E-book
14.7
drukowana A5
56.53
Vastertilie. Tajemnice smoków

Bezpłatny fragment - Vastertilie. Tajemnice smoków


Objętość:
337 str.
ISBN:
978-83-8104-846-0
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 56.53

Rozdział I

Jeszcze mocniej nasuwam sobie kaptur peleryny na oczy, po czym z wąskiej, bocznej uliczki przechodzę w jedną z głównych arterii miasta.

Błyskawicznie udaje mi się wmieszać w tłum, z resztą dzisiaj nie jest to specjalnie trudne. Chyba cała stolica wylęgła na ulice. Nic dziwnego, chcą przecież pożegnać swoją ukochaną księżniczkę, Luminę der Soltarie, ponoć zabitą przez smoki, uśmierconą w wielkim pożarze podłożonym przez jednego z nich.

Plotki szybko się roznoszą, i słyszałem już wiele wersji odnośnie tej sytuacji. Najsłynniejsza chyba jest ta, w której to sam Mitterian Elevaio okazuje się być owym smokiem-podpalaczem. Przecież to w końcu w jego pracowni doszło do tej „tragedii”…

I w całym tym zamieszaniu wszyscy zapomnieli o tym, że przecież, wedle wydarzeń sprzed paru godzin, gdy księżniczka rozstała się z rodzicami, tam powinien być jeszcze jeden człowiek, dyplomata z ramienia Triangi, mający doprowadzić do zawarcia sojuszu…

A w rzeczywistości smoczy książę, dążący do uwolnienia swoich rodziców z laboratoriów pod Pearle Kiry za wszelką cenę.

Jest mi to bardzo na rękę — jeszcze ktoś zacząłby zadawać niewygodne pytania, gdzie zniknął tamten, co się z nim stało…

A w ten sposób Jack, moja przybrana ludzka osobowość, rozpłynęła się w powietrzu.

Bez żalu ją porzuciłem. W końcu używanie przybranego imienia i przybranej historii ma prawo dość szybko się znudzić…

Ostrożnie, nie chcąc wywołać zamieszania, zaczynam przeciskać się przez ludzi idących pod dachem czarnych parasoli. Akurat zaczęło padać, o dziwo. O tej porze roku to się przecież nie zdarza. Zupełnie tak, jakby niebo płakało wraz z ludźmi nad martwą lumią…

Przynajmniej pozornie martwą.

Dość szybko udaje mi się dostać do głównego miejsca dzisiejszych, symbolicznych uroczystości, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, nie zostając zauważonym przez nikogo. Ale tu już muszę zachować wysoko idącą ostrożność. Przecież wielu z mieszkańców pałacu mnie widziało. Rodzina królewska w szczególności, przecież spędziłem z nimi wyjątkowo dużo czasu, od podróży z Envalionu, stolicy Triangi, albo może nawet i jeszcze wcześniej, minęło już parę miesięcy… Lumie też mnie znają. Jednej z nich, Airze, zawróciłem nawet w głowie. A skoro o mnie zapomniały… Nie chcę im niepotrzebnie przypominać.

Jak na razie jednak wszystko idzie jak po maśle.

Udaje mi się podejść bliżej, aż do pierwszego rzędu.

I na samym środku pustego placu, tuż przed podwyższeniem, ukazuje się szklana trumna, w środku której leży… ona. Lumina der Soltarie. Moja Sarecertis.

Ale przecież to wcale nie jest ona, przywracam się do rzeczywistości. Tylko woskowa figura, jej doskonała replika, można by powiedzieć. Ale niezwykle łatwo można dać się nabrać…

Za podwyższeniem stoją jej najbliżsi. Zapłakana matka, śmiertelnie poważny ojciec i równie skupione jej najlepsze przyjaciółki — Rori, Aira, Leira, Iora, Mistral, Lara i Ayumi — trzymające w dłoniach jakieś zawiniątka, oraz władcy Triangi wraz z synem, jej niedoszłym mężem, którym okazał się ten idiota Bastian (nigdy go jakoś specjalnie nie lubiłem). Wszyscy ubrani na czarno.

Z tego co wiem, po śmierci Lu w królowej nagle ożyły matczyne uczucia. Popadła w wielką rozpacz, czasami nawet przechodzącą w obłęd. Nie chce widywać się z nikim poza lumiami, a służba szepcze, że w nocach krzyczy przez sen coś w rodzaju „może i nie całkiem moja, ale i tak ją kochałam!”, zupełnie, jakby ktoś jej coś zarzucał. Aczkolwiek pierwsza część jest niezwykle interesująca. Nie całkiem jej? Co to niby mogłoby oznaczać?

Muszę to zbadać w najbliższym czasie.

— Moi drodzy, proszę was o ciszę! — król nie musi nawet specjalnie podnosić głosu, by wszyscy umilkli. — Bardzo… bardzo się cieszę z tego, że przybyliście tutaj tak licznie. Dzisiaj spotykamy się z niezwykle smutnego powodu. Przyszedł czas, w którym z ogromnym smutkiem i żalem musimy pożegnać cudowną córkę, przyjaciółkę, narzeczoną, oraz następczynię tronu. Luminę der Soltarie.

W tłumie słychać pojedyncze szlochy. Cóż… jedno trzeba mu przyznać — wie, jak grać na uczuciach publiczności.

— Odeszła od nas, a właściwie została od nas zabrana zbyt wcześnie. A kto to uczynił?

Szepty dookoła wyraźnie świadczą, że ludzie zostali doskonale poinformowani.

Zaciskam zęby ze złości. Przecież do przewidzenia było, że tak to się skończy, on wykorzystuje każdą możliwą okazję, by przekonać innych do swojego…

— Smoki, rzecz jasna! — teraz głos władcy wręcz ocieka nienawiścią. — Odebrały nam nasz największy skarb! I w imię czego? Zwykłej, bezsensownej nienawiści, bez żadnego, choćby najmniejszego powodu!

„Ja ci dam bezsensowną nienawiść — czuję, jakby się we mnie gotowało. — Mogę ci znaleźć powód, daj tylko tym ludziom informacje o laboratoriach i o tym, kogo tam przetrzymujesz!”.

— Dlatego, obywatele Arlesiie, oświadczam wam, że od dziś my i smoki jesteśmy w stanie wojny! Zemścimy się za Luminę, czego z całą pewnością by chciała! Od teraz nie bójcie się atakować smoków, róbcie wszystko, by zadać im jak najwięcej bólu, by poczuły, co to znaczy zadrzeć z Arlesiie i Triangą!

Zaraz, zaraz… Ale jak to? Trianga jest po jego stronie? Przecież zawarty jest traktat… Nie mogą tak po prostu…

Muszę jak najszybciej zawiadomić Dreon’Tiriala!

Ale jednak coś mnie zatrzymuje. Mimo wszystko czuję, że muszę zostać do końca…

Rozlegają się gromkie oklaski, a król schodzi z mównicy.

Moment później jednak ktoś się na niej pojawia. Szczupła sylwetka lumii, której ciepła karnacja i miedzianorude włosy odcinają się od czarnego, obcisłego kostiumu, zajmuje miejsce władcy.

— Również my chciałyśmy coś oznajmić — zaczyna Rori, a pozostałe przyjaciółki Lu, oraz wszystkie lumie z jej okresu postępują krok naprzód, tak iż prawie cały wolny środek placu jest nimi pokryty. — W związku z oświadczeniem króla… Oraz wieloma innymi czynnikami… Chciałabym wam wszystkim ogłosić powstanie nowej formacji taktyczno-wojskowej. K’narah, Wilczyce Zemsty, tak możecie nas od dzisiaj nazywać. Przysięgamy zemstę na każdym smoku, półsmoku, czy smoczym jeźdźcu, którego znajdziemy. Każdy z nich zapłaci za śmierć naszej byłej królowej, najlepszej osoby na świecie, jaka kiedykolwiek istniała! Wierzymy, że nasza kochana Lu chciałaby tego, i z tego powodu obieramy ją na swoją patronkę. A na dowód, że wytrwamy w naszej przysiędze, każda z nas przyniosła ze sobą prezent dla niej. Wszyscy bowiem zapewne wiedzą, że my, lumie, mamy niezwykle dobre stosunki ze smokami…

I na te słowa każda z wilczyc odwija swoje zawiniątko, po czym składa je u stóp trumny.

A ja czuję się tak, jakbym miał zaraz zemdleć.

— Więc żeby udowodnić, że nie mamy zamiaru współpracować z wrogiem, przyniosłyśmy tu serca naszych smoczyc!

Tłum gotuje jej owacje, ja natomiast cudem powstrzymuję się od rozerwania ich wszystkich na strzępy. Tyle ich wszystkich… Trzydzieści siedem smoczych serc… Trzydzieści siedem smoczyc, zamordowanych w imię bezsensownych idei, i to na dodatek nie mających choćby najmniejszej podstawy!

Dyskretnie się wycofuję i znikam w tłumie. Nie chcę już więcej na to patrzeć.

* * *

Kilka godzin później, w środku nocy, miasto jest już wyludnione. Tylko plac, na którym wystawiono trumnę, został porządnie oświetlony.

I cały czas leżą tam owe serca…

Przekradam się do środka. Wiem, że to tylko pogorszy sytuację, ale cóż, teraz nie ma już nic do stracenia.

Przystaję tuż przy dość sporym stosie. Na jego widok wciąż czuję ogromną nienawiść, ale teraz pojawia się też bezbrzeżny smutek. Tyle razy ratowałem wszelkiego pokroju smoki czy Sarecertis z opresji. To ja byłem odpowiedzialny za wszystkie misje ratunkowe, sam przecież narzuciłem na siebie ten obowiązek… Tym razem zawiodłem. A mogłem pomóc…

Za to teraz mogę zrobić tylko jedno.

Z mojego palca wskazującego wyskakuje iskra i podpala leżące najbliżej serce. Moment później wszystkie zajmują się ogniem, płomienie zaczynają lizać również trumnę…

Odbijam się od ziemi, po czym przemieniam się w smoka i wzbijam się w powietrze, zanim ktokolwiek zdąża cokolwiek zauważyć.

Nie mam zamiaru się jednak oddalać. Ląduję na dachu pałacu i już w ludzkiej postaci zaczynam obserwować bieg wypadków.

Natomiast w głowie mam totalną gonitwę myśli.

Jedno jest pewne — Lu wcale nie zginęła. Ogień przecież nie mógłby jej zabić, bez względu na to, czy o tym wiedziała, czy nie. Natomiast Elevaio z pewnością doskonale o tym wiedział, i zapewne stosując ten fortel z podpaleniem i jej odpornością, pomógł jej uciec na Stertilie. Nie mam mu tego za złe, w końcu wymogłem na nim obietnicę, że się nią zaopiekuje, a to przecież była najlepsza możliwa opcja. W końcu ona tak rozpaczliwie nie chciała tego małżeństwa…

I się jej nie dziwię. W końcu wczoraj udało mi się poznać plany Soacrita — w pewnym momencie wesela miała zostać otruta, a wina rzecz jasna spadłaby na nas. Więc to, co teraz się stało… Po prostu nastąpiło w inny sposób. Nie mam do niej choćby najmniejszych wyrzutów. Zdecydowanie wolę ją żywą, niż martwą, równocześnie do końca będącą pionkiem w grze swojego ojca. Owszem, teraz jej zniknięcie zostało wykorzystane w taki a nie inny sposób, ale przynajmniej udało jej się przeżyć.

Jedyne, co mnie gryzie, to reakcja lumii. W życiu nie spodziewałbym się, że mogą zareagować aż tak impulsywnie, i aż tak bardzo chcieć zemścić się za „śmierć”. Poza tym Rori wie naprawdę dużo, jej smoczyca, Est’Ria, zdradziła jej wiele istotnych informacji, w tym tych o istnieniu Sarecertis, czy o Santegrissie… Więc mogą stać się poważnym przeciwnikiem. Już to udowodniły, tak po prostu pozbywając się swoich smoczyc…

Ale przecież… Dowodów zbrodni było zaledwie trzydzieści siedem… A z tego co wiem, lumii z tego okresu jest czterdzieści jeden, czterdzieści bez Luminy, a Aira i Rori nie mają smoków… Czyli powinno być o jedno więcej… Gdzie się zapodziało? Czy może ta smoczyca również zmarła wcześniej?

Ale to nie jest aż tak istotne. Tym mogę zająć się kiedy indziej.

Żałuję w sumie jednego. Mianowicie tego, że nie pomogłem swojej Sarecertis, że ją zostawiłem, zawiodłem… A przecież mogłem dotrzymać danego jej słowa, i zabrać ją z powrotem na tamten świat… A potem, gdy wszystko się już uspokoi, z powrotem przyprowadzić tutaj… I oboje moglibyśmy zniknąć ze świecznika, i żylibyśmy gdzieś spokojnie… Ja porzuciłbym smoczą postać, i moglibyśmy zostać parą… Bo już przecież przyznałem przed sobą, że ją kocham. I mam nadzieję, że by mnie nie odrzuciła… Wydaje mi się, że też nie byłem jej obojętny…

Choć w sumie nie wszystko stracone. Elevaio na pewno wie, gdzie ona jest, a ja w sumie przypuszczam, że też posiadam tą informację. Przecież tak bardzo chciała wrócić do Long Beach, do swojego domu, zwyczajnego życia… I wróciła. A teraz jest tam, bezpieczna. Nic jej nie grozi. Znajduje się możliwie jak najdalej od centrum wydarzeń, od jakichkolwiek smoków, półsmoków czy sobie równych smoczych jeźdźców.

Więc może… Może w odpowiednim czasie będę mógł faktycznie po nią wrócić?

I może nawet mi wybaczy?

Ale to się okaże w przyszłości.

Teraz mam do zrobienia inną, niezwykle ważną rzecz.

Muszę poinformować brata, obecnego władcy Santegrissy, o powstałym zagrożeniu.

Odrywam się od dachu i rozpościeram skrzydła. Błyskawicznie łapię odpowiedni prąd powietrzny i zaczynam lecieć w stronę Envalionu, stolicy Triangi i miejsca, gdzie obecnie jest tymczasowy rząd mojej ojczyzny.

Ale ciągle dwie sprawy nie dają mi spokoju.

Po pierwsze, co się stało z tamtym jednym smoczym sercem? Ogólnie z tamtą smoczycą i jej lumią?

A po drugie… Czy aby na pewno Lu postanowi wrócić do starego życia, skoro odkryła, kim już jest?

Rozdział II

— Myślisz, że to wystarczy? — z lekkimi wątpliwościami patrzę na torbę z ciuchami, stojącą obok mojego krzesła.

Z racji, że wszystko zostawiłam w pałacu królewskim Arlesiie i nie było kiedy ani nawet jak zabrać moich rzeczy, musiałam wybrać się na małe zakupy w celu skompletowania garderoby. I mimo paru godzin spędzonych w sklepach wybraliśmy mi zaledwie ze dwie pary spodni, kilka bluzek, i czegoś na wierzch, i mnóstwo drobiazgów typu naszyjniki, apaszki, czy inne takie.

I choć już wielokrotnie słyszałam takie zapewnienia, nadal nie mogę wyzbyć się wrażenia, że to wszystko za mało… Nawet teraz, kiedy siedzimy przy kawie w jednej z wielu kawiarenek na 5th Ave, czekając na wyznaczoną nam godzinę spotkania z moimi przyszłymi współlokatorkami.

— Oczywiście — Mitterian kiwa głową. — Kilka bazowych ciuchów i reszta dodatków. Wiesz, że mi możesz ufać w tej kwestii. A ja jestem stuprocentowo pewien, że poradzisz sobie doskonale z dobieraniem ubrań czy czegokolwiek, żeby stworzyć efektowną całość. Poza tym przecież to chyba nie jest najważniejsze?

— Masz rację, o wiele bardziej liczy się to! — ze śmiechem unoszę torebkę prezentową, w której bezpiecznie spoczywa butelka półwytrawnego, różowego Carlo Rossi, przeznaczona na prezent dla moich nowych współlokatorek.

Projektant uśmiecha się lekko.

Ale i tak doskonale wiem, co miał na myśli.

Otóż najważniejsze jest to, co obecnie mam w narzuconym na plecy plecaku. Mój strój Sarecertis, moje dokumenty, oraz teczka z projektami, którą do niego spakowałam. Wszystko, co stanowi jakąkolwiek moją tożsamość i co jest jakąkolwiek pamiątką po moim starym życiu, z którym tym razem zerwałam już całkowicie. Nie miałam wyboru. Mogę być albo Luminą der Soltarie, następczynią tronu w Arlesiie, przyrzeczoną przyszłemu królowi Triangi, albo po prostu Lu, zwyczajną Sarecertis z ucieczką z domu na koncie, jako że jej rodzina była totalnie antysmocza. I w sumie… To drugie też jest prawdą.

Wcześniej ustaliliśmy, co mam powiedzieć moim nowym współlokatorkom. W sumie historia sprowadza się do tego, co już powiedziałam. Jestem jedynaczką, moi rodzice są bardzo negatywnie nastawieni do smoków. Ja osobiście nie miałam najmniejszego zamiaru rezygnować z tego, kim jestem i do końca życia ukrywać swoich powiązań z tymi stworzeniami, więc uciekłam. A co do mojej „drugiej połówki”… Miała bardzo ważną misję do wykonania, dlatego mnie zostawiła. A że o swoim powołaniu na smoczego jeźdźca wiem od niedawna, równocześnie informacje, jakie posiadłam, są wyjątkowo niewielkie. Więc, reasumując, nie nadawałam się kompletnie do pomocy, bardziej bym zawadzała niż pomagała i najlepszym wyjściem było mnie zostawić. W sumie nic dziwnego. Z tego, co wiem, owe trzy Sarecertis, z którymi mam mieszkać, są właśnie w takiej samej sytuacji… Czyli to jak najbardziej normalne, że chcemy trzymać się razem…

A i tak najlepsze jest to, że to wszystko jest całkowita prawda, jak już wspominałam. Po prostu… parę faktów zostanie przemilczane. Między innymi moje pełne imię i nazwisko.

— To co, gotowa? — Elevaio patrzy na mnie uważnie.

Łapię się na tym, że lekko się rozkojarzyłam. Oczywiście wszystko się sprowadza do wydarzeń z paru ostatnich dni…

— Tak, jasne — kiwam głową. — Po prostu… Trochę się boję.

— Czemu? — lekko unosi brwi. — Czego może się bać potężna, niepokonana Lumina der Soltarie?

— Już nie potężna i z tego, co wiem, nie była niepokonana — wzruszam ramionami. — A przede wszystkim, już nigdy więcej der Soltarie.

— Ale wisior i tak masz na szyi, pod bluzką — zauważa.

Dyskretnie poprawiam łańcuszek, na którym zawieszony jest duży kryształ z wtopioną w środek białą różą pokrytą kropelkami krwi. Symbol zarówno mojej ojczyzny, jak i mojej rodziny. I o dziwo, choć wcześniej nie miałam wobec tego żadnych oporów, teraz zwyczajnie nie mogę się z nim rozstać… Zbytnio przywykłam do jego ciężaru na szyi… I w sumie to on nie raz i nie dwa przywracał mnie do pionu, przypominając o ciążącej na mnie odpowiedzialności, nie ważne, jakiego rodzaju…

— Lu…? — Elevaio pytająco zawiesza głos.

— Cóż… Po prostu nie traktuję tego jako fakt przynależności do mojej rodziny — wzruszam ramionami. — Owszem, może i faktycznie dla kogoś może się wydawać znaczący w tej kategorii… Ale dla mnie to właściwie tylko ozdóbka z dość przydatną funkcją leczenia wszelkiego rodzaju ran i zadrapań, aczkolwiek nie tych śmiertelnych. No i może pewien drobiazg, który choć troszkę przypomina mi o przeszłości… Nic poza tym przecież nie mam, żadnych zdjęć, żadnych pamiętników… Nic.

— Nie uważasz, że to mogłoby dla ciebie oznaczać większe prawdopodobieństwo, że ktoś cię rozpozna?

Wiedziałam, że to pytanie padnie. Przecież to tak oczywista kwestia…

— A kto niby mógłby wiedzieć, że to akurat to oznacza? — wzruszam ramionami. — Zwykła błyskotka, ot co.

Ale prawda jest taka, że nie znam odpowiedzi i sama od pewnego czasu się nad tym zastanawiam. Nie mam stuprocentowej pewności, czy jakimś cudem jednak mnie nie poznają. Przecież smoczyce na pewno uświadomiły swoje Sarecertis, kto jest ich największym wrogiem. A któż inny może to być, niż rodzina der Soltarie?

W sumie najlepszym rozwiązaniem byłoby zrobić coś, co w jakiś sposób mogłoby zmienić mi wygląd — obcięcie i przefarbowanie włosów, pójście na solarium, czy cokolwiek innego. Ale tak szczerze to nie chcę. Choć raz jedyny nie chcę grać kogoś, kim nie jestem. I tym razem nie mam zamiaru udawać, co najwyżej mogę zataić pewne informacje, choć i tak w większości przecież pozostanę szczera. Przecież taki fałsz wcale nie jest dobrą metodą zdobywania przyjaciół, a na to teraz mam nadzieję…

— W każdym razie zaryzykuję — uśmiecham się do niego lekko. — Moim zdaniem to jest tego warte.

