E-book
14.7
drukowana A5
92.51
Varius

Bezpłatny fragment - Varius


Objętość:
638 str.
ISBN:
978-83-8189-429-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 92.51

Szpital

Jaśniejszy na tle ścian otwór okna przecinały kraty. Nikłe, blade światło ledowej diody nad drzwiami pozwalało dostrzec zarysy sprzętów: łóżka na emaliowanych ramach, wciśnięta w kąt szafa, stół, parę krzeseł. Ze stojaka kroplówki zwisał zbiorniczek wypełniony płynem. Biegnąca od spodu plastikowa rurka docierała do wenflonu wpiętego w przegub dłoni.

Mięśnie Che spięły się w zalążku ruchu.


***


Pociągnięte od zewnątrz drzwi otwarły się z impetem. Snop światła przebił salę i utkwił niby oszczep w głowie Che. Kurz pochwycony przez promienie słońca rozbłysnął na podobieństwo iskierek. Lakierowane ramy łóżek zadrgały refleksami.

— Pobudka! — Tubalny głos zakonnicy-sanitariuszki przeszedł w śpiewną recytację jutrzni. — Cały dzień będziecie się tak wałkonić? Pfu, jaki zaduch! — Przekręciła klamkę w oknie i zrobiła uchył. Świeże powietrze poderwało z podłogi ławicę paprochów. — Wstawać, bo zgnijecie w tych barłogach. Noc jest od spania.

Spowita była obszernym jak namiot habitem. Wykrochmalony materiał chrzęścił przy każdym ruchu. Posturą przypominała gigantyczną gruszkę osadzoną na nogach. Szyja wylewała się na kołnierzyk. Dłonie z kciukami zatkniętymi za pasek robiły wrażenie niewinnych, choć potężne bicepsy budziły respekt.

Otarła nadgarstkiem drobny, zdawałoby się zagubiony na rozlanej twarzy nosek. Zatrzymała dobiegającą dna kroplówkę Che. Włożyła palce pod pasy zabezpieczające, rozpięła sprzączkę i poluzowała o jedną dziurkę. Sięgnęła po kubek, napełniła wodą z wyszczerbionego dzbanka i podała do picia.

Che pociągnął łapczywie łyk. Okaleczone wargi zapiekły przy zetknięciu z chłodnym szkłem. Woda przepłynęła przez przełyk i powoli rozchodziła się po ciele.

— Uszy do góry, będzie dobrze — powiedziała, odsłaniając w uśmiechu garnitur mocnych, krótkich zębów. Z nakrapianych ciepłem, zatopionych w fałdach tłuszczu oczek przebijała dobroduszność. Wyjęła spod łóżka kaczkę na mocz. — Siku?

Che pokręcił przecząco głową.

Raptowny zwrot skręcił spód habitu na kształt śruby. Wyrwała Stefanowi spod głowy poduszkę i na stulonych wargach wydała przeciągły gwizd, od którego zesztywniał cały. Twarz mięsista, zryta siatką zmarszczek, siwe wąsy opadały na brodę. Zamamrotał coś z przytkniętymi palcami do skroni, jakby składał meldunek.

Chwyciła ramę sąsiedniego łóżka i potrząsnęła gwałtownie.

Ludwik wypadł na podłogę niczym jabłko z koszyka. Wstał, otrzepał zdobioną haftem piżamę. Pogmerał palcem w kącikach oczu, starł grudki ropy. Wziął się pod biodra i zakręcił kuprem. Spod bluzy wystawał pępek przekłuty kolczykiem. Krokiem stylizowanym na kadryla przemierzył drogę do okna. Szarpnął zasłonę. Cienki materiał rozdarł się, strzęp zasłony zawisł na pasemku.

— Rano wszystko wygląda pierwotnie oraz jednokrotnie — mówił zapatrzony w osnuty mgiełką teren szpitalnego parku. Brzuchate chmury gnały nad pawilonami szpitala. Słońce podświetlało je i nasączało krawędzie różową barwą. Gołębie kołowały w świetlistych pręgach przenikających przez korony drzew. — Bo nic dwa razy się nie zdarza

Potężnie zbudowany, nagi osobnik wyskoczył z łóżka. Jego skóra pokryta była gęstym włosem, rodzajem sierści. Ciało nosiło liczne ślady bójek. Udo obwiązane bandażem, brzuch przecinały sine pręgi blizn, czaszka pełna była guzów i wklęśnięć. Podrapał się w pachwinę, poczochrał plecami o ścianę, by wygasić swędzenie między łopatkami. Przeciągnął się z rozmachem, aż zatrzeszczały stawy. Przystąpił do odprawiania na środku pokoju dzikiego tańca. Stopy wielkości śnieżnych rakiet klaskały o linoleum.


***


Sanitariusze odpięli pasy z milczącą obojętnością, jakby rozwiązywali worek kartofli.

Che roztarł opuchnięte przeguby. Usiadł tak prędko, że zakręciło mu się w głowie. Na dnie oczu zatańczyły płomienne arabeski.

Krępy osiłek pchnął go z powrotem na posłanie.

— Hola-hola, koleżko cacany, nie tak prędko. Najpierw przeprosiny. — Pokazał rozległy siniec na skroni. Wysunięta mocno do przodu, zaostrzona szczęka nadawała mu wygląd szczura. Wrażenie potęgowały oczy, błądzące po otoczeniu bez koordynacji, w różnych kierunkach.

— Ja cię uderzyłem? — wychrypiał Che głosem, w którym ledwo się rozpoznał. Zdrętwiałe struny głosowe nadawały słowom pijacki sznyt. Czuł suchość w ustach. Język z trudem przesuwał się po szorstkim podniebieniu. — Nie pamiętam.

— …nie pamiętam — przedrzeźniał go Szczur. Poruszył szczotkowym wąsem. — Limo samo nie wyrosło.

— Samo nie mogło — potwierdził jego towarzysz. Podtrzymywana przez kolumnę mięśni głowa osadzona była na szyi obrośniętej futrem gęstych włosów. Sylwetka twardego zabijaki, który nieco się roztył. Toporne, grubo ciosane rysy twarzy, płaski nos boksera. Łysinę okrywał słomkowy kapelusz przewiązany rzemykiem pod brodą. Z kozią bródką oraz długimi, odstającymi uszami przypominał stojącego na zadnich nogach capa. — Jebniemy gostka w kufę?

— W jakim celu?

— A musi być cel?

— Lepiej przekażmy mu wiadomości.

— Racja. — Cap strzyknął pod nogi pasmem śliny, roztarł plwocinę podeszwą. Usiłował podłubać w nosie, ale obłożony lateksową rękawiczką palec nie mieścił się w dziurce. — Jakie wiadomości?

— Dobrą i… nie nazbyt dobrą.

— Dobra jest taka, że dostanie łomot?

— To akurat ta zła.

— Spuścimy mu manto, dostanie wpierdol — zgadywał Cap.

— Nadal jesteś po złej stronie. Dobry przekaz brzmi: puścimy go na śniadanie, jeśli przeprosi.

— Wal się — burknął Che.

— Uuua! — Szczur skrzywił się z grymasem udawanego zgorszenia. — Konieczne jest pouczenie.

Cap zgniótł papierosa na ramie łóżka, nie dbając o to, że drobinki popiołu oprószyły czoło Che. Wyprostował się, demonstrując szerokie bary. Niezgrabna, klockowata figura zdawała się sklecona z kawałków kości i mięsa. Fartuch z odprutymi przy pachach rękawami podkreślał wytatuowane bicepsy.

— Dajesz, ziomal.

— Otóż między ludźmi panuje taki zwyczaj…

— Zwyczaj taki jest, kapujesz łosiu?

— …że gdy się kogoś uszkodzi, to się potem przeprasza.

— Damy przykład?

— Koniecznie. Bo zapomni.

Uderzenie między oczy wbiło głowę Che w po­duszkę. Cios był tak silny, że rozerwało poszewkę. Pierze buchnęło ze środka niczym kłąb pary.

— Prze-pra-sza-my — wyskandowali jednym głosem sanitariusze.


***


Che przemierzał korytarz prowadzony pod ramię przez Stefana. Jego piżama była podarta i splamiona, ale czuł, że w tym miejscu nie ma to znaczenia. Głowa chyliła się na boki. Krew łomotała w skroniach, dudniła, jakby ktoś walił młotem w ścianę. Kolorowe smugi przed oczami deformowały twarze mijanych po drodze osób. Jedni patrzyli na niego pusto, obojętnie, inni zrównywali się krokiem i wgapiali się natarczywie.

Młodzieniec o wypukłych, rybich oczach wepchnął mu do ręki kartkę. Oświadczył, że zawiera modlitwę będącą przepustką do żywota wiecznego.

— Człowieku, masz pojęcie, jak wielka to moc?! — zawołał z przejęciem. Zaśliniona, buldogowata twarz z lepkimi nitkami śluzu. Obmacał Che tył głowy. W tym samym momencie oberwał w ucho kapciem.

Sprawcą był pacjent odziany w przetarty płaszcz w staromodnym fasonie, narzucony na gołe ciało. Raz po raz brał krótki rozpęd, szurnięciem stopy katapultował kapeć w przestrzeń korytarza. Podążał następnie za nim, dźwigał z podłogi, zakładał na stopę i powtarzał sekwencję ruchów.

Przysadzista kobieta na krótkich nóżkach pędziła donikąd. Obijała się o ściany, wpadała do otwartych sal, wybiegała stamtąd i podążała dalej w nieznanym sobie celu.

Dziewczyna ze słuchawkami na uszach podarowała Che krzepiący uśmiech. Głucha na świat zewnętrzny, poruszała głową w rytm muzyki z miniaturowych muszelek. Zrobiła parę kroków, zatrzymała się na środku korytarza i zemdlała. Ciało bezszelestnie zaległo na podłodze. Osoby na korytarzu mijały ją obojętnie.

— Cześć, kolego, cześć! — przywitał się mężczyzna z krągłym brzuszkiem. Jowialna twarz, oczy spoglądały przyjaźnie. Garścią zebrał pot z nosa i podał ją Che.

Mizerny człeczyna z opaską na oku popisywał się sztuczką: dłonią okrytą rękawiczką bez palców wyjął monetę zza ucha i udał, że ją połknął. Spod długiej, sięgającej kolan kraciastej marynarki wystawały gołe nogi. Roztaczał wokół siebie bańkę smrodu, łączącego woń moczu, potu oraz zgniłej żywności przechowywanej w kieszeniach. Twarz okrywał menelski półcień. Otoczył Che ramieniem i próbował pociągnąć za sobą, ale Stefan na to nie pozwolił.

— Verpiss dich! — Machnięciem nogi zamarkował kopniaka.

Menel odskoczył, zaraz jednak powrócił. Wysiąkał nos w bluzę na zgięciu łokcia, pozostawiając w tym miejscu ślimaczy ślad. Zawile objaśniał Che posiadane przez siebie moce, chwalił się wstrzymaniem burzy, dzięki czemu szczęśliwie ominęła ona szpital, a ulewa zalała okoliczne miasta. Na koniec oświadczył z dumą, że odkrył dynamit. Potrząsnął kubkiem prosząc o datek dla wynalazcy.

Stefan zdzielił go hakiem w splot słoneczny z taką siłą, że menel padł na podłogę z podkurczonymi nogami.

Kobieta z nosem jakby wgniecionym do środka czaszki szturchnęła Che łokciem. Nie miała przednich zębów, przymilny uśmiech odsłaniał dziąsła.

— Dzień doberek, dzwońcu, co słychować? — zagadnęła na jowialną nutę. — Nie masz co zakurzyć? — Ostatnią zgłoskę wchłonął gruźliczy kaszel wyciskający drobinki śluzu z płuc.

W palarni za uchylonymi drzwiami trwała szamotanina. Pogrążeni w dymie pacjenci próbowali odciągnąć od wiadra-popielniczki karzełka o dyniowatej głowie. Jego usta wypełniał kłąb wygrzebanych z dna petów.

Zawiani po całonocnej pijatyce pracownicy kuchni wnieśli na oddział styropianowy pojemnik z jedzeniem.

— Obcięliście człowiekowi nogę — zakrzyczał do nich młodzieniec o rybich oczach. — Przy przyjęciu. Żywemu chłopu urżnęliście kopyto!

— Spulaj się, gościu — odpowiedzieli jednym głosem.

W pokoju socjalnym grupka pielęgniarek biesiadowała na skórzanych kanapach. Jedna demonstrowała koleżankom zdjęcia z wesela, pozostałe widelczykami nabierały z talerzyków kawałki tortu. Sanitariusz z kozią bródką wcinał solone śledzie. Palcami wyjmował po jednym ze słoika, potrząsał, by odciekły z oleju, po czym wsuwał do ust rozwartych niby pisklę w gnieździe.

Przy wejściu, od strony korytarza, ustawione było łóżko z pacjentem unieruchomionym pasami. Miotany trzęsiączką, pląsał nogami jakby biegł na leżąco. Rzucał głową na boki, mamrotał delirycznie. Strącona drgawkami kołdra leżała zrolowana na podłodze. Był nagi, tylko biodra opinał przesiąknięty moczem pampers. Przewiązane warstwą bandaży udo wydzielało trupi odór, który niemal fizycznie spychał przechodzące obok osoby.


***


Ściany stołówki powlekała lamperia. Z sufitu zwisały serpentyny złuszczonej farby, narożniki zachodziły grzybiczymi plamami. Spod odpadającego miejscami tynku wyzierały cegły.

Chmara zielonkawych much obijała się o szyby. Powietrze przesycała mieszanina woni stęchlizny, przypalonego mleka, niedomytych ciał, wyziewów jelitowych. Drzwi zgrzytały piskliwie przy każdym poruszeniu. Dudniąca z radia muzyka zlewała się ze skrobaniem łyżek o talerze.

Pacjenci na ogół jedli w milczeniu. Niektórzy gawędzili leniwie lub wypowiadali wyrwane z kontekstu frazy bądź pojedyncze słowa, przeznaczone dla nikogo i wszystkich zarazem.

W kącie przykucnęła półnaga kobieta-bez-nosa. Jej piersi układały się płasko na brzuchu, tworzyły obwisłe, pomarszczone trójkąty. Zaniosła się opętańczym śmiechem i równie nagle umilkła.

Bosy mężczyzna popychał przed sobą krzesło. Trzymając się oparcia, sunął między stolikami. Co pewien czas przystawał, puszczał się krzesła, zakrywał uszy i wydawał ostre, krótkie szczeknięcia.

Zakonnica karmiła Dziadka na wózku inwalidzkim. Cierpliwie przeczekiwała fazy starczego buntu, kiedy pluł jedzeniem. Zbierała grudki potrawy z serwety rozłożonej na kolanach, wkładała do miski, mieszała, nabierała łyżką i wsuwała znów między zaciśnięte w biernym sprzeciwie wargi.

Gruba, okryta splamionym fartuchem salowa chochlą nalewała herbatę z wiadra. Pacjenci podchodzili z kubkami. Jeden napluł do wiadra i próbował uciec, ale nie zdążył. Uderzenie chochlą w plecy powaliło go na kolana.

Po sali krążyła pielęgniarka z turkoczącym wózkiem. Brała kieliszki z plastikowej tacki i podawała kolejno pacjentom do ręki. Niektórym kazała potem wystawić język na wierzch. Skanowała podniebienie, gmerała szpatułką między dziąsłami. Wyglądało, jakby sprawdzała uzębienie, ale w rzeczywistości sprawdzała, czy nie ukryli tabletek. Starszym osobom wprowadzała rozpuszczone lekarstwa wprost do gardła (wcześniej zatykała nos dwoma palcami, by zmusić do otwarcia ust).

— Połkła? — krzyknęła do przygłuchej staruszki. Poczekała na twierdzący skrzek. Puściła nos i ruszyła dalej, obojętna na rzeżący kaszel za plecami.


***


Z braku noża Che rozsmarował margarynę na chlebie łyżką. Przygryzł kromkę. Świeże rany na wargach otwarły się, poczuł smak krwi. Chleb spęczniał mu w ustach i prawie się zadławił. Wypluł pulpę w garść, odstawił na ceratę — lepką, wystrzępioną przy brzegach. Od jedzenia uwagę odwróciła przemierzająca stołówkę młoda kobieta.

Mirjam stawiała kroki miękko, z lamparcią precyzją. Skóra na chochlikowatej buzi była idealnie gładka, pomijając niewielkie wgłębienie na środku podbródka. W ufnych, opalizujących oczach barwy miodu migotały iskierki, lekki zez nadawał im szelmowski wdzięk. Założone na nogach szarawary wywoływały lekki szelest.

Rozkołysane biodra przyciągały spojrzenia mężczyzn zastygłych w niemym podziwie. Pożerali wzrokiem mięsiste pośladki prześwitujące przez cienki materiał, spozierali łakomie na wypukłości biustu, opalone uda. Kiedy niechcący upuściła na podłogę grzebyk, trzech naraz poderwało się z krzeseł, następnie zaczęli się przepychać, który pierwszy podniesie i odda zgubę. Ignorowała zbierane po drodze zaczepki. Spasiony jak wieprz osobnik klasnął z rozmachem w tyłek. Zamiast się gniewać, Mirjam przyjaźnie wymierzyła mu kuksańca, po czym zaniosła się perlistym, przyjemnym dla uszu śmiechem.

— Kociak, co? — szepnął Stefan do Che. — Prima sort dziewucha. Od samego patrzenia człowiek syty się staje.

Mirjam dosiadła się do stolika. Wyjadła palcem resztę marmolady z miseczki. Rozciągnęła w uśmiechu wydatne, zmysłowe wargi, miękkie i wilgotne niczym obrane winogrona. Odrzuciła niesforny loczek przysłaniający oczy. Zastrzygła uszami. Krótki nosek wykonywał ruchy węszącego zwierzątka. Pociągnęła Che za płatek ucha, zmierzwiła mu włosy. Opuszkami palców badała czoło, policzki, wypukłość nosa. Oczy skrzyły się ciekawością poznania nieznajomego, który mógł stać się przyjacielem. Z szelmowską miną odciągnęła gumkę spodni i zajrzała pod spód.

Che chciał się roześmiać, ale wielka łapa Filipa zakleszczyła się na jego gardle. Krtań zapiekła, jakby nasypano tam rozżarzonych węgli. Niczym echo odbite od dna studni posłyszał krzyk interweniującej pielęgniarki, po którym ucisk zelżał.


