść. I jeżeli faktycznie uda się to rozwiązać w jakiś sensowny sposób, to wtedy możnaby było osiągnąć kompromis, co więcej, mogłabym służyć wsparciem zza kulis, o ile oczywiście smoczy władcy by chcieli, bo w końcu znam strategie mojego ojca…

Dopiero po chwili łapię, że wymieniono moje imię.

— Kiedy mój mąż zabierze twojego narzeczonego, Lu, ty mogłabyś zabrać się ze mną — mówi królowa Santegrissy.

— Ale… dlaczego? — przez moment patrzę na nią bez zrozumienia. W sumie podobnie jak wszyscy obecni… poza Ertexem.

— Jest ktoś, kto bardzo chciałby cię spotkać — mówi ten. — Chodzi o rodziców twojej matki.

— Rodziców mojej matki… Czyli moich dziadków?

— Tak, twoich dziadków — przytakuje Arlentine. — Wiem, kim była twoja matka, Lu. Zdążyłam już porozumieć się z częścią twojej rodziny, będą przeszczęśliwi, kiedy cię spotkają.

Patrzę po pozostałych i z ich oczu czytam, że nie mieli o tym chociażby najmniejszego pojęcia. Ale za to we wzroku Mirt’Oshima znajduję coś jeszcze. Coś, co jest odpowiedzią na wątpliwości, które ni z tego, ni z owego mnie ogarnęły…

— Leć z mamą, moja słodka — mówi ten, przytulając mnie do siebie. — Ja i tak będę zajęty przez ten czas, i coś czuję, że przez co najmniej dzień się nie zobaczymy. A ty masz możliwość spotkać swoją rodzinę i w końcu dowiedzieć się, kim tak naprawdę była twoja matka. Wiem, jakie to dla ciebie ważne.

Kiwam głową, wtulając się w niego. Tak naprawdę jestem w szoku, bo nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będę w stanie zdobyć te bezcenne dla mnie informacje. Dlatego odganiam strach, który próbuje mnie ogarnąć.

— Dobrze, polecę — uśmiecham się do przyszłej teściowej.

Ta, słysząc moją odpowiedź, promienieje.

— Świetnie, kochanie, w takim razie poczekaj na mnie, poinformuję tylko Yasirę, żeby się przygotowała, bo ona też powinna lecieć z nami…

Słowa królowej przerywa cień, który nagle zasłania nam słońce.

Wszyscy z zaskoczeniem podnosimy głowy do góry, w samą porę, żeby zobaczyć, jak wycieńczony, niewielki smok traci władzę nad swoim ciałem i spada wprost do basenu.

Bez dłuższego namysłu ja i książę wskakujemy do wody i pomagamy dopłynąć biedakowi do brzegu. Zaraz potem zmienia on postać na kasłającego wodą małego chłopczyka.

Mój smok bez chwili wahania bierze go na ręce i zaczyna iść w stronę domu.

— Spokojnie, mały, już jesteś bezpieczny — zaczynam go uspokajać. — Będzie dobrze, zaraz się ogrzejesz, wyśpisz, nakarmimy cię…

— Nie! — powietrze rozrywa przenikliwy krzyk. — Ja chcę do mamy!

Zaraz potem chłopczyk zaczyna głośno płakać i się wyrywać, więc książę natychmiast go odstawia.

— Przynieście koce — rzucam do dziewczyn.

Wszystkie znikają bez słowa, natomiast władcy podchodzą do nas.

Na ich widok mały cichnie i otwiera usta ze zdziwieniem.

— Czyli to prawda — szepcze z zaskoczeniem. — Mama mówiła, że już jesteście wolni i kazała mi uciekać i was znaleźć, kiedy, kiedy… — znowu zaczyna płakać.

— Co się stało? — przyklękam przy nim.

— Przyjechały takie dziwne pojazdy — wychlipuje. — Pojawili się ludzie z takimi dziwnymi lufami i zaczęli z nich strzelać, wszyscy uciekali i krzyczeli… Mama też kazała mi uciekać, ale nie mogłem zmienić się w smoka i dlatego ukryłem się za krzakiem… Widziałem jak ich wszystkich, całe obozowisko zanieśli do takiego wielkiego pojazdu, który wyglądał jak ogromny dom na kółkach… Był tam też Odwieczny, miał nas zabrać… A potem przyszła taka pani, taka jak ty — pokazał paluszkiem na mnie — i powiedziała, że ich wszystkich pozabija…

W jego oczach pojawiają się łzy i zaczyna szlochać coraz głośniej.

Mój mózg natomiast pracuje na najwyższych obrotach.

— Czy ta pani wyglądała tak jak ja, bo miała uszy i ogon? — dopytuję.

Malec przytakuje skinięciem głowy.

— Nie widziała mnie bo ukryłem się w krzakach, ale wydawała się być groźna… i… i… mówiła o jakichś laboratoriach…

— Miała pomarańczowe włosy? — nie mogę się powstrzymać przed tym pytaniem.

Kolejne skinięcie głowy chłopczyka daje mi już stuprocentową pewność.

Wstaję, czując jak uszy kładą mi się po sobie, a ogon jeży się do granic możliwości.

— Rori — warczę. — Tym razem zapłaci mi za wszystko…

— Nie możemy tego tak zostawić — dołącza się Mirt’Oshim. — Kolejny transport do laboratoriów, tym razem na wyjątkowo wielką skalę. I jeszcze na dodatek mają Estive’a.

— Jaki masz plan? — pyta się władca, podczas gdy jego żona uspokaja roztrzęsionego malca.

— Chyba jaki mamy plan — patrzę na ich dwójkę. — Nie ma szans, żebyś poleciał beze mnie. Nie pozwolę, żeby ominęła mnie najlepsza zabawa… — uśmiecham się drapieżnie.