Projektant przez moment mierzy mnie uważnym spojrzeniem.

— Skoro tak uważasz — stwierdza po chwili. — Ale nie myślisz, że może lepiej się aż tak nie narażać i zmniejszyć ryzyko? Nie mówię przecież, że musisz ten twój kryształ wyrzucić, możesz po prostu go schować do kieszeni i zawsze mieć przy sobie…

W sumie to mądrze gada… I choć wcześniej byłam święcie przekonana odnośnie swojej racji, teraz powoli zaczynam w nią wątpić…

— Przemyśl to, Lu — mężczyzna kładzie mi dłoń na ramieniu. — Naprawdę, mówię ci, dobrze to przemyśl i zdecyduj, czy warto jest ryzykować życie dla błyskotki, nawet jeżeli ma dla ciebie tak wielką wartość sentymentalną…

Między nami zapada cisza.

Przez jedną, wyjątkowo długą chwilę patrzę mu w oczy, próbując przetrawić jego słowa. Potem, nie spuszczając wzroku, sięgam za bluzkę i zdejmuję wisior z szyi, bu potem wrzucić go do jednej z toreb z zakupami.

Jego twarz rozpromienia uśmiech.

— Wiedziałem, że podejmiesz mądrą decyzję. Mirt’Oshim byłby z ciebie dumny, wiesz?

— Tia… — wzdycham. Wcale nie jestem tego taka pewna. Przecież gdyby był ze mnie dumny, albo gdyby był pewny, że się nadaję, nie zostawiłby mnie tam, w Arlesiie…

— O tym już chyba rozmawialiśmy? Wiesz przecież, dlaczego zrobił tak, a nie inaczej — Elevaio ciągle stoi po stronie smoka. W sumie mu się nie dziwię, on patrzy z boku…

Choć i tak sama już nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć.

— To jak, odpowiesz mi na moje pytanie? — zerka na mnie projektant, upijając już chyba ostatni łyk swojej kawy. — Czego się boisz, Lu?

— Tego, że nie będę do nich pasować, że im się nie spodobam… Że nie wyjdzie mi pierwsze wrażenie, że jednak jakimś cudem mnie rozpoznają… Że nie wyjdzie mi krycie mojego smoka… W sumie takie same podstawowe kwestie, których może bać się osoba przed spotkaniem z kimś, z kim będzie spędzać dość sporo czasu — wzruszam ramionami. — Tym bardziej, że nie wytłumaczyłeś mi, dlaczego nie mogę im powiedzieć o Mirt’Oshimie…

Elevaio wzdycha.

— Cóż, po prostu sprowadza się to do tego, że wasza para jest wyjątkowa. Przecież jako jedyni jesteście układem mieszanym. Nie ma sensu tego rozpowiadać, jeżeli nie chcesz, żeby faktycznie traktowali cię jakoś inaczej.

Kiwam głową ze zrozumieniem. Argument jak najbardziej do mnie trafia, przecież tego też się obawiam…

Zerkam na zegarek na moim nadgarstku, prezent od Mitteriana. Potrójna bransoletka z białych rzemyczków, splecionych warkocz, jednego luźnego i złotego łańcuszka, do tego tarcza z masy perłowej, oprawiona w złoto. Stwierdził, że należy mi się coś, co byłoby takim miłym drobiażdżkiem na początek nowej drogi…

Jest już parę minut po piątej. Z dziewczynami umówiliśmy się na równą…

— Nie martw się, przyjdą — projektant obdarza mnie ciepłym uśmiechem, zupełnie, jakby czytał w moich myślach i wiedział, że tego właśnie potrzebuję. — Ty się nigdy nigdzie nie spóźniasz?

Odpowiedź jest tak oczywista, że nawet nie chce mi się jej udzielać.

Zamiast tego dopijam swoje latte i obstawiam szklankę.

— A ty je znasz? — pytam po chwili. — No wiesz, te dziewczyny?

— Znam ich smoczyce, nie raz i nie dwa spotykaliśmy się w sprawie strojów. Bo wiesz, zazwyczaj to smok zajmuje się wszystkimi szczegółami odnośnie swoich Sarecertis, nawet kostiumem, o wykształceniu i wyszkoleniu nie wspominając. A co do tych dziewczyn, to nie masz się czym martwić. Znając życie, są takie same, jak ich drugie połówki, a tamte to naprawdę sympatyczne babki. Polubisz je wszystkie, jestem tego pewien.

I w tym momencie jego twarz rozpromienia uśmiech. Podnosi się z krzesła i machnięciem ręki zaczyna kogoś do nas przyzywać.

Odwracam się i widzę trzy dość nieśmiało podchodzące do nas postacie w różnym wieku. Najstarsza ma pewnie coś koło dwudziestu pięciu lat, najmłodsza — około piętnastu.

Szybko lustruję je wzrokiem. Najstarsza jest równocześnie najniższa i dość przy kości. Brunetka, z piwnymi oczami i dość przyjemną twarzą. Wydaje się być dość sympatyczna.

Najmłodsza z kolei to całkowita odwrotność — bardzo wysoka, szare oczy, burza blond loczków na głowie, aczkolwiek prawie że płaska… Odczuwam od niej pewnego rodzaju chłód, ale bardziej wynikający ze sztywności i stawiania zasad na pierwszym miejscu, przed wszystkim innym. Hmm… Będzie ciekawie, jak nasze poglądy się zetrą…

Za to ta średnia wydaje się całkowicie odróżniać od innych. Z wyglądu to dlatego, że jest czarnoskóra, i to tak naprawdę, niemalże czarna. Do tego rude włosy, obcięte na asymetrycznego boba i czarne oczy. Mojego wzrostu, dość szczupła, ale wysportowana. I na pierwszy rzut oka widzę, że płonie w niej ogień. Żywiołowa, pewna siebie… Czuję, że dogadamy się bez problemu.

Ale najciekawsze jest to, że pomimo różnic wydają się być naprawdę dobrze zgrane. Hmm… Może ja też mam szansę dołączyć do ich paczki?

Wstaję i przywołuję na twarz możliwie jak najbardziej sympatyczny uśmiech, jaki obecnie mam na stanie.

— Cześć — mówię dość nieśmiało. W sumie specjalnie nie wiem, jak mam się zachować, żeby nie wyszło to ani przesadzone, ani nie niechętne…

Moje obawy bardzo szybko zostają zniweczone przez czarnoskórą, która podchodzi do mnie i zamyka mnie w silnym, szczerym, a przede wszystkim ciepłym uścisku. Zaraz potem podchodzą do mnie pozostałe i witają mnie w taki sam sposób.

Z początku jestem deczko zaskoczona, ale bardzo szybko się rozluźniam. Hmm… Może nie będzie wcale aż tak źle…

Uśmiech na mojej twarzy z takiego dość sztucznego zmienia się w naprawdę szczery i niezwykle szeroki.

Moment później dziewczyny odsuwają się ode mnie.

— To w takim razie już ją wam zostawiam — Elevaio zerka na zegarek. — Liczę na to, że po tak ciepłym przywitaniu dobrze się między wami ułoży i ogólnie, poza tym chciałbym jeszcze chwilę z wami pobyć, ale trochę mi się spieszy… Będę się odzywał co jakiś czas.

— Spoko, i dziękuję — posyłam mu wdzięczny uśmiech. — Gdyby nie ty, nie wydostałabym się z tego bagna.

— Chodź tutaj — ściska mnie mocno. — A to dla ciebie, przeczytaj w wolnej chwili, ale to jak już sobie wszystko poukładasz w głowie i ogólnie.

Z tymi słowami podaje mi kopertę.

Dziękuję mu skinięciem głowy i obserwuję, jak oddala się i znika za najbliższym skrzyżowaniem, wcześniej regulując rachunek.

— To chyba teraz powinnyśmy się lepiej poznać — zauważa najmłodsza. — Ja jestem Meriah, nasza kuleczka to Jessica, a ta tu to Tristana.

— Czyli dla przyjaciół Ria, Jess i Triss — wyjaśnia „kuleczka”.

— A ja Lu. Po prostu Lu — mówię, choć jednak jakby nie było, trochę mnie korci, żeby przedstawić się pełnym imieniem.

— Chyba nie będziemy tu stać, prawda? — zauważa ta przedstawiona jako Tristana. — Chodźmy już do domu, rozpakujesz się, a potem wybędziemy gdzieś na miasto i coś niecoś ci o sobie opowiemy, ty nam z resztą też. Trzeba w końcu wiedzieć, z kim będzie się mieszkać — mruga do mnie porozumiewawczo.

— Dobra, chętnie — uśmiecham się. — Daleko macie do mieszkanka?

— Dwie przecznice — informuje Ria, po czym, nawet na nas nie czekając, zaczyna iść w odpowiednim kierunku.

Przez moment patrzę na nią z lekkim zaskoczeniem.

— Ona tak ma — tłumaczy Jess. — Nie przejmuj się nią. Przekonasz się, że jest naprawdę spoko.

— A teraz idziemy — Triss bierze mnie pod ramię i zaczyna mnie prowadzić śladami Rii. — Zobaczysz, będzie fajnie!

Cóż… Teraz serio zaczynam w to wierzyć!

Rozdział III

— Daleko jeszcze? — zerkam na idącą obok mnie Jess.

— Nie wiem — Sarecertis wzrusza ramionami, oglądając się wokoło. — Nie mam bladego pojęcia. Ria wybrała jakąś inną, dłuższą trasę niż zazwyczaj chodzimy, może ma coś jeszcze do załatwienia…

— Właśnie ja też się zastanawiam, co się dzieje — wcina się Triss. — Miśku, co ty wyprawiasz? — woła do idącej na przedzie nastolatki.

— Przypomniałam sobie, że powinnam ogarnąć jedną bardzo ważną sprawę — mówi, oglądając się przez ramię. — Zaraz wam z resztą powiem, o co chodzi i zapewne się ze mną zgodzicie, że to jest warte zrobienia trochę większej trasy.

— Okej, spoko… — ruda wydaje się podchodzić do tego z lekkim dystansem. — Nie gniewaj się w takim razie, Lu…

Wzruszam ramionami na znak, że mi to przecież wcale nie przeszkadza. Każdy ma prawo do swoich prywatnych spraw… Nasza „pani przewodnik” zaś nie wydaje się robić sobie z tego cokolwiek, bo nawet nie zwalnia kroku i znika za rogiem.

Przez moment idziemy w milczeniu.

— Ona zawsze taka jest? — pytam dziewczyn obok mnie.

— Cóż, może i jest sztywna, ale nie aż tak. Teraz jakaś taka… chamska się zrobiła — Tristana bez żadnych oporów wyraża swoje zdanie. Hmm… Podoba mi się to…

— Triss! — Jessica spogląda na nią karcąco.

Jej zachowanie wyraźnie informuje mnie, że to jest ta dbająca o to, by nigdy nikogo nie urazić, warto zapamiętać…

— Czy ja powiedziałam coś nie tak?

— No ale weź… Mówić tak o przyjaciółce… — starsza wydaje się być deczko zbulwersowana. — A co do Rii… To nie, faktycznie taka nie jest. Jakby się czymś martwiła, albo coś ją zaniepokoiło…

— Albo jest przed okresem — beztrosko rzuca Triss.

Nie mogę powstrzymać parsknięcia śmiechem, co wywołuje karcące spojrzenie Jessicii. Mam dziwne wrażenie, że z Afroamerykanką dogadam się bez najmniejszego problemu…

Ale moja reakcja sprawiła, że nie tylko najmłodsza, ale najstarsza z Sarecertis również na mnie patrzy z dezaprobatą. Dobra, może faktycznie nie powinnam się narażać, przecież dzisiaj dopiero pierwszy dzień, ba, powiedziałabym nawet, że pierwsze pół godziny, ale cóż… Nic na to nie poradzę, niestety… Bo w tym wypadku serio nie mogłam się powstrzymać.

I nagle w sumie całkiem przypadkiem rzucam okiem na sklep, który właśnie mijamy.

Od razu zatrzymuję się w pół kroku. Ta jeansowa kamizelka Levi’sa… Nie ma dyskusji… Tym bardziej, że na coś takiego polowaliśmy z Elevaio, ale nigdzie czegoś takiego nie było… Nigdzie…

— Dziewczyny, ja muszę na chwilę wejść do sklepu — oznajmiam pozostałym. — Idziecie ze mną?

— Ja bardzo chętnie… — zaczyna Tristana.

— Zostaniemy tutaj — bezlitośnie ucina jej Meriah, która ni z tego, ni z owego pojawia się obok nas.

— Ale…

— Zostaniemy! — w głosie Sarecertis słyszę niespotykaną stanowczość. Dziwne… O co może jej chodzić?

Ale i tak tylko wzruszam ramionami. Przecież do niczego ich zmuszać nie będę…

— Spoko — rzucam lekko, po czym wchodzę do sklepu. Jak chcą czekać, to proszę bardzo…

* * *

Tym razem zakupy idą mi błyskawicznie — po zaledwie piętnastu minutach wychodzę ze sklepu z jedną dodatkową torbą, kolejnym logo do kolekcji. I ogromną dozą satysfakcji, która pojawiła się z powodu wynalezienia poszukiwanej wcześniej rzeczy.

— No, laski, zobaczcie, co mam — z dumą unoszę zdobycz, podchodząc do zbitych w grupkę dziewczyn.

— Super — Triss posyła mi lekki uśmiech.

Ale jest w nim coś, co sprawia, że zatrzymuję się w pół kroku.

— Coś się stało? — pytam ostrożnie.

— Nie, skąd — szybko odpowiada Jess.

Trochę zbyt szybko…

— Idziemy już? — Ria patrzy na nas ze zniecierpliwieniem. — Spieszy mi się deczko do domu, a mamy jeszcze jedną rzecz do załatwienia…

Kiwam głową ze zrozumieniem. Nie wiem, co to za ważna sprawa, i w sumie nawet specjalnie mnie to nie interesuje. O wiele bardziej zastanawia mnie, co mogło je ugryźć…

Najmłodsza z Sarecertis znów zaczyna iść przodem, ale tym razem jej krok jest jakby… pewniejszy. I szybszy. Czyżbym tylko ja to zauważyła?

Z zaciekawieniem, ale możliwie jak najbardziej ukradkowo przyglądam się pozostałej dwójce. One też są jakby… Bardziej spięte. Coś wyraźnie jest nie tak…

— Powiesz nam coś o sobie, Lu? — z zamyślenia wyrywa mnie głos Jess.

— Co ja mogę wam o sobie powiedzieć… W sumie nie mam jakieś specjalnej historii — wzruszam ramionami. — Pochodzę z Arlesiie, z dość bogatej, wpływowej, i totalnie antysmoczej rodziny. Swoją drugą połówkę poznałam cztery lata temu, potem przez długi czas nie było żadnego kontaktu… Aż w końcu rok temu jakoś udało nam się znów znaleźć. I wówczas też nie udało nam się spędzić ze sobą sporo czasu, ale wtedy, po pewnym czasie już dowiedziałam się, że jestem Sarecertis… I przez cały rok żyłam w nieświadomości, nie wiedząc, co to oznacza i będąc całkowicie zagubiona w nowych umiejętnościach, nowym wyglądzie… Aż w końcu jakieś trzy tygodnie temu, może nawet trochę mniej, wszystko się wyjaśniło. Po raz kolejny wyszło nam spotkanie, tym razem na dłużej, i wszystko zostało wyjaśnione. Ale niestety potem, jeszcze nie zdążyłam nawet zacząć nauki na dobre, a już zostałam sama… Wiecie, jest coś na rzeczy i wzywają smoki do pomocy, z resztą słyszałam, że wasze smoczyce też mają jakieś misje… I po prostu nie mogłam zostać sama. Z pomocą Mitteriana, mojego dobrego znajomego, uciekłam z domu. Rodzice nigdy by mnie nie zaakceptowali, a ja nie miałam zamiaru dłużej ukrywać prawdziwej siebie. A potem dzięki niemu znalazłam was i, mam nadzieję, moje miejsce na świecie… Pośród takich jak ja. No i w sumie to tyle z mojej historii — uśmiecham się lekko na koniec. — A wy? Jak trafiłyście na siebie?

— To już w domciu ci opowiemy, zaraz będziemy — stwierdza Tristana.

— Super — mój uśmiech na twarzy się poszerza. — Już nie mogę się doczekać!

Muszę go jednak deczko podtrzymać, bo kiedy zauważam porozumiewawcze spojrzenia dziewczyn, wyczuwam, że coś jest na rzeczy i ów uśmiech odrobinkę mi blednie… A przynajmniej pod utrzymaną maską.

Po chwili dziewczyny skręcają w boczną uliczkę i zatrzymują się przed bocznymi drzwiami do starego, kamiennego budynku dosłownie przylepionego do nowoczesnego wieżowca.

Od razu czuję, jak wszystkie moje zmysły nastawione na wyczuwanie zagrożenia zaczynają głośno krzyczeć. Pojawia się też Przeczucie. Nigdy mnie nie zawiodło, więc skoro już się zjawiło, oznacza to, że coś jest na rzeczy…

Ale ignoruję to.

Owszem, dziewczyny mogły przecież zachowywać się tajemniczo i ogólnie, ale przecież nie chciałyby mnie skrzywdzić? Najpewniej czeka mnie jakieś powitanie, przeznaczone dla nowicjuszki w drużynie… I to właśnie to wyczułam. Może jakiś test? Przecież nikt nie powiedział, że tak po prostu uznają mnie za Sarecertis i przyjmą do swojego grona.

— Zawsze korzystacie z tego wejścia? — rzucam, próbując zachować swobodę.

— Czasami — odpowiada Ria, patrząc mi prosto w oczy. — Wymiękasz?

— Ja? — tym pytaniem jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że czeka mnie jakiś test. — No błagam cię… Ja nigdy nie wymiękam!

W odpowiedzi wyjmuje kluczyk z kieszeni i otwiera przede mną drzwi na oścież.

— Idź pierwsza — mówi, po czym rzuca mi komplet kluczy. — Bez tego nie otworzysz klatki schodowej. Ostatnie piętro, masz tam tylko jedne drzwi. Trafisz?

— Mam nadzieję — wzruszam ramionami, po czym przestępuję próg ciemnego pomieszczenia. — A wy co, nie idziecie ze mną? — rzucam przez ramię.

Kiedy słyszę głośne trzaśnięcie drzwi za sobą i zapada zupełna ciemność, orientuję się, że to pytanie powinnam zadać kilka sekund wcześniej.

A potem ze zdwojoną siłą powraca uciszone wcześniej Przeczucie…

Rozdział IV

Jeszcze tylko trochę. Jeszcze tylko kilka machnięć skrzydłami i wreszcie będę na miejscu…

Tym razem droga z Dminestil do Envalionu okazała się wyjątkowo trudna. Zazwyczaj pokonuję tę trasę w kilka godzin, najwięcej dotychczas to dwanaście… A tym razem, jakby wszystkie siły natury sprzysięgły się przeciwko mnie, ciągle napotykałem fronty burzowe, i to na tyle wielkie, że nie dawało się ich nijak ominąć. Musiałem przedzierać się na siłę, nie widząc żadnych, choćby najmniejszych przesmyków, mogących mi to ułatwić. Na dodatek wszystkie pożądane prądy powietrzne ucichły, a z jednej nawałnicy wpadałem w kolejną.

Koniec końców wyszły z tego dwie doby w powietrzu — dwie doby nieopisanej męczarni, wyciskania z siebie wszystkich sił, by tylko przeżyć, ze świadomością, że nie mogę wylądować za żadną cenę, aby tylko możliwie jak najszybciej dostarczyć wiadomość…

Zazwyczaj unikam latania w burzę, to zbyt niebezpieczne. Ale teraz… Chyba właśnie dokonałem czegoś, czego żaden inny smok przede mną.

W oddali przede mną majaczą się mury niewielkiego, letniego pałacyku, obecnie służącego za siedzibę rządu Santegrissy (choć żal serce ściska, gdy przypomnę sobie potężne mury Xeraxitares Peretalle, zamku królewskiego w Nyouterriss, stolicy Santegrissy, gdzie spędziłem dzieciństwo) — mój cel.

Mobilizuję wszelkie siły, które mi pozostały, a właściwie ich opary, i jakimś cudem przyspieszam.

Błyskawicznie, jeszcze szybciej, niż do tej pory, pokonuję kilka pozostałych kilometrów nad wodami wewnętrznego morza Enterioru, i zawisam nad dziedzińcem, obecnie wypełnionym wieloma gapiami. W końcu nie często smok, którego się spodziewało o wiele wcześniej, wraca w takim stanie i po takim czasie…

I dokładnie w tym momencie, kiedy podchodzę do lądowania, siły, a nawet ich wszelkiego rodzaju resztki czy cokolwiek innego, opuszczają mnie już kompletnie i niczym wielki głaz spadam na dziedziniec.

Przy upadku wzbijam ogromną chmurę pyłu i czuję przeraźliwy ból w lewym skrzydle.

