E-book
14.7
drukowana A5
74.67
Vastertilie. Realny Świat Baśni

Bezpłatny fragment - Vastertilie. Realny Świat Baśni


Objętość:
521 str.
ISBN:
978-83-65236-46-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 74.67

I wanna sing

I wanna shout

I wanna scream till the words dry out

So put it in all of the papers

I’m not afraid

They can read all about it

Read all about it…

Emeli Sandé “Read all about it”

Rozdział I

— Lara, wejdziesz wreszcie do tej wody, czy nie? — z niecierpliwością patrzę na przyjaciółkę, ciągle nie mogącą się zdecydować. — Wcale nie jest tak zimno — dodaję, jak zwykle z resztą rozgryzając jej obawy.

— Dion, kochana ty moja, doskonale wiesz, że ja boję się surfować — odpowiada, błyskawicznie wynajdując kolejny argument przeciw, tym razem powołując się na swoją rzekomą fobię. Oczywiście pomińmy to, że wielokrotnie widziałam ją w wodzie… A fobia pojawia się sama z siebie, wtedy, kiedy jest to jej najwygodniejsze…

Nieznacznie przestępuje przy tym z nogi na nogę, po czym rozpoznaję, że powoli zaczyna poddawać się sile mojej perswazji.

— Ale przecież wcale nie musisz surfować — od razu mam przygotowaną odpowiedź. — Pomijając fakt, że kiedyś przydałoby się nauczyć, nie sądzisz? — „I to, że tak doskonale wychodzi ci udawanie”, dodaję w myślach.

— Kiedyś tak, ale niekoniecznie dzisiaj. Chociaż, może… — widząc moją minę, niepewność dziewczyny wzrasta z każdą chwilą. I już ma wejść do wody, gdy dość spora fala oblewa jej nogi aż do kolan, sprawiając, że gwałtownie odskakuje. –Nie, nie licz na to, że ja tam wejdę! Za zimna! A z resztą, mówiłam ci, że to naprawdę zły pomysł, przychodzić na plażę w maju…

— Tym bardziej, że masz jeszcze tyyle nauki, a egzaminy już za dwa tygodnie — ostentacyjnie wywracam oczyma.

— Śmiej się, śmiej! — Lara patrzy na mnie obrażonym wzrokiem. — Ty nie wiesz, co to znaczy zakuwanie po nocach, byle tylko zdać, ale zobaczysz, kiedyś się przekonasz!

— Jasne — uśmiecham się złośliwie. — Ja mam już naukę za sobą. Nie pamiętasz, że kiedyś mówiłam ci, że uczyłam się prywatnie? Szkołę skończyłam mniej więcej trzy lata temu, a i tak wiem więcej od ciebie!

— Wielkie mi co! Ja, jak miałam czternaście lat, wolałam się skupiać na innych rzeczach, niż na nauce.

— I widać ci zostało — prowokuję wściekłe spojrzenie przyjaciółki. — Co mam niby poradzić ci na to, że moi rodzice woleli, żebym uczyła się prywatnie i dzięki temu teraz nie muszę zakuwać po nocach, by zdać? Ale wiesz, jutro jest już sobota, to mogę ci pomóc. Lekcje też mogę za ciebie zrobić…

— Miło, że chcesz się tak dla mnie wysilić, ale jednak wolę popatrzeć z plaży. Poza tym, zaraz muszę się już zbierać, wiesz, mam korki z matmy… — tłumaczy się dziewczyna.

— A ile razy powtarzałam jej, że mogę pomóc, a ta nie… — mruczę pod nosem. — Rób, jak chcesz — dodaję głośniej i wzruszam ramionami. Potem zauważam nadchodzącą falę i, chcąc ją złapać, przekręcam się w jej stronę i staję na desce. To, co w tym momencie robi moja BFF, aktualnie nie bardzo mnie obchodzi.

Dosłownie żyję już rozpierającą mnie radością na samą myśl o tej odrobinie adrenaliny… i nagle czuję rozdzierający ból w prawej łydce. Zerkam kątem oka na długą bliznę, znajdującą się w tym miejscu. Skurcze i ona stanowią pamiątkę po wydarzeniach sprzed dwóch lat.

Przyklękam, chcąc odciążyć dokuczającą nogę, równocześnie zapominając o nadchodzącej fali. I to jest mój błąd — kilka sekund później dosłownie zostaję zmieciona przez pędzącą wodę.

Pod powierzchnią jest cicho i spokojnie — nie ma nic, po prostu pustka, pełna harmonia… i ciemność.

Właśnie, ciemność… Otwieram oczy, które zamknęłam, chcąc chronić przed gwałtownym uderzeniem, i zaczynam rozglądać się w poszukiwaniu deski.

Jakieś dwie sekundy później orientuję się, że odruchowo wstrzymuję oddech, więc, nie chcąc utrudniać sobie poszukiwań, biorę głęboki wdech przez nos.

Cóż… już nie raz i nie dwa moje ciało dowiodło, że całkowicie się odróżnia od ciała najnormalniejszej w świecie siedemnastolatki, i tak się dzieje i tym razem — zamiast, jak to powinno się zdarzyć wedle wszelkich praw fizyki i natury, zakrztusić się wodą, po prostu w jakiś dość dziwny sposób mój organizm odfiltrowuje z niej tlen, po czym wypuszcza pozostałości wraz z dwutlenkiem węgla ustami. „Kolejny profit wynikający z tego, że jestem, kim jestem, i pochodzę, skąd pochodzę”, uśmiecham się do siebie.

Ale dobra, dość tych zachwytów nad sobą. Teraz już na serio zaczynam się rozglądać za deską, w końcu nie chcę, żeby Lara niepotrzebnie się o mnie martwiła…

Zauważam ją tak około minuty później, zaklinowaną pomiędzy koralowcami.

Dwoma silnymi ruchami rąk podpływam do tamtego odcinka rafy. Znając przyjaciółkę, najpewniej już od dłuższego czasu odchodzi od zmysłów, gdzie też ja mogę się podziewać, więc, mając to na uwadze, staram się oswobodzić ten jakże drogi mi kawałek drewna możliwie jak najszybciej.

Na całe szczęście koniec końców mi się to udaje i wreszcie wypływam na powierzchnię (nie, żeby pod wodą było mi źle, ale nie mam najmniejszego zamiaru przyprawić moją towarzyszkę o zawał).

Kiedy już jestem częściowo wynurzona, siadam na desce, która pojawia się obok mnie, i z lekkim wahaniem zerkam na fale. Dzisiaj są takie ładne, a jutro ma się zmienić pogoda na o wiele bardziej bezwietrzną…

No ale dobra, nie będę taka… Wiem, że moja przyjaciółka może się teraz nieco niepokoić, a że straszna z niej panikara, może wkrótce postawić całą straż nadbrzeża na równe nogi. A tak się składa, że rozgłos to coś, czego ostatnimi czasy staram się możliwie unikać…

Gdy już wychodzę na ląd, zaczynam rozglądać się za Larą. Moment potem lokalizuję ją rozmawiającą z jakimś przystojniakiem w kąpielówkach — najpewniej ratownikiem.

— Flirciara — szepczę pod nosem, doskonale wiedząc, na co się zanosi. Cała Lara… Zawsze wykorzysta okazję, w której może się odrobinkę pobawić… No ale z drugiej strony, kto jej niby zabroni?

Zachodzę dwójkę od tyłu, nie chcąc przeszkadzać im w tej jakże uroczej pogawędce.

— Przecież mogło się jej coś stać — lamentuje dziewczyna. — Co prawda ona świetnie pływa, ale wiesz, nawet najlepszym mogą przytrafić się jakieś wpadki…

„Chyba, że ci najlepsi potrafią oddychać pod wodą…” — uśmiecham się do swoich myśli, po czym delikatnie wbijam deskę w piasek. Opieram się na niej, gotowa do dalszego podsłuchiwania — jakimś cudem jeszcze nie zauważyli mojej obecności, więc mam zamiar to wykorzystać. I przy okazji nieco się pośmiać z głupoty chłopaka, który nawet nie zauważy, jak ona owinie go sobie wokół palca…

— A jak twoja przyjaciółka wygląda? — pyta ratownik. — Jakieś znaki szczególne?

— Karnacja taka jak u albinosów, mlecznobiałe włosy, fioletowe bikini. Tak mniej więcej 173 cm wzrostu. A, i jeszcze różowe pasemka — błyskawicznie wymienia dziewczyna.

„A właśnie, że nie — uśmiecham się z rozbawieniem i zerkam na moje włosy — bo czarne!”. I tu właśnie widać kolejną moją osobliwość — moje pasemka zmieniają kolor pod wpływem różnych emocji. Standardowo mam czarne, albo białe (zależy od koloru włosów), pod wpływem wody robią się jaskraworóżowe…

— Tyle wystarczy — mówi chłopak. — Spokojnie, proszę się nie martwić, na pewno ją znajdziemy. Całą i zdrową — dodaje, widząc, że moja przyjaciółka znowu zamierza wpaść w histerię.

Przyznam szczerze, że w tej sytuacji dziwią mnie trzy rzeczy, nic więcej, i to wcale nawet niekoniecznie nie obecna reakcja nastolatki. Konkretnie, to po pierwsze, że jeszcze mnie nie zauważyli — jestem osobą dość rzucającą się w oczy. No ale jak widać, są w siebie aż tak zapatrzeni…

Na drugim miejscu jest to, że w sytuacjach kryzysowych Lara zawsze wszystko doskonale pamięta (bo na co dzień, to nie jest tak zawsze).

Po trzecie to że wszyscy faceci, z którymi za moją sprawą miała okazję flirtować, dawali się nabrać na te same, stare jak świat sztuczki…

I dopiero teraz (muszę przyznać, że tym razem trafiła jej się wyjątkowo oporna sztuka) ratownik decyduje się ją przytulić. Z pozoru ot tak, żeby ją po prostu pocieszyć, ale ja już doskonale wiem, jakie tak naprawdę są pozory. Bo czy kiedy facet przytula dziewczynę, chcąc ją na przykład uspokoić, ma zamknięte oczy i uśmiecha się z rozrzewnieniem?

Powoli, nieznacznie przesuwam się tak, by po otwarciu oczu mógł mnie zobaczyć i zareagować, bo w sumie mam już tego deczko dość…

Ale na szczęście się nie zawodzę — gościu w końcu musi odemknąć powieki, a potem cofa się z krzykiem na widok rozbawionego spojrzenia fiołkowych oczu, lustrujących całą tę scenę.

— Nie wiedziałam, że jestem taka straszna — stwierdzam rzeczowym tonem, jednocześnie próbując ukryć lekki uśmieszek, błąkający się po mojej twarzy, czym wywołuję dość spory rumieniec na policzkach chłopaka.

— Dion, ty żyjesz! — Lara wprost przesadnie rzuca się mi na szyję. Definitywnie po to, żeby pokazać, jak to wspaniałą i troskliwą jest przyjaciółką. — Nie zepsuj mi tego — mruczy mi do ucha ledwo słyszalnym tonem. — To taki sympatyczny chłopak…

Odsuwa się ode mnie, a po wyrazie twarzy ratownika odczytuję, że uważa, iż właśnie spełnił swój ratowniczy obowiązek.

— Skoro wszystko z tobą w porządku… — mówi, a ja uśmiecham się jeszcze szerzej. Z doświadczenia już wiem, na co się szykuje.

— Tak, wiem, wiem. Już spadam i nie mam najmniejszego zamiaru wam przeszkadzać — odwracam się, biorę deskę i zaczynam iść w kierunku koca.

Kiedy już mam torbę w ręku, rzucam jeszcze ostatnie spojrzenie dość zdziwionemu facetowi, stojącemu koło mojej przyjaciółki.

— Koleś, na co czekasz? Nie zaprosisz jej na drinka? — pytam znaczącym tonem, po czym, nie czekając na reakcję, zaczynam iść w kierunku domu.

Udaje mi się jeszcze usłyszeć, jak chłopak mruczy pod nosem coś w rodzaju „w sumie dobry pomysł”, po czym proponuje mojej współlokatorce wspólny wypad do jednego z pobliskich klubów. Na to mogę tylko uśmiechnąć się szelmowsko. Nie pamiętam, ile razy w ten sposób ułatwiałam przyjaciółce zdobycie kolejnej zabawki…

* * *

W połowie drogi do domu ból w nodze, który na moment odezwał się, gdy byłam w oceanie, powraca. Ale tym razem nie ustępuje, przez co jest nie do zniesienia… Mimo tego jakimś cudem udaje mi się dojść — na szczęście nie mam daleko, tylko cztery przecznice…

Przekręcam klucz w drzwiach i od razu po wejściu opieram deskę o ścianę przedpokoju. Tym razem zazwyczaj dziesięciominutowy, przyjemny spacerek okazał się męczarnią niemal nie do opisania, więc moim zdaniem odpoczynek zdecydowanie mi się należy.

Moment później, kiedy już odrobinę udaje mi się uspokoić rozkołatane przez wysiłek serce, odpycham się od ściany… i krzywię się z bólu. Ale mimo to nie rezygnuję, mam przecież świadomość, że za chwilkę będę mogła wreszcie odpocząć… Więc z tego powodu idę do kuchni, robię sobie moje ukochane latte machiato (nie ma to jak nagroda za zadany sobie trud), potem biorę torbę, rzuconą wcześniej w przedpokoju i, zaciskając zęby w bólu, rozpoczynam karkołomną wspinaczkę po schodach na górę. Jedyne, co pomaga mi dojść do pokoju, to świadomość, że jak już znajdę się w moim azylu, wyciągnę koc, włączę ulubioną muzykę, wezmę jakąś fajną książkę… i sięgnę po środki przeciwbólowe, które od pewnego czasu trzymam w stoliku nocnym. Wszystko przez to, że ostatnio niezwykle często nawiedzają mnie potworne bóle głowy… Ot co, migrena, może i przeciążenie… W końcu to, czym się zajmuję, wiąże się z wykorzystywaniem sił psychicznych — bycie freelancerem, opracowującym taktykę rynkową dla firm wszelkiego sortu wymaga prawdziwego zaangażowania.

Ale w końcu mi się udaje — zlana potem staję na puchatym, długowłosym dywanie (jakiś czas temu udało mi się zdobyć go w naprawdę okazyjnej cenie na aukcji), co jest wyraźnym znakiem, że wreszcie dotarłam do swojego miejsca na tym świecie.

Od razu rzucam torbę z rzeczami w kąt pomieszczenia. Kiedy wszystko mnie boli, nachodzi mnie jakaś taka bezduszność względem moich gratów i tak samo jest i tym razem — nie liczę się z tym, że przypadkiem mogłam coś zepsuć… Najważniejsze jest to, żeby jak najszybciej poznać się wszelkiego zbędnego balastu.

Potem biorę koc z pierwszej szuflady w komodzie po prawo od drzwi, sięgam po książkę i siadam na łóżku. Kawusię ustawiam na stoliku nocnym, nie zapominając oczywiście o popiciu nią odpowiedniej ilości środków przeciwbólowych — w końcu zależy mi na tym, żeby jak najszybciej przestało mnie męczyć… Następnie odpalam sobie ulubioną muzykę, obecnie soundtrack z Pacific Rim, opatulam się kocysiem, otwieram książkę na zaznaczonej stronie…

Czuję, jak po całym moim ciele rozpływa się takie milutkie ciepło. Na twarz wpływa mi zadowolony uśmiech — nic więcej aktualnie nie potrzebuję. Książka, muzyka, ciepełko (bo mimo tego, że mamy już maj, jakoś tak zrobiło mi się strasznie zimno) — pełnia szczęścia…

Ale, niestety, jakieś pięć minut później do rzeczywistości przywraca mnie dźwięk przypominający rzucanie małych kamyczków o szybę.

Spoko… Czyli pewnie Lara znowu zapomniała kluczy… Nie raz to się zdarza, a wtedy muszę oderwać się od swoich zajęć, zejść na dół i jej otworzyć… Ghhhhhrrrrr…

Podchodzę do okna, chcąc się upewnić, czy to na pewno ona (nie mam najmniejszego zamiaru niepotrzebnie się fatygować na dół), ale nie zauważam nic poza orłem, siedzącym na parapecie. Dziwne… Orzeł tu, w Long Beach, tak zaludnionym mieście?

Kręcę głową ze zdziwieniem i zaczynam wracać z powrotem do mojego legowiska.

Zatrzymuję się jednak w pół kroku, kiedy dociera do mnie pewna niezwykle istotna prawda. Może faktycznie orzeł w Long Beach jest nietypowym zjawiskiem, ale co w takim razie mam powiedzieć o zwierzęciu, które właśnie znajduje się za szybą mojego pokoju?

Odwracam się na pięcie i dopadam klamki okna, by czym prędzej wpuścić stworzenie do środka.

Wygląda na dość zadowolone, bo wpatruje się we mnie czarnymi oczami wielkości dość sporych guzików i lekko rozchyla dziób. Ale co, choroba jasna, w moim pokoju, na moim stoliku nocnym, robi gryf, twór definitywnie pochodzący z innego, MOJEGO świata, o którym chciałam całkowicie i bezpowrotnie zapomnieć?

Nagle łapie mnie potworna migrena, mimo tego, że przecież dopiero co połknęłam sporą dawkę tabletek. Jest wyjątkowo silna, zupełnie, jak te, które miewałam tuż po przybyciu tu, na ten świat, po poznaniu Lary i przyjeździe do USA. Wtedy nie raz budziłam się w nocy z bezgłośnym płaczem i strasznym bólem głowy, wywołanymi bolesnymi obrazami z przyszłości…

Teraz już wiem, że to mi wcale nie minie. Tak jak i wtedy, dwa lata temu, ten rozrywający mi czaszkę ból jest zwiastunem niepowstrzymanej, bezlitosnej fali wspomnień. I to o tyle bardziej niepowstrzymanej, że blokowanej z powodzeniem przez cały mój pobyt tutaj…

I znów mam wrażenie, że galopuję na Goldierze po równinach Xetes, ze śmiechem odwracając się do podążającego za mną chłopaka. Potem wspólne tańce, spacery w świetle księżyca i wiele chwil spędzonych na najrozmaitsze sposoby…

Aż w końcu…

Mam wrażenie, że zabliźniona rana, biegnąca przez całe moje serce, otwiera się na nowo. A ten psychiczny ból, który temu towarzyszy, jest tak silny, że po policzkach silnym strumieniem zaczynają płynąć mi łzy…

— Jeśli cię to pocieszy, to wiedz, że ja i wiele innych moich braci też uważamy, że Ertex to prawdziwy drań — rozmyślania przerywa mi chrapliwy głos, podobny nieco do krakania wrony. Jak widać czas sprawił, że zapomniałam, iż gryfy potrafią mówić. I że te wybierane na posłańców umieją czytać w myślach…

— Trochę pociesza, ale chyba nie przyleciałeś tu po to, żeby wypominać mi moją przeszłość? — odpowiadam, podchodząc do okna, co jest rozpaczliwą próbą ratowania się od tego, co zaraz może nastąpić. Na razie nie patrzę na lwiszysko (skrót powstały od połączenia ptaszyska i lwiska); muszę oswoić się z jego obecnością.

— Może czasem przydałoby się przypomnieć sobie o swoim przeznaczeniu… — zwierzę nie ustaje (zupełnie tak, jak przewidziałam) i przelatuje na parapet obok mnie. — Ale faktycznie, nie po to tu przybyłem. Jesteś potrzebna. Ertex planuje niemało namieszać… Ciągle ma chrapkę na to, co mógłby osiągnąć z twoją „niewielką” pomocą. Prawdę powiedziawszy, nie do końca wiadomo, jak chce to zrobić, ale przekabacił już ymuli, wiesz, ludzi cienia.

— Doskonale wiem, kim są ymule. Ale niby co w związku z tym? — nie mogę oprzeć się, by to powiedzieć. Widać jestem naprawdę wiarołomna, skoro aż tak usilnie próbuję uciec od swojego przeznaczenia, które chyba właśnie się o mnie upomniało…

— Jak to: co w związku z tym? — stworzenie najwyraźniej nie przypuszczało, że nie będę miała nawet najmniejszej ochoty na powrót do ojczyzny. — Nie rozumiesz, że musisz wrócić do Arlesiie i to wszystko powstrzymać?

— Słuchaj, ptaszku — odwracam się do gryfa, przybierając jedną z tych moich słynnych min, którymi swego czasu potrafiłam przekonać każdego do swoich racji — mnie to już nie interesuje. To już nie mój biznes i nie mam najmniejszego zamiaru się w to mieszać. Teraz Cinder zajmuje się całym tym bałaganem, więc to chyba jej problem, nie sądzisz? A tak w ogóle, to kto cię przysłał?

— Spokojnie, nie twoja kuzynka — skrzeczy lwiszysko — tylko Estive.

Aha, spoko… Dobra… Czyli moja linia obrony, którą pośpiesznie sobie przygotowałam, właśnie runęła. W takim razie teraz chyba na serio będę musiała się pofatygować do domu… Skoro Estive — mój nauczyciel i przy okazji chyba najpotężniejszy, najstarszy i najbardziej wpływowy z obywateli mojej ojczyzny (o czym mimo wszystko praktycznie nikt nie wie) — połasił się wysłać po mnie posłańca, to raczej wypadałoby wracać…

— I co, odjęło ci mowę? — stworzenie nie może powstrzymać się przed dogryzieniem mi. — Jak on cię wzywa, to nie masz wyboru, musisz wracać, Lumino. I doskonale o tym wiesz…

— Dion, z kim rozmawiasz? — nagle słyszę głos Lary, dobiegający z dołu. — I kto to jest Lumina?

Od razu orientuję się, że przyjaciółka usłyszała przynajmniej ostatnią kwestię gryfa, o ile nie więcej. Niedobrze… Czyli chyba jednak będę musiała powiedzieć jej coś o sobie, i tym razem nie nabierze się na jakieś bajeczki, które zmyślałam do tej pory, między innymi tą, dzięki której się poznałyśmy…

Posłaniec też najwyraźniej dochodzi do wniosku, że przydałoby się w jakikolwiek sposób zminimalizować ilość informacji, które już i tak będę musiała przekazać dziewczynie, bo natychmiast przeskakuje na stolik z lampką nocną i nieruchomieje, udając figurkę (i całkiem dobrze mu to wychodzi).

W samą porę, bo dosłownie ułamek sekundy później drzwi się otwierają i staje w nich moja współlokatorka.

— I co, jak było? — zadaję pierwsze pytanie, jakie tylko przychodzi mi na myśl, mając nadzieję, że zyskam przez to choć chwilę, żeby wymyślić jakąś w miarę wiarygodną historyjkę. Bo znając moją przyjaciółkę, to mi nie daruje. Może będzie nawet czekać, żeby uderzyć tym pytaniem w najmniej spodziewanym momencie, akurat, kiedy nie będę się niczego spodziewać i jeszcze przez przypadek wszystko jej wygadam…

— Dion, nawet nie wyobrażasz sobie, jak fantastycznie! — dziewczyna wprost ocieka entuzjazmem. Czyli pytanie było dobre, idealnie trafione… — Troy, bo tak ma na imię, jest wprost przesłodki. Dobrze, że powiedziałaś mu o zaproszeniu na drinka, bo sam by się nie odważył. To jego jedyna wada; jest trochę zbyt nieśmiały. Ale tak serio, to najurokliwszy chłopak, z jakiem kiedykolwiek kręciłam. I powiem ci szczerze, że strasznie mi się podoba. Może teraz nawet zaangażuję się bardziej…

— A jak tam korki? Nie musisz już iść? — próbuję wybadać, jak szybko uda mi się ją spławić i dokończyć rozmowę z gryfem. Choć i tak coś będę musiała powiedzieć Larze, jeśli chcę wrócić do Arlesiie bez wywoływania paniki tutaj…

— I tu mam dla ciebie niespodziankę: już kompletnie nigdzie nie wybywam. Ann coś wypadło i odwołała zajęcia. Zaraz zrobię sobie kawę, bo widzę, że ty masz — zerka na stolik nocny — i powiem ci więcej o Troyu. A ty przecież masz mi wyjaśnić, co to za tajemnicza osoba, z którą rozmawiałaś…

No i stało się. Teraz już będę musiała przedstawić jej gryfa. No, chyba, że uda mi się rozegrać to jakoś inaczej…

— Mogę się o ciebie oprzeć? — do rzeczywistości sprowadza mnie pytanie Lary.

— A po co? — jestem lekko zdziwiona.

— No przecież mówiłam przed sekundką, że muszę jeszcze ściągnąć buty…

— No wiesz co, z butami do mojego pokoju? — patrzę na nią z udawanym wyrzutem i usłużnie nadstawiam ramię.

I w momencie, kiedy dziewczyna opiera się o mnie, cały świat jakby eksploduje w bólu i czerni. Czuję tylko, jak osuwam się na dywan, a potem ogarnia mnie wielka, cicha ciemność…

Rozdział II

— Dion, jak się czujesz? — głos Lary wdziera się do ciemności panującej w mojej głowie. Powiem szczerze, że na początku za bardzo nie mogę się za bardzo skapnąć, o co w ogóle chodzi i z jakiej racji ktokolwiek przerywa mi odpoczynek… Nie, zdecydowanie nie jest to przyjemne…

— Czego? — mruczę, powoli rozchylając zaciśnięte szparki powiek. Jestem tak totalnie zmęczona, jakby była to bodajże czwarta, nieprzespana doba z rzędu…

Tylko gdzie ja w ogóle jestem? Pamiętam, że zemdlałam, czyli chyba na kanapie, ale tak dziwnie pachnie… Chlorem! Czyli chyba zabrali mnie do szpitala i pewnie dali jakieś przeciwbólowe…

A tak serio to ledwo udaje mi się cokolwiek poukładać w głowie, mam wrażenie, jakbym była na haju… Albo trochę za dużo im się wstrzyknęło, albo to morfina… Choć pewnie kiedyś się o tym przekonam. Teraz już na serio zaczyna mnie boleć głowa, i to od samego myślenia. Kiedyś nie powiedziałabym, że to możliwe, a jednak!

— Jak się czuje moja najlepsza przyjaciółka? — głos dziewczyny szumi mi w głowie.

— Sso jess? — podnoszę się z pozycji leżącej, co wymaga ode mnie naprawdę sporo wysiłku.

Świat wiruje przed moimi oczami, ale jakimś cudem udaje mi się skupić wzrok na twarzy dziewczyny, siedzącej przy moim łóżku.

— Zemdlałaś — tłumaczy mi Lara. — Zadzwoniłam po karetkę, bo tak w sumie to się totalnie wystraszyłam, a ty też najlepiej nie wyglądałaś… Wiesz, jak przyjechali, od razu dali ci zastrzyk z morfiną, mówili, że ponoć na zmniejszenie bólu, obniżenie tętna… A potem cię zabrali tutaj, nie wiem, z jakiego powodu, ale jakieś badania ci porobili i ogólnie, a koniec końców wylądowałaś tu, w tej sali…

— Aha… — ma mojej twarzy pojawia się niezwykle szeroki uśmiech, choć nie jestem całkowicie pewna, dlaczego. — Czyli już w porządku, tak? To ja spadam…

— O nie, moja droga, nigdzie nie idziesz — w głosie mojej przyjaciółki ni z tego, ni z owego pojawia się ogromna stanowczość, o jaką nigdy bym jej nie podejrzewała. — Masz jeszcze zostać, mówili, że chcą zrobić ci jeszcze kilka badań.

— Za nic w świecie! — odpowiedź może być tylko jedna. — Dlaczego to się tak kręci? — wyrywa mi się, gdy za wszystką cenę próbuję uspokoić wirujący świat, przykładając sobie palce do skroni.

Dziewczyna obok mnie kwituje to śmiechem.

— Kręci się, bo dostałaś wyjątkowo dużą dawkę — oznajmia. — Spałaś całą dobę, a coś mi się zdaje, że zostaniesz jeszcze co najmniej dwie…

— Że what? — na sekundę świat zyskuje niezwykłą ostrość, ale potem, niestety, znowu się rozmazuje. — Nie, ja przecież nie mam czasu, tak właściwie to już dawno powinnam być w drodze… Tylko niech Ziemia zacznie kręcić się nieco wolniej i… spadam stąd.

— Nawet nie próbuj! — ostrzeżenie, jakie widzę w oczach Lary, może (a właściwie to chyba nawet powinno) co prawda dać całkiem sporo do myślenia, ale skoro Estive po mnie posłał, to coś mi się zdaje, że nie mam wyboru, muszę jak najszybciej dostać się do Jordanii, do Petry…

Po chwili orientuję się, że ostatnie słowa wypowiedziałam na głos.

Mimo potwornego wirowania w głowie usilnie zaczynam próbować wymyślić coś, co choć trochę usprawiedliwiałoby choć część tego, co właśnie mi się wyrwało…

— Dion, o co chodzi? — ostrożny ton w głosie przyjaciółki wystarczająco mówi mi, że nie mam co liczyć, tym razem nie da mi się wywinąć. — Czy to ma związek z tą rozmową, o której miałaś mi powiedzieć? — oj… A już myślałam, że o tym zapomniała… Czyli teraz zapowiada się dwa razy więcej główkowania i dwa razy więcej informacji, które i tak bardzo niechętnie jej przekażę… — I co to w ogóle jest? Bo ładny, jak ci nie potrzebny, mogę sobie wziąć, jak ty nie chcesz — przy tych słowach wyciąga z kieszeni duży, pięknie oszlifowany kryształ, zawieszony na grubym rzemyku i kładzie go na moim łóżku.

Gdy tylko widzę wisior, serce zaczyna mi bić w niesamowicie przyspieszonym tempie, a oczy nie mogą się od niego oderwać, zupełnie, jakby jakoś mnie zahipnotyzował…

Bezwiednie wyciągam po niego rękę i wystarczy, że chwytam go w dłoń, by świat dookoła idealnie się wyostrzył. Potrafię zauważyć najmniejszy pyłek kurzu, słyszę nawet najcichszy dźwięk, wszystko jest perfekcyjnie wyraźne. I tak zostaje.

Czuję też, jak kryształ rozgrzewa się niemal do temperatury topnienia. Oczywiście, że to czuję — boli zupełnie tak, jakby moja skóra się rozpuszczała, łącząc z kryształem. Muszę zacisnąć zęby, żeby nie krzyczeć z bólu. Ale nie puszczam. Nie mogę. Bo kto wie, co tak naprawdę mogłoby się wydarzyć, bardzo możliwe, że mogłabym na serio stracić dłoń…

I nagle staje się chłodny jak lód, by potem na ułamek sekundy rozbłysnąć oślepiającym światłem.

— Dion, co się dzieje? — przyjaciółka wygląda na śmiertelnie przerażoną.

Ignoruję jej pytanie i podnoszę ozdobę na wysokość oczu. Teraz kryształ nie jest już taki, jak przedtem. Teraz widzę, że w sam środek wtopiono miniaturową białą różę, pokrytą kroplami krwi. Co prawda nie jest to ani prawdziwy kwiat, tylko idealna figurka. Biała róża z szkarłatnymi kroplami krwi na płatkach. Symbol mojej rodziny. Przypomnienie niesamowitej tragedii, która spotkała mój ród wieki temu…

— Skąd do masz? — pytam cichym głosem.

Dziewczyna wzdryga się na sam jego dźwięk. Widać poprzednie wydarzenia musiały nieźle nadszarpnąć jej nerwy…

— Leżało obok figurki gryfa na stoliku nocnym — Lara spieszy z wyjaśnieniami. Wniosek: to wszystko musiało naprawdę porządnie ją przerazić… — Zabrałam to ze sobą, bo myślałam, że coś niecoś mi wyjaśnisz…

— Jakiej fi… — gryzę się w język. Chyba niestety za późno przypominam sobie o strategii gryfa co do udawania posążka…

— Jak to jakiej? — zupełnie tak, jak przewidziałam, jest już za późno. Moja współlokatorka i tak załapuje, co chciałam powiedzieć. — Tej, którą właśnie mam w torebce… — oznajmia, sięgając do środka.

Sekundę później cofa dłoń, a na palcu wskazującym widnieje powiększająca się kropla krwi

Dziewczyna marszczy brwi i właśnie ma się odezwać najprawdopodobniej po to, by rzucić jakąś uwagę, co też znajduje się w damskich torebkach. Przeszkadza jej w tym ochrypły, kraczący głos, który ni z tego, ni z owego zaczyna dobiegać ze środka owej torebki:

— Nie, to już jest szczyt wszystkiego! Żeby tak traktować posłańca, to się nie godzi w żadnym pojęciu!

Moja przyjaciółka w pełnym osłupieniu przygląda się, jak z pomocą szponów odsuwa się suwak. Potem z powstałego otworu wysuwa się przednia część ciała orła, potem cała lwia reszta, w tym skrzydła (te też orła).

Wszystko to w połączeniu z głosem robi piorunujące wrażenie na nastolatce.

Jej mina wyraźnie mówi, że dziewczynie zanosi się na pisk, więc w ułamku sekundy zrywam się z łóżka (przy okazji w dość bolesny sposób pozbywając się kroplówki z morfiną. Zanotować — nigdy gwałtownie nie wyrywać jakichkolwiek podobnych igieł) i zasłaniam jej usta dosłownie w ostatnim momencie przed wydaniem przez nią jakiegokolwiek odgłosu.

— Lara, błagam cię, bądź cicho i posłuchaj — patrzę na nią, wzmacniając swoje słowa również niemą prośbą. — Przysięgam, że ci to wszystko wytłumaczę, co do joty, tylko muszę wyrwać się stąd tak szybko, jak to tylko możliwe.

Delikatnie zabieram dłoń z twarzy przyjaciółki, gotowa w każdym momencie przycisnąć ją z powrotem, na wypadek, gdyby mnie nie posłuchała.

Na moje szczęście jakoś udaje jej się zostawić swoje emocje w środku, ale za to patrzy na mnie z niemym wyrzutem. Oczywiście, że doskonale ją rozumiem, pewnie też tak bym się czuła, jakby okazało się, że moja najlepsza przyjaciółka i powierniczka ma dość podejrzane powiązania, takie wręcz nie z tego świata…

— To mówiłaś, że musisz się stąd zmyć w tempie ekspresowym, tak? — mimo urazy, którą najwyraźniej do mnie żywi, ciągle jest gotowa wyciągnąć pomocną dłoń. — Czego potrzebujesz?