— Polecimy i ich uratujemy, jak zwykle — mój narzeczony wzrusza ramionami, a potem się do mnie uśmiecha. — Akurat idealny pomysł na nasz chrzest bojowy, kochanie.

Odwzajemniam jego uśmiech.

— A wrogowie niech się boją tego, co na nich spadnie…

— W takim razie jak już uratujecie te smoki, to po prostu się rozdzielcie — prosi król. — Synu, zabierz ze sobą Odwiecznego, jeśli faktycznie tam jest, i spotkamy się w nowym pałacu, a ty, Lu, poleć prosto do stolicy Oridgenu. Moja żona poda ci namiary.

— A gdzie w ogóle mamy lecieć? — pytam.

— Odwieczny miał zamiar ewakuować wszystkie smoki z terenów Triangi do Oridgenu, dopóki nie zaprowadzimy porządku i nie stworzymy miast w Santegrissie, zostało mu tylko jedno miejsce w Enteriorze, na styku stepów, lasów i wzgórz, tam miał się spotkać z najliczniejszą grupą, same nadsmoki… To właśnie tam, gdzieś niedaleko musieli ich napaść. Trasa ich transportu jest oczywista, jeżeli faktycznie biorą ich do laboratoriów, ponoć od pewnego czasu drążono tunel pod Turrend Gress, mający połączyć Arlesiie z Triangą… A przynajmniej tak mówił Estive.

Kiwam głową, podczas gdy przelatuje przez nią jedna myśl — szkoda, że nie zabrałam ze sobą swojego stroju…

Zaraz potem u moich stóp ląduje dość spory pakunek.

Z zaskoczeniem podnoszę wzrok i patrzę na księcia.

— Pomyślałem, że możliwe, iż nie wrócimy i go zabrałem, razem z resztą twoich rzeczy — rzuca, jakby czytał w moich myślach. — Przebierz się, za pięć minut wylatujemy i uwierz mi, Lu, nie będę na ciebie czekał ani chwili.

Kiwam głową, świadoma powagi sytuacji.

Przecież jeśli się nie pospieszymy, mogą zginąć niewinne smoki, a wśród nich mój nauczyciel i przyjaciel — Odwieczny!

Rozdział VIII

— Szszsz — syczy do mnie Lu, w odpowiedzi na mój bezgłośny ruch. Serio? Ja byłem przekonany, że mam czuły słuch, a ona…

Lustruję ją kątem oka. Jest w pełni skupiona i może to dlatego. Mówi się przecież, że lumie mają wyjątkowo wyczulone zmysły, to pozostałość po ich wilczych genach, a przecież ona jest absolutnie wyjątkową lumią… i smoczycą zarazem.

Ponownie skupiam się na drodze. Jak na razie nic nie widać, ale jesteśmy absolutnie pewni, że wkrótce ogromny pojazd, będący czymś w rodzaju więzienia na kółkach, wkrótce się zjawi. Zdążyliśmy bowiem namierzyć go już wcześniej, a droga, którą jechali, rozgałęzia się dopiero tutaj. I choć możemy z pewną dozą prawdopodobieństwa przewidzieć, którędy pojadą dalej, wolimy nie ryzykować, z oczywistych przyczyn. Wiadomo przecież, że właśnie ważą się losy ogromnej ilości istnień.

Ponownie zerkam na ukrytą w krzakach obok mnie dziewczynę. Widzę że trybiki w jej głowie poruszają się w niesamowicie szybkim tempie, któryś już raz z kolei analizując nasz plan.

A przynajmniej początek, bo potem trzeba będzie improwizować.

Uśmiecham się lekko. Obecna akcja tak bardzo się różni od tej, w której brał udział mój brat… i pomyśleć, że to było zaledwie nieco ponad trzy tygodnie temu…

Choć jest jedna rzecz, która nie do końca mi się podoba. Mianowicie to, że ona tu jest. Bo niestety, ale jest dla mnie na tyle droga, że myśl o narażeniu ją na jakiekolwiek niebezpieczeństwo powoduje u mnie dreszcze. Ale najwyraźniej muszę pogodzić się z tym, że tym razem to Lu odegra główną rolę…

Znowu na nią patrzę. Jest taka spokojna! Nie wierzę, jak ona może to wszystko tak beztrosko znosić?

„Ty też się denerwujesz?” — w myślach dociera do mnie jej głos.

„A ty się denerwujesz?” — nie mogę powstrzymać zdziwienia.

„Czuję się tak, jakbym połknęła kamień i nie mogła go strawić — widzę, jak na jej twarzy pojawia się delikatny uśmiech. — Po prostu przez setki lekcji dyplomacji nauczyłam się ukrywać wszystkie moje uczucia… Jeżeli jest taka potrzeba”.

Przekręca lekko głowę i patrzy na mnie, przez chwilę odsłaniając swoje prawdziwe uczucia. I owszem, w jej oczach faktycznie widać strach. Ale zaraz potem dostrzegam coś jeszcze. Błysk ekscytacji i podniecenia. Najwyraźniej adrenalina właśnie zaczęła działać…

Moment później ja też czuję jej buzowanie w swoim krwiobiegu.

I w samą porę — ogromny pojazd właśnie pojawia się zza zakrętu.

Czas zacząć przedstawienie…

* * *

Ogromny pojazd właśnie wyłania się zza zakrętu. Tak, to najwyższy czas, żeby zacząć akcję. Cały początek zależy ode mnie. Jeśli mi się uda — reszta bardzo możliwe że pójdzie jak z płatka. Jeśli nie i źle wyceluję, to mogę bardzo poważnie ucierpieć, albo nawet i wręcz zginąć… Ale wolę teraz o tym nie myśleć.

Dlatego właśnie rzucam na drogę spory kamień prosto przez pojazd, a zaraz potem sama, w wilczej postaci wyskakuję zza krzaka.

I od razu mnie zamurowuje. W sumie… Nie przewidziałam jednej, podstawowej rzeczy — że ów pojazd zamiast na kołach może poruszać się na poduszce powietrznej.