Od razu łapię, co się stało — najprawdopodobniej złamałem sobie jakąś dość ważną kość. Super…

Na twarzy pojawia mi się wściekły grymas. W takim razie jestem uziemiony w tej postaci, dopóki coś się nie poprawi…

Próbuję wstać, ale łapy od razu odmawiają mi posłuszeństwa i upadam, zupełnie jak uczące się chodzić smoczątko.

Na placu rozlegają się pojedyncze śmiechy, ale uciszam je wściekłym spojrzeniem, połączonym z szczerzeniem kłów. To wcale nie jest śmieszne. Szczególnie, jeżeli spojrzy się na to z perspektywy, jak bardzo ważne mam informacje, i jak bardzo każda chwila zwłoki może się odbić na właściwie wszystkim… Tym bardziej, że i tak już długo się opóźniłem…

Moment później tłum się rozstępuje i przepuszcza dziewiętnastoletniego na oko chłopaka, o śnieżnobiałych włosach i srebrnych oczach. Z początku musi się dosłownie rozpychać łokciami, ale kiedy zauważają, kim jest, od razu robią mu możliwie jak najszerszą drogę.

Chłopak przypada do mnie i łapie mnie za łapę.

Wyrywa mi się jęk bólu. Czyli chyba jestem bardziej wykończony i obolały, niż mi się zdawało…

Ale bez najmniejszego protestu wpuszczam smoka do swojego umysłu i pozwalam mu pobudzić moje komórki do błyskawicznej regeneracji. Efekt jest taki, że już po chwili wszystkie złamania, pęknięcia czy stłuczenia znikają, a ja jestem w stanie zmienić postać.

Z ust kucającego obok mnie wydobywa się cichy gwizd.

— Powiem ci szczerze, że nie spodziewałem się, że aż tak źle będziesz wyglądać — stwierdza Estive.

— Ty też nie wyglądałeś lepiej, kiedy Lu znalazła cię w jaskini, prawie że martwego — odgryzam się i próbuję wstać.

Ten obok natychmiast się podnosi i pomaga mi zrobić to samo.

Tak czy owak, wcale nie jest mi łatwo iść. Odwieczny oczywiście to zauważa i bierze mnie pod ramię.

— A teraz powiedz, co się stało, że zrobiłeś z siebie aż takie pośmiewisko? — wbrew pozorom w tym pytaniu nie ma ani trochę sarkazmu, po prostu czyste stwierdzenie faktu. Dlatego też puszczam mu to płazem… Choć, w sumie kiedy pyta o takie rzeczy, przypominają mi się stare czasy, kiedy był tylko moim nauczycielem, a nie dobrym przyjacielem, jak to jest już od dłuższego czasu… Bardzo możliwe, że od momentu, w którym rok temu uratowałem mu życie.

— Dwie doby lotu — odpowiadam, krzywiąc się z bólu, bo przypadkiem stanąłem na nie tą nogę, którą trzeba (widać jednak jakieś obrażenia w ludzkiej postaci też pozostały…). — Same burze, po prostu nie dałem rady szybciej.

— Chyba zwariowałeś — brwi smoka podjeżdżają do góry. — Dlaczego?

— Der Soltarie obwinia nas o zniknięcie Luminy, twierdzi, że to my ją zabiliśmy — wyjaśniam. — Wypowiedział nam wojnę, do której przyłączyła się również Trianga. Na razie nieoficjalnie, rzecz jasna, jawnie jak na razie nie będą łamać postanowień traktatu, ale planują się zbroić i zaatakować nas w najmniej spodziewanym momencie. Mają o tyle łatwiej, że cała nasza elita, cały rząd jest tutaj…

Tamten od razu się zatrzymuje i mierzy mnie uważnym spojrzeniem.

— Zdajesz sobie sprawę z tego, jak ważna jest to informacja?

— Gdybym sobie nie zdawał, nie leciałbym tyle czasu w takich warunkach i nie narażałbym się na śmierć — rzucam. — Muszę szybko powiadomić o tym mojego brata.

— Musisz to ty odpocząć — oponuje. — Ja się z nim spotkam. Ty poczekaj.

— Dam sobie radę, wytrzymam jeszcze trochę — mówię, za wszelką cenę próbując powstrzymać wszechogarniający ból i zmęczenie.

Estive nie odpowiada, po prostu mierzy mnie uważnym spojrzeniem. Na pewno widzi determinację w moich oczach, bo lekko kiwa głową, jakby się nad czymś zastanawiał…

I w mgnieniu oka wyciąga coś z kieszeni i psika mi tym w twarz.

Odruchowo się cofam, a w nosie kręci mi się słodki zapach fiołków.

Przez głowę błyskawicznie przemyka mi myśl — ej… co jest? No nie… Rzesz to… Ghhhhhrrrrrr!

Odwieczny oczywiście mnie podtrzymuje, kiedy zaczynam tracić równowagę.

— Ty wredny… — syczę. — Niech ja…

— Nie musisz dziękować — odpowiada usłużnym tonem, gdy pomaga mi bezboleśnie osunąć się na podłogę, a potem gestem przywołuje obecnych, choć praktycznie niewidzialnych strażników.

A i tak ostatnią myślą, którą jeszcze jestem w stanie zidentyfikować, jest „W sumie… To serio dziękuję”.

I potem zapada ciemność.

Rozdział V

Wiem, że w obecnej sytuacji panika mi nijak nie pomoże, więc zmuszam się, by uspokoić rozszalałe serce, bijące w tempie chyba koło dwustu uderzeń na minutę.

Usilnie próbuję poukładać sobie w głowie wszystko tak, żeby hipoteza, iż jest to tylko drobny test, który musiała przejść każda z nich, wygrała z tą, że zastawiły na mnie pułapkę. Przecież chyba nie rozpoznały we mnie Luminy der Soltarie, córki śmiertelnych wrogów wszystkich smoków i Sarecertis?

Ale z drugiej strony, zachowanie Meriah, a potem dystans pozostałych dziewczyn… To akurat mogłoby na to wskazywać…

Cofam się kilka kroków, dopóki nie natrafiam plecami na ścianę. Potem ostrożnie osuwam się na podłogę, kładę torby z zakupami i moimi rzeczami obok i podciągam kolana pod brodę.

Z początku chcę tak zostać — uczucie paniki, przerażenia i bezradności zaczyna mnie zwyczajnie przerastać.

Ale potem przypominam sobie kolejną radę Estive’a, dotyczącą tego, żeby nigdy, ale to nigdy się nie poddawać. Potem z kolei do głowy wpada mi to, co Mirt’Oshim wspomniał o umiejętnościach smoczych jeźdźców. Jedną z nich było przecież widzenie w ciemności…

Nie, to z całą pewnością musi być test. Coś w rodzaju sprawdzianu na Sarecertis, by do tej niezwykle elitarnej grupy, jak wywnioskowałam z opowiadań Mirt’Oshima, nie dostał się nikt niepowołany. W końcu znak na ramieniu i smocze oczy nie muszą niczego dowodzić, coś takiego może załatwić sobie prawie każdy, by potem zacząć szpiegować…

Od razu zaczynam czuć się lepiej. Jeżeli jest to sprawdzian, to zrobię wszystko, by go ukończyć i wyjść z niego chociażby bez żadnego zadrapania.

Szeroko otwieram oczy i z zadowoleniem spostrzegam, że faktycznie, tak jak się spodziewałam, nie mam większych problemów z widzeniem w ciemności. Wszystko jest wyraźne, no, może poza kolorami. Ale jestem gotowa się założyć, że gdyby świat na co dzień był w skali szarości, tak właśnie by wyglądał.

Podnoszę się i pewnie się prostuję, a potem zaczynam iść korytarzem, który się przede mną zmaterializował. Cały czas jednak staram się lustrować otoczenie, żeby przypadkiem nie wpakować się w jakąś ukrytą pułapkę…

Ale po paru minutach spokojnego spaceru stwierdzam, że przecież nic mi nie grozi i rezygnuję z dalszych dokładnych oględzin, poprzestaję jedynie na bardzo pobieżnym omiataniu wszystkiego wzrokiem.

I w pewnym momencie to zachowanie prawie że kosztuje mnie życie — idąc pewnie do przodu, ni z tego, ni z owego, moja noga trafia w pustkę.

Rozpaczliwie próbując złapać równowagę staram się cofnąć w tył, co koniec końców skutkuje tym, że ląduję na tyłku z dość głośnym plaśnięciem.

Nawet nie zwracam uwagi na tępy ból, który odczuwam tylną częścią ciała, tylko ostrożnie, na czworakach podchodzę do dziury w podłodze, która pojawiła się jakby znikąd.

Jest dość sporych rozmiarów i, o ile dobrze się orientuję, również bardzo głęboka, a jedyne, co widzę w środku, to małe światełko na jej końcu. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, jak daleko ode mnie się znajduje, albo dno znajduje się tak daleko ode mnie, albo to takie złudzenie op

Odsuwam się kawałek, opieram plecami o ścianę i przymykam powieki. Kładę dłoń na sercu — bije w tempie chyba koło dwustu uderzeń na minutę. Aż dziwne, że jeszcze nie wyskoczyło mi z piersi…

I pomyśleć, że tak mało dzieliło mnie od śmierci!

Ale w sumie… Czy aby na pewno?

Zmuszam się to otwarcia oczu i lustruję swoje otoczenie, a konkretnie ową przepaść i przestrzeń za nią… I widząc wyrastającą za nią ścianę, dochodzę do bardzo prostego wniosku.

Mianowicie, to właśnie ta dziura w ziemi jest moją jedyną możliwością pójścia dalej.

Od razu, na samą myśl pojawia mi się gęsia skórka. Że niby ja mam iść tam? W dół? Nawet nie wiem, gdzie to się kończy… Ale chyba nie mam innego wyboru. Bo cofać się nie będę, to nic nie da…

Bardzo ostrożnie podchodzę do jej krawędzi i zaglądam w dół, oczywiście cały czas będąc na czworaka.

W sumie… nie widzę niczego poza tym, że na końcu jest tamte małe światełko… Żadnych uchwytów, niczego, co jakkolwiek mogłoby mi ułatwić schodzenie.

Ale jednak kiedy przyglądam się lepiej, zauważam jedno — ściany są na tyle blisko siebie, że mogę się o nie oprzeć i delikatnie zsuwać po nich zsuwać, by w ten sposób dojść do samego dołu. Najprawdopodobniej jest to jedyna metoda zejścia w dół, która nie kończy się rozbiciem o dno…

Tak czy owak, stwierdzam jedno. Nie ma sensu, żebym dłużej się nad tym zastanawiała, bo im dłużej myślę, tym bardziej prawdopodobne jest to, że tu zostanę, albo wrócę się i zacznę kombinować, jak mogę otworzyć zamek.

Lekko przymykam oczy i przełykam ślinę. Teoretycznie powinno mi się udać, ale cóż… jednak zawsze jest jakieś prawdopodobieństwo, że coś pójdzie nie tak…

Kiedy przysiadam na krawędzi dziury i spuszczam nogi w otchłań, czuję, jak na całym moim ciele pojawia się gęsia skórka. Równocześnie zamieniam się w lumię — dziwnym trafem ta postać daje mi większą pewność siebie i przeświadczenie, że wszystko wyjdzie tak, jak ja chcę.

Biorę głęboki oddech, rozsuwam nogi tak, żeby każda stopa opierała się na przeciwległej ścianie, potem, powstrzymując drżenie, jednym szybkim ruchem dokładam do nich dłonie, tworząc coś w rodzaju litery X.

Od razu wiem, że długo tak nie wytrzymam. Owszem, co innego wspinać się po pnączach, a co innego zsuwać się po ścianach tego rodzaju…

Zerkam w dół i od razu zaczyna kręcić mi się w głowie. Nie mam lęku wysokości, ale przepaść tak jakby bez dna może trochę przerazić…

Delikatnie, powoli, przesuwam jedną rękę w dół, w międzyczasie to samo robiąc z przeciwległą nogą. Jakoś mi się udaje, potem powtarzam to jeszcze raz, i jestem już jakieś kilkanaście centymetrów niżej.

Na twarzy pojawia mi się delikatny uśmiech. Czyli jednak udało mi się! Jak widać jestem w stanie wykombinować coś efektywnego!

Ale moment potem znika jak zdmuchnięty.

Cóż… specjalnie nie wiem, jak głębokie jest to coś, a wygląda na to, że bardzo — więc w takim razie ile czasu zajmie mi dotarcie na dół w takim tempie?

Ciężko będzie…

Ale mimo to nie poddaję się i robię kolejny krok dalej — po raz kolejny obsuwam rękę i dłoń te kilkanaście centymetrów w dół.

W sumie nawet nie wiem do końca, co się dzieje — udaje mi się tylko zorientować, że jakimś cudem straciłam oparcie jednej strony. Możliwe, że ściana została posmarowana czymś śliskim… albo cokolwiek innego… W każdym bądź razie nagle zaczynam spadać.

Mój mózg nawet nie ma czasu przeanalizować sytuacji — jedyne, co robi, to wyświetla wielką alarmową lampkę, wręcz neon, z napisem „Rozluźnij mięśnie!”. Posłusznie to robię, a dosłownie ułamek sekundy później uderzam o ziemię pośród czegoś oślepiająco jasnego i… ciepłego.

Przez chwilę nawet nie mogę złapać oddechu, więc nie myślę choćby o wstawaniu — po prostu okręcam się na plecy i spokojnie próbuję złapać oddech, równocześnie wpatrując się w otwór, z którego wpadłam do tego pomieszczenia.

Dopiero po chwili orientuję się, że leżę na czymś miękkim. Czymś, co najprawdopodobniej uratowało mi życie — dzięki temu przynajmniej nie spadłam na beton.

Przymykam lekko oczy i wypuszczam pełen ulgi oddech. Jak widać, głupi ma zawsze szczęście!

Podnoszę rękę do czoła… i czuję coś w rodzaju niezwykle przyjemnego ciepła. W sumie… jakby tak się zastanowić… to to ciepło rozpływa się po praktycznie całym moim ciele, a przynajmniej tam, gdzie mam ubranie…

Z ciekawością otwieram oczy i patrzę na swoją rękę.

Kiedy orientuję się, co tak na dobrą sprawę się dzieje, z moich ust wyrywa się zduszony jęk.

Otóż… jakimś cudem… wylądowałam w płomieniach. I płonę. A przynajmniej całe moje ubranie płonie.

Zrywam się na równe nogi, co moje ciało kwituje dość ostrym bólem tych części, na które upadłam, i próbuję się ugasić, ale to bez sensu — przecież stoję w ogniu. Nie pozostaje mi więc absolutnie nic poza gapieniem się na odpadające ze mnie kawałki popiołu, które wcześniej były ciuchami wybranymi przeze mnie i przez Elevaio. A tak mi się podobały!

Tia… Całe szczęście, że za jego namową przynajmniej bieliznę mam ognioodporną…

Na mojej twarzy pojawia się lekki uśmiech. Dobrze, że Mitterian namówił mnie do tego rozwiązania. Wspominał przecież, że jako Sarecertis jestem w stu procentach ognioodporna, z resztą dzięki temu udało mi się też uciec z Arlesiie. Sfingowane podłożenie ognia w jego domu i pracowni okazało się idealną przykrywką dla mnie, chcącej jak najłatwiej i jak najszybciej zniknąć ze sceny. Potem mnie uświadomił, że nigdy nie wiadomo, w jakich okolicznościach się znajdę, a nie zawsze będę miała na sobie swój specjalny strój, więc chyba warto, by chociaż ta najbardziej prywatna część garderoby była odporna na tego typu zniszczenia…

Co oczywiście nie zmienia faktu, że szkoda mi świetnej stylizacji.

Kiedy tak rozglądam się po otoczeniu, nagle szturcham coś nogą i słyszę brzęk. Z zaciekawieniem schylam się, a potem z westchnieniem ulgi podnoszę przedmiot. Jak dobrze, że je zauważyłam! Potem miałabym problem, bo jak to tak wejść do mieszkania bez kluczy…

Swoją drogą, ciekawe, czy faktycznie gdzieś na końcu tej zabójczej trasy jest jakaś klatka schodowa, która doprowadzi mnie do mojego nowego domu?

I po raz kolejny wraca do mnie myśl, czy taką samą trasę musi przejść absolutnie każdy Sarecertis, czy po prostu chciały sprawdzić mnie, czy aby na pewno nie podszywam się pod smoczego jeźdźca?

Nie, dość! — sama się stopuję. Takie rozważanie do niczego mnie nie doprowadzi. Teraz muszę skupić się na tym, żeby możliwie jak najszybciej się stąd wydostać.

Zaczynam uważnie rozglądać się po pomieszczeniu, do którego wpadłam. Ot co, wysokie na może dwa i pół metra, czyli przeciętne, w jednym miejscu ów szyb, którym tu trafiłam… Z jednej strony kończy się ścianą, ale z drugiej zauważam coś, co deczko mnie zaciekawia.

Otóż tak się składa, że tutaj na wysokości metra jest coś w rodzaju półki, szerokiej na pół metra, kończącej się jakby kolejnym schodkiem. I jakby się nie zastanawiać, to jest jedyna możliwa droga.

W sumie bez większego zastanowienia podchodzę do owego miejsca, wdrapuję się na ów schodek, potem na jeszcze kolejny… Sufit jest coraz bliżej, aż w końcu zostaje może metr przestrzeni od podłogi do niego.

Opadam na czworaka, równocześnie uważnie patrząc na podłoże — jakoś specjalnie nie uśmiecha mi się o coś poharatać. Kto w końcu wie, co takiego tu może się czaić, jakie jeszcze niespodzianki na mnie czekają…

I moment później tunel zamienia się w wąskie, wysokie na jakieś może nawet piętnaście metrów pomieszczenie z liną pośrodku, zwisającą z sufitu i opierającą się o półkę, jakieś dwa czy trzy metry przed sufitem.

To, co mam zrobić, jest oczywiste — wspinaczka to jedyna droga. I chociaż robiłam to wielokrotnie, wspinałam się po drzewach, linach, bluszczu na wiele większe wysokości, tym razem czuję się jakoś dziwnie. A mianowicie dopada mnie totalne przygnębienie.

Po co to wszystko? Po co ja się tak staram? Niby dlaczego ja zawsze muszę mieć pod górkę, wszystkim udowadniać, że jestem czegoś warta, począwszy od rodziców, a na moich nowych współlokatorkach kończąc?

Czuję, jak po policzku spływa mi łza.

I ta drobna kropla całkowicie mnie otrzeźwia. Cóż… Tylko ludzie mało ambitni niczego nie udowadniają. Jeżeli chcesz coś mieć, musisz na to zasłużyć. Dlaczego niby miałabym uważać, że przynależność do Sarecertis nie będzie się wiązała z żadnymi testami? Nikt mi przecież tego nie gwarantował, a tak szczerze to powinnam się tego choć trochę domyślać. W końcu skoro smoki są tak dobrze wyszkolone (wiem przecież, jak na tym jednym treningu wszystko przychodziło Mirt’Oshimowi bez wysiłku), ich jeźdźcy również muszą w jakiś sposób im dorównywać…

I dlatego zdecydowanym ruchem ocieram tą kroplę, nie pozwalając jej spaść, a potem podchodzę do zwisającej liny.

Mój własny smok był pewien, że sobie nie poradzę i dlatego mnie zostawił. W takim razie pokażę mu, że popełnił poważny błąd, nie doceniając mnie. Nawet, jeśli się o tym nie dowie — ja i tak dam z siebie wszystko i postaram się zostać możliwie jak najlepszą Sarecertis!

Bez najmniejszego problemu pokonuję te kilkanaście metrów i wdrapuję się na wystającą półkę.

Z dumą zerkam w dół. No dobra… Nie mam pojęcia, jak dużo jeszcze przeszkód zostało mi do pokonania, ale fakt, że już dość spory kawałek udało mi się przejść, lekko podnosi mnie na duchu.

Odwracam się, robię pierwszy krok… i niemalże od razu potykam się o coś, co leży przede mną. Z trudem udaje mi się utrzymać równowagę i nie spaść z wysokości kilkunastu metrów.

Zirytowana (żeby nie powiedzieć totalnie wnerwiona), z sercem bijącym w tempie chyba koło dwustu uderzeń na minutę, zerkam na coś, co właśnie mogło mnie zabić, i zauważam dość sporą torbę.

Irytacja znika od razu; zastępuje ją ogromna ciekawość. Dlatego właśnie przyklękam, otwieram pakunek i wyciągam ze środka zwinięty w kulkę biały materiał.

Dość szybko orientuję się, że to coś, w co mogłabym się ubrać. A moment później blednę.