— Jakbyś mogła skołować mi jakiś komplet ciuchów i okulary przeciwsłoneczne, to byś była kochana… Tylko wiesz, na wczoraj! — akcentuję. — Miśku, obiecuję, że jak tylko wrócimy do domu, opowiem ci o wszystkim, co tylko chciałabyś wiedzieć.

— No ja myślę — ciągle jest nieco naburmuszona, ale coś mi się zdaje, że moja obietnica nieco ją uspokoiła. — Tylko pamiętaj o wymyśleniu jakiejś porządnej historyjki, bo będziesz musiała gęsto się tłumaczyć — dodaje kąśliwie, po czym wychodzi, porządnie akcentując to trzaśnięciem drzwiami. Czyli ciągle jest na mnie wściekła… Trudno. Ale faktycznie będę musiała się sporo nagłowić, żeby wytłumaczyć jej możliwie jak najwięcej, tak właściwie nie mówiąc nic na temat siebie…

— Zamierzasz powiedzieć jej wszystko? — pyta gryf po chwili milczenia.

— Co? — wyrywam się z zamyślenia i opieram się plecami o parapet. — A, tak… Nie, chciałabym tego uniknąć. Ale nie mam bladego pojęcia, jak to będzie. Wolałabym powiedzieć Larze jak najmniej. Tylko wiesz, będzie sporo tłumaczenia i tak dalej… I nie mam pojęcia, co z tego wyniknie. A kłamać na pewno nie będę. Jestem jej to winna…

— Rób co chcesz, w końcu to twoje życie — lwiszysko wykazuje niezwykłą wyrozumiałość, naprawdę dziwną jak dla przedstawicieli tego gatunku. — A tak to ciekawe, kiedy ta twoja przyjaciółeczka przyjdzie. Nie lubię jej. Ale szpitala też mam dość. Bardziej niż jej nie trawię zapachu chloru. Wiesz, kiedy ona już przyjdzie i nas stąd zabierze?

— Jak chcesz, to przecież możesz już wracać — wzruszam ramionami. — Potrafisz przecież trafić do mojego domu, prawda?

— No, w sumie tak… — zwierzę kiwa głową, po czym zgrabnie podrywa się z parapetu i wylatuje przez otwarte okno.

Wzdycham i czuję, że na mojej twarzy pojawia się delikatny, lekko rozmarzony uśmiech. Szczerze powiedziawszy, jak zobaczyłam stworzenie, zatęskniłam trochę za Arlesiie. I, choć pewnie wcześniej bym się do tego nie przyznała, brakowało mi tej nadzwyczajności, której tu się nie znajdzie. W sumie miło będzie wrócić…

Zerkam na zegar, wiszący naprzeciwko mojego łóżka. Swoją drogą, też jestem ciekawa, kiedy dziewczyna wróci. Chciałabym już jak najszybciej być w drodze…

Rozdział III

— Już jestem! — na wejściu oświadcza Lara.

— Super — uśmiecham się lekko, odwracając się do nastolatki, która pojawiła się nagle obok mnie. — I co, co masz?

— Parę fajnych ciuchów — podnosi do góry torby z kilku sklepów. — Myślę, że powinny ci się spodobać. Hej, a gdzie podziewa się to wredne ptaszysko?

— Znudziło się moim towarzystwem. Ale to nie ważne… Teraz pokaż, co mi przyniosłaś — odbieram od niej torby i z zaciekawieniem zaczynam przeglądać ich zawartość.

Wyniki wręcz przewyższają moje oczekiwania.

— Wiesz co, super się spisałaś — mówię do niej z szerokim uśmiechem.

— Spoko, nie ma za co — uśmiecha się do mnie promiennie, wyraźnie połechtana moim zadowoleniem. Czyli najwyraźniej już trochę jej przeszła złość na mnie… — A co zrobisz z włosami? Bo coś mi się zdaje, że nie na co dzień spotyka się białowłosą dziewczynę z czarnymi pasemkami…

— Też racja — kiwam głową, próbując za wszelką cenę przypomnieć sobie, czym zmywają się te genialne, superwodoodporne, arleyańskie farby. Tak, właśnie te, po których nigdy nie ma się odrostów… — Coś by się przydało wykombinować…

— Peruka? — dziewczyna przekrzywia lekko głowę i zaczyna mi się uważnie przyglądać, próbując wymyślić coś skutecznego.

— Za długie mam włosy — kręcę głową. — Nie dałoby się schować ich tak, żeby wyglądało to naturalnie.

— Bo nie uda ci się przefarbować szybko i tak, żeby nikt nie zauważył… — przyjaciółka przygryza wargę w zamyśleniu. — A obciąć nie chcesz? Wiesz, tak na krótko…

— Spadaj! — patrzę na nią jak na wariatkę.

— Jak chcesz — wzrusza ramionami i unosi dłonie w obronnym geście — to była tylko propozycja.

— Wiem… — siadam na łóżku i opieram głowę na dłoni, ale nagle podrywam się do góry. — Lara, nie masz przypadkiem jakiegoś mega tłustego kremu?

— Myślę, że mam… — tamta zaczyna grzebać w torebce i po chwili podaje mi dość spore opakowanie kremu NIVEA. — Może być?

— Dzięki, potem ci odkupię — biorę torebki z ciuchami i idę do łazienki.

Tuż przed wejściem odwracam się do niej.

— Nie zdziw się, jak mnie nie poznasz! — oświadczam z delikatnym, może lekko psotnym ognikiem, igrającym mi w oczach.

— Akurat! — patrzy na mnie z lekkim uśmieszkiem połączonym z kpiną.

— Przekonamy się — puszczam do niej oko i zamykam drzwi do łazienki.

Jestem niemal stuprocentowo pewna, że zaskoczę dziewczynę swoim wyglądem. Ale cóż, żeby tak było, najpierw muszę wziąć się za siebie…

Na początek odkręcam krem, biorę w rękę pierwszy z brzegu ręcznik i wcieram w niego całą zawartość opakowania. Jak tylko się stąd wydostanę, to go jej odkupię, obiecuję.

W każdym razem rzucam ostatnie spojrzenie białowłosej dziewczynie w lustrze przede mną, po czym schylam się i zaczynam wycierać włosy ręcznikiem. Robię to bardzo dokładnie, nie chcąc ominąć choćby jednego włoska. Jak to dobrze, że te farby można zmyć nie tylko jakimiś specjalnymi specyfikami, dostępnymi tylko w Arlesiie, ale po prostu najzwyczajniejszym, bardzo tłustym kremem…

Moment później podnoszę głowę i… zastygam ze zdumienia. Nie przypuszczałam, że mimo upływu tych dwóch lat mogę wyglądać niemalże tak samo, jeżeliby pominąć zmiany w wyglądzie spowodowane naturalnym dorastaniem i doświadczeniami. Teraz wydaję się sobie jakby… mądrzejsza…

Unoszę dłoń, chcąc poprawić grzywkę. Czarnowłosa Arleyanka robi to samo. Gdy podnoszę białe pasemko, które przed zmyciem farby było czarne, postać w lustrze naśladuje każdy mój ruch.

Uśmiecham się łobuzersko, a moje odbicie natychmiast to powtarza. I oto stoi przede mną ta sama dziewczyna, która dwa lata temu postanowiła zamknąć pewien rozdział, całkowicie się odciąć od wszystkiego, co było za nią. Zacząć nowe życie z całkowicie czystą kartą, jako osoba kompletnie anonimowa, bez przeszłości… Ale za to z przyszłością, którą mogłaby kształtować do woli.

Przyznaję szczerze, że nigdy bym nie powiedziała, że kiedykolwiek z własnej woli wrócę i będę kontynuować rozdział, który od dawna uważałam za zamknięty…

Biorę wisior, przyniesiony mi przez moją współlokatorkę i zakładam go na szyję. Czuję, jak delikatnie się rozgrzewa, a róża w środku zaczyna mienić się wewnętrznym światłem, choć jest to zauważalne jedynie dla osób, które o tym wiedzą. To tylko potwierdza moją pewność, że mam na sobie oryginał. Dość przydatna błyskotka, bo oprócz dobitnego przypominania właścicielowi, jak ogromny obowiązek na nim spoczywa, to jeszcze jest pokryty specjalną substancją. W zetknięciu ze skórą noszącego powoduje ona niemal natychmiastowe gojenie się wszelkich ran. Ekstra, nie? Co prawda nie wiadomo, czy może ocalić od śmierci, ale leczenie jakichkolwiek urazów jest na serio pocieszającą perspektywą.

Jeszcze raz zerkam w lustro i wzdycham ciężko, choć równocześnie z pewną radością. Gdy włożyłam kryształ, tak właściwie przypieczętowałam swoją przyszłość. Ale teraz, kiedy mój powrót jest pewien, czuję coś w rodzaju niecierpliwego wyczekiwania. Rzecz jasna nie dotyczy ono ponownego odzyskania szefostwa w „rodzinnej firmie”, jak przywykłam to nazywać, ale ponownego zobaczenia tego wszystkiego, z czego świadomie zrezygnowałam, decydując się na ucieczkę — ze wszystkich widoków, potraw, obyczajów… Znajomości z pewnymi osobami…

Szybko wciągam rzeczy przyniesione mi przez przyjaciółkę. Muszę przyznać, że wykazała się smakiem, wybierając ciuchy. Wszystko mega stylowe i eleganckie. Piękne czarne szpile, co najmniej szesnastki (jeżeli mogę wierzyć mojemu oku), prosta, biała bluzka z kołnierzykiem i czarny komplecik — obcisła, ołówkowa spódnica i żakiet z rękawkami ¾. Do tego lustrzanki w stylu lat 80 i już mogę wyjść w pełni incognito.

Tradycyjnie, jak każda kobieta, rzucam ostatnie, kontrolne spojrzenie swojemu odbiciu w lustrze i… cofam się z zaskoczeniem. Nagle, ni z tego, ni z owego pojawia się myśl że przecież wyglądam dokładnie tak samo, jak przez początek dnia mojej ucieczki. No cóż, ciężko byłoby zapomnieć, jak Ertex podśmiewał się ze mnie podczas degustacji tortów. Wtedy też ubrałam się oficjalnie, ba, identycznie, jak teraz, bo musiałam później skoczyć na jeszcze jedno ważne spotkanie… Oczywiście, że go o tym uprzedziłam, ale i tak nie mógł mi darować, że nie wybrałam czegoś luźniejszego…

Właściwie to on ciągle chciał decydować za mnie. Poza tym uważał się za najważniejszą osobę na całym świecie, i coś mi się zdaje, że nie tylko na jednym. Dla niego liczył się tylko on, jego zdanie, choć na początku doskonale udawał. A potem… Potem urobił mnie tak, że niczego nie dostrzegałam. No cóż, młoda byłam, (a przynajmniej o dwa lata młodsza niż teraz), niedoświadczona, a przede wszystkim — zakochana na zabój.

I oczywiście, jak w każdej takiej sytuacji, gdy jeszcze z początku przez pewien czas rozważałam powrót, zaczynają krążyć wokół mnie, niczym głodne drapieżniki, ponure myśli i wątpliwości. Czy sobie poradzę? Czy będę na tyle silna, by powrócić do tego, co z własnej woli porzuciłam?

Ale w tym momencie przypominam sobie o jeszcze jednym — skoro Estive na mnie liczy, nie mogę go zawieść. I taki jasny przebłysk skutecznie przegania wszystkie cienie. Czuję, jakby wracały mi wszystkie siły, już teraz nie boję się, co będzie. Co będzie, to będzie, a moim zadaniem jest sobie z tym poradzić. A swoją drogą, ciekawe, czy spotkam się z Erteksem twarzą w twarz? Z jednej strony chciałabym tego uniknąć, ale z drugiej mogłoby być ciekawie…

Z lekkim, złowieszczym uśmiechem prostuję głowę. Już teraz nie dam się nabrać na tej jego gierki, o nie. Teraz to on będzie musiał bać się mnie, kiedy odbiorę to, co mi się należy.

— Dion, długo jeszcze? — z rozmyślań wyrywa mnie zniecierpliwiony głos Lary.

— Już idę! — odpowiadam. Biorę głęboki wdech, po czym wychodzę z pomieszczenia. — I co, jak wyglądam? — pytam się przyjaciółki.

— Ja nie mogę… — nastolatka patrzy na mnie z niedowierzaniem. — Nie no, dziewczyno, wyglądasz fantastycznie! O wiele lepiej ci w czarnych włosach. I w ogóle… Coś się w tobie zmieniło. W twojej postawie. Teraz bije od ciebie taka powaga, ogólnie taka królewskość…

— Królewskość? Błagam cię, nie ma we mnie nic królewskiego — uśmiecham z lekkim pobłażaniem.

— To chyba nie widziałaś siebie w lustrze. Weź, dosłownie wieje od ciebie takim autorytetem…

— Przesadzasz — ucinam stanowczo. — Chodź, musimy już lecieć. Potwornie mi się spieszy, że tak to ujmę.

— Ale pamiętasz, co mi obiecałaś? Masz mi o wszystkim opowiedzieć przed tym całym twoim wyjazdem — przypomina mi zaniepokojona Lara, zupełnie, jakbym miała szansę zapomnieć. No ale dobra, coś w tym jest… W końcu odkąd ostatnio mi o tym wspominała, minęły lata…

— Spoko, oczywiście, że pamiętam — odpowiadam, przewracając oczami.

— Mam nadzieję…

Na moment między nami zapada milczenie.

Po chwili przerywa je nastolatka:

— Wiesz co, mam taki malutki pomysł. Co ty na to, żebym ja tak teraz wyszła i powiedziała pielęgniarce, że śpisz? Potem mogłabyś się bez problemu i bez żadnych podejrzeń przemknąć…

— Mhm… to mi się podoba — kiwam głową z uznaniem. — To leć, spotkamy się w naszej ulubionej kawiarence, ok.?

— No spoko — dziewczyna kiwa głową, będąc już w drzwiach. — Ale wiesz, ostatnio jakoś tak mają dziwnie z godzinami otwarcia, to ci napiszę, czy czekam tam, czy w domu.

— Oki, to będę czekać — kiwam głową. — Zaraz, ja mam telefon?

— W lewej kieszeni żakietu — potwierdza tamta, po czym całkowicie znika.

Kochana Lara! Wróciła się do domu specjalnie po mój smartphone…

A żeby nieco umilić sobie oczekiwanie, opieram się o parapet i z uśmiechem zaczynam przyglądać się ludziom, spacerującym przed szpitalem. Jakie oni mają nudne życie… Ciągle ta sama rutyna. Nie to co ja. Szczerze powiedziawszy, podświadomie ciągle wyczekiwałam na posłańca, w nadziei, że okażę się potrzebna…

Tak, teraz mówię to całkiem szczerze. Wcześniej pewnie bym się do tego nie przyznała, ale odkąd tylko się tu znalazłam, tęskniłam do Arlesiie. Do mojego poprzedniego życia, do tych niezwykłości, na które tu nie mogłabym liczyć…

Ale nagle w mojej głowie pojawia się przebłysk. Skoro tylko zemdlałam, dlaczego podali mi morfinę i chcą zrobić kilka poważnych zadań?

Gwałtownie wypadam na korytarz. Niemalże biegnąc, schodzę po schodach i kieruję się do recepcji. W myślach klaruje mi się już konkretne i bardzo, bardzo mroczne podejrzenie…

— Przepraszam, mogę zająć pani chwilkę? — z uśmiechem zwracam się do recepcjonistki, mimo, że w środku aż kipię z przerażenia.

— Tak, a o co chodzi?

— Jeżeli to nie problem, chciałabym się dowiedzieć, co jest pacjentce z 214 — mówię. — To moja siostra, Dion.

— A pani to? — kobieta pytająco zawiesza głos, patrząc na mnie zza wielkich okularów.

— No tak, gdzie moje maniery — śmieję się, chcąc rozluźnić atmosferę, choć w rzeczywistości drżę ze strachu na samą myśl o tym, co mogę usłyszeć. — Nazywam się Lumina McKinley — wyjaśniam, zdejmując czarne okulary — a Dion to moja siostra bliźniaczka. Mamusia miała upodobanie do dziwnych imion — dodaję, widząc, że recepcjonistka ze zdziwieniem unosi brew, gdy tylko się przedstawiam.

— Pani McKinley, będę szczera — udaje mi się przekonać recepcjonistkę, że jestem własną siostrę i teraz, bez owijania w bawełnę, zaczyna mi wszystko wyjaśniać. — Zapewne wie pani, że zadzwoniła do nas jej współlokatorka i wspomniała, że pani siostra zemdlała z bólu. Oczywiście jest to całkowicie możliwe, ale gdy karetka dotarła na miejsce, okazało się, że dziewczyna ma potwornie przyspieszone tętno i niezwykle wysoką, wręcz śmiertelną gorączkę. Załoga ambulansu od razu zdecydowała o przeniesieniu jej do szpitala.

— Czy Dion jest bardzo chora? — pytam, opierając się o blat. Robię to niby z zainteresowania, a w rzeczywistości po to, by nie upaść. No cóż, to raczej dość normalne zachowanie, skoro zaraz może zostać na mnie wydany dosłownie wyrok śmierci…

— Nie jesteśmy do końca pewni. Rezonans głowy, zrobiony od razu po jej przyjeździe, wykazał niepokojące zmiany w mózgu. Musimy jeszcze zostawić pani siostrę na parę dni, by wykonać inne, bardziej precyzyjne badania. Miejmy nadzieję, że nic nie wykryją. Tak czy owak, na razie pacjentka leży pod kroplówką z morfiną, żeby zbić jej tętno. Jeżeli wszystko będzie w porządku, za dwa, trzy dni ją wypuścimy.

— Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze… — uśmiecham się smutno. — Ale na razie dziękuję. Postaram się jeszcze do niej wpaść… — odrywam się od lady, zbieram siły, żeby nie upaść i dojść do ławek na placu przed szpitalem, a potem zaczynam iść do wyjścia.

— Na pewno się ucieszy — kiwa głową kobieta. — Dobrze jest mieć w rodzinie kogoś wpływowego…

— Proszę? — odwracam się do recepcjonistki.

— Bo pani wygląda tak, jakby pracowała w jakimś rządzie, czy coś takiego… I to nawet nie dlatego, że tak się pani ubrała, ale dlatego, że ma pani w sobie taki autorytet…

— Nie, skąd, jestem po prostu nauczycielką — wymyślam na poczekaniu. — Ale wie pani, nie jest pani pierwszą osobą, która mi to mówi.

— Widać powinna pani zmienić zawód — odpowiada kobieta z uśmiechem. Ja tylko kiwam głową i wychodzę, mobilizując całą dostępną mi energię, by utrzymać się prosto i się nie zataczać…

Sił starcza mi tylko na dojście do jednej z ławek.

Padam na nią i kompletnie się rozklejam. Mam z resztą do tego pełne prawo — to, co powiedziała mi tamta kobieta, jednoznacznie wskazuje na pewną chorobę, popularną tak właściwie tylko w mojej ojczyźnie. Z natury jest niegroźna, oczywiście, jeśli w odpowiednim momencie się ją wyleczy. Nie jest to trudne, wystarczy raz zażyć lek, żeby na całe życie mieć święty spokój. Ale jeśli się ją zaniedba, po około dwóch latach może doprowadzić do śmierci. Tak naprawdę to też nie przesądza niczego — lek można zażyć w każdym momencie i zawsze działa on tak samo, lecząc wszystkie skutki choroby. Ale jak się tego nie zrobi, nie ma ratunku. Ja byłam chora już na pewno od dwóch lat, bo w końcu mniej więcej tyle minęło od mojego wyjazdu… Czyli zostało mi… Nie wiem… Przy dobrych wiatrach może kilka dni?

— Hej, ślicznotko, wszystko w porządku?

Podnoszę głowę i widzę niesamowicie przystojnego chłopaka o oczach czarnych jak węgiel, karmelowej karnacji i niesfornej fryzurze we wszystkich kolorach ognia.

— Powiedzmy — próbuję uspokajająco się uśmiechnąć przez łzy. Dwa lata spędzone tu wystarczająco odzwyczaiły mnie od zwierzania się nieznajomym.

— Naprawdę? — w jego oczach pojawia się badawczy wyraz. — Zazwyczaj kiedy ktoś po wyjściu ze szpitala zaczyna płakać, nie jest to dobry znak…

— No cóż, prawdę powiedziawszy, to nie jest ze mną najlepiej — stwierdzam po chwili myślenia. — Tak się składa, że rozmawiasz praktycznie to już z trupem — kiedy to mówię, po policzkach znów zaczynają płynąć łzy.

— Jest aż tak źle? — chłopak patrzy na mnie z niedowierzaniem. — Wszystko będzie w porządku, zobaczysz… — z tymi słowami obejmuje mnie.

Dobra, może i jest to dziwne, i być może kompletnie nie na miejscu, ale tym razem nie mam nic przeciwko. Coś mi się zdaje, że teraz po prostu potrzebuję odrobiny czułości.

— Oby — kiwam głową. — Jakby się tak zastanowić, to może jest jeszcze nadzieja…

— Czyli nie wszystko stracone — puszcza do mnie oko, po czym siada tuż obok mnie.

Przez moment trwamy tak w milczeniu, ale zgodnie z moimi przewidywaniami, nie wytrzymuje tego długo.

— Mam takie małe pytanko. Dasz się odprowadzić do domu?

— Myślę, że… — w tym momencie przerywa mi dzwonek telefonu. — Przepraszam cię na chwilę, muszę odebrać.

— Spoko, nie zamierzam uciekać — kiwa głową. — Nie krępuj się.

Uśmiecham się w podzięce, po czym odbieram telefon.

— Dion, słuchaj, kawiarenka jest zamknięta — informuje mnie Lara. — Poczekam na ciebie w domu. Idziesz już, prawda? — w jej głosie słyszę pewnego rodzaju obawę, czy aby przypadkiem nie zamierzam wyjechać bez słowa.

— Lara, nie martw się, najpierw muszę przecież zabrać swoje rzeczy z domu — uspokajam dziewczynę. — Za jakiś czas przyjdę.

— Mam nadzieję — rozłącza się bez słowa.

— Siostra czy przyjaciółka? — pyta chłopak.

— Przyjaciółka i współlokatorka jednocześnie — uśmiecham się. — Martwi się, czy nie wyjadę bez wytłumaczenia, a muszę jej powiedzieć całkiem sporo, tak prawdę mówiąc…

— Wyjeżdżasz? To ja może nie będę przeszkadzał… — wygląda na przejętego moimi planami.

— Spokojnie, nie przeszkadzasz — macham ręką. — Nawet jeszcze nie wiem, co mam zabrać, nie wspominając już o tym, że nie znam godziny odlotu ani samolotu, który mi pasuje.

— To w takim razie ponawiam pytanie, czy dasz się odprowadzić do domu? — wygląda na to, że na serio mu na tym zależy…

— Prawdę powiedziawszy, to dlaczego nie? — mogę się w końcu z nim przespacerować, to do niczego w końcu nie zobowiązuje, tym bardziej, że już nigdy się nie spotkamy…

— Miło mi w takim razie. Jestem Bastian, a ty?

I tu nagle, ni z tego, ni z owego, pojawia się delikatne wahanie, po raz pierwszy od wieków… Taka mała zagwozdka… którego imienia użyć?

— Dion — mówię po chwili milczenia. Mimo wszystko nie mogę się przemóc, by zdradzić mu moje prawdziwe imię. Może kiedy indziej…

— Ładne — uśmiecha się do mnie — ale ty jesteś od niego o wiele bardziej piękniejsza.

— Podrywasz mnie? — zalotnie trzepoczę do niego rzęsami. Przy okazji z ogromnym zaskoczeniem łapię się na tym, że przy chłopaku czuję się niezwykle swobodnie, tak, jak nie czułam się bardzo, bardzo dawno. Ba, wręcz rozluźniam się do tego stopnia, że pozwalam sobie na flirtowanie. A to akurat bardzo rzadko mi się zdarzało, nawet jeszcze przed śmiercią moich rodziców…

— Jeżeli mam być szczery… To tak — widzę w jego oczach szelmowski błysk. — Pytanie tylko brzmi, czy dasz się poderwać.

— Wiesz co… — udaję, że się zastanawiam. No cóż, teraz nie czuję się najlepiej, więc chyba potrzebuję dowartościowania… — Myślę, że się dam.

— W takim razie postawiłaś przede mną spore wyzwanie — pomaga mi wstać z ławki. — Muszę się na serio porządnie postarać, żeby nie zawieść twojego zaufania.

— Uwierz mi, wcale nie jestem osobą wymagającą — uśmiecham się do niego.

— Nie potrafię — kręci głową. — Wszystko w porządku? — patrzy na mnie z niepokojem, widząc, że zatrzymuję się i przykładam dłoń do głowy.

— Tak, chyba tak — kiwam głową. Prawdę powiedziawszy, to czuję się fatalnie.

— Nie wierzę ci — stwierdza tak po prostu. — Dion, ja radziłbym ci odpocząć jeszcze trochę, dopóki nie będziesz czuła się lepiej.

— Chętnie, tylko jest taki mały szczegół pod tytułem „nie mam na to czasu” — kręcę głową. — Jak już, to odpocznę w samolocie, teraz muszę się jeszcze spakować, wszystko wyjaśnić przyjaciółce…

— To chociaż pozwól sobie pomóc — podaje mi ramię. Przyjmuję je z wdzięcznością. — Wiesz co, mam wrażenie, że bierzesz na siebie za dużo.

— Niezły jesteś — patrzę na niego z uznaniem. — Znamy się zaledwie parę minut, a ty już mnie rozgryzłeś…

— To po prostu widać — wzrusza ramionami. — Nie chciałbym wyjść na wścibskiego, ale wyglądasz na taką osobę, która byłaby w stanie bez mrugnięcia okiem wziąć na siebie ocalenie całego świata, a kiedy byłoby jej trudno, nie pisnęłaby ani słowem.

— Czy my przypadkiem nie poznaliśmy się już wcześniej? — zaczynam się śmiać.

— Nie, na pewno zapamiętałbym taką piękność — przeczy, ale też z wyraźnym uśmiechem na twarzy.

— No to w takim razie, skoro ty wiesz o mnie już wszystko, to może powiesz mi coś o sobie? — proszę.

— W takim razie od czego by tu zacząć… — czuję, jak gwałtownie wzmacnia uchwyt na moim ramieniu, dokładnie w momencie, w którym potykam się o wystającą kostkę brukową. — Ostrożnie…

— To tylko potknięcie — macham wolną ręką, pokazując, jak bardzo bagatelizuję sprawę. — Ale teraz czekam, powiedz mi coś o sobie, mamy jeszcze trochę czasu…

— W telegraficznym skrócie to jestem niepoprawnym marzycielem, romantykiem, wierzę w to, że gdzieś istnieją smoki i inne baśniowe stworzenia, lubię śpiewać, tańczyć, zwiedzać nowe kraje. Wystarczy? — uśmiecha się do mnie szelmowsko.

— Jak na razie, to tak — ton, którym to wszystko powiedział, był tak swobodny i zabawny, że dosłownie nie mogę się powstrzymać od śmiechu. Muszę szczerze przyznać, że na serio od dawna z nikim nie czułam się taka… normalna. Najnormalniejsza w świecie dziewczyna, która ma prawo flirtować, bawić się, i przede wszystkim spodobać się komuś po prostu za to, jaka jestem, nie za to, co mogę zaoferować. Lara chyba zawsze będzie mnie traktowała przez pryzmat tego, w jaki sposób się poznałyśmy, a wcześniej wszyscy uważali mnie za kogoś, przy którym trzeba uważać na słowa. A teraz? Czuję się dosłownie fantastycznie, mimo coraz bardziej nasilającego się bólu, przez który muszę na serio poważnie się skupić, żeby zachować jako-taką świadomość.

— Cieszę się, że potrafię cię rozśmieszyć — wygląda na totalnie nieskrępowanego tym, że znamy się zaledwie od niecałego kwadransa. — Bo wiesz, jak ty się śmiejesz, to robisz to tak cudownie, że aż cały świat chce śmiać się razem z tobą.

— Bastian, dlaczego tak mi słodzisz? — zatrzymuję się i patrzę na niego z roześmianym ognikiem w oczach.

— Bo jak wyszłaś z tego szpitala i zaczęłaś płakać, wyglądałaś tak, jakbyś gwałtownie potrzebowała potężnej dawki pocieszenia i dobrego humoru — wiem, że teraz mówi to w stu procentach na poważnie. — Co nie zmienia faktu, że naprawdę mi się podobasz.

— Słuchaj, w takim razie proponuję taki układ — nachylam się do niego, jakbym miała mu do zdradzenia jakiś sekret. — Na razie już nie potrzebuję pocieszenia, więc może po prostu porozmawiajmy na jakiś inny temat?

— Ok., to jaki temat proponujesz? — nie wygląda na zaskoczonego moją wypowiedzią. — A właśnie, słyszałaś o tym koncercie w zeszłą sobotę?

— Oczywiście! — od razu się ożywiam. — Byłeś?

— Byłem — potwierdza skinieniem głowy. — I nawet udało mi się chwilę pogadać z zespołem…

— Na serio? — patrzę na niego jak na przybysza z innego świata.

— Mówię ci, są świetni… — w tym momencie przerywa mu dzwonek, tym razem jego telefonu. — No cóż, teraz moja kolej… — stwierdza ze śmiechem. — Pozwolisz, że odbiorę?

Kiwam głową, a on na moment puszcza moje ramię i oddala się o parę kroków.

Patrząc na niego, uświadamiam sobie, że nasze spotkanie to chyba najlepsze, co mogło mi się przydarzyć po usłyszeniu takiej wiadomości. Naprawdę potrzebowałam takiej dawki dobrego humoru, pozytywnej energii, jednym słowem totalnego naładowania.

Szkoda tylko, że nasza znajomość najpewniej nie potrwa długo… Ale cóż, martwić się będę potem. Teraz zostało nam jeszcze kilkanaście minut wspólnej drogi i zamierzam wykorzystać je najlepiej, jak tylko potrafię!

Rozdział IV

— Słuchaj, Dion, nie chciałabym się narzucać, ale czy mogłabyś dać mi swój numer telefonu? — Bastian szarmancko opiera się o płot.

— No cóż… — przez chwilę się waham. Tak, zdecydowaną prawdą jest to, że rozmawiało nam się fantastycznie, przy nim czuję się genialnie, zupełnie, jak najnormalniejszy człowiek i mam wrażenie, że może nawet mu na mnie zależy… Ale z drugiej strony czy mam prawo dawać mu nadzieję, skoro najpewniej już nigdy się nie spotkamy? — Ale tylko pod warunkiem, że dasz mi swój — nagle odzywa się jedno z moich słynnych przeczuć, podpowiadające mi, że może jednak nasza znajomość wcale nie kończy się w tym momencie…

— Oczywiście — wymieniamy się numerami. — Wiem, że znamy się zaledwie niecałą godzinę, ale czy dałabyś się wyrwać na drinka?

— Raczej nie — kręcę głową ze smutkiem. — Nie mam pojęcia, kiedy wyjeżdżam, a nie chcę odwoływać…

— To w takim razie napisz, jak będziesz już z powrotem w mieście — nachyla się do mnie i lekko muska mój policzek ustami. — Do zobaczenia!

Machinalnie podnoszę rękę i macham mu na pożegnanie. Równocześnie czuję, jak na twarzy wykwita mi ogromny rumieniec.

Odruchowo dotykam tego miejsca, gdzie chłopak pocałował mnie przed chwilą i delikatnie się uśmiecham.

— Dion, kto to był? — wzdragam się, czując dotyk dłoni przyjaciółki na ramieniu.

Odwracam się i napotykam niezwykle zaskoczony wzrok Lary.

— Ledwo zdążyłaś wyjść ze szpitala i już podrywasz takie ciacha? To do ciebie niepodobne…

— Czy zawsze muszę robić to, co do mnie podobne? — wzruszam ramionami, po czym wchodzę do domu i omijam współlokatorkę.

— Nie musisz — dziewczyna odprowadza mnie z zaskoczonym wyrazem twarzy. — Tylko… to po prostu do ciebie niepodobne…

Wzdycham i zaczynam iść na piętro.

— Nie zapomniałaś przypadkiem o czymś? — dziewczyna patrzy na mnie wyczekująco, stojąc w wejściu do kuchni.

— Nie zapomniałam — nie przerywam wspinaczki po schodach, nawet się nie odwracając. — Jeżeli faktycznie chcesz się czegoś dowiedzieć na tamten temat, to przynieś mi na górę podwójne espresso.

Moment później zamykam drzwi od siebie do pokoju.

Od razu zrzucam swoje szpilki, odkopując je w kąt. Mimo wszystko, choć osobiście je uwielbiam, jestem zdania, że przyda mi się trochę odsapnięcia od nich…

Potem siadam na łóżku, podciągam kolana pod brodę i czekam. Oczywiście doskonale wiem, że zaraz przyjdzie. W końcu znam ją już na tyle dobrze…

Nie mija więcej niż pięć minut, gdy rozlega się pukanie do drzwi, zupełnie tak, jak przewidziałam.

— Wejdź — nieznacznie unoszę głos i poprawiam się na miejscu. Coś mi się zdaje, że to będzie dość ciężka rozmowa…

Lara wchodzi do środka i podaje mi kubek z parującą kawą.

— Trzymaj — mówi, po czym usadawia się naprzeciw mnie. — No a teraz opowiadaj, miałaś przecież wszystko mi wyjaśnić…

— No cóż… — wzdycham ciężko. — Jeśli mam być szczera, to liczyłam na to, że zapomnisz…

— Nie masz szans — dziewczyna uśmiecha się z satysfakcją. — Tylko w takim razie mam nadzieję, że wytłumaczysz mi wszystko od samego początku i najprościej, jak tylko potrafisz.

— No spoko, rozumiem — kiwam głową. No cóż, skoro chce usłyszeć wszystko od początku do końca, to teraz porządnie muszę się nagłowić, żeby streścić jej jak najlepiej treść ponad dwudziestu bardzo opasłych tomów. — Czyli od początku, powiadasz?

— Od samiutkiego początku — przytakuje przyjaciółka. No cóż, chyba nie spodziewa się tego, co mam zamiar jej zaraz zakomunikować…

— To w takim razie coś mi się zdaje, że jeśli chcesz cokolwiek zrozumieć z mojej opowieści, to muszę zacząć na serio od początku. A konkretniej od początku istnienia mojego kraju — dodaję, z satysfakcją obserwując, jak zmienia się wyraz twarzy mojej współlokatorki.