***


Stefan obserwował Che przez brwi połączone nad nasadą nosa, rosnące nieprzerwanym gąszczem między skroniami.

— W wojsku służył? — spytał ni w pięć ni w dziewieć.

— Bo co?

— Tak pytam.

— Nie. Jestem pacyfistą.

Stefan odsunął się z odrazą.

— Pacyfista?! — Skamieniał w oczekiwaniu kichnięcia, z przymrużonymi oczami, półotwartymi ustami, drgają­cym no­sem. Ujął skrzydełka palcami i wysmarkał się, zaty­kając raz jedną, raz drugą dziurkę. Popatrzył na ociekającą z palców wydzielinę, strzepnął ją i wsunął dłoń pod pachę. Musiał to być jego stały zwyczaj, bo materiał w tej okolicy połyskiwał srebrzyście. — Wojna im śmierdzi, psia mać. Pokoju się zachciewa. Przez takich narody giną.

— Pokoju i wolności.

— Wolność-srolność. — Stefan zrobił minę, jakby skosztował octu. — Wymyślili takie durnoty na uniwersytetach. Najesz się tym, ubierzesz na ziąb? Żywe chce żyć i tyle.

— Żyć w dobrym stylu — dodała Józefina. Dystyngowanym ruchem poprawiła różowy toczek z woalką okrywającą kok z tyłu głowy. Starcza, pomarszczona twarz nosiła ślady arystokratycznych rysów. W staroświeckiej sukni z jedwabiu wydawała się przybyszem z innej epoki. Na dekolt spływał sznur korali. Przysypała kromkę chleba szczyptą pietruszki, z wyszukaną elegancją ujęła w dwa palce, wsunęła do ust, odgryzła kęs, po czym odłożyła na talerzyk. Popiła łykiem herbaty z porcelanowej filiżanki. Przytknęła serwetkę do warg i wróciła do przerwanej robótki: dzierganego na drutach szalika.

Ktoś w pobliżu zwymiotował i powietrze skosił kwaśny smród.

Przy kuchen­nym okienku powstał rumor. Zaczęło się od drobnej sprzeczki między kobietą-bez-nosa a menelem. Kłótnia nasilała się, zaostrzała, w końcu przero­dziła się w zażartą bójkę: ona drapała go po twa­rzy i bosą stopą kopała w krocze, on zaciskał palce na jej szyi i czekał cierpliwie aż się udusi.

Parę osób pobiegło, by obejrzeć zdarzenie z bliska. Wcześniej na miejsce dotarła zakonnica. Obfite biodra nie przeszkadzały zwinnie lawirować między stolikami. Wkroczyła między walczących, rozdzie­liła ich własnym ciałem. Pochyliła się, uderzając jednocześnie czołem menela i odrzucając tyłkiem kobietę-bez-nosa.

— Siu! — Zakręciła szmatą w powietrzu.

Gapie rozpierzchli się niczym wróble.

— Wolność jest piękna, zaiste. — powiedział Ludwik. Policzki miał upudrowane, gładkie niczym u alabastrowego Kupidyna. Z ich bielą kontrastowała czerń brwi. Również wargi tego dnia pomalowane miał czarną kredką. Z przypasanej rzemykiem sakiewki wyjął grzebyk i przeczesał włosy lśniące od perfumowanego olejku. — Lecz nie każdemu ona służy. Szczęśliwym być może. Dla biedaków jednak niesie oskarżenie. Bo gdzie nędzarz szukać ma przyczyny swych nieszczęść? W sobie jedynie. I tak do bezmiaru cierpień dodaje kolejne: odpowiedzialność za swój los.

— Co się tak gapisz?! — krzyknął na Che jednoręki brodacz z sąsiedniego stolika. Jego zarost tworzył z czupryną zwartą kępę. Kłęby włosów sterczały nawet z płatków uszu. — Pierona, wypolisz mi ślypiami dziura w gymbie.

— Daj spokój — wtrącił pojednawczo Stefan. — Po to są gały, żeby patrzały.

— Nie poradzi kaj indzij? — Jednoręki nie dawał za wygraną. Wydatny nos zaostrzał pieprzyk wielkości ziarnka fasoli. Luźno zwisający rękaw amputowanej kończyny łopotał przy energicznych poruszeniach tułowia. — Szteruje mie. Mosz przestać, diosecki giździe! — Schrupał kawałek cebuli, którą przygryzał z ręki jak jabłko. Splunął flegmą podobną do kurzego łajna. — O, ledwoch to pedzioł, zaś ślypiami blynduje. Blank choby szpijon.

Che poprawił się na krześle.

— Władza ograbiła nas z wolności. Ale możemy walczyć. Wyrwać z korzeniami to, co obce w nas samych. — Ręce wspomagały wywód energiczną gestykulacją. — A do tego potrzebna jest rewolucja! — Potoczył rozognionym wzrokiem wokół, jakby szukał przeciwnika do sporu, jednak najbliższe otoczenie zamarło na podobieństwo filmu zatrzymanego w kadrze.

Znudzony sennym rytmem przedpołudnia, Cap zabawiał się spluwaniem do odległych o parę metrów doniczek. Zwykle trafiał. Zaostrzony ton Che rozbudził jego czujność. Podciągnął nogawkę spodni. Wyjął zatknięty za cholewę gumowy kabel i rytmicznie uderzał w otwartą dłoń.

Che podrapał się w czoło.

— Tak właśnie myślę — dokończył już spokojnie.

Atmosfera wokół rozluźniła się.

Cap ziewnął szeroko, aż szczęka zatrzeszczała w zawiasach. Szerokie zęby ledwo się w niej mieściły. Podrzucił kabel pod sufit i złapał w locie. Zastawił drogę pacjentowi o wyglądzie podstarzałego hippisa (długie włosy ściągnięte opaską nad uszami, gitara przewieszona przez plecy, szyję otaczały drewniane koraliki, wzrok zmętniały od leków).

— Czego tu łazisz, kudłata cipo?! — warknął i z głupia frant pacnął hippisa w czoło. Zabrechtał na widok jego zbaraniałej miny. Wesołość popsuł protest pacjenta. — Masz jakiś problem, kurwa?! — Wymierzył w to samo miejsce, ale się majtnął i musiał poprawić.

Stefan położył ciężką łapę na barku Che i potrząsnął przyjaźnie.

— Był tu jeden taki, co chciał robić rewolucję.

— Głosił, że światem rządzą elektryczni. Stworki, które w prądzie żyją — wyjaśnił Tymoteusz. Spoglądał badawczo zza grubych szkieł okularów, które powiększały wodniste, bez­barwne oczy. Twarz zasuszona, o typie mola książkowego. Rysy wyrzeźbione przez dyscyplinę umysłu, ściągnięte w wyrazie koncentracji. Wstrząsnął ręką, czując, że ktoś próbuje mu ściągnąć zegarek z przegubu.

— Spoko-luz, gościu. Nie ukraść, kupić chciałem — wyjaśnił pacjent ubrany w przepalany papierosami dres. Kreszowy materiał szeleścił przy każdym poruszeniu ciała.

— Zegarek nie jest na sprzedaż — odparł Tymoteusz. Skłonił się sztywno, nie zginając karku, jakby opięty był kołnierzem ortopedycznym.

— Na co ci sikor? — dociekał Dresiarz. Obrzmiały język plątał się i potykał na słowach. Z ust buchał skisły odór wódki. Na głowie tkwił obsunięty na jedno ucho beret z antenką.

— Pokazuje mi czas.

— Innemu też może.

Dresiarz zaciągnął się papierosem skrywanym w koszyku splecionych dłoni. Rozpiął bluzę i wydmuchał dym pod pachę. Przedramię oplatało kilka zegarków, na nadgarstku świecił się drogi smartwatch.

— Zapłacę. Kasiora do ręki. — Wyjął z kieszeni banknot. Napiął w palcach. Rozłożył na dłoni i oklepał drugą, by się spłaszczył. — Dorzucę gratis panienkę na noc. Wczoraj przyjęta. Czysta. Pierwszorzędna laska, zarąbiście śliczna. Młoda lolitka, prawie dziewica.

— Wykluczone.

Z nozdrzy Dresiarza wypłynęły dwa spiralne obłoki.

— Kreska amfy, zioło, koks… nic? Frajer! — burknął i poszedł sobie. Poliestrowy, upstrzony dziurami materiał upuszczał siwe kłęby, jakby kopcił się od środka.


***


Filip wyrażał się głównie za pomocą pomruków o różnej tonacji, przeplatanych monosylabami pozbawionymi znaczenia, jak gdyby ćwiczył odmianę lapońskich czasowników. Usta zakreślały białe obwódki po tym, jak siorbał zupę prosto z talerza, ignorując leżącą obok łyżkę. Na brodzie dyndała nitka makaronu, zakończona kropelką mleka.

Pusty talerz roztrzaskał o kolano. Zakończonym ostro kawałkiem porcelany wyrył na ceracie linoryt przedstawiający wesołego penisa. Na czubku wyżłobił oczy oraz uśmiechniętą buźkę. Zastanowił się, co jeszcze można zrobić odłamkiem. Ujął go w garść jak szpadę. przyjął pozycję szermierza. Wykonał próbne cięcie na ukos, po czym głębokim sztychem dziabnął w zadek przechodzącą obok kobietę okutaną wiejską chustą z frędzelkami.

Wieśniaczka wędrowała między stolikami z koszulą podwiniętą na brzuchu w rodzaj worka. Zanurzała tam zgrabiałą od pracy dłoń, sypała okruszki na podłogę i jednostajnym „ciiip-cip-cip” zwoływała niewidzialne kurczęta. Twarz pokrywał bujny, prawdziwie męski zarost. Zaskoczona atakiem nie po­czuła bólu, a jedynie coś w rodzaju ukąszenia komara. Wychyliła się przez ramię, spojrzała na tkwiący w pośladku odprysk porcelany. Wargi zadrżały w gotowości do płaczu. Przezornie odbiegła kawałek i dopiero wtedy uderzyła w lament. Przeciągły skowyt w końcówce przeszedł w urywane łkanie.


***


Gwar na stołówce osłabł. Pacjenci słali ukradkowe spojrzenia w stronę wejścia i spuszczali głowy. Milkli jeden po drugim, aż nastała grobowa cisza, tak gęsta, że można ją było kroić nożem.

Postać oddziałowej wypełniła otwór drzwi. Brzydka, kwadratowa twarz okolona przetykanymi siwizną włosami. Przenikliwy, mrożący wzrok wodził po sali niby snop światła reflektora. Sylwetka ciężka, zwalista. Głowa wtopiona w tułów pozbawiony wcięcia w talii. Odgięte nienaturalnie plecy powodowały rozhuśtany chód, przy którym ręce pozostawały nieco z tyłu. W całej postawie było coś władczego, nawet stukot obcasów brzmiał rozkazująco.

Przystanęła nad Che. Choć dzieliło ich zaledwie pół metra, miał wrażenie, że spogląda na niego z ogromnej wysokości.

— Nazywasz się…? — Głos oddziałowej zdawał się dochodzić z różnych stron i bezwiednie obracał głowę, by uchwycić źródło.

— Che.

— Niech i tak będzie. Ty jesteś tym, kim się nazwałeś, a ja…?

— Zastępca kierownika oddziału do spraw pielęgniarstwa i jakości — odczytał z przypiętego do klapy identyfikatora.

— Czyli jesteśmy sobie przedstawieni. — Wygładziła fartuch na brzuchu. Przerośnięty biust napinał materiał i nieomal rozrywał nitki przy guzikach. — Powiem to raz i krótko: nie próbuj więcej testować naszej cierpliwości. Wyglądasz, jakbyś już dość oberwał.

— Napadli mnie zbóje. W medycznych uniformach.

— Będziesz z nimi zadzierał, to użyją twardszych argumentów.

— Groźba?

— Zwykłe pouczenie. Personel medyczny pacjentów nie straszy, lecz…? — Zawiesiła głos niczym belfer oczekujący, że uczniowie dopowiedzą resztę zdania.

— Pomaga, leczy, rehabilituje — do­biegły anonimowe odpowiedzi.

— Zaś jedną z form pomocy terapeutycznej jest…?

Pacjenci pokasływali z zakłopotaniem.

— Informacja o konsekwencjach — powiedziała oddziałowa do Che, jakby wyłącznie z nim prowadziła tę kon­wersację. — Wiem na co cię stać. Tyle łajdactw na jednego gogusia nieczęsto się trafia. Działalność w nielegalnych organizacjach, obraza moralności publicznej…

— To moja specjalność.

— …próba podpalenia muzeum…

— Po pijanemu.

— …bezczeszczenie pomników, obrzucenie miejsca kultu religijnego cuchnącą substancją…

— Psim gównem.

— …czynne uczestnictwo w ulicznych rozruchach, napaść na funkcjonariusza policji.

— Tylko go oplułem. Dla żartu.

— Sąd nie wykazał się jednak poczuciem humoru. Ile ci wymierzył?

— Rok w zawieszeniu.

— Wczorajsze jatki w katedrze mogły kosztować znacznie więcej. Bomba urwała pół dzwonnicy. Powinieneś siedzieć w ciupie. Ale tata, Ważny Prokurator, ma układy. Wspólnie z sędzią uznali, że w szpitalu psychiatrycznym też jesteś zabezpieczony. Na czas nieokreślony.

Z tkanki pamięci Che wyświetlały się krótkie sceny, przerywane rozbłyskami, niczym kadry starego filmu. Strzępy wspomnień kłębiły się pod czaszką, rwały, zbijały się w nieforemne kłęby.

Widział tłum gapiów ścieśnionych za taśmą rozpiętą na pniach drzew. Policjantka z kucykiem wystającym spod czapki pilnowała, by nikt nie przedostał się do strzeżonej strefy. Na tle przysadzistej budowli z ciemnopomarańczowej cegły dziennikarka relacjonowała do kamery umocowanej na statywie. Strażacy z zadartymi głowami wypatrywali czegoś na wieży. Przez syreny karetek pogotowia przebił się spiżowy odgłos dzwonu. Po trzecim uderzeniu zagłuszył go huk eksplozji. Osadzone w oknach witraże spękały, z rozprutej kopuły posypał się grad ceglanych odprysków.

Obrazy przetasowały się bez żadnego przejścia. Zobaczył salę sądową.

— …uznany za niepoczytalnego w chwili popełnienia czynu — odczytywała sędzia beznamiętnym, maszynowym głosem.

Coś w mózgu zaiskrzyło. Na moment wyświetliło się wnętrze szpitalnej izby przyjęć. Ręce i nogi skute miał kajdanami. Policjanci z konwoju przekazywali rejestratorce dokumenty.

— Jaki mamy teraz rok… jaki dzień… nie, wtorek był wczoraj… dlaczego chciałeś zniszczyć katedrę? — Pytania lekarza przyjmującego przedzierały się przez szum w głowie.

Napływające później wspomnienia zamieniły się w błotnistą papkę.

— Myślę, że…

— Gówno mnie obchodzi, co myślisz — oddziałowa przerwała mu szorstko. — Zasada numer jeden: ściśle stosować się do regulaminu. Zasada druga, trzecia oraz kolejne brzmią podobnie. Masz się ich trzymać jak kulawy laski. Zapamiętaj sobie, bo powtarzać nie lubię. Zwykle mówię mało, ale co powiem święte jest. Nie wymagamy nadmiernie, jednak w sprawach porządku jesteśmy konsekwentni do bólu. Bo czy my tu chcemy wichrzycieli? — zapytała głośniej, a zewsząd rozległy się gorliwe zaprzeczenia. — Nie jesteś pierwszym paranoikiem, który z łamania zasad czyni normę.

— Nie mam paranoi.

— A to ci zagwozdka. Jak z niej wybrnąć? Przecież nie prześwietlimy mózgu, żeby wytropić obłęd. W tych sprawach trzeba zawierzyć specjalistom. Co psychiatra uzna za paranoję, jest paranoją. Przebadamy cię zatem, opinia powędruje do sądu. Ten zgodnie z naszymi wnioskami wyda postanowienie i temat się zamknie. Na pół roku. Potem sprawa wróci do punktu wyjścia, czyli kolejna opinia i kolejne postanowienie. Możemy tak bez końca. Wszystko zgodnie z prawem. Potrzymamy cię, aż dojrzejesz do społecznych oczekiwań, nauczysz się szacunku dla norm, jakie między ludźmi obowiązują.

— Mogę się odwołać. Zażądać ponownego badania, zmiany biegłych.

Oddziałowa kiwnęła ospale głową. Ziewnięcie osypało puder maskujący cienie pod oczami.

— Próbuj. Sąd rzecz rozważy. Ze świadomością, że bezkrytycyzm wobec psychozy stanowi osiowy jej objaw. — W głosie po­brzmiewała wystudiowana ironia. — Prawie wszyscy tutaj uważają się za psychicznie zdrowych. I nie zmienią zdania, nawet gdyby ich kijami po grzebiecie lać. Posiadają pewne ułomności, słabostki, ale kto ich nie ma?

— Wszyscy mają — odpowiedziały aprobujące pomruki.

— Czasem nie radzą sobie z emocjami, mają niestabilną osobowość. Przejawiają daleko idącą oszczędność w posługiwaniu się zdrowym rozsądkiem. Zrobili sobie wolne od rzeczywistości. Nie chcą wykorzystywać mocy swych neuronów do tworzenia inteligentnych ciągów myślowych, bo i po co?

— No tak, nie warto — komentowały zgodnie głosy wokół.

— Mają indywidualny sposób porozumiewania się ze światem. Bywają przez to ekscentryczni, wrażliwi, życiowo popaprani. Czemu nie, wolno przecież. Nobody’s perfect. — Oddziałowa parsknęła krótkim, drewnianym śmiechem, w którym pomarszczona twarz ani drgnęła. — Trafiają się też solidniej porąbane indywidua, jednak reszta nie wychodzi poza drobne dysfunkcje. Umysł płata im figle. Gdzieś odkręciła się śrubka. Od nadmiaru stresu przegrzał się układ nerwowy, iskrzy tam i dochodzi do zwarć. Zdradzają szczególne upodobanie do fantazji. Słyszą prześladujące głosy, miewają sny na jawie, dopada ich chandra. Ale czy zdrowi się nie smucą?

— Smucą się, każdy się smuci.

— Taa… Zerwałeś się z kotwicy społecznych prawideł. Utraciłeś punkt zaczepienia. Pokłóciłeś się z rzeczywistością. Zboczyłeś ze ścieżki, którą podążają rzesze prawych obywateli. A my pomożemy ci odzyskać prawidłowy osąd. Bo co się popsuło, należy zreperować.