To zdecydowanie i całkowicie zmienia wszystko…

Jestem w stanie tylko położyć uszy po sobie i z przerażeniem patrzeć na to, jak poduszkowiec z ogłuszającym hukiem zbliża się do mnie, a potem z niesamowitą siłą ciska mnie na bok…

* * *

Z przerażeniem patrzę na to, co się dzieje, próbując jakkolwiek ogarnąć, jakim cudem mogliśmy to przeoczyć.

Przez sekundę się waham — czy pomóc Lu i zniweczyć całą misję, czy narazić ją na obrażenia, być może nawet i śmierć, żeby tylko wszystko trwało dalej…

I to sekunda za długo — zanim zdążam się ruszyć, poduszka powietrzna ogłusza wilczycę, a następnie odrzuca ją na bok.

Nie, dość. Nie pozwolę, by ktokolwiek ją skrzywdził, i jeszcze być może teraz coś jej się stało… Zaczynam podrywać się z miejsca.

Szybko jednak zamieram w bezruchu, kiedy tylko zauważam, że poduszkowiec, pomimo tak ogromnych rozmiarów (na oko ma koło piętnastu metrów długości na siedem szerokości i sześć wysokości) błyskawicznie się zatrzymuje i wyskakują z niego trzy postacie. Dwie lumie i jeden facet, najprawdopodobniej kierowca..

Chociaż niepokój we mnie dosłownie buzuje i najchętniej bym ją teraz ze sobą zabrał w bezpieczne miejsce, to mimo wszystko siadam. Bardzo możliwe, że przez ten wypadek, choć nieprzewidziany, nasz plan odrobinę się zmieni, ale równocześnie nabierze większej szansy na powodzenie. Bo jak teraz lustruję ów pojazd, a szczególnie przeszkloną kabinę kierownicy, ogromną, całą ze szkła weneckiego, bardzo możliwe, że wszystko się uda…

— Ty idioto! — wściekły krzyk Rori sprawia, że wszystkie ptaki z okolicznych drzew podrywają się do lotu. — Jak mogłeś potrącić wilczycę?! Przecież to jest święte zwierzę!

Stojące obok niej gatunkowe siostry wydają się być równie wściekłe. Czyli faktycznie, jak przewidziała Lu, nie będą niczego podejrzewać…

— Przysięgam, że jej nie zauważyłem… — kierowca jakby się kurczy.

— Nie po to masz przeszkloną kabinę, żebyś nie widział tego co przed tobą! — piekli się lumia. — Dziewczyny, wracajcie. Ja ją zabieram ze sobą do środka i sprawdzę, czy nic się jej nie stało… Oby nie, bo wtedy ktoś tu będzie biedny — posyła znaczące spojrzenie mężczyźnie.

Bierze najwyraźniej nieprzytomną Lu na ręce, uważając, żeby w żaden sposób jej nie urazić, i zgrabnie wskakuje na poduszkę powietrzną, po czym znika w kabinie.

Facet przez chwilę jakby się zawiesił, ale potem zaczyna wracać do pojazdu.

Wejście jednak zagradza mu jedna z pomagierek Ro.

— Na co czekasz? — warczy. — Idź sprawdzić, czy nie zostawiła szczeniąt, możliwe, że ma gniazdo przy drodze. Jak tak, to przynieś młode, nimi też się zajmiemy.

Kierowca wzdycha ciężko, ale nie ma zamiaru się sprzeciwić, widać, że już nie raz zdarzyło mu się od nich oberwać. Odwraca się od więzienia na kółkach i zaczyna iść prosto w moją stronę. Zamieram, a w głowie zaczyna szaleć prawdziwa burza.

Po cichu zaczynam wycofywać się w krzaki, których, niestety, na tych wzgórzach nie ma wiele…

Mężczyzna zauważa jakiś ruch i z zaciekawieniem zaczyna iść w moją stronę. Widać ma nadzieję, że możliwie jak najszybciej będzie mógł wrócić do pojazdu i poprowadzić ten transport dalej.

Kończy się to na tym, że kiedy facet znika za jednymi, dość gęstymi zaroślami, gdzie się ukryłem, zostaje ogłuszony jednym ciosem i pada na ziemię.

Kiedy na szybko się mu przeglądam, okazuje się, że na moje szczęście jesteśmy bardzo podobnej postury, co więcej, ma kolor skóry niewiele jaśniejszy od mojego. A jego ciuchy… Czarne, dość luźne, buty podobne do moich… I czapka z daszkiem, pod którą mogę ukryć włosy i twarz, oraz duże przeciwsłoneczne lustrzanki.

Uśmiecham się do siebie. Nie no… Naprawdę, lepiej trafić nie mogłem, zupełnie, jakby sam chciał mi pomóc w przeprowadzeniu tej akcji.

Raz dwa się przebieram, naciągam czapkę z daszkiem na twarz, dokładnie chowając pod ją włosy, i wychodzę zza krzaków.

— Niczego tam nie było — oznajmiam głośno, mówiąc podobnym akcentem i tonem, jak nieprzytomny kierowca.

— To na co czekasz, wracaj! — w głosie jakiejś lumii wyczuwam zniecierpliwienie.

Bez słowa wskakuję do kabiny kierowcy i, zachowując możliwie jak największą pewność siebie, siadam na fotel kierowcy.

Zaraz potem dosłownie zacinam się na widok konsoli. Nie mam przecież bladego pojęcia, jak tym się steruje, to nie przypomina niczego, czego do tej pory się dotykałem. A przecież powinienem doskonale wiedzieć, co teraz robić…

— I poczekaj, zanim pojedziemy dalej — zarządza wilczyca. — Musimy sprawdzić, co z tamtą waderą, jeżeli wszystko w porządku, to zwyczajnie ją wypuścimy. To potrwa maksymalnie chwilę.