— Ale po co? — patrzy na mnie jak na wariatkę. — Przecież to bez sensu, bez obrazy, Dion, ale mnie nie obchodzi historia twojego kraju, tylko twoja.

— Tylko, że bez historii mojego kraju nie zrozumiesz nic z mojej — uśmiecham się lekko. — Więc wybieraj, albo powiem ci wszystko na serio od początku, albo po prostu odpuścisz.

— No dobra… — nie wydaje się być specjalnie zadowolona, że chcę ją uraczyć obszerną i w jej mniemaniu kompletnie nudną historią. — Dawaj, ale nie zdziw się, jak zasnę w połowie.

— A właśnie, że się zdziwię — mówię pod nosem, uśmiechając się lekko. — No więc, historia Arlesiie zaczyna się mniej więcej koło 3000 r. p.n.e., kiedy to małżeństwo kupców z jakiegoś tam kraju wraz z karawaną zawędrowali na tereny dzisiejszej Jordanii — to mówię już głośniej. — Podczas jednego z postoju pośród skał postanowili… powiedzmy, że się przespacerować i przez przypadek wbłądzili do czegoś w rodzaju tunelu. Kiedy z niego wyszli po drugiej stronie, znaleźli się w innym świecie. Dosłownie w innym świecie. Tunel okazał się jakby furtką do innej, równoległej Ziemi, tyle, że bez ludzi, zwierząt i z innym ułożeniem lądów.

— Czekaj, czekaj, co ty takiego powiedziałaś? — Lara przerywa mi niemalże w pół słowa. — Czy ty właśnie dosłownie oznajmiłaś mi o istnieniu równoległego świata? Ot tak, jakbyś strząsała pyłek z bluzki?

— No cóż… — przez moment nie do końca zdaję sobie sprawę, co w tym takiego niezwykłego. W końcu ja odkąd pamiętam, wiedziałam o istnieniu drugiego świata. Ile razy z rodzicami wyjeżdżaliśmy na wycieczki na tą Ziemię… Ale moment później zdaję sobie sprawę, że ludzie tutaj przecież nic nie wiedzą. — Tak właściwie to tak. Właśnie tak zrobiłam.

— Okej… — przyjaciółka próbuje przyswoić sobie tą informację. — Dion, jesteś pewna, że nie zwariowałaś?

— Nie zwariowałam — kręcę głową. No cóż, nikt nie powiedział że będzie łatwo… — Wiem, że może ciężko ci w to uwierzyć, ale to najprawdziwsza prawda.

— Czyli na serio istnieje jeszcze jeden, równoległy świat? — w oczach dziewczyny widzę błysk zrozumienia.

— O jednym wiem — wzruszam ramionami. — Ale przecież nikt nie powiedział, że tylko jeden ma prawo do istnienia. Skoro jest ten, z którego pochodzę, to dlaczego ma nie być więcej?

— To teraz już jestem pewna, że nasze spotkanie nie było przypadkiem — uśmiech na twarzy przyjaciółki mówi, jak bardzo jest szczęśliwa. — Wreszcie mam jakiś dowód na istnienie równoległych światów!

— Tak dokładniej to masz dowód na istnienie jednego — podkreślam.

— Nieistotne — macha ręką. — Ale nawet nie wiesz, jakie to dla mnie ważne! Od dawna w to wierzyłam, i teraz wreszcie mam coś, co to potwierdza. Musisz mnie tam zabrać. Po prostu musisz — błyskawicznie łapie mnie za rękę. — Narobię zdjęć i będę miała czym oprzeć swój artykuł, który od pewnego czasu chcę napisać…

— Nie zapędzaj się tak bardzo — staram się ostudzić zapał współlokatorki. Prawdę powiedziawszy, takiej sytuacji się nie spodziewałam, myślałam, że, tak jak na samym początku, będę musiała ją przekonywać o słuszności moich słów. — Poczekaj, daj mi chociaż wszystko ci opowiedzieć. Dobrze, że przynajmniej teorii równoległych światów nie muszę ci wyjaśniać… Ale wracając do mojej historii, to ta para kupiecka odkryła nowy świat i na pewien czas zapomnieli o tym, na którym teraz jesteśmy i zaczęli zwiedzać wyspę, na której się znaleźli. Oczywiście wraz z nastaniem świtu (bo na obu światach czas płynie w taki sam sposób) przypomnieli sobie, skąd właściwie pochodzą i postanowili wracać — urywam.

— I co, to tylko tyle? — dziewczyna wydaje się być ciężko zawiedziona.

— To nawet napić się nie mogę? — patrzę na nią z lekkim zdziwieniem.

— A, no to sorry. Nie wiem, co dzisiaj we mnie wstąpiło — Lara zaczyna się tłumaczyć, ale uciszam ją machnięciem ręki. Od tej pory tylko wpatruje się we mnie i cierpliwie czeka, aż się napiję i zacznę mówić dalej.

— W każdym razie małżeństwo wróciło na tą Ziemię — moment później podejmuję przerwaną opowieść. — Oczywiście nie zapomnieli o swoim jakże cennym odkryciu, tylko najdokładniej, jak tylko potrafili, oznaczyli tunel na mapie i wrócili do rodzinnego miasta. Co prawda nie osiągnęli swojego pierwotnego celu, ale moim zdaniem to, co przez przypadek znaleźli, było o wiele ważniejsze, niż wartość towarów, które chcieli sprzedać. Bardzo zależało im, żeby jak najszybciej podzielić się z przyjaciółmi wieściami o nowym świecie. I kiedy już dotarli na miejsce, do swojej ojczyzny, skrzyknęli wszystkich, którzy mogli sypnąć złotem i sfinansować wyprawę kolonizacyjną.

— I co, udało im się? — czasami w pytaniach mojej przyjaciółki objawia się bezdenna głupota. Bardzo mnie to dziwi, bo przecież z natury ona taka nie jest…

— A jak myślisz? — patrzę na nią z lekkim politowaniem. — Fundusze znalazły się bez problemu — ciągnę dalej, nie wracając już do pytania — i od razu kupcy wraz z pewną liczbą ochotników przystąpili do zbierania wszystkiego, co tylko mogłoby okazać się potrzebne w trakcie podróży i na tym nowym świecie. W końcu planowali się tam osiedlić na zawsze i ewentualnie co kilka lat sprowadzać tak jakieś potrzebne narzędzia, nowe rośliny, gatunki zwierząt… Bo kilka zabrali ze sobą na samym początku i to nie tylko te domowe.

— I co dalej? — dziewczyna przerywa mi po raz kolejny.

— Jak co chwilę nie będziesz się dopytywać, co dalej, to może wreszcie uda mi się opowiedzieć, ty niecierpliwcu jeden! — patrzę na nią z lekkim uśmiechem w oczach.

— Ale przecież sama pozwoliłaś mi pytać się o to, czego nie rozumiem, bądź nie wiem! — Lara błyskawicznie znajduje odpowiedź.

— Ale tak się składa, że to nie obliguje ciebie o zadawanie bzdurnych pytań o coś, co za moment mam zamiar ci powiedzieć — podkreślam.

— W sumie masz rację — kiwa lekko głową. — To w takim razie mów dalej, obiecuję ci już więcej nie przerywać ani razu.

— No ja mam nadzieję — patrzę na nią znacząco, po czym sięgam po kubek z kawą, biorę łyk i kontynuuję historię. — Na czym to ja… A, na tym, że zabrali ze sobą zwierzaki. Te dzikie oswoili, żeby przypadkiem nie powybijały ludzi, kiedy razem mieszkać na ciasnej wyspie, a potem wyruszyli.

— Fajnie tak… — zamyśla się Lara.

— Co? — zaciekawiam się, zapominając o swojej wcześniejszej uwadze w związku z przerywaniem mi co jakieś pół minuty.

— No wiesz, to, że dookoła nich było tyle dzikich zwierząt, i to na dodatek oswojonych… I wszyscy się doskonale znali… A tak wracając do zwierząt, to jakie ze sobą zabrali?

— No cóż… — zamyślam się, próbując przypomnieć sobie, co było w pierwszej karawanie. — Przede wszystkim konie (rzecz jasna araby), wielbłądy, kilka gatunków kotów, też dzikich, jeszcze jakieś inne afrykańskie zwierzaki i… Co to takiego było? — tu też urywam, próbując wydobyć z pamięci jeszcze jeden, ostatni gatunek, który jakimś cudem zaklinował się mi w pamięci. — No jasne, jak mogłam zapomnieć! — rozpromieniam się. — Smoki!

— Smoki?! — dziewczyna patrzy na mnie tak, jakbym była totalną wariatką. Oczywiście nie wykluczam tego, że się nie myli, czasem sama nie jestem pewna swoich władz umysłowych.

— Smoki — kiwam głową. — Najpotężniejsze stworzenia, jakie kiedykolwiek widziała ta lub tamta planeta. I jedyne, których tak na dobrą sprawę nie dało się oswoić. Dlatego właśnie u was wyginęły, niektóre były po prostu totalnie głupie. U nas też, ale na szczęście w odpowiedniej porze zmądrzały.

— W tym waszym równoległym świecie macie smoki? — Lara wygląda na mega zaskoczoną, lekko przerażoną i podnieconą równocześnie. — Jedziemy — oznajmia, zrywając się z miejsca.

— A gdzie ty się niby wybierasz? — patrzę na nią z lekkim, rozbawionym uśmiechem, niejako mówiącym „nigdzie nie jedziesz”.

— A jak niby myślisz? — przyjaciółka odwraca się i patrzy na mnie jak na jakąś totalną idiotkę.

— Myślę, że zaraz z powrotem siądziesz na fotel i nigdzie nie się z niego nie ruszysz — błyskawicznie staram się zgasić jej zapał. — A poza tym, to ja nie rozumiem, do czego ci się tak niby spieszy? — pytam, równocześnie z politowaniem unosząc lewą brew.

— Czy ty się dobrze czujesz? — dziewczyna wygląda wręcz na lekko zbulwersowaną moją „niedomyślnością”. Prawdę powiedziawszy, doskonale wiem, na czym tak bardzo jej zależy, po prostu chcę to od niej usłyszeć. — Dion, przed chwilą powiedziałaś mi o istnieniu równoległego świata, w którym istnieją różne bajkowe stworzenia, łącznie ze SMOKAMI i jeszcze wymagasz ode mnie, żebym spokojnie usiedziała na miejscu?

— Dokładnie — przytakuję. — Masz siadać i słuchać to, o czym mówię, bo chyba wcale nie jest to aż tak nudne, żeby usnąć w połowie. A potem to zobaczymy, jak to będzie.

— Nie ma zobaczymy, tylko z tobą pojadę — zastrzega moja współlokatorka.

— Powiedzmy — mruczę pod nosem. — A wracając do historii Arlesiie, to… — w tym momencie przerywa mi stukanie w szybę.

— No nie, a już miałam nadzieję, że się zgubił… — ciężko wzdycha Lara, robiąc bardzo, bardzo smutną i zawiedzioną minę.

— Mam dla ciebie złą wiadomość — oznajmiam, podchodząc do okna.

— Tylko nie to… — dziewczyna wydaje z siebie rozdzierający lęk. — Nie jeszcze jeden…

Po chwili siłowania się z klamką wpuszczam gryfy do środka.

— Proszę o wybaczenie… — te lwiszysko, które chyba dopiero co przyleciało, wykonuje coś w rodzaju ukłonu. To tylko upewnia mnie, że jest nowe. Pierwszy na pewno by się na to nie zdobył…

Swoją drogą mam okazję stwierdzić, że ukłon w wykonaniu gryfa wygląda przekomicznie. Cudem udaje mi się powstrzymać uśmiech. Może dlatego, że mam dziwne wrażenie, że zaraz dowiem się czegoś, czego zdecydowanie nie chcę…

— Coś się stało? — pytam, mając wyjątkowo złe przeczucia.

— No cóż… — stworzenia znacząco odwracają łebki w kierunku mojej przyjaciółki.

— O nie, ja nigdzie nie idę — dziewczyna krzyżuje ramiona i przybiera zdecydowaną minę.

Teraz to ja posyłam jej bardzo, bardzo znaczące spojrzenie. I coś mi się zdaje, że przypadkowo zawarłam w nim taką groźbę, jaką tylko ja potrafię, bo dziewczyna blednie.

— Dobra, już — przyjaciółka jest wściekła, że musi wyjść, ale mimo wszystko grzecznie się mnie słucha i opuszcza pomieszczenie, donośnie trzaskając drzwiami.

— Co za wredna, niewychowana… — pierwszy gryf zaczyna złorzeczyć na moją przyjaciółkę, ale błyskawicznie mu przerywam.

— Nie masz prawa tak o niej mówić — patrzę na niego lodowatym wzrokiem. — Jaka by nie była, to mimo wszystko jest moją najlepszą i jedyną przyjaciółką.

— Dobrze, już dobrze… — zwierzę błyskawicznie pokornieje. Czyli ciągle potrafię zrobić takie wrażenie, na jakim mi zależy…

— Dobra, nie ważne — macham ręką, a potem opieram ją na biodrze. — A teraz mówcie, co się stało?

— Za to małe opóźnienie to ja ponoszę wyłączną odpowiedzialność — nowy gryf wysuwa się na przód. — Przeszkodziłem drugiemu posłańcowi, ponieważ muszę przekazać ci, Lumino, niezwykle ważną wiadomość.

— O co chodzi? — zaczynam przeczuwać, że stało się coś bardzo, ale to bardzo złego…

— No cóż… — gryf waha się przez moment, ale widząc moje spojrzenie, przełyka ślinę i mówi dalej. — Chodzi o Ertexa.

— No coś ty! — w stresujących sytuacjach zawsze sarkazm przychodzi mi z łatwością, więc tak jest i teraz. — Powiedz mi coś, czego nie wiem.

— Właśnie mam taki zamiar — lwiszysko lekko peszy się moim zachowaniem, ale ciągnie dalej. — To, o czym powiedział ci poprzedni posłaniec, to pestka w porównaniu z tym, co ja muszę ci przekazać. Otóż doskonale wiadomo, dlaczego twój ex zwrócił się po pomoc do ymuli.

— Niech zgadnę, planuje rewolucję? — uśmiecham się lekko.

— Niekoniecznie — zwierzę kręci głową. — Planuje osiągnąć swój cel bez jakichkolwiek strat. Chce zostać bohaterem, co pomoże mu udowodnić, że to właśnie on jest najlepszym kandydatem na króla.

— Może faktycznie nim jest… — wyrywa mi się.

— Co proszę? — pierwszy posłaniec patrzy na mnie z przerażeniem. — Od kiedy ty prawisz takie herezje? I co, pewnie zaraz powiesz mi, że nie wiesz, jak możesz pomóc?

— Bo nie wiem — wzruszam ramionami. — Za to wy doskonale wiecie, że oderwałam się od tamtego życia i nic już ono dla mnie nie znaczy. Tu jest mi dobrze, więc wcale nie jestem taka pewna, czy wrócę — posuwam się do kłamstwa, chcąc pokazać że to moja decyzja jest, była i będzie najważniejsza. I że podejmę ją w zależności od tego, jaki będę miała kaprys.

No cóż, po raz kolejny zapominam, że gryfów zazwyczaj nie daje się oszukać…

— Kłamiesz — moment później zarzuca mi pierwszy z nich. — I tak wrócisz, jeśli chcesz żyć dłużej, niż tylko kilka dni, maksymalnie tydzień.

— Ale nikt nie powiedział, że zostanę tam dłużej, niż będzie wymagało znalezienie lekarstwa — zastrzegam.

— Tyle, że ty chcesz wrócić — mówi drugie stworzenie.

I weź dyskutuj z czymś, co zna twoje myśli!

— Właśnie, chcesz wrócić i zrobisz to — błyskawicznie podchwytuje bardziej gderliwe i pozbawione szacunku do mnie lwiszysko. — Już od dawna chciałaś, tylko teraz po prostu nie uda ci się żyć w cieniu.

— Ja już z wami nie rozmawiam — krzyżuję ramiona i odwracam się od nich. Mam już trochę dość tej bezcelowej rozmowy, tym bardziej, że na pewno nie uda mi się ich przekonać do swoich racji. A szczególnie do tych, do których ja sama nie jestem szczególnie przekonana…

— Ale powinnaś przynajmniej wiedzieć, że skoro Ertex mógł sięgnąć tronu tylko i wyłącznie z twoją pomocą, to tylko ty możesz temu zapobiec — to już jest chyba ostateczny argument lwiszysk.

— To powiedz mi chociaż, jaki mogę mieć na niego wpływ? Wtedy potraktował mnie, jakbym była narzędziem, które po wykonaniu zadania można ot tak wyrzucić — uśmiecham się gorzko.

— Ale jeśli wrócisz… — zaczyna gryf, ale błyskawicznie mu przerywam:

— Wiesz co, to może po prostu powiedzcie mi, co się tam dzieje. I tak tam wrócę, więc przy okazji nie zaszkodzi mi sprawdzić co i jak. Ale nie obiecuję, że w cokolwiek będę się angażować, tym bardziej, jeśli będzie to wymagało ode mnie ujawnienia się — zastrzegam, ostrzegawczo unosząc palec.

Zwierzęta wymieniają między sobą znaczące spojrzenia. I tu nawet ja, mimo tego, że nie umiem czytać w myślach, potrafię odczytać przekaz: już jest jakiś postęp, dobrze, że na razie zgodziła się choć na tyle.

— Tak więc wracając do tematu twojego byłego narzeczonego — drugie lwiszysko po raz kolejny próbuje przekazać swoją wiadomość — wiemy już, do czego potrzebna jest mu pomoc ymuli. Na początku co prawda nie było to całkiem jasne, ale Estive jest już całkowicie pewien.

— To skoro on jest pewien, musi tak być — uśmiecham się lekko. I nie ma w tym ani krzty kpiny, po prostu wiem, że kiedy mój były nauczyciel jest czegoś pewien, nie może być inaczej. — A czegoż w takim razie?

— Tego, jak Ertex chce przejąć tron — cierpliwie tłumaczy mi drugi gryf. — Jeśli by się tak dobrze zastanowić, pewne było to, że w życiu nie posunie się do czegoś, co mogłoby być dla niego niebezpieczne.

— Zawsze był tchórzem — wzruszam ramionami. — Tyle, że brak odwagi nadrabiał urokiem osobistym i charyzmą.

— I właśnie zamierza wykorzystać te swoje atuty — informuje lwiszysko. — Ale pozwól mi dokończyć, to będziesz wiedziała wszystko od początku do końca.

Przytakuję, kiwając głową. Może faktycznie za często się wtrącam… A przecież sama ganiłam za coś takiego Larę…

— W takim razie świetnie. Skoro mogę wszystko wytłumaczyć ci od początku, do końca, to cofnijmy się o jakieś dwa tygodnie. Mniej więcej wtedy wysłany został pierwszy posłaniec, więc nie miał możliwości donieść ci o niezamierzonym zwrocie wypadków. Ale wracając do tematu, to jakieś dwa tygodnie temu twój ex przyjechał do Xerionu, podobno w interesach.

— Jakoś szczególnie podejrzanie to nie wygląda… — mruczę pod nosem. Prawdę powiedziawszy, to każdy mógł przyjechać do jakiegokolwiek miasta pod przykrywką interesów, a tym bardziej do Xerionu, typowego miasta technologii.

— Właśnie, i nie byłoby w tym czegokolwiek dziwnego, gdyby nie to, że dokładnie dzień potem pod miastem pojawił się obóz ymuli w pełnej gotowości bojowej — dodaje gryf.

— No proszę… — już powoli zaczynam kojarzyć, o co mu chodzi.

— Kiedy tylko twój ex ich zauważył, błyskawicznie osiodłał konia i sam jeden wybiegł na spotkanie całej armii — kontynuuje posłaniec. — Jak tamci go zobaczyli, od razu uciekli.

— Tradycyjna sztuczka. Aż dziwne, że ludzie się nie zorientowali… — kręcę głową z politowaniem.

— A ty się zorientowałaś, że chciał cię wykorzystać? — wtrąca się to stworzenie, które przyleciało jako pierwsze.

— No cóż… — i tu mnie zażył. Faktycznie, Ertex tak mnie omamił, że po prostu nie miałam szans się zorientować. Nawet w świetle dowodów nie chciałam w to wierzyć, zorientowałam się dopiero w ostatniej chwili…

— Właśnie — potwierdzają lwiszyska. — Ale to jeszcze wcale nie jest najgorsza wiadomość, jaką muszę ci przekazać — moment później dodaje drugi gryf.

— Ciekawe, co może być gorszego od wiadomości o poważnych zakusach mojego byłego do tronu… — mówię z powątpiewaniem w głosie. — Mam poważne wątpliwości, czy kiedykolwiek znajdzie się coś takiego.

— Zdziwisz się i to bardzo poważnie — gryf kręci łepkiem. — To, że chce przejąć tron to nic w porównaniu z tym, co planuje potem. Bo ciekawe, kto oprócz niego byłby w stanie zlecić wymordowanie wszystkich potomków tych napromieniowanych nieszczęśników…

— Co?! — zrywam się z miejsca. — Przecież to jest… To jest po prostu…

— Właśnie — gryfy kiwają głowami. — I co, ciągle nie chcesz się w to mieszać?

Na to już po prostu nie odpowiadam. Nie ma sensu, i tak znają odpowiedź. Zamiast tego po prostu podchodzę do szafy, szeroko ją otwieram i zaczynam przeglądać jej zawartość.

— To, to nie, to też nie, to wezmę… — mruczę pod nosem, wyrzucając na podłogę kolejne ciuchy.

Gryfy w milczeniu obserwują moje działania. Doskonale wiedzą, że wysunęły ostateczny argument dosłownie w ostatecznym czasie.

Moment później, kiedy na podłodze leży już dość spora kupka ciuchów, do drzwi od mojego pokoju zaczyna ktoś pukać. Ktoś… Oczywiście, że to jest Lara.

— Wejdź — mówię, po czym rzucam wszystkie ciuchy na kanapę.

— Dion… — dziewczyna urywa, widząc stertę ubrań. — Co ty…

— Wyjeżdżam — oznajmiam, po czym podchodzę do przeciwległej ściany. Wisi na niej piękny obraz przedstawiający otwartą książkę. Ale co najważniejsze, piękny wygląd wcale nie jest jego jedynym atutem. Otóż za sobą skrywa sejf.

— To ty masz sejf? — zdziwieniu mojej przyjaciółki nie ma granic. — Zaraz, zaraz, czy ty przed chwilą powiedziałaś, że wyjeżdżasz?

— Dokładnie — kiwam głową, po czym wpisuję szyfr. Zamek zaskakuje i moment później drzwiczki stoją otworem. — A teraz wy — na moment przerywam swoje zajęcie i zwracam się do gryfów. — Lećcie już do Arlesiie i powiadomcie Estive’a, że wkrótce przybędę.

— Jedziesz do tego swojego kraju? — dziewczyna patrzy na mnie z niedowierzaniem. — Sama? Beze mnie?

— Sama, bez ciebie — kiwam głową, po czym wyjmuję wszystko z sejfu i zaczynam przeglądać to, co tam mam. No więc dokumenty wezmę na pewno, zarówno na Dion jak i Luminę McKinley, oczywiście portmonetkę z kilkoma tysiącami w arleyańskie walucie, album ze zdjęciami (nie potrafię powiedzieć, dlaczego ciągle je trzymam) i jeszcze kilka drobiazgów zapakowanych w plecak, który miałam ze sobą podczas ucieczki.

— Nie zgadzam się — dziewczyna zdecydowanie krzyżuje ramiona i staje w lekkim rozkroku, zupełnie, jakby chciała odgrodzić mnie od wyjścia.

— Jakbyś miała wiele do powiedzenia w tej kwestii — rzucam jej lekko znudzone spojrzenie. — Ta walizka, którą ci pożyczyłam na wyjazd, cały czas jest w twoim pokoju, prawda?

Dziewczyna kiwa głową, więc natychmiast przechodzę do pokoju przyjaciółki. Na szczęście nie muszę się długo rozglądać bo oblepiona znaczkami ze wszystkich miejsc, które kiedykolwiek odwiedziłam walizka stoi niemal na samym środku.

— No i super, przynajmniej nie muszę szperać jej pod łóżkiem — uśmiecham się do siebie.

Biorę walizkę i przechodzę z nią do swojego pokoju.

— Dion, ja na serio z tobą jadę, poczekaj, tylko się spakuję… — Lara ciągle wierci mi dziurę w brzuchu, ale przykro mi bardzo, ja już postanowiłam.

— Nigdzie nie jedziesz, nie rozumiesz? — patrzę na nią lodowatym wzrokiem, nie przerywając wrzucania wszystkiego jak leci do torby. — Muszę załatwić tam pewne sprawy, których jak się okazało, nie rozwiązałam wcześniej i zrobić to SAMA. Ty tylko plątałabyś mi się pod nogami — w tym stwierdzeniu nie ma ani trochę złośliwości. Jestem stuprocentowo pewna, że gdyby dziewczyna pojechała, musiałabym się nią zajmować na każdym kroku.

— Wiesz co… — widać, że zabolało ją to, co przed chwilą powiedziałam. — Przecież nie jestem małym, niesamodzielnym dzieckiem, które trzeba prowadzić za rączkę.

— W obcym kraju, nie mówiąc o obcym świecie, każdy jest małym, niesamodzielnym dzieckiem, które ktoś, kto zna okolicę, musi prowadzić za rękę — wyjaśniam, rozglądając się za butami. — Lara, widziałaś gdzieś moje ulubione szpilki?

— Tam stoją — dziewczyna wskazuje mi miejsce pod komodą.

— Dzięki — natychmiast biorę buty, nasuwam je na nogi i już chcę wyjść, ale uświadamiam sobie, że przecież muszę zabrać jeszcze to, co jest najpotrzebniejsze. W pół kroku wykonuję skomplikowany zwrot w tył, chwytam torebkę i zgarniam do niej wszystko, co leży na stoliku nocnym, bo właśnie tam naszykowałam sobie to, co obowiązkowo muszę mieć pod ręką.

— Dion, ale przecież nie muszę być z tobą przez cały czas… — przyjaciółka po raz ostatni próbuje przekonać mnie, że mimo wszystko musi pojechać.

— Lara, czy ty nie rozumiesz, co się do ciebie mówi? — teraz już lekko podnoszę głos. No bo w końcu ile razy można powtarzać to samo? — Nie jedziesz ze mną, zostajesz tu, w domu. Tam nie przeżyłabyś nawet jednego dnia, nie znasz zwyczajów, kultury, języka… Przykro mi bardzo, ale ja nie miałabym czasu ciągnąć cię wszędzie za sobą — tym bardziej, że w pewnym momencie może zrobić się niebezpiecznie, dodaję w myślach.

— Ale… — moja współlokatorka ciągle nie może przepuścić okazji, tym bardziej, kiedy czuje, że ona dosłownie się jej wyślizguje.

— Nie ma żadnego ale — teraz stawiam sprawę tak stanowczo, jak tylko potrafię. I o dziwo, udaje mi się… Dziewczyna pokornieje i spuszcza głowę. — Życz mi miłej podróży — mówię nieco cieplejszym tonem. Może faktycznie nieco przesadziłam. — Obiecuję przywieźć zdjęcia i jakieś pamiątki. Lara, nie rób takiej miny — teraz czuję, że budzi się we mnie poczucie winy — opowiem ci o wszystkim, jak wrócę.

Przyjaciółka podnosi wzrok. „O ile wrócisz” — jej spojrzenie mówi to bardzo wyraźnie.

— Miłej podróży — mówi niemal szeptem, po czym podchodzi do mnie i mocno mnie przytula.

Czuję, jak zbiera mi się na płacz, więc tylko kiwam głową, biorę walizkę w dłoń i wychodzę z pokoju.

Moment później jestem już przed domem. O dziwo, wyjątkowo szybko udaje mi się znaleźć taksówkę…

— Na lotnisko, proszę — mówię do taksówkarza, po czym z ciężkim westchnieniem padam na tylne siedzenie.

Rozdział V

— Po raz kolejny powtarzam pani, że na razie nie ma dostępnych lotów do Petry — kobieta za kontuarem parzy na mnie z lekkim znudzeniem. — Najbliższy możliwy lot do Jordanii to samolot do Ammanu za jakąś godzinę, ale wszystkie miejsca są już zajęte.

— Proszę pani, ja panią błagam — patrzę na kobietę z niemą prośbą w oczach. — Ja muszę jak najszybciej się tam dostać, jak nie bezpośrednio, to chociaż do Ammanu. Tam zarezerwuję sobie lot do Petry, bo to jest kwestia życia i śmierci, dosłownie.

— Czyżby? — recepcjonistka jest nieubłagana. No cóż, muszę wymyślić coś brzmiącego bardziej prawdopodobnie niż to, że jestem śmiertelnie chora i natychmiast powinnam znaleźć się w Petrze, żeby przejść do swojego świata, gdzie mogę znaleźć lekarstwo mogące mnie uleczyć w każdej chwili.

— Jeśli nie chce mi pani wierzyć, to trudno — wzruszam ramionami. — Ale właśnie tak się składa, że moja matka jest śmiertelnie chora i chce się ze mną jeszcze zobaczyć. A jeśli przez to, że uniemożliwia mi pani lot teraz będę musiała polecieć później i się spóźnię, to… — urywam, chcąc nadać swojej wypowiedzi odpowiednie zabarwienie emocjonalne.

— Przykro mi bardzo… — kobieta urywa, słysząc dzwonek telefonu. — Przepraszam na moment — podnosi słuchawkę, niemalże mnie ignorując. Nie znoszę takich ignorantów i nie potrafię zrozumieć, jakim cudem dostają takie posady. U nas, w Arlesiie to byłoby niemal nie do pomyślenia, choć w sumie jako takiego transportu jak tutaj nie mamy, radzimy sobie nieco inaczej… — No cóż — okłada słuchawkę i raczy zwrócić uwagę na mnie — tak się składa, że właśnie zwolniły się dwa miejsca w klasie biznes, więc…

— Biorę jedno — wyciągam w jej kierunku złotą kartę kredytową, którą na ostatnim wspólnym wyjeździe dostałam od rodziców. — Tylko proszę się pospieszyć…

Kobieta patrzy na mnie spod byka, ale pochyla się nad komputerem i w żółwim tempie zaczyna klikać w klawiaturę. Wyraźnie robi to po to, by mnie jeszcze bardziej rozdrażnić.

Wzdycham tylko ciężko, ale cierpliwie czekam, aż poda mi wydrukowany bilet i odda kartę, choć w głowie zdążam nadać jej wiele dosadnych epitetów.

Dziękuję skinięciem głowy i dosłownie odbiegam w stronę terminalu, przy którym mam odprawę.

Odprawę oczywiście przechodzę błyskawicznie i dosłownie bezproblemowo, więc od razu mogę się udać do samolotu. Jednak przystaję jeszcze na chwilkę, chcąc zarezerwować sobie pokój w hotelu. Do Petry najlepiej jest wybrać się w dzień, kiedy jest sporo turystów, żeby nie zwracać uwagi, a skoro przyjadę przed wieczorem, muszę gdzieś spędzić noc…

Przypominam sobie, że z rodzicami zawsze zatrzymywaliśmy się w hotelu Mövenpick Resort Petra i właśnie tam sprawdzam na sam początek. Wszystkie pokoje są zajęte, oprócz jednej dwójki. Zerkam na cenę i lekko się krzywię. No ale cóż, skoro tu nie wrócę, to co mi szkodzi…

Kilka minut później wchodzę to samolotu i zajmuję swoje miejsce. Wreszcie mogę chwilę odsapnąć, bo na czas trwania lotu niestety wpływu nie mam… A i tak przecież będę siedzieć jak na szpilkach, całkowicie na pewno się nie odprężę, od tego zależy wszystko…

Wyjmuję słuchawki z torebki i wpinam je do telefonu. Na szczęście ostatnio pościągałam sobie sporo piosenek, więc mam w czym wybierać. Włączam pierwszą z brzegu i przymykam oczy. Teraz trzeba tylko dolecieć na miejsce i znaleźć lot do Petry…

Rozdział VI

Z pewnym zniecierpliwieniem zerkam na wyświetlacz. Tak się składa, że samolot powinien odlecieć już jakieś dziesięć minut temu. Mojego niepokoju nie może uciszyć nawet jedna z moich najulubieńszych piosenek, ale nie ma w tym nic dziwnego, każda minuta zwłoki może kosztować mnie życie…

Chwilę później dosiada się do mnie jakaś dziewczyna. Coś mi się wydaje, że to właśnie ona jest powodem naszego opóźnienia…

Ukradkiem lustruję ją wzrokiem. Długie do piersi blond włosy, na pewno rozjaśniane, do tego okulary przeciwsłoneczne, jaskraworóżowy top, jeansowa miniówka kabaretki i szpilki. Plus wypchana torebka. Typowa turystka z dużą kieszenią, która może pozwolić sobie na spóźnienie na samolot.

Jednak sekundkę później na twarzy dziewczyny pojawia się lekki uśmieszek, zupełnie, jakby ze mnie drwiła. Z początku jest to ledwo zauważalne, ale potem staje się to zbyt oczywiste, by móc go zignorować i powoli zaczynam coś podejrzewać…

Moja uwaga zostaje rozproszona przez głos stewardessy (o dziwo udało mu się przebić przez muzykę ze słuchawek) oznajmiający: „Samolot zaraz wystartuje, prosimy zapiąć pasy”. Wszyscy stosują się do polecenia, ale kiedy robi to moja współpasażerka, peruka zsuwa jej się z głowy wraz z okularami, ukazując krótkie, rozczochrane włosy w nieokreślonym, brązowym odcieniu i o kilka tonów ciemniejsze oczy, patrzące na mnie z filuternym ognikiem.

— O nie… — wzdycham ciężko i opadam na siedzenie.

— No co? — pyta Lara, nie potrafiąc powstrzymać radosnego uśmieszku. — A kto ci powiedział, że razem z tobą jadę do tego drugiego świata? Przecież zawsze mogę chcieć zwiedzić Amman i Petrę.

— A chcesz? — patrzę na nią wzrokiem mówiącym, że doskonale znam prawdziwy cel jej podróży.