— Popsute się reperuje, koniecznie — pacjenci potakiwali jej i sobie wzajemnie.

Oddziałowa obrotowym gestem palca objęła salę.

— Większość tutaj nadaje się jedynie na przemiał. Ale ty masz szansę wrócić na łono społeczeństwa. Ono cię wychowało, wykształciło i teraz ma prawo oczekiwać odpłaty. Każdemu zdarza się pobłądzić. Ważne, by błądzącego złapać za rękę i wprowadzić na właściwą drogę. Takie jest nasze zadanie. Wypełnimy je należycie. Obojętnie, czy tego chcesz. — Naprężyła splecione palcami ręce. — Jesteś w naszych opiekuńczych rękach i naucz się żyć z tą świadomością.


***


Przeraźliwie chudy mężczyzna wyczołgał się spod stołu. Stanął na ugiętych, tyczkowatych nogach. Wyraźnie zarysowany kształt czaszki nadawał mu katorżniczy wygląd. Pod rozpiętą bluzą, właściwie strzępem brudnych szmat, widoczna była tarka żeber. Biegnące pod skórą żyły wyglądały jak korytarze korników.

— Jako prawnik, z przyjemnością będę Pana reprezentował w sądzie — mówił do Che, choć wodniste oczy badały przestrzeń ponad jego głową. Szeroki uśmiech akwizytora rozdzielił twarz. Wargi ciasno przylegały do kostnej struktury zębów i sfałdowały się na szczerbach. — Pragnę nadmienić, iż prawa pacjenta chronią stosowne regulacje prawne, w tym ustawa…

— Odwal się, mecenas, nie potrzeba cię tu — fuknął Stefan.

— …wraz z uzupełnia­jącymi aktami wykonawczymi, mianowicie… już kończę, jedna chwileczka… oraz konwencje międzynarodowe wchodzące w system prawodawstwa krajowego. Konkludując: żyjemy w państwie prawa, które każ­demu daje możliwość dochodzenia sprawiedliwości na drodze są­dowej… — Promieniujący od jąder ból powalił prawnika na podłogę. Usta rozwarły się do krzyku, który jednak nie nastąpił, bo monolog wyczerpał cały zapas powietrza w płucach.

Uwagę od zdarzenia odwrócił przenikliwy pisk skrzypiec. Nieokreślony początkowo dźwięk rozwinął się w partitę Bacha. Muzykant ubrany był w rozdarty na plecach, złachany frak. Wystające z rękawów mankiety pozorowały koszulę. Na głowie tkwił postrzępiony cylinder. Śniada, cygańska twarz wydawała się płaska, dwuwymiarowa niczym drzeworyt. Wzruszały nią grymasy zmieniające się w synchronizacji z muzyką. Brodę porastał bezkształtny kołtun podobny do zarostu pod pachą.

Partita urwała się w połowie tonu. Muzykant zajrzał do dzbanka. Smyczkiem zdjął z talerza kawałek chleba i włożył do kieszeni. Spowite mgłą spojrzenie wydawało się skierowane do środka głowy. Zaczął bębnić palcami po instrumencie. Stukot tracił regularność, zwalniał, w końcu palce zawisły w powietrzu. Górną wargę uniosło warknięcie. Skurcz wymodelował sylwetkę w rodzaj gipsowego odlewu. Zesztywniał, naprężył się jak tyczka. Upadł na plecy w pozycji, w jakiej chwilę wcześniej stał, ze skrzypcami przytkniętymi do karku, podobny do strąconej z cokołu rzeźby.


***


Pstrokato ubrana kobieta dreptała między stolikami. Ciągnięty za sobą warkot pochodził od parasolki, którą wywijała jak śmigłem. Brwi wyskubane, rzęsy podwinięte. Pomarańczowa kredka poszerzała usta tak, że dochodziły do podstawy nosa. Zdobione plątaniną kokardek włosy pozostawały w skrajnym nieładzie, nad głową sterczał pojedynczy snopek. Obfite rubensowskie kształty nadymały halkę. Cienka warstwa poliestru uwypuklała lejące się kaskadowo fałdy, opinała gąbczaste ciało tak ściśle, jakby stanowiła drugą skórę. Naklejone na materiał strzępy błyszczącego papieru udawały cekiny.

— Buongiorno amici! Bonjour, good morning, guten morgen.

Wdrapała się na stół i zaczęła kolebać się w nieudolnej imitacji tańca brzucha. Klockowate, nieforemne nogi przytupywały siarczyście. Blat trzeszczał i wyginał się pod naciskiem stóp. Zdjęła halkę, potem stanik, dziurawe pończochy. Podrygi bioder strąciły z bioder czerwone majtki.

— Meine Damen und Herren, willkommen, bienvenue, welcome. — Wyprężyła się w pozie modelki z magazynu dla mężczyzn.

Striptizowi akompaniował karzełek z dyniowatą głową. Do udającego mikrofon ogórka zawodził pozbawioną słów piosenkę. Czarne krążki źrenic zdawały się przerastać rozmiarem gałki oczne.

Kobieta wypięła tyłek w teatralnym skłonie.

— Molto Grazie. Cienkujem bardzo, cienkujem! — Wbiła paznokcie w pośladki i efektownie zamrugała „oczkiem”.

Mężczyzna z paskiem noszonej przez duchownych koloratki śledził pokaz w napięciu. Natura obdarzyła go ziemistą cerą oraz grymasem przywodzącym na myśl średniowieczne ikony męczenników. Ciepły prąd wypłynął ze splotu słonecznego. Widok płatków łososiowatego mięska wprawił Rudolfa w stan duchowego uniesienia. Wybrał z kieszeni garść popiołu i posy­pał nim głowę. Patrzył, jak własna dłoń, uformowana na kształt włochatego pająka o pięciu odnóżach, ujmuje łyżkę, unosi ją, następnie zmierza w stronę oka.

Stefan złapał rękę Rudolfa w momencie, gdy ostry koniec aluminium prawie sięgał rogówki. Ścisnął mocno, przytrzymał w żelaznym uścisku, dopóki łyżka nie wypadła na środek stołu.


***


Ordynator zatarasował sobą wejście na stołówkę. Poły rozchełstanego fartucha odsłaniały brzuch przelewający się przez pasek od spodni. Zroszona potem twarz lśniła jak w gorączce. Zasinienia pod powiekami wskazywały na długotrwałą zażyłość z alkoholem. Ręka dzierżyła sfatygowaną, rozpiętą teczkę. Ze środka sterczała szyjka butelki.

— Hej, ludzie! — pozdrowił obecnych, zmagając się z drętwotą języka.

Mięśnie wiotczały, ulegały sile grawitacji. Osunął się na kolana. Jakiś czas trwał w tej pozycji, z pochyloną głową, jakby pogrążony w modlitwie. Bolesne ukłucia igieł wbijały mu się w pień mózgu. Wydał gromkie chrumknięcie przez nos i wstał na rozlazłych koślawo nogach. Podrapał się w pachwinę, gmerał przy guzikach rozporka (większość była urwana, jeden zwisał luźno na nitce). Próba schylenia się zaburzyła kruchą równowagę. Runął niby spuszczona ze sznurków marionetka, bezładnie i hałaśliwie.

Dźwigał się powoli, z wysiłkiem, który uwypuklił węzły żył na skroni. Czerwona twarz omal nie eksplodowała.

— Ehem, ehem — usłyszał za plecami chrząknięcie.

Odwrócił się bokiem i wciągnął brzuch, by przepuścić przez drzwi cycatą rejestratorkę. Zrobiła krok naprzód, a wtedy brzuch ordynatora raptownie napęczniał i zaklinował ją w przejściu.

— Ajajaj! — krzyknęła rejestratorka.

Zamaszystym plaśnięciem w pośladek przepchnął ją przez próg.

Przegrzebał kieszenie fartucha w poszukiwaniu miętowego cukierka. Opróżnił je kolejno ze scyzoryka, recept, paru groszaków, zwitka banknotów, nadkruszonych strzępów papierosów.

Nagle wokół zaroiło się od pacjentów. Rozpychali się, trącali łokciami, po czym rozproszyli się zjawiskowo, jakby w ogóle ich tam nie było. Z podłogi zniknęły pieniądze, papierosy, scyzoryk. Mniej wartościowe śmieci zostały rozdeptane.

Ordynator wpakował miętówkę do ust. Była cała oblepiona paprochami, ale nie przeszkadzało mu to. Zatoczył się do tyłu, rąbnął o ścianę, odbił się plecami jak piłka. Złapał równowagę, ustalił właściwy kierunek. Niezgrabnym krokiem akrobaty na szczudłach poczłapał w stronę kuchni, gdzie miał nadzieję dostać szklankę maślanki na złagodzenie kaca. Powłóczył butami, przydeptywał mankiety nogawek. Jego ruchy były przesadnie ostrożne, jakby bał się połamania nóg. Halsował między stolikami. Niedopięty pasek dyndał między kolanami. W głębokim przechyle podparł się ręką podłogi. Ktoś wymierzył mu kopniaka w tyłek i fragment drogi przemierzył koślawym biegiem. Wyrównał kurs rękami ułożonymi trochę nierówno, bo jedną stronę obciążała teczka. Ze środka wypadły dokumenty. Ani myślał się po nie schylać. Podeptał obojętnie kartki, czubkiem buta wtrącił pod kaloryfer lekarską pieczątkę.


***


Zakonnica rozwarła łyżką zaciśnięte szczęki Muzykanta, wydłubała zapadły w krtani język i uwolniła rzężący oddech. Ujęła go pod pachy i ciągnęła po ziemi, stawiając kroki na szeroko rozstawionych nogach.

Krzykiem próbowała opędzić się od psa ordynatora. Podrażniony bezruchem Muzykanta, z wściekłym ujadaniem wczepił się zębami w nogawkę piżamy i szarpnięciem oderwał płat materiału.

— No to się doigrałeś, pchlarzu. — Zakonnica puściła Muzykanta (runął na podłogę niczym porzucony kloc drewna). Przeskoczyła nad nim niewiarygodnie lekko wobec masywnej tuszy. — A masz, ty…!

Kopnięty w zad basset przekoziołkował ze skowytem w powietrzu. Opadł na cztery łapy, otrząsnął się z zamroczenia i natychmiast pogonił jak strzała za szwędającym się po stołówce kotem. Próbował z rozpędu przesadzić stolik, jednak wleciał na środek blatu, przejechał zadem po śliskiej powierzchni ceraty i spadł z drugiej strony.

Kot zjeżył sierść, fuknął ostrzegawczo. Błysnęły groźnie szpilki zębów, pazury wystrzeliły z pochewek łap. Ostrzegawczy syk przeszedł w jęk rozpaczy. Z nastroszonym ogonem kluczył między przeszkodami, wspinał się po tapetach. Wpadł na parapet, strącił donicę geranium. Hycnął na kuchenne okienko. Tam pochwyciła go salowa. Podniosła za grzbiet, wymierzyła prostopadły cios chochlą, od którego złożył się jak harmonia.

— …pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery… — Pielęgniarka z wózkiem wskazywała palcem kolejnych pacjentów. Szerokie wargi obwisły w wyrazie znudzenia. — Siedzieć na zadkach, psychole, a nie łazić tam i nazad, bo się was nie doliczę!

Mirjam

Przedpołudnie tchnęło gnuśnym nastrojem. Owinięty płachtą melancholii Ludwik adorował swoje odbicie w lustrze. Z narcystycznym łakomstwem chłonął owal twarzy. Wydymał usta, przesuwał palcem po grzbiecie nosa. Puszył się w pełnych samouwielbienia pozach. Zamiast spodni nosił fircykowate rajstopy. Buty zastępowały kolorowe, nabijane cekinami ciżemki o długich, zadartych noskach.

Rozchylił poły ręcznie wyszywanej, jedwabnej bluzy, wodził palcem po wypukłościach żeber, skubnął brodawki piersi. Podrzucał włosy i pozwalał im opaść na ramiona. Każdy jego gest, poruszenie ciała wydawały się podlegać przygotowanej wcześniej choreografii.

— Zwierciadełko, powiedz przecie… Nic się nie dzieje, nudno jest. Można popaść w stan zgryzoty — rozwlekle żuł myśli.

Pomachał sobie dłonią. Lustrzana postać odwzajemniła pozdrowienie. Przechylił głowę. Alter ego odpowiedział tym samym. Puścili do siebie zalotnie oczko.

— Czas się wlecze, godzina za godziną. Kolejny dzień doczepiony do ogona dnia poprzedniego — wysławiał się kwieciście, z afektacją. Spod małego palca pobrzdąkiwał uwiązanym na nitce dzwoneczkiem. — Wszystko nijakie. Puste. Nicość w głębi istnienia. Nawet ból lepszy jest od pustki. — Chuchnął w szkło, przetarł mgiełkę rękawem. — Chyba wiersz jakiś popełnię. Szczypiący duszę poemat epicki. — Naciągnął skórę pod powiekami, odsłaniając spody gałek pocięte żyłkami. Zapatrzony w zmącone parą odbicie, zamarł w patetycznej pozie, ze szczęką wysuniętą karykaturalnie do przodu.

— Opis zjawisk dziejących się hic et nunc prowadzi do istoty problemu — mówił Tymoteusz, wyprowadzając w przestrzeń publiczną dyskurs toczony w myślach. Leżał na łóżku unieruchomiony pasami; kończyny przypięte do ramy, piersi opinał „pajączek” z magnetycznym zapięciem na wysokości mostka. Tylko głowa pozostała wolna. Uniósł ją i uderzył potylicą w poduszkę. — Pozwala wznieść się ponad wymiar stricte materialny, przejść w obszar poznawczej abstrakcji — dokończył.

Ludwik zanucił operetkowy kuplet, zakończony głębokim skłonem. Na nadgarstkach zaszczękały bransoletki z muszelek. Jakiś czas bawił się tym dźwiękiem. Z pęcherzyków śliny wyrosłych w kącikach warg utworzył błonę, wydął w rodzaj połowicznej bańki i przekłuł paznokciem.

— Stoimy na krawędzi przepaści. Skoczyć samemu, czy czekać na strącenie?

Rudolf krążył po sali niczym zbłąkana dusza. Szmer monotonnych słów układał się w kojącą melodię litanii. Po dokonanych niedawno samookaleczeniach przeguby rąk obwiązane miał bandażami. Chodził trochę ukośnie, jakby opierał się podmuchom wiatru. Co pewien czas zastygał w medytacyjnym bezruchu, z czołem splątanym siecią zmarszczek. Zapatrzył się w tarczę słońca podobną do złotej monstrancji. Wyrosłe na niej plamki pęczniały, formowały się w zarysy skrzydlatej postaci w powłóczystej szacie.

— Hosanna! — zawołał w ekstazie, głosem przepojonym czcią.

Poczuł na sobie słodki oddech aniołów, łopot skrzydeł. W uszach rozbrzmiewały dźwięki trąb. Zatrząsł się z rozkoszy. Usta skrzywiły się, jakby brakowało mu tchu. Oczy rozwarły się z uwielbieniem. Nienaturalnie przejrzyste źrenice zdawały się naprężać w wysiłku dostrzeżenia czegoś poza zasięgiem widzenia. Światło zrozumienia niepojętego przeniknęło przez sufit i opromieniło go migotliwą aureolą. Oblicze za­lśniło nadziemskim blaskiem. Duszę ogarnęło radosne drżenie. Wybiegł z sali, by rozgłosić objawienie. Tuż za progiem podwinęła mu się noga i rymnął jak długi. Nie podnosił się już, tylko rozsunął ręce, jakby zaległ krzyżem na kościelnej posadzce.

— A Józefina gdzie jest, no gdzie? — szczebiotała wesoło Mirjam. Szeroki uśmiech sprawił, że dołeczki na policzkach stały się wyraźniejsze. Zamiast bluzki owinięta była ręcznikiem ściągniętym węzłem pod pachą. Biodra opinała spódniczka z liści paproci. — Zgaduj-zgadula: w sali ona leży? Nie, mylny błąd, tam jej nie ma. To może w świetlicy radia maryjnego słucha? — Poruszała faliście ramionami, jakby były wstążkami trzepoczącymi na wietrze. Spod ręcznika wychynęły piersi i kołysały się w synchronizacji z ruchami barków. — Też nie. Bo w ustępie się ona powiesiła — oznajmiła, jakby chodziło o widok tęczy za oknem.

Stefan gapił się na Mirjam zaspanymi, zbaraniałymi oczami. Obrzękła od snu twarz powoli się kurczyła, wydłużyła i popielała z przerażenia.

— Po… wie… siła?!

— Na szalu. Tym wełnianym, co go na drutach dziergała. Zapłakała nad głodnymi dziećmi w Afryce i… żart! — Mirjam zaniosła się dźwięcznym chichotem, z piąstkami przytkniętymi do ust.

Zawiesiła ciężar ciała na pięcie i okręciła się jak fryga. Poruszane siłą odśrodkową liście paproci uniosły się. Rozpędziła się, wykonała bokiem gimnastyczną gwiazdę i opadła z powrotem na bose stopy. Zakołysała biodrami niczym hawajska tancerka. Wskoczyła na łóżko Filipa, wydeptała mu plecy. Rozluźniła sznurek opinający talię. Gdy zielsko opadło do kostek, szurnęła nogą. Spódniczka poleciała z furkotem przez salę. Z bioder wystrzelały długie, silne nogi. Palce poruszały się niby przyczepione do kończyn dżdżownice. Fiknęła pod kołdrę ze zwinnością wiewiórki wskakującej do dziupli.

Szczecina okrywająca skórę Filipa zje­żyła się. Z obu dziurek nosa wypadły gile. Złapał brzeg kołdry i również przykrył się nią cały. Na łóżku zakotłowało się.

W szparze uchylonych drzwi ukazały się pożółkłe od nikotyny palce, potem kozia bródka sanitariusza. Solidne wgłębienie na uszkodzonej kości skroniowej nadawało obrysowi głowy asymetryczny kształt. Słomkowy kapelusz nie mieścił się w otworze i rondo wygięło się po obu bokach.

— Ty, świeżynka — skinął na Che. Wraz z oddechem Capa wnętrze sali przesiąkła woń wędzonej makreli. Nawykiem kokainisty pociągnął nosem, rozwierając najpierw jedną, potem drugą dziurkę. — Wołają cię na ba… — słowo wydłużyło gargantuiczne beknięcie — …danie.