Nie… to niemożliwe…

Jestem gotowa się założyć, że właśnie mam przed sobą dokładnie tą sukienkę w której… w której… nie, to po prostu nie przejdzie mi przez gardło…

Ale… to ten sam materiał… Ten sam krój… To wszystko… I jeszcze na dodatek te wielkie plamy z zaschniętej krwi…

Cóż… W sumie to teraz muszę to przyznać… To chyba jest dokładnie ta sama sukienka, w której podcięłam sobie żyły, chcąc udowodnić rodzicom, że panuję nad swoim życiem… Tylko skąd ona się wzięła? Będę musiała zapytać o to dziewczyny… Obowiązkowo…

Ale teraz, czy chcę, czy nie chcę, muszę ją założyć — wydaje mi się, że to kolejny test, który powinnam zaliczyć…

I choć na całym ciele pojawia mi się gęsia skórka i jeży mi się sierść na ogonie, wkładam tą sukienkę. A kiedy zapinam zamek, wydaje mi się, jakbym właśnie stała się duchem…

Przyznaję szczerze, że od teraz już całkowicie mi się to wszystko nie podoba. Ta sukienka… Ale cóż… Nikt przecież nie powiedział, że wszystko będzie mi się podobać…

Próbując nie zaplątać się w liczne warstwy białego, poplamionego czerwienią materiału, postępuję kilka kroków do przodu, na kolejną krawędź tej półki, w dłoni ciągle kurczowo ściskając klucze do mieszkania. I wtedy po raz kolejny mnie zatyka.

Szczerze… Spodziewałam się czegoś w rodzaju zejścia w dół, a nie pola ostrych jak sztylety kolców, wystających z podłogi jakieś dwa, może trzy metry niżej. No… i jeszcze liny wiszącej kilka metrów ode mnie, z kolejnej półki, dokładnie nad śmiertelnym polem.

Ej… Ale przecież tu musi być jakaś droga… przecież nie zostawiłyby czegoś takiego, takiej sytuacji bez wyjścia?

I co ja niby mam teraz robić? Gdyby tylko mój instynkt mi coś podpowiedział…

Skacz! — ten jeden wyraz brzmi tak wyraźnie, jakby ktoś wypowiedział go tuż do mojego ucha.

Zaraz, jak to skacz? Prosto w kolce?

Ale z drugiej strony… Może i to ma sens… Właśnie bowiem przypomniał mi się jeden film, w którym zastosowano bardzo podobne rozwiązanie…

Pochylam się i biorę w dłoń garść piasku od pewnego momentu pokrywającego dno tunelu, a tym razem również owej półki. Potem wstaję i rozsypuję go nad kolcami.

Efekt totalnie mnie zaskakuje — otóż od jakiegoś półtora metra ode mnie, z metr niżej, piasek osiada na czymś przezroczystym…

Czuję, jak na twarzy pojawia mi się szeroki uśmiech. W takim razie to tak planowały rozwiązać! Niewidoczne szkło sprawiłoby, że ewentualny chętny być może spróbowałby przejść, na co nie ma szans, bo kolce pokrywają całą powierzchnię… A wystarczy tylko skoczyć…

Cofam się tak bardzo, jak pozwala mi na to ta półka, biorę rozbieg, skaczę… I ląduję na szklanej płycie, zaplątana w rozliczne warstwy mojej sukienki. Dopiero po chwili udaje mi się wyplątać z nich na tyle, żeby wstać.

A kiedy już to robię i zerkam w dół, na ostrza kolców kończące się zaledwie kilka centymetrów pode mną, nachodzą mnie dwa dość ciekawe uczucia — po pierwsze, jakbym właśnie lewitowała, a po drugie, że gdyby tylko to szkło, na którym stoję, pękło…

Nie, chyba raczej wolę się nad tym nie zastanawiać.

Bardzo możliwe, że właśnie te myśli motywują mnie do szybkiego podejścia do liny i rozpoczęcia wspinaczki, tak na wszelki wypadek. Nie, ja doskonale wiem, że to wszystko wytrzyma i tak dalej, ale jednak… Zawsze lepiej zminimalizować ryzyko, tym bardziej, że i tak mam dotrzeć na górę.

Po chwili jestem już w kolejnym korytarzu, a przynajmniej czymś, co na niego wygląda.

Nic nowego — ciemność, właściwie niekończąca się droga… Chociaż… Zaraz… Albo mi się wydaje, albo przed sobą widzę drzwi?

Czuję niedowierzanie — serio, to już? W sumie, spodziewałam się, że czeka mnie coś więcej… Coś bardziej wymagającego… Choć dobra, to z sukienką było i jest upiorne, przynajmniej dla mnie, ale cóż… To i tak dziwnie mało tych wyzwań…

W każdym bądź razie, dziarskim krokiem zaczynam iść w stronę drzwi.

I nagle coś niewielkiego silnie uderza mnie w plecy i przewraca.

Moment później moja dłoń zostaje zaatakowana przez coś, co usilnie próbuje zagryźć mój kciuk.

Na mojej twarzy pojawia się niepewny uśmiech na wspomnienie sytuacji sprzed prawie roku. Czyżby…?

Ostrożnie się przekręcam i patrzę na słodkiego, całego czarnego smoczka wielkości dorosłego kota, usilnie walczącego z moim palcem.

Po moim policzku spływa łza. Coś zupełnie jak deja vu… Cała sytuacja przypomina mi tamtego słodziaka, który zginął przez Ertexa w ruinach Selumie… tego, którego oswoiłam…

Ale może z tym też mi się uda?

Bardzo ostrożnie unoszę drugą rękę, po czym niespodziewanie łapię smoka za kark i unoszę w powietrze.

Wyraz jego pyszczka jest niezapomniany — dosłownie od razu wypuszcza mój kciuk (już trochę przeżuty z resztą) i z miną dość przestraszonego niewiniątka zaczyna się we mnie wpatrywać.

Po prostu nie mogę się nie roześmiać.

Mój śmiech staje się jeszcze głośniejszy, kiedy zwierzę wykonuje grymas niezwykle podobny do mojego.

Stawiam malucha na ziemię — on błyskawicznie przeskakuje mi na ramię i usadawia się tak samo, jak lubił robić to jego poprzednik. Ów szmaragdowy słodziak…

Delikatnie głaszczę malucha po główce, na co ten odpowiada liźnięciem mnie w szyję. Czyli wychodzi na to, że przyjaźń została zawiązana… I nie pozwolę, żeby temu stało się coś złego.

Podnoszę się ostrożnie, nie chcąc, by mojemu nowemu pupilowi stało się coś złego, ale najwyraźniej nie mam się o co martwić — on tylko owija się wokół mojej szyi, tworząc coś w rodzaju kołnierza.

Sama się dziwię, że moją reakcją jest syknięcie — na karku czuję nagły napływ bólu…

Z zaskoczeniem przykładam tam rękę i wodzę palcami po ledwo co zabliźnionych, wielkich szramach.

I od razu na twarzy pojawia mi się tęskny uśmiech — to pamiątka po tamtej akcji ze skałami, kiedy Mirt’Oshim uratował mi życie… Aż dziwne, że nikt ich nie zauważył…

Podchodzę do drzwi, które faktycznie są na ścianie naprzeciwko mnie i przekręcam klamkę. Bardzo ostrożnie je uchylam, spodziewając się jakiejś pułapki czy czegoś w tym rodzaju…

Więc jakie jest moje zaskoczenie, kiedy wychodzę na klatkę schodową.

Uśmiecham się szeroko.

To jak to było… Jedyne drzwi na ostatnim piętrze, tak?

Rozdział VI

Na ostatnim półpiętrze przystaję i ledwo udaje mi się złapać oddech.

Miło, że dziewczyny wspomniały, że ostatnie piętro nosi numerek pięćdziesiąt…

Smoczek na moim ramieniu spogląda na mnie jakby z lekkim politowaniem.

— Ta, jasne, drwij sobie — wzdycham. — Ty siedzisz sobie u mnie na ramieniu, ani trochę się nie zmęczyłeś… Ciekawe, co by było, gdybyś miał przebyć tą drogę sam, samiutki?

W odpowiedzi zwierzak lekko macha skrzydełkami.

— No przecież… Masz skrzydła… Eh… Zazdroszczę…

I to akurat jest szczera prawda. Serio chciałabym kiedyś zobaczyć, jak to jest lecieć samemu… Bo owszem, na grzbiecie smoka, to cudowne uczucie, jedno z najwspanialszych na świecie. Ale jednak spróbować sama… czuć na własnym ciele te wszystkie prądy powietrzne, pozwalać im się prowadzić, znajdywać je instynktownie… machać skrzydłami, używając potężnych mięśni… Tak, gdybym mogła, nie miałabym nic przeciwko byciu smokiem…

Ale tak czy owak już został mi dany niezwykły przywilej, tak niesamowity, gdy weźmie się pod uwagę moje pochodzenie. Już samo to napawa mnie mega dumą.

Opieram się o ścianę, próbując trochę odsapnąć, ale na niewiele to się zdaje. Cóż… Chyba pozostaje mi tylko i wyłącznie wejść na górę i tam dopiero odpocząć…

Powoli zbieram się w sobie i koniec końców wykonuję pierwszy krok.

Każdy schodek wydaje mi się być Mount Everestem, albo nawet i jeszcze gorzej. Jak to możliwe, że ten cały test sprawnościowy, jak postanowiłam to nazwać, aż tak mnie wykończył? Przecież to tylko trochę wspinania, spadania, chodzenia i kombinowania… Nic poza tym…

Ale tak czy owak wreszcie udaje mi się stanąć na właściwym piętrze, przed jedynymi drzwiami — wychodzi na to, że właśnie tu najprawdopodobniej będę mieszkać, o ile faktycznie mnie do siebie przyjmą…

Przystaję przy drzwiach, opieram się o nie jedną dłonią i wkładam klucz do zamka.

— … ja nie byłabym całkiem pewna — ze środka dobiega mnie głos Jessy. — No bo weź… Ona przecież nie pasuje za grosz do profilu psychologicznego!

— A co to za problem nauczyć się udawać? — mam wrażenie, że Meriah właśnie wzruszyła ramionami. — To akurat by się zgadzało, potrafiła przecież doskonale doprowadzać do swoich celów, musiała potrafić grać… Nie każdemu podpasuje dokładnie taka sama osobowość, musiała więc umieć się zmieniać.

Wymieniamy ze smoczkiem zaciekawione spojrzenia. Hmm… Czyżbym częściowo miała rację? Czyżby faktycznie podejrzewały mnie o jakieś zbrodnie, albo o bycie tym, kim jestem? Czyżby mnie poznały?

Od razu wraca do mnie energia. Jednak kiedy mam coś do zrobienia, albo coś mnie zainteresuje, to od razu nabieram ochoty i powodów, żeby funkcjonować dalej. Po cichu, starając się zrobić to możliwie jak najciszej, przekręcam klucz w zamku, uchylam drzwi i wślizguję się do środka.

— Przekonacie się, że miałam rację — Ria ciągnie dalej i nadal uparcie broni swego. — Ona już nie wróci. A nawet gdyby faktycznie była Sarecertis, to i tak tamten rexaix by jej nie przepuścił. Wiecie przecież, jak bardzo smoki nienawidzą der Soltarie'ów.

Przyciskam się do ściany i ostrożnie przesuwam się w kierunku, z którego dochodzi głos. Zamiast krwi w moich żyłach krąży adrenalina — czyli miałam rację! Faktycznie mnie rozpoznały.

— Ale to by oznaczało, że Elevaio jest z nią w zmowie, czyli że nas zdradził — wnioskuje Tristana. — Nie wiem, jak dla was, ale moim zdaniem to akurat niemożliwe. On ma nieskazitelną reputację, Ret’Zain z resztą też. W sumie jedyne, co ktokolwiek mógłby mu zarzucić, to to, że utrzymuje kontakt z wygnanym księciem…

— On nie został wygnany, sam się wyrzekł rodziny — oponuje najmłodsza. — Poza tym, nie wiem, czy wiecie, ale wrócił, Dreon’Tirial przyjął go z powrotem do rodziny.

— Jego Wysokość Dreon’Tirial — poprawia ją Jessica. — Jaki by nie był, to jednak król. Trochę szacunku.

— Odezwała się ta, której smoczyca pochodzi z kraju, gdzie następczyni tronu się zmyła kilkanaście lat temu — odgryza się Ria.

— To sprawa rodziny królewskiej, nie moja — broni się Jess. — To, że Yasira jest z nimi spokrewniona, wcale nie musi oznaczać, że będę się mieszać w ich wewnętrzne konflikty. Tak samo nie robi dla mnie różnicy, że być może zostanie królową Oridgenu. To jest jej sprawa, ona tak czy owak jest dla mnie tylko i wyłącznie moją smoczycą.

Na moment zapada cisza, a w mojej głowie zaczynają poruszać się trybiki. Jess ma smoczycę, która jest aż tak uprzywilejowana? Niezłe znajomości. Mam nadzieję, że mi to nie zaszkodzi…

— Rodzina rodziną, ale tak czy owak jest mi szkoda Lu — mówi Triss. — Moim zdaniem popełniłyśmy błąd, i ona wcale nie jest tym, za kogo ją uważacie. Same zobaczycie, zaraz tu do nas przyjdzie, i będziecie musiały jej tłumaczyć, dlaczego poddałyśmy ją temu testowi, który dla wielu ludzi mógłby okazać się zabójczy.

— Życzę jej tego, uwierz — w głosie Jess słyszę jakby… Smutek? — Ale jeżeli miałyśmy rację, a wszystko na to wskazuje…

— Na co wskazuje? — stwierdzam, że właśnie nadszedł odpowiedni moment, by się ujawnić.

Kiedy wychodzę zza załomu korytarza i staję przed nimi w czymś w rodzaju salonu z aneksem kuchennym, cała trójka patrzy na mnie jak na ducha. Już pomińmy fakt, że ja sama czuję się jak duch, jeszcze w tej sukni… A czarny smok mroku, rexaix (co zapewne jest nazwą gatunku czy coś takiego, ale nie jestem pewna — moja wiedza wymaga gruntownego uzupełnienia) tylko dopełnia wrażenia.

Po chwili ciszy na twarzy Tristany pojawia się szeroki uśmiech.

— Wiedziałam, że ci się uda, i że one się myliły… Po prostu wiedziałam!

Mój uśmiech jest zaledwie bladym odbiciem tego, co chciałabym pokazać. Tia… Myliły się, jasne… Rozgryzły mnie szybciej, niż mogłabym się tego spodziewać…

Teraz pozostaje tylko pytanie, co mam z tym fantem zrobić. Zaśmiać się, wyprzeć się wszystkiego i znów zacząć się ukrywać, czy postawić wszystko na jedną kartę, zaryzykować i przyznać się, kim jestem?

— Słuchaj, Lu, trochę mi głupio — odzywa się Meriah. — Serio nie w porządku z naszej strony… Ale zrozum, wzięłyśmy cię za Luminę der Soltarie, a sama wiesz, jak to jest… Znasz stosunki pomiędzy smokami a tą rodziną, więc to niemożliwe, żeby ona była Sarecertis… Tu mogłaby się znaleźć tylko jako szpieg…

— Albo i nie — wyrywa mi się.

Wszystkie patrzą na mnie ze zdziwieniem.

Wzdycham ciężko.

— Coś mi się wydaje, że chyba powinnyście poznać kilka szczegółów z mojego życia…

Rozdział VII

— Powiadasz? — oczy Meriah od razu zmieniają się w wąskie szparki.

— Tak… Wychodzi na to, że muszę wam coś niecoś opowiedzieć, tym bardziej, że najpewniej spędzimy ze sobą trochę czasu — stwierdzam z lekko skwaszoną miną. — W sumie z początku myślałam, że poczekam z tą informacją, zanim się lepiej poznamy, ale chyba lepiej będzie, jak dowiecie się o tym teraz.

— To coś poważnego? — po twarzy Jess przemyka cień niepokoju.

— Można tak powiedzieć — zaczynam wyłamywać sobie palce. — W każdym bądź razie, od razu mówię, że to najprawdopodobniej temat na dłuższą rozmowę…

Na moment między nami panuje cisza. Dziewczyny patrzą na mnie z niepewnością, nie wiedząc, w jaki sposób powinny się zachować. Ale nagle Triss otrząsa się z odrętwienia i patrzy na mnie jakby życzliwszym okiem.

— W takim razie najpierw się przebierz i ogarnij — zarządza. — Skoro to dłuższa i poważniejsza rozmowa, musisz się ogarnąć, żeby mieć siłę wszystko nam wyjaśnić jak trzeba. Twoje torby stoją tam — gestem wskazuje na stos przed jednymi drzwiami, najprawdopodobniej wejściem do jednego z pokoi. — Zabrałam je stamtąd, wiedziałam, że wrócisz. Łazienka to pierwsze drzwi, które widzisz po wejściu do mieszkania. I nie śpiesz się, naprawdę nie musisz. Może jeszcze przy okazji wszystko poukładasz sobie w głowie.

— Dziękuję — odpowiadam, zaskoczona jej uczynnością i posyłam jej wdzięczny uśmiech, kiedy obok niej przechodzę.

„Sama kiedyś miałam podobną sytuację, musiałam opowiedzieć dziewczynom o pewnej nieprzyjemnej sytuacji i doskonale pamiętam, jak ciężkie to było — w głowie słyszę jej głos. — Tak samo jak pamiętam, co mi jako tako pomogło. Mam nadzieję, że pomoże też tobie.”

Cóż… czyli wychodzi na to, że Triss jest po mojej stronie… Więc ją generalnie najłatwiej będzie mi przekonać do swojej racji. A przynajmniej taką mam nadzieję…

Smoczek zeskakuje z mojego ramienia w tym samym momencie, w którym schylam się po torby, po czym przelatuje na jedną z półek ogromnego regału i zwija się na niej w kłębek. Kolejny śpioch, jak widać… Tak samo, jak i mój poprzedni pupil…

Chwytam pierwszą torbę z ciuchami z brzegu, a potem idę w stronę łazienki. W międzyczasie rzucam jeszcze szybkie spojrzenie na książki na regale — owszem, jest dość sporo powieści ze Stertilie (przygodowych, fantasy, sci-fi i innych tego typu, co zauważam z dużą przyjemnością), ale zdecydowaną większość stanowią książki z Vastertilie. Podręczniki historii, różnego rodzaju poradniki, encyklopedie, słowniki… Najwyraźniej wszystko, co typowy Sarecertis powinien wiedzieć. Oj, coś mi się wydaje, że prędzej czy później będę musiała je wszystkie przeczytać od deski do deski… Przecież moja wiedza odnośnie smoków, smoczego państwa czy czegokolwiek związanego ze światem poza Arlesiie jest niezwykle znikoma…

Ale póki co nie będę o tym myśleć.

Zamykam za sobą drzwi łazienki. Teraz najważniejsze jest to, żeby jako tako doprowadzić się do porządku, i przemyśleć wszystko, co chcę powiedzieć, żeby zrobić to w możliwie jak najdelikatniejszy i najbezpieczniejszy dla mnie sposób…

* * *

— I jak? — na twarzy Triss pojawia się wyraźna troska, kiedy tylko wychodzę z pomieszczenia. — W porządku?

— W porządku — odpowiadam jej z uśmiechem.

I faktycznie, teraz czuję się o wiele lepiej. Szybki prysznic, poprawienie fryzury, dopieszczenie się balsamem (swoją drogą, dziewczyny mają świetne zapachy) zdecydowanie poprawiły moje samopoczucie po niewątpliwym wysiłku, naprzeciw którego przyszło mi stanąć podczas testu albo chociaż podczas wspinaczki na to najwyższe piętro. A co do rozmowy, która mnie czeka… eh… prawdę mówiąc, najlepsze, na co mnie stać, to improwizacja. Tym bardziej, że chcę, by wypadło to zupełnie naturalnie… Bo najwyraźniej skończył się czas, w którym mogłam mieć coś do ukrycia…

Na myśl przychodzi mi pewna sytuacja — przed ponad rokiem, w Selumie, też musiałam się tłumaczyć, i to jeszcze na dodatek swoim najlepszym przyjaciółkom, które uważały mnie za zdrajczynię. Teraz zaczynam ze zupełnie czystą kartą, więc jedyne, co mogę zrobić, to tylko i wyłącznie improwizować…

— Zrobić ci coś do picia? — rzuca Jess z salonu.

— Mocną kawę poproszę — odpowiadam, przechodząc do tej części mieszkania.

Z zaskoczeniem i podziwem obserwuję, jak dziewczyna, określona przez Rię kuleczką, krząta się po kuchni. W życiu nie podejrzewałabym jej o taką zręczność…

No tak, Ria. Tylko ona teraz siedzi na kanapie i mierzy mnie uważnym wzrokiem, dokładnie śledząc każdy mój ruch. W przeciwieństwie do pozostałej dwójki, która instynktownie wyczuła, że to, co mnie teraz czeka, wcale nie jest miłe, i teraz chce mi jak najbardziej ułatwić…

Tymczasem smoczek, którego przygarnęłam (nie mam jeszcze pojęcia, jak go nazwać, ale wszystko w swoim czasie), zrezygnował ze spania i zaczął się bawić moimi pakunkami.