— Tak szczerze, to… nie — stwierdza z prostotą. — Dion, ale ty tego nie zrozumiesz. Ktoś mówi ci o istnieniu czegoś, czego pragnęłaś najbardziej w świecie, a potem zabrania ci to zobaczyć, mimo, że sam do tego czegoś jedzie. Ciekawe, czy ty byś się posłuchała i posłusznie została w domu…

I tu trafiła celnie. Na pewno zrobiłabym tak, jak moja przyjaciółka w chwili obecnej.

— Mam ciebie dość — mruczę i odwracam się do niej plecami. Cóż, potrzebuję chwili, żeby znaleźć się w tej nowej i to dość dla mnie niesprzyjającej sytuacji…

Jakieś pięć minut zajmuje mi przemyślenie wszystkich plusów i minusów. I, niestety, minusów jest sporo więcej, niż plusów…

— Przeszło ci już? — dziewczyna nigdy nie potrafiła wytrzymać w ciszy dłużej, dlatego nie dziwi mnie specjalnie jej pytanie.

— Powiedzmy — odwracam się do niej z powrotem. Strojenie focha na nią przez resztę lotu i tak nie przyniosłoby niczego dobrego.

— To jak, moja kochana przyjaciółko, opowiesz mi, co było dalej? — Lara robi słodką minkę, jak zawsze z resztą, kiedy chce coś osiągnąć. — Wiesz, wyjdzie nam to zdecydowanie na dobre, w końcu jak będę wiedziała więcej o twoim świecie, łatwiej będzie mi zrozumieć jego kulturę i w ogóle lepiej i szybciej się przystosuję…

— Coś w tym jest — kiwam głową potakująco. W sumie ma całkowitą rację. Jak pozna kulturę Arlesiie chociaż przez moje opowieści, to może prędzej czy później nie będzie mi się już plątać pod nogami… — To na czym skończyłam?

— Na tym, że zabrali ze sobą smoki — usłużnie podsuwa przyjaciółka, w tym momencie wyglądająca jak szczęśliwa pięciolatka, która dostała wymarzoną lalkę. No cóż, wcale się jej nie dziwię…

— Ok., w takim razie idźmy dalej… — urywam na moment, chcąc ułożyć sobie wydarzenia z historii w porządku chronologicznym. — Otóż co kilka lat organizowane były karawany z tamtego świata do Fenicji, żeby zabrać stąd różne nowości: nowe przyprawy, narzędzia, nasiona i sadzonki roślin, nowe zwierzęta… I pewnego dnia okazało się, że na tej małej wyspie, którą odkryto na początku, robi się już trochę za ciasno. Nowe zwierzaki i dzieci jednak zabierają trochę miejsca, więc tak gdzieś ok. 2890 r. p.n.e. mieszkańcy Eruz, to jest tej wyspy, wysłali grupkę koło pięćdziesięciu osób na wyprawę badawczą. Mieli dokładnie sprawdzić, czy ląd naprzeciw nadaje się na mieszkanie. I okazało się, że owszem, nadaje się. Wręcz idealnie. Jedyną jego wadą była trochę ograniczona powierzchnia.

— Jak to ograniczona? — Lara patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem w oczach.

— Normalnie — wzruszam ramionami. — Po prostu kraina miała wyznaczone naturalnie granice, ot co. Z zachodu ocean, ze wschodu potężne, sięgające nieba góry, od północy rozległa pustynia, a z południa bagna nie do przejścia.

— Wiesz co, Dion, ale ja ci nie wierzę, że oni po prostu zrezygnowali z przebycia tych granic i wyznaczenia nowych — w jej spojrzeniu widzę lekkie niedowierzanie.

— Nie musisz wierzyć, bo to wcale nie jest prawda — uśmiecham się lekko. — Oczywiście, że nie zrezygnowali. Założyli trzy miasta takie typowo odkrywcze, jedno na pustyni, jedno na bagnach i jedno w górach, żeby organizować wyprawy poza „krańce świata”, jak czasem nazywa się u nas granice. A w tym samym czasie z kolei połowa pozostałych mieszkańców wyspy też postanowiła się uniezależnić i zeszli na ląd. To właśnie oni założyli pozostałe miasta, właśnie te, które są teraz. Ludzie podzielili się na grupy, zgodnie z tym, co potrafili robić najlepiej i w ten sposób powstały osady rybaków, jubilerów… I oczywiście wiele innych, w tym Xerion, miasto technologii.

— A co z tymi, którzy mieszkali w tych miastach badawczych? — moja przyjaciółka patrzy na mnie z wyczekiwaniem.

— No cóż, te miasta tak właściwie były tylko osadami badawczymi, nastawionymi na eksplorację nowych ziem — mówię po chwili zamyślenia. — Ich mieszkańcy kolejno w grupkach wyruszali, żeby dowiedzieć się, co jest za granicami. Nikt nigdy się nie dowiedział, co potem się z nimi działo. Jedno jest pewne — nigdy nie wracali i te miasta stopniowo wymierały.

Na moment zapada pomiędzy nami milczenie.

Ale oczywiście Lara nie potrafi go długo znieść…

— Dion, słuchaj, mówiłaś przecież, że co kilka lat ludzie stamtąd wybierali się tutaj, żeby zabrać jakieś nowości, prawda? — przytakuję, kiwając głową. — Wiadomo, że kiedyś ktoś musiał coś przypadkiem wypaplać, i to pewnie nawet nie raz, więc wytłumacz mi, dlaczego teraz nikt nie wie o istnieniu tej twojej Akesi?

— Arlesiie — poprawiam. — Pewnie się zdziwisz, jak ci powiem, że tysiące lat temu wszyscy wiedzieli o tym innym świecie. Każdy miał możliwość się do niego przenieść, spróbować życia w innym, być może lepszym dla niego miejscu. A teraz… Teraz wiedza o mojej ojczyźnie przetrwała tylko w baśniach, legendach i mitach.

— Dlaczego? — drąży moja przyjaciółka.

— Nikt już nawet nie pamięta, że coś takiego, jak równoległy świat w ogóle może istnieć — wzdycham z wyraźnie widocznym smutkiem.

— Ale jakiś powód musi być, że nikt o nim nie pamięta — siedemnastolatka uczepiła się tego tematu jak rzep psiego ogona.

Z doświadczenia wiem, że jak ona się na coś uprze, to nie odpuści, dopóki nie dowie się wszystkiego na dany temat.

— Powód jest taki, że nikt nie organizuje już żadnych wypraw — mówię. — Arleye od tysiącleci są całkowicie samowystarczalni i nie potrzebują już niczego stąd. I nie przesadzę, jeśli powiem, że nasza technologia i wiedza przewyższa waszą o kilka, jeśli nie o kilkanaście stuleci.

— To może od razu o kilkadziesiąt, co? — w tym momencie w Larze odzywa się coś w rodzaju dumy narodowej, a może nawet światowej.

— Jakby się dobrze zastanowić, to może i tak… — i mówię to całkiem serio. — Arleye to bardzo zdolni i inteligentni ludzie. I nie tylko…

— Kto proszę? — albo nazwa okazuje się zbyt trudna, albo dziewczyna nie załapuje, o kogo mi chodzi.

— Arleye. Mieszkańcy Arlesiie — wyjaśniam. — Nazywani też ludem baśni ze względu na niesamowitą zdolność do snucia najwspanialszych opowieści we wszystkich światach. Kiedyś, to były czasy… Wszystkie historie, które pochodziły z Arlesiie, spisywano w Arlein. Każdy go znał. Ale to było przed wielkim wybuchem…

— Arlein to wasz język, prawda? — upewnia się moja współpasażerka. — Zaraz, o jakim wielkim wybuchu mówisz?

— Poczekaj, do wszystkiego dojdziemy. Tak ok. 2300 r. p.n.e. miasto na wyspie było zamieszkane tylko przez rodzinę królewską (jako władców obrano odkrywców tego świata) i jeszcze z setkę osób, która nijak nie mogła znaleźć sobie tego jedynego zajęcia, z którym mogliby związać swoje życie. Postanowili więc wyruszyć i założyć miasto dla osób niekwalifikujących się do niczego.

— I co, udało im się?

— Częściowo na pewno — odpowiadam. — Ale osiągnęli tylko malutką część tego, co planowali z początku. No bo tak: miejsce znaleźli i to na serio świetne. Piękną polanę w samym środku gęstego lasu, obok niej wygasły wulkan, źródło najdłuższej rzeki w kraju i jaskinia zamieszkana przez dzikie konie. Jednym słowem lokalizacja fantastyczna, czego chcieć więcej? Ale kiedy zabrali się za wyznaczanie fundamentów, wszystko po kolei zaczęło się psuć.

— To znaczy? — zaciekawia się przyjaciółka.

— No wiesz, zaczęły się kłótnie na przykład o wygląd miasta, o układ ulic i ogólnie o takie dość istotne drobiazgi. O dziwo, po pewnym czasie w miarę się dogadali, ale z małego bajorka wpakowali się po uszy w totalne bagno. Wyobraź sobie, że ubzdurało im się, żeby zmienić smoka, mieszkającego w jeziorze na szczycie wulkanu, na maskotkę miasta. To była jedna z dwóch najidiotyczniejszych rzeczy, które kiedykolwiek ktokolwiek zrobił w całej historii Arlesiie. Tak się składa, że ów smok wcale nie był taki głupi, jak mogło się zdawać. W rzeczywistości znał wszystkie języki światów, a jego mądrość sięgała początków ludzkości, jak nie początków świata, nie mówiąc o początkach Arlesiie.

— Mam wrażenie, że ta próba udomowienia tego smoka wcale nie skończyła się dla nich dobrze — lekko wzdryga się Lara.

— Żebyś wiedziała — uśmiecham się gorzko. — Kiedy wybrali się na polowanie na smoka, zginęło dwadzieścia pięć osób. Jedna czwarta mieszkańców przyszłego miasta. Sami młodzi i odważni mężczyźni. Ale ta tragedia przynajmniej nauczyła ich, żeby trzymać się z dala od smoka. Choć jak mam być szczera, na kolejną katastrofę nie trzeba było długo czekać…

— J niech zgadnę, to jest ta druga z najidiotyczniejszych rzeczy, które kiedykolwiek wydarzyły się w historii twojego kraju? — w oczach Lary pojawia się błysk zrozumienia.

— Właśnie — kiwam głową. — Choć, jakby się tak dobrze zastanowić, to temu wydarzeniu zawdzięczamy to, kim jesteśmy i to, jak wyjątkowy jest cały nas świat… — na moment moje spojrzenie lekko mętnieje, gdy cofam się myślami z w przeszłość świata baśni…

— Dion? Dion! Ziemia do Dion! — dziewczyna zaczyna machać mi ręką przed oczyma. — I co tam się stało?

— Już mówię, spokojnie — patrzę na nią z lekkim zdziwieniem. — Nie martw się, jak zaczęłam o czymś mówić, to na pewno to dokończę.

— Dobrze, tylko po prostu dokończ — jeszcze nigdy nie widziałam osoby tak rządnej ciągu dalszego.

— No spoko — podnoszę ręce w obronnym geście. — Otóż pewnego pięknego dnia, jakiś tydzień po feralnym polowaniu, któryś z ocalałych mężczyzn odkrył tajną komnatę w jaskini. A jej zawartość była przepiękna. Ukryto w niej najwspanialsze szlachetne kamienie, jakie kiedykolwiek widział którykolwiek świat. I tak właściwie nawet nic by się nie stało, gdyby tamten facet po prostu zostawił je tam, gdzie je znalazł. Dokładnie tak, jak radził napis wyryty w kamiennej skale nad błyskotkami. Ale ten człowiek oczywiście go albo nie zauważył, albo zlekceważył, chwycił pierwszy z brzegu klejnot i wybiegł na zewnątrz, by podzielić się ze światem swoim wspaniałym odkryciem.

— Tak się spytam, co do tego ma napis? — Lara patrzy na mnie lekko nierozumiejącym wzrokiem.

— Tak się składa, że bardzo wiele. Jakieś pół tysiąclecia przed tym zdarzeniem smok, który, jak już ci wspominałam, wcale nie był taki głupi, jak mogłoby się wydawać, zgromadził we wspomnianej już jaskini najbardziej radioaktywne substancje świata, z wyglądu przypominające piękne kamienie szlachetne. Potem wyskrobał literki, żeby każdy, kto kiedykolwiek znajdzie błyskotki, wiedział, że wystawianie ich na słońce choćby przez ułamek sekundy spowoduje uwolnienie się substancji radioaktywnych w potężnym wybuchu.

— Ups… — moja przyjaciółka momentalnie się krzywi.

— No właśnie. I jeszcze dodaj sobie do tego fakt, że wybuch tego jednego, z resztą najmniejszego, kamyczka spowodował reakcję łańcuchową. W jej wyniku wszystkie pozostałe błyskotki, dziesiątki, a nawet setki razy większe, też wybuchły, uwalniając o wiele więcej niż tylko zabójczą dawkę promieniowania.

— I co się stało potem? — nastolatka patrzy na mnie z ogromną mieszanką uczuć wypisaną na twarzy. Dawno nikt nie słuchał mnie w ten sposób, kiedy opowiadałam jakąkolwiek historię…

— Ten „geniusz”, który niósł błyskotkę, został spopielony dosłownie w ułamek sekundy. I o dziwo, poza nim nikt nie zginął. Tak właściwie to nikomu nic specjalnego się nie stało. No, może pomijając osadników, którzy trochę zmutowali. A, i jeszcze trochę zwierzęta się zmieniły…

— Ale jak to ludzie zmutowali? — Lara wygląda na porządnie wstrząśniętą.

— Normalnie — wzruszam ramionami. Po raz kolejny objawia się różnica pomiędzy naszymi światami. Dla mnie mutacje tych nieszczęśników to coś wpisanego w naszą kulturę, coś, bez czego Arlesiie nie byłaby taka sama i bez czego zapewne nawet bym nie istniała. Z kolei dla niej to wielki dramat, coś przerażającego i odrażającego, coś, czego powinno się bać i unikać. — Wyszły z tego trzy grupy. Lumie, ymule i ruslinsen.

— Co? — moja współpasażerka próbuje w jakiś zrozumieć, o co mi chodzi.

— Wszystko ci wyjaśnię po kolei — uspokajam ją gestem. — Zacznijmy od lumii. Są to dziewczyny, które w trakcie wielkiego wybuchu zajmowały się oswojonymi wilczycami. Promieniowanie sprawiło, że połączyły się z wilkami w jedno. To znaczy, że są równocześnie i wilkami, i dziewczynami. Stanowią dość ciekawy widok — uśmiecham się lekko do swoich myśli. — Wyobraź sobie piękną dziewczynę, wysoką, smukłą, z oczami w bardzo wyrazistym kolorze, a do tego z wilczymi uszami i wilczym ogonem.

— Żartujesz sobie? — patrzy na mnie jak na wariatkę.

— Nie żartuję — uśmiecham się jeszcze szerzej. — Najlepsze jest to, że na początku możesz nie wiedzieć, czy masz przed sobą lumię, czy zwykłą piękność. Tym bardziej, że wszystkie z lumii potrafią zmieniać się w dziewczyny całkiem normalne. Co prawda, w tym stanie wytrzymują maksymalnie dobę, ale jakby co, to zawsze w nocy mogą powrócić do swojej prawdziwej postaci, która różni się tylko obecnością wilczych uszu i ogonem.

— Ty na serio mnie wrabiasz — przyjaciółka dochodzi do wniosku, że to, o czym mówię, jest zbyt dziwne, żeby było prawdziwe. — Wiesz co, Dion… A ja myślałam, że mogę ci ufać, że powiesz mi prawdę, a nie będziesz wciskać mi jakieś bajeczki…

— Skoro uważasz, że to bajeczki, to proszę bardzo — wzruszam ramionami i w głębi duszy czuję lekką irytację. To ja jej zaufałam, powierzyłam sekret, o którym nikt nie wie, a ona będzie mi tu kłamstwo zarzucać… — Ale tak się ciekawie składa, że mogę udowodnić ci ich prawdziwość.

— Ciekawie jak? — dziewczyna patrzy na mnie z lekkim niedowierzaniem. — W tym swoim świecie, który nie istnieje?

— Przesadziłaś — teraz już na poważnie jestem wkurzona. Doskonale pokazują to moje pasemka, zmieniając kolor z białego na wściekle czerwony. — Skoro ten świat nie istnieje, to dlaczego lecisz ze mną, zamiast siedzieć w domu?

— Bo chciałam się przekonać — Lara wzrusza ramionami. — Ale te twoje opowieści udowodniły mi już wystarczająco, że ty wcale nie jedziesz tam, żeby pozałatwiać różne sprawy. Po prostu chciałaś się mnie pozbyć ze swojego życia, zamknąć ten jego rozdział w skrzyni na kłódkę i nigdy do niego nie wracać, tak samo z resztą, jak zrobiłaś z tym, który zakończyłaś w chwili naszego poznania.

— Zgadzam się, że zamknęłam tamten rozdział i niespecjalnie chciałam wracać — za wszelką cenę staram się nie podnosić głosu. Jeszcze tego by brakło, żeby cały samolot dowiedział się o Vastertilie. — Ale to wcale nie znaczy, że moja historia nie jest prawdziwa. Mam ci przypomnieć, jak uważnie słuchałaś mnie przed chwilą?

— Bo dałam się nabrać — nastolatka mierzy mnie lekko pogardliwym wzrokiem. — I pewnie dałabym się nabierać dalej, gdybyś nie przesadziła z tymi lumiami. Bo tak szczerze, to czy masz jakikolwiek dowód na istnienie tego twojego świata? I to taki, żebym nie uznała cię albo za wariatkę, albo za mitomankę.

— Dowód na istnienie lumii dam ci, kiedy tylko będziemy w Petrze, w hotelu — mówię przez zaciśnięte zęby. — A co do dowodu na istnienie Arlesiie, mojej ojczyzny, nie ma większego problemu. Powiedzmy, że ona nie istnieje. W takim razie skąd wzięły się gryfy?

I tym pytaniem skutecznie zamknęłam jej drogę do negowania mojej historii. Widzę jeszcze, jak przez chwilę na przemian otwiera i zamyka usta, zupełnie, jak ryba, wyrzucona na brzeg.

— No dobra — przyznaje z niechęcią. — Masz rację, może faktycznie lekko przesadziłam… Ale na serio, te twoje lumie brzmią mega nieprawdopodobnie…

— I z tym się całkowicie zgadzam — kiwam głową. No cóż, w sumie mogłam spodziewać się takiej reakcji. To wszystko razem brzmi jak jakaś całkiem niezła książka fantasy… — To jak, mówić ci dalej?

— Jasne, mów — Lara wzrusza ramionami. — Tylko nie daję ci gwarancji, że we wszystko uwierzę…

— Spoko, rozumiem — kiwam głową. — To po lumiach byli… Ymule, ludzie cienia. W nich zmieniła się mniej więcej połowa pozostałych, jakieś dwadzieścia pięć osób. Oni zmutowali tak jakby najmniej, są najbardziej ludzcy. W większości zmieniły się drobiazgi: zszarzała im skóra, oczy zrobiły się całkowicie czarne, nagle stali się niezwykle wrażliwi na światło… Ale była też bardzo nieliczna ich grupka, która zmieniła się inaczej. Zwą ich teyami, co w Arlein znaczy „uprzywilejowani”. Ta potężna dawka promieniowania sprawiła, że mają wyjątkową władzę nad swoim ciałem. W ciągu chwili mogą całkowicie zmienić swój wygląd, łącznie z wzrostem, karnacją, długością i kolorem włosów. Uwierz mi, nie raz zdarzało się, że zastępowali jakieś ważne osoby. Tak na przykład jakieś trzy lata temu dwójka z nich musiała udawać króla i królową — przez moment zamiera mi głos, ale przełykam ślinę i spokojnie ciągnę dalej. — Tak się składa, że podobnie jak u was, u nas o istnieniu drugiego świata nie wie prawie nikt. Rodzinka królewska akurat o tym wiedziała, ale niestety podczas jednego z wyjazdów pary królewskiej samolot, którym lecieli, się rozbił. Wszyscy pasażerowie zginęli na miejscu.

— Czyli król i królowa Arlesiie też? — zauważam, że Lara na powrót dała się kompletnie wciągnąć w moje opowiadanie. Szczególnie długo nie musiałam czekać, mimo jej chwilowego, dość poważnego zwątpienia w prawdę moich słów.

— Właśnie — kiwam głową. — Ale opinia publiczna nie mogła się dowiedzieć, że władcy zginęli na innym świecie, więc dwójka teyów przez pewien czas musiała jeszcze udawać, że król i królowa żyją. A że ta farsa nie mogła trwać wiecznie, to po pewnym czasie zmistyfikowano pożar, w którym ponoć zginęła rządząca para. Jedyną osobą, która znała prawdę, była ich czternastoletnia córka.

— Biedna dziewczyna… — w oczach przyjaciółki pojawia się smutek. — Musieć udawać, że nic się nie stało, równocześnie wiedząc, że przy sobie ma fałszywych rodziców… Dion, wiesz, co się z nią stało? — pyta ni z tego, ni z owego.

— Z ich córką… Tak właściwie to nikt tego nie wie — wzruszam ramionami. — Dwa lata temu po prostu zniknęła.

— Tak po prostu? — nastolatka wygląda na lekko rozczarowaną. — Przecież księżniczka nie może zniknąć ot tak.

— Królowa — poprawiam. — Po śmierci rodziców, mimo młodego wieku, została królową.

— To tym bardziej — dziewczyna wygląda na lekko zaskoczoną. — Wyjaśnij mi, jak królowa może zniknąć bez śladu.

— Jak widać, to możliwe — po raz kolejny wzruszam ramionami. — Nie wiem wiele na ten temat, wyjechałam z Arlesiie tuż po jej zaginięciu.

— Dziwne… — moja współpasażerka ciągle nie może sobie darować tego tematu.

— U nas wiele rzeczy jest dziwnych — uśmiecham się lekko. — I powiem ci, że zapewne nie ty pierwsza łamiesz głowę nad tą sprawą i nie tobie pierwszej nie uda się tego rozwiązać. Może lepiej teraz po prostu posłuchaj mnie dalej, a tą zagadkę zostaw sobie na bezsenne noce, na pewno szybciej ci zlecą.

— Może i masz rację — ciężko się ją odciąga od raz upodobanego tematu, ale jak już się uda, to da sobie spokój. — A, słuchaj, mam do ciebie jeszcze jedno pytanie w związku z tymi lumiami.

— No, słucham — to, że chce wrócić do sprawy wcześniej według niej nieprawdziwej, rokuje bardzo dobrze.

— Sama mówiłaś mi, że lumie to są same dziewczyny, tak? — kiwam głową. — To w takim razie wyjaśnij mi, czy są gatunkiem już wymarłym, czy jeszcze żyją?

— A dlaczego miałyby niby wyginąć? — patrzę na nią z dość sporym zaskoczeniem.

— No bo przecież skoro lumie to tylko dziewczyny i kobiety… — Lara też już lekko się zagubiła,

— Już wiem, o co ci chodzi — kiedy tylko pojmuję, co ma na myśli, uśmiecham się lekko. — Lumie normalnie zawierają związki z normalnymi chłopakami, normalnie rodzą dzieci, a swoje cechy przekazują córkom. Synom nie, tylko córkom. Kiedy ktoś jest w związku z lumią i spodziewają się córki, pewne jest, że na pewno będzie to kolejna lumia.

— Spoko, już rozumiem — Lara kiwa głową. — A z tego, co pamiętam, masz mi opowiedzieć jeszcze o jednej grupie?

— O ruslinsen — kiwam głową. — Ci zmienili się jeszcze bardziej, niż lumie i ymule, zmutowali w bardzo dużym stopniu. Wyobraź sobie, że zbłękitniała im skóra, pojawiły się błony pławne pomiędzy palcami i, co chyba najważniejsze, płuca błyskawicznie zamieniły się w skrzela, przez co musieli jak najszybciej dostać się do wody. I tak im zostało, spokojnie żyją we wszystkich jeziorach Arlesiie, również w tym na szczycie wulkanu przy polanie, na której miało powstać to nieszczęsne miasto. Tak samo z resztą, jak mój nauczyciel…

— Uczył cię mutant? — przyjaciółka wygląda na zaskoczoną i tak jakby lekko… zbulwersowaną.

— Wiesz, my nie traktujemy ich w kategorii mutantów. Raczej uważamy ich za ludzi z odmiennych kultur, tak jak wy osoby o innym kolorze skóry. Co oczywiście nie znaczy, że my nie mamy osób o odmiennym kolorze skóry… Arlesiie to kraj typowo międzynarodowy. A co do twojego pytania, to nie, nie uczył mnie mutant, jak to określiłaś.

— Aha — dziewczyna kiwa głową. Widać zadowoliła ją moja odpowiedź i zdążyła zapomnieć o tym, że mój nauczyciel mieszkał w jeziorze. Inaczej nie dałaby mi spokoju, dopóki nie dowiedziałaby się, cóż to za osobliwa postać… — Ale mówiłaś, że zwierzęta też trochę zmutowały, tak?

— Zwierzęta, i rośliny… — kiwam głową. — Zwierzęta zmieniły się w dość dużym stopniu, ale oczywiście pozostały też niezmienione, żeby była różnorodność. Na przykład takie ardyliany czy louliny powstały z istniejących do dzisiaj gatunków zwierząt, z arabów i zwykłych jaszczurek. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak wspaniałym widokiem jest pasące się stado arabów i ardylianów na tej samej łące…

— Może zobaczę — uśmiecha się do mnie szeroko i już wiem, że koniecznie będę musiała znaleźć jej taki widok. Jakbym nie miała dość roboty… — A co z roślinami?

— Powstało kilka cennych gatunków traw, to przede wszystkim… — zamyślam się na moment. — No i jeszcze las w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od polany, na której doszło do wybuchu, też się zmienił. Najdalej był po prostu wymarły, drzewa zastygły w bezruchu i stworzyły niemal nieprzepuszczalną barierę dla osób z zewnątrz. Ale dziesięć kilometrów w głąb wszystko drastycznie się zmieniło. Życie tętni tam w sposób fantastyczny, poza tym jest to dom dla większości zmutowanych zwierząt. A z racji tego, że w owym lesie wydarzył się ten wybuch, po którym wszystko się zmieniło, nazwano go Seiten Gaye, gajem cudów…

— Pokażesz mi go? — Lara patrzy na mnie z niemą prośbą.

— Postaram się, ale niczego nie obiecuję — kiwam głową. No cóż, jeśli o to chodzi, to faktycznie nie mogę nic obiecać, bo nie jest to zależne ode mnie.

Ale nastolatce najwyraźniej to wystarcza.

— Dion, a co było po wielkim wybuchu? — pyta dalej.

— Potem nic szczególnego się nie działo — wzruszam ramionami. — Co prawda odcięto kontakt ze światem zewnętrznym, żeby nie wyszło na jaw, co się stało w naszym świecie, ale to wcale nie wpłynęło na codzienne życie mojego świata. Miasta się rozwijały, technika postępowała do przodu w zastraszającym tempie, a kraj odchodził w zapomnienie wśród mieszkańców twojego świata… Chociaż nie, było jeszcze jedno ważne wydarzenie. Gdzieś koło pierwszego roku waszej nowej ery stolica Arlesiie na wyspie Eruz, a tak właściwie to pałac królewski został zaatakowany przez największy, najagresywniejszy i najgorzej nastawiony do władców gatunek smoków. Jak już wiesz, smoki wcale nie były takie głupie i działały całkowicie inteligentnie. Zniszczyły cały pałac, wszystko obróciły w ruinę. Poza jedną wieżą, która stoi do dziś. Właśnie w niej schroniły się dzieci ówczesnej pary królewskiej, szesnastoletnia para, chłopak i dziewczyna. Tylko oni przeżyli.

— O matko… — przyjaciółka wygląda na przerażoną.

— No cóż, to był pierwszy przypadek, kiedy młode osoby musiały podnieść tak ogromną odpowiedzialność, ale nie ostatni — uśmiecham się kwaśno. — A tej dwójce udało to się fantastycznie. Królem został chłopak, siostra go wspierała. Stolicę odbudowali, ale nie w tym samym miejscu. Przenieśli ją do Dminestil, miasta położonego na wschód tuż przy Liresist, największym jeziorze w kraju. Budowa pałacu trwała długo, ale potem Pearle Kiry, to znaczy „perła w koronie”, stał się najpiękniejszym pałacem na wszystkich światach i po dziś dzień tak jest.

— To też muszę go zobaczyć — rozmarza się dziewczyna. — Jeżeli jest choć w połowie wart takiego zachwalania, to…

— Rzeczywistość przewyższa wszelkie oczekiwania — mrugam do niej i obie zaczynamy się śmiać.

— Ale fajna ta twoja historia — mówi nastolatka, po czym ziewa. — Tylko trochę zmęczona jestem… No wiesz, dość długo już nie spałam…

— Spoko, śpij — mówię i wkładam do uszu słuchawki. — Jakbyś czegoś chciała… — urywam, zauważając, że dziewczyna momentalnie zasnęła. No cóż, prawdę powiedziawszy to wcale się jej nie dziwię. Skoro siedziała przy mnie w szpitalu cały czas, to na pewno nie miała czasu zdrzemnąć się choćby na chwilę.

Uśmiecham się lekko i właśnie chcę włączyć sobie jakąś piosenkę, gdy nagle głowę przeszywa mi przerażający ból. Taki silny i nie chcący ustąpić nawet na chwilę.

W pewnym momencie słyszę, jak telefon uderza o podłogę. Nawet nie zauważyłam, jak go puściłam…

Schylam się, podnoszę go, a ból jest po prostu nie do wytrzymania. Nie mam wyboru, muszę wziąć tabletki przeciwbólowe.

Biorę w rękę torebkę i zaczynam przeciskać się do przejścia między siedzeniami. Robię to tak ostrożnie, jak tylko potrafię, bo nie chcę przecież obudzić przyjaciółki…

Dojście do toalety zajmuje mi dobre kilka minut, w końcu jest ona prawie na samym końcu samolotu. Od razu zatrzaskuję za sobą drzwi i opieram się o nie. I tak się składa, że stoję dokładnie naprzeciwko lustra.

Mówiąc w bardzo optymistycznym tonie, wyglądam strasznie. Jestem bledsza jeszcze bardziej niż zwykle, czyli praktycznie biała, co wygląda przerażająco w porównaniu z rozgorączkowanymi oczami, pałającymi niezwykłym blaskiem. A jeszcze skoro pasemka na włosach zmieniły kolor na taki, jaki ma popiół, to znaczy, że faktycznie jestem chora. I to bardzo, ale to bardzo poważnie. Wręcz śmiertelnie…

Ostatkiem sił udaje mi się usiąść na desce od toalety. Opieram policzkiem o chłodną ścianę, ale to wcale nie przynosi mi ulgi. No cóż, chyba trzeba wreszcie wziąć te tabletki…

Zaczynam grzebać w torebce, ale przychodzi mi to z wielkim trudem. Na szczęście w końcu znajduję pudełko z lekami. Nowe, jeszcze nie używane…

Otwieram wieczko i wytrząsam całą jego zawartość — trzydzieści pigułek — na dłoń. Puste pudełko podkładam pod kran i nalewam wody, żeby mieć czym popić, a potem po kolei połykam wszystkie tabletki. No cóż, mój organizm nie jest taki jak organizm normalnej dziewczyny w moim wieku — dawka, która innych by zabiła, mi jest w stanie przynieść ulgę zaledwie na paręnaście, może parędziesiąt minut.

Opieram się plecami o ścianę i przykładam dłoń do czoła. Dosłownie parzy. Co najmniej 41o, jak nie więcej.

No przecież! Jak mogłam być tak głupia… Przecież moje ciało, oprócz walki z chorobą od co najmniej czterdziestu ośmiu godzin musi znosić jeszcze inne obciążenie, rosnące z każdą minutą. Bo niestety nie miałam okazji bycia całkiem samej w zaciszu domowym od czasu rozmowy z gryfem. A wtedy to jeszcze nie było potrzebne… No i może w toalecie w szpitalu, ale tam to było co innego. Po prostu zapomniałam, byłam za bardzo podekscytowana, by pamiętać…

Ale niestety tak się składa, że teraz też za bardzo nie dam rady. Jakiś czas temu słyszałam, że w toaletach w samolotach montują kamery, bo chcą uniknąć jakiegoś zamachu. Tak więc jakby teraz zobaczyli to, co nie trzeba, od razu wybuchłaby totalna panika, a ja musiałabym przeczekać resztę podróży w oddzielnym pomieszczeniu, skuta plastikowymi kajdankami.

Kręcę lekko głową. Nie ma mowy. Aż tak jeszcze choroba w mózgu mi nie poprzewracała. Muszę jeszcze poczekać maksymalnie dobę, aż to czasu, jak sama będę w toalecie w hotelu. Teraz trzeba tylko trzymać kciuki, żeby moje ciało wytrzymało jeszcze przez tyle czasu rosnące obciążenie…

Zbieram wszystkie siły i staję na nogi. Nie jest to nawet aż takie trudne, skoro nic mnie nie boli, ale ogólnie rzecz biorąc to czuję się strasznie słaba.

Cudem udaje mi się dojść na miejsce, bo leki tym razem działają sporo mocniej, niż zazwyczaj i czuję, jakbym była na porządnym haju. Kręci mi się w głowie i chyba powoli odpływam.

Powoli? Źle powiedziane. Ledwo opadam na fotel i przykładam głowę do oparcia, momentalnie tracę przytomność. „Może faktycznie tym razem wzięłam za dużo… Mam nadzieję, że bardzo źle to na mnie nie wpłynie…” — przemyka mi przez myśl w ostatnim momencie.

Rozdział VII

— Dion, wstawaj… — głos przyjaciółki dochodzi jakby zza grubej ściany.

— Co? — otwieram jedną powiekę i zerkam na nią prawym okiem. — Daj mi spokój, spać mi się chce…

— Dziewczyno, wstawaj — Lara zaczyna mną potrząsać. Widać bardzo jej zależy, żebym obudziła się jak najszybciej. — Już wylądowaliśmy, trzeba wychodzić.