Odchylam się na fotelu, ukrywając uśmiech. Cóż… Naprawdę, na razie wszystko idzie jak po maśle… Zupełnie, jakby chcieli nam ułatwić całą sytuację!

Zobaczymy tylko, co dalej.

Teraz wszystko w rękach Luminy…

Rozdział IX

— Myślisz, że nic jej nie będzie? — docierają do mnie stłumione odgłosy.

— Niech tylko coś jej się stanie, to ten baran za to zapłaci — słyszę wściekłe syknięcie, które z całą pewnością należy do…

Rori!

Od razu zrywam się na równe łapy, jako że pozostaję w wilczej postaci.

— Spokojnie, spokojnie! — otaczające mnie trzy lumie, rozpoznaję wśród nich Mistral, Oceanę i Rori, cofają się o krok i uspokajająco podnoszą ręce. Zupełnie tak, jakby się mnie… bały… I nie miały najmniejszego zamiaru skrzywdzić.

No cóż, w sumie jest w tym jakiś sens. Jestem przecież wilczycą, i to na dodatek srebrnobiałą, a takie przecież od wieków były postrzegane przez nas, lumie, za wręcz święte zwierzęta…

— Wydaje mi się, że nic jej nie jest… — Mist wygląda na zdecydowanie uspokojoną, choć, jak zauważam, i tak czuje się nieswojo. Nie rozumiem, o co chodzi?

Szybko rozglądam się wokoło, i dopiero pojmuję. Pomimo tego początkowego zgrzytnięcia nasz plan poszedł doskonale. Faktycznie zabrały mnie na pakę, do miejsca, w którym więżą wszystkie porwane smoki, i teraz znajduję się jakby w korytarzu pomiędzy kilkunastoma celami (a przynajmniej tak to wygląda, bo powierzchnia wszystkich szyb dookoła nas jest całkowicie zaciemniona), zabezpieczonymi szyfrowymi zamkami… Oraz schodami, najwyraźniej prowadzącymi na wyższy poziom, gdzie być może mieszczą się kolejne cele.

W takim razie ciężko będzie wszystkich uwolnić… Oczywiście o ile gdzieś tam nie znajduje się zamek centralny, otwierający absolutnie wszystko…

— Widzicie, jaka ona jest przerażona? Musi wyczuwać te wszystkie potwory wokół niej! — w głosie Rori słyszę autentyczną troskę.

— Wcale nie jest przerażona, tylko zaciekawiona — sprzeciwia się jej Mist. — A poza tym smoki to wcale nie są potwory, przecież…

Ruchy Ro, kiedy wyskakuje do przodu i przyciska drugą lumię za szyję do ściany, są tak płynne i szybkie, że gdybym mogła, to zapewne zagwizdałabym z uznaniem. Równocześnie od razu zaczynam się zastanawiać, czy jeśli doszłoby między nami do czysto bezpośredniego starcia, to miałabym jakiekolwiek szanse?

— Ani mi się waż tak mówić — warczy przywódczyni K’narah. — Inaczej skończysz tak samo jak Iora i Leira, a z tego, co pamiętam, wobec nich nie miałam absolutnie żadnych sentymentów i nie będę miała wobec ciebie! Smoki są potworami, przez nie zginęło wiele cennych, niewinnych osób, zrozumiałaś?

— Zrozumiałam — charczy zaatakowana. Ale w jej oczach zauważam niemy sprzeciw.

Ciekawe… Czyżby Mistral sprzeciwiała się najważniejszej zasadzie grupy, walce ze smokami? Pytanie brzmi, dlaczego? Jaki ma w tym interes? I czy faktycznie jedna z moich dawnych przyjaciółek może w rzeczywistości nadal stać po mojej, mimo tego, że obecnie innej, stronie?

— W takim razie wkrótce to udowodnisz — ponuro uśmiecha się Rori, puszczając podwładną.

Ta osuwa się na ziemię, rozpaczliwie próbując złapać powietrze.

Oceana, do tej pory lustrująca to wszystko obojętnym wzrokiem, z powrotem zwraca na mnie uwagę.

— Dziewczyny, zobaczcie, co ona ma na szyi!

Co ja mam na szyi? Gdybym miała ręce, zapewne szybko bym sprawdziła, o co może jej chodzić…

Ro od razu przykuca przy mnie, a ja, na sam jej widok, odruchowo obnażam kły i zaczynam warczeć.

— Spokojnie, nie chcę cię skrzywdzić — lumia delikatnie wyciąga dłoń i odchyla moje futro na szyi. Niech tylko spróbuje zrobić coś więcej, to pogryzę bez zastanowienia!

— Czy to smok? — Oci przysuwa się bliżej. — Zobacz, ona ma coś w rodzaju czarnej aksamitki z wisiorkiem, który przedstawia smoka!

Na czole najstarszej z nich pojawia się pionowa zmarszczka.

— Niemożliwe… — szepcze sama do siebie. — Przecież taki właśnie tatuaż miała Lu…

I bingo, żeby tylko teraz to nie spaliło mojego kamuflażu!

— I widzisz… Wilki też mogą mieć coś wspólnego ze smokami — Mist uśmiecha się z satysfakcją, cały czas jednak pozostając w bezpiecznej odległości.

— Ty się zamknij — warczy na nią Oci.

W tym samym momencie Ro podnosi palec do ucha, zupełnie, jakby miała w nim ukryty mikrofon, i od razu się prostuje.

— Zrozumiałam — rzuca.

Zaraz potem na jej twarzy pojawia się drapieżny uśmiech.

— Widzisz, Mistral, właśnie nadarzyła się okazja, żebyś udowodniła swoją lojalność. Dziewczyny namierzyły jeszcze jednego smoka na zewnątrz, a my akurat nie mamy wolnych cel. Zabijesz go, i wtedy ja daruję ci życie, co ty na to?