***


Ściany zabiegówki wyłożone były białymi płytkami. Z sufitu zwisał kryształowy żyrandol. Środek zajmowało obłożone dokumentami biurko. W powietrzu unosił się ostry zapach spirytusu medycznego.

— Stanąć-pod-ścianą-rozebrać-się-i-czekać — powiedziała oddziałowa, jakby to było jedno słowo. Docisnęła pieczątkę do zadrukowanej kartki.

Towarzyszyła jej pielęgniarka z kręconymi włosami, związanymi rzemykiem na głowie. Wyćwiczonymi ruchami brała flakoniki z przeszklonej szafki, wydłubywała palcami leki, następnie ze wzrokiem wlepionym w kartę zleceń rozkładała do kieliszków umieszczonych rządkami na tacy.

Che zdjął piżamę. Koszykiem splecionych palców zakrył podbrzusze.

— …a na noc wylądowałem u rudej — ciągnął opowieść ordynator. Ochrypły głos zdawał się przesiąknięty wilgocią. Świadom tego, że mowa jest zbełtana, starał się mówić wolno, z przesadną dbałością o artykulację.

Podkrążone od niewyspania oczy emanowały wesołością, której nie zdołały stłamsić ciskane zza biurka jadowite wejrzenia oddziałowej. Jego nieforemna sylwetka składała się na taborecie. Poły fartucha powiewały w podmuchach pracującego w kącie wentylatora. Metalową głowicę stetoskopu zarzucił sobie na plecy jak szalik. Po zaliczonym niedawno upadku ze schodów twarz była pokancerowana.

— Krasawica! Szatańsko urocza. — Chichotał w duchu na widok znaku krzyża czynionego trwożnie przez zakonnicę oraz szeptanych przekleństw oddziałowej. — Z tych, co żenią piekło z niebem. Boski majstersztyk. Stworzony ku uciesze chłopów.

Zaparł się nogami, gdy zbyt mocno odchylił tułów. Zakonnica złapała go za fartuch i przytrzymała.

— Czy aby pan nie bluźni, doktorze?

Z plączącej się między nogami teczki wyjął puszkę piwa. Pociągnął zawleczkę. Zlizał pianę rozlaną wokół owalnego otworu. Siorbnął łyk, przepłukał usta.

— Wykształcona wszechstronnie, z przodu i z tyłu. — Pstryknięciem w spód paczki wystrzelił papierosa. Złapał filtr wargami. Ruchem kciuka odpalił zapalniczką zippo, parząc sobie przy tym czubek nosa. Wziął długiego sztacha. Chmura dymu otoczyła głowę szarą mgłą. Prąd powietrza od uchylonego lufcika układał ją w fantazyjne wzory. — Dupsko okazałe, dostojne. — Zakreślił puszką obłości. Piwo w środku chybotnęło się, przelało otworem i chlusnęło na podłogę.

Chichot pielęgniarki zadźwięczał między półkami szklanej szafki i wzbił w powietrze karteluszki ułożone na tacy przy kieliszkach.

— Dziel leki, flądro! — warknęła oddziałowa.

Ordynator połknął piwo z donośnym gruglnięciem. Owłosiona grdyka podskoczyła i opadła z powrotem.

— A biuścik, to ci dopiero pyszności! — pławił się w zachwycie. — Nadobny, szlachetnej materii. Brak słów, żeby cudo opisać. Mięciutki, papuśny. Olśniewający tak, że trzeba mrużyć oczy, by nie oślepnąć. Sucięta naprężone, twarde niczym diamenciki.

Zakonnica poufale wymierzyła mu szturchańca w żebra. Trochę zbyt mocno, bo dźgnięte płuca chrapnęły głucho.

Wolną ręką objął jej pierś. Zaczął miętosić, ugniatać miarowo jakby wałkował ciasto.

— Cycki-jak-trza… — zapodał fragment szlagierowej piosenki disco.

— …sztuk-dwa — dokończyli całą trójką, razem z pielęgniarką i zgodnie zanieśli się śmiechem.

Zakonnica huśtała się na swych gigantycznych udach. Zgromadzony pod skórą tłuszcz dygotał. Strąciła z siebie rękę ordynatora i zakaszlała w kułak. Przyciśnięty nos rozlał się pod palcem. Wycisnęła na oblicze wyraz powagi.

— A dusza? To, co w środku się nie liczy?

— Liczy się, jakżeby inaczej! — Ordynator podrapał się w brzuch wystający spod zrolowanego podkoszulka. Gibnął się na taborecie i przed upadkiem musiała chronić go zakonnica. — Dusza czysta jak łza. Za to ciało… oj, pyszne, mniam-mniam. Słodko-pikantne. Dobrze mówię, mały? — zagadnął psa.

Basset zastrzygł rozumnie uszami. Z wyrazem ufności obserwował pana spod półprzymkniętych powiek. Marszczył wargi na podobieństwo uśmiechu. Merdający ogon trzepotał zadem. Za każdym razem, gdy został obdarzony wejrzeniem, kłapciate uszy, zwisające niby liście sałaty, podnosiły się, pysk rozdziawiał się i wypuszczał jęzor.

Szurnięciem nogi ordynator zrzucił ubłocony, pozbawiony sznurowadeł but i pogłaskał grzbiet basseta gołą stopą. Ten odwzajemnił się przymilnym mruknięciem, dopóki noga nie przygniotła go do podłogi. Usłużnie przyniósł but w zębach i szczeknięciem upomniał się o nagrodę.

— Baloniki aż się proszą, żeby je pieścić, cmokać, lizać…!

Zakonnicy wyrwało się mimowolne westchnienie. Twarz oblał pąs, niteczka śliny połączyła usta z habi­tem. Z błogostanu wytrącił ją łoskot towa­rzy­szący wywrotce ordynatora. Na odgłos spadającego ciała nałożył się skowyt przygniecionego psa.

Basset wygramolił się spod brzucha pana. Otrzepał się, wzbijając z sierści tumany kurzu. Chwilę szwędał się po zabiegówce, obwąchiwał sprzęty. Wcisnął pysk przez uchylone drzwiczki szafki z lekami. Chemiczne zapachy wywołały salwę kichnięć; wyparskane w nosa bryzgi osiadły na fiolkach. Z nonszalancko uniesionym pyskiem obsikał róg szafki. Nie przerwał nawet wtedy, gdy oddziałowa z furią cisnęła w niego długopisem. Próba spółkowania z nogą pielęgniarki skończyła się pacnię­ciem w kark. Obrażony na ludzi wczołgał się pod kozetkę. Umościł sobie legowisko na starej szmacie. Z łbem wtulonym między zadnie łapy szorował językiem genitalia. Machnięciem tylnej łapy po uchu pozbył się obżartego kleszcza przyczepionego do skóry niby małe winogrono.

Zakonnica złapała ordynatora za kołnierz i wciągnęła z powrotem na kozetkę. Otrzepał rękawy. Sięgnął ręką pod fałd brzucha, zapiął rozporek na ostatni ocalały guzik.

— Ruda ściągnęła, co miała i ruszamy w tango. Hejże-ha, numer za numerem, że nie odsapniesz — ciągnął z widocz­nym wysiłkiem, by nie połykać słów.

Zakonnica przycisnęła brodę do szyi tak, że podgardle zakrywało kołnierz. Focze ciało przelewało się przez brzegi taboretu.

— Pranie maglowane było raz — krótka przerwa na przełknięcie śliny — czy więcej?

— Niech policzę: dwa, trzy… może nawet cztery numerki. I jeszcze jeden na do widzenia.

— To będzie razem…

— Pięć! — oświadczył z dumą.

— Nie zmyśla pan, aby?

— Słowo honoru! — Głos ordynatora nabrał mocy. Podniósł dłoń jak do przysięgi, ale palec skierował do ucha i wydłubał grudę wosku. — Się ma parę w kroku, to się jedzie. Para-buch, koła-w-ruch.

Uśmiech zakonnicy sięgnął kącików oczu. Pasowała się z ogarniającą ją wesołością, w końcu wybuchła mocnym, ochrypłym śmiechem.

— O, ty byku krasy!

— Buhaj z rogiem, co się zowie.

— Żeby takie sprawy, fe! — Pogroziła żartobliwie palcem.

— Niby jakie?

— Cudzołożenie.

Ordynator przyssał się do puszki. Przechylił tak, że piwo przelało się do przegrody nosowej. Beknął, przysłaniając dla przyzwoitości usta, z których wypłynął obłoczek dymu.

— Ale to żadna lafirynda. Niewiasta, za przeproszeniem, porządna i doświadczona.

— Ma męża.

— Dziwne nie jest, bo większość ma.

— Wstydu u pana za grosz. Się nie godzi… chyba.

Sięgnął po bloczek recept. Wydarł jedną, otarł nią brodę jak serwetką.

— Wstyd byłoby takiej nie dogodzić.

— Ee! Wziąłby się pan lepiej do pracy.

Ordynator nadął policzki i wydał ustami pierdzący odgłos.

— Praca-sraca. Dupiaste zajęcie. Są przyjemniejsze. — Pociągnął papierosa do filtra. Strząsnął w mankiet spodni szary popiół. Ujął niedopałek w dwa palce i pstryknął. Jasny ognik zakreślił łuk w powietrzu, przeleciał półkolem przez zabiegówkę, po czym wylądował w koszu na śmieci.

— Nowy pacjent czeka.

— Niech spierdala… gdzie on?

— Tam stoi. — Zakonnica wskazała nosem na Che.

— Masz spierdalać, koleś.

— Doktorze!

Ordynator ziewnął szeroko, nie zasłoniwszy ust. Przypominały wielką dziurę z pokurczonym językiem na dnie. W fartuchu rozdzwoniła mu się komórka. Spod materiału wypływały piskliwe dźwięki. Próbował je uciszyć plaśnięciem po kieszeni, ale niechcący tylko pogłośnił melodię.

— Cisza! — wrzasnął i wtedy telefon umilkł. Pogłaskał kieszeń gestem, jakim nagradza się psa za posłuszeństwo. — Człowiek nie wół, pogadać sobie musi. Po to ma język. Ponoć najsilniejszy ludzki mięsień. Giętki oraz przenikliwy. Pieszczotliwie czuły. Żródło obopólnych rozkoszy — zaznaczył, zniżając poufale głos.

Zakonnica zapłoniła się po obręb kołnierza.

— Nie mam pojęcia, o czym pan bredzi. — Welon na jej głowie załopotał. Oczy skręciły na boki, by nie dostrzegł w nich wesołych iskierek. — Poza tym skakanie z kwiatka na kwiatek w pańskim wieku jest niezdrowe.

— Gówno prawda! — Zmarszczył twarz tak, że gałki oczne przykryła sfałdowana skóra. — To sól życia jest. Ambrozja, pokarm bogów z ogrodu Hesperyd. Kto go spożywa, wieczną młodość zyskuje. Mężczyzna w sile wieku niejednego młodzika przeskoczy. W tych sprawach nie wystarczy chcieć, trzeba umieć. To domena dojrzałości jest. Bo wymagającej kobyle byle źrebak nie dogodzi. Potrzebny jest ogier długodystansowy. Z wyczuciem oraz znajomością rzeczy. A chłop z wiekiem dojrzewa, nie przekwita jak stara panna.

Upuszczony przez oddziałową segregator upadł z trzaskiem na podłogę.

— Czego rżysz, głupia! — ofuknęła pielęgniarkę, która chichotała w kułak. — Rób co masz robić, bo zostaniesz po godzinach.

— Już skończyłam. — Strząsnęła włosy na czoło i przeczesała palcami.

— To pogoń stąd sierściucha. Pierdzi, że dech zapiera.

Basset uniósł łeb ze szmaty i zaskamlał melodramatycznie. Podkulony ogon wyskoczył spomiędzy zadnich łap i pozamiatał podłogę. Oddziałowa wyciągnęła nogę, żeby go kopnąć, ale nie sięgnęła. Zamachnęła się rolką bandażu. Basset parsknął leniwie, demonstrując obojętność wobec gróźb.

Ordynator wylał odrobinę piwa na dłoń ułożoną w rodzaj miseczki.

— Dobry piesek, dobry.

Basset wyczołgał się spod kozetki. Chłeptał ze smakiem, wciskał jęzor w szpary między palcami. W przypływie pijackiej czułości ordynator ścisnął go za mordę.

— W tym sporcie nie mam równych sobie. Jak się rozkręcę, to samego diabła przeskoczę.

— Wszelki duch pana Boga chwali! — Zakonnica przeżegnała się. — Tu już na pewno pan bluźni.

— W psalmie nakazano: zdrowy chłop musi, bo inaczej się udusi.

— Pali się! — wrzasnęła pielęgniarka i pobiegła gasić kosz, który zajął się od niedopałka.


***


Pacjentka o twarzy zbryzganej piegami stała przy wejściu w pozie typowej dla kobiet ciężarnych: nogi rozkraczone, biodra wypchnięte do przodu. Koszulę na brzuchu wydymała poduszka. Kanciasty nos znaczyły strupy po rozdrapanych krostach, jakby pokąsały ją owady. Gęstwinę rudych włosów splatał snopek warkocza.

Wydłużonym chrząknięciem zaanonsowała swoją obecność.

Sierść na grzbiecie basseta nastroszyła się lekko. Krótkie sapnięcie wydęło skórę nad zębami. Szczeknął ochryple dwa razy, trzecie przeszło w ziewnięcie, które ułożyło rozdziawiony pysk w owal z zagiętym jęzorem pośrodku. Kłapnął szczęką za przelatującą koło nosa muchą. Odwrócił się zadem do Pieguski i demonstracyjnie szurnął łapami, jakby zasypywał za sobą łajno.

Palcami przytrzymywała okulary niczym teatralne lornetki. Grube szkła powiększały oczy. Słaby wzrok zrodził nawyk ustawicznego pochylania się do przodu, by przybliżyć twarz do interesującego obiektu. Widok nagiego Che rozszerzył jej źrenice, upodobnił do pary guzików przyszytych do główki trzymanej na biodrze lalki. Zaszczękała zębami w zachwycie. Wydała niski pomruk, jakby miała w gardle organ do wyrażania podniecenia. Przełożyła warkocz na piersi. Poruszaniem barków rozkołysała wyzywająco piersi.

— Czego tu chcesz? — burknęła oddziałowa.

Pieguska odskoczyła od Che. Wykwitły na twarzy rumieniec wchłonął czerwony placek egzemy.

— Nic, nic. Ja tylko… — kręciła w palcach końcówkę warkocza — słyszałam głosy, to weszłam. Myślę sobie: może złodzieje buszują. Ale jacy tam złodzieje, przecież to ciocia i pan… — łypnęła na ordynatora. Podrapała się z zakłopotaniem w pierś. — Przyjdę później.

Szorstkie „stój!” za plecami zatrzymało Pieguskę w połowie ruchu. Zastygła z jedną nogą uniesioną do odwrotu, zawieszoną w powietrzu, jakby drogę zagradzał niewidoczny szlaban.

Oddziałowa wysunęła spod biurka plastikowy taboret i pchnęła w stronę Pieguski.

— Siadaj i mów, co ci na wątrobie leży. Byle prawdę.

— Cioci zawsze! — oświadczyła Pieguska. Przycupnęła na taborecie samą kością ogonową i zaraz zerwała się, jakby z blatu wyrastały kolce. Spuściła wzrok. Czubkiem pantofla pocierała brzeg chodnika. Widząc, że oddziałowa wskazuje na swoje ucho, pochyliła się i chwilę tłumaczyła coś świszczącym szeptem. Zetknięciem kciuka z palcem serdecznym zrobiła kółko, następnie poruszała w środku palcem wskazującym drugiej ręki.

Oddziałowa słuchała z głową wysuniętą do przodu.

— Przestań pokazywać, mów konkretnie. W koci-łapci się bawili?

— Ależ ciociu! Oni się… — Pieguska przyciągnęła ramię do boku i wykonała gest przypominający pompowanie. — Na czworaka, takie coś. Na własne oczy widziałam. — Grzmotnęła się w piersi. Uderzenie wchłonęła główka szmacianej lalki.


***


— Zbliż no się, słonko — oddziałowa zwróciła się do Mirjam tonem piekącej słodyczy. — Śmiało, nikt cię tu nie pożre. Nie zjadamy pacjentów, zwłaszcza chudych — zapewniła.

Towarzysząca jej pielęgniarka skinęła potakująco głową.

Mirjam zrobiła parę kroczków. Drobiła po rozłożonym chodniku, noga przy nodze, jakby oszczędzała każdy centymetr przestrzeni dzielącej ją od oddziałowej. Nagle bez powodu przysiadła. Wzięta pod pachy przez Pieguskę, znów posunęła się nieco do przodu. Stanęła z opuszczoną głową pośrodku zabiegówki, zgarbiona, oniemiała ze strachu. Umieszczony w kącie wentylator rozwiewał jej bujne włosy. Usta mokre od niepołkniętej śliny. Zamiast butów założone miała grube wełniane skarpety. Ręcznik okrywający wcześniej piersi zgubiła po drodze, jedynie biodra osłaniała mocno już przerzedzona paprotkowa spódniczka. Przytrzymywała ręką sznurek, na którym była zapleciona.

Oddziałowa siedziała w obrotowym fotelu, w wystudiowanej pozie.

— Ding-dong. — Wykonała gest potrząsania dzwoneczkiem. — Nie stój jak słup soli, powiedz coś. A przynajmniej oddychaj, bym nie miała wrażenia, że gadam do trupa.

— Ale co?

— Pstro! Coś robiła w łóżku tego… Shreka.

— Filipa — sprostowała Pieguska. — Coś z nim robiła, cipo głupia, pyta się ciocia. Na czworaka, jak suka.

Oddziałowa polerowała łokciem poręcz fotela, by pohamować rozpierające ją od środka impulsy. Stwardniałe rysy nadały twarzy sępi wygląd. Wzrok przenikał głowę Mirjam na wylot, wdzierał się w najskrytsze warstwy umysłu.

— Pomyśl i odpowiedz. Przecież dowiem się prawdy. W taki czy inny sposób. Bo ja muszę wiedzieć. Nie potrzebuję strzępów informacji. Chcę jasnej odpowiedzi.

— Gadaj, zdziro, kiedy ciocia zapytuje! — pokrzykiwała Pieguska. — Nie stój jak te cielę przed malowanymi wrotami, co ani beee, ani meee, ino cioci należycie odpowiadaj. Bez krętactwa, ze szczerego serca.

— A ty się zamknij. — Nie odwracając twarzy, oddziałowa skierowała ku niej wyprężony kciuk.