— No trzeba było tak od razu — zrywam się na równe nogi. I od razu tego żałuję: całe moje ciało eksploduje bólem. Powinnam wstać bardziej delikatnie… Ale teraz nie mogę dać tego po sobie poznać i dlatego tylko opieram się o zagłówek siedzenia przede mną. — W takim razie chodź, nie możemy się spóźnić na następny samolot.

— To teraz nie jesteśmy w Petrze? — dziewczyna patrzy na mnie ze zdziwieniem, podczas gdy szybko idziemy do wyjścia na zewnątrz.

— Nie — odkręcam się do niej z uśmiechem. — Jesteśmy w Ammanie. Nie było żadnego lotu do Petry w przeciągu do dwunastu godzin, więc musiałam zarezerwować lot z przesiadką w Ammanie. Następny lot mamy za jakieś pół godziny, trzeba tylko odebrać bagaże… — mruczę pod nosem, schodząc po trapie na stały ląd.

Zgaduję, że przyjaciółka kiwa głową (bo w tym momencie nie mam okazji jej widzieć) i uśmiecham się lekko. Coś mi się zdaje, że to wszystko lekko ją szokuje, bo w innej sytuacji zapewne nie przestawałaby trajkotać nawet, żeby złapać oddech, a teraz… Teraz rozgląda się wokoło z oszołomieniem w oczach. Wiem, z czego to wynika. Ja jestem mega spontaniczna, idę na żywioł, potrafię podjąć decyzję o wyjeździe gdzieś w ciągu sekundy, a w następnej całkowicie ją zmienić. Za to Lara musi mieć wszystko idealnie zaplanowane i jak robi coś pod wpływem impulsu, tak jak teraz, nie czuje się z tym dobrze.

— Wiesz co, Dion… — moment później nastolatka rezygnuje z wleczenia się dwa kroki za mną i zaczyna iść obok mnie. Niech zgadnę, czyżby chciała podzielić się swoimi wątpliwościami? — Myślisz, że bardzo głupio zrobiłam, jadąc z tobą?

Wiedziałam.

— No cóż — muszę ostrożnie dobierać słowa, żeby przypadkiem nie zdołować jej jeszcze bardziej — wcześniej mówiłam ci, że nie powinnaś jechać, bo tylko będziesz plątać mi pod nogami, ale teraz myślę, że trochę oderwania od normalności ci się przyda. Co z tego, że zarwiesz trochę szkoły, skoro zdobędziesz wiedzę niedostępną innym, poznasz wspaniałą kulturę, innych ludzi… Uważam, że jak najbardziej dobrze zrobiłaś.

— Na serio? — na twarzy Lary pojawia się delikatny, nieśmiały uśmiech.

— Na serio — kiwam głową. — To teraz chodź, musimy pozałatwiać wszystkie sprawy.

* * *

— To poczekaj jeszcze moment, muszę zajść do toalety — prosi mnie przyjaciółka, po czym znika w najbliższych drzwiach.

Uśmiecham się lekko i opieram się o ścianę.

Nawet ta sytuacja tuż przed wejściem na lotnisko pokazuje, do jakiego stopnia nastolatka mnie potrzebuje. Od dawna poprawiam jej poczucie własnej wartości, pomagam w kryzysowych sytuacjach, daję się jej wypłakać w rękaw po porzuceniu przez chłopaka…

„Mogłabyś wziąć na siebie ocalenie całego świata bez mrugnięcia okiem, a kiedy byłoby ci trudno, nie pisnęłabyś ani słowem” — nagle w mojej głowie rozbrzmiewa głos Bastiana. Nawet nie wie, jak bardzo trafił w dziesiątkę… Faktycznie, nigdy nie skarżyłam się nikomu, kiedy było i jest mi trudno, nawet teraz, kiedy jestem śmiertelnie chora, a co do ocalenia całego świata, to między innymi właśnie w takim celu wybieram się z powrotem do Arlesiie…

A swoją drogą, ciekawe, czy jeszcze kiedyś się spotkamy… Bo jeśli mam być szczera sama ze sobą, to bardzo bym chciała kiedyś spotkać Bastiana, znowu poczuć się jak najnormalniejsza w świecie dziewczyna, która komuś się spodobała. No i pomijając fakt, że jak wrócę — jeśli wrócę — to, o ile będzie mnie jeszcze pamiętać, ma postawić mi drinka.

— Idziemy już? — pochłonięta swoimi myślami, nawet nie zauważam powrotu przyjaciółki.

— Idziemy — kiwam głową. Wszystkie sprawy już załatwiłyśmy, odprawę przeszłyśmy, dopilnowałyśmy, by nasze walizki trafiły do właściwego samolotu… Czyli teraz w spokoju można wsiąść i czekać na odlot.

Moment później stoimy już przed wejściem na trap.

— Zapraszam do środka — zachęcająco uśmiecha się do nas steward. Kiwam głową z lekkim uśmiechem, po czym daję znak Larze, żeby podążała za mną.

— Wow, jaka kultura — dziewczyna jest pod wielkim wrażeniem uprzejmości młodego mężczyzny.

— Wiesz, w liniach lotniczych nie zatrudniają byle kogo. A co, dzisiaj leciałaś po raz pierwszy? — zerkam na nią z ciekawością.

— No proszę cię — patrzy na mnie z politowaniem. — Nie pamiętasz, że spotkałyśmy się w Ammanie i wtedy już jakoś musiałam tam dolecieć? A ty? Ile razy już latałaś?

— No cóż… — zamyślam się na moment, równocześnie siadając na swoim miejscu. Tym razem Lara zażądała miejsca przy oknie. — Tak właściwie to nawet nie pamiętam… Często latałam samolotami, wiesz, z rodzicami na wakacje… Przynajmniej do ich śmierci — wystarczy tylko, że to mówię, by na mojej twarzy pojawił się cień smutku.

— A właśnie — przyjaciółka od razu podłapuje temat. — Miałaś mi też opowiedzieć coś o sobie, o twoim życiu w Arlesiie…

— No cóż… — rozpaczliwie szukam wymówki, która pozwoliłaby mi w jakikolwiek sposób ominąć dość niewygodny temat, ale nie mam na to szans.

— Ani mi się waż — dziewczyna ostrzegawczo podnosi palec do góry. — Miałaś mi o tym powiedzieć w poprzednim samolocie, ale najpierw ja ucięłam sobie krótką drzemkę, a potem jeszcze ty spałaś tak mocno, że nie dałam rady ciebie obudzić i w końcu nic z tego nie wyszło, więc masz mi o wszystkim natychmiast opowiedzieć, rozumiesz?

Spuszczam głowę. W ciągu dwóch lat mieszkania razem przekonałam się, że kiedy Lara uderza w taki ton, nie ma najmniejszego sensu jej się przeciwstawiać. No i teraz trzeba wymyśleć coś, co w jak najmniejszym stopniu mija się z prawdą… I najlepiej, żeby brzmiało to wiarygodnie, bo Lara nie da się zbyć czymś, co wyda jej się nieprawdziwe…

— No, Dion, czekam — nastolatka stanowczo krzyżuje ręce na piersi.

— Ok., jak chcesz — wzdycham ciężko. — Tak po prawdzie, to na twoim miejscu nie spodziewałabym się niczego specjalnego.

— Ta, jasne — przyjaciółka patrzy na mnie z lekkim uśmieszkiem. — W końcu nie żyłaś w baśniowym świecie, gdzie żyją niesamowite stworzenia i w ogóle wszystko jest wyjątkowe…

— Skoro tak to przedstawiasz… — wzruszam ramionami. — Wiesz, dla mnie to wszystko jest całkowicie normalne, z resztą powtarzam ci to już po raz kolejny…

— Nie ważne — dziewczyna macha ręką. — No dalej, opowiadaj! — ponagla mnie.

— Dobra, już dobra — unoszę ręce w obronnym geście. — Moi rodzice byli osobami dość zamożnymi (mieli coś w rodzaju wielkiej, rodzinnej firmy), więc dzięki temu chcieli dać mi wszystko, co ich zdaniem było najlepsze. Powiem ci szczerze, że do pewnego czasu moje życie wyglądało dosłownie jak z bajki: miałam wszystko, czego tylko chciałam, pięknego konia, wspaniałe przyjaciółki, własnego yteina…

— Yteina? — we wzroku towarzyszki widzę prośbę o wytłumaczenie nieznanej nazwy.

— Yteiny to takie trochę zmutowane śnieżne pantery — wyjaśniam. — Co do wielkości i puszystości to są takie same, ale od waszych różnią się brakiem cętek, pazurami twardszymi od diamentów i tym, że nie są agresywne, ot, po prostu bardzo wyrośnięte koty domowe.

— Pokażesz mi tego twojego yteina? — prosi Lara.

— Nie wiem, czy dam radę — na mojej twarzy pojawia się lekki smutek. — Nie mam pojęcia, co się z nim stało, kiedy wyjechałam. Bo Bastila nie mogłam zabrać ze sobą…

— Bastil to ten twój kotek? — upewnia się współpasażerka.

— Mhm — kiwam głową. — Zapewne byłby dość spory kłopot z posiadaniem takiego dziwnego gatunku zwierzaka na tym świecie.

— Też racja — nastolatka robi się lekko zmieszana. — No, ale opowiadaj, co się stało?

— No więc miałam wspaniałe życie — ciągnę swoją historię dalej. — Wiesz, rodzice zabierali mnie na wycieczki do waszego świata, zwiedzałam mnóstwo krajów, a przynajmniej wtedy, kiedy mieli czas, bo z tym czasem to było tak trochę ciężko, jeśli mam być szczera. Co prawda takie życie miało też swoje minusy, chociażby to, że musiałam uczyć się w domu (choć trochę to pomogło, bo jak mam być szczera, to całą edukację zakończyłam już ponad trzy lata temu) i bardzo często się zdarzało, że nie było ich w domu przez miesiące, kiedy wyjeżdżali w interesach. Aż w końcu z jednej podróży nie wrócili.

— Dion, tak mi przykro… — nastolatka kładzie mi dłoń na ramieniu, ale moment później ją strącam.

— Było, minęło — wzruszam ramionami. — To było trzy lata temu, już dawno nauczyłam sobie radzić z tym, że ich nie ma. Co prawda najgorzej było na samym początku, jak musiałam zorganizować pogrzeb, niestety symboliczny, bo ciał nigdy nie odnaleziono… — urywam na chwilę i ocieram grzbietem dłoni pojedynczą łzę. — Ale cóż, zawsze trzeba żyć dalej. W każdym razie kiedy nie wrócili i było już pewne, że na pewno nie wrócą, mimo młodego wieku musiałam przejąć rodzinny biznes. I mogę stwierdzić, rzecz jasna wcale się nie chwaląc, że bardzo szybko zaczęłam zbierać pozytywne opinie.

— To dlaczego ostatnie dwa lata spędziłaś na tym świecie, zamiast na tamtym? — pada pytanie, które co prawda paść musiało, ale którego za wszelką cenę chciałam uniknąć.

— Poczekaj, do wszystkiego dojdę, tylko po kolei — podnoszę rękę, chcąc uciszyć przyjaciółkę. — Wracając do tematu, po pewnym czasie okazało się, że kilka wpływowych osób wymyśliło, że przydałoby się mnie z kimś skojarzyć, bo w końcu, jak to stwierdziło kilka osób starszych wiekiem, kobiecie nie wypada samej zajmować się tak ważnymi sprawami. I z początku wszystko układało się idealnie, byłam w nim zakochana po uszy i zdawało się, że on we mnie też. Ale potem… — spuszczam głowę i milknę na chwilę. Nawet po dwóch latach ciężko mi się o tym myśli, nie mówiąc o mówieniu. — Potem okazało się, że to wszystko było udawane. Miał mnie kompletnie gdzieś, byłam mu potrzebna tylko jako kolejny szczebel w karierze na sam szczyt, kolejna osoba, którą tylko się wykorzysta, żeby powoli dobrać się do władzy królewskiej.

— Czyli musiałaś być kimś ważnym — wnioskuje Lara.

— Byłam po prostu jedną z wielu dziewczyn, które w całym swoim życiu Ertex, bo tak się nazywał, wykorzystał, a potem chciał wyrzucić jak zużytą, popsutą zabawkę — wzruszam ramionami. — I nie zdziwiłabym się, jakby okazało się, że po mnie było jeszcze wiele innych. Tyle, że ja byłam pierwszą, która się postawiła…

— Czy ja dobrze rozumiem? Zrezygnowałaś z ważnego stanowiska tylko dlatego, że zdradzał cię chłopak? — przyjaciółka wygląda na porządnie zaskoczoną.

— Narzeczony, nie chłopak — zaznaczam.

— Ale ja i tak nie rozumiem… — nastolatka patrzy na mnie z niedowierzaniem, ale jej przerywam:

— Nie mówiłam, że będziesz rozumieć — kręcę głową. — Chciałaś mojej historii, to ją usłyszałaś, wniosków wyciągać nie musisz, bo nie uważam siebie za dobry przykład. Teraz na pewno rozegrałabym to całkowicie inaczej…

— Wiesz, co ci powiem? W życiu nie spodziewałabym się, że moja najlepsza przyjaciółka i równocześnie współlokatorka może mieć do opowiedzenia tak ciekawą historię — Lara szeroko się do mnie uśmiecha.

— Nie zaprzeczę, że jest ciekawa — jak lustro odbijam uśmiech przyjaciółki. — Masz coś fajnego na telefonie? Bo moja muzyka już mi się znudziła…

— Nie mam — kręci głową z lekkim rozczarowaniem. — A słuchaj, Dion, wiesz, gdzie się dzisiaj zatrzymamy, czy może będziemy poszukiwać hotelu na ślepo?

— A jak myślisz? — patrzę na nią filuternie.

— Nie wiem — dziewczyna rozkłada ręce. — Po tobie można się spodziewać wszystkiego.

— To w takim razie pozostawię cię w niepewności — kiedy patrzę na wyraz twarzy dziewczyny, parskam śmiechem, tak komicznie wygląda w tym momencie.

— No wiesz co… — wydaje się być trochę rozczarowana. A potem nagle zaczyna patrzeć mi prosto w oczy i w jej wzroku zauważam poważny niepokój. — Dion, ty się dobrze czujesz?

— Ja? — przez moment patrzę na nią bez zrozumienia, ale potem dociera do mnie, że moja współpasażerka wreszcie zauważyła, jak strasznie wyglądam. — A, to… To nic. Czuję się dobrze, tylko wyglądam trochę niewyraźnie.

— Trochę? Dziewczyno, ty chyba nie widziałaś siebie w lustrze — Lara wygląda na przerażoną.

— Nie martw się, widziałam — macham ręką, pokazując, jak bardzo bagatelizuję sprawę. — To wszystko przez to, że jak się malowałam, w połowie skończył mi się podkład i musiałam użyć drugiego. No cóż, mieszanie ich raczej nie wychodzi na dobre… Od dzisiaj już na pewno tego nigdy nie zrobię.

— Skoro tak mówisz… — dziewczyna nie wygląda na szczególnie przekonaną, ale daje sobie spokój z drążeniem tematu, bo widzi, że ode mnie niczego więcej nie wydobędzie. — Myślisz, że długo jeszcze zajmie nam lot?

— Nie wiem… — rozkładam ręce i chcę dodać coś jeszcze, ale w tym momencie przerywa mi głos stewardessy:

— Samolot podchodzi do lądowania. Prosimy zapiąć pasy — kobieta oznajmia ze stoickim spokojem.

— Wreszcie! — szeroko uśmiecha się moja przyjaciółka, całkowicie zapominając o sprawie mojego wyglądu. — Nie mogę w to uwierzyć, że jestem tak blisko zobaczenia czegoś, o czym praktycznie nikt nie wie… I że to właśnie mi trafił się taki przywilej!

Jedyną odpowiedzią z mojej strony jest lekki uśmiech. Nie ma co się jej dziwić. W końcu jest na jak najlepszej drodze do zobaczenia cudów, o jakich jeszcze wczoraj jej się nie śniło…

— Teraz trzeba tylko ogarnąć wszystko na lotnisku i będziemy prawie w domu — szturcham ją lekko.

— Nie mogę się doczekać — wyraz jej twarzy mówi wszystko, tak, że nawet nie musiała się odzywać. — Na pewno będzie fantastycznie…

— Wszystko w swoim czasie — kładę jej rękę na ramieniu, nie przestając się uśmiechać. — Ale obiecuję, że tej wyprawy nie zapomnisz do końca życia!

Rozdział VIII

— Zobacz, Dion, wyobrażasz sobie, jakby wspaniale było, jakbyśmy mieszkały w tym hotelu? — Lara z podziwem wskazuje na jeden z najwspanialszych i najdroższych hoteli w okolicy Petry. — A tak przy okazji, to powiesz mi, czy w końcu zarezerwowałaś gdzieś miejsca, czy nie?

— Dobra, nie będę cię już tak bardzo męczyć — uśmiecham się lekko. — Jak tylko znajdziesz budynek, obok którego będzie stała tablica z napisem „Mövenpick Resort Petra”, to daj mi znać.

— Taką jak ta? — dziewczyna pokazuje tablicę stojącą tuż obok hotelu, nad którym tak bardzo się zachwycała.

— Właśnie taką — mój uśmiech znacznie się poszerza. –To teraz chodź za mną, trzeba się zameldować i odebrać klucze.

— Żartujesz sobie ze mnie? — przyjaciółce szczęka opada niemalże do ziemi.

— Nie, nie mam już siły żartować — szeroki uśmiech na mojej twarzy lekko blednie i zmniejsza powierzchnię. — Chodź, im szybciej dojdziemy do recepcji, tym szybciej trafimy do pokoju. — „I tym szybciej będę mogła dać sobie chociaż chwilkę na odciążenie organizmu”, dodaję w myślach.

Dziewczyna tylko kiwa głową, nie przestając gapić się na mnie z rozdziawionymi ustami.

— I jeszcze przymknij szczękę, żeby ktoś ci na nią przypadkiem nie nadepnął — dodaję, tym razem już tyłem, więc nie widzę reakcji nastolatki.

Moment potem wchodzimy do hotelu, a Lara wydaje z siebie stłumione westchnienie. Zapewne nie spodziewała się, że budynek w środku wygląda jeszcze bardziej okazale…

— W czym mogę pomóc? — recepcjonistka zjawia się jak na skinienie.

— Rano zarezerwowałam apartament — mówię, opierając się o ladę recepcji. — Teraz chciałabym zapłacić i odebrać klucz.

— Rezerwacja na? — kobieta patrzy na mnie uważnie.

— Na Luminę McKinley — wyjmuję z torebki dowód (tym razem ten wyrobiony na moje prawie prawdziwe imię) i pokazuję go recepcjonistce. — Ile płacę?

Lara przez cały czas trzyma się z boku, ale kątem oka podpatruje moje działania. Kiedy kobieta za ladą wymienia cenę, robi wielkie oczy, a kiedy ja bez protestów wyjmuję tyle gotówki, robią się one jeszcze większe.

— Skąd ty masz tyle kasy? — pyta się mnie szeptem, gdy już odchodzę od kontuaru z kluczem w dłoni.

— Nieważne — macham ręką. — Ważne jest to, że pokój jest tego warty.

Nastolatka kręci głową z lekkim powątpiewaniem. Widać specjalnie nie wierzy, że cokolwiek mogłoby wynagrodzić to, ile pieniędzy właśnie wydałam.

— Zdziwisz się — uśmiecham się pod nosem.

— Pomóc paniom? — tuż obok dosłownie wyrasta z ziemi boy.

— Bardzo chętnie, dziękuję — kiwam głową, po czym oddaję mu swoją walizkę i pokazuję przyjaciółce, żeby zrobiła to samo. — Jakby mógł pan zanieść go do apartamentu na samej górze… A to za fatygę — podaję mu dwa banknoty studolarowe.

— Jest pani zbyt hojna — stwierdza chłopak, ale prędko, bym się nagle nie rozmyśliła, chowa napiwek do kieszeni i znika z naszymi walizkami.

— Nie dałaś mu zbyt dużo? — Lara patrzy na mnie z lekkim zaskoczeniem.

— A dlaczego miałabym dać mu mniej? — odpowiadam pytaniem na pytanie. — W końcu jestem tutaj już ostatni dzień, mogę trochę zaszaleć.

— Wiedziałam — na twarzy dziewczyny wykwita zadowolony uśmiech.

— A co takiego niby wiedziałaś? — patrzę na nią z lekką nutką ciekawości, choć prawdę mówiąc spodziewam się odpowiedzi.

— Wiedziałam, że nie zamierzasz wracać — wyjaśnia przyjaciółka z tryumfalną miną, wchodząc za mną do windy. — Właśnie się zdradziłaś.

— Nigdy nie mówiłam, że zamierzam wracać, ani, że zamierzam zostać w Arlesiie na zawsze — wzruszam ramionami. — To zależy od tego, jak potoczą się wypadki, bo być może pojadę tam tylko na tydzień, dwa i wrócimy do Stanów, ale być może coś pójdzie nie po mojej myśli i będziesz musiała wybrać się z powrotem sama — dodaję, naciskając najwyższy guzik.

— Nie rozumiem — stwierdza nastolatka.

— Nie musisz — już po raz kolejny tego dnia odpowiadam jej w ten sposób.

— Ale chcę — jak ona uczepi się jednego tematu, to już nie odpuści. — I wyjaśnisz mi to, jak już się ogarniemy, prawda?

— Nie — kręcę głową przecząco, podczas gdy winda powoli zbliża się do naszego piętra. — Powiedziałam ci wszystko, co mogłam. Reszty może kiedyś się dowiesz.

— Ej no, Dion… — Lara wygląda na porządnie zawiedzioną. — Nie bądź taka, powiedz…

— Nie ma mowy — tak się składa, że jak coś postanowię, to ja też potrafię wytrwać w tej decyzji. A uparta jestem tak bardzo, że nawet stojąca obok dziewczyna nie jest w stanie mnie przebić. — Teraz na pewno tego ci nie powiem, nawet na to nie licz. Jeżeli kiedyś się dowiesz, to dobrze, ale na pewno nie wyjdzie to ode mnie. A jeśli się nie dowiesz, to drugie dobrze.

Nastolatka, lekko oburzona, odwraca się do mnie bokiem. Co racja, to racja, nie przywykła do takich odpowiedzi, ale w sumie w życiu mało kiedy będzie dostawać konkretnie to, na co będzie miała ochotę. Jak teraz się przyzwyczai, potem będzie miała łatwiej…

Ale jej milczenie (jak zwykle, z resztą) nie trwa długo. Tym razem przerywa je dojazd windy na ostatnie piętro.

Wchodzimy na zewnątrz i stajemy naprzeciwko jedynych drzwi w małym korytarzu. Tuż przed nimi stoi boy z naszymi walizkami.

— Dziękuję — uśmiecham się do chłopaka. On odpowiada skinięciem głowy, po czym omija nas i znika w windzie. — To co, ty chcesz otworzyć, czy ja mam?

— Ja chcę — przyjaciółka wysuwa się przede mnie. — Zobaczymy, czy był warty tego, ile za niego zapłaciłaś…

— To trzymaj — podaję jej klucz i krzyżuję ręce na piersi, uśmiechając się lekko pod nosem. Doskonale wiem, co się zaraz zdarzy. Za pierwszym razem sama popełniłam ten sam błąd, i coś mi się zdaje, że ona też się na tym wyłoży…

Dziewczyna bierze klucz i próbuje włożyć go do zamka, ale nic z tego jej nie wychodzi. Robi się coraz bardziej zdenerwowana, ale z racji swojej upartości się nie poddaje. Dopiero przy dwudziestej próbie daje za wygraną.

— Ten zamek nie pasuje do klucza — mówi ze złością i się prostuje. — Zapłaciłaś za pokój, do którego nie da się wejść.

— Jak to się nie da? — patrzę na nią z lekkim rozbawieniem. — A ja mówię ci, że się da.

— Tak? To w takim razie udowodnij mi to — niemalże rzuca mi klucz.

— No spoko — wzruszam ramionami, po czym bezproblemowo wkładam go do zamka i przekręcam. Zapadki przeskakują bez żadnego oporu, a drzwi uchylają się same.

— Co? Jak? — nastolatka jest tak zaskoczona, że nawet nie potrafi wydusić z siebie jednego, sensownie złożonego zdania.

— Za wszelką cenę chciałaś włożyć klucz odwrotnie — próbuję się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem na widok jej wyrazu twarzy, ale średnio mi to wychodzi.

— Ale… — zdziwienie Lary właśnie osiągnęło nowy poziom i coś mi się zdaje, że ciągle rośnie.

— Nie martw się, za pierwszym razem miałam taki sam problem — uspokajam ją, ciągle nie mogąc przestać się uśmiechać. — Gdyby nie czyjaś życzliwa pomoc, zapewne poszłabym do recepcji i zaczęła się wykłócać, że dali mi zły klucz. A teraz chodź, skoro nie udało ci się otworzyć drzwi, to przynajmniej wejdź pierwsza i powiedz mi, co sądzisz o tym apartamencie.

Moja przyjaciółka kiwa głową i popycha drzwi, żeby otworzyć je jeszcze szerzej. Z lekkim wahaniem robi pierwszy krok do środka i niemalże od razu przystaje.

— I jak? — przeciskam się pomiędzy nią a drzwiami i patrzę na nastolatkę z uśmiechem.

— Fantastycznie, po prostu fantastycznie — dziewczyna kręci głową z zachwytem wypisanym na twarzy.

— Czyli co, jak myślisz, było warto tyle zapłacić? — pytam.

— Oj tak — Lara kiwa głową. — Przecież tu jest pięknie! — stwierdza, zdejmuje buty i wskakuje na łóżko. — Dion, chodź, zobacz, jak cudownie się skacze!

— Może później — rzucam lekko. — Chodź i zabierz walizkę — wskazuję na torbę przyjaciółki, równocześnie biorąc swoją. W innym wypadku pewnie wzięłabym też drugą, ale teraz ledwo mam siłę, żeby ciągnąć swoją.

— No spoko, już idę — dziewczyna zeskakuje na puchaty dywan, po czym podbiega do mnie. — Zobacz, jakie piękne lampki nocne — wskazuje piękną, bogato zdobioną, porcelanową lampkę. — Muszę jedną naszkicować — stwierdza, podnosząc torbę i rzucając ją na fotel.

— Nie krępuj się — mówię, kładąc swoją walizkę na łóżku. — Jakby co ja będę w łazience, masz mi nie włazić, rozumiesz? — pytam się dziewczyny, wyjmując z bagażu kosmetyczkę i piżamę.

— Mhm — moja przyjaciółka kiwa głową, w skupieniu przetrząsając swoją torbę. Znając życie to wcale mnie nie słucha. — Dion, wiesz, gdzie spakowałam swój szkicownik?

— Nie wiem, nie byłam przy tobie, jak się pakowałaś — stwierdzam, wchodząc do łazienki. — Ale zaraz mogę pomóc ci szukać — dodaję po chwili. No cóż, jak dziewczyna czymś się zajmie, to prawie na pewno nie wpadnie na pomysł, żeby wpakować mi się do środka pomieszczenia.

— Byłabym wdzięczna — z sypialni dobiega mnie głos Lary.

— Już idę, tylko zostawię rzeczy — odpowiadam, kładąc wszystko obok umywalki. Oby tylko nie okazało się, że zostawiła zeszytu w domu… — To jak myślisz, gdzie mogłaś go spakować?

Jedyną odpowiedź stanowi wzruszenie ramionami.

— No to będzie ciężko — wzdycham.

* * *

— Nie wierzę, jak mogłam zostawić go w domu — nastolatka kręci głową ze smutkiem. — Przecież to niemożliwe. Tyle czasu powtarzałam sobie, żeby tylko nie zapomnieć szkicownika, bo mam zobaczyć takie wspaniałe rzeczy, a znasz mnie, jak coś mnie zainteresuje, po prostu muszę to narysować…

— Wiesz co, to w takim razie zrobimy tak — siadam obok niej na łóżku i zaczynam przeglądać swoją torebkę. — Otóż od pewnego czasu noszę się z zamiarem pisania pamiętnika, ale nie wiem, kiedy najdzie mnie chęć do pisania. I żeby nie zmarnować okazji to noszę ze sobą zeszyt, a że jeszcze nie wpadłam na nic ciekawego, godnego tego, żeby utrwalić to na piśmie, to jest on na razie całkiem pusty.

— Czyli że masz przy sobie całkiem pusty zeszyt, który jeszcze ani razu nie by używany? — w oczach przyjaciółki zauważam błysk nadziei.

— Właśnie tak — kiwam głową z lekkim uśmiechem. — A co?

— Jak mniemam nie wspominasz o tym bez powodu, prawda? — Lara uśmiecha się do mnie przymilająco.

— A żebyś wiedziała — wyciągam z torebki wspomniany zeszyt i podaję go dziewczynie siedzącej obok. — Trzymaj, i zrób z niego dobry użytek.

— Na pewno — uśmiech na twarzy dziewczyny robi się szerszy o co najmniej dwieście procent. — Mogę ci obiecać, że pierwszy szkic wykonam z niezwykłą starannością, wiesz, żeby był takim pięknym początkiem.

— A pozostałe? — pytam.

— Pozostałe oczywiście też — kiwa głową nastolatka. — Z resztą widziałaś mój poprzedni zeszyt, wszystko było tam bardzo dokładnie.

Kiwam głową na potwierdzenie. Faktycznie, wszystkie rysunki przyjaciółki odznaczają się dużą dokładnością, realistycznością i ogólnie mówiąc są piękne. Nie ma co, ma dziewczyna ogromny talent. Tylko teraz żeby go nie zmarnowała…

— Dobra, Lara, ja idę się ogarnąć — mówię, wstając z łóżka. — Będę w łazience, ale mi nie właź, rozumiesz?

— No spoko, za kogo mnie uważasz? — dziewczyna kiwa głową. — Przecież nie mam pięciu lat, potrafię zrozumieć, co się do mnie mówi.

— Mam nadzieję — mruczę pod nosem, idąc w kierunku łazienki.

Kiedy tylko staję w drzwiach, pierwszym, co widzę, jest moje odbicie w lustrze. I jeśli mam być szczera, to wyglądam potwornie. Dużo gorzej, niż wtedy w samolocie.

Pociągam za klamkę, by przymknąć drzwi i podchodzę do szklanej tafli. Jestem dosłownie biała, a moje pasemka — wskaźnik moich nastrojów i ogólnego stanu (to jest jednocześnie i zaleta, i wada — nie potrafię nikogo oszukać co do uczuć, jakie w danej chwili odczuwam) — z koloru popielatego, jaki miałam w samolocie zrobiły się takie… nijakie. Jakbym nie miała żadnego nastroju, bo choroba wypompowała ze mnie wszystkie siły.

No ale na szczęście teraz mam kilkanaście minut tylko dla siebie i mogę choć troszeczkę odciążyć mój mega zmęczony walką z zarazkami organizm. A tak prawdę powiedziawszy to nawet minuta z powrotem w prawdziwej postaci daje bardzo wiele…

Po raz kolejny zerkam w lustro. Teraz wyglądam o wiele, wiele lepiej. Tak jakby troszeczkę… zdrowiej. I na pewno bardziej pasuje mi szary wilczy ogon i wilcze uszy, w tym jedno przyklapnięte, niż ich brak. No cóż, egzotyka u nas też jest w modzie. A lumie są jak najbardziej egzotyczne w Arlesiie. Bycie jedną z nas jest związane z pewnym prestiżem należenia do nielicznej grupy, w której wszystkie jesteśmy dla siebie jak siostry i najlepsze przyjaciółki i na pewno ze sporą ilością chłopaków lecących na odrobinę puchatego futerka.

Odruchowo poprawiam fryzurę i sięgam do kosmetyczki. Co prawda mój wygląd nie jest tak tragiczny, jak sekundę temu, ale ciągle jeszcze jest bardzo, bardzo wiele do poprawy, jeśli nie chcę przerażać nawet samej siebie (w lustrze) wyglądem osoby śmiertelnie chorej…

I akurat kiedy kończę nakładać ostatnią warstwę tapety na twarz (na szczęście jakimś cudem udało mi się zmienić wygląd osoby będącej jedną nogą w grobie na lekko przeziębioną), mimo moich wcześniejszych próśb, do łazienki wpada Lara.

Dziewczyna raptownie zatrzymuje się w drzwiach i patrzy na mnie na w pół z przerażeniem, na wpół z zaskoczeniem. Ja wpatruję się w jej odbicie w lustrze, z jedną ręką opartą na blacie obok umywalki, a drugą, trzymającą tubkę z fluidem zastygniętą w połowie drogi nad kosmetyczką, i kto wie, czy nie jestem bardziej przestraszona od niej. Pierwszy raz mi się zdarzyło, żeby ktoś z tego świata odkrył, że jestem lumią i za bardzo nie wiem, jak zareagować. Co prawda już niejako mentalnie przygotowałam przyjaciółkę na spotkanie z potomkami buntowników z Seiten Gaye, ale nie spodziewałam się, że jej przygoda z nami zacznie się akurat ode mnie…

Teraz boję się wykonać choćby najlżejszy ruch, nie chcąc jej spłoszyć.

I nagle dzieje się to, czego jak najbardziej chciałabym uniknąć — moja ręka na moment się wyłącza (jak to czasami bywa przy tej chorobie, którą złapałam) i luzuje chwyt, w skutek czego tubka z korektorem wypada i ląduje z (jak się teraz, w ciszy, która właśnie zapadła, wydaje) wielkim hukiem na blacie.

I to jest jakby symbol do startu. Nastolatka momentalnie zrywa się do biegu i natychmiast dopada drzwi od apartamentu. Ja niemalże od razu zaczynam ją gonić, oczywiście nie zapominając o uprzednim zamaskowaniu uszu i ogona, to znaczy przejściu do tej zdecydowanie bardziej akceptowalnej w tym świecie postaci.

Ale tak się nieszczęśliwie składa, że mimo tego, iż w normalnych warunkach dogoniłabym ją bez trudu w bardzo krótkim czasie, teraz nie mam siły, żeby nawet normalnie biec. Zatrzymuję się więc po krótkiej chwili i opieram się o ścianę, rozpaczliwie próbując złapać oddech. O nie, nie będę się zabijać, żeby dogonić przyjaciółkę, po prostu muszę po drodze wymyślić jakąś ciekawą wymówkę na wytłumaczenie innym, bo szczerze wątpię, żeby dziewczyna zostawiła taką sensację tylko i wyłącznie dla siebie.