Z lekkim uśmiechem patrzę na jego zażartość, kiedy walczy z torbami. A niech się bawi, i tak potem planuję wszystko poskładać do szafek…

Ale moment później mój uśmiech blednie. Kiedy tylko maluchowi udaje się rozerwać opakowanie, rozrzuca wszystkie ciuchy dookoła, a potem wręcz z wściekłością rzuca się na coś, co znajduje podczas nich. I mam dziwne wrażenie, że wiem, co takiego dorwał…

Szybko do niego podchodzę i podnoszę z podłogi, by potem wziąć go pod pachę. W odpowiedzi patrzy na mnie z wielką pretensją, a potem rzuca wściekłe spojrzenie wisiorkowi, leżącemu pośród porozwalanych ciuchów. Zaczyna też się wyrywać, żeby móc ciągle walczyć. Widzę w nim jedną wielką chęć zniszczenia i wiem jedno — nie chciałabym stanąć na jego drodze, gdyby był wściekły. A jeżeli miałabym podołać takiemu większemu… Nie, ja dziękuję bardzo…

Schylam się i podnoszę mój kryształ z podłogi, potem chowam go do kieszeni spodni. Tu będzie bezpieczniejszy. A i maluch się uspokaja, kiedy już go nie widzi.

Całe zajście rzecz jasna jest bacznie obserwowane przez Rię.

— Tak to jest z tymi smokami mroku — odzywa się Jess. — Najchętniej by walczyły ze wszystkimi, nie wiadomo po co i na co. Jeżeli zaczną czegoś nienawidzić, albo się na coś uprą, bez względu na wszystko osiągną swój cel. Po trupach do celu, to ich dewiza. A najgorsze są te ogromne… Oretxa. U nich okrucieństwo jest na poziomie dziennym… Choć czasami zdarzają się o wiele, wiele słabsze charaktery.

— Widzę, że chyba będę musiała deczko się doszkolić, bo nic o nich nie słyszałam — uśmiecham się lekko, przechodząc przez pokój, a potem usadawiając się na jednej z niezwykle wygodnych, wręcz zapadających się puf. Smoczek bez trudu wyrywa mi się z uścisku, a potem zwija w kłębek na kolanach.

— Długo się uczyłaś? — ni z tego, ni z owego odzywa się najmłodsza Sarecertis.

— Cóż… — mój uśmiech bardzo szybko się skwasza. — O tym, kim jestem, dowiedziałam się jakieś półtora tygodnia temu, może trochę więcej, może trochę mniej. Wcześniej żyłam w nieświadomości i totalnym zagubieniu, bo zmiany oczywiście zauważyłam… ale nikt mi nie powiedział, kim jestem. A odkąd moja druga połówka łaskawie raczyła zacząć mi wszystko wyjaśniać, miałam okazję przejść jeden trening, choć w sumie bardziej był to test, który doskonale pokazał mi, że kompletnie nic nie umiem, oraz jedną lekcję odnośnie historii Santegrissy. Bardzo okrojoną z resztą.

— To naprawdę dużo w takim razie musisz nadrobić — stwierdza Jessica, podając mi kawę. — Trzymaj.

Dziękuję jej skinięciem głowy i upijam łyk, podczas gdy ona sama siada na kanapie obok Meriah. Moment później ostatnie wolne miejsce na tym meblu zajmuje Tristana.

— Możesz zacząć się tłumaczyć — stwierdza Ria, patrząc na mnie chłodno.

Już sam ten wzrok upewnia mnie, że ona chyba doskonale wie, co chcę powiedzieć…

I chyba faktycznie najlepiej zrobię, jeżeli te informacje przekażę im totalnie prosto z mostu, bez żadnego owijania w bawełnę…

— Podejrzewałyście mnie o to, że jestem Luminą der Soltarie, co teoretycznie wykluczałoby mnie jako Sarecertis. To, że jestem smoczym jeźdźcem, dowiódł wam ten test, któremu mnie poddałyście. Ale — tu robię głęboki wdech — tak czy owak nie zmienia to faktu, że Meriah miała rację. Faktycznie jestem prawną następczynią tronu Arlesiie, choć moje nazwisko i pochodzenie bardziej wywołuje u mnie wstyd, niż dumę.

W mieszkaniu zapada cisza zupełna, jestem w stanie usłyszeć nawet bicie własnego serca. Cała trójka wlepia we mnie spojrzenia. Na twarzy Tristany widzę totalny szok i przerażenie, Jessica wygląda, jakby ktoś ją znokautował, a ona właśnie podnosiła się po otrzymanym ciosie, a Meriah… W jej oczach widzę czystą wściekłość i nienawiść. Oraz mściwą satysfakcję. Już wyobrażam sobie, jak z trudem powstrzymuje się od słów „A nie mówiłam?”.

I tylko mały smoczek, śpiący mi na kolanach, nie reaguje w żaden drastyczny sposób. Ot co, na chwilkę unosi łepek, patrzy na mnie zaspanym wzrokiem i wraca do drzemki. On już przecież to wiedział od chwili, gdy tylko mnie zobaczył. A że zaakceptował mnie taką, jaką jestem bez najmniejszego problemu… To o czymś powinno świadczyć.

— Ty żartujesz, prawda? — Tristana patrzy na mnie z błaganiem w oczach.

— Oczywiście, że ona nie żartuje — Ria gromi ją wzrokiem. — Mówiłam wam już wcześniej. Ale jest tak doskonałą aktorką, że wy wszystkie jej uwierzyłyście.

— To nie tak — przerywam jej. — Owszem, jestem, kim jestem i nie mogę tego zmienić, ale choć raz w życiu chciałam mieć możliwość bycia właśnie sobą. Nie chciałam ukrywać tego, czym zostałam obdarowana, a musiałabym robić to do końca życia, jeżeli zdecydowałabym się zostać. Zakładając oczywiście, że pożyłabym dość długo, by móc cokolwiek ukryć…

— Nie byłoby to problemem — prycha Sarecertis. — O jednego der Soltarie’a mniej, to przecież dobrze. Wszystkie smoki i ich jeźdźcy byliby szczęśliwi z tego powodu.

Cóż… Skoro ma o mnie aż tak złe zdanie, z resztą jak każda normalna (bo w sumie wszyscy są do mnie uprzedzeni przez same nazwisko) osoba ze smoczymi genami, to chyba powinnam użyć jakiegoś dość porządnego i niepodważalnego argumentu…

— Spoko, ja rozumiem, że mnie nienawidzisz, ale skoro sam Odwieczny, Estive, zdecydował się zostać moim nauczycielem i przygotował mnie całkowicie do rządzenia Arlesiie, oraz do wielu innych rzeczy, a wcześniej jeszcze uratował mi życie, to chyba może pokazać, że nie jestem zepsuta do szpiku kości. A skoro już udowodniłam, że jestem Sarecertis, to chyba też znaczy, że choć odrobinę można mi zaufać… Nie uważacie?

Po raz kolejny dzisiejszego dnia, i to w wyjątkowo krótkim odstępie czasu wprawiam dziewczyny w osłupienie. I tym razem to najmłodsza wydaje się być zdziwiona najbardziej ze wszystkich. I może deczko… wystraszona, jakby powoli zaczęło docierać do niej, że zaczęła rzucać na wiatr argumenty przeciwko osobie, która ma, a przynajmniej miała, dość potężne plecy…

— Może pozwolicie, że w takim razie opowiem wam coś niecoś z mojego życia?

— To zaczekaj, tylko skoczę po pepsi i popcorn — żartuje Triss, za wszelką cenę starając się ocieplić klimat.

Na mojej twarzy natychmiast pojawia się szeroki uśmiech. W tym momencie już wiem, że znalazłam w niej świetną przyjaciółkę. Chyba jako jedyna z całej trójki wydaje się gładko przełknąć informację, którą właśnie im przekazałam. A właśnie kogoś takiego w danej chwili potrzebuję. Bo Jess póki co jeszcze jest oszołomiona, a Rii zabiłam ćwieka swoim argumentem.

— Nie ma — mrugam do niej. — Możliwość miałaś wcześniej, jak zapowiedziałam, że mam wam trochę do opowiedzenia.

— Eh… — robi rozczarowaną minę. — No ale dobra w takim razie zaczynaj…

Przez chwilę namyślam się, co konkretnie chciałabym im powiedzieć. I ile ze swojego życia powinnam im ujawnić, ile swoich sekretów w końcu wyciągnąć na światło dzienne… Czy wyjawić, że moja smoczyca to tak właściwie smok, czego dziewczyny kompletnie się nie spodziewają? W każdym bądź razie… to mogłoby mi ułatwić sprawę, ale z drugiej strony Elevaio ostrzegał mnie przed ujawnianiem tego… Dałabym radę uzyskać jakiś kompromis?

— Moje pierwsze spotkanie z Odwiecznym okazało się równocześnie moim pierwszym spotkaniem z jakimkolwiek smokiem i dniem, w którym tak czy owak zmieniłoby się moje życie. To właśnie wtedy… — cofam się wspomnieniami do tamtego feralnego dnia…

* * *

Soacrit der Soltarie chodzi po pokoju hotelu, próbując poukładać sobie wszystko w głowie. Jego żona uspokaja zapłakaną Cinderly, a jego córka, Lumina… Jak zwykle zamknęła się w swoim pokoju, najpewniej czyta, albo robi cokolwiek, co nie przekracza ojcowskiego zakazu nieoddalania się poza hotel.

Tego dnia wraz ze swoim ojcem, matką, bratem z rodziną (czyli jego żoną i dzieckiem) oraz swoją świtą wybrał się na uroczyste otwarcie pierwszych od dwudziestu lat wyścigów ardylianów w Listeshire. I wszystko wydawało się być idealnie — stary król właśnie zamachnął się flagą, wszyscy wystartowali, a rodzina królewska miała się ustawić do pamiątkowego zdjęcia, ba właściwie już się ustawiała… Tylko Lumina niesfornie zaczęła się wyrywać, Cinderly za nią, a on sam wraz z żoną próbowali je doprowadzić do porządku… I wówczas rozległ się strzał, jeden pocisk wyjątkowego kalibru, który załatwił cztery osoby stojące na ich właściwych miejscach. A sam Soacrit został królem.

Bardzo niechętnie to przyznaje, ale jego córka, do której przecież absolutnie nic nie czuje, uratowała mu życie. Ale cóż… Nigdy jej o tym nie uświadomi.

Zastanawia go za to jedna rzecz — w pewnym momencie miał wrażenie, jakby widział zamachowca. Nie jest tego pewny, ale cóż, kto wie… Może gdyby go znów zobaczył, miałby możliwość go rozpoznać…

Za to pewne jest co innego. Na sto procent dokonał tego smok. Nic dziwnego, chcą się mścić za laboratoria…

Ale tymczasem musi zabrać się za ogarnianie i planowanie swojej własnej przyszłości, a szczególnie swojego własnego panowania i tego, co może zrobić z laboratoriami… Oraz z własną córką.

* * *

Kilka godzin później, w okolicach czwartej nad ranem, w miejscu, w którym doszło do zamachu, pojawia się tajemnicza postać.

Na nic zdają się taśmy Gwardii Obrony Narodowej, oddzielające ten mały skrawek lądu od reszty, ona zdaje się jakby ich nie widzieć, albo kompletnie ignorować ich znaczenie.

Księżyc, mimo pełni, nie jest w stanie oświetlić twarzy osobnika — bardzo dokładnie skrywa ją kaptur. Jednak kiedy osoba pochyla się, chcąc sprawdzić coś na ziemi, nakrycie głowy zsuwa się, a promienie ziemskiego satelity natychmiast odbijają się od srebrnych, prawie że białych włosów.

Postronny obserwator mógłby uznać, że ma przed sobą zwykłego, maksymalnie dziewiętnastoletniego chłopaka, z zaciekawieniem obserwującego miejsce zbrodni, być może bawiącego się w detektywa, chcącego odkryć jakieś szczegóły, pominięte wcześniej przez śledczych. Nic bardziej mylnego! Zapewne nikt nie skojarzyłby tego z faktem, że jutro z tego samego miejsca cztery trumny rozpoczną swoją drogę do morza, i że właśnie tu chłopak planuje podłożyć bombę, która zakończy bieg życia pozostałej przy życiu czwórki…

„Gdyby tylko młody nie chybił — krzywi się smok — załatwilibyśmy wszystkich za jednym razem, a tak zginie mnóstwo niewinnych ludzi! Gdyby pociągnął za ten spust dosłownie sekundę później… Wiedziałem, że zabieranie go na tą misję to błąd… Gniew i pragnienie zemsty są w nim jeszcze zbyt silne”.

Wie, że jutro musi dojść do wybuchu. To jedyna możliwość. I niestety, trzeba jednak przyjąć do wiadomości, że w wojnach giną również cywile…

Odwieczny prostuje się. Przez wieki pozostawał neutralny, ale teraz, kiedy już złożył przysięgę, ma zamiar dopiąć swego za wszelką cenę. Następnego dnia Soacrit, Tamaris, Lumina i Cinderly (w przypadku ostatniej — po prostu Soltarie) der Soltarie zginą. I w końcu smoki się zemszczą za wszystkie tragedie, które spowodował Rauter a potem podniesione dalej przez jego dzieci, oraz prześladowania ciągnące się już prawie dwa tysiące lat. Nadszedł najwyższy czas!

I nagle do uszu Estive’a dochodzi cichy dźwięk

Smok natychmiast zwraca głowę w tamtym kierunku, a w jego głowie rozpoczyna się błyskawiczna gonitwa myśli. Nikt nie może go tu przecież zobaczyć!

Z każdą sekundą dźwięk się nasila — to wystarczy, by zorientować się, że nie ma już czasu na ucieczkę. Siląc się na spokój, chłopak (według postaci) decyduje się powitać miejskiego stróża i wymienić z nim kilka słów, gdy nagle zza rogu wychodzi dwójka pijanych mężczyzn. „Stertilanie” — przemyka mu przez myśl. Tylko co obywatele drugiego świata robią na tym, i to jeszcze w takim stanie?

Sekundę później pojawia się kolejne pytanie — co razem z nimi robi mała lumia?

Młoda idzie wyraźnie opornie, wlecze się i wyrywa, próbując uciec, ale żelazny uścisk, który pomimo ich stanu nie ma zamiaru zelżeć, mocno trzyma ją na miejscu.

— Greg — pyta jeden, wyraźnie bełkocząc. — Co my zrobimy z tą małą?

— Sprzedamy ją do jakiegoś cyrku czy coś — odpowiada drugi. — Albo do jakiegoś domu publicznego, może Jonas się zainteresuje… Taka mała egzotyczna, klienci płaciliby mu przecież krocie… Poza tym ma jeszcze czas ją wyszkolić, nauczyć odpowiednich sztuczek — zaczyna się obleśnie śmiać.

W smoku krew się zagotowuje. Jak oni śmią porywać dziecko, i to jeszcze w takim celu?!

— Zostawcie ją — mówi autorytatywnym tonem, stając w cieniu portowych latarni.

Dwójka oprychów na chwilę się zatrzymuje, mierząc go niepewnym spojrzeniem. Jednak moment potem, kiedy mogą mu się lepiej przyjrzeć, zaczynają się śmiać.

Odwieczny krzywi się lekko. Jednak czasami fakt, że wygląda na dziewiętnastolatka, nie jest specjalnie przydatny…

— A co ty, chłopaczku, możesz nam niby zrobić? — ten przedstawiony jako Greg podchodzi do niego i lekko go popycha.

I w tym momencie popełnia poważny błąd. Nawet nie zdaje sobie do końca sprawy, co się stało, ale po prostu leży na ziemi i trzyma się za przetrąconą żuchwę.

Jego kumpel patrzy na to wszystko z niedowierzaniem. Moment potem ów „chłopak” łapie go za koszulę — w tym miejscu natychmiast zostaje wypalona dziura.

To wystarczy, by bez słowa zabrali się i uciekli w popłochu. Na całe szczęście zostawiają też płaczącą małą.

Smok na moment patrzy za nimi, po czym podchodzi do zapłakanej trzylatki.

— Wszystko w porządku, mała? — przykuca obok niej. — Spokojnie, jesteś już bezpieczna.

W odpowiedzi lumia mocno się do niego przytula, cały czas płacząc.

Za to jego przechodzi prąd

Nie… to niemożliwe! Wyraźnie przecież wyczuwa, że dziewczynka jest Sarecertis. A co najciekawsze… Jest Sarecetris młodego! Tego jeszcze nie było — to pierwsza mieszana para w historii, jeżeli faktycznie dojdzie do uaktywnienia jej genów… Niesamowite, po prostu niesamowite! Tylko jakim cudem…?

— Nie powie pan rodzicom, prawda? — do rzeczywistości ściąga ją głos małej. — Tata… Oni mnie zabiją, jak się dowiedzą…

— Spokojnie, nie powiem im — smok mówi tak trochę wbrew sobie. Ale w sumie… Przecież to, co przeżyła, jest dla niej już wystarczającą karą. Nie ma sensu narażać jej na kolejne nieprzyjemności, tym bardziej, że przecież teraz on sam będzie musiał się nią zająć, ją wychować odpowiednio… Żeby nadawała się na Sarecertis TAKIEGO smoka… Bo młody się aż tak nią nie zajmie, to wiadomo. Tym bardziej, że ona przecież ile ma teraz… maksymalnie trzy, cztery lata? Więc to on musi ją wszystkiego nauczyć… — I nie mów mi „pan”. Mam na imię Estive.

— A ja Lu — wychlipuje

Lu… czyli Lucilla. Ostatnio jedno z najpopularniejszych imion w Arlesiie.

— Gdzie mieszkasz, Lu? — pytam

— Rodzice zarezerwowali pokój w hotelu — mówi, po czym jednym tchem recytuje adres.

Odwieczny bierze ją za rękę i zaczyna prowadzić ku jednej z najbardziej ekskluzywnych dzielnic miasta.

* * *

Stojąc przed pokojem, smoka nachodzi dziwnego rodzaju niepokój. Coś jest nie tak, ale nie jest pewien, co do końca…

Moment potem drzwi się otwierają, a w nich staje wściekły mężczyzna.

— Lumino der Soltarie, co ja ci mówiłem o włóczeniu się po mieście?! Co ty sobie wyobrażasz?!

Mała jakby się skurczyła kilka centymetrów. Za to smok czuje się tak, jakby właśnie poraził go piorun. Zaraz, zaraz… Skoro ta mała to Lumina der Soltarie, to ten facet, jej ojciec, to Soacrit… Jego dłoń instynktownie wędruje do kieszeni, w której trzyma ukryty sztylet. Ma ich wszystkich jak na tacy. Może się ich wszystkich pozbyć, i to bez niepotrzebnych ofiar.

Ale z drugiej strony… Mała, mimo swojego nazwiska, jest jednak Sarecertis. A charakter jej smoka jest dostateczną rękojmią, że ona się w to nie zaangażuje. Tylko w takim razie musiałby się nią zająć, zadbać o tym, by wyrwać ją spod złych wpływów i nie pozwolić wyprać jej mózgu… Tylko jak to rozwiązać…?

Moment później przypomina mu się, że przecież niedawno słyszał dość ciekawą informację, którą mógłby wykorzystać…

— Wasza Wysokość — te słowa ledwo przechodzą mu przez usta — słyszałem, że szukacie nauczyciela dla córki… A ja ostatnio właśnie szukam etatu. Mam wrażenie, że moglibyśmy się dogadać.

Król mierzy go przez moment uważnym spojrzeniem.

— Myślę, że moglibyśmy się dogadać. Zapraszam do środka.

* * *

— I w ten sposób sam Odwieczny został moim nauczycielem — kończę.

— Poczekaj… Ty z tą parą mieszaną tak na serio? — Meriah jeszcze bardziej się pogubiła. Wydaje się mieć trudności z odnalezieniem się w czasie i przestrzeni, tak troszeczkę.

Wzdycham lekko. I w ten sposób moja improwizacja doprowadziła do tego, że kompletnie olałam sobie radę Mitteriana… Ale trudno. Prędzej czy później to i tak wyszłoby na jaw. Za to decyduje się nie ujawniać imienia smoka. Nie wiem czemu… ale po prostu mam przeczucie, że tak będzie lepiej. Nie wyjawię imienia, powołam się na coś tam, ale całej reszty skrywać już nie mogę.

— Tak, całkowicie na serio… Aczkolwiek to, jak się poznaliśmy, to dość ciekawa historia…

— Opowiadaj — Jess poprawia się i usadawia jeszcze wygodniej. Przypomina mi to, jak uważnie słuchała mnie Lara…

— Nie powiedział mi, że jest smokiem. Wpadliśmy na siebie w sumie przypadkiem — uśmiecham się lekko do siebie — a potem całkowicie się w sobie zabujaliśmy. Chodziliśmy ze sobą kilka miesięcy. To najcudowniejszy czas w moim życiu. Pełna beztroska, czułam się mega szczęśliwa, zadbana, przede wszystkim kochana… Ale potem dowiedział się, że jestem der Soltarie. W sumie powinien mnie zabić, ale nie był w stanie tego zrobić, na moje i swoje szczęście. Po prostu odszedł, zwyczajnie mnie porzucił… i sprawił, że o nim zapomniałam. Dlatego przy następnym spotkaniu go nie poznałam… A z resztą, skąd mogłam wiedzieć… Nie widziałam go jako smoka. A wtedy był smokiem, zamkniętym w klatce ymula, a ja pilnie potrzebowałam transportu. Całkowicie zapomniałam o tym, co rodzice tłukli mi do głowy, że nie powinnam zbliżać się do smoków, z resztą było to bez pokrycia… I weszłam mu do klatki. Wtedy też mnie nie zabił, choć emanował nienawiścią… a potem, w trakcie wspólnej drogi się do mnie przekonał. Zgodnie z umową zostawił mnie na Selumie, ale nie przestał mnie pilnować. Później dowiedziałam się, że dwa razy uratował mnie przed moją własną głupotę, gdyby nie to, już by mnie tu z wami nie było. A potem… po roku, który spędziłam tutaj, na Stertilie… wrócił wraz z moimi rodzicami. Miał jakąś misję dyplomatyczną do wykonania, nie mam pojęcia, co… coś, co kazał mu zrobić jego brat… I wtedy mi o wszystkim powiedział. O przeszłości, o tym, jak to wszystko się pozmieniało, że jestem Sarecertis… W każdym razie wszystko, co tylko mógł, by obudzić we mnie niedosyt i chęć dowiedzenia się więcej. A potem znów mnie zostawił, bez słowa pożegnania, bez niczego. Widać stwierdził, że do niczego nie przyda mu się rozpieszczona lumia, która kompletnie niczego nie wie i niczego nie potrafi. Na całe szczęście, tym razem zadbał o to, żebym nie była sama, już raz udowodniłam mu, do czego jestem zdolna… Zostawił mnie z Elevaio, którego znałam w sumie od dziecka. A potem… Potem projektant zatroszczył się, żebym trafiła tu do was, może czegoś się nauczyła… I to w sumie tyle z mojej historii — wzruszam ramionami.