Wspomniana blednie. Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Ani ja. Czyżby Mirt’Oshimowi podwinęła się noga? Przecież ustalaliśmy, że o ile to będzie możliwe, będzie miał obserwować wszystko z boku, ewentualnie podszyć się pod kierowcę, żeby potem z zaskoczenia wziąć lumie w kabinie… Nie, to niemożliwe, przecież on nie mógł aż tak się potknąć! Więc kto?

Chociaż, nie ważne. Tak czy owak, smok to smok. Mój gatunkowy brat lub moja gatunkowa siostra, nie istotne, czy zmienia się w człowieka, czy nie. I tak czy owak muszę się sprężyć, żeby uratować niewinne istnienie…

— Idźcie po tego smoka, ty, Mist, weź nóż — rekomenduje lumia. — I poczekajcie na mnie, ja tylko uwolnię wilczycę od tego haniebnego znaku, i za moment do was przyjdę.

Z tymi słowami bierze mnie na ręce i niesie w stronę jednej z przyciemnionych cel. Nie chcę się wyrywać, bo może się okazać, że nieświadomie ułatwi mi działanie…

Szybkimi ruchami wstukuje kod. 690247. Może mi się przyda…

Szyba odsuwa się z cichym sykiem, i lumia wchodzi razem ze mną do środka. Od razu za nami szkło się zasuwa i przyciemnia, choć, co ciekawe, z naszej strony wszystko doskonale widać…

— A ty, mały, ani się waż ruszyć — rzuca w kierunku czarnej kupki łusek, przykutej łańcuchem do ściany, którą dopiero co zauważam. — Inaczej naprawdę cię zabiję.

Kupka łusek podnosi łepek, a ja od razu sztywnieję. Naprawdę, nie rozumiem, jakim cudem mój maluch znalazł się właśnie tutaj… Ostatnio widziałam go tydzień temu, kiedy znudziło mu się siedzenie razem z nami w pałacu, bo przyleciał dzień po tym, jak zaczęliśmy treningi… Mirt’Oshim powiedział, że nie ma w tym nic dziwnego, że rexaix ot tak znika, mówił, że potrzebują częstych zmian i najprawdopodobniej wrócił do willi. Kiedy tam przybyliśmy, nawet nie myślałam, że może być gdziekolwiek indziej, byłam święcie przekonana, że śpi… A nie że jakimś cudem znajdzie się w transporcie…

— Widzisz, przestraszyła się ciebie — Ro krzywi się lekko. — Powinnam cię jakoś za to ukarać, nie sądzisz?

Smoczek syczy w odpowiedzi, pokazując pełny garnitur ostrych jak drobne sztylety ząbków.

Lumia odkłada mnie na ziemię i całkowicie skupia swoją uwagę na moim maluchu. Dzięki temu zyskuję niepowtarzalną okazję, by móc przejść do kolejnej fazy.

Błyskawicznie przyjmuję lumijną postać, a potem powlekam się warstwą ognia i dosłownie zmieniam się w stojącą obok mnie wilczycę.

— Myślę, że powinnaś go zostawić w spokoju — mówię jej głosem.

Ta odwraca się z zaskoczeniem i dosłownie zamiera, widząc… siebie.

Z mojej dłoni wystrzela płomień, który bardzo szybko zmienia się w nierozerwalny sznur, krępując nadgarstki i kostki Rori.

Posyłam jej wredny uśmiech. — Nigdzie nie idź, zaraz wracam.

I z tymi słowami otwieram drzwi zapamiętanym kodem, a potem przepalam łańcuch małego smoka mroku. Ten nie czeka choćby chwili i wyskakuje na zewnątrz.

Ro bez słowa mierzy mnie wzrokiem, próbując pojąć, co tak na dobrą sprawę się stało. Cóż… Jak na razie jej to się nie uda. Tak czy owak jestem pewna, że porównuje tą sytuacją z tamtą parę tygodni temu, kiedy to ktoś podszyty pod nią uciekł z laboratorium razem z dwójką smoków, bezczelnie przedzierając się przez gabinet władcy… I na pewno łączy to z tym, co dzieje się teraz.

Uśmiecham się do niej jeszcze na pożegnanie, a potem wychodzę na zewnątrz. W międzyczasie ograniczam jeszcze maskowanie do tego stopnia, że widoczna jest moja peleryna, jej ukrycie wymaga ode mnie zbyt wiele energii i przez to zbyt długo nie pociągnę. A nie wiem przecież, jakiej ilości czasu będę potrzebować…

* * *

Ze zniecierpliwieniem bębnię palcami po konsolce. Siedzące za mną lumie mogą uznać to za co najwyżej oznakę zniecierpliwienia, ponieważ nie mogę się doczekać ruszenia w dalszą drogę, ale w rzeczywistości martwię się o Lu i o to, co dzieje się w pomieszczeniu obok. Co prawda ona i wilczyce zniknęły tam zaledwie kwadrans temu, ale jak dla mnie to wyjątkowo dużo czasu. Nienawidzę, kiedy naraża się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo…

„Kochanie?” — w mojej głowie rozlega się jej głos.

„Bogu dzięki, kotku, jak dobrze cię słyszeć! — muszę się powstrzymać, żeby nie odetchnąć z ulgą. — Wszystko u ciebie w porządku?”.

„U mnie tak — wyczuwam ulgę w jej głosie. — Mówili, że złapali jakiegoś smoka i zaczęłam się bać, że chodzi o ciebie. Podobno Mistral ma go zabić, to dla niej test na lojalność”.