Kilka chwil później jestem już na dole. Muszę na moment przystanąć, żeby złapać oddech i opieram się o ścianę. No cóż, już dawno stwierdzono, że kiedy jest ktoś chory, to nie ma tyle siły ile w normalnym stanie. I wiem, że te siły mi wrócą. Oczywiście pod warunkiem, że zdążę zażyć lek w odpowiednim momencie…

Po jakiejś minucie czuję się na tyle dobrze, że mogę już iść dalej. I po kilku krokach natykam się na przyjaciółkę siedzącą na jednym z krzeseł w recepcji, obstąpioną przez recepcjonistkę i boya hotelowego.

— Mówię wam, że to była prawda, na serio widziałam… — dziewczyna patrzy to na jedno, to na drugie, szukając zrozumienia.

— Lara, tu jesteś — podchodzę do nich i opieram dłonie na kolanach. — A już myślałam, że będę musiała cię szukać po całym hotelu…

— Nie zbliżaj się do mnie — dziewczyna zrywa się na równe nogi i wyciąga przed siebie ręce w obronnym geście. W jej twarzy widać wielkie przerażenie.

— Spokojnie, to tylko ja — próbuję ją uspokoić, ale wiele mi z tego nie wychodzi. — Bardzo za nią przepraszam, w drodze naoglądała się jakichś horrorów i filmów fantasy i teraz jej to wychodzi bokiem — zwracam się do kobiety i chłopaka stojących obok dziewczyny.

— Żeby wiedziała pani, jakie ona rzeczy powymyślała… — recepcjonistka kręci głową z politowaniem.

— Potrafię sobie wyobrazić — uśmiecham się lekko. — W końcu widziałam te filmy razem z nią. No, Lara, chodź — wyciągam dłoń do przerażonej przyjaciółki.

— Nie, ja nigdzie z tobą nie idę — nastolatka widać na serio ciężko przeżyła spotkanie z moją prawdziwą postacią. — Jeszcze coś mi zrobisz!

— Niech pani nie przesadza — boy patrzy na nią z lekką dezaprobatą. — Przecież to niemożliwe, żeby ta dama potrafiła zamienić się w wilka.

— Mówię wam, że ona cała nie była wilczycą — Lara wygląda na zrozpaczoną. — Miała tylko wilcze uszy i wilczy ogon…

— Teraz to już przesadziłaś — zaczynam się śmiać, chcąc wywrzeć wrażenie, że traktuję jej argumenty jako totalną bzdurę. — Dziewczyno, czy ja ci wyglądam na jakiegoś potwora? Na jakiegoś wilkołaka, czy coś?

— Nie na wilkołaka, na… — moja przyjaciółka milknie i próbuje sobie przypomnieć nazwę gatunku. — Nie ważne! — stwierdza po dłuższej chwili. — Wiem, co widziałam, i nikt nie przekona mnie, że była to nieprawda!

— Idziesz, czy nie? — opieram ręce na biodrach i robię zniecierpliwioną minę. Jeśli mam być szczera, to wcale nie obawiam się, że ktokolwiek dziewczynie uwierzy, tylko po prostu chciałabym wrócić z powrotem na górę i wszystko sobie z nią wyjaśnić, ot co.

— A jaką mam gwarancję, że nic mi nie zrobisz? — nastolatce wraca przerażenie. — Że mnie nie zagryziesz, jak tylko zostaniemy same? Kto wie, jakie jeszcze cechy wilka w tobie tkwią…

— Wiesz co, to ja ci dobrze radzę, ogarnij się, a jak już ci przejdzie, to dopiero wróć — stwierdzam ze zniecierpliwieniem, po czym odwracam się i zaczynam iść w stronę windy, odprowadzona spojrzeniem przyjaciółki, wyrażającym mieszane uczucia.

Chwilę po tym jestem już na górze. Powiem szczerze, że reakcja Lary nie tyle mnie zaskoczyła, ile potwierdziła moje przypuszczenie, że ona kompletnie nie jest gotowa na przyjazd do Arlesiie, gdzie na każdym kroku mogłaby się natknąć to na lumię (co prawda, stanowimy zaledwie nikły ułamek społeczeństwa, ale mimo to gdzieś na pewno na jakąś przedstawicielkę tego gatunku się natkniemy), to na ymula bądź teya w trakcie przemiany (a taki widok nie jest u nas aż tak specjalnie rzadki, żeby to wykluczyć). Jakby zareagowała tak na środku ulicy… Nie, to byłoby nie do przyjęcia, kręcę głową z kwaśną miną. No cóż, po prostu będzie trzeba ją przygotować do tego, co na pewno przyjdzie jej zobaczyć…

Podchodzę do łóżka, wskakuję na nie i siadam po turecku. Sięgam po torebkę, wyjmuję z niej album i zaczynam go przeglądać z nadzieją, że znajdę coś, co pomoże Larze przyzwyczaić się do tego, co może zobaczyć podczas naszej wyprawy

* * *

Mniej więcej pół godziny później otwierają się drzwi do naszego apartamentu i moja przyjaciółka ostrożnie wchodzi do środka. Bardzo delikatnie przechodzi obok mnie i siada na fotelu naprzeciwko łóżka. Profilaktycznie, widać nie wierzy, że nie mam w sobie innych wilczych cech, oprócz wyglądu.

Przez cały ten czas nie trzymam głowę spuszczoną i w skupieniu przeglądam album.

— Dion… — dziewczyna odzywa się po jakichś dziesięciu minutach.

— Tak? — dopiero teraz podnoszę wzrok. — O co chodzi?

— Ja chciałabym cię przeprosić… — Lara spuszcza oczy. — Może faktycznie przesadziłam, musiałaś poczuć się paskudnie… Ale nie zjesz mnie?

— Co? — na twarz wpływa mi szeroki uśmiech. — Oczywiście, że nie. Nie jestem kanibalką. A co, myślałaś, że ostrzę na ciebie kły, odkąd się poznałyśmy?

— No wiesz, tak trochę miałam prawo się bać, w końcu ostatnie, czego mogłam się spodziewać, to to, że moja najlepsza przyjaciółka jest mu… — urywa, wiedząc, że właśnie prawie powiedziała o jedno słowo za dużo.

— Nic dziwnego — wzruszam ramionami. — Lara, ale mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że w Arlesiie praktycznie na każdym kroku możesz spotkać kogoś z innej rasy, na przykład lumię?

— No… tak — dziewczyna kiwa głową i zauważam, że równocześnie lekko blednie.

— W takim razie chyba powinnaś się przyzwyczajać, nie sądzisz? — patrzę na nią uważnie.

— Być może… — mówi ostrożnie nastolatka. Chyba wie, do czego zmierzam… — A co?

— To jeżeli masz się przyzwyczaić, zacznijmy od tego, że spędzisz cały wieczór w towarzystwie lumii — lekko przekrzywiam głowę, jakby zadając przyjaciółce pytanie „czy mogę?”.

— No chyba tak… — przytakuje moja przyjaciółka. — Obiecuję, że tym razem nie zareaguję tak gwałtownie, bo wiesz, wtedy mnie zaskoczyłaś… — milknie natychmiast, gdy tylko zauważa, jak błyskawicznie wyrastają mi wilcze uszy (lewe przyklapnięte) i dość długi, puszysty, bardzo zadbany wilczy ogon.

— Mam nadzieję, że specjalnie to ci nie przeszkadza — patrzę na nią z lekkim uśmiechem.

— No cóż, muszę się z tym oswoić — Lara wzrusza ramionami. — Ale tak szczerze, to zdecydowanie lepiej wyglądasz z tymi dodatkami, niż bez nich — zauważa chwilę później.

— To się cieszę — uśmiecham się szeroko. — A właśnie, chciałaś dowodu na istnienie lumii, to go masz.

— Co racja, to racja — nastolatka wydaje się być lekko speszona na wspomnienie swojego zachowania po tym, jak opowiedziałam jej o istnieniu mojej rasy. — Dion, ja cię bardzo przepraszam za tamto, w życiu nie myślałabym, że ty…

— Nie musisz się tłumaczyć. Tak szczerze, to nawet się ci nie dziwię, pewnie też bym zareagowała tak samo, jak ktoś zacząłby wygadywać takie rzeczy, twierdząc, że to najprawdziwsza prawda — wzruszam ramionami, po czym zeskakuję z łóżka. — Chcesz coś do picia? — patrzę na dziewczynę pytająco.

— Nie, dzięki — tamta kręci głową przecząco. — Dion, słuchaj, mam do ciebie takie jedno małe pytanko…

— Mhm? — uśmiecham się zachęcająco i siadam z powrotem. Coś mi się zdaje, że zanosi się na dłuższą rozmowę…

— No bo słyszałaś coś kiedyś o dwóch wojnach światowych, prawda?

— Coś mi się o uszy obiło — kiwam głową — ale nie wiem jakoś tak specjalnie wiele na ten temat, jak mam być stuprocentowo szczera.

— No więc tak się zastanawiam, czy te wojny światowe w jakikolwiek sposób wpłynęły na wasz świat?

— Wcale — stwierdzam. — Tak się składa, że Vastertilie jest całkowicie odizolowany od tego świata, aczkolwiek te osoby, które wiedzą, bez najmniejszych problemów i oporów podróżują pomiędzy światami, na przykład tak jak ja, czy jeszcze kilka, jak nie kilkanaście innych osób… A co do tych wojen, o których wspominałaś, to w związku z tym odizolowaniem, to nie było najmniejszej możliwości, by cokolwiek przeniknęło do środka. Nikt od was nie wie ani o istnieniu świata, ani o możliwości przejścia do niego. Ba, nawet budowniczowie Petry nie wiedzieli, że jeden z tuneli prowadzi do innego wymiaru…

— To nieźle — nastolatka gwiżdże z podziwem. — Musieliście całkiem dobrze ukryć to przejście.

— Jest doskonale zamaskowane — przytakuję. — Tylko wtajemniczeni wiedzą, jak można je znaleźć…

— A ty wiesz? — nie wiem czemu, ale takie oczywiste, totalnie głupie pytania ze strony dziewczyny czasami mnie trochę dobijają.

— Oczywiście, że wiem — przytakuję z lekkim znudzeniem. — Przecież w jakiś sposób musiałam się tu dostać… — gryzę się w język. Tak szczerze mówiąc, to nie mam bladego pojęcia, jakim cudem ostatnim razem udało mi się przejść na ten wymiar…

Na szczęście Lara nie zauważa mojego zakłopotania.

— To w takim razie pokażesz mi, gdzie mniej więcej to jest? — wyciąga z torebki plan Petry (widać dość dobrze się przygotowała przed wyjazdem, mimo małej ilości czasu) i kładzie go przede mną na łóżku. Zaraz potem też wstaje i dosiada się obok mnie, widać strach jej już przeszedł.

— No cóż… — nachylam się nad mapką i w skupieniu zaczynam dokładnie oglądać trasę. — To jest mniej więcej tutaj — pokazuję na punkt mniej więcej w połowie drogi pomiędzy wielką bramą, a Świątynią Skrzydlatego Lwa. — Gdzieś tutaj zaczyna się tunel, który łączy Petrę z jaskinią z furtką.

— Furtką? — Lara patrzy na mnie z lekką dekoncentracją. — I co to jest Vastertilie? — przypomina sobie, że wcześniej wymieniłam jeszcze jedną, nieznaną jej nazwę.

— Furtką nazywamy przejście pomiędzy naszymi wymiarami, a Vastertilie to arleyańska nazwa na nasz świat — wyjaśniam, po czym wstaję z łóżka. — Słuchaj, jutro z samego rana musimy wymeldować się z hotelu, żeby jak najszybciej dostać się do Arlesiie.

— A co tak ci się spieszy? Nie lepiej pospać trochę dłużej? Dion, powiedz mi, kiedy ostatnio miałaś okazję mieszkać w tak luksusowych warunkach? — dziewczyna za wszelką cenę chce mnie przekonać do przedłużenia naszego pobytu w budynku.

— Wiesz co, tak się składa, że spieszy mi się bardzo, bo to może być wręcz kwestia życia i śmierci… — urywam, bo nagle czuję, jak zaczyna mi się potwornie kręcić w głowie i opieram się o ścianę, nie chcąc upaść.

— Wszystko w porządku? — moja przyjaciółka natychmiast zrywa się i podchodzi do mnie. — Pomóc ci?

— Tak, w jak najlepszym — kiwam głową. — Spokojnie, poradzę sobie. To nic.

— Jesteś pewna? — nastolatka nie ustępuje.

— Stuprocentowo — odpowiadam. — Dobra, ja idę sprzątnąć ten fluid — stwierdzam i ostrożnie, przy ścianie idę do łazienki.

— Jaki fluid? — w głosie Lary słyszę lekkie zdziwienie.

— Ten, który tak cię spłoszył — odpowiadam, nawet się nie odwracając. — A tobie radzę położyć się jak najszybciej, w końcu jutro wyruszamy, jak tylko zacznie świtać!

— Ale zmiana strefy czasowej… — zamykam drzwi od łazienki, odgradzając się od jakichkolwiek narzekań przyjaciółki. Od razu z resztą czuję, jak tracę władzę w nogach i tylko refleks, dzięki któremu udaje mi się oprzeć o blat umywalki sprawia, że nie ląduję na podłodze.

— No pięknie — mruczę ze złością. — Tylko tego brakuje, żebym nie zdążyła na czas…

To faktycznie byłoby najgłupsze, co mogłoby tylko mi się zdarzyć. Jestem w końcu tuż przy mecie, że tak to określę, i teraz się poddać… Nie ma mowy. Jutro rano wyruszamy od razu, jak zacznie się robić jasno, i nic tu nie pomogą narzekania przyjaciółki.

Na szczęście moment później już czuję moje nogi i z lekkim rozdrażnieniem stwierdzam, że umazałam sobie ogon o rozpryśnięty fluid. No cóż, teraz trzeba wszystko ogarnąć, wyczyścić i pójść spać, żeby jutro być jako tako wyspaną…

* * *

Kilka minut później wychodzę z pomieszczenia i czuję, jak na twarz wpływa mi lekki uśmiech — moja przyjaciółka, wbrew swoim przypuszczeniom, śpi jak zabita. Czyli mi nie zostaje nic więcej, niż tylko poskładanie wszystkich rzeczy i wślizgnięcie się pod cieplutką, milusią kołderkę, gdzie spokojnie będę mogła odpocząć przynajmniej od bólu i natarczywych myśli…

No ale zanim zabiorę się za wszystko, to jeszcze na chwilkę siądę na fotelu, żeby nabrać sił przed ogarnianiem, bo w końcu jestem taka zmęczona, pięć minut przecież nic nie zaszkodzi…

Rozdział IX

Przez moment do końca nie wiem, co się dzieje wokoło mnie. Jeszcze nie do końca się wybudziłam, i jak podnoszę głowę, dość ciężko jest mi ogarnąć, gdzie jestem.

Ale sekundę później zdarzenia napływają mi do mózgu z ogromną siłą. Pobyt w szpitalu, potworna diagnoza, spotkanie z Bastianem, potem lot samolotami i w końcu odkrycie Lary, że jestem lumią…

Natychmiast podrywam się na równe nogi i z niemałym zaskoczeniem stwierdzam, że nie spałam w łóżku, tylko w fotelu.

Rozglądam się dookoła i odkrywam, że ja i moja przyjaciółka jesteśmy w kropce — nic jeszcze nie jest spakowane, naszykowane, a powinnyśmy wyjść z hotelu za piętnaście minut, żeby być przy Ad-Deir (głównej bramie, prowadzącej do wnętrza Petry) jeszcze tuż zanim zacznie świtać.

Na szczęście doskonale uregulowany zegar w moim mózgu obudził mnie w odpowiednim momencie. Jak się pospieszę, powinnam zdążyć wszystko ogarnąć (łącznie ze sobą) w jakieś dziesięć minut…

* * *

— Lara, wstawaj — po raz kolejny potrząsam przyjaciółką.

Jedyną jej reakcją jest wymamrotanie czegoś w rodzaju „mamo, ja nie chcę iść do szkoły, jeszcze pięć minut…” i przewrócenie się na bok.

O nie, nie ma już tego dobrego. Próbuję ją obudzić już od jakiś dziesięciu minut, a pięć minut wcześniej powinnyśmy już wyjść. Moja dobroć już się skończyła, i teraz czas na brutalniejsze środki.

Otóż wskakuję na łóżko, zbieram wszystkie siły i spycham z niego dziewczynę. Od razu rozlega się głośny pisk.

— Co ty najlepszego wyrabiasz?! — wściekła nastolatka zbiera się z podłogi.

— Próbuję cię obudzić — wzruszam ramionami i zeskakuję na dywan. — Nie udawało mi się to od dłuższego czasu, to musiałam spróbować czegoś mocniejszego.

— Ale to chyba nie powód… — ona ciągle jest nie w humorze, ale to nie zmienia faktu, jak wielka jest moja desperacja, żeby jak najszybciej dostać się do Arlesiie. I dlatego właśnie jej przerywam:

— Nie narzekaj, tylko się ubieraj — wskazuję na stertę ciuchów leżącą na fotelu obok. — Za dwie minuty masz być już na dole, bo zaraz wychodzimy z hotelu. Ja za ten czas się wymelduję. I nie zapomnij zabrać swojej walizki! — to mówię, stojąc już w drzwiach, po czym wychodzę, zostawiając osłupiałą Larę na środku pokoju.

Kilka sekund później stoję już w windzie i z lekkim zniecierpliwieniem patrzę na zbyt wolno zmieniające się numery pięter. W sumie nic dziwnego, każda sekunda znacząco zmniejsza moje szanse na przeżycie…

Kiedy tylko jestem już na dole, od razu podchodzę do recepcji.

— Przepraszam… — delikatnie budzę śpiącą kobietę.

— Tak, o co chodzi? — recepcjonistka wygląda na lekko zaskoczoną.

— Chciałabym się wymeldować — oddaję kobiecie klucz, który zgarnęłam w ostatniej chwili z mojego stolika nocnego. — Jestem bardzo zadowolona z obsługi, ale niestety tak się składa, że muszę załatwić pilne sprawy i zajmie mi to dość sporo czasu. Tu zatrzymałam się tymczasowo…

— Dobrze, rozumiem — przerywa mi kobieta, ziewając szeroko. — Zamierza pani jeszcze do nas wrócić?

— Być może — kiwam głową. — Ale nie wiem, kiedy, więc…

— To w takim razie do widzenia i życzę miłego pobytu — mruczy recepcjonistka i dosłownie zasypia na stojąco. Widać o tej porze nie jest najlepsza w komunikacji, nawet trochę mylą się już jej słowa, nie mówiąc o momentalnym zasypianiu.

Kręcę głową z uśmiechem i omiatam wzrokiem cały hol hotelu. Jest tu tak cicho i tak pusto, że wręcz… ponuro.

— Tu jesteś — aż wzdrygam się na odgłos kroków Lary. — Ponuro tu, co nie?

— Żebyś wiedziała — kiwam głową. — Ale chyba nic nie przebije zamku królewskiego w Dminestil o północy…

— Z zewnątrz? Czyli to musi być takie ponure zamczysko, prawda? — dziewczynie wydaje się, że wie dosłownie wszystko o moim świecie, mimo tego, że opowiedziałam jej zaledwie niewielki ułamek i to tylko historii, nie wspominałam nic o kulturze, sztuce czy o zachowaniach typowych dla Arleyów i Arleyanek.

— Nie koniecznie — uśmiecham się tajemniczo. — Oglądałaś kiedykolwiek disnejowską wersję Kopciuszka?

— Oczywiście — Lara przytrzymuje mi drzwi przy wejściu z hotelu. — A co?

— To wyobraź sobie taki zamek, jaki tam był, tylko w realnej wersji i wtedy będziesz miała dokładny obraz tego, jak wygląda pałac królewski w Arlesiie.

— Nie gadaj… — nastolatka wygląda na zaskoczoną. — To w takim razie jakim cudem może on wyglądać ponuro?

— Uwierz mi, wewnątrz może. Szczególnie, kiedy wszyscy śpią i ty akurat musisz przejść… — chcę kontynuować, ale przyjaciółka mi przerywa:

— Byłaś w pałacu królewskim w NOCY?! — wydaje się być bardzo, ale to bardzo zaskoczona.

— Byłam — kiwam głową. — Wspominałam ci przecież, że moi rodzice byli osobami dość zamożnymi, ba, powiedziałabym nawet, że jednymi z ważniejszych w Arlesiie. W takim wypadku chyba normalne jest to, że miałam okazję poznać rodzinę królewską, łącznie z zaginioną królową. A w czasie wielogodzinnych obrad, w których brali udział również moi rodzice, przeciągających się dość często nocy, musiałam przecież gdzieś spać, nie sądzisz?

— No tak… — dziewczyna kiwa głową. — Ale mimo wszystko nie mogę w to uwierzyć, moja przyjaciółka znała królową państwa położonego na innym świecie… To po prostu niesamowite!

— Wiesz, dla mnie było to całkowicie normalne — wzruszam ramionami.

— Ty ciągle tak powtarzasz — Lara wzdycha ciężko. — A teraz powiedz mi, jak daleko zostało nam do tej Petry?

— No cóż… — przystaję na chwilę, próbując przypomnieć sobie, ile czasu ostatnim razem zajęło mi dojście od hotelu do miasta wyrzeźbionego w skale. — Coś tak około dwudziestu minut. Ale nie jestem specjalnie pewna, na ile pamiętam, więc wiesz…

— Nie ma problemu — dziewczyna lekceważąco macha ręką. — Wiesz, jak ja lubię chodzić… A z resztą taka trasa może nawet pomoże mentalnie nastawić mi się na to, co mogę zobaczyć… — zamyśla się dziewczyna.

Uśmiecham się tylko lekko i kręcę głową. Dziewczyna na pewno nie spodziewa się tego, co może zobaczyć po drugiej stronie. Tym bardziej, że nasz świat może nieco odbiegać od jej wyobrażeń mieszkania ludzi odległych od tego świata o kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt stuleci… Nagle moją głowę przeszywa potworny ból. Krzywię się lekko; teraz nie mogę niczego poradzić. Najważniejsze jest to, żeby wytrzymać przynajmniej do momentu odnalezienia przejścia do Arlesiie…

* * *

— To tutaj, prawda? — Lara zadziera głowę i patrzy na potężną, monumentalną Ad-Deir.

— Tak, to tutaj — uśmiecham się szeroko i zerkam na nią kątem oka. — I jak, co o niej myślisz?

— Wspaniała, po prostu aż braknie słów — dziewczyna próbuje dosłownie pochłonąć budowlę wzrokiem. — Dion, widziałaś kiedykolwiek coś wspanialszego?

Faktycznie, oświetlona promieniami słońca brama do miasta prezentuje się fantastycznie, tym bardziej, że marmur, w którym ją wykuto, mieni się pięknymi kolorami, co razem może dosłownie zapierać dech w piersiach.

— No cóż, tak szczerze mówiąc, to owszem, widziałam — kiwam głową. — Ty pewnie też zobaczysz coś o wiele lepszego w chyba nawet dość niedalekiej przyszłości…

— Tak myślisz? — dziewczyna wygląda na nastawioną lekko sceptycznie.

— Tak myślę — kiwam głową. — A teraz chodź, im szybciej dojdziemy do przejścia, tym lepiej…

— Dion, a nie myślisz, że to nie jest zbyt rozsądne, żeby wchodzić tam, kiedy jeszcze nikogo nie ma? — Lara jak zwykle ma swoje wątpliwości.

— Wiem, że wcześniej mówiłam, że lepiej będzie wejść, kiedy będzie więcej ludzi, to będziemy trochę kryte — stwierdzam — ale po dłuższym namyśle stwierdziłam, że nie ma na co czekać. Tak się składa, że to jest kwestia życia i śmierci, czyli najlepiej byłoby się pośpieszyć tak bardzo, jak tylko to możliwe.

— Nie mówiłaś wcześniej nic takiego — dziewczyna patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem.

— Nie? — jestem lekko zaskoczona. — A, faktycznie — tym razem facepalm mi nie wyszedł i trafiam w nos. „Aua… — krzywię się lekko — nie dość, że jestem cała obolała to jeszcze sama się biję…”. — To akurat myślałam sama do siebie… Wszystko mi się już miesza, za dużo tego wszystkiego się uzbierało w ostatnich dniach…

— Dobra, nieważne — nastolatka przechodzi do porządku dziennego nad moimi planami. — To teraz prowadź mnie do tego przejścia.

Przytakuję skinięciem głowy.

* * *

— Gdzieś to musi tu być… — mruczę pod nosem, oglądając ściany tunelu, w którym jesteśmy. Ból całego ciała jest gorszy z sekundy na sekundę, ale się nie poddaję. Wiem, że jeśli chcę jeszcze cieszyć się życiem, to muszę wytrzymać jeszcze trochę…

— A czego szukasz? — Lara wyciąga z kieszeni spodni telefon i robi sobie selfie na tle skał. — Bo może bym ci pomogła?

— Takiej lilii, wyrzeźbionej w skale — pokazuję jej wydrukowane zdjęcie. — To jest przycisk, który, jeśli wiesz, gdzie przycisnąć, otwiera drogę do jaskini z furtką… — urywam nagle, w pół słowa i opieram się o ścianę.

— Dion, wszystko w porządku? — moja przyjaciółka błyskawicznie, dosłownie jednym krokiem, staje przy mnie.

Chcę pokiwać głową, że tak, wszystko jest ok., ale nie daję rady i osuwam się na ziemię. Równocześnie w oddali słyszę kroki, ale jestem zbyt słaba, żeby zareagować.

— Dion! — Lara jest przerażona. — Boże, błagam, powiedz, że nic ci nie jest…

Nie jestem w stanie zrobić nic, zupełnie, jakby moje ciało się wyłączyło. Patrzę jeszcze na szeroko otwarte oczy przyjaciółki, po czym opadają mi powieki i jedyne, co rejestruję słuchem przez ostatnią sekundę, jest szlochanie dziewczyny, przyspieszenie tamtych kroków i jakby znajomy głos jakiegoś chłopaka.

Potem całkowicie odpływam w wielką, pustą i ponurą ciemność…

Rozdział X

Ciekawe jest to uczucie, kiedy człowiek (albo lumia, nikogo nie dyskryminujmy) od razu po obudzeniu nie może sobie przypomnieć, co, gdzie i kiedy. Zazwyczaj to uczucie mija od razu po otworzeniu oczu…

Ale teraz ja nie mogę ich otworzyć. Po prostu nie mogę, zupełnie, jakbym była całkowicie odcięta od reszty mojego ciała, nie miała nad nim władzy…

Reszta zmysłów też nie działa tak, jak powinna — nie czuję żadnych zapachów, wszystkie dźwięki dochodzą do mnie zupełnie jakbym miała głowę owiniętą bardzo grubą warstwą waty, a jeśli chodzi o dotyk, to zamiast materiału tego, do czego dotykam, odczuwam tylko i wyłącznie potworny ból, każdą komórką ciała, wręcz nie da się wytrzymać. Tylko co ja mogę zrobić? Nie opanowałam jeszcze sztuki momentalnego zasypiania. A szkoda…

Nagle przez to coś, czym mam owiniętą głowę (ale nie jestem pewna, czy faktycznie tak jest, w tym momencie nie potrafię zaufać moim zmysłom) przebija się odgłos otwieranych i zamykanych drzwi i kroków chyba dwóch osób, które zatrzymują się obok mnie.

— Wyjdzie z tego, prawda? — to chyba jest Lara. I do tego mocno zaniepokojona. Niezwykle miło z jej strony, że tak się o mnie troszczy…

— Nie wiem — ta druga osoba najwyraźniej wzrusza ramionami. — Nigdy nie miałem do czynienia z osobą w tak późnym stadium tasylirozy…

Po dłuższym namyśle dochodzę do wniosku, że ten drugi ktoś jest dość młodym osobnikiem płci męskiej. I do tego Arleyem. Bo kto inny mógłby wiedzieć o tasylirozie — chorobie, która mnie zabija? A poza tym głos wydaje się być dość znajomy…

— Mogę ci obiecać, że zrobię wszystko, co tylko w mojej mocy, żeby poczuła się lepiej — kontynuuje chłopak. — Tyle, że niestety nic więcej ci nie powiem. Nie chcę robić niepotrzebnej nadziei…

— Dobrze, że dałeś mi jej choć trochę — moja przyjaciółka chyba lekko się uśmiecha. — To co planujesz zrobić?

— Mogę tylko dać jej lekarstwo, a potem pozostaje nam tylko czekać… — słyszę, jak towarzysz dziewczyny przyklęka przy mnie, a potem nagle czuję coś w ustach, jakiś płyn. Cudem udaje mi się przełknąć bez zakrztuszenia. — Dobrze, że przynajmniej próbuje współpracować — dodaje chłopak i gładzi mnie po policzku.

I dokładnie w tym miejscu ból na chwilę ustaje, a zamiast niego czuję rozlewające się, niezwykle przyjemne zimno (przy takiej temperaturze, jaką teraz mam, jest to wręcz fantastyczne uczucie).

— To teraz chodź, Lara, my już nic nie możemy zrobić — on najwyraźniej się prostuje, po czym słyszę kroki i delikatne trzaśnięcie drzwiami. Definitywny znak, że właśnie zostałam w pomieszczeniu sama.

I nagle mam wrażenie, że zaczynam się zapadać w ciemność, niezwykle mnie przerażającą, kryjącą w sobie niezliczoną ilość koszmarów. Chciałabym zaprotestować, ale nie mam siły i zostaję niezwykle głęboko i może nawet bezpowrotnie wciągnięta przez paraliżujący zmysły mrok…

Rozdział XI

— Nie mogę w to uwierzyć… — Rori patrzy na mnie z lekkim przerażeniem. — Lu, ale jesteś tego pewna?

— Całkowicie — kiwam głową i ocieram łzy rąbkiem bluzki. Jest już mokra na każdym milimetrze kwadratowym, ale póki co nie miałam czasu, żeby ją zmienić. A oprócz czasu nie miałam też siły… — Przecież słyszałam, jak mówił temu swojemu najlepszemu kumplowi, wiesz, Arialowi… — przyjaciółka kręci głową, więc zaczynam jej wyjaśniać. — No jak to nie wiesz? Ten, co ma taką samą fryzurę, jak Ertex, tylko zamiast biało-zielonej czupryny ma zielono-czarną. O ludzie, to ten, który ma być jego drużbą! — mówię z lekkim zniecierpliwieniem.

— A, ten — lumia wreszcie załapuje, o kogo mi chodzi. — Ten, który prawie mnie podeptał w przejściu, jak wracałyśmy ze zjazdu, prawda?

— Dokładnie ten — mimo paskudnego nastroju wybucham śmiechem. Ta sytuacja była naprawdę genialna, nie da się wspomnieć tego bez chwilowej poprawy samopoczucia. — A wracając do tematu — kiedy tylko to mówię, momentalnie wraca mi paskudny humor, łzy też zaczynają cieknąć mi po policzkach szerokimi strumieniami; już nawet nie ma sensu ich ocierać — to wyobraź sobie, że właśnie chciałam uzgodnić z Ertexem jakiś drobny szczegół dotyczący wesela. Ganiałam za nim dosłownie po całym budynku, zupełnie jakby specjalnie się schował…

— No ale musiałaś go w końcu znaleźć, tak? — Ro intensywnie wpatruje się we mnie, zupełnie, jakby chciała wydusić odpowiedź „dlaczego?”.

— Tak, w końcu go znalazłam — kiwam głową, nie mając nawet siły na zdenerwowanie się na moją najlepszą przyjaciółkę za jej niecierpliwość. — Tuż przy wejściu do piwniczki z winami. I całe szczęście, że mnie nie zauważył. Stał tam i gadał z tym swoim kumplem, a ja chciałam go zaskoczyć, no wiesz, tak, jak czasami on zaskakiwał mnie… Podchodził od tyłu, zasłaniał oczy i mówił „zgadnij kto to”, tak czule… — znowu zaczynam szlochać.

Po chwili jednak biorę się w garść. Muszę przecież dobrnąć do końca opowieści, bez względu na to, jak bardzo będzie mnie to boleć…

— I wyobraź sobie, że jak się już zaczaiłam za rogiem, usłyszałam, jak Tex kazał Arialowi dosypać do mojego kieliszka jakiejś trucizny, której nie byłabym w stanie wyczuć… — szloch nabiera takiej siły, że nie mogę nic z siebie wydusić.

— Jak on mógł… — Rori kręci głową z ogromnym szokiem wypisanym na twarzy. — A byłam pewna, że on kocha cię jak wariat!

— Ja też — szepczę, kiwając głową. Potem kładę się na łóżko i przyciskam twarz do poduszki. — W życiu nie spodziewałam się, że on może zrobić coś takiego…

— I co ty teraz zamierzasz zrobić? — lumia poprawia grzywkę i patrzy na mnie uważnie. — I dlaczego niby coś takiego przyszło mu do głowy?

— Wiem, czemu — odwracam wzrok w drugą stronę pokoju. — Po prostu zależało mu tylko i wyłącznie na tym, co małżeństwo ze mną mogło mu zaoferować, a nie na mnie. Z resztą, coś mi się zdaje, że wcale nie jestem pierwszą, którą chciał tak potraktować…

— Kto wie, w końcu musiał się na kimś wyćwiczyć w snuciu tak okrutnych planów — prycha Ro.

Lumia jest wściekła, uszy położyła po sobie i coś mi się zdaje, że jeżeli teraz jakimś cudem mój narzeczony znalazł się w jej otoczeniu, rozszarpałaby go na strzępy. Dosłownie. A potem rozsypała te strzępy po całej Arlesiie, tak, żeby nikt nie mógł ich nigdy złożyć w jedną całość.

— I co teraz zamierzasz zrobić? — ponawia pytanie.

— Nie wiem — podnoszę się do pozycji siedzącej i wzruszam ramionami. — Po prostu nie wiem. Nie mam nawet siły myśleć o tym, co powinnam…

— No nie mów… — przyjaciółka od razu wie, co mam na myśli. — Facet chce cię zabić, a ty nic nikomu nie powiesz, bo go kochasz, i dasz mu to zrobić, żeby był szczęśliwy? Weź ty się opamiętaj!

Jedyną moją reakcją jest spuszczenie wzroku i ciężkie westchnięcie.