Wszystkie patrzą na mnie z szeroko otwartymi oczami.

— Co masz na myśli, mówiąc, że pokazałaś, do czego jesteś zdolna? — wyrywa się Meriah.

Wzdycham lekko. Cóż… To trochę drażliwy temat…

— Wiecie co, dziewczyny… Może porozmawiamy o tym kiedy indziej? To trochę skomplikowane… Wybaczcie, jakoś teraz specjalnie nie chcę o tym mówić.

— Spoczko… To ma jakiś związek z tym twoim tikiem? — Triss wskazuje na moje ręce.

Zerkam na nie i z zaskoczeniem stwierdzam, że bezwiednie masuję swoje nadgarstki.

— Cóż… — krzywię się lekko. — Jeżeli już musicie wiedzieć, to jakiś czas temu, nie wiem, koło dwóch, może trzech tygodni, stwierdziłam, że życie mi się znudziło i podcięłam sobie żyły, na szczęście mój smok w porę zareagował i mnie uratował. W sumie to nawet dość dziwna sytuacja wynikła… Bo ta sukienka… W ogóle skąd ją macie?

Sarecertis patrzą na siebie przez chwilę.

— Byłam w Ammanie i dostałam ją na wyprzedaży — cicho mówi Ria. — Razem z moją smoczycą tworzyłyśmy test dla smoczego jeźdźca, dziewczyny, idealny na wytrzymałość psychiczną. Stwierdziłyśmy, że to może być niezły szok… No wiesz… Włożyć coś tak zaplamionego krwią i tylko osoba naprawdę zdeterminowana i silna mogłaby to założyć…

— Miałam tą sukienkę na sobie — mówię. — To moja krew. Ja… Spalcie ją, zniszczcie czy coś… Proszę… nie chcę jej więcej widzieć…

Po raz kolejny zapada cisza. Dziewczyny deczko się zmieszały i chyba specjalnie nie wiedzą, co mogę powiedzieć, chociaż kiwają głowami na znak zgody.

Za to smoczek wie. Otrząsa się z drzemki, na początku siada jak kot, a potem opiera się przednimi łapkami o moją pierś, mocniej przyciska skrzydła do siebie i zaczyna lizać mnie po twarzy. Bez słowa poprawia mi nastrój i sprawia, że od razu się uśmiecham.

Jak dobrze, że go spotkałam!

— Lu, słuchaj… — zaczyna Ria — ja cię przepraszam, nie wiedziałam o tym wszystkim… w sumie to tak trochę też nie chciałam… To wszystko takie skomplikowane… Przepraszam, po prostu przepraszam…

I w tym momencie wybucha płaczem. A mi robi się jej tak strasznie szkoda…

Odstawiam smoczka na podłogę, sama podnoszę się z pufy, po czym do niej podchodzę i mocno ją przytulam.

— Ciii, kochana, w porządku, ja się nie gniewam — uspokajam ją, głaszcząc po głowie. Wiem, że sama chciałabym tego w jej sytuacji…

Dziewczyna po prostu płacze w moim uścisku.

— A ja miałam o tobie takie złe zdanie, tak cię podejrzewałam o same złe rzeczy — wyszlochuje.

— Ciii — uciszam ją. — Miałaś prawo, wiem, co wśród smoków i ich jeźdźców mówi się o mnie i mojej rodzinie.

Dwie pozostałe dziewczyny patrzą na mnie ciepłym wzrokiem. Mam dziwne wrażenie, że teraz, w tym momencie, właśnie mnie zaakceptowały jako swoją współlokatorkę, i swoją przyjaciółkę…

Po chwili najmłodsza Sarecertis wyswobadza się z moich objęć.

— Dobra, ja się ogarnę, a potem możemy gdzieś się przejść i opowiemy ci trochę o sobie — mówi. — To taka moja drobna propozycja na zgodę, co ty na to?

Kiwam głową z uśmiechem.

— Jestem jak najbardziej za. Ale wiecie co… Zanim pójdziemy, to ja mam do was drobną prośbę.

— Gadaj, miśku — Jess przyzwalająco kiwa głową.

— Dla innych niech ja będę po prostu Lu, bo zakładam, że kiedyś spotkamy się z innymi Sarecertis czy smokami… Waszym oczywiście możecie powiedzieć, rozumiem to, bo sama nie potrafiłabym niczego przed swoim ukryć… Tak samo z tą mieszaną parą… Nie mówcie o tym nikomu, oki? Niech cała dzisiejsza rozmowa pozostanie między nami, proszę. Niech dla wszystkich innych będę po prostu zwykłym smoczym jeźdźcem, a jak zapytają o moją profesję, to niech wiedzą, że po prostu prowadziłam kiedyś rodzinną firmę, oki?

— Nie ma problemu — uśmiecha się Triss. — A na razie połóż tu swoje rzeczy, a my przejdziemy się na spacerek, jak tylko Ria wróci z pokoju.

Kiwam głową z uśmiechem.

Eh… Teraz naprawdę mam wrażenie, że wreszcie znalazłam swoje miejsce na ziemi. I jedyne, czego mi brakuje, to Mirt’Oshima przy boku.

Ciekawe, co teraz u niego się dzieje…

Rozdział VIII

Powoli zaczynam powracać do świata żywych. Zaraz… Co się stało? Chwila… Moment…

I od razu zderzam się z twardą rzeczywistością.

Symboliczny pogrzeb Luminy, połączony z deklaracją wojny z Santegrissą oraz makabrycznym wyznaniem przyjaciółek księżniczki, potem dwie doby męczarni — lot przez burzę na dobrą sprawę równający się z samobójstwem, rozpaczliwe lądowanie, mój upór, by jak najszybciej przekazać te informacje bratu, a potem…

Natychmiast podrywam się z łóżka, na którym jakimś cudem się znalazłem.

— Spokojnie, nie pali się — tuż obok mnie rozlega się głos Estive’a. Natychmiast zwracam głowę w tę stronę.

Odwieczny siedzi rozparty na fotelu naprzeciwko łóżka, uważnie mierząc mnie wzrokiem.

— Ty… — syczę. — Co ty…

— Powtarzam jeszcze raz, nie musisz dziękować — odpowiada. — Pilnie potrzebowałeś odpoczynku, jechałeś właściwie na rezerwach, nie wiem nawet, jakim cudem udało ci się tyle wytrzymać, taki lot… Tego tylko by brakowało, żebyś oddał życie, przekazując wiadomość, którą zamiast ciebie mógłby przekazać ktoś inny. A to byłaby głupota. Musisz przeżyć. Jesteś zbyt cenną osobą, Santegrissa nie może cię stracić. A wydaje mi się, że ja poinformowałem twojego brata równie dobrze, jak ty byś to zrobił.

— Jak zareagował? — rzucam, opierając się na łokciu. Teraz to jest najważniejsze, potem będę mu wyrzucać, że mnie uśpił. Choć na dobrą sprawę… Faktycznie miał rację. Doskonale wiem, że swojej ojczyźnie przydam się bardziej żywy niż martwy…

— Specjalnie szczęśliwy nie jest — smok wzrusza ramionami. — Nic dziwnego. Nikt by się nie ucieszył z takich informacji. A, i kazał ci stawić się możliwie jak najszybciej w sali tronowej. Powiedział, że będzie czekać. Ale spokojnie — wyciąga do mnie rękę, chcąc mnie uspokoić, szczególnie, że widzi, jak spinam wszystkie mięśnie — czekał na ciebie dwa dni, poczeka jeszcze kilkanaście minut.

Kiwam głową, ale kiedy docierają do mnie jego słowa, patrzę na niego z przerażeniem.

— Zaraz, czekaj, ale jak to dwa dni?!

— Musiałeś odzyskać siły po czymś takim — odpowiada mój były nauczyciel. — Chciałeś popełnić samobójstwo czy jak? Człowieku… lecieć przez tyle burz?!

Uśmiecham się lekko.

— Ktoś tu mnie nauczył, żeby nigdy się nie poddawać i zawsze starać się wykonać swoje zadanie.

W oczach Estive’a widzę rozbawiony błysk. — Powiedziałbym, że nie za cenę własnego życia, ale twoja Sarecertis udowodniła, że nawet to nie zawsze jest najważniejsze.

Od razu mój dobry humor pryska. Oczywiście nie uchodzi to uwagi Odwiecznego…

— Chciałbym trochę o tym z tobą porozmawiać — mówi, podnosząc się z fotela. — Ale to później. Poczekam na zewnątrz i mówię, nie musisz się spieszyć.

* * *

Mimo zapewnień Estive’a dołączam do niego niemalże od razu, na szybko zapinając jeszcze guziki w koszuli.

— Kusisz — smok uśmiecha się lekko. — Zobacz, ile smoczyc się w ciebie wgapia — pokazuje ręką dziedziniec.

Faktycznie…. W sumie większość obecnych, bez względu na to, czy są z kimś, czy nie, patrzą na mnie jak sroki w gnat.

— Co nie zmienia faktu, że ty i tak już swoje serce oddałeś innej — dodaje Estive, patrząc na mnie niezwykle uważnie.

Z ust wyrywa mi się westchnięcie.

— To jak to jest, młody? O co chodzi z Lu? Dlaczego ją zostawiłeś?

Tej serii pytań właśnie NIE chciałem usłyszeć…

— Tak, masz rację, zakochałem się w niej — mówię ze spuszczoną głową. — Z resztą… Tamtą historię już znasz. A teraz… Teraz to już po prostu nie mogłem znieść myśli, że za moim pozwoleniem, co gorsza, z moją pomocą zostanie oddana innemu, i to jeszcze na dodatek temu idiocie, Bastianowi… Bo to on okazał się owym zaginionym księciem. Ale mówię ci szczerze, po prostu nie potrafiłem… Nie mogłem tego znieść. Dla mnie to było po prostu nie do pomyślenia, że ktoś inny dostanie tak wspaniałą dziewczynę… Którą ja kocham całym sercem i dla której zrobiłbym wszystko. I oczywiście w momencie, kiedy mogłem wszystko zmienić, kiedy mogłem o nią zawalczyć, totalnie spieprzyłem. Wycofałem się, twierdząc, że ważniejsza jest ojczyzna… Podczas gdy do ślubu i tak nie doszło, co więcej, okazało się, że Lu wtedy miała zginąć, że taki był plan jej ojca… A ja jestem idiotą. Kompletnym idiotą. Na szczęście Elevaio się nią zajął, bo gdyby nie to, ona zginęłaby przeze mnie, czego bym sobie nie darował… A przecież mogłem ją zabrać… wszystkiego bym ją nauczył, wszystko bym jej wytłumaczył… Zrozumiałaby… Poradziłaby sobie z wyzwaniem. Nadaje się na Sarecertis bardziej niż ktokolwiek inny, stałaby się najlepszą z najlepszych, tym bardziej, że ma przecież moje geny, jest taka jak ja…

Na moment między nami zapada milczenie.

— Nie wiem, co mogę ci poradzić.

Kiwam lekko głowa, ale kiedy te słowa docierają co mnie, patrzę na Odwiecznego ze zdziwieniem.

— Co ty powiedziałeś?

— Tak, dobrze słyszałeś, nie mam pojęcia, jakiej rady ci udzielić. Jednak jakby nie było, miłość to nie moja bajka, sam musisz sobie z tym poradzić. To ty zakochałeś się w Luminie der Soltarie, Mirt’Oshimie van der Leuther, nie ja, i to ty musisz sobie poradzić z tym wszystkim. Nie ja. Jedyne, co mogę ci powiedzieć, że masz moje wsparcie, bez względu na tą decyzję podejmiesz, ale pamiętaj, że ona też była moją uczennicą — w jego głosie słyszę ukrytą groźbę. — Traktuję ją jak córkę, i oddałbym wiele, żebym faktycznie mógł być jej ojcem. Więc mimo wszystko postaraj się jej nie zranić… a przynajmniej bardziej niż do tej pory.

— Bardzo mi pomogłeś, wiesz? — wzdycham. — Ale zrozum, ja ją kocham… I właśnie dlatego musiałem odejść, bo inaczej wszystko wzięłoby w łeb… Tak mi się wydawało.

— Najwyraźniej źle ci się wydawało. Ona jeszcze by ci we wszystkim pomogła, jestem pewien. Znasz ją przecież. — mówi smok.

— Wiem — spuszczam głowę. — I obiecuję, że ją znajdę. Niech już tylko wszystko się uspokoi, to ją znajdę. A teraz niech jest bezpieczna z dala od tego wszystkiego.

— Myślisz, że jest z dala? — dopytuje się Estive.

Kiwam głową — Jedyne, co chciała zrobić, to wrócić do domu w Kalifornii.

Ale już zdążył zasiać ziarno niepewności w mojej głowie. Cóż… w sumie… Czy skoro dowiedziała się, kim jest, i zakosztowała możliwości Sarecertis, naprawdę chciałaby się z tego wycofać?

— Tak czy owak, co by się nie stało, to ja to zrobię — dodaję. — Obiecuję, że po nią wrócę. Jak tylko wszystko się skończy… Albo nawet i szybciej.

Odwieczny tylko kiwa głową, nie wiem, co konkretnie o mnie myśli… Ale co to mnie obchodzi? Już postanowiłem. Wrócę po Luminę, niech tylko wszystko się skończy, żeby nie musiała się pakować w to bagno. Wszystko je wytłumaczę, ona zrozumie… A potem ja też już zniknę z Santegrissy, jeśli mój ojciec przejmie tron…. I spokojnie będziemy mogli wrócić właśnie do owej Kalifornii, gdzie lumia tak bardzo chciała osiąść.

Cisza, która pomiędzy nami zapada, jest wyjątkowo uciążliwa. Dlatego nawet się cieszę, kiedy dochodzimy do sali tronowej, a przynajmniej jej wejścia znajdującego się od strony dziedzińca.

— Powodzenia — Estive lekko klepie mnie po ramieniu, po czym wycofuje się w jeden z bocznych korytarzy.

Taa… Powodzenie na pewno mi się przyda, żebym utrzymał się w ryzach i nie zatłukł mojego brata, na co mam ochotę za każdym razem, jak się spotykamy… Z resztą, to wszystko przecież jest całkowicie uzasadnione… To przez niego postanowiłem wyrzec się nazwiska…

Ale dobrze będzie. Wytrzymam, ale w swoim czasie…

Biorę głęboki oddech, po czym naciskam klamkę i wchodzę do środka. Drzwi same się za mną zamykają.

Tak jak podejrzewałem, wszędzie jest ciemno. Cóż, w sumie nic dziwnego, mój brat jest smokiem cienia, więc półmrok to jego ulubione oświetlenie… O ile w ogóle można to nazwać oświetleniem…

Po chwili, kiedy mój wzrok przyzwyczaja się do ciemności, zauważam jego — ponurą sylwetkę siedzącą na tronie, lustrującą mnie spojrzeniem czarnych oczu, błyszczących niczym gwiazdy w otaczającym go cieniu. I znów nachodzi mnie ta nieoparta ochota, by się na niego rzucić…

Lekko przymykam oczy i biorę głęboki wdech.

Na twarzy króla pojawia się delikatny, jakby wredny uśmieszek.

— Dawno się nie widzieliśmy, braciszku…

Rozdział IX

Tak jak się spodziewałem, wiele wysiłku zajmuje mi powstrzymanie się, żeby nie rzucić się na niego i go nie rozszarpać. I znowu, po raz kolejny przed moimi oczami staje obraz, który uparcie próbuję odeprzeć… Te potworne wspomnienie sprzed prawie dwudziestu lat…

Przymykam oczy, próbując odgonić złe myśli. I niestety… Choć usilnie próbuję, nie jestem w stanie, a owe tragiczne wydarzenia po raz kolejny stają mi przed oczami…

I pomyśleć, że gdyby nie ten stojący przede mną idiota, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej…

* * *

— Mirt’Oshim, gdzie jesteś? — słyszę głos Sauriny i jeszcze bardziej przylepiam się do ściany. Owszem, sam nigdy nie zainicjowałbym zabawy w chowanego, ale dla jej przyjemności zrobię praktycznie wszystko. Kocham tą moją cudowną siostrzyczkę, choć nie raz i nie dwa dała mi się też porządnie w kość. I dlatego, żeby jej odpłacić za to wszystko, postaram się tak ukryć, żeby znalazła mnie najpóźniej, jak to tylko możliwe

Moment później smoczyca, obecnie w ludzkiej postaci, przechodzi tuż obok niszy, w której się schowałem.

Od razu zauważam drobną zmianę w jej wyglądzie — zrobiła sobie zielone pasemka. A w połączeniu ze słomianym blondem, który obecnie ma na włosach, niezwykle rzucają się w oczy. I od razu w głowie zapala mi się lampka alarmowa.

— Rina! — syczę, nie zważając na to, że właśnie zdradzam swoją pozycję.

Wysoka, szczupła postać odwraca się do mnie, a krótkie, nastroszone włosy, pod wpływem gwałtownego ruchu stroszą się jeszcze bardziej.

— Znalazłam! — dwunastolatka wydaje się być bardzo zadowolona z siebie. W końcu nie na co dzień udaje się jej przyłapać swojego starszego o cztery lata brata w trakcie tej zabawy. Dobra… Tak właściwie to jeszcze nigdy się to jej nie udało.

— Wiesz, że Dreon’Tirial cię za to zabije? — wychodzę z niszy i chwytam jedno z pasemek w dwa palce, próbując choć odrobinę przybliżyć je do jej oczu.

— A co mnie on obchodzi? — buntowniczo wzrusza ramionami, po czym krzyżuje je na piersiach — Nie jest ani moim ojcem, ani królem. A tata nie zabrania.

Na widok tego gestu czuję, jak na twarz wpływa mi delikatny uśmieszek. Buntuje się mała, nie ma co. I dobrze. Nasz starszy brat, obecnie dwudziestoletni, zdecydowanie zbyt ostro podchodzi do pewnych kwestii. Straszny z niego służbista, podczas gdy moim zdaniem do wszystkiego trzeba podchodzić z rezerwą, brać poprawkę na wiele okoliczności i zmiennych. Nie można być zbyt sztywnym, ani sztucznym. A on ma do tego wręcz wrodzone skłonności.

Z kolei ojciec, wbrew tego, czego można by się spodziewać po jego pozycji, jest niezwykle elastyczny i tolerancyjny. Wszystkie wybryki Riny, podobnie jak matka, znosi bez gadania. Ot co, młoda akurat przechodzi okres buntu, kiedyś jej przejdzie. A jak nie przejdzie, to po prostu taka już zostanie. Ze swoim zdaniem, światopoglądem i totalnym wygadaniem poradzi sobie w życiu. A o to przecież chodzi, prawda? Żeby dzieci wychować tak, by umiały sobie radzić później, w dorosłości…

— Dobra, w takim razie chodź — wyciągam do niej rękę, sygnalizując, że chcę, żeby za mną poszła.

Oczywiście to ignoruje, jak można było się po niej spodziewać. Cóż… jak chce być taka niezależna, to niech będzie.

Ale mimo to posłusznie drepcze mi przy nodze, niczym jeden ze smoków szczęścia.

— Gdzie idziemy, co będziemy robić? — podskakuje przy mnie jak zaciekawiony koeteric. Nic dziwnego, w końcu podobno matka gdzieś tam kiedyś po drodze miała pewną domieszkę ich genów. Wystarczająco dużą, by uwidoczniło się to w młodej i w naprawdę nieznacznej części we mnie, ale niestety zbyt małą, by w jakikolwiek sposób rozproszyć mrok naszego brata.

Oj tak… On to oretxa w czystej postaci. Nikt nie wie, skąd i jakim cudem on okazał się najczystszym doerkane shgyrye, ale tak czy inaczej wszelkie cechy gatunku przejął… Choć, niestety, wcale nie jest aż taki niebezpieczny, za jakiego chciałby uchodzić. Tak samo, jak nie umie sobie wyrobić autorytetu. Po prostu w jego wypadku charakter smoka mroku sprowadza się do tego, że prawdziwy służbista z niego, nie uznaje kompromisów. I oczywiście nienawidzi światła.