Usta Pieguski posłusznie ściągnęły się w ryjek. Wykonała ekspresyjny gest, jakby zaszywała wargi nitką. Tylko cichymi parsknięciami okazywała niezadowolenie.

— Masz plewy we włosach, czy mi się zdaje?

Pieguska rozerwała palcami wyimaginowane zaszycie.

— Bo żem w parku na trawie leżała.

— To uczesz się przyzwoicie. Wyglądasz jak czupiradło.

— Szczotkę mi zajebali.

— Nie tym słowem.

— Ukradli, znaczy. Nie da się poczesać bez szczotki. Odłożyłam na szafkę, bo myślę sobie: po co szczotkę nosić, kiedy włosy poczesane są. Idę do kibla — Pieguska wykonała krótki przemarsz po obwodzie koła — wracam i co? Nie ma! Gwizdnęli mi szczotkę i teraz szukaj wiatru w polu — trajkotała, dopóki kwaśna mina oddziałowej nie wyssała reszty monologu. Złapała Mirjam za włosy i szarpnęła mocno. — Coś robiła z Filipem, pizdo jedna, odpowiadaj!

— Nic — wykrztusiła Mirjam. Krtań była sparaliżowana, nie mogła nawet przełknąć śliny. Musiała przepchać ją chrząknięciem. Serce trzepotało w klatce żeber niby schwytany w pułapkę ptak.

— Tak się do cioci odzywasz, wredziuchu?! Prawdę masz gadać, najszczerszą, jak na spowiedzi. Bo ciocia ważniejsza od księdza jest.

— Zbadajmy fakty po kolei. Weszłaś do męskiej sali, by…? — Oddziałowa złapała Mirjam za podbródek, uniosła jej twarz. Utkwiła wzrok między ustami a gardłem, jak gdyby chciała wyłuskać odpowiedź z samego źródła głosu.

— Po… spacerować?

— Acha. I przypadkiem zawędrowałaś do barłogu tego wieprza.

— Tak było.

Oddziałowa skwitowała to szyderczym ściągnięciem warg.

— To ma sens. Gówniany wprawdzie, ale ma. A ty — wywołała do głosu Pieguskę — co w sprawie masz do powiedzenia?

— Ciocia przecież wie.

— Niech inni też usłyszą.

— Oni się… ten-teges. — Pieguska zawachlowała szerokim dupskiem. Pchnęła ręką, wydając ustami pierdzący dźwięk.

— Gadaj po ludzku, a nie pokazuj jak małpa.

— Dupczyli.

— Uprawiali seks — poprawiła oddziałowa.

— Pierdolili się. Jak dzikie.

— Bez brzydkich słów.

— Niecywilizowane?

— Wcale nie! — zaprotestowała Mirjam. Potarła ramiona ogarnięte chłodnym podmuchem wentylatora. Odkryte piersi zafalowały pod wpływem tego ruchu.

Pieguska sardonicznym chichotem podkreśliła swoją pogardę. Z oczu wyzierała zgryźliwość.

— Pieprzyła się z Filipem, a teraz kłamie. W żywe oczy. Po takich cygaństwach powinna gębę wyszorować mydłem. Bóg ją za to skarze. Zgasi nad nią światło i do śmierci będzie chodzić po cimaku. Już francę pokarał, bo śmierdzi jej z pyska. Czuć, prawda? Szprota dyma się z każdym fagasem. Zberezeństwo przebrzydłe. Że też się nie wstydzi. Nawet ja się za nią wstydzę, a to chyba dobrze o mnie świadczy, prawda, ciociu? — Przełożyła lalkę na lewe biodro. — Od lubieżności mózg jej wymiękł i zapomniała, co przyzwoite jest. Choćbyś przed naszą ciocią nie łgała. Najfajniejszą ciocią pod słońcem. Co dla pacjentów poświęca się jak matka.

— Nie…

— A właśnie, że jak matka! — Pieguska tupnęła nogą. — Ciotunia jest cudowna. Cuuudooownaaa! — W głosie nabrzmiewała nuta histerii. Słowa rozklekotało wzruszenie. Łykała pośpiesznie ślinę. — Za ciocię naszą dałabym się pokrajać. Na plasterki, jak cytrynę.

— To miło z twojej strony — powiedziała oddziałowa cierpko.

— Nawet pierś odjąć, nerkę, i…

— …wystarczy!

Dolna warga Pieguski zaczęła drżeć. Klatka piersiowa nadymała się haustami powietrza. Oczy za okularami napęczniały. Szkła od środka zaszły mgiełką. Wysmarkała się w rękaw na zgięciu łokcia.

— Ciotunia kochana! — Próbowała wziąć się w garść, ale wzruszenie przeważyło. Zakwiliła płaczem. Z obu dziurek nosa wyrosły bańki. Kostropata twarz skurczyła się, złożyła dziesiątkami fałd. Z wyłupiastych oczu tryskały strumienie łez, zupełnie jakby odkręciła w nich kran. Grube krople wypływały spod dolnych powiek i spadały na ziemię. Płakała hałaśliwie, choć czuła przyjemne wzruszenie rozlewające się ciepłem w okolicy żołądka.

Oddziałowa klasnęła dłońmi o kolana.

— Przestań się mazać. Mów konkretnie, jak było.

Pieguska przełknęła resztę szlochów. Zdjęła okulary, palcami strząsnęła kropelki z powiek, resztę wytarła warkoczem.

— A tom się rozkrochmaliła. — Zassała zwisające z nosa smarki i przełknęła głośno. Wilgotną twarz osuszyła lalką. Płacz natchnął ją dobrym samopoczuciem, niczym odświeżający deszczyk spłukał z duszy smutki. — Zawsze, kiedy mowa jest o cioci… — Twarz znów skurczyła się niby zasuszona śliwka.

— Mów!

— Przyłapała żem ich in flagranti. Czyli…

— Wiem, co to znaczy.

— …że się z Filipem grzmociła.

— Świadkowie mogą to potwierdzić?

— Jezdeńku, toć na oczach ludzkich się naparzała. Całkiem goła.

— Bo ciepło było — powiedziała Mirjam na bezdechu. Palce gniotły źdźbła paprotek. Mięsień uda podrygiwał w serii mimowolnych skurczy.

W geście oburzenia Pieguska uniosła brwi i wyrzuciła ręce w górę.

— No nie strzymam, jaka kłamczucha! Szuja straszna. Plecie bógwiejakie androny, że słuchać się nie da. Powinna odgryźć sobie jęzor. Albo zalać wrzątkiem tę sromową gębę. Ciupciali się na fest. Ona kwiczała: ooo! — zajęczała crescendo, potrząsając głową. Warkocz zakołysał się na plecach. — A to gorzej, niżby brzydkie słowa wypowiadała. Na czworaka się waliła.

— Nie, nie…

— Właśnie, że na czworaka!

Oddziałowa zmierzyła Mirjam wzrokiem, w którym pogarda mieszała się z szyderstwem.

— Parzyłaś się z tym knurem, to już stwierdzone. Przez obiektywnych… po prostu: przez świadków. I lepiej nie za­prze­czaj, bo nie skończymy tej rozmowy do jutra.

— Pff! — Pieguska prychnęła przez nos, erupcja smarków opryskała piersi. Mina wyrażała dogłębne wzburzenie, choć w oczach pląsał błysk złośliwej satysfakcji. — Jeju, ciociu, jak ona mnie wnerwia! Czy musi tak? Oby zdechła. Nienawidzę srajdy. Zawsze jej nienawidziłam, tak samo jak ciocia. Nosi się jak Madame Pompadour, ale ino obciach robi. Uważa, że jest piękna. A nie jest, prawda? By się wstydziła tak o sobie myśleć. Pysk ma przebrzydły i charakter wredny. Poczwara mogłaby facjatą gołębie straszyć, żeby nie srały do rynny. Nawet bydłu nie powinna się pokazywać na oczy, bo krowom mleko w wymionach skiśnie. Ma się do urody jak koń do… — szukała porównania, ale tylko rozłożyła ręce w nadziei, że ktoś podpowie. — Zdzira nieużyta. Łazi za Filipem z mokrymi majtkami, bałamuci go, ociera się jak suka w rui. Centralnie przy ludziach grzebie mu w rozporku, takie rzeczy! Marzy, żeby ją wyobracał. Ale kto by chciał szkaradę? Zboczony chyba, bo normalny chłop się brzydzi.

— Do rzeczy — syknęła oddziałowa.

— Świntucha robi przed nim babskie hopsztosy. Suszy zęby w prześmiechach, mizdrzy się, klei, dupsko nadstawia. Czy to przyzwoite jest? Za grosz! Zgorszenie między ludzi sieje. I te ruchy, ruchy… — Falowanie miednicą sfałdowało chodnik pod stopami Pieguski. — Rozdziawia się jak zwykłe kurwiszcze. Ma taką ssawkę między nogami, że klękajcie narody! Pściocha bez dna.

— Dość!

Krzyk oddziałowej zdumiał Pieguskę. Obejrzała się przez ramię przekonana, że dotyczył kogoś stojącego za nią.

— Tego kwiata jest pół świata, ale cipa skisła dowala się akurat do Filipa. Myśli, że go skusi. A gówno! Bo on… — wstrzymała na krótko powietrze w płucach — mój jest.

— Co?! — zaskrzeczała oddziałowa jednym głosem z pielęgniarką.

Pieguska oblała się krwawym pąsem. Czerwień spaliła policzki, wchłonęła piegi i na krótko skóra przybrała jednorodną barwę. Przyskoczyła do Mirjam z rozcapierzonymi pazurami, jakby zamierzała podrapać jej twarz. Spod uniesionej wargi błysnęły długie, koślawe zęby.

— Ukradłaś mi go, zboczona kusicielka, omotałaś. Marnujesz mojego misia. O, żeby ci oczy wygniły, żebyś ty gnój żarła! Chcesz porwać moje ciacho ukochane…

Zapowietrzyła się i musiała skupić uwagę na wyrównaniu oddechu. Spierzchnięte usta rozciągnęły się tak, że zaczęły krwawić. Popieściła językiem rozszczep wargi, zaoblony czubek dotarł do dziurki nosa.

— Wiedz, jędzo przebrzydła, że tylko mnie on pragnie. Pożąda duszą i ciałem, to widać nawet przez spodnie. Zaślubion w sercu na wieki wieków. — Pieguska wyciągnęła przed siebie dłoń, by okazać pierścionek z plastikową kostką udającą kamień. — I dziecko — pogładziła poduszkę na brzuchu, niesłyszalny dla innych dźwięk chlupotania płynów owodniowych wywołał drżenie — owoc miłości z nasienia lubego poczęte — wyrzekła patetycznie.

— Zamkniesz się wreszcie! — warknęła oddziałowa.

Pieguska westchnęła z rozmarzeniem.

— Ciociu, jak on cudnie dupczy…

— Precz!

Pieguska próbowała udawać, że nie dosłyszała nakazu, jednak palec oddziałowej nieustępliwie wskazywał na wyjście. Ukłoniła się głęboko, z przechyłem w pasie. Dygnęła z gra­cją przed pielęgniarką. Pozostałych potraktowała zdawkowym skinieniem głowy. Do Che puściła zalotnie oczko. Przerzuciła na plecy opadający z drugiej strony warkocz. Odwróciła się i kaczkowatym krokiem poczłapała do drzwi. Celowo mitrężyła po drodze, guzdrała się, tupała pantoflami. Ociągała się nawet przy przekroczeniu progu, jakby ten urósł do rozmiarów pokaźnej przeszkody. Już z korytarza pogardliwie wywaliła do Mirjam język i podbiła brodę pięścią.

— A do tego ma obsrane majtki! — Oskarżycielsko dźgnęła palcem. — Zbliż no się jeszcze raz do mojego misia, to walnę cię prosto w kuciapę — zagroziła i uskoczyła przed lecącym długopisem oddziałowej.


***


Ordynator siedział pochylony, z łokciami opartymi na kolanach. Zasłonięty gazetą, udawał, że czyta ogłoszenia ze środka. Dłonie zaciskały się i mięły papier. Siwe brwi zbiegły się u nasady nosa. Poradlone czoło jakby się skróciło. Trzepnięciem palców poprawił wybrzuszenie strony, aż w gazecie powstało rozdarcie. Kiedy na krótko przeniósł wzrok na Mirjam, kartki zaszeleściły mu w rękach.

— Doktorze… — szepnęła błagalnie.

Nie wytrzymał naporu ufności, jaka przebijała z jej spojrzenia. Ściągnął poły fartucha. Byłby go zapiął, gdyby w miejscu guzików zachowało się coś więcej niż strzępy nitek wszyte w materiał. Chciał podnieść się z kozetki, ale nie miał dość siły. Założył nogę na nogę, niezasznurowany but zwisał luźno ze stopy. Kaprawe oczy zasnuła mgiełka.

— Zostawcie mnie w spokoju, proszę — zajęczał głosem zbolałym, podobnym do beczenia barana. Na twarzy malował się wyraz udręki. Mięsień policzka drżał spazmatycznie. Bolesny ucisk w czaszce sprawił, że mimowolnie okrył głowę gazetą. — Jestem sterany życiem — ciągnął jękliwie przez papier. — Wydrenowany od środka. Mam zmęczoną duszę.

Zmiął gazetę, paroma ruchami uformował ją w kulkę i odrzucił. Sięgnął po leżącą między nogami puszkę, przytknął do ust. Była pusta, z otworu wyciekły tylko strzępy piany. Potrząsnął nią energicznie, zassał ostatnie krople. Piwo miało gorzki smak i nie zdołał przepchnąć ani kropli przez przełyk.

— Dokucza mi prostata. Przewlekły nieżyt żołądka, rwa kulszowa, zgnita wątroba, wrzody na żołądku. Napierdala lumbago. I te przeklęte hemoroidy. Co dzień krwawa sraczka. Mam chore dupsko, a wy człowiekowi zawracacie głowę. — Skulony na krześle sprawiał wrażenie, jakby zapadł się w sobie. Obezwładniające zmęczenie wygięło grzbiet i skróciło sylwetkę o połowę. — Nie sądźcie mnie źle, ja chcę tylko mieć spokój. Kurza morda, co w tym złego?! — Końcówkę frazy wchłonął duszący kaszel, który wyrywał z gardła płaty flegmy. Twarz skurczyła się z wysiłku.

Mirjam złapała za rękę zakonnicę.

— Siostro…

Tęgie pośladki zachybotały w odruchowej próbie ucieczki. Rumieniec wypełznął spod kołnierza, ogarnął plackowato połacie skóry między habitem a welonem, następnie zwęził się i palił policzki dwiema równoległymi krechami. W zmrużonych oczach połyskiwało coś, co mogło być łzami albo kropelkami potu. Wzrok umykał na boki. Palce śledziły dotykiem widoczny tylko z bliska wzór tkaniny habitu. Uśmiech boleśnie zadrżał na twarzy. Od przygryzienia pojawiła się na wardze kropelka krwi. Poczuła swędzenie na całym ciele, z wysiłkiem oparła się pokusie drapania.

— Zrozum, ja tu pracuję — głos obrósł kleistą breją i zamarł.


***


Do zabiegówki wślizgnęła się znów Pieguska. Pchnęła Mirjam bliżej biurka, otrzepała ręce i złożyła je pod biustem w postawie średniowiecznej dwórki. Uformowała wargi w ciup. Oddziałowa pstryknięciem palców odesłała ją do diabła. Pieguska wyszła na korytarz, ale zostawiła drzwi uchylone. Zablokowała spód gumowym odbojnikiem, żeby nie zamknął ich przeciąg.

Niewidzialna siła ściągnęła Mirjam w dół. Osunęła się na kolana. Kark wydawał się złamany, głowa zawisła na piersi. Włosy rozsypały się i przykryły twarz woalką kosmyków.

— Ona źle widziała…

— Widziałam arcydokładnie — zawołała z korytarza Pieguska.

— …bo okularów nie miała.

— Miałam! W kieszeni były. Zaś cygani, pizda oślizgła. Pierdoli, że hej! Będzie tak łgać z czystej złośliwości. Bo sumienie ma zgniłe. Jezdeńku, jak mnie ta larwa wnerwia. Już serce trzepocze. — Złapała się za miejsce pod piersią, omyłkowo prawą. — Chyba idzie mi zawał.

Mirjam leciutko wzruszyła ramionami.

— Bez okularów źle widzi, a potem plecie trzy po trzy.

— Łże, bura suka, aż w uszach skrzypi. Puszcza słowa z gadziego pyska jak pierdy. Ty się słyszysz, ropucho? Prawdę cioci gadaj.

— Kiedyś donio­sła…

— Poinformowała — poprawiła oddziałowa.

— …że jej dziecko udusili, bo nie oddycha. A przecież to lalka była.

— Trzymajmy się tematu. Mówimy o tobie i…

— Filipie. — Wczepiona palcami we framugę drzwi, Pieguska wsuwała i chowała głowę niby język węża. — A z dzieckiem to prawda była przenajświętsza.

— Filipa w łóżku nie było — powiedziała Mirjam.

Oddziałowa ścisnęła dłonią jej policzki, przytrzymała żuchwę palcami.

— Wyjaśnienie jest do bani. Zastanów się i złóż relację raz jeszcze.

Syczący głos oplatał Mirjam, krępował ruchy niewidocznymi sznurami, unieruchamiał klatkę piersiową i przyduszał tak, że w polu widzenia zawirowały ciemne plamy.

— Może i był. — Przełknęła ślinę, żeby nie ciekło jej z buzi. — Ale…

— Uhm?

— …nie świntuszył.

Oddziałowa wyjęła z szuflady plastikową linijkę. Ujęła za końce i wygięła.

— Niech zgadnę — nastąpiło miarowe uderzanie plastiku w otwartą dłoń — wlazłaś wieprzowi pod kołdrę, żeby powąchać, jak cuchnie?

— A przy okazji possać jego pałę zajebistą — podsunęła Pieguska.

— Obiecał, że po plecach drapać będzie — powiedziała Mirjam. Oczy miała zamknięte, gałki drgały pod napiętymi powiekami.

Plastikowa rózga przecięła ze świstem powietrze. Mirjam zakwiliła cicho. Okolona miękkimi lokami twarz ściągnęła się w grymasie bólu. Z rozcięcia na karku spłynęło kilka czerwonych kropel, które rozmazały się, gdy potarła obolałe miejsce. Zapiekło ją tam jak po potarciu gruboziarnistym papierem ściernym.