Rori trafiła w dziesiątkę. Taka jest prawda, że to też przeszło mi przez myśl. Nie wiem, może powinnam faktycznie poważnie się nad sobą zastanowić? Ale z drugiej strony, uczono mnie, żebym na pierwszym miejscu stawiała dobro innych, nie swoje…

— Ty mi się tym nie zasłaniaj — wilczyca patrzy na mnie groźnie. Ups, chyba przez przypadek włączyłam przepływ danych umysłowych pomiędzy nami…

Dotykam nadgarstka prawej ręki i moment później czuję lekkie ukłucie. Znak, że łącze zostało zerwane…

— A co mam ci powiedzieć? Taka jest prawda, że moi rodzice doskonale wiedzieli… — próbuję się tłumaczyć.

— Wiedzieli, że co? Że kiedyś ktoś wykorzysta twoją łatwowierność i wykręci ci taki numer, jak teraz Ertex, i wtedy też będziesz myślała tylko o innych, bo tak cię wychowali? Lumina, nie bądź śmieszna — Ro teraz wścieka się na mnie. A tak się składa, że z doświadczenia wiem, że w takich sytuacjach lepiej schodzić jej z drogi… — Masz sekundę na zastanowienie się, co dalej: albo mówisz komuś o tym, co się stało, albo wymyślasz inne wyjście. I masz choć raz w życiu pomyśleć o sobie, rozumiesz?

— Rozumiem — kiwam głową, intensywnie myśląc nad rozwiązaniem, które ratowałoby mnie, jednocześnie nie skazując Ertexa na wygnanie. A może by tak…

Nagle ktoś zaczyna delikatnie pukać do drzwi mojego pokoju.

— Muszę kończyć — mówię błyskawicznie. — Powiem ci później, co wymyśliłam.

— Mam nadzieję — Rori znacząco unosi brew. — Quike i do zobaczenia później, kochana.

— Quike — ze smutnym uśmiechem posyłam jej całusa.

Nachylam się nad małym urządzeniem i naciskam czerwony przycisk. Perfekcyjny hologram przyjaciółki, unoszący się na środku pokoju od razu znika.

— Zaraz! — krzyczę w kierunku drzwi.

Natychmiast zrywam się z łóżka i podchodzę do toaletki. Jeżeli to mój narzeczony, to nie powinien widzieć, że płakałam.

Błyskawicznie, tak szybko, jak tylko to potrafi spiesząca się dziewczyna, poprawiam sobie makijaż. Kto by pomyślał, że te „inteligentne” podkłady i fluidy mogą tak perfekcyjnie maskować niedoskonałości, nie pozwalając nikomu (poza tymi, którzy wiedzą) domyślić się, że w ogóle mogłam mieć jakiegokolwiek doła…

— Już idę — mruczę pod nosem, podchodzę do drzwi i je otwieram. Za nimi, tak, jak się spodziewałam, stoi niezwykle przystojny dwudziestojednolatek ze starannie ułożoną fryzurą. Na mój widok uśmiecha się szeroko.

— Lu, kochanie! Mogę wejść?

— Jasne, wchodź — kiwam głową i czuję, jak na twarz wpływa mi szeroki uśmiech. Nie, to przecież niemożliwe, żeby on chciał mnie zabić. Przecież nie zachowywałby się w taki sposób, gdyby miał coś takiego na myśli… — I jak tam przed jutrem?

— Nic nie mów — kręci głową z uśmiechem, po czym mocno mnie przytula i szepce do ucha: — Gdyby nie to, że jutro wreszcie będziesz moja, w życiu nie zgodziłbym się przejść przez to piekło przygotowań.

— To faktycznie piekło — odsuwam się na tyle, żeby móc spojrzeć mu w oczy. — A szczególnie te uzgadnianie wszystkich szczególików, na przykład jak dzisiaj te torty…

— Właśnie — chłopak puszcza mnie i opiera się o ścianę. — A jak tam poszło ci to mega ważne spotkanie, przez które musiałaś wyjść wcześniej z degustacji, pozostawiając mnie na pastwę tych wszystkich bitych śmietan, wisienek i czekolad? — mówi to niby żartobliwym tonem, ale słyszę w nim lekki wyrzut.

— Nawet dobrze — postanawiam choć raz to zignorować i zrobić coś wbrew sobie. — Co prawda nie udało mi się osiągnąć wszystkiego, czego chciałam, ale na tym polegają kompromisy.

— Właśnie — kiwa głową. — Wiesz, muszę już lecieć. Wpadłem tylko na chwilę, chciałem cię zobaczyć… — delikatnie gładzi mnie po policzku.

— Ale na szczęście od jutra już nie będziemy musieli się rozstawać — uśmiecham się do niego szeroko.

— To najwspanialsza wiadomość, którą kiedykolwiek usłyszałem. No, może poza tym, kiedy powiedziałaś mi, że mnie kochasz — patrzy na mnie z tak ogromną miłością w oczach, że już niemal całkowicie zapominam o tym, co wcześniej usłyszałam z jego ust.

— Do jutra — daję mu całusa w policzek, a potem niemalże wypycham go za drzwi. I natychmiast osuwam się na podłogę z szerokim uśmiechem na twarzy i wzdycham z ulgą.

Wiedziałam, że to musi być jakieś nieporozumienie. Może mówili o jakimś filmie, czy jakiejś grze… Ile razy w końcu słyszałam, że faceci to tak naprawdę duże dzieci…

Niemal od razu czuję mrowienie w nadgarstku. Czyli teraz będę musiała złożyć sprawozdanie kolejnej przyjaciółce…

Przykładam dłoń do miejsca tuż za uchem i od razu przede mną pojawia się holograficzny, widoczny tylko dla mnie, ekran. Tak działają implanty, każdy mieszkaniec Arlesiie dostaje takowe coś. Szkoda tylko, że nie działają poza granicami naszego świata…

Od razu na starcie pojawia się zdjęcie Rori i Iory. Oddycham z ulgą. To musi oznaczać, że Iora zna co najmniej zarys sytuacji, bo Ro wytłumaczyła jej choć część. A tak mi się przynajmniej zdaje…

Niejako dotykam ich zdjęć, po czym tuż przede mną materializują się dwa hologramy moich przyjaciółek, do złudzenia przypominające prawdziwe osoby.

— Lu, wiem, co się stało… — zaczyna Io.

— Nie, to już nieaktualne — kręcę głową z rozanielonym uśmiechem. — Musiało mi się coś przywidzieć. Wiecie, to wszystko przez stres…

— Był u ciebie, tak? — Rori patrzy na mnie z lekkim niesmakiem. — I co takiego ci nagadał?

— Nic specjalnego nie mówił, ale zachowywał się tak, że wyraźnie było widać, jak bardzo mnie kocha — odpowiadam, podchodząc do toaletki i poprawiając ustawione tam buteleczki z perfumami.

— I znowu to samo… — wzdychają obie lumie. — Lumina, zrozum, że musisz być stuprocentowo pewna, że on cię kocha. Inaczej my nie pozwolimy ci za niego wyjść — dodaje Iora.

— A niby w jaki sposób mi nie pozwolicie, co? — uśmiecham się lekko. Tak się składa, że i ja, i moje przyjaciółki doskonale wiedzą, że nie mają nade mną żadnej władzy.

— No cóż, jakby Estive wiedział, co się kroi, na pewno znalazłby sposób, żeby cię powstrzymać — szelmowsko uśmiecha się jedna z nich.

— Ok., ok., niech wam będzie — mówię. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że z Estive’em się nie skontaktują, ale wiem też, iż inaczej nie dadzą mi świętego spokoju. — W takim razie jak niby mam sprawdzić, czy naprawdę mnie kocha?

— Po prostu udowodnij nam, że to, co słyszałaś, tylko i wyłącznie ci się wydawało — Ro krzyżuje ramiona.

— A niby w jaki sposób mam wam to udowodnić? — bezradnie rozkładam ręce.

— Gdzie wydawało ci się, że ich widziałaś? — Io zaczyna krzyżowy ogień pytań.

— Tuż przy wejściu do piwniczki z winami — mówię. — Ale przecież…

— O której to było? — druga lumia nieubłaganie drąży dalej.

— Tak mniej więcej pomiędzy wpół do dwudziestej a dwudziestą — nie ma sensu się im sprzeciwiać, więc tylko wzdycham z rezygnacją.

— Masz dostęp do wszystkich nagrań z kamer ochrony? — wilczyce (czasami tak mówimy na siebie) patrzą na mnie z porozumiewawczym uśmiechem.

— No… Mam — przyznaję niechętnie. — Czyli mam wam załatwić nagranie pokazujące to, co działo się przed wejściem do piwniczki pomiędzy dwudziestą i wpół do, dobrze zrozumiałam?

— Dokładnie tak — przyjaciółki zgodnie kiwają głowami.

— No spoko, zobaczę, co da się zrobić… — mruczę lekko, po czym przechodzę w kąt pokoju. Tam po raz kolejny wywołuję holograficzny ekran i szybko przeglądam moje kontakty. Po chwili wybieram szefa ochrony, Borisa.

Odbiera po pierwszym sygnale i jego twarz wyskakuje na ekranie tuż przede mną.

— Boris, mógłbyś coś dla mnie sprawdzić?

— Dla pani zawsze, szefowo — uśmiecha się do mnie. — A cóż to takiego?

— Chodzi o nagranie z około 1930, tuż przed wejściem do piwniczki z winami — odpowiadam błyskawicznie, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami.

— Nie ma problemu — z boku ekranu momentalnie pojawia się ikonka z filmem, pokazująca postęp przesyłania. — A mogę wiedzieć, po co to panience, szefowo?

— Założyłam się z Rori, która z nas pierwsza znajdzie nagranie pokazujące, jak ktoś podkrada winko z piwniczki, a coś mi się zdaje, że chyba będę pierwsza — uśmiecham się lekko, natychmiast wymyślając wiarygodną wymówkę.

— W zupełności rozumiem — Boris doskonale wie, o co mi chodzi i przyspiesza wysyłanie, przez co plik pojawia się błyskawicznie. — Proszę, to jest to, o co panienka prosiła. Ale niech szefowa lepiej jak najszybciej położy się spać, w końcu jutro jest ważny dzień.

— Dobrze, zapamiętam. Do jutra, Borisie — kiwam mu głową na pożegnanie i przerywam połączenie.

— No to teraz pokazuj — lumie czekają z niecierpliwością. Kiwam lekko głową i jednym ruchem palca przesyłam nagranie z mojego holograficznego ekranu w przestrzeń pomiędzy nami (już dość dawno się to rozpowszechniło i od dłuższego czasu jest to popularna technologia). Ale zanim włączam odtwarzanie, sprawdzam, czy wszystkie okna są dokładnie przyciemnione i dopiero puszczam film.

Przez pierwsze dziesięć minut nic specjalnego się nie dzieje i niemal całkowicie upewnia mnie to, że po prostu z tego całego stresu coś mi się ubzdurało. Ale potem, około dwunastej minuty nagrania, zaczyna robić się ciekawie…

Najpierw na miejscu pojawia się Arial i po prostu stoi, wyraźnie na kogoś czekając. Moment później obok niego zjawia się Ertex.

— Czyli wcale ci się nie przywidziało… — szepcze Rori. W tym momencie ona też wcale nie ma najtęższej miny, jak można by się spodziewać po kimś, kto właśnie dowiaduje się, że ma rację…

Uciszam ją skinięciem dłoni. Niestety, nagranie nie ma dźwięku, więc nie słyszymy, o czym rozmawiają, ale wyraźnie widać, jak w pewnym momencie mój narzeczony podaje swojemu kumplowi małą fiolkę z krwistoczerwonym płynem.

— Zatrzymaj — natychmiast prosi Iora.

Kiwam głową, i tak miałam właśnie taki zamiar, więc zatrzymuję niemal w tym samym ułamku sekundy, w którym na nagraniu pokazuje się etykietka.

— O mój Boże… — wydusza Ro.

Powiększam obraz, żeby moje przypuszczenia jeszcze mocniej się potwierdziły. Teraz mam już stuprocentową pewność, że chłopak chciał mnie zabić. Dokładnie pokazuje to etykietka, przedstawiająca zdjęcie żółtej trawy kers, śmiertelnej i w żaden sposób niewyczuwalnej trucizny (nawet mój doskonale wyczulony pod tym względem wzrok nie byłby w stanie jej wykryć).

— O nie, nie licz na to, że teraz pozwolimy ci za niego wyjść — kłopotliwą ciszę jako pierwsza przerywa Io.

— Wiem — kiwam głową. Teraz jest już jasne, że Ertex faktycznie pragnie mojej śmierci. — Kochane, nie obraźcie się, ale ja muszę wszystko przemyśleć, najlepiej w samotności.

— Ale tylko mi spróbuj… — Rori nie kończy, ale doskonale wiem, o co jej chodzi.

— Nie martw się, nie wyjdę za niego w tajemnicy przed wami — uśmiecham się uspokajająco. — Aż tak bardzo jeszcze nie zwariowałam.

— No ja myślę — mówi Ro. — To do zobaczenia — rozłącza się.

— Lu, proszę cię, nie zrób niczego głupiego — pozostała lumia patrzy na mnie błagalnie.

— Postaram się — kiwam głową, już układając sobie w głowie plan działania. — Io, jakbym, broń Boże, nie odpowiadała na żadne wezwania i nie wróciła w ciągu najbliższego tygodnia, to…

— Lumina, nawet nie mów takich rzeczy — prosi mnie przyjaciółka.

— To znaczy, że potrzebuję więcej czasu do namysłu i na pewno wrócę, ale niewiadomo kiedy — kończę. — Wtedy przekażesz wszystkim, żeby się nie martwiły, bo jestem w bezpiecznym miejscu.

— Spoko, rozumiem — Iora kiwa głową, ale nie wygląda na to, żeby moje wytłumaczenie ją przekonało. — Tylko bądź ostrożna… — z tymi słowami jej hologram znika.

Kiedy tylko jestem stuprocentowo pewna, że lumia się rozłączyła, natychmiast wyciągam spod łóżka plecak (rzecz jasna wodoodporny, jak wszystkie torby i plecaki) i rzucam go na kapę. Nie ma to jak traktować wszystko z totalną bezdusznością…

Podchodzę do biurka i zaczynam przeglądać swoje rzeczy. No więc na pewno spakuję dokumenty, zarówno na Luminę, jak i Dion (imię, którego prawie zawsze używam za granicą) McKinley, mój ukochany album ze zdjęciami, portmonetkę z kilkoma tysiącami w lokalnej walucie i jeszcze kilka drobiazgów: ukochaną pozytywkę, którą dostałam od rodziców, szkatułkę z pamiątkami z każdego miejsca w Arlesiie i zeszyt, w którym od pewnego czasu chciałam zacząć prowadzić pamiętnik, ale nigdy nie mogłam się za to zabrać…

Wrzucam to wszystko do plecaka i sięgam po suknię do jazdy konnej, leżącą na fotelu. Jak to dobrze, że nie zdążyłam jej jeszcze schować po dzisiejszej przejażdżce (jakoś bardo lubię jeździć konno w sukniach, aczkolwiek nie gardzę też luźniejszym strojem)…

Natychmiast ją naciągam, po czym zarzucam plecak na ramiona, siadam na parapecie i otwieram okno. Już nawet nie chce liczyć mi się, ile razy wychodziłam tą drogą. Na szczęście bluszcz jest bardzo, bardzo wytrzymały, skoro wytrzymuje takie nadwyrężanie kilka razy dziennie.

I tu pojawia się mały problem… Co prawda schodziłam tą drogą już kilkaset, a może nawet kilka tysięcy razy (albo i więcej, nie pamiętam już) i roślina nigdy nie protestowała w żaden sposób, ale jakoś do tej pory nie brałam pod uwagę, że kiedyś może okazać się, że przydarzy się taki jeden raz, który będzie tym jednym za dużo…

I właśnie dzisiaj chyba jest ten raz. Kiedy tylko przenoszę cały ciężar ciała na bluszcz, gałęzie zaczynają niebezpiecznie skrzypieć. Zdążam tylko zmarszczyć brwi, gdy łodygi pękają i zaczynam spadać.

Na całe szczęście mój pokój jest tak trochę wychylony poza budynek i dzięki temu mam okno bezpośrednio nad ogromnym jeziorem. Udaje mi się tylko obrócić tak, by przeciąć lustro wody rękoma i całkowicie bezszelestnie.

Moją pierwszą myślą jest „zimno, ziiimno…” i jestem w stanie tylko się trząść. Przemoczona, ciężka suknia razem z plecakiem ściągają mnie na dno — no cóż, może niżej będzie cieplej… — myślę i pozwalam, żeby ciężar sprowadził mnie na sam dół.

O nie, myliłam się. Tu wcale nie jest ciepło. Nie jest nawet zimno. Tylko wręcz LODOWATO.

Krzyżuję ręce na piersi, próbując nie szczękać zębami i wypuszczam kilka bąbelków powietrza nosem. Dobrze przynajmniej, że mam pewność, iż się nie utopię — jakimś cudem, najpewniej dzięki Xeriońskiej technologii i możliwości wszczepiania nienarodzonym dzieciom pewnych umiejętności umiem oddychać pod wodą. Co najwyżej zamarznę…

Nie jest zbyt wygodnie chodzić po dnie w pełnym ubraniu. Suknia lepi mi się do nóg, a gęstość wody jeszcze bardziej utrudnia poruszanie. Niestety, pływać byłoby jeszcze gorzej, więc wolę wybrać mniejsze zło…

Kilkadziesiąt minut później tafla wody znajduje się coraz bliżej mojej głowy i powoli się wynurzam. O dziwo, tu jest trochę cieplej, niż w jeziorze. A przynajmniej na razie, dopóki nie zacznę schnąć…

Gdy jestem już całkowicie na brzegu, zaczynam oględziny stroju. No cóż, w świetle księżyca nie widać specjalnie dużo, ale po kilku minutach udaje mi się zdjąć kilkanaście wodorostów, ze trzy muszelki i jedną rybę, która zaplątała się w mój strój (oczywiście od razu wrzucam ją z powrotem wody).

I nagle mój wzrok, zupełnie bezwiednie, wędruje w kierunku budowli położonej kilka kilometrów ode mnie. Wzdycham ciężko; wiem, że chociaż to mój dom, raczej już go nie zobaczę, wbrew temu, co obiecałam Iorze. Nie mam pojęcia, czy uda mi się wrócić…

Zmuszam się, aby odwrócić spojrzenie. Przeciąganie tego, co nieubłagane, nic mi nie pomoże.

Podnoszę palce do ust i wydaję donośny, długi gwizd. Jest to najlepszy sposób na przywołanie mojego konia, testowany wielokrotnie i za każdym razem przynoszący takie efekty, jak trzeba.

Dosłownie kilka sekund później dobiega mnie tętent kopyt i z mroku wyjawia się piękny ardylian o szampańskiej maści — jednym słowem mój Goldier we własnej postaci.

Ardyliany to bardzo ciekawe konie. Podobnie jak wiele gatunków powstały z już istniejącego — arabów — na skutek wielkiego wybuchu. W ogólnej budowie nie zmieniło się szczególnie nic — no, może poza zgęstnieniem ogonów, grzyw i pojawieniem się przepięknych szczot pęcinowych. Ale co do maści… Tu dopiero promieniowanie porządnie namieszało. W teorii rozróżnia się tylko osiem maści, po dwie dla każdego żywiołu: a) dla ognia czerwona grzywa, ogon i szczoty pęcinowe, i reszta czarna, jak również konfiguracja odwrotna, b) dla wody zielona grzywa, ogon i pęciny z granatową sierścią, jak również odwrotnie, c) dla powietrza biała grzywa, ogon i pęciny wraz z sierścią błękitną i odwrotnie i wreszcie d) dla ziemi brązowa grzywa, ogon i pęciny, reszta zielona i odwrotnie. Ale właśnie… te osiem maści występują w teorii. W praktyce jest jeszcze jedna, pojawiająca się raz na kilka tysięcy lat. Zawsze otrzymuje ją ogier. I zawsze przewyższa swoimi umiejętnościami i tak już niesamowite ardyliany (o wiele lepsze od normalnych koni). A tak się składa, że ten wyjątkowy ogier, maści szampańskiej (to właśnie to jest znakiem prawdziwej wyjątkowości) trafił się mi. I o ile mnie pamięć nie myli, jest to dopiero drugi szampański ardyllian w historii Vastertilie…

„Wzywałaś mnie?” — we wzroku Goldiera widzę konkretne pytanie.

— Tak — kiwam głową. — Czeka nas długa podróż, muszę jak najszybciej dostać się do Estive’a.

„Ale przecież jutro bierzesz ślub, nie powinnaś wziąć się za przygotowania?” — ardylian pytająco przekrzywia głowę. Od wieków wiadomo, że te konie potrafią w niesamowity sposób porozumiewać się ze swoimi właścicielami. Za pierwszym kontaktem wytwarza się bowiem pomiędzy nimi coś w rodzaju niesamowitej, umysłowej więzi…

— Jutro nie będzie żadnego ślubu — mówię zdecydowanie. — Ertex wcale mnie nie kocha. Zależy mu tylko na tym, co małżeństwo ze mną mogłoby mu zapewnić, więc nie dostanie nic.

„Rozumiem” — przytakuje koń, podczas gdy wskakuję mu na grzbiet. — „Brrr!” — czuję, jak spinają się mięśnie ogiera pode mną. — „Nie mówiłaś, że jesteś taka mokra. I zimna!”

— Zazwyczaj tak jest, kiedy ktoś wychodzi z lodowatego jeziora o tej porze nocy — mruczę pod nosem.

„Trzeba było do niego nie wchodzić” — znowu odzywa się sarkazm zwierzęcia. No cóż, nic nie poradzę na to, że ogiery mają dość burzliwą i kłótliwą naturę. Mój Goldier i tak jest jeszcze w miarę łagodny w porównaniu z innymi…

— Na przyszłość będę pamiętać — stwierdzam, po czym poprawiam się na jego grzbiecie. Uwielbiam jeździć konno na oklep, ale rzadko mam okazję. Takowa trafiła się teraz, więc nie chcę jej przepuścić. — Mógłbyś już ruszać?

„Do Seiten Gaye, prawda?” — ogier lekko odwraca głowę i łypie na mnie jednym, czarnym jak węgiel, okiem.

— Skąd wiesz? — jestem dość zaskoczona jego domyślnością.

„Czasami twoja głupota mnie przeraża…” — Goldier jako jeden z naprawdę niewielu nie krępuje się do mnie mówić takim tonem. — „Przecież mówiłaś mi chwilę temu, że musisz dostać się jak najszybciej do Estive’a, a chyba on może być tylko tam? Nie jestem aż tak niedomyślny, jak może ci się zdawać.” — prycha.

— Dobrze, Goldier, przepraszam — głaszczę go po szyi. — Nie chciałam cię urazić, to po prostu wszystko przez ten stres, a jak jeszcze dowiedziałam się, że Ertex…

„Opowiesz mi o wszystkim po drodze” — przerywa mi ardylian — „a teraz trzymaj się mocno!”.

W tym samym momencie staje dęba i rusza z kopyta, a ja muszę mocno złapać się jego grzywy i zacisnąć nogi na jego bokach, aby nie spaść.

Podczas gdy ogier lawiruje pomiędzy drzewami z zawrotną prędkością, nieosiągalną dla innych środków transportu (jak również innych koni, i tak szybszych od czegokolwiek), ja wreszcie mogę się odprężyć.

Nareszcie jestem bezpieczna, nikt nie zagraża mi ani tu, ani nie będzie w miejscu, do którego się udaję. Może wreszcie uda mi się chociaż na chwilę zebrać myśli, rozrzucone chyba po całym moim życiu, odkąd tylko usłyszałam rozmowę mojego narzeczonego i później, gdy zobaczyłam nagranie i okazało się, że to wszystko była prawda, nic mi się nie przywidziało z powodu stresu.

Robię szybki rachunek w głowie. Skoro mój ogier może osiągnąć około 250km/h i biec tak przez cały czas bez żadnego wysiłku, to w takim razie w Seiten Gaye będę za jakieś osiem godzin… I tak będzie już za późno, żebym mogła zdążyć na ślub. Ale po tym, co zdarzyło się wieczorem, nie mam najmniejszego zamiaru zmieniać stanu cywilnego. Nie mam tylko pojęcia, co teraz mogę zrobić.

A Estive na pewno będzie wiedział…

* * *

Zgodnie z moimi wyliczeniami Goldier pokonuje te dwa tysiące kilometrów w około osiem godzin.

Przyznam szczerze, że pod koniec jestem już trochę zmęczona prędkością i opowiadaniem, co się stało, tym bardziej, że od ponad doby nie miałam okazji zdrzemnąć się choćby na chwilę…

„To teraz musisz iść już sama” — informuje mnie koń, gdy staje na samym środku Selumie (polana w samym środku Gaju Cudów).

— Mówisz tak, jakbym nie wiedziała i była tu po raz pierwszy — patrzę na niego z kpiącym uśmieszkiem.

Ogier parska tylko, nie racząc udzielić komentarza, i zaczyna się paść pośród innych, zwyczajnych ardylianów, które o tej porze zazwyczaj wychodzą z jaskini.

Mam siłę tylko pokręcić głową z uśmiechem, po czym potężnie ziewam. Nie, ja muszę jak najszybciej zdrzemnąć się choćby chwilę, o ile mam funkcjonować w miarę normalnie…

Lekko przymykam oczy, żeby dać im choć trochę odpocząć… i jak długa ląduję na ziemi.

Ze złością zerkam na korzeń, który sprowadził mnie do parteru. W dodatku dobiega mnie jeszcze rżenie mojego ogiera, który wyraźnie się ze mnie naśmiewa…

— A ty jak zwykle bujasz głową w chmurach — z góry dobiega mnie łobuzerski głos „chłopaka” niewiele starszego ode mnie.

Podnoszę głowę i widzę młodego, przystojnego i emanującego pewną tajemniczością i jednocześnie siejącym wokoło niepokój, karzący wszystkim podchodzić do niego z szacunkiem chłopaka, w wieku około dziewiętnastu lat.

— Estive, miło cię widzieć — natychmiast wstaję i uśmiecham się do niego szeroko. — Słuchaj, chciałabym cię prosić o radę.

— W życiu nie wpadłbym na to, że przyjechałaś akurat po to, a nie, żeby po prostu wypić ze mną herbatę — odpowiada tamten z sarkazmem w głosie. — Tym bardziej, że — wymownie zerka na nadgarstek — za jakieś trzy godziny powinnaś brać ślub.

— To już nieaktualne — czuję, jak po policzku spływa mi łza i natychmiast ją ocieram. — Wczoraj wieczorem wynikła pewna sprawa, która zmieniła całkowicie wszystko i w związku z tym musisz mi pomóc. Ja sama nie dam rady… — czuję, jak głos mi się łamie.

Mój były nauczyciel przez chwilę bacznie lustruje mnie spojrzeniem srebrnych oczu.

— To musi być naprawdę poważny problem — mówi po pewnym czasie. — Jeszcze nigdy nie widziałem ciebie takiej roztrzęsionej, nawet po śmierci rodziców. Obowiązkowo o wszystkim masz mi opowiedzieć, ale — podnosi palec, widząc, że chcę mu przerwać. Stosuję się do polecenia i się zamykam — najpierw masz się wyspać, bo znowu wywrócisz się na prostej drodze.

Nie mam najmniejszego zamiaru protestować, w końcu nie spałam już od ponad doby.

— Łóżko masz tam, gdzie zwykle — Estive odwraca się i zaczyna iść w kierunku góry. — Ja zrobię coś do jedzenia, wyglądasz na głodną — rzuca przez ramię, nawet się nie odwracając.

Uśmiecham się lekko do siebie. On jak zwykle dokładnie odgaduje moje pragnienia, no ale cóż, w końcu jest, kim jest, i to się nie zmieni.

Zerkam na suknię; cała w plamach. Na szczęście zapakowałam do plecaka luźną koszulkę i bryczesy, więc mogę się przebrać. Potem, jak już będę w mojej sypialni. Tu zawsze się zatrzymuję, kiedy przyjeżdżam do Seiten Gaye nie podczas corocznych zjazdów lumii.

— Idziesz ze mną, czy wolisz się wdrapywać po schodach? — rzuca, odwracając się do mnie na moment.

Od razu przyspieszam kroku, chcąc go możliwie jak najszybciej dogonić.

* * *

Kilkadziesiąt minut później siadam na łóżku. Suknię ściągam przez głowę i rzucam ją w kąt, potem błyskawicznie przebieram się w zapasowe ciuchy. I czego więcej potrzeba do szczęścia?

Zerkam w lustro i wzdycham ciężko. No, może tylko tego, żebym zaraz obudziła się we własnym łóżku, a to wszystko okazało się złym snem. Bo gdyby jakimś cudem tak się stało, na pewno byłabym w stanie wybaczyć Ertexowi. A przynajmniej byłam do tego skłonna jakąś godzinę temu, kiedy o wszystkim opowiadałam Goldierowi. Teraz… Teraz oprócz ciągłej miłości, którą czuję do byłego narzeczonego (nie pojawienie się na ślubie jest chyba równoznaczne z zerwaniem zaręczyn, prawda?) znajduję w sobie delikatną nutkę strachu. Czy faktycznie, jakby to okazało się snem, byłabym w stanie spokojnie żyć u boku chłopaka, bez żadnych obaw?

Kręcę głową ze smutkiem. Teraz już nie mam pojęcia, co w ogóle czuję. To wszystko jest już tak totalnie absurdalne, że nie ogarniam kompletnie nic. I chyba najlepiej zrobię, jak się trochę prześpię. Może wtedy będę lepiej wiedziała, co się dzieje w moim umyśle…

* * *

Jako pierwszy do mojego mózgu dobiega zapach. Piękny zapach sałatki, którą uwielbiam i którą Estive zawsze robi specjalnie dla mnie.

Szeroko otwieram oczy i uświadamiam sobie, że moje marzenie, które wyraziłam po zaśnięciu, się nie spełniło. Nie jestem u siebie w pokoju, nie wracam do świata jawy po potwornym koszmarze. Budzę się w „posiadłości” mojego byłego nauczyciela, a koszmar nadal trwa, jest jak najbardziej rzeczywisty…

Ale trudno, trzeba zmierzyć się z faktami. Z resztą teraz czuję się trochę bardziej zdecydowana, niż kilka lub kilkanaście godzin wcześniej…

Nie jestem tego do końca pewna — nie wiem nawet, która jest godzina. Wyłączyłam swój implant, żeby nikt nie mógł mnie namierzyć…

Zdecydowanym ruchem odrzucam koc na bok i dokładnie w tym momencie zaczyna burczeć mi w brzuchu. Uśmiecham się lekko, na czym błyskawicznie się łapię. Czyli poprawia mi się humor. To jeszcze lepiej, myślę i uśmiecham się jeszcze szerzej.

Błyskawicznie i starannie składam koc (Estive nie znosi bałaganu) i wychodzę z „sypialni”.

Po przekroczeniu progu znajduję się w kolejnej „komnacie” jaskini, w której mieszka mój nauczyciel. To właśnie tu spędzałam mnóstwo czasu zaczytana w rozmaitych książkach, tu nauczyłam się wszystkiego, co tylko się dało…

Ale zapach nie dochodzi stąd. Zapewne „chłopak” pichci coś na górze, a do pomieszczenia, w którym stałam doszło to otworami wentylacyjnymi…

W pół kroku zawracam, żeby zabrać ze sobą swój plecak. Nie wiem w końcu, czy nie wyjadę stąd tuż po rozmowie, którą mam zamiar za chwilę odbyć…

Kilka sekund później znów stoję w największej z kompleksu jaskiń, tuż przed ogromnym stawem. To właśnie jest wyjście na zewnątrz. Co prawda odrobinkę mokre, ale to nie stanowi wielkiej przeszkody. Żaden podwodny tunel nie jest mi straszny, odkąd dowiedziałam się o swoich umiejętnościach.

I już mam wskoczyć do wody, gdy widzę, że tafla lekko faluje i wynurza się w niej Estive. Jak zwykle woda ścieka po nim jak po kaczce i sekundę później nie jest już wcale mokry.

— Tu jesteś — lustruje mnie lekko rozbawionym spojrzeniem. — Już miałem cię budzić. Wiesz, która jest godzina?

— Nie — kręcę głową. — Wyłączyłam implant, nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, gdzie jestem.

— Mistral, Rori, Iora i Leira na pewno się domyślą — tamten uśmiecha się jakby drwiąco. Nigdy nie potrafię do końca rozszyfrować, co akurat chce mi przekazać mimiką. — Ale dobrze zrobiłaś. Przynajmniej w spokoju będziemy mogli porozmawiać o tym, co kazało ci tu przypędzić, jakby cię śmierć goniła, i to jeszcze rezygnując ze ślubu.

— A nie pogniewałbyś się, jakbym… — urywam, widząc, jak mój były nauczyciel wyciąga zza pleców tacę z jedzeniem. Oczywiście w nienaruszonym stanie.

— O to ci chodziło? — i znów ten figlarny uśmieszek, z którym wygląda, jakby miał około dziewiętnastu lat.

— Tak, dziękuję — patrzę na niego z wdzięcznością.

— Nie krępuj się, zjedz, a potem opowiesz mi o wszystkim — wskazuje stół postawiony w okolicy regału z książkami, zajmującym praktycznie całą powierzchnię ścian w jaskiniowej „komnacie”.

Kiwam głową, siadam na wskazanym miejscy i błyskawicznie pałaszuję to, co mi przyniósł. Chyba byłam bardzo, bardzo głodna.

— No, to teraz opowiadaj, w czym rzecz — Estive siada naprzeciw mnie i zaplata swoje długie palce, wpatrując się we mnie z uśmieszkiem błąkającym się po twarzy.

I tylko tego potrzebowałam, żeby tylko słowa zaczęły się wylewać ze mnie jak tesil ruse Triltie.

Mój były nauczyciel patrzy na mnie uważnie, a z każdym słowem poważnieje coraz bardziej. Z jego oczu zniknął żartobliwy ognik, zastąpiła go czysta powaga, ba, wręcz widzę, jak w głowie ruszają mu się trybiki, chcąc znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie.

Kiedy kończę mówić, na chwilę zapada milczenie.

— Czyli ciągle go kochasz i nie chcesz, żeby został wygnany, ale równocześnie wiesz, że on pragnie twojej śmierci i dlatego za niego nie wyszłaś — stwierdza moment później. — Ale nie wiesz, co masz zrobić, i musiałaś przyjść do mnie.