„Że co proszę?!” — mojemu zaskoczeniu nie ma granic. Kolejny smok? Przecież to nie może się tak skończyć…

„Spokojnie, ona tego nie zrobi, jestem tego pewna. Wydaje mi się, że coś jest z nią nie tak, zupełnie, jakby się zmieniła. Jakby… odkryła w sobie coś innego…”

„Geny Sarecertis?” — rzucam. W sumie to nie jest niemożliwa opcja. Z tego, co się dowiedziałem, to byłaby już trzecia lumia z takim połączeniem genów…

„Być może. Tak czy owak, ona i Oci są na zewnątrz. Jeżeli jesteś w kabinie, postaraj się, żeby lumie stamtąd, o ile jakiekolwiek tam są, też wyszły albo zostały, to nieistotne, byle tylko nie przeszkadzały, a potem zablokuj drzwi i uwolnij wszystkie smoki. Jeżeli będzie potrzeba kodu, najprawdopodobniej jest to 690247. Jak skończysz, to powiedz mi, co mam robić dalej” — w jej głosie słyszę zdecydowanie i wiem, że absolutnie wszystko pójdzie dokładnie tak, jak powinno.

„Tak jest, szefowo” — uśmiecham się lekko, po czym wstaję z fotela.

Lumie patrzą na mnie z zaskoczeniem i już chcą się podnieść, ale w mojej dłoni błyskawicznie pojawia się mgiełka usypiająca. Rękawem lewej zasłaniam sobie nos, a prawą rozpylam spray.

Nie potrzeba wiele, żeby dziewczyny natychmiast zwiotczały, tracąc przytomność.

Łatwo poszło, wzruszam ramionami. W takim razie w sumie nawet nie muszę blokować drzwi ani robić niczego w tym rodzaju. Wystarczy, że uwolnię wszystkie smoki… I zawczasu wszystko im wytłumaczę.

Mam tylko nadzieję, że kod, który dostałem od Lu, już nawet nie wnikam, skąd ona go ma, zadziała i ta część też pójdzie jak z płatka…

* * *

Uśmiecham się, wiedząc, że następna część planu jest w najlepszych możliwych rękach, a potem podchodzę do drzwi z tyłu więzienia, bo z tej strony zapewne jest ów schwytany smok.

Przy dłuższym wysiłku udaje mi się je otworzyć, a kiedy wychodzę na zewnątrz, z zaskoczeniem patrzę na stojącą przede mną Oceanę. Po smoku nie ma choćby śladu, tak samo, jak i po Mistral.

— Czekają na nas kilkanaście metrów stąd, na wzgórzach — lumia wskazuje kierunek ruchem głowy. — Zaprowadziłam tam Mist, niech jakoś zapozna się ze swoją przyszłą ofiarą, o ile w ogóle odważy się to zrobić — uśmiecha się lekko. — Jest słaba, dobrze mówiłaś, że coś jest z nią nie tak. To była dobra decyzja, żeby zabrać ją na tą misję… Jak się jej pozbędziemy, to nie będzie trzeba jej jeszcze dodatkowo zabierać do Oridgenu.

— Czy ja kiedykolwiek podjęłam złą decyzję? — patrzę na nią, unosząc jedną brew, równocześnie zeskakując z poduszki powietrznej. Płaszcz, będący częścią mojego stroju Sarecertis nadyma się, zupełnie jak skrzydła.

— Oczywiście, że nie — peszy się Oci. — Po prostu… Kiedy Soacrit powiedział, że wysyła ten transport i że ty w nim jedziesz, że kompletujesz zespół i potem będziesz w stanie bez problemu dojechać na konferencję, specjalnie nie wierzyłam. Ale kiedy zabezpieczyłaś się, dając sobie podstawę do pozbycia się Mist, i jeszcze przekonując konia Luminy do współpracy, jestem już pewna, że sobie poradzisz. Swoją drogą, skąd masz tą pelerynę? Wygląda genialnie, a wcześniej jej nie widziałam…

— Śmiałaś we mnie wątpić? — do uniesionej brwi dołącza kolejna, a tekst o płaszczu zlewam, nie mam najmniejszego zamiaru się jej tłumaczyć. Równocześnie w mojej głowie trybiki pracują na najwyższych obrotach. Jak to Rori przekonała Goldiera do współpracy? On miałby chcieć jej pomóc? Chociaż w sumie… Nienawidzi smoków… Więc nie wiem, jakim cudem zaakceptuje mnie w takim stanie… Tak czy owak, skoro Ro ma udać się na konferencję razem z moim ojcem, jako jego świta, to dziewczyna musi się tam dostać. I ja już tego dopilnuję.

Resztę drogi przechodzimy w milczeniu, a kiedy jesteśmy już na miejscu, cudem powstrzymuję się od tego, by nie pokazać po sobie absolutnie żadnych uczuć.

— Przemieniła się — Oceana wskazuje na leżącą pod ciężką siecią Saurinę. — Wygląda żałośnie, gadzina. Ale powinnyśmy się cieszyć z jej obecności. Już dwa razy nam uciekła, trzeci już się jej nie uda.

Kiwam głową, równocześnie lustrując wzrokiem stojącą obok lumię. Wydaje się być w niesamowitym szoku, jakby właśnie dowiedziała się czegoś, co zmieniło jej życie o sto osiemdziesiąt stopni, ale równocześnie jakby to coś rozjaśniło kilka rzeczy. Smoczyca też wygląda na zaskoczoną, ale zdecydowanie mniej. Cóż, przecież każdego smoka szkolono na wypadek poznania swojego Sarecertis i wszyscy wiedzą, z jaką to się wiąże odpowiedzialnością.

Ale równocześnie Mist jest też niesamowicie blada i ledwo trzyma się na nogach. Przynależność do naszej elitarnej grupy smoczych jeźdźców właściwie wydała na nią wyrok… a przynajmniej gdyby przed nią stała prawdziwa Rori.

— Mistral — rzucam cicho.

Wilczyca osuwa się na kolana.

— Nie zrobię tego — oświadcza zdecydowanym, ale równocześnie trochę płaczliwym wzrokiem. — Po prostu tego nie zrobię. Nie jestem w stanie jej zabić, jak chcesz to możesz pozbyć się mnie tak samo, jak Lucilli, Iory i Leiry, ale nie będę dłużej twoją marionetką.