Zerkam na idącą obok mnie dziewczynkę. Ta to, jak już wspomniałem, połączenie smoków szczęścia wraz ze smokami ognia, oraz może w delikatnym stopniu smoków chaosu. Kochana, ciekawska, wszędobylska, i wbrew tego, co można by przypuszczać po jej gatunkach, ani odrobinę nie jest groźna. Wcale a wcale.

I do tego ja… Czystej postaci externo. Połączenie kaoticikai, doerkane i xoiatyairis shgyryes w równych ilościach. Szalony, nieprzewidywalny, skłonny do wszystkiego, w niektórych przypadkach śmiertelnie niebezpieczny. A równocześnie, według opinii matki wyważony, umiejący trzymać nerwy na wodzy, ukrywać uczucia, kierować wydarzeniami tak, by wszystko potoczyło się po mojemu, czyli zazwyczaj tak, jak trzeba…

Równocześnie od razu przypomina mi się jedna sytuacja, która sprawia, że moje usta od razu zaciskają się w wąską kreskę.

Chodzi o rozmowę moich rodziców, którą podsłuchałem jakieś pół roku temu. Oczywiście myśleli, że nikt ich nie słyszy… A całkiem przypadkiem się złożyło, że ja akurat wówczas przechodziłem obok sali tronowej, w której toczyli rozmowę, i nie zamknęli drzwi. Pech chciał, że moment później zrobił też mój brat…

Nie pamiętam teraz całości, ale podsumowując, wszystko sprowadza się do tego, że zdaniem obojga to ja o wiele, wiele lepiej nadaję się na władcę Santegrissy niż Dreon’Tirial. Ale niestety to jemu, jako pierworodnemu, przypadnie to stanowisko…

Wkurzył się wtedy niesamowicie. Nie odzywał się do mnie przez dobry miesiąc. Do rodziców z resztą też. I tylko ja znałem powód, choć go im nie podałem. Nie powinni się martwić, że to wszystko w jakikolwiek sposób rozbudziło moje ambicje i mogłoby mnie skłonić do sięgnięcia po koronę siłą, podobnie, jak wieki temu próbował Rauter, co z resztą dla nas wszystkich okazało się tragiczne.

Niestety, nic nie poradzę na to, że od tamtego czasu mój starszy braciszek ciągle patrzy na mnie podejrzliwie, jakbym miał wobec niego złe zamiary.

Wzdycham lekko, ale tak, żeby nie zauważyła tego moja siostra. Nie chcę jej dawać zmartwień. Póki może, niech ma istnie beztroskie dzieciństwo.

Moment później wchodzimy do klatki schodowej, prowadzącej na szczyt najwyższej wieży pałacu.

Nastolatka, od razy, kiedy tylko pojmuje ten fakt, zaczyna piszczeć z radości.

— Jej, jak super! Przelecimy się nad Turrend Gress! Wreszcie będę mogła trochę rozprostować skrzydła!

Nagle jednak przystaje i łapie mnie za rękaw. — Mirt’Oshim…

— Tak? — odwracam głowę w jej kierunku, chociaż doskonale wiem, co może mieć na myśli. W końcu jest taka jedna kwestia, o którą ciągle mnie prosi…

— Będę mogła się na tobie przelecieć? — robi słodkie oczka, próbując mnie przekonać do swojej racji.

— Masz swoje skrzydła, młoda — żartobliwym ruchem ręki czochram jej fryzurę. — To, że ja jestem od ciebie nieco szybszy i mam nieco lepszy refleks, nie znaczy, że ty też źle latasz. Poza tym sama doskonale wiesz, że jedyną osobą, która kiedykolwiek będzie mogła mnie dosiąść, będzie mój Sarecertis, o ile taki wariat jak ja kiedykolwiek będzie stąpał po ziemi.

— No ale proszę, tylko raz… — już widzę, że się uparła i nie ma najmniejszego zamiaru odpuścić.

Eh… jak mi przykro… Tak się składa, że w tym zestawieniu to ja wygrywam ze swoją upartością.

— Nie ma mowy — tym razem przyjmuję ton o wiele bardziej kategoryczny. — Jak raz przelecisz się na mnie, nie będziesz chciała latać sama, a wtedy na pewno dowiedzą się rodzice. Sama wiesz, że w ich oczach najważniejsze jest przestrzeganie tych najważniejszych tradycji. Niczego nie traktują tak poważnie, jak tego.

Dziewczynka się zamyka. Oczywiście doskonale wie, że mam rację. Owszem, rodzice są tolerancyjni, ale w tych fundamentalnych kwestiach para królewska jest nieugięta. Jednak co racja, to racja, trzeba dawać dobry przykład innym…

Parę minut później jesteśmy już na górze. Kiedy tylko czuję świeże powietrze w płucach, od razu w moich żyłach zamiast krwi pojawia się adrenalina. Za to widok rozpościerającej się pod nami ogromnej Nyouterriss, stolicy Santegrissy, też zapiera dech w piersiach…

Na twarz wpływa mi radosny uśmiech. To właśnie tutaj, w Turrend Gress udało nam się znaleźć spokój i pewnego rodzaju szczęście. Nikt nas nie niepokoi, przede wszystkim chociażby dlatego, że nikt nie ma bladego pojęcia o naszym istnieniu. A dzisiaj miasto, i tak radosne i kolorowe, jest jeszcze bardziej radosne. W końcu dzisiaj rozpoczął się zlot Sarecertis, i wszyscy smoczy jeźdźcy jeszcze bardziej ożywili i tak fantastyczną atmosferę.

Biorę krótki rozbieg i przeskakuję przez barierkę tarasu. Od razu też zaczynam spadać.

Nie trwa to długo. Ze dwa metry niżej rozpoczyna się niesamowita przemiana, trwająca może sekundę, może dwie…

W tym samym czasie moja skóra przekształca się w łuski, szyja się wydłuża, i znikają wszelkiego rodzaju włosy. Ubranie, wykonane ze specjalnego materiału, stapia się z moją obecną postacią, i nie zostaje po nim choćby ślad. Pojawiają się śmiercionośne szpony, na plecach wyrastają mi skrzydła, a twarz zmienia się w smoczy pysk, uzbrojony w zabójczo ostre zęby, zakończony dwoma prostymi, kościanymi rogami. Przy szyi pojawia się skórzany kołnierz, zbudowany z takiej samej błony, jak moje skrzydła, i przetykany takimi samymi, czarnymi „rusztowaniami”. Nogi i ręce przekształcają się w równoprawne kończyny stworzenia chodzącego na czterech łapach, a kość ogonowa znacznie się wydłuża, tworząc długi, silny ogon, zakończony kościaną strzałką. Oczywiście też ja sam sporo się powiększam. Tak z… Może koło nawet siedem, osiem razy.

To wszystko zajmuje zaledwie ułamek sekundy, i po jej upływie jestem w stanie błyskawicznie rozpostrzeć ogromne skrzydła, by zapobiec spadaniu.

Nagły opór powoduje, że pęd powietrza lekko wyrzuca mnie w górę i natychmiast zatrzymuje.

Rozglądam się dookoła, próbując znaleźć jakiś cel, godny, by się nim zainteresować, po czym kieruję swój wzrok w stronę Arlesiie. To w końcu tam najczęściej wysyłane są patrole, tylko oni mogą nam w jakikolwiek sposób zagrozić. Sojusze zawarte i z Triangą jako całością, jak też z Enteriorem, Orlanem i Etoris oddzielnie gwarantują nam bezpieczeństwo i zapobiegają powstaniu laboratoriów na ich terytoriach, oraz też miejscach, które hipotetycznie mogłyby należeć do nich. Inaczej wybuchła by wojna, w której nie mieliby choćby najmniejszych szans.

Więc tylko ustawiam skrzydła pod odpowiednim kątem, a potem specyficznym ruchem nadaję sobie prędkość błyskawicy, by w ułamku sekundy wystrzelić w wyznaczonym kierunku.

Doskonale wiem, jakie wrażenie robię tym na swojej siostrze, jak również na wszystkich innych smokach, smoczycach czy Sarecertis, którzy mogliby to obserwować. Takie są już uroki bycia jedynym externo czystej krwi w kraju, i równocześnie jedynym będącym też tyrye’shgyrye, nadsmokiem. To połączenie uwolniło we mnie takie właśnie niesamowite zdolności… Bo w kwestiach prędkości ja mogę dokonać niemożliwego. W końcu jak nie ja, to kto?

Pruję do przodu w zawrotnej prędkości, równocześnie sokolim wzrokiem lustrując okolicę. I nagle zauważam coś, co sprawia, że natychmiast zawisam w powietrzu.

Otóż jakimś cudem patrzę na wylot tunelu. Co więcej, tuż przed nim ustawia się ogromna armia, a na sztandarach, które trzymają niektórzy, dumnie powiewa zakrwawiona biała róża.

Der Soltarie!
Ogarnia mnie płomień wściekłości i nienawiści. Oni… TUTAJ?! Wybrali się na sromotną śmierć, chyba nie myślą, że…

Dopiero po chwili zauważam coś, co niektórzy spośród żołnierzy mają przy sobie. Nie… to niemożliwe… jakim cudem zdobyli te sieci z pociąganych diamentem nitek, z łączeniami stworzonymi z łusek smoków? Przecież… Przecież to jest jedyna rzecz, w którą można schwytać smoka! Tak samo jak i ich broń… Te strzały w kuszach… Przecież wyraźnie widzę, że obok nich strzelcy mają zbiorniki ze specjalną trucizną, najwyraźniej powstałą z połączenia tej z trawy kers wraz z jadem kobr i krwią kaotikai… Jedyna trucizna, która może zabić smoka… To wszystko… Ich ilość… Przecież oni… Oni nas powybijają i powyłapują, jeżeli nie ostrzegę innych w porę!

I choć moim największym pragnieniem w danym momencie jest zdradzić swoją obecność i spalić choć kilka osób, a przede wszystkim dowódcę, którym, o ile dobrze widzę, jest Soacrit der Soltarie, przyszły następca tronu, nie robię tego. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to byłby kosztowny w skutkach błąd…

Dlatego błyskawicznie zawracam i gonię w kierunku pałacu.

„Zawracaj!!!” — drę się w myślach do siostry, która dopiero co zdążyła wystartować.

„Ale czemu?” — oczywiście docieka, o co mi chodzi. Nie dostaje odpowiedzi — zdążam już obniżyć lot i wylądować na dziedzińcu. Zanim moje łapy dotykają ziemi, zdążam się już przemienić w człowieka, by móc co sił pobiec do sali tronowej. Jestem gotów się założyć, że tam właśnie zastanę ojca

I faktycznie, kiedy tylko wbiegam do środka, San’Youtan van der Leuther zrywa się z tronu, przerywając studiowanie jakiegoś jak widać dość ważnego dokumentu.

W tym samym pomieszczeniu okazuje się być też matka i mój brat, i teraz cała trójka patrzy się na mnie z zaskoczeniem i lekkim niepokojem, podczas gdy rozpaczliwie próbuję złapać oddech i coś z ciebie wydusić.

— Der Soltarie! Tam! — udaje mi się wyrzęzić po chwili, cały czas będąc zgiętym w pół. Równocześnie pokazuję ręką kierunek, z którego nadciąga armia.

Zaskoczenie i niepokój na ich twarzach ustępują niedowierzaniu.

— Mają diamentowe sieci z mocowaniami z łusek i truciznę keetica — nie ustępuję, przecież wiem, co widziałem. — I jest ich kilkadziesiąt tysięcy, jak nie więcej. Mamy maksymalnie pół godziny, zanim tu dotrą.

Widzę, że póki co nie wszyscy są skłonni mi wierzyć…

— Ojcze — tym razem z błaganiem w głosie i we wzroku zwracam się do króla — naprawdę uważasz, że w tak poważnej kwestii mógłbym żartować? Błagam cię, uwierz mi, inaczej będziesz tego żałować do końca życia! Nie rozumiesz, że w tym momencie ważą się losy wszystkich mieszkańców Nyouterriss, a może nawet i całej Santegrissy? Jeżeli przejmą pałac, będzie już po nas wszystkich!

Przez moment król mierzy mnie ostrożnym spojrzeniem, ale koniec końców lekko kiwa głową.

— Wierzę ci — stwierdza cicho.

— Ale ojcze! — gwałtownie protestuje Dreon’Tirial. — To przecież może być pułapka!

Mężczyzna zatrzymuje się w pół kroku i patrzy na niego ze zdziwieniem. Za to ja… gdybym mógł, zabiłbym go wzrokiem. Albo udusił. Jak może mnie posądzać o coś takiego?! Nigdy, ale to nigdy nie chciałbym być królem, przecież wiem, ile obowiązków się z tym wiąże. Nie raz pomagałem rodzicom… Oczywiście za plecami brata…

— Nikomu tak nie ufam, jak twojemu młodszemu bratu — z mocą oznajmia smok w ludzkiej postaci. — Jemu mógłbym powierzyć życie.

Ciszę, którą teraz zapada, przerywa tylko dźwięk wyciąganego z pochwy miecza.

Król, dzierżący broń, odwraca się do swojej żony i drugiego syna.

— Dreon’Tirial, zabierz matkę i siostrę do schronu. Tam będziecie bezpieczni — widząc, że chłopak próbuje zaprotestować, nawet nie pozwala mu dojść do głosu. — Nie wykłócaj się, chcę, żebyś się nimi dobrze zajął, bo to moje dwa najcenniejsze skarby. Poza tym gdyby coś poszło nie tak, ktoś musi zająć moje miejsce, a ty jesteś następcą tronu.

Królewicz kiwa głową, potem łapie królową za rękę i zaczyna ją prowadzić w wyznaczonym kierunku. Nie jest z tego zadowolony, wyraźnie widać to po jego chaotycznych ruchach. Nie dziwię mu się, ja też bym wolał pomóc ojcu, zamiast jak tchórz chować się po piwnicach…

— A ty, młody — kiedy pozostała dwójka opuszcza już salę, władca wskazuje na mnie czubkiem swojego miecza — poprowadzisz ewakuację. I pamiętaj, nasza rodzina na samym końcu. Służba ma uciec wraz z pozostałymi.

— A ty, ojcze? — patrzę na niego z niepokojem. Chyba wiem, co zamierza zrobić…

— Ja pokieruję obroną pałacu, nie mogą go zdobyć. Na obronę miasta chyba jest już zbyt późno…

Kiwam głową, po czym sam wybiegam z komnaty. Moje nogi instynktownie niosą mnie w kierunku centrum zarządzania kryzysowego. Doskonale wiem, co mam robić, w końcu ćwiczyłem tą sytuację już nie raz, podczas gdy mój starszy brat był zajęty na lekcjach dyplomacji. Ktoś w końcu musi wiedzieć, jak zareagować w tak trudnych chwilach…

Gdy jestem już na miejscu, otwieram drzwi gwałtownym ruchem. Oczy wszystkich członków sztabu kierują się w moją stronę.

— Panowie, musimy natychmiast ewakuować stolicę i pałac, nadciąga armia der Soltarie’ów! I to nie są ćwiczenia! — dodaję, chcąc osiągnąć spodziewany efekt.

Tak jak się spodziewałem, wszyscy przypadają do swoich stanowisk. Ja oczywiście błyskawicznie kieruję się na miejsce dowódcy, za wszelką cenę usiłując utrzymać nerwy na wodzy.

Dobrze będzie.

Uda mi się.

I nie, fakt, że jeżeli zawalę, tysiące niewinnych smoków i Sarecertis zginą lub dostaną się do okrutnej niewoli, w której będą poddawani nieludzkim eksperymentom, torturom, może nawet nie raz krojeni żywcem, wcale nie wywiera na mnie żadnej, ale to ŻADNEJ, choćby nawet NAJMNIEJSZEJ presji…

* * *

— Już wszyscy, Wasza Książęca Mość — melduje najwyżej postawiony członek sztabu. — Wszyscy opuścili Nyouterriss cali i zdrowi

— Dobrze — kiwam głową, w duchu gratulując sobie sukcesu. — Teraz wasza kolej. Zabierajcie się stąd, dopóki możecie.

— Ale Wasza…

— Bez dyskusji — ucinam ze stalowym błyskiem w oczach. Kapitan łapie w lot, że to faktycznie koniec naszej rozmowy, po czym błyskawicznie wydaje kilka rozkazów wszystkim obecnym. Nie mija choćby parę sekund i zostaję kompletnie sam.

Ukrywam twarz w dłoniach i opieram się plecami o ścianę

Moment później w pomieszczeniu rozlega się śmiech, wynikający głównie z ulgi, która mnie ogarnęła. Udało mi się, naprawdę mi się udało! Wydostałem stąd wszystkich, i to jeszcze zanim prawdziwe niebezpieczeństwo naprawdę nastało! Mogę być z siebie naprawdę dumny!

W ułamku sekundy śmiech zamiera mi w gardle. Właśnie… skoro wszyscy opuścili stolicę, to armia też, ojciec z pewnością już o to zadbał… I w takim razie został sam przy bramach, a z tego, co sprawdzaliśmy ostatnio, armia zbliżała się niezwykle szybko, szczególnie jej główny człon, na czele którego stoi ten przeklęty Soacrit…

Co więcej, na głównym dziedzińcu cały czas obowiązuje ta bariera, która blokuje możliwość przemiany w naszą prawdziwą, smoczą postać… Więc on stoi tam sam z mieczem, przeciwko kusznikom i sieciarzom!

Natychmiast zrywam się na równe nogi i zaczynam biec w kierunku feralnego miejsca. Błagam, obym zdążył!

Po dobrej minucie znajduję się już na balkonie wystającym ponad dziedziniec. Z pierwszego piętra mógłbym skoczyć bez najmniejszego problemu…

I wtedy to, co widzę, zapiera mi dech w piersiach. Części muru już nie ma, a poza dziedzińcem leży spętany wieloma sieciami ogromny, pokrwawiony smok. Ale żyje, ciągle jeszcze się szamocze i walczy ze wszystkimi obok, próbując się uwolnić.

Moim pierwszym odruchem jest chęć przeskoczenia przez barierkę i uwolnienia ojca, ale właśnie w tym momencie, pomimo krępujących go więzów, lekko unosi głowę i patrzy mi prosto w oczy.

„Ani mi się waż — głos, jaki rozbrzmiewa mi w głowie, jest tak potężny, że odruchowo aż się kulę. — Biegnij do rodziny. Tylko ty dasz radę ich ochronić. Znasz swojego brata…”

Równocześnie wskazuje wzrokiem na kolumnę wojskowych, wlewającą się do środka

Przez moment jeszcze mierzymy się wzrokiem, po czym zmuszam się do tego, by się odwrócić i pobiec w kierunku przejścia do schronów.

W zawrotnej prędkości pokonuję kolejne korytarze, korzystając ze wszystkich znanych tylko mi skrótów, w jaki wyposażyli ten pałac jego budowniczowie. A mimo to z każdym kolejnym krokiem mam wrażenie, że się spóźnię, że właśnie dzieje się coś bardzo, ale to bardzo złego, coś, czemu mógłbym zapobiec, gdybym tylko się pospieszył…

I w momencie, w którym jak burza wpadam do ostatniego korytarza, zamieram dosłownie w pół kroku.

Matka kilka metrów przede mną broni się przed jednym z arleyańskich żołnierzy ciężkim, rzeźbionym świecznikiem. Całkiem dobrze przychodzi jej odpieranie ciosów, ale nie ma najmniejszych szans — zza niej nadchodzi drugi, z siecią… i w momencie, w którym kobiet wytrąca pierwszemu miecz z dłoni, ten zarzuca na nią sieć. Ciężar od razu przygniata ją do ziemi.

— Mirt’Oshim! — krzyczy w momencie, w którym żołnierze próbują ją podnieść z posadzki. Swoim szamotaniem oczywiście nie ma najmniejszego zamiaru ułatwić im sprawy…

W tym momencie od grupki kilkunastu zbrojnych, którzy mnie zauważyli, odłącza się dwójka. Oczywiście z wiadomym zamiarem.

— Ratuj ich! — królowa najwyraźniej już się poddała. — Jesteś ich…

W tym momencie jeden z nich ją ogłusza.

Od razu czuję napływ nienawiści. Chcecie mnie złapać? To poradźcie sobie z tym!

Korzystając z umiejętności wytwarzania ognia również w ludzkiej postaci, sprawiam, że z mojej prawej dłoni wystrzela płomień, tworząc pomiędzy mną a żołnierzami płonącą ścianę. Życzę powodzenia, panowie, przez smoczy ogień się nie przedrzecie, bez względu na to, jak bardzo będziecie chcieli.

Uśmiecham się drwiąco, co oczywiście doskonale widać przez płomienie, po czym obracam się na pięcie i spokojnym krokiem wchodzę do jedynego pomieszczenia, w do którego drzwi są otwarte. Tam właśnie spodziewam się zastać rodzeństwo.

Faktycznie. OBOJE kulą się za przewróconym biurkiem — zarówno Saurina, jak i Dreon’Tirial.