— Kupujesz ten bajer, moja droga? — Oddziałowa skierowała pytanie do pielęgniarki.

— Ciula nas ewidentnie. Myśli, że z głupimi ma do czynienia, durna klępa. Po plecach ją drapał, kuźwa! Chyba fajfusem.

— Dziecinko, obrażasz moją inteligencję. Kłamstwo masz wypisane na dnie oczu… nie zamykaj ich! Zamkniesz, jak ci pozwolę, teraz nie.

Pielęgniarka podniosła dłoń i zakołysała nią w powietrzu.

— Dziewica niepokalana się znalazła. Wiatropylna. Dzieciaków też pewnie narobiła, bo jakiś obwieś ją od tyłu drapnął.

Oddziałowa poruszyła nosem, jak drapieżnik, który zwęszył krew.

— A właśnie, dzieci. — W oczach błysnęły złowrogie ogniki, zmarszczki wokół nich zgęstniały. — Zachciej nam wyjaśnić, słonko, jak to się stało, że biedactwa zostały bez matczynej opieki?

Mirjam niespokojnie tarła czer­woną smugę u nasady szyi. Linia zgarbionych pleców układała się w łuk. Paprotkowa spódniczka zsunęła się z bioder, spłynęła miękko jak wylinka i otoczyła kolana kręgiem liści.

— Z opieki przyszli i zabrali — wyszeptała struchlała tak cicho, że jedynie z ruchu warg można się było domyśleć słów.

Pogardliwe spojrzenie oddziałowej nabrało ostrości szpikulca.

— „Przyszli i zabrali”, powiadasz? Bezduszni urzędnicy. Obiektywne zło, całkowicie niezawinione. Czysty pech. Wzruszające, nieprawdaż? Roz­dzierający serce dramat… milcz, ścierwo! — Zamachnęła się linijką. — Co chcesz nam powiedzieć? Obiecać poprawę, tak? Który to raz, piąty, dziesiąty, setny? Ile było tych łgarstw, fał­szywych zapewnień, że już „nigdy więcej”, pustych przeprosin bez cienia skru­chy. Czy wiesz, jak bardzo mnie złościsz… ranisz, znaczy.

Zaciśniętymi powiekami Mirjam starała się zagrodzić drogę łzom, ale i tak płynęły po policzkach. Poczuła ich słony smak. Zakneblowała usta dłonią i gryzła knykcie, by powstrzymać się od krzyku.

— Przestań się mazgaić. Widok beksów jest nużący. — Oddziałowa wydała ciężkie westchnienie. Ułożyła twarz w grymas, jakby odczuwała ból. — Tyle pracy, wysiłku, poświęceń z naszej strony i absolutnie żadnej poprawy z twojej. Nie pojmuję, jak można być aż tak upartym w podłości. A może podnieca cię to? Kłamiesz jak najęta, kradniesz…

— Ciotuniu najmilejsza. — Korpus Pieguski wystawał ukośnie z boku futryny. Szyja skręcona pod ostrym kątem. Niby uczennica nagabująca nauczycielkę, wysuwała dwa palce. — Drobne zapytanko, czy można?

Powieki oddziałowej opuściły się łagodnie, przyzwalająco.

— Kraść nie jest ładnie-pięknie, prawda?

— Inteligentne pytania zachowałaś na później?

— Nie mam więcej pytań.

— Kraść jest źle.

— Chciałam się upewnić.

— Jeszcze coś?

Pieguska podniosła warkocz do ust i zassała pęczek włosów.

— Czy można dostać lewatywę?

— Smaruj stąd! …puszczasz się z kim po­pad­nie. Kurewstwo weszło ci w nawyk. Czy ty nie masz zahamowań, nie potrafisz się powstrzymać? W imię elementarnej ludzkiej przyzwoitości.

Dzwonek telefonu na biurku przykrył monolog oddziałowej wrzaskliwą kurtyną. Popatrzyła na aparat z niechęcią. Nos jej się zmarszczył jak u psa szczerzącego kły. Podniosła słuchawkę.

— Tam do licha, o co chodzi? Z izby przyjęć, nowy pacjent. Dobra, przyślijcie go. — Wysunęła lekko język. — Co z tego, że „dziwny”, mało mamy takich? Nie szkodzi, że krwawi. Odgryzł sobie palce…!? — Odsunęła słuchawkę z odrazą, jakby stanowiła rakowatą narośl na ręce. — Żarty sobie stroicie? Dzwonicie z radia, jestem na antenie?

— Nie mamy, gdzie go posłać — dobywał się ze słuchawki głos lekarza dyżurnego.

— Gówno mnie to obchodzi. Nie chcę go — oświadczyła twardo.

— Na innych oddziałach komplet.

— Bo zapchaliście szpital żulami, zamiast przyjmować tych naprawdę chorych.

— Wszystkie łóżka zajęte, na korytarzach już kładą.

— Mogą schować szajbusa do palarni. Co z tego, że w remoncie? To niech spada na drzewo. — Trzasnęła słuchawką z taką siłą, że aparat spadł z biurka. Pozbierała go i odstawiła na miejsce. Po chwili znów rozległ się dźwięk dzwonka. Podniosła słuchawkę. — A pocałujcie mnie w dupę! — krzyknęła i wcisnęła czerwony guzik przerywający połączenie.

Przekleństwo zawarczało z taką mocą, że obecni w zabiegówce wzdrygnęli się. Zimne spojrzenie oddziałowej znów przylgnęło do Mirjam. W zwolnionym tempie wzruszyła ramionami.

— Jak mamy ci pomóc, skoro nie współpracujesz? — Głos przybrał tonację zatroskania, choć po twarzy błądziły szkarłatne odblaski. — Medycyna powinna znaleźć lek na łajdactwo. Może ty znasz jakiś? — zwróciła się do pielęgniarki.

— A juści: zakorkować ją — podsunęła, oglądając paznokcie. — Waty do rury natkać, zaszpuntować i kuniec. Przestanie się ciurlać.

— Taa… Żeby to chociaż robiła dyskret­nie, w ukry­ciu. Ale gdzie tam. Do jasnej cholery, czemu to robisz, pytam się?!

Mirjam uniosła zapłakaną twarz. Spomiędzy potarganych włosów lśniły przerażone oczy, w których raptem pojawiło się coś na kształt drapieżności. Skóra napięła się na policzkach.

— Bo on mnie kocha! — zawołała z determinacją.

Na krótką chwilę zapadła pełna osłupienia cisza, jak po wrzuceniu kamyka do głębokiej studni, kiedy wszyscy trwają w wyczekiwaniu, aż pluśnie w wodę.

— Kocha!? — Oddziałowa syknęła przenikliwie, wypuszczając w tym dźwięku pokaźny ładunek odrazy. Twarz ściągnęła się na podobieństwo krogulczego dzioba. Wargi pobielały w zwierzęcym wyrazie pasji. Przekrwione oczy kipiały nienawiścią. — Ten cuchnący knur, gówno­jad, włochate bydle! — Wyrzucała obelgi wraz z drobinkami śliny.

— Bzdety — bąknęła pielęgniarka.

— Myśli, że Goryl Magilla ją kocha. Jak w rozczulającej powiastce z Harlequina.

— Ckliwie love story.

— Bo to zwykła chuć jest. — Oddziałowa poczuła w ustach kwaśno-gorzki smak soku żołądkowego. Wyszarpnęła chusteczkę z pudełka. Odcharknęła żółć, zmięła papier i wyrzuciła do kosza. — Niewyżyty knur. Rucha ją jak kawał mięcha, a ona szuka w nim miłości. — Parsknęła szczekliwym śmiechem, który zgasł nim zdążyła jej zawtórować pielęgniarka. Palce rozstąpiły się, by zapobiec skurczowi, jaki ogarniał dłonie. — Kiedy się napali, tym swoim samczym organem wypieprzy wszystko, co nie ucieknie na drzewo, nawet parchatej kozie nie odpuści.

— Lagę ma jak koń! — dopowiedziała Pieguska.

Oddziałowa wzdrygnęła się w przypływie obrzydzenia.

— Ty dziwko!! — Wrzask zawibrował między ścia­nami. Linijka śmignęła znów w powietrzu i przełamała się z trzaskiem na pochylonych plecach Mirjam. — Cicho być, ani słowa więcej — mówiła takim tonem, jak gdyby przerwano jej w środku zdania. Obejrzała trzymany w garści kawałek plastiku i cisnęła go za plecy.

Upłynęła spora chwila nim opanowała skurcz ściskający płuca.

— A tam dwójka małych dzieci kwili w samotności. Kiedy podrosną, dowiedzą się prawdy — oddziałowa wyciskała słowa spomiędzy świszczących oddechów. — Dlaczego patrzysz na ziemię, co tam widzisz? Masz patrzeć na mnie, gdy do ciebie mówię. Tylko tchórze odwracają wzrok od rzeczywistości. — Chwyciła Mirjam za włosy i podniosła jej głowę. — Pewnie snują się teraz po jakimś obskurnym sierocińcu. Nie rozumieją, dlaczego wyrodna matka ich porzuciła, wydała na pastwę losu.

Mirjam uwolniła się z uchwytu. W grymasie pół­otwartych ust czaiła się rozpacz. Docierający do uszu głos skruszył się w biały szum, dopiero gdy potrząsnęła głową, odzyskała zdolność rozpoznawania znaczeń.

Oddziałowa rozprostowała nogi, założyła dłonie za kark. Piersi uniosły się i wystrzeliły do przodu. Napięty materiał fartucha zatrzeszczał w szwach.

— Najwyższy czas, by o sprawie dowiedział się sąd opiekuńczy. Dziwne, że do tej pory nie odebrał ci praw rodzicielskich. — Odnotowała coś na żółtej samoprzylepnej kartce, wyrwała ją z bloczka i przykleiła do monitora na biurku. — Przecież ty nie możesz być matką. Ta rola cię przerasta. Dzieci powinno się trzymać z daleka od takich.

— Nie…

Oddziałowa wyjęła z pudełka cienkiego papierosa.

— Kiedy powiadomimy wymiar sprawiedliwości, co tu wyprawiasz, rzecz załatwi się od ręki. Swoim postępowaniem nie zostawiasz nam wyboru. Do działania zobowiązuje mnie prawo oraz etyka zawodowa. Dla ciebie są to pojęcia obce, lecz ja wiem, o czym mówię. — Wypuszczała dym wraz ze słowami. Obracające się skrzydełka wentylatora rozsnuwały go w bezkształtną mgiełkę i unosiły pod sufit. — Karygodne zachowanie, postawa i w ogóle. Bierność w tym przypadku byłaby sprzeczna z prawem. — Syknęła z bólu, gdy żarzący się papieros sparzył opuszki palców. Zgniotła go w popielniczce i sięgnęła po następny. — Państwo zobowiązuje obywateli do troski o wszystkie dzieci, twoje również. Ktoś musi o nie zadbać, skoro biologiczna matka nie chce. W sensie moralnym ja również odpowiadam za te maleństwa. Zresztą szkoda czasu na jałową gadaninę, trzeba przejść od słów do czynów… ty! — pstryknięciem palców przy­wołała pielęgniarkę — siadaj i pisz.

— Oczywiździe. — Dygnęła w kornej postawie gotowości do okazania się użyteczną. Odłożyła leki na szklaną półkę, przymknęła szafkę.

Oddziałowa obróciła się na fotelu bokiem do biurka i wydmuchnęła przez nos siwą stróżkę.

— Nadamy sprawie bieg formalny. Rozwiążemy nabrzmiały problem bez zbędnej zwłoki, zgodnie z literą prawa. Tu jak z wyrywaniem zęba, trzeba działać szybko, pewnie, rach-ciach.

Pielęgniarka opływowym ruchem wygładziła fartuch na tyłku, usadowiła się na krześle Podkurczyła nogi, wsunęła je pod burko. Przyciągnęła do siebie laptop. Puknięciem w pad rozproszyła mknące po ekranie bańki wygaszacza.

— Gotowa jestem. — Przygładziła dłonią odstający lekko kosmyk włosów obciętych równo na pazia. Splotła palce i z chrzęstem rozciągnęła kostki niczym pianista przed koncertem. — Lecimy szablonem?

— Nie trzeba, potrafię z pamięci. — Oddziałowa pokręciła głową w taki sposób, jakby rozluźniała mięśnie karku. Zamknęła oczy i rozmasowała grzbiet nosa. — Jeden krótki list i mamy kłopot z głowy. Nagłówek standardowy: Sąd Rejonowy, wydział spraw rodzinnych i nieletnich. Poniżej: Działając na podstawie artykułu i tak dalej… stwierdzamy co następuje. W związku ze znacznym pogorszeniem… — dyktowała matowym, wypranym z emocji głosem.

Z wystawionym czubkiem języka pielęgniarka stukała w klawisze dwoma palcami. Każdy błąd wywoływał nerwowe trzepotanie dolnej powieki.

— Wolniej, siostro, bo nie zdanżam.

— „Nadążam”, głupia, tak się mówi. — Oddziałowa strzepnęła z irytacją palcami. — Klepiesz po wiejsku, zamiast wyrażać się jak należy …pogorszeniem stanu zdrowia psychicznego pacjentki przebywającej w tutejszym szpitalu imię, nazwisko, i tak dalej… zespół terapeutyczny oddziału… nie garb się, bo ci krzyż pęknie… w składzie… podpiszę się ja i on — wskazała nosem ordynatora (siedział osowiały, usta zastygły w obwisłym, zgorzkniałym wyrazie, wpatrzony tępo w trzymaną na kolanie puszkę piwa, jakby oczekiwał, że przemówi do niego) — w zgodnej opinii orzeka… właśnie, co orzeka? — Rozchyliła szczękę, popstrykała paznokciami w przednie zęby. — Stan psychiczny wyżej wymie­nionej nie pozwala pełnić obowiąz­ków macierzyńskich oraz zapewnić należytej opieki swym dzieciom — dyktowała suchym, monotonnym głosem, w którym zimny profesjonalizm łączył się z pogardą. — Brzmi nieźle, prawda?

— Pierwsza klasa. Krótko i węzłowato.

— Drukuj.

— Na papierze firmowym?

— Nie, toaletowym.

Pielęgniarka zajrzała do wnęki pod blatem, otwarła szufladę.

— Nie mamy. Ale mogę przynieść z kibla.

— Firmowym, kurwa!

Pielęgniarka kliknęła myszką.

— Poszło.

— Dobrze jest mieć porządek. Tak w papierach, jak w rozumie. — Oddziałowa wyjęła kartkę z drukarki. — Ma się znajomości w sądach, więc rzecz pójdzie gładko… co ty wyprawiasz, idiotko, osrało cię!?

Pieguska zabawiała się kręceniem piruetów na taborecie z obrotowym siedzeniem. Wirowała w zapamiętaniu, aż śruba odkręciła się całkowicie. Metalowa płyta runęła z hukiem na podłogę.

Oddziałowa pogrzebała w pudełku z pieczęciami. Wybrała największą, zdobioną rękojeścią z palisandru. Chuchnęła w spód. Przyłożyła do kartki, wydając przy tym głośne stęknięcie.

— Pisemko do koperty, zaadresować i wysłać, gdzie należy.

— A skąd kopertę wziunć? — spytała pielęgniarka.

— „Wziąć”, cholera jasna! Z biurka. Są w górnej szufladzie.

— Racja, są tu. Może być szara? Jest z letka wygnieciona.

— Nada się.

Oddziałowa strzepnęła papierosa do popielniczki. Wahadłowym ruchem metronomu przesuwała roz­żarzoną końcówką przed twarzą Mirjam.

— Postanowienie sądu nauczy cię pokory. Ktoś z podobnym ciężarem winy nie powinien żyć między ludźmi. W ogóle nie powinien żyć. Świat byłby lepszy bez takich kreatur.

Źrenice Mirjam wo­dziły za jaskrawym punkcikiem papierosa. Dym owinął się wokół twarzy, zgasił w niej kolory. Raptem poczuła się oszołomiona i senna.

— Mam się zabić…? — wyszeptała bezdźwięcznie.

Pielęgniarka zakleiła kopertę i odłożyła ją do kuwety. Z dokładnością myjącej się kotki pudrowała teraz skórę, od czoła po rozpięcie fartucha.

— Już kiedyś próbowała. W kiblu się topiła. — Parsknęła śmiechem i niechcący wydmuchała trochę pudru na laptop.

Oddziałowa skrobnęła paznokciem skrzydełko nosa.

— Rozpuście należy postawić tamę, bo inaczej się rozrasta. Jeśli będziemy tolerować patologię, wyniknie z tego nieszczęście.

— Złapie trypra, na przykład.

— Gorzej, bo zaciąży. Bździągwa narobi bachorów i kto będzie na szczyli pieniądze łożył? Państwo, czyli my wszyscy. To nie jest w porządku.

Oddziałowa ułożyła wargi w kółko i wypuściła parę obłoczków dymu, próbując przepuścić jeden przez drugi. Obserwowała, jak szare aureole drżą, następnie rozsnuwają się w powietrzu.

— Sąd sądem, a tymczasem musimy problem rozwiązać ad hoc, podjąć środki zaradcze. — Opuściła dłoń płasko na biurko, zagrała palcami. Opuszki pozostawiły na lakierze ulotny ślad. — Najwyraźniej nie nadajesz się na ogólny oddział. Trzeba będzie zdecydować o wyższym stopniu zabezpieczenia. Zwłaszcza, że stajesz się agresywna. Wszyscy to zauważymy, prawda?

Rząd perłowych zębów pielęgniarki zniknął za miękkimi wargami. Przez twarz przemknął cień sprzeciwu, ale schyliła głowę, by nie został dostrzeżony. Przesunęła różowym wacikiem po nosie.

— Przemocy trzeba zapobiegać. Dlatego poślemy cię na wzmocniony oddział. Kiedy tylko zwolni się miejsce, spakujesz graty i powędrujesz tam natychmiast. Z postanowieniem sądu, czy bez, obojętnie.

Mirjam patrzyła na oddziałową źrenicami przekłutymi strachem. Zdawało jej się, że między wargami widzi rozszczepiony żmijowy język. Również wydawane przez nią dźwięki przekształcały się w gadzie syki.

— Ale to babski oddział.

— O to właśnie chodzi, słonko — przesłodzony głos oddziałowej ociekał nienawiścią. Między słowami słychać było suche trzaski. — Nie sądzisz, chyba że będziemy wiecznie przymykać oczy na twoje wybryki. Gdy odseparujemy cię od samców, może wreszcie zaczniesz się leczyć. Tutaj jesteś kocimiętką dla napalonych kocurów. Ale kobiet nie omamisz golizną. Prędko się poznają, ile jesteś warta.