W oczach Riny widzę przerażenie, jakby dopiero pojęła, o jaką stawkę toczy się gra.

Mist natomiast podnosi na mnie wzrok i widzę w nim ogromne zdecydowanie. Już sam ten fakt wzbudza mój szacunek. Cóż… Faktycznie, jedna z moich przyjaciółek okazała się stać po tej samej stronie mocy, co ja… Miła świadomość mieć w drużynie kogoś znajomego, z kim łączą mnie dobre wspomnienia. Bo widać, że ona już wybrała. A Saurina przecież nagle nas nie zostawi, więc to oznacza, że lumia ni z tego ni z owego znajdzie się w elitarnej grupie najpotężniejszych smoków, półsmoków i Sarecertis, w których rękach jest naprawdę realna władza oraz możliwość ocalenia milionów.

Uśmiecham się w duchu na samą myśl, jak może zareagować na te info…

I dopiero po chwili dociera do mnie, że Oci cokolwiek do mnie mówi.

— Coś jej odwaliło, kiedy zobaczyła tą smoczycę — wyjaśnia lumia. — Nie ma co liczyć, że cokolwiek z niej będzie. Pozbądźmy się jej, tak, jak mówiła. Nikt przecież nie będzie nas z tego rozliczać, mamy taką władzę.

Kiwam głową na znak, że zrozumiałam. Wiadomo, że tego oczywiście nie zrobię, ale muszę w jakikolwiek sposób grać na czas.

— No, Mist, daj spokój — mówię, stając obok klęczącej lumii. — Przestań się mazać i zrób to, co do ciebie należy. Zabij ją, to ciebie oszczędzę.

— Przysięgam, że ja tego nie zrobię! — wyje Mistral.

Równocześnie zauważam, że Rina unosi się na łokciu i wyciąga dłoń w jej kierunku. Ta łapie ją bez zastanowienia.

Zastanawia mnie jedna rzecz — czy smoczyca nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki los wedle wszelkich przesłanek ją czeka? Przecież Rori zabiłaby ją bez zastanowienia. Dlaczego za nami polazła? Jedno jest pewne… Jak już będzie po wszystkim, dostanie naprawdę poważny opieprz od swojego brata… i ode mnie też.

Po dłuższej chwili uważnego lustrowania ich wzrokiem uznaję, że najwyższy czas odrobinę je postraszyć. Oby Mirt’Oshim się pośpieszył i wyrobił w jak najkrótszym czasie…

— Jak tam sobie chcecie. — wzruszam ramionami i wyciągam rękę do Oci na znak, że ma podać mi broń. Moment potem ląduje w niej zwykły pistolet. Nie impulsator.

Od razu wymierzam go w Mistral. Od razu prostuje się na ten widok, ale w jej oczach nie widzę strachu. Tym zyskuje jeszcze większy szacunek w moich oczach. Będzie się nadawać na smoczego jeźdźca w tak zakręconej grupie…

Moment potem zauważam jakiś ruch w sieci. Saurina za wszelką cenę próbuje się wydostać.

— Zostaw ją! — krzyczy. — Zabij mnie, nie ją, ona nic nie zawiniła.

— Zależy w jakiej kwestii… Ale dobrze, zgodnie z życzeniem.

Błyskawicznie zmieniam cel i teraz to ona znajduje się po drugiej stronie lufy. I wyraźnie jest zszokowana. Boże… Czy ona naprawdę dopiero teraz pojęła, o jaką grę toczy się stawka? My doskonale wiedzieliśmy, na co się piszemy, mój smok jest doskonale wyszkolony, a mi trzy tygodnie morderczych treningów z całą pewnością bardzo dużo dały. Ale ona… Z tego, co słyszałam i czego się dowiedziałam, ona miała jedynie lekcje etykiety i zajęcia, które według powszechnego, a szczególnie przestarzałego podejścia Dreon’Tiriala są idealne dla młodej damy.

— No i co teraz zrobicie? — Oci krzyżuje ramiona i patrzy na dziewczyny z mściwą satysfakcją.

Przez moment się jej przyglądam i próbuję zrozumieć, jakim cudem z nieśmiałej, wiecznie uśmiechniętej lumii stała się brutalną maszyną do zabijania, największą poplecznicą Rori. Ale to już nic nie zmieni, dla niej już raczej nie ma ratunku…

— Co z jej smoczą postacią? — rzucam do Oceany. — Jest niebezpieczna?

— Unieszkodliwiłam ją na najbliższe parę minut od razu, kiedy tylko się zmieniła.

— W takim razie podnieś je obie.

Smoczyca i jej Sarecertis najwyraźniej czują się tak beznadziejnie, że nawet nie protestują. Z resztą, nie mają nawet jak, ani jedna, ani druga nie ma przy sobie broni… A my obie jesteśmy uzbrojone.

— Będziesz tego żałować, jak zjawi się tu mój brat i jego narzeczona — rzuca zdesperowana Rina, stając tuż obok Mistral. — Chcą uwolnić smoki, które porwałyście, i przyjdą tutaj po mnie. Kiedy zobaczą, że nie żyję, zniszczą was i waszych władców, a to wszystko dlatego, że mnie zabiliście!

Jedyne, na co obecnie mam ochotę, to strzelić potężnego facepalma. Mam nadzieję, że nie zaprzepaściła teraz wszystkiego…

— Słyszałaś to? — Oci jest wyraźnie zaniepokojona. — Smoki chcą na nas napaść… Załatwmy to szybko i wracajmy do pojazdu, jeżeli przyjdzie co do czego, nie chcę się tłumaczyć królowi z niepowodzenia… Będzie wściekły.

— Co najwyżej ustrzelimy dwie gadziny więcej — uśmiecham się drapieżnie, zapewne tak, jak zrobiłaby to Ro.