Nienawiść, którą poczułem wcześniej, nagle gwałtownie zmienia kierunek. To wszystko jego wina! Jakim prawem chował się tutaj, zamiast pomóc matce? Gdyby nie on, być może nadal byłaby wolna!

— Wstajemy — wycedzam przez zaciśnięte zęby i oboje stawiam na nogi jednym szarpnięciem za kołnierz. Równocześnie wysyłam przeprosiny do siostry. Wiem, że zrozumie. Przecież czuję jej gniew na naszego brata…

Bez słowa, cały czas trzymając ich dwójkę, przyspieszam kroku i, biegnąc, wyskakuję przez okno.

Szyba, pod naporem naszego ciężaru oczywiście pęka. Ale tym, czy cokolwiek im się stało, pomartwię się później. Teraz są ważniejsze rzeczy niż jakieś zadrapania…

W ciągu kolejnego ułamka sekundy, wyzwolony spod ograniczeń nadanych mi przez barierę, zmieniam się w swoją prawdziwą postać. Dwójkę rodzeństwa trzymam w szponach, a sam nadaję możliwie jak najszybszą prędkość. Serio. Jeszcze nigdy nie leciałem tak szybko…

Oczywiście królewicz zaczyna się szarpać, ale tylko to ignoruję. Owszem, oczywiście, że mógłbym go puścić i pozwolić, by zmienił się w smoka, ale po pierwsze on nigdy by za mną nie nadążył, a po drugie jestem zbyt wściekły na niego, żeby iść mu na rękę. Dlatego tylko mocniej zaciskam łapę, dając mu do zrozumienia, że nie ma nawet na co liczyć.

Z rezygnacją przyjmuje moją decyzję, ale czuję, że jest wściekły. Za to księżniczka, mimo okoliczności, jest zachwycona perspektywą lotu z taką prędkością.

* * *

Kilkanaście minut później puszczam ich na płaskowyżu ponad tysiąc kilometrów od stolicy. Wreszcie jesteśmy jako tako bezpieczni…

Sam też, tym razem już po lądowaniu, przybieram ludzką formę.

— Co ty sobie wyobrażałeś?! — Dreon’Tirial od razu na mnie naciera. Też chce dać upór swojej wściekłości. — Jak mogłeś…

— A co ty sobie wyobrażałeś, nie idąc matce na pomoc?! — tak się składa, że to moja wściekłość jest większa. I ma przynajmniej uzasadnione podstawy. — Skuliłeś się jak jakiś itta pod biurkiem, tchórzu!

— Jak śmiesz odnosić się tak do swojego króla?! — łapie się kurczowo ostatniego argumentu.

Za to mnie zatyka. Faktycznie… Skoro ojciec został schwytany, to do jego powrotu mój brat będzie rządzić…

Natychmiast zalewa mnie fala nienawiści. Jakim prawem ktoś taki może zostać królem?!

— W takim razie możesz mnie uznać za banitę — odpowiadam z pozornym spokojem, choć wewnątrz się we mnie gotuje. — Nie pozwolę ci sobą rządzić. Splamiłeś honor rodziny, nie broniąc matki, więc przynajmniej nie będę musiał się za ciebie wstydzić.

— Proszę bardzo — prycha tamten. — Od dziś nie nazywasz się już van der Leuther. I nie waż się pokazywać mi na oczy. Taką zniewagę należy ukarać.

— Jeszcze zatęsknisz za moimi umiejętnościami — wycedzam przez zaciśnięte zęby.

Odwracam się i już chcę wystartować, ale czuję, jak coś mocno mnie obejmuje.

— Nie, braciszku, proszę, nie — szlocha Saurina. — Nie zostawiaj mnie samej, błagam!

Czuję, jak serce mi się kroi. Najchętniej zabrałbym młodą ze sobą, ale nie mogę jej tego zrobić. Ja właśnie, przez swoje nierozważne (choć czy aby na pewno? Przecież wiem, że pod jego rządami bym nie wytrzymał, a przeprowadzając na niego zamach, próbując przejąć tron, stałbym się taki jak Rauter… poza tym tego ojciec by nie wytrzymał, gdyby się dowiedział…) słowa skazałem się na wygnanie. A ona jest jeszcze młoda, ma przed sobą całe życie, te smocze lata, które nas dzielą, można porównać do przepaści… Nie mam prawa przekreślać jej życia. Ja sobie poradzę. Poza tym, jednemu samotnemu smokowi jest łatwiej przetrwać niż dwóm…

Dlatego delikatnie ją od siebie odsuwam i przed nią przyklękam

— Bądź zdrowa, kochana — łapię ją za dłonie. — Przysięgam, że jeszcze kiedyś się spotkamy i wtedy już wszystko, ale to absolutnie wszystko się ułoży.

A potem, bez słowa, cofam się o krok, przemieniam w smoka i niczym błyskawica wzbijam w przestworza.

Choć szybko znikam z oczu tej dwójki, długo czuję na sobie nienawistny wzrok brata i błagalne spojrzenie siostry…
Szybko orientuję się, że lecę w kierunku stolicy. Ja chcę… Ja muszę to wszystko zobaczyć!

* * *

Łunę bijącą od miasta widzę z odległości kilkunastu kilometrów. Za to kiedy się zbliżam… Widok jest przerażający. Dosłownie przerażający.

Wszystko płonie. Wszystko, co do jednego. Tylko pałac jakimś cudem nie.

Unoszę się nad płonącą stolicą mojego byłego państwa, moim byłym domem, i czuję wszechogarniającą mnie rozpacz. Tak właśnie iskierka nienawiści, pochodząca z tego miejsca, podsycana przez tysiąclecia w innym, obróciła się przeciwko swoim braciom. A że po drodze nabrała rozpędu śmiercionośnego pożaru, zabrała wszystko. Dobrze chociaż, że wszystkim udało się uciec…

Nie, nie wszystkim. Moi rodzice, władcy Santegrissy, zostali porwani do laboratoriów pod Pearle Kiry.

Czuję napływającą wściekłość. Ten Soacrit… Diabelski pomiot! To wszystko jego wina!

Ale przysięgam, odnajdę go, i w odpowiednim czasie zemszczę się na nim równie boleśnie, jak bolesna jest ta rana, którą zadał mi. Odbiorę mu rodzinę, żeby poczuł, jak bardzo boli jej strata. A przede wszystkim uwolnię rodziców, wydobędę ich z tamtego piekła!

Rzucam ostatnie spojrzenie, po czym wyjątkowo ociężale zaczynam lecieć w jedynym kierunku, z którego oczekuję pomocy. Kiedyś już spotkałem Odwiecznego, wtedy zdobyłem jego sympatię. Tak samo, jak wtedy kazał mówić mi po imieniu i obiecał, że jeśli kiedyś będę potrzebował pomocy, będę mógł się do niego zwrócić. Oczywiście nikt z rodziny o tym nie wiedział. Liczę tylko, że sam Estive nie zapomniał swojej obietnicy…

Rozdział X

— Puszczaj mnie! — charczenie mojego brata przywraca mnie do rzeczywistości.

Z zaskoczeniem stwierdzam, że jestem otoczony przez jego uzbrojonych ochroniarzy, z których każdy trzyma mnie na muszce, a ja sam przyciskam mojego brata za gardło do ściany.

Natychmiast go puszczam, a ten osuwa się na podłogę. Jeden ze smoków trzymających mnie do tej pory na muszce oddziela się od grupy, pomaga mu wstać i usiąść na tronie. Zaraz potem oczywiście dołącza do kordonu, którym jestem oddzielony od króla.

— I co ty najlepszego chciałeś zrobić? — mówi władca, patrząc na mnie z czystym przerażeniem. — Mogłeś mnie przecież zabić!

— Wiem, i przepraszam — przyklękam na jedno kolano i schylam głowę.

W rzeczywistości jednak wcale nie czuję skruchy, tylko mściwą satysfakcję. Trochę mnie to przeraża — nie spodziewałem się, że mogę mieć w sobie aż tak mroczną stronę, ale świadomość, że przez ten moment miałem władzę nad jego życiem i śmiercią niesie ze sobą pewną przyjemność.

A najgorszy jest fakt, że jedyne poczucie winy, jakie obecnie czuję, to to, że nie zrobiłem tego wcześniej…

— Przepraszam? Przepraszam?! — piekli się król. — Zwykłe jedno „przepraszam” tego nie załatwi! Starasz się o powrót do rodziny, o przyłączenie do Santegrissy, o odzyskanie swojego nazwiska, i wyprawiasz takie rzeczy?! Czy ty sobie wyobrażasz, jak beze mnie poradziłaby sobie nasza ojczyzna?!

Gdzieś w tle słyszę stłumione parsknięcie. Odwracam nieznacznie głowę i kątem oka zauważam, że jeden z otaczających mnie smoków próbuje powstrzymać śmiech. Pozostali też, ale opanowanie się wychodzi im lepiej.

Dreon’Tirial zdaje się jednak tego nie zauważać.

— Beze mnie to państwo nie miałoby szansy istnieć! Jestem jego głową, jego ostoją, jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo jego oraz jego mieszkańców, i już nie raz udowodniłem…

Dość. W tym momencie przegiął.

— Co udowodniłeś? — wcinam mu się w słowo.

W całej sali tronowej robi się cicho jak makiem zasiał. Jedyne, co słyszę, to bicie swojego własnego serca. Wszyscy obecni są zdziwieni, a mój brat… Mój brat patrzy na mnie z zaskoczeniem. Widać nie przywykł do tego, żeby ktokolwiek mu przerywał, a jeszcze na dodatek robił to jego młodszy brat, do którego wcale nie żywi najcieplejszych uczuć. I już chce mnie doprowadzić do porządku, być może nawet kazać zbrojnym gdzieś mnie odprowadzić czy coś, gdy nagle, ni z tego, ni z owego, staje jak zamurowany. Widać lód w moim wzroku i tonie, którym wypowiedziałem poprzednie słowa, wreszcie do niego dotarł…

— Powiedz mi, co udowodniłeś? — ciągnę dalej tym samym cichym tonem. — Udowodniłeś, że jesteś ostoją państwa? A zatem przypomnij mi łaskawie, jak to było ze smokami, które zostały porwane. Własnoręcznie je uwalniałeś, prawda? Ryzykowałeś życiem w pojedynkę ze świadomością, że jeśli się nie uda, zaprzepaścisz szanse nie tylko ich, ale i swoje, czyż nie? Wysilałeś się do granic możliwości, nie raz nie śpiąc po dwie, trzy doby, żeby tylko komuś pomóc odzyskać wolność? Nie… Zaraz… Ty przecież tylko przybywałeś na miejsce i dopytywałeś się ich o to, jakim cudem udało im się uwolnić… Ale i tak nigdy ci nie powiedzieli prawdy. A co z ewakuacją Nyouterriss? Dowodziłeś nią w sztabie kryzysowym, wysyłając po kolei odpowiednie partie, na dodatek pod presją, że jeśli choćby jedna rzecz pójdzie ci źle, oznacza to okrutną niewolę dla wszystkich smoków i Sarecertis, gorszą od śmierci? Czy może razem z siostrą schowałeś się w bezpiecznym miejscu, pozwalając matce, by się za ciebie narażała, przez co ją zabrali? No powiedz mi… Po której strony barykady stałeś?

Wszystkich dookoła zatyka.

— Ja… — smok próbuje jeszcze ratować swój wizerunek, ale nie ma na to najmniejszych szans. Zbyt dużo mi się nazbierało, żebym teraz mógł to wszystko zatrzymać. I tym razem wyjątkowo nie czuję wyrzutów sumienia.

— I ty masz jeszcze czelność mówić, że jesteś niezbędny dla Santegrissy? — stwierdzam z pogardą. — Ty, który do tej pory nie zrobiłeś NIC, żeby wrócić na tereny ojczyzny, tylko układałeś się z władcami Triangi, żeby zapewnili ci względny spokój. Miałeś dwadzieścia lat, rozumiesz to, człowieku?! Dwadzieścia lat, by móc przywrócić naszej ojczyźnie jej dawną świetność. Terytorium przecież miałeś ogromne, mogłeś robić, co ci się tylko podoba, ale nie. Wolałeś dbać o siebie, o swoje wygodne życie, byle się nie narobić, nie obchodziło cię to, jak radzą sobie smoki. Miałeś głęboko gdzieś fakt, że tak rozbitą społeczność można by przecież znów złożyć w całość, z pewnym nakładem środków, sił i chęci. Ostatniego najwyraźniej ci zabrakło. Powiem ci więcej: gdyby nie fakt, że mam jeszcze siostrę, a Santegrissa mnie, właśnie mnie potrzebuje, nigdy bym nie wrócił. Nie pod twoje rządy. Dlatego licz się z tym, że jeżeli nie uda nam się uwolnić rodziców, to po zakończeniu tego całego bajzlu mam zamiar znów usunąć się w cień, tym razem już na zawsze. Zadbam tylko o Saurinę, żeby była bezpieczna gdzieś z dala od ciebie i znikam.

Wszyscy obecni wpatrują się we mnie z zaskoczeniem, natomiast ja obracam się na pięcie i wychodzę z pomieszczenia.

Na zewnątrz czeka na mnie Estive.

— Już? — ze zdziwieniem unosi jedną brew. — Szybko ci się zeszło.

— Owszem — kiwam głową. — Szczególnie, że ostro nagadałem mu do słuchu, tuż po tym, jak prawie go udusiłem.

Odwieczny przystaje i patrzy na mnie z ogromnym zdumieniem. — Co zrobiłeś?!

— Przypomniałem sobie wszystkie jego winy, potem się na niego rzuciłem, prawie go udusiłem, ale powstrzymała mnie ochrona. Kiedy zaczął prawić mi kazanie, wyrzuciłem mu wszystko, co do niego miałem, chociażby to, że wcale nie zajmuje się państwem i ze tak na dobrą sprawę to nie on, tylko ja jestem niezbędny Santegrisssie. Koniec końców dodałem, że kiedy tylko to wszystko się skończy, a nasi rodzice nie wrócą, to zmywam się stąd już na dobre. Zabieram Saurinę i już nikt nie zobaczy tu choćby mojego śladu. I jeszcze przy okazji odnajdę Luminę, a potem wszystko już się ułoży.

Na moment zapada cisza, podczas której wychodzimy z dziedzińca i wchodzimy w jeden z pałacowych korytarzy.

— I co, ty tak serio teraz mówisz? — pyta mnie po chwili.

— Tak serio jak nigdy — patrzę na niego i wiem, że w moich oczach odbija się czysta determinacja. — To jest jedyne wyjście, jakie mi pozostało. Innego nie widzę. I przysięgam, że jeżeli nic się nie zmieni, to tak właśnie zrobię.

— Twoje życie — Estive wzrusza ramionami. — Choć przyznaję, że to wcale nie jest najgłupsze wyjście. Gdybym był na twoim miejscu, zapewne sam bym tak zrobił.

Kiwam lekko głową. Jego aprobata jest czymś, co dla mnie ma doprawdy ogromne znaczenie. Przecież jako mój wieloletni nauczyciel i mentor, a teraz też przyjaciel, oraz równocześnie najmądrzejsza osoba w obydwu znanych wszechświatach wie, co dla mnie może być najlepsze… Więc skoro mówi, że być może sam by tak zrobił na moim miejscu, stanowi to dla mnie serio niezłą pociechę.

Po chwili milczenia dochodzimy do dość sporej wieży, którą zajmuje Odwieczny.

Parę minut wspinaczki później jesteśmy już na szczycie.

— I powiedz mi, co teraz zamierzasz zrobić z twoim bratem? — pyta smok, kiedy już rozsiada się w jednym ze swoich foteli. — Wiesz przecież, że musisz z nim współpracować, jeżeli chcesz odpowiednio rozwiązać kwestię wojny z Arlesiie i Triangą, prawda? Jest przecież królem…

— Wiem — wzdycham. — Niestety musiał urodzić się pierwszy…

— Nie poznaję cię — mój były nauczyciel dokładnie lustruje mnie wzrokiem. — Co ci się stało? Co z tym smokiem, zawsze gotowym do przystosowania się w każdych warunkach, zawsze podporządkowanym?

— Zaczął znikać dwadzieścia lat temu, a po spotkaniu ze swoją Sarecertis zniknął na dobrze — wzruszam ramionami. — Przy niej w życiu bym się do tego nie przyznał, bo nie chciałem ani nie chcę jej buntować, ale już dawno stwierdziłem, że nie zawsze pozycja należy się temu, kto powinien dostać ją wedle urodzenia. Lu jeszcze bardziej mi to uświadomiła, choć akurat ona okazała się być właściwą osobą na właściwym miejscu. Ale jej podejście do świata… To wiele mi dało. I wiesz, co ci powiem? Gdybym miał swój obecny rozum wtedy, przy upadku Nyouterriss, pewnie nawet nie zabrałbym go z pałacu.

— Nie chcę cię nastawiać, ale moim zdaniem to byłoby najlepsze, co mógłbyś zrobić — stwierdza Odwieczny. — Przykro mi to mówić, ale twój brat nie nadaje się na króla. Nie raz mówiłem to twojemu ojcu.

— Naprawdę? — patrzę na niego z zaskoczeniem.

— Naprawdę — ten kiwa głową. — Wiesz, że on był rozsądnym smokiem i umiał patrzeć perspektywicznie na wiele rzeczy. To dlatego właśnie ciebie przyuczył do postępowania w sytuacji kryzysowej, taką, w jakiej już raz się znaleźliście. Sprawdziłeś się w tym wyjątkowo dobrze, to był jeden z głównych powodów, dlaczego przyjąłem cię na naukę. I mam nadzieję, że jeśli wydostaniemy twojego ojca, to on dokładnie…

Dosłownie w połowie słowa przerywa mu niezwykle głośne łomotanie do drzwi.

Patrzymy po sobie, a mi w głowie pojawia się ciąg myśli — czyżby już mój brat doszedł do siebie i chciał mnie przykładnie ukarać za aż taką niesubordynację? Władza dzięki strachu, czyżby to była jego nowa metoda na uzyskanie posłuchu? Cóż… to mogłoby być nawet do niego podobne, jeżeli wszelkie inne sposoby mogłyby zawieść… A ja teraz jeszcze tak go obnażyłem i na dodatek jeszcze tyle złych rzeczy o nim powiedziałem przy tylu ludziach…

Wymieniamy ze sobą porozumiewawcze spóźnienia.

— Wejść! — Estive unosi wzrok, a ja kładę dłoń na zdobionym sztylecie, który zawsze mam schowany za pasem. Kiedyś może bym się dał, ale teraz… Teraz już aż tak łatwo ze mną nie będzie…

Ale wyraz twarzy smoka, który wchodzi do środka, sprawia, że od razu zapominam o jakiejkolwiek obronie…

Rozdział XI

— Wasza Książęca Mość! — wydusza z siebie pomimo tego, że wygląda na naprawdę zmachanego. — Soacrit… smoki… laboratorium!

Ten ciąg słów wystarczy, bym zerwał się na równe nogi. Czyli ten diabelski pomiot znów porwał jakieś niewinne smoki, by zamknąć je w okrutnej niewoli i poddawać torturom! O nie… Nie mam najmniejszego zamiaru do tego dopuścić! Nie pozwolę, żeby cierpiały kolejne osoby!

— Gdzie? — pyta Estive opanowanym tonem. Podziwiam go za to… On zawsze potrafi wykazać się zimną krwią w każdej sytuacji.

— Na północnym zachodzie Etoris, na polach lawendowych, tuż przy stolicy, Alebnirze — wręcz wypluwa z siebie nasz gość.

— Dobrze, dziękujemy — Odwieczny podchodzi do niego i łapie go za ramię. — Odpocznij sobie teraz, przyda ci się — mówi, pomagając mu usiąść na fotelu, który sam zwolnił.

Ja natomiast próbuję posegregować uzyskane informacje. Skoro złapali je na terytorium Etoris, czyli jakby nie było, Triangi, to znak, że już nie mam mowy o jakimkolwiek traktacie pokojowym… A cały sojusz naprawdę zamierza przyłączyć się do wojny przeciwko nam!

Gdyby tylko mój brat zadbał o przeniesienie się do nowego miejsca… Eh… Ale niestety, teraz musimy płacić za jego błędy.

I teraz zapewne to właśnie JA będę musiał się tym wszystkim zająć…

— Chcesz mi pomóc, czy zostajesz na miejscu? — pytam starszego smoka. — To jak?

— Myślę, że o wiele lepiej uda ci się to ogarnąć beze mnie — mówi, nachylając się nad posłańcem. — Chyba zemdlał… — mruczy do siebie, po czym znów zwraca się do mnie. — Tyle razy przecież radziłeś sobie całkiem sam, a teraz przecież masz do dyspozycji całą armię smoków, jeśli tylko zechcesz. Możesz użyć wszystkich środków, jakie tylko ci się zamarzą, to wszystko zależy od ciebie, przecież wiesz.

— Zakładając, że Dreon’Tirial będzie chciał mi pomóc po tym upokorzeniu, jakie mu zafundowałem — uśmiecham się ponuro. — To ja już idę — dodaję, właściwie stojąc już w drzwiach.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 56.53