Mirjam klęczała ze zwieszoną głową i rękami okrywała piersi.

— One zazdrosne są.

— Zazdrosne o co?! — Oddziałowa poderwała się z fotela i zaraz opadła. — Przyjrzyj no się w lustrze, wywłoko. Wyglądasz jak wyżęta ścierka. Cera paskudna, włosy spłowiałe, kurze łapki, wory pod oczami. Ciąże też poczyniły w figurze spustoszenia. Nazwijmy rzecz po imie­niu: robisz się stara i brzydka. Gdyby twoja matka wiedziała, jakiego bachora wyda na świat, zawczasu by cię wyskrobała. Albo utopiła zaraz po urodzeniu.

— Nie, nie, nie! — Mirjam zamachała rękami nad głową, jakby opędzała się od os. Na rozedrganych w udręce wargach perliła się ślina. — Mama by tego nie zrobiła, nie… — Narządy artykulacyjne układały się w słowa, lecz ściśnięte płuca nie tłoczyły już powietrza.

— Co ty o niej wiesz? Przecież to dziwka była. Bezdomna dupodajka, wyciruch. Kurwiszon spod latarni, najgorszego sortu. Prostituatus pospolituj. Pewnie lesba, jak każda sprzedajna zdzira. Owrzodziała, bez jednego zęba w gębie. Wykorkowała w noclegowni na syfilis. A wierz mi, nie złapała tego od deski klozetowej. Kupczyła ciałem po najgorszych spelunach w mieście… nie odwracaj głowy, masz mnie słuchać, jasne?! Dawała dupy w ustępach, bramach, gdzie popadło. Za flaszkę denaturatu przygrywała żulom na flecie. Ciągnęła tyle druta, że starczyłoby na okablowanie szpitala. Nie wiem, jakim cudem urodziła cię po tylu skrobankach. Stanowiła wspaniały wzór matczynej miłości. Szczególnie wtedy, gdy cię porzuciła. Kiedyś takie kamieniowano… dobrze mówię? — Oddziałowa zwróciła się przez ramię w stronę, gdzie wcześniej siedziała pielęgniarka, jednak została po niej tylko otwarta puderniczka oraz porzucony wacik. — Gdzieś polazła, franco, miałaś dzielić leki?!

Nabrzmiała rozpacz eksplodowała w piersi Mirjam, wypadła w postaci serii krótko po sobie następujących jęków. Przenikliwy ból rozdzierał wnętrze. Twarz krzywiła się, brwi przybrały falisty kształt. Zaczęła kręcić się w kółko na klęczkach. Po paru obrotach upadła na bok z podkulonymi nogami. Ciche, niemal zwierzęce skamlanie nabierało mocy z każdym oddechem.

— Zejdź mi z oczu! — warknęła oddziałowa i podeszwą buta kopnęła ją w biodro.

Dłonie Mirjam zacisnęły się w pięści. Sterczące z nich kciuki zagięły się łukowato, znikły w uszach i zdawało się, że uniosły ją z podłogi. Wybiegła z zabiegówki w głębokim skłonie. Zawadziła barkiem o futrynę i zamroczona bólem popędziła dalej. Z korytarza dobiegł jej krzyk — jednostajna, wibrująca nuta, która załamała się na końcówce frazy.


***


Che został się sam w zabiegówce, pozostali wcześniej dyskretnie podali tyły. Ogarnęła go fala mrozu, przejmującego do kości, żrącego, szczypiącego skórę. Głuchy, wzmagający się ból w szczęce wskazywał, że od dłuższego czasu zgrzytał zębami. Twarz zdrętwiała, głowę spięła ciasna obręcz.

Poczuł na sobie dotyk czyjegoś wejrzenia. To oddziałowa wpatrywała się w niego tak intensywnie, że zaczęła go parzyć skóra.

— Czego tu sterczysz? — powiedziała ze zdziwieniem, jakby nagle odkryła w tym miejscu nowy mebel. — Zabieraj dupę i fora ze dwora!

Odrętwienie oblepiło Che twardą skorupą. Coś, jakby gruda stwardniałego powietrza usztywniło płuca i spłyciło oddech. W głowie wirowało, przed oczami latały fioletowe plamy. Miał uczucie, że podłoga usuwa się spod nóg. Zatoczył się lekko i przewrócił kosz na śmieci. Oparł się barkiem o ścianę. Bez słowa podążył do wyjścia. Kroczył niezgrabnie na szczudlastych nogach, których nie potrafił zgiąć w stawach. W kończynach czuł mrowienie, mięśniami targały dreszcze jak przy gorączce. Świat znalazł się za grubą szybą. Czuł, że musi coś zniszczyć, rozerwać na kawałki. Padło na miotłę opartą o ścianę. Złapał za sztyl i trzasnął szczotką o futrynę.


***


— …żeby klienta udupić — uchwycił strzęp rozmowy patrolujących korytarz sanitariuszy — najsampierw trzeba obadać sytuację.

— Sprawdzić, czy nie ma gdzie kumpli, znaczy?

— Bo jak ma, to lepiej nie ruszać. Staną po jego stronie i dupa blada. Sam nie poradzisz.

— Ee…

— Zlecą się inne czubki i będzie dym. Wtedy lepiej spierdalać i wołać chłopaków z Izby Przyjęć. Albo od razu dzwonić na policję. Jeśli jest sam, postępujesz według procedury.

— Centralny strzał w ryło?

— W szpitalu liczy się technika. Punkt pierwszy: walisz między ślipia.

— Zmuli go i przestanie fikać.

— Czasem jednak trafi się gostek z twardym łbem, co wytrzyma cios. Gdy oberwie, wkurwi się i rozbuja na całego. Dlatego dobrze jest pociągnąć z buta. Patrz i ucz się: odciągasz nogę, obracasz się bokiem, bierzesz zamach. Kiedy skręcasz biodrami, stopa idzie za tobą.

— Coby lepszy szwung był.

— Tylko ładuj ostrożnie, bo tym swoim końskim kopytem możesz zabić. Pierdyknięcie musi być precyzyjne, żeby nie darł japy.

Sanitariuszom drogę zastawił menel. Dłońmi złożonymi w miseczkę dopominał się o jałmużnę. Prędki hak rzucił go na ścianę. Tablica korkowa za plecami zamortyzowała uderzenie.

— Jak się gostek wyglebi, zglanujesz go jeszcze dla porządku. Po takim zabiegu będzie załatwiony na cacy, ani zipnie.

— Platfus legnie jak szmata.

— Poćwiczysz i dojdziesz do wprawy. Spróbuj na tym golcu z miotłą… a co on, kurwa, robi z miotłą? Lutuj!

Uderzenie trafiło Che w czoło. Piekąca iskra prze­biegła po kręgosłupie i ugrzęzła w lędźwiach. Obraz przed oczami stracił ostrość, skruszył się, przekształcił w mętną, wielobarwną plamę. Myśli rozpierzchły się, spłonęły. Na oślep rzucił się do ucieczki.


***


— Przyjacielu drogi, ratuj mnie, raaatuuuj…! — skowyczał Ludwik. Słowa tworzyły ciąg dźwięków o różnej tonacji. Połączyły się w rodzaj skrzeku, który cichł pomału, jakby kończyły mu się baterie. Umilkł i tylko oddech zgrzytał w klatce żeber. Umalowane szminką wargi poruszały się niezależnie od głosu. Leciała z nich piana, jak spłoszonemu koniowi.

Che prześlizgnął wzrokiem po otoczeniu. Sanitariusze oddalili się. Parę osób chodziło po korytarzu, bez celu, znikąd donikąd. Jakaś kobieta płakała wniebogłosy przy zupełnej obojętności otoczenia. Muzykant ślimakiem od skrzypiec ostukiwał kaloryfer. Regularne interwały uderzeń wprawiały w drżenie system rur.

Dwóch starców wiodło flegmatyczną pogawędkę. Oddzielało ich puste krzesło. Na okrytym gazetą blacie leżał skrojony cienko kawał polędwicy. Brali naprzemiennie po plasterku, wsuwali palcami do ust i gawędzili dalej, z długimi przerwami.

— Napar z kwiatu lipy działa moczopędnie.

— Za to malinowa nalewka… oj, panie, nalewka…

Wzięli po plasterku polędwicy i zjedli z głośnym mlaskaniem.

— Jadłeś kiedyś żabę?

— W życiu, panie.

— A kozę chędożyłeś?

— Koza ma ostre rogi.

— Za to napar z lipy pragnienie gasi.

— Tu jest racja, panie.

Zapach soczystego mięsa zbudził pacjenta śpiącego trzy krzesła dalej. W przypływie głodu rzucił głową na bok, wgryzł się zębami w koszulkę na prawym barku, wytargał spory kawałek materiału i wciągnął do ust.

Mężczyzna w spodniach wzdętych od pampersa pełzał na czworaka. Zakonnica z pielęgniarką założyły gumowe rękawice. Usiłowały postawić go na nogi, ale uporczywie ciążył ku podłodze. Po kilku próbach dały sobie spokój. Zakonnica poczęstowała się polędwicą i przyłączyła do pogawędki starców. Pielęgniarka poszła otworzyć drzwi pacjentowi wypisanemu z oddziału.

Szedł objuczony pękiem plastikowych siatek, z jednej wystawała antena tranzystorowego radia.

— No to do rychłego, smerfuś — zawołał Dresiarz ze śmiechem.

— Weź, człowieku! — żachnął się tamten. — Koledzy wycięli mi taki numer — opowiadał odprowadzającej go pielęgniarce. — Kupili w zabawkarskim sklepie dmuchanego smerfa i powiesili przed domem na drzewie. Pijemy razem, jedna flaszka, potem druga. Przy trzeciej oni pokazują za okno i wołąją: „patrz!” To ja patrzę. A tam Papa Smerf, jak żywy, na gałęzi siedzi. Nie wiedziałem, że po pogotowie zadzwonili. Przyjechało. „Jak się pan czuje?”, pytają ratownicy. Ja do nich, że smerf mi w ogrodzie na drzewo wlazł. Więcej nie pytali, tylko zawinęli w kaftan i tu przywieźli. Cholera wie, jak długo bym siedział. Na szczęście żona zrobiła zdjęcia tego gumiastego smerfa i ordynatorowi pokazała. Pośmiał się i wypisał.

Grupka ciekawskich zebrała się u stóp „ukrzyżowanego” na okiennej kracie Rudolfa. Wycią­gnięte na boki ramiona przywiązane były do metalowych prętów szmatami. Czaszkę zdobiła korona cierniowa z różanych łodyg. Przebity kolcem wrzód na skroni promieniował bólem niemal doskonałym i utrzymywał go w stanie euforii. Z bezkrwistej twarzy biło uniesienie, cierpiętnicza rozkosz. Poczuł się nieskazitelnie czysty, nieomal przezroczysty. Mistyczne promienie przenikały go i padały na przeciwległą ścianę. Jak na zdjęciu rentgenowskim zaznaczały się na lamperii zarysy kości, prosta linia kręgosłupa, poprzeczne kreski żeber. Wzrok przeniknął sufit, mierzył w bezkresną dal, docierał w nadwidzeniu do widoków niedosięgłych ludzkim oczom.

— Są już blisko, tuż-tuż… raaatuuuj! — Potok słów Ludwika chlusnął z nową siłą. Przebierał nogami serią skoków które przypominały galop, jednak nie posuwały go wcale do przodu. Źrenice wirowały, zęby obijały się o siebie. Wianuszek koralików dzwonił na dygoczącej piersi. — Złe moce. Wykradają radość, nasyłają zło, prześladują. Raaatuuuj…!!

Che zadał mu krótki cios łokciem w splot słoneczny.

Ludwik stracił oddech. Runął jak kłoda. Leżał chwilę bez ruchu, potem wstał, otrzepał ubranie z kurzu, poprawił ułożenie włosów po kitkę na plecach. Oprzytomniał jak człowiek, któremu przytknięto do nozdrzy flakonik amoniaku. Wysadzone wcześniej oczy zasklepiły się. Obecne w nich jeszcze przed momentem widmo strachu rozpłynęło się. Spocony, czerwony z emocji, dyszał szeroko rozwartymi ustami.

— Ktoś ty jest, człowiecze? — wypowiedział patetycznym, głębokim głosem. Przedłużoną pauzą na bezdechu zawiesił pytanie w próżni. Przekrzywiwszy głowę, obserwował Che jak dziwo natury. — I cóżem ci uczynił, że rękę na artystę podnosisz? — dodał w sposób tragicznie uroczysty, zostawiając sporo przestrzeni wokół słów. — Nie sroż się na artystów, albowiem to sól ziemi jest. Dzięki ich wyobraźni świat wygląda inaczej. Tworzą myśli koślawe… atoli tysiące skrzypiec zagrało w dolinie — wrota poetyckiego natchnienia otwarły się. Odwrócił się i oddalał posuwistym krokiem, muskając palcami ściany niczym ślepiec. — Słowo ma kolor, zapach i smak. Tworzy widoki. Galerię obrazów, które w mózgu zakwitają. — Dalsza część smugi rytmizowanych wersów zagubiła się w gwarze wypełniającym oddział.

W przeciwną stronę podążał młodzieniec opakowany bandażami niby żywa mumia, z głową naznaczoną plackami oparzeń. Szopa spopielałych częściowo włosów wyrastała nad opaską przewiązaną przez czoło. Nawet przez warstwy opatrunku przenikał smród spalonej do żywego mięsa skóry. Zerkając płochliwie na boki, popychał przed sobą stojak z kroplówką. Stopy miał bose, z poparzonych palców odstawały pionowo paznokcie. Mrugnął do Che porozumiewawczo, jakby dzielił z nim wspólny sekret. Łypnął w stronę okna i wrzasnął przerażony własnym odbiciem.

Towarzyszący mu mężczyzna demonstrował rany na szyi. Ślady cięć zadanych sobie ostrym narzędziem ciągnęły się równoległymi rzędami. Te głębsze były zszyte, z fioletowych plamek na skórze sterczały nici chirurgiczne. Spodnie w kroku przesiąkły krwią od ran w okolicy pachwiny. Usztywniający tułów gorset zdobiły narysowane ołówkiem na gipsie kobiece piersi.

Kobieta z parasolką siedziała na parapecie z piętami wspartymi o kaloryfer. Cmokała zalotnie na mężczyzn, prowokowała rozwarciem kolan. Spluwała z pogardą, gdy mijali ją obojętnie.

— Zwą mnie Consuela-Dolores — przedstawiła się Che. Usiłowała sięgnąć do jego rozporka, ale odsunął się. — To jest Consuela — odsłoniła jedną pierś — a tu Dolores — pokazała drugą. Piersi różniły się wyraźnie: prawa była zaostrzona, odchylona w bok, lewa kładła się luźno na brzuchu niczym worek.

— Przedłużka, wisz pan, znowu przedłużka — żalił się starszy mężczyzna w okularach ze stłuczonym szkłem. Jeden z zauszników był złamany, sklejony prowizorycznie plastrem ortopedycznym. Szklisty wzrok zapowiadał zaćmę. Kącik sparaliżowanych wylewem ust opadał bezwładnie. Mimo upału, ubrany był w gruby wełniany płaszcz. — Patrz pan, co napisały skurwysyny w togach. — Potrząsał pismem opatrzonym urzędowym nadrukiem. — Sąd postanawia w dalszym ciągu stosować środek zabezpieczający… To już czternasta, wisz pan. Równe siedem lat się siedzi. W czarnej dupie! I za co? Za groźbę. Siedem lat tu gniję. Jak długo będą tak trzymać? Aż się zdechnie! Bydła się tak nie traktuje, jak oni ludzi. — Złapał kartkę obiema rękami i przedarł na pół. Zmiął w dłoni kupkę papieru. Zniszczenie dokumentu wyczerpało doraźnie złość. Z apatycznym wyrazem twarzy wbił wzrok w korony drzew za oknem.

Dwie kobiety przywitały się serdecznie, wymieniły ceremonialne ukłony, przy których omal nie zderzyły się czołami. Obdarowały się napowietrznymi pocałunkami. Początkowo ich głosy brzmiały jak rzeczowa rozmowa. Stopniowo zaostrzały się, przechodziły w kłótnię. Trajkotały, przekrzykiwały się wzajemnie niczym przekupki. W końcu wpadły w furię. Z potoku słów wybijały się groźby wywrzaskiwane prosto w twarz. Zetknięte nosami, darły się obie, aż szyje poczerwieniały im z wysiłku. Raptem, jakby na dany znak, umilkły. Odwróciły się bokiem i z godnością udawały, że tej drugiej nie ma.

Wychudła prawie do kości dziewczyna podała Che patykowatą dłoń. Była chłodna i miękka niczym gąbka. Uścisnął ją, czując przesuwające się pod palcami chrząstki. Spod rękawów wyłaniało się wężowisko blizn po cięciach. Świeża rana była zaropiała od ciągłego rozdrapywania strupa. Tęczowy czub na głowie, paznokcie pomalowane na czarno. Wargi przekłute agrafkami, kolczyki w uszach obijały się o siebie i podzwaniały leciutko.

— Miło mi ciebie poznać, chcesz się pieprzyć? — Mroczne spojrzenie anorektyczki nieomal fizycznie odpychało. Oczy pozbawione wyrazu, jakby namalowane na porowatym kartonie. Blada, pergaminowa twarz upodabniała ją do topielicy wyciągniętej z rzeki. Potknęła się o kabel pociągnięty do zabiegówki (ze środka dobiegał wizg wiertarki udarowej). Złapała go oburącz i potrząsała, bawiąc się falistym ruchem.

Świeżo przyjęty, nie całkiem jeszcze wytrzeźwiały kloszard podśpiewywał głośno. Siedział na krześle odziany szmatami, w których ledwie dało się rozpoznać strzępy ubrań. Zarośnięty dziko, z posiwiałą brodą i włosami do pasa, podobny był do hinduskiego świętego. Między nogami spoczywał bezkształtny tobół zawierający cały jego dobytek. Co pewien czas wykonywał niedorzeczne czynności: łapał przelatujące motyle (może ptaki), przebierał rękami, jakby operował dźwignią niewidzialnego mechanizmu. W połowie zwrotki uchylił jedną powiekę. Zebrał zbłąkane myśli i doszedł do wniosku, że zbiera mu się na wymioty. Przezornie odkopnął tobołek na bezpieczną odległość. Rzygnął pod nogi, wysmarkał nos zaczopowany resztkami jedzenia, po czym dośpiewał zwrotkę do końca.