— Chciałabyś — Saurina uśmiecha się z satysfakcją, jakby właśnie wygrała w starciu. — Są na to zbyt potężni, co więcej, ona to…

Błyskawicznie i niezauważalnie wymieniam magazynek na ten z usypiającymi nabojami, który na wszelki wypadek zabrałam ze sobą, i strzelam do niej.

Dziewczyna bezwładnie osuwa się na ziemię, przy akompaniamencie krzyku Mistral, która od razu do niej przypada. Krzywię się w duchu i mam cichą nadzieję, że Mirt’Oshim się na mnie nie wnerwi, ale po prostu musiałam. Jeszcze sekunda, i młoda wypaplałaby odrobinę za dużo. Na jej obronę przemawia to, że to z pozoru była sytuacja zagrożenia życia… Ale musiałam ją jakoś unieszkodliwić.

— Ty będziesz następna — stwierdzam, wymierzając pistolet w Mistral.

* * *

— Wszyscy spokojnie! — podnoszę głos, próbując opanować gwar panujący na pierwszym poziomie więzienia.

Od razu się uspokajają i uważnie na mnie patrzą. W ich wzrokach dostrzegam przede wszystkim wdzięczność.

— Więc tak… — zaczynam — Wiem, że wszyscy chcielibyście mi podziękować, ale nie ma teraz na to czasu, poza tym nie tylko mi należą się podziękowania. Jest ktoś, kto ma w tym równie duży wkład jak ja, a teraz po prostu odciąga uwagę od tego miejsca. Dlatego chciałbym, żebyście jak najszybciej się stąd zwinęli. Nie wiem, jak długo mgiełki usypiające będą działać, możliwe że jeszcze pięć minut, może pół godziny, ale tak czy owak już nas tu być nie powinno.

— Dziękujemy, Wasza Książęca Mość — uśmiecha się do mnie jedna ze smoczyc.

— To mój obowiązek — odwzajemniam uśmiech. — A teraz lećcie już. I jeszcze jedno. Kto z was miał małe dziecko, synka, około ośmioletniego?

Przed wszystkich wysuwa się jedna, roztrzęsiona kobieta.

— Czy z Julianem wszystko w porządku?

— Jest bezpieczny przy moich rodzicach i bliskich przyjaciołach — uspokajam ją. — Będzie pani mogła go odebrać, kiedy tylko pani zechce, czeka w posiadłości na terenie wielkich dębów i jezior.

— Dziękuję, naprawdę dziękuję, nie wiem, jak będę mogła się wam odwdzięczyć — smoczyca zalewa się łzami.

— To jemu powinna pani dziękować, dzielnie przyleciał do nas i powiedział nam o tym, co się stało — kładę jej dłoń na ramieniu. — To on jest prawdziwym bohaterem.

— Już czas — Estive staje za mną.

Kiwam głową w odpowiedzi.

Na mój znak wszystkie smoki wychodzą na zewnątrz i wzbijają się w powietrze. Najprawdopodobniej dolecą do Oridgenu, gdzie obecnie zbierają się wszyscy wydostani z terenów Triangi, obecnie będącej z nami w stanie formalnej wojny.

— A teraz wytłumacz mi, co się w ogóle z tobą działo, odkąd zniknąłeś te trzy tygodnie temu, bo twój ojciec nie chciał mi absolutnie nic powiedzieć, nawet, jak wydostał się z laboratoriów — Odwieczny patrzy na mnie z zaciekawieniem, podczas gdy ja obserwuję odlatujące smoki.

— Miałem kilka ważnych spraw do załatwienia — uśmiecham się lekko. — Przede wszystkim musiałem wypełnić swój największy obowiązek, wyszkolić swoją Sarecertis na najlepszą ze smoczych jeźdźców.

Mój przyjaciel kiwa głową, ale po chwili znowu wraca do mnie wzrokiem.

— Niemożliwe — stwierdza.

— A jednak — uśmiecham się szeroko.

— To ja w takim razie obowiązkowo będę musiał się z nią spotkać, porozmawiać, bo skoro ona żyje… — Estive wydaje się być zaskoczony, ale i równocześnie niesamowicie szczęśliwy. Przecież traktował ją praktycznie tak, jakby była jego córką…

— Założę się, że ona sama będzie chciała z tobą porozmawiać — kiwam głową.

Przez moment oboje się nie odzywamy, patrząc na puste pomieszczenie.

Milczenie jako pierwszy przerywa towarzyszący mi smok:

— Swoją drogą… Powiedz mi, z kim współpracujesz? Bo musiałeś dobrać sobie niezłego pomocnika, wiem, jak się wściekałeś na swojego brata, kiedy razem odbiliście Yasirę.

— To całkowicie inna kwestia, możesz mi wierzyć. A teraz proszę, bez względu na wszystko, co się dzieje, albo co się będzie działo, zachowaj spokój, nie pytaj o nic i udawaj, jakbyś wiedział absolutnie o wszystkim, dobra? Potem ci wszystko wytłumaczymy.

Odwieczny kiwa głową na znak, że zrozumiał. Ufam mu całkowicie, więc wiem, że z całą pewnością będzie się trzymał obecnych ustaleń.

Więc w sumie… Wszystko teraz zależy od tego, jak ma się sytuacja u Luminy…

„Kotku, melduję, że wszystko już skończone, smoki uwolnione, Estive jest tuż obok mnie. Co teraz?” — czekam na dalsze polecenia od Lu, bo jednak, jakby nie było, tym razem to ona rządzi.

„To świetnie — w jej głosie wyczuwam napięcie, ale na razie nie chcę wnikać, z czego ono wynika. — Zabierz ze sobą Rori, jest w ostatniej celi po prawej stronie przy wyjściu. Mocno ją trzymajcie, bo może próbować się wyrywać, a chcę, żeby wszystko zobaczyła”.

„Jaki masz plan?” — przyznaję, że zaintrygowała mnie tym tekstem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 54.92