— Tak to mniej więcej wygląda — wzdycham. — Wiem, że to może głupota z mojej strony, ale mam wrażenie, że tego wszystkiego jest już po prostu za dużo. Nie dość, że od roku próbuję się wdrożyć w zarządzanie tym wszystkim, co zostawili rodzice, to jeszcze teraz chłopak, w którym się zabujałam bez reszty i z którym uparcie niektórzy chcieli mnie wyswatać, chciał się mnie pozbyć, żeby przejąć moje stanowisko. Ludzie, przecież ja mam dopiero piętnaście lat!

I znów zapada cisza. Mam wrażenie, że tym razem powiedziałam trochę zbyt dużo. Przecież przez całe życie byłam przygotowywana, że przynajmniej ta pierwsza część może mnie spotkać w każdej chwili…

Spodziewam się, że Estive za moment mnie zgani, w końcu to on uczył mnie samodzielności i tego, żeby się nie poddawać w żadnym wypadku. Ale on tylko uważnie lustruje mnie tym swoim niezwykle przenikliwym wzrokiem.

— W tym wypadku faktycznie jest to dopiero piętnaście lat — mówi po chwili. — Powinnaś zrobić sobie przerwę. Wszystkim wyjdzie na dobre, jeśli trochę odpoczniesz, być może nabierzesz dystansu…

Jestem w stanie tylko patrzeć na niego z szeroko otwartymi ustami.

— Wiesz, co ci powiem, Lumino? — mój towarzysz wcale nie czuje się zażenowany moim zdumieniem. — Jeszcze dzisiaj wyjedź. Na drugim świecie nikt nie wie, kim jesteś, będziesz mogła w spokoju odpocząć od odpowiedzialności, która na ciebie spadła. I tam Ertex nie będzie w stanie cię odnaleźć, nawet, jeśli będzie próbował.

— Ale… — nie potrafię wydusić z siebie nic więcej.

— Chciałaś rozwiązania, dzięki któremu i on nie zostanie wygnany, i ty będziesz mogła żyć bez strachu, więc dosłownie podaję ci je na tacy — stanowczo przerywa mój były nauczyciel. — Kiedy ty będziesz tam, twoje obowiązki przejmie twoja kuzynka.

— Ona? — patrzę na niego tak, jakby właśnie oznajmił, że wyrosła mi druga głowa. — Przecież Cinder nie da rady, ona wszystko…

— Poradzi sobie — Estive patrzy na mnie surowo. — Pomogę jej. A ty w międzyczasie odpoczniesz i wrócisz, kiedy tylko twoje siły psychiczne się zregenerują. A jeśli będzie się tu działo coś złego, poślę po ciebie, nie martw się. Będę miał na wszystko oko.

Patrzę na niego uważnie, próbując odgadnąć, jaki ma interes w tym, że wyjadę na jakiś czas. A może faktycznie ma rację, że jak odpocznę, to po powrocie zajmę się wszystkim z nowymi siłami i nowym zapałem? No cóż, jakby się tak dobrze zastanowić…

— Zgadzam się — mówię szybko, żeby nagle się nie rozmyślić. Taka spontaniczność jest do mnie niezwykle podobna, decyzje podejmuję bądź je zmieniam w przeciągu ułamka sekundy. — Wyjeżdżam natychmiast. Na Goldierze akurat zajadę przed nocą.

— Nie jestem pewien — mój były nauczyciel patrzy na mnie z typowym dla siebie, lekko tajemniczym uśmieszkiem. — Przed ranem, to owszem. Bo jakbyś nie wiedziała, to już się zmierzcha.

— Już? — po raz kolejny mnie zaskoczył. — To w takim razie ile spałam?

— Dziesięć godzin — odpowiada, po czym wstaje z krzesła. — W takim razie życzę ci miłego pobytu na Stertilie. I nie śpiesz się z powrotem, dopóki nie spotkasz posłańca — z tymi słowami daje błyskawicznego nura do stawu.

Ciągle jeszcze jestem zszokowana tym, co stało się przed chwilą, jak również podjętą przeze mnie decyzją. Ale to prawda, że przerwa mi nie zaszkodzi. Może w końcu zaczęłam myśleć o sobie, jak radziła mi Rori…

Nagle uśmiecham się lekko. Czuję, jak wraca mi pewność siebie, bo wreszcie mogę sama o sobie decydować. Właśnie dlatego, czując, jak zaczyna buzować we mnie radość, natychmiast narzucam plecak na ramiona, biorę długi rozbieg i wskakuję w wodę na bombę.

Pod powierzchnią jest cicho i spokojnie. Tunel co prawda ciągnie się z kilkaset metrów, ale to, że potrafię oddychać pod wodą, bardzo ułatwia mi sprawę.

Kilka minut później wynurzam się i zerkam na wyspę na środku jeziora. Przycumowana jest do niej łódka, ale nie chce mi się specjalnie po nią wracać. To byłoby tylko marnowanie czasu, a zmęczyłabym się chyba jeszcze bardziej, jakbym musiała wiosłować. Z kolei przepłynięcie tych kilku kilometrów od brzegu zajmuje mi zaledwie kilkadziesiąt minut. Potem jeszcze kilka minut na zejście ze szczytu wygasłego wulkanu i już stoję na łące, gdzie kilka godzin wcześniej zostawiłam Goldiera.

Ogier podbiega do mnie niemal natychmiast

„Już jedziemy?” — aż widzę, jak bardzo pali się do wyruszenia.

— Jedziemy — kiwam głową. — Ale tym razem nie do pałacu, tylko na nadbrzeże. Muszę dostać się do ruin na wyspie Eruz.

„A po co ci?” — koń jest totalnie zaskoczony.

— Wyjeżdżam — rzucam lekkim tonem. — Wraz z Estive’em stwierdziliśmy, że na dobre mi wyjdzie, jak trochę odpocznę od tego wszystkiego.

„Zwariowałaś?!” — wydaje się być totalnie zbulwersowany. — „Chcesz wszystko rzucić i ot tak pojechać na Steltirie? Nie możesz, przecież jesteś…”

— Wiem, kim jestem — przerywam mu gwałtownie. — Nie musisz mi o tym przypominać. Co prawda nie mam jeszcze dwudziestu lat, ale udowodniłam, że jestem wystarczająco dojrzała, aby sama decydować o swoim losie, łącznie z tym, kiedy wyjeżdżam na drugi świat.

„Ja do tego kopyta nie przyłożę, na to nie licz” — Goldier najwyraźniej się obraził.

— Łaski bez — wzruszam ramionami. — Dla twojej wiadomości, jeśli chodzi o transport, zawsze o pomoc mogę poprosić smoczyce przyjaciółek.

„Dobra, już dobra” — prycha ze złością. — „Wsiadaj, jeszcze mam tyle przyzwoitości i rozsądku, żeby nie pozwolić ci latać na smokach.”.

Bez słowa stosuję się do polecenia, wiedząc, że rozzłoszczonego ardyliana nie ma co jeszcze bardziej wnerwiać.

Od razu startuje swoim najszybszym biegiem, w którym osiąga nawet czterysta kilometrów na godzinę. Co prawda wyciąga tyle tylko wtedy, kiedy jest bardzo, ale to bardzo wkurzony, ale w tym przypadku nawet jest mi to na rękę. Szczerze mi zależy, aby jak najszybciej wydostać się z Arlesiie, która nagle zaczęła mi się wydawać ciasną, śmiertelnie niebezpieczną klatką…

* * *

Dziesięć godzin później Goldier zatrzymuje się tuż przed wejściem na molo. Jest tuż przed świtem, wszędzie panuje mrok. Na szczęście ja w ciemności widzę tak, jak w dzień, więc nie sprawia mi to specjalnego problemu.

Zeskakuję z konia i ląduję na lekko ugiętych nogach. Trawa jest miękka, soczysta, zamieszkała przez drobne stworzonka, żyjące tylko przy brzegu i muszę bardzo ostrożnie stawiać nogi, aby żadnego zwierzaczka nie nadepnąć.

Odwracam się jeszcze, chcąc pożegnać się z ogierem, ale zauważam, że odszedł niezauważony. Widać ciągle ma mi za złe to, że chcę wyjechać i zrobić sobie od wszystkiego wolne… Trudno. Jeżeli twierdzi, że jego odejście wpłynie na mój wybór, to się myli. I to bardzo.

Niemal niezauważalnie wzdycham. Jednak mimo wszystko wolałabym rozstać się z nim w bardziej pokojowych stosunkach…

O, nie! — zatrzymuję się w pół kroku. Zapomniałam poprosić Estive’a o to, żeby zajął się Bastilem — moim ukochanym yteinem. Teraz pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że na to wpadnie, bo mój były nauczyciel nie ma implantu, dzięki któremu mogłabym przesłać mu swoje myśli…

Cóż, teraz nie jest pora na zamartwianie się, bo jak zacznę się tak zastanawiać, to jeszcze, broń Boże, bym się rozmyśliła. Jedyne, co muszę zrobić, to po prostu przejść na molo i wsiąść do kajaka, który trzymam tam odkąd pamiętam. A właściwie odkąd odkryłam, że wyspa Eruz to moje drugie najulubieńsze miejsce na całym znanym świece, gdzie mogę w spokoju trochę się pozastanawiać. Pierwszym oczywiście jest Seiten Gaye…

Moment później wypływam na wody zatoki. Ocean jest niesamowicie spokojny, nie ma nawet śladu wiatru. I właśnie dlatego, z racji, że nie ma żadnych fal, muszę bardzo cicho poruszać wiosłami. W końcu nie chcę robić choćby najmniejszego hałasu, który mógłby zwrócić na mnie jakąkolwiek uwagę.

Dopłynięcie na wyspę zajmuje mi maksymalnie kwadrans.

Pierwszym, co robię, jest wciągnięcie kajaka na brzeg. Nie wiem, kiedy wrócę, ale mam nadzieję, że nie potrwa to długo. Nie jestem pewna, ile czasu zajmie Cinder spapranie wszystkiego jak leci, i jeśli patrzeć pod tym względem, to lepiej byłoby raczej zostać. Ale właśnie nauczyłam się myśleć też o sobie. Jeżeli mam być szczera, to nawet mi się to spodobało, więc obstawiam, że trochę ciężko będzie mnie teraz odwieźć od odrobiny egoizmu.

Swoje rozmyślania przerywam, kiedy tylko wchodzę do ruin.

Od razu uderza mnie to, że kogoś tu wyczuwam. Potężną osobowość, i to tak bardzo, że wręcz przytłaczającą. W obecności innych ludzi to jest nawet nieodczuwalne, ale w pustym, ponurym pomieszczeniu wszystko jest inaczej…

— Tak myślałem, że tu przyjdziesz — Ertex wynurza się z cienia. — Lu, co się stało? Dlaczego nie przyszłaś na ślub?

— Sam powinieneś wiedzieć — podnoszę wzrok i patrzę mu prosto w oczy bez śladu strachu. Teraz czuję tylko, jak zamiast przerażenia, które czułam wcześniej, pojawia się zdecydowanie i wściekłość.

Chłopak przez moment dokładnie mnie lustruje spojrzeniem, próbując odgadnąć, o co mi chodzi. Sekundę później w jego wzroku widzę, że zrozumiał.

— To nie tak, jak myślisz — zaczyna mi tłumaczyć. — Kochanie, przecież ja za bardzo cię kocham, żeby coś takiego zrobić. Mi zawsze zależało tylko na tobie… — z tymi słowami przyciąga mnie do siebie i mocno przytula.

Przez ułamek sekundy mam wrażenie, że to, co mówi, to prawda, że to nagranie dotyczyło czegoś całkowicie innego, ale potem wracam do rzeczywistości. Otrząsam się z tego oszołomienia, w które on chce mnie wprowadzić i przypominam sobie, że przecież to jest tylko gra. Gra, która ma na celu przekonanie mnie, że wcale nie kłamie…

Gwałtownie odpycham go od siebie. I to dosłownie w ostatnim momencie; ostrze sztyletu, wymierzone od tyłu w moje serce ześlizguje się i rozcina prawą łydkę. Mój ex zatacza się na ścianę, a ja, mimo bólu, zrywam się i zaczynam uciekać po schodach na górę, bo właśnie tam jest przejście. Staram się wykorzystać każdą cenną sekundę przewagi…

Z trudem wdrapuję się na górę, znacząc drogę szerokim strumieniem krwi. Gdy na moment przystaję, mój wzrok pada na przeciwległą ścianę. Właśnie tam widzę znak lilii, umieszczany zawsze tam, gdzie są furtki do Stertilie. Muszę tylko przejść przy ścianie… gdy nagle Ertex łapie mnie za rękę i przygważdża mnie do muru.

— Nie myśl, że uciekniesz — mówi przez zaciśnięte zęby.

I dokładnie w tym momencie upływ krwi doprowadza do tego, że mdleję. Oczy same mi się zamykają… po czym otwieram je w nasłonecznionym pomieszczeniu, leżąc na bardzo wygodnym łóżku.

Podnoszę głowę i siadam. Dość długą chwilę zajmuje mi zorientowanie się, że to był tylko potworny koszmar, projekcja bolesnych wspomnień z przeszłości…

Dopiero po paru sekundach orientuję się, że obok mnie siedzi Lara i uważnie się we mnie wpatruje.

Próbuję coś powiedzieć, ale mam tak zeschnięte gardło, że wydobywa się ze mnie tylko i wyłącznie zgrzyt.

Dziewczyna błyskawicznie zrywa się, podchodzi do stolika, z którego bierze szklankę wody, następnie mi ją podaje. Wychylam ją dosłownie jednym łykiem.

— Dzięki, życie mi ratujesz — mówię chwilę potem. — Lara, gdzie ja jestem? Co się stało? — w głowie kołacze mi się jeszcze jedno pytanie, „dlaczego ja żyję?”, ale nie będę go zadawać. To by zbytnio skomplikowało sytuację.

— Wytłumaczę ci wszystko za chwilę — błyskawicznie odpowiada nastolatka. — Teraz muszę zrobić jeszcze jedną rzecz na dole, ale potem przyjdę i odpowiem na każde twoje pytanie, słowo.

— To leć, nie będę cię zatrzymywać — uśmiecham się do niej promiennie. Kiedy zamyka za sobą drzwi od pokoju, oddycham z ulgą.

Czyli bilans wygląda tak — żyję, bo ktoś mnie uratował. Jakiś chłopak, i do tego zapewne znajomy. I coś mi się zdaje, że doskonale wiem, kto to był…

Lara zapewne potwierdzi moje przypuszczenia. Uśmiecham się jeszcze szerzej. Już drugi raz w przeciągu tygodnia jestem w bardzo podobnej sytuacji.

Teraz wystarczy mi tylko na nią zaczekać…

Rozdział XII

Kilkanaście minut później drzwi otwierają się ponownie i pojawia się moja przyjaciółka. Od razu, w progu się zatrzymuje i wpatruje się we mnie z lekkim zaskoczeniem.

— No co? — zerkam na nią i wzruszam ramionami. — To ja nawet przebrać się nie mogę? Nie martw się, przecież nie jestem obłożnie chora. A przynajmniej już nie jestem…

— Ale powinnaś leżeć, wypoczywać… — dziewczyna wygląda na zaniepokojoną. — Przecież dopiero kilka godzin wcześniej dostałaś lekarstwo, to nie działa tak szybko…

— Widać w moim przypadku działa — wzruszam ramionami z uśmiechem. — No, to teraz musisz mi wszystko wyjaśnić. Najlepiej od samiutkiego początku.

— Wiesz co, to może w takim razie pozwól ze mną na dół… — lekko się krzywi. — Tak się składa, że jestem w trakcie robienia czegoś w kuchni i tak trochę mi nie wychodzi…

— Ty? W kuchni? — tym razem to ja jestem totalnie zdziwiona. — Przecież ty nie potrafisz gotować!

— Wiem — dziewczyna krzywi się jeszcze bardziej. — Ale on tak grzecznie prosił, że nie mogłam odmówić. Z resztą, jest tak uroczy, że po prostu…

— On? — zerkam na nią kątem oka i widzę, że się lekko rumieni. — Coś mi się widzi, że ktoś się zadurzył…

— Nie, to nieprawda — Lara czerwieni się jeszcze bardziej, przecząc swoim słowom. — Dobra, Dion, chodź, pomożesz mi.

— Podobno jestem chora i powinnam leżeć, wypoczywać… — patrzę na nią z przekorą w oczach.

— Skoro już wstałaś, to najwyraźniej nie potrzebujesz wypoczynku — orientuje się, że zapędziłam ją w kozi róg przez jej własne słowa i teraz próbuje wybrnąć. — Dobra, nie czepiaj się już słówek i pomóż mi, może uda ci się uratować cokolwiek…

Uśmiecham się lekko i jako pierwsza wychodzę na korytarz… prosto w sine kłęby dymu.

Wymieniamy ze sobą przerażone spojrzenia i błyskawicznie zbiegamy ze schodów.

Na samym dole, w kuchni, dymu jest tyle, że nic nie widać. Po omacku docieram do szafek.

— Gdzie jest piekarnik?! — wołam do przyjaciółki, równocześnie krztusząc się oparami.

— Nie wiem — odpowiada i zaczyna potwornie kaszleć.

No i super, teraz muszę się namyśleć, gdzie też to draństwo może być… Cofam się z powrotem do wejścia. I gdybym tylko wiedziała, w jakim z miast jestem, to na pewno udałoby mi się znaleźć ten piekarnik, bo każde miasto ma inny typ tradycyjnych domów, gdzie cała elektronika ustawiona jest tak samo. A coś mi się zdaje, że jestem właśnie w takowej tradycyjnej zabudowie…

— Wiesz, gdzie jesteśmy? — rzucam do nastolatki obok (chyba obok, bo teraz nic nie widzę przez ten dym). — W jakim mieście?

— Nie wiem… — kaszle jeszcze bardziej.

— Lara, skup się! — krzyczę do niej. — Nie chcesz przecież, żeby zhajcował się cały dom, co nie?

— Chyba Listeshire, czy coś w tym rodzaju… — mówi niepewnie po chwili namysłu.

Tyle wystarczy. W Listeshire piekarniki zazwyczaj są po lewej stronie od wejścia do kuchni, w kącie, centralnie naprzeciwko okien…

Rzucam się do miejsca, w którym według tego planu jest piekarnik. Na szczęście trafiam w dziesiątkę. I kiedy otwieram drzwiczki, dym bucha z przerażającą siłą. Tylko jak wydobyć to coś bez poparzenia?

No cóż, czasami trzeba się poświęcić dla dobra innych, więc po sekundzie namysłu chwytam blachę gołymi rękami. Parzy potwornie, ale nie puszczam, dopóki nie wrzucam jej do zlewu i nie odkręcam kranu, by ugasić płonące coś (nie wykluczam, że to były ciastka, albo jakaś pieczeń). Przy okazji ochładzam sobie też piekącą skórę. Co prawda wiele to nie pomaga, ale przynosi chociaż odrobinę ulgi. Całe szczęście, że mi ogień wcale tak jakoś specjalnie nie szkodzi, choć gdybym weszła w płomienie, na pewno bym się spaliła… Ale tak to przynajmniej poboli i przestanie, bez żadnych śladów…

— Otwórz okna — polecam przyjaciółce, zanosząc się kaszlem. O nie, nie po to wygrałam z chorobą, żeby udusić się przez przypalone danie dziewczyny.

Od razu spełnia moje polecenie.

Do środka wpada świeże powietrze, robi się trochę jaśniej, a ja mogę wreszcie odetchnąć, równocześnie błagając w myślach, żeby tylko nikt nie wpadł do domu z powodu dymu. Wtedy to ja byłabym spalona na starcie.

Kilka chwil później jest już pewne, że nikt nie przyjdzie. Dopiero wtedy się rozluźniam, a że w kuchni całkowicie się już przewietrzyło, zamykam okna.

Wymieniamy z przyjaciółką znaczące spojrzenia, po czym wybuchamy śmiechem.

— Coś jak deja vu, nie? — Lara uśmiecha się szeroko.

— Oj, tak — przytakuję równie radosnym tonem.

No cóż, już raz miałyśmy bardzo, ale to bardzo podobną sytuację. To zdarzyło się w pierwszym tygodniu naszego wspólnego mieszkania, tuż po tym, jak poznałyśmy się w Ammanie i przyleciałyśmy do Stanów. Ci ludzie, którzy się mną zaopiekowali, postanowili dać mi wolną rękę w kwestii mieszkania, edukacji i rządzenia domowym budżetem. Postawili tylko jeden warunek: musiałam z kimś zamieszkać. Trafiła mi się Lara; dziewczyna, która po rozwodzie rodziców musiała samodzielnie znosić wiecznie pijaną matkę i w końcu uciekła z domu. Ale w każdym razie znalazłam bardzo fajny, niewielki domek, na który było mnie stać (w końcu na złotej karcie od rodziców miałam ze dwieście tysięcy, więc potem jeszcze mi trochę zostało) i którego nawet nie trzeba było remontować, i w pierwszym tygodniu Lara postanowiła coś nam ugotować.

Zabrała się do wszystkiego z ogromnym zapałem, dokładnie przygotowała składniki… Wszystko wyglądało mega profesjonalnie. Wtedy właśnie stwierdziłam, że muszę coś znaleźć wśród rzeczy, które ostatnio kupiłam i poleciałam na górę.

Pół godziny później moja przyjaciółka wpadła do mnie do sypialni, ciągnąc ze sobą tumany dymu. A kiedy wyciągnęłam z niej informację, że za każdym razem, kiedy dotyka się do kuchni, stwarza bardzo poważne zagrożenie pożarowe, ustaliłyśmy, że albo to ja gotuję, albo wychodzimy gdzieś na miasto.

— A co to miało być? — pytam, patrząc na przyjaciółkę.

— Nawet nie pytaj — wzdycha, ale uśmiech nadal nie schodzi z jej twarzy. — Próbowałam upiec jakąś pieczeń z tej książki — wskazuje na stół — ale totalnie mi nie wyszło. I co ja teraz mam zrobić?

— Ja wiem — uspokajająco kładę jej dłoń na ramię. — Ty sobie usiądź, a ja na szybko cosik upichcę. I jeszcze w międzyczasie opowiesz mi, co tam się działo, odkąd zemdlałam.

— Możesz mi wierzyć, że na serio sporo — Lara lekko się rumieni. — Weź, jak upadłaś, to byłam totalnie przerażona, myślałam, że już nie żyjesz! I wtedy nadbiegł ON, taki skończony przystojniak… — rozmarza się.

— Lara… — zerkam na nią znacząco, przerywając na chwilę buszowanie w lodówce naszego gospodarza.

— Wiem, już się ogarniam — kiwa głową. — Ale żebyś ty go widziała, jest taki przystojny…

— Lara! — tym razem nie ograniczam się do delikatnej sugestii wzrokowej, tylko odwracam się do niej i krzyżuję ramiona.

— Dobra, już mówię — zgadza się niechętnie. — W każdym razie, jak już nadbiegł, to od razu zorientował się, w czym rzecz. Natychmiast wziął cię na ręce i nawet nie pytał, czy zmierzamy do Arlesiie, tylko nacisnął na jakiś obrazek na skale — domyślam się, że mówi o lilii, którą próbowałam znaleźć — i wyobraź sobie, że ta skała się rozsunęła, ogarniasz to?

— Ogarniam — kiwam głową. — Jak chcesz wiedzieć, to tak samo by się zrobiło, jak bym zdążyła znaleźć ten przycisk otwierający przejście, zanim zemdlałam.

— Serio? — chyba właśnie zepchnęłam Bastiana (bo coś mi się zdaje, że to właśnie jemu zawdzięczam życie, choć oczywiście mogę się mylić) z roli cudotwórcy, do jakiej urósł w oczach mojej przyjaciółki, tak mi się przynajmniej zdaje, jak patrzę na jej rozczarowanie.

— Serio, serio — uśmiecham się lekko, po czym z powrotem odwracam się do blatu kuchennego i zaczynam siekać orzechy. — Nawet ty, jakbyś wiedziała dokładnie, co gdzie trzeba nacisnąć. No, ale opowiadaj, co się działo potem.

— Potem to nic szczególnego — przyjaciółka macha ręką. — Przeszliśmy przez jakiś tunel, potem znaleźliśmy się na szczycie jakiejś wieży, następnie zeszliśmy na dół, weszliśmy do łodzi… A wiesz, że on od razu wiedział, na co jesteś chora?

— Każdy Arleyanin wie, jak rozpoznać tasylirozę — wzruszam ramionami. — A tym bardziej w ostatnim stadium. I potem wydarzyło się coś godnego uwagi?

— Nic — Lara uśmiecha się lekko i jestem pewna, że myślami jest gdzieś daleko. Najpewniej przy tym „tajemniczym” chłopaku, który mnie uratował…

I nagle marszczy czoło i patrzy na mnie tak ostrym spojrzeniem, wręcz przesyconym zazdrością, że aż się wzdrygam.

Natomiast ja oczywiście cały czas udaję, że nic nie zauważam, bo widzę to tylko dzięki nożu, w którym wszystko odbija się jak w lustrze…

— A tak się spytam, gdzie jest ten chłopak, w którym się zakochałaś? — pytam, starając się stonować ilość zainteresowania w głosie.

— Poszedł na miasto coś załatwić — mówi obojętnie i teraz rozumiem, że nie dam rady niczego więcej z niej wyciągnąć.

— Aha — na chwilę zapada cisza, a ja zastanawiam się, co teraz mogę powiedzieć.

— Dion, a pamiętasz tego przystojniaka, z którym kręciłaś w dzień wyjazdu? — moment później wyręcza mnie przyjaciółka. — Miałaś mi o nim opowiedzieć!

— Dziewczyno, ty już się tyle historii z mojego życia nasłuchałaś, że wiesz chyba o mnie już wszystko — na moment odwracam się i obdarzam ją uśmiechem, udając, że nie zauważam zmarszczonego czoła i pochmurnej miny. — Pozwól mi zachować choć trochę historii dla siebie.

— No ale ty wiesz wszystko o jakichkolwiek moich zauroczeniach, chłopakach, którzy mi się podobali, a potem złamali mi serce… A ja o tobie pod tym względem nie wiem nic — rozkłada ręce, chcąc pokazać swoją bezradność.

— Nie prawda — natychmiast zaprzeczam. — Powiedziałam ci przecież o Ertexie, to mało?

— A ile o nim wiem? — ona również odpowiada błyskawicznie. — Poza tym, że był nieziemsko przystojny, zakochałaś się w nim do bólu, a on potem cię zdradził, bo chciał się z tobą ożenić tylko i wyłącznie dla zysku?

— On mnie nie zdradził — mówię po chwili milczenia. — Chciał zrobić coś o wiele gorszego.

— W takim razie może powiesz mi, co? — przyjaciółka niecierpliwie drąży dalej.

Kręcę głową przecząco. Wspomnienia są jeszcze zbyt silne, zbyt świeże, abym mogła komuś bez sprawiania sobie bólu o nich opowiedzieć. Tym bardziej, że ponownie przeżyłam to wszystko we śnie, z którego dopiero co się obudziłam…

Znowu zapada cisza. Lara wydaje mi się być lekko obrażona, że nie dostała czegoś, co w jej wyobrażeniu jej się należało, ale trudno. Przywykłam już do tego, że czasami zachowuje się jak rozkapryszona pięciolatka.

— Słuchaj, nie chciałabyś przez przypadek też się przejść? — mówię jakiś czas później, delikatnie sugerując jej, że chcę zostać sama. — Bo chciałabym znowu sobie włosy farbnąć na platynę, a za bardzo mi się teraz nie uśmiecha wychodzić, sama widzisz, jestem totalnie zarobiona.

— No spoko — przyjaciółka natychmiast zrywa się z krzesła, widać idealnie pojęła moją sugestię. Być może też uznała, że zrobiło się trochę niezręcznie…

— To słuchaj, tu masz kasę — na sekundę odkładam nóż i wyciągam z kieszeni ze dwa banknoty w tutejszej walucie. — Dogadać na pewno się dogadasz, bo po angielsku też tutaj wszyscy rozumieją, z tego, co wiem. Firma jest jedna, więc nie martw się, że weźmiesz złą. Tylko koniecznie poproś, żeby to była ta super wodoodporna, nie pozwalająca na odrosty, rozumiesz?

— Jasne, rozumiem — Lara kiwa głową. — Mam wziąć ci super wodoodporną, nie pozwalającą na odrosty, platynową farbę.

— Dokładnie — uśmiecham się do niej lekko. — Za resztę, jak będziesz chciała, oczywiście, kup sobie coś, co ci się spodoba.

— Dzięki, kochana jesteś — podchodzi do mnie i mnie przytula, po czym błyskawicznie wybiega z domu.

Kręcę głową z uśmiechem, po czym wracam do swojego zajęcia. No cóż, ja chyba nigdy nie będę w stanie jej zrozumieć… Ale teraz przynajmniej zostałam sama na trochę, mogę się odprężyć i… wrócić do swojej prawdziwej postaci. Jednak ciągle mam zahamowania przed robieniem tego przy przyjaciółce.

Dosłownie kilka sekund później drzwi wejściowe trzaskają ponownie.

Jestem niemal stuprocentowo pewna, że to nastolatka przypomniała sobie, że zapomniała o coś dopytać i zawróciła w połowie drogi. I jak wielkie jest moje zdziwienie, gdy odwracam się, i staję twarzą w twarz z… Bastianem!

Rozdział XIII

Przez moment oboje stoimy w milczeniu, potem Bastian uśmiecha się szeroko.

— Wiedziałem, że wyzdrowiejesz — stwierdza.

— Ja zwątpiłam w to na chwilę, kiedy byłam w trakcie mdlenia przy przejściu — patrzę na niego z radością w oczach.

— Jeśli mam być szczery, to z tym się zgodzę — chłopak kiwa głową, po czym przeczesuje sobie grzywkę palcami. — I chyba wcale nie przesadzę, jak powiem, że zawdzięczasz mi życie.

— Faktycznie, wcale nie przesadzisz — opieram rękę na biodrze. — A zatem czy jest jakaś możliwość, abym mogła ci się za to odwdzięczyć?

— Coś się znajdzie — mruga do mnie porozumiewawczo. — Tylko daj mi trochę czasu do namysłu. A tak nawiasem mówiąc, to o wiele bardziej pasujesz do Arlesiie, niż do Stertilie — dodaje po chwili dokładnego lustrowania mnie wzrokiem.

O dziwo wcale nie jestem tym skrępowana, choć gdyby zrobił to ktoś inny, na przykład mój ex, zapewne zastanawiałabym się, co mam zrobić, żeby jak najszybciej przestał…

— Tak myślisz? — uśmiecham się do niego zalotnie, poprawiając moje lekko przyklapnięte, wilcze ucho.

— Tak właśnie myślę — podchodzi do mnie i patrzy mi prosto w oczy. — A że się tak się spytam, to co tam pichcisz?

— Co? — odwracam się do kuchenki i właśnie ten moment wybierają orzechy, które wrzuciłam na patelnię, by je przyrumienić, żeby zająć się żywym ogniem. — O, choroba jasna! — biorę szklankę wody i gaszę płomień. — Co się śmiejesz? — zerkam kątem oka na Bastiana, który zanosi się śmiechem.

— Pięknie wyglądasz, jak się złościsz — stwierdza w przerwie na oddech.

— I znowu mi słodzisz, bo chcesz poprawić mi humor? — patrzę na niego z lekkim uśmiechem. — Hej, ja wcale się nie złoszczę! — szturcham go lekko.

— Wiem — posyła mi bardzo szeroki uśmiech. — Ale lubię poprawiać ci humor. Choć to, że pięknie wyglądasz w każdej sytuacji, to akurat prawda — dodaje z poważną miną.

— Skoro tak uważasz — wyrzucam zawartość patelni do kosza pod zlewem. — No i teraz muszę zrobić to od nowa…

— Pomóc? — chłopak od razu zrzuca z siebie sportową marynarkę i zakasuje rękawy koszuli.

— Jeśli chcesz… to czemu nie — kiwam głową. — Jakbyś mógł pokroić banany, a ja zabiorę się za te orzechy, bo trochę ugodziły mi w ego.

— Czasem trzeba schować ego do kieszeni — Bastian stwierdza filozoficznie, po czym zerka na składniki, które wyłożyłam na blacie. — Niech zgadnę, zabrałaś się za tradycyjną sałatkę?

— Szybka, prosta i smaczna — kiwam głową. — Tylko czy Larze podpasuje… — na moment przestaję siekać orzechy.

— Musi popróbować miejscowej kultury — chłopak wzrusza ramionami. — Lara to ta twoja przyjaciółka, prawda?

— Tak — przytakuję.

— Jest taka… taka trochę dziecinna — przyznaje mój wybawca. — I coś mi się zdaje, że chyba jej się spodobałem.

— A skąd wiesz? — zerkam na niego z lekkim uśmiechem. Kontekst (przynajmniej według mnie) jest oczywisty: „Masz się za takiego, który może przewrócić każdej dziewczynie w głowie?”

— Nie, nie mam — uśmiecha się szelmowsko, a ja natychmiast się czerwienię. Widać przez przypadek włączyłam przepływ myśli. Wcześniej i tak zdarzało mi się to dość często, a teraz, kiedy przez dwa lata nie miałam okazji tego używać, przypuszczam, że będzie zdarzało mi się to o wiele, wiele częściej. — Ale potrafię rozpoznać, kiedy ktoś się do mnie klei i robi maślane oczy, żebym tylko zwrócił na tego kogoś uwagę — wyjaśnia.

— Rozumiem — mówię, równocześnie starając się na niego nie patrzeć. Trochę głupio mi w związku z tym, co pomyślałam wcześniej.

— Słuchaj, nie musisz się przejmować — Bastian kładzie mi swoją dłoń na mojej, przez co przerywam siekanie tych nieszczęsnych orzechów (nawiasem mówiąc, to już chyba najwyższy czas, w końcu zrobiły się tak drobne, że nie wiem, czy znowu mi się nie spalą). — Wbrew pozorom wcale nie jestem taki przewrażliwiony na swoim punkcie, jak można by stwierdzić po moim wyglądzie.

Podnoszę wzrok i patrzę na niego dziwnie. Czy to możliwe, żeby…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 74.67