Mijana przez Che sala pogrążona była w półmroku od koców, którymi przysłonięto okna. Jedno z łóżek skrzypiało rytmicznie. Kobieta-bez-nosa falowała biodrami nad leżącym poniżej Dresiarzem. Wspierała się prawą ręką o jego brzuch, lewa była przykurczona, dłoń zaciśnięta spastycznie w pięść. Z głuchym przydechem pracowała udami, zataczała kręgi górną połową ciała. Jękami próbowała zagrzewać kochanka do wspólnej aktywności, ale w oczach Dresiarza malowała się senna obojętność.

— Puf, puf, puf…! — stękała z wysiłku. Wstrząsane podskokami piersi pływały, klaskały o spoconą skórę na brzuchu. Pośladki spinały się i rozbiegały rytmicznie. Potężny kaszak, wyrastający spod ucha niby palec, majtał się przy poruszeniach głowy. Powieki miała zaciśnięte, jakby obawiała się, że doznawana rozkosz może ulotnić się oczami.

Dresiarz leżał nieporuszenie na plecach, zbyt pijany, by zrazić się aparycją partnerki. Żuł gumę, wypychał językiem kawałki, wydmuchiwał baloniki. Płatki plastycznej masy zlizywał z warg i żuł dalej. Uwagę zajmowała grzybicza plama na suficie. Po namyśle doszedł do wniosku, że dach przecieka i należałoby go pokryć papą.

Kilka osób spało zakopanych pod kołdrami.

Bezdomny w połatanej piżamie umościł sobie legowisko na stercie kartonów, najwyraźniej przyzwyczajony bardziej do takiego posłania niż szpitalnego łóżka. Drzemał z dłonią złożoną w gniazdko pod brodą. Jego zwinięte ciało przypominało stos ubrań ciśniętych bezładnie. Kolanami ściskał foliowy worek z tytoniem.

Siedzący przy stole mężczyzna pogrywał na przypiętym do brzucha akordeonie. Nogę miał amputowaną, obok leżała odłączona proteza. Fragmenty melodii rozdzielały łyki herbaty. Odkładał szklankę, naciągał miech i wciskał znów klawisze.

Pacjent z plackowatymi wysepkami włosów klęczał przy szafce. Na górze ułożył zestaw świętych obrazków. Twarz rozmodlona, palce przebierały paciorki różańca. Wypowiadane w szybkim tempie słowa zlewały się w jednostajne brzęczenie. Wetknięta w rozporek ręka trzepotała w spodniach.

— Ooobiaaad — zakrzyknął ktoś w głębi korytarza.

Pogrążeni w polekowym śnie pacjenci mechanicznie odsunęli kołdry. Wyszli z łóżek i niczym zombie podążyli drętwo do wyjścia. Kobieta-bez-nosa zlazła z Dresiarza, wzuła kapcie i poczłapała wraz z innymi.

— Czekać! Nie teraz, jeszcze nie — wołała pielęgniarka.

Pacjenci zawrócili do swoich sal, położyli się z powrotem do łóżek i przykryli kołdrami.


***


— Wróciłeś, mon cheri. — Do ucha Che sączył się namiętny szept Józefiny. — Kochany, wróciłeś do swej najmilejszej, wróciłeś…! — powtarzała w upojeniu.

Usiłował zaprotestować, ale zakryła mu usta dłonią. Poczuł na wargach zimny dotyk pierścionków. Iskrzenie drogocennych kamieni kładło refleksy na jego omiatanej miętowym oddechem twarzy.

Uśmiech Józefiny lśnił, przezierał ze wszystkich bruzd pomarszczonego oblicza.

— O, mon cheri, obejmij mnie, przytul. — Niski, wibrujący głos promieniował nostalgią. Tętno pulsowało pod cienką warstwą skóry. Zarzuciła Che ramiona na szyję, lekkie niby skrzydła ptaka. Chwyciła garściami jego włosy, przyciągnęła ku sobie i zmiażdżyła wargami policzek. Mokre cmoknięcia pozostawiły na skórze pieczęcie karminowej szminki. — Nie pozwól damie czekać, bo cała płonie.

Pocałowała znów. Mięsisty, gorący wałek przeniknął bramę zębów Che, zachłannie przeczesywał podniebienie, myszkował po zakamarkach dziąseł, wpadał w szczerby, usiłował spleść się z jego cofniętym prawie do gardła językiem.

Karzełek gapił się na nich nieobecnym wzrokiem. Całe odzienie stanowiła zwisająca do kolan pielucha. Skupiony był na odklejaniu z podniebienia fragmentu zakalcowatego placka. Przez chwilę przysłoniły go zgięte plecy pielęgniarki przeciągającej łóżko z jednej sali do drugiej. Kółka skrzypiały na przerdzewiałych łożyskach.

Menel uniósł ramiona w geście radosnego zdumienia.

— Ty żeś to jest?! — zakrzyknął do Che. — Kopę lat! Góra z górą się nie zejdzie… temat jest taki: pożycz kapkę forsy, bo w potrzebie jestem. — Potrząsnął plastikowym kubkiem. Garstka monet pobrzękiwała na dnie. Mrugnął znacząco jedynym okiem (drugie wydłubano mu łyżeczką, kiedy leżał na korytarzu unieruchomiony pasami).

Prośba o datek została bez odzewu, menel zaoferował więc kupno parówki przechowywanej od obiadu, zimnej już, zwisającej z garści niby zwiędła łodyga.

— Za jednego łyka — wychrypiał błagalnie.

Józefina oparła ręce na biodrach i kołysała się lekko, jakby miała ochotę zatańczyć. Obeszła Che, przystanęła z tyłu. Ułożone w ssawkę usta wpiły się w wygiętą szyję i opieczętowały malinką na zgrubieniu ścięgna. Łasiła się i ocierała lubieżnie. Objęła go w talii, przylgnęła do nagich pleców. Ruchami tancerki go-go wiła się, oplatała chrzęszczącymi w stawach kończynami.

— Nie bój nic, kochanieńki, rodzice się nie dowiedzą. Ojciec w niewoli, matka… śpi? Nie żyje raczej. — Wykrawała z pamięci fragmenty zdarzeń, których nie umiała poskładać w całość. — A mąż… właśnie, gdzie on? — To ją zastanowiło, ale na krótko.

Zakręciła na palcu siwy kosmyk, który wymknął się z koku. Przekrzywiła zalotnie głowę. Cofnęła się, by uchwycić szerszą perspektywę. Otaksowała wzrokiem Che. Na widok zwisającego członka zachichotała piskliwie, skrywając dla przyzwoitości usta. Oczy szkliły się pożądliwie. Wydęte zmysłowo wargi zdawały się parować z gorąca.

— Mon dieu, jakiś ty męski! — wykrzyknęła głosem rwącym się ze wzruszenia. Radosne uniesienie wywoływało mimowolne podrygi na sprężynujących nogach.

Płetwowate dłonie posmerały włoski na torsie Che. Przesunęły się po płaskim brzuchu, zanurkowały niżej. Nim zdążył zareagować, naciągnęła skórkę penisa, zważyła w dłoni jądra. Z gardła dobywał się koci pomruk. Noga obleczona w nylonową pończochę rozparła mu kolana, zmysłowo pocierała uda. Ręce prześlizgnęły się pod pachami na plecy, spłynęły wzdłuż kręgosłupa, dotarły do łuku pośladków. Drapieżnie wczepiła się w miąższ i miętosiła ku uciesze zbiegłych na miejsce gapiów. Osunęła się na kolana. Prędkim, ledwo dostrzegalnym ruchem wypluła w garść sztuczną szczękę. Wypacykowane szminką usta rozwarły się karpiowato, odsłoniły dziąsła okryte połyskującą warstewką śliny.

Che odskoczył tak gwałtownie, że przygniótł do ściany stojącego za nim karzełka.

Józefina klęczała z zastygłym grymasem niespełnionej miłości. Wargi zaczęły drżeć, wygięły się w podkówkę. Uderzyła w płacz, głośny i zawodzący, w którym całe ciało trzęsło się od spazmów.

Grupka ciekawskich rozproszyła się. Rozpacz staruszki wzbudziła zainteresowanie nie większe niż nasionka topoli unoszące się w powietrzu.


***


Korytarz ciągnął się w nieskończoność. Che miał wrażenie, że świat przewrócił się na bok. Również wewnątrz coś się rozpadło. Bezkształtne myśli wirowały w głowie, wiły się niby spłoszone węże.

„Zbłądziłem” — przemknęło mu przez głowę.

Pacjentka z potężnym wgłębieniem w czaszce podobnej do nadgryzionego jabłka wiodła za Che smutnym wejrzeniem. Stała z rozsuniętymi szeroko nogami i defekowała na stojąco.

Muzykant przemieszczał się po oddziale sprężystymi krokami. Wyrzucone w górę kolana prawie sięgały brody. Rozdarte od spodu nogawki łopotały niby chorągiewki na wietrze. Bardzo mu się śpieszyło. Nie wiedział, dokąd. Przy drzwiach wyjściowych zawrócił i podążył w przeciwną stronę.

Mężczyzna z włosami spiętymi w kucyk wędrował wpatrzony w otwarty, wydany własnym sumptem tomik poezji. Jego recytacja niosła się daleko, wzbijała ponad gwar głosów na korytarzu:

Do swobodnych kroków mamy tutaj prawo.

Ile ich od ściany aż do drzwi.

I nie można w lewo, i nie można w prawo.

Wolno skrawek nieba zza krat, można tylko sny

Przez okno wleciał mały, kolorowy ptak i z furkotem skrzydeł obijał się o ściany.

Ustawione na regale radio jojczyło wiadomości dnia. Na koniec puściło sentymentalną piosenkę:

jaki ranek, taki dzień — nie dziwi nic…

— Policja, policja! — wykrzykiwała kobieta-bez-nosa do słuchawki telefonu zamocowanego na ścianie. Zniechęcona brakiem odpowiedzi, odwiesiła słuchawkę. Odeszła kawałek. Po chwili wróciła się, wcisnęła przypadkową kombinację klawiszy i znów wzywała policję, tym razem bez podnoszenia słuchawki.

Środkiem korytarza biegł Tymoteusz przypięty pasami do łóżka, które dźwigał na sobie niczym ślimak skorupę. Pędzący za nim Cap usiłował obalić go kopnięciem w zgięcie kolan, jednak Tymoteusz raptownie zmienił kierunek. Stanął naprzeciwko niego, monstrualnie powiększony o przytroczone do pleców łóżko.

— O kurwa! — stęknął Cap. Okręcił się na pięcie i rzucił się do ucieczki.

Mijane kolejno wejścia do sal zdawały się Che tunelami wiodącymi do różnych światów. Jakiś człowiek pukał zapamiętale w szybkę rozdzielającą pionowo skrzydło drzwi sali obserwacyjnej. Tuż za nim inny mężczyzna uderzał z pasją w ścianę, jego poobijane pięści upodobniły się do bryłek krwawego mięsa. Młodzieniec z założonym kaskiem bokserskim kiwał się na łóżku i wydawał krótkie piski przy każdym zgięciu tułowia.

— Zaś żeś się zesrał, dziadu! — dobiegało z ubikacji pokrzykiwanie salowej. Łajała umazanego fekaliami emerytowanego księdza (z głową okrytą ramionami, jakby chciał się w nich schować, biegał wzdłuż ścian niby zaszczute zwierzę w klatce).

Szmaty przytrzymujące przeguby rąk Rudolfa rozluźniły się na kracie. Odpadł od okna i runął na płask. Pacjenci otoczyli go, jakby byli przypadkowymi świadkami wypadku, po czym rozeszli się w różne strony.


***


Obolały niczym świeża rana umysł Che otulało coś lepkiego. Dźwięki zanikały stopniowo. Uszy wydawały się zaklejone woskiem. Do świadomości docierały jedynie odgłosy płynące z własnego ciała: krew szumiąca w żyłach, burczenie jelit, skrzypienie żeber rozpychanych przez przeponę. Serce łopotało, miarowe skurcze wydawały głuche metaliczne tony podobne do uderzeń pręta o rurę. Na krótką chwilę eksplodował w głowie opętańczy hałas, po czym znów spowiła ją błona. Przebiegła przez mózg lawina iskier zdemontowała rzeczywistość. Świat widzialny zmętniał, utracił barwy. Przestrzeń oddziału wypełniła przezroczysta galareta. Korytarz wydłużał się w rodzaj tunelu. Ściany nachyliły się, zbliżyły do siebie przy suficie i wybrzuszyły w dolnej części. Okna przypominały jasne punkty o eliptycznych kształtach.

Opadły go omamy. Widział postacie przechodzące przez ściany niczym duchy. W mózgu rozbrzmiewały głosy, przepływały przez żyły niczym kablem telefonicznym, nakładały się na siebie, przeplatały, groziły i kusiły. Jedne rozumiał, wyławiał słowa, szepty, inne rozmywały się w pusty szum.


***


Do łazienki dotarł na czworakach. Koniuszkami palców namacał brzeg umywalki. Podparł się i wstał na wacianych nogach. Piekły go płuca, jakby nawdychał się trującego dymu. Ciasno skręcony supeł ściskał trzewia. Skurcze dźgały trzewia, pełzły po kręgosłupie. Choć pęcherz pękał w szwach od naporu moczu, wypuścił do zlewu zaledwie kilka kropel. Język rozrastał się w ustach. Brzuch miał twardy. Zawartość unosiła się, napierała na zaczopowane gardło. Fala gorzkiej cieczy wdarła się do przełyku i bryzgnęła rozpryskowym strumieniem. Ceramiczną powierzchnię pokrył żółtawy nalot. Piana chlustała ustami i nosem. Wymiotował raz za razem, pod koniec już tylko kapkami żółci. Miał wrażenie, że wysypują się z niego wszystkie wnętrzności. Nastąpiły trzy dłuższe spazmy, potem seria kaszlnięć. Charknięciem opróżnił gardziel z resztek niestrawionego jedzenia. Ucisk w żołądku nieco zelżał. Napięcie skurczyło się do małej grudki zagnieżdżonej w podbrzuszu.

Z podajnika przy umywalce wyszarpnął papierowy ręcznik, otarł nim twarz. W bezwolnym otępieniu obserwował marsz robala pnącego się po kafelkach. Karaluch pomachał do niego czułkami i zniknął w szparze między płytkami.

Przymocowane nad umywalką lustro było uszczerbione przy krawędziach, zapaćkane mydłem, upstrzone plamkami pasty do zębów. Z drugiej strony patrzył na niego ktoś obcy. Włosy zwichrzone, na policzkach jeżyła się parodniowa szczecina. Opuszczona szczęka otwierała ułożone owalnie usta. Ogromne oczyska były puste, zapadnięte, wokół ścieliły się głębokie cienie. Nierówna, pio­nowa rysa rozdzielała taflę szkła na dwie części. Przebiegała przez środek głowy i rozszczepiała ją na niesymetryczne połowy. Doznał złudzenia, że twarz wydłuża się, deformuje, przybiera kształt podobny do wizerunku z obrazu Edvarda Muncha, nawet usta rozwierały się do niemego krzyku.

Odkręcił kurek. Gulgotanie przemieszczało się w rurach, dotarło do wylotu. Kran kichnął, bryzgnął żółtą wodą. Kamienny nalot pokrył powierzchnię umywalki. Poczekał, aż woda stanie się przejrzysta. Ochlapał rozpaloną twarz. Zimna chłosta stłumiła pulsowanie w skroniach. Wysunął żuchwę, nabrał w usta parę łyków, po czym włożył całą głową pod strumień.

Powietrze wpływało przez zakratowane okienko i owiewało nagie ciało Che. Otarł twarz przedramieniem. Prawą ręką ścisnął kiść lewej, aż kości chrupnęły, potem plasnął się w pośladki. Myśli grzechoczące w głowie uspokajały się. Ich bieg ostatecznie uporządkowały odgłosy z umieszczonej pod ścianą kabiny: kaszel, plusk wody, bulgotanie połączone z charkotem zalewanego gardła.


***


Ze środka dobiegało dławione wodą rzężenie topielca. Zaszczękał klamką, ale drzwi były zaryglowane od środka.

Zajrzał do sąsiedniej kabiny.

Młoda pielęgniarka siedziała na sedesie z rozłożonym na kolanach tabloidem. W kąciku ust tkwił zapalony papieros. Dym z rozżarzonej końcówki unosił się i wgryzał w rozpuszczone włosy. Kontemplowała zdjęcie krokodyla prowadzonego na smyczy przez aktorkę w stroju bikini. Zerknęła na artykuł o dziecku, któremu zamiast rączek wyrastały z barków zalążki dłoni. Obrazek był smutny, wróciła więc do krokodyla. Od długotrwałego siedzenia na twardej desce ścierpły jej nogi. Jednostajnymi ruchami przypominającymi kroki próbowała uwolnić się od uczucia pełzających po skórze mrówek.

Na widok Che zastygła z uniesionym kolanem. Wyjęła papierosa z ust i zaśmiała się nerwowo, jakby była uczestnikiem zabawnej pomyłki. Zasłoniła gazetą podbrzusze, zwarła nogi i natomiast rozrzuciła kolana, gdy papieros sparzył jej udo. Zerwała się do ucieczki. Po paru krokach przewróciła się o opuszczone do kostek majtki.

Che wskoczył na opuszczony sedes. Miał nadzieję, że uda mu się zajrzeć przez szczelinę między sufitem, a górną krawędzią ścianki przepierzenia, jednak okazała się zbyt wąska. Wrócił pod kabinę. Naparł na drzwi biodrem. Zawiasy zatrzeszczały, ale nie puściły. Cofnął się pół kroku i kopniakiem z bosej stopy rozpruł okolicę rygla. Trzy kolejne skruszyły sklejkę. Rachityczna przegródka nie stawiła większego oporu. Płyta rozpadła się. Jedna część zawisła ukośnie na zawiasie, druga poleciała w kawałkach do środka.

Mirjam klęczała z głową zanurzoną po szyję w muszli klozetowej. Pokrywa spłuczki była urwana, z opróżnionego pojemnika wystawał stos zgniecionych puszek. Woda lała się ciągłym strumieniem. Odpływ zatkany był kłębem papieru, przez co muszla wypełniła się po brzegi. Włosy falującą powłoką unosiły się na powierzchni wody niczym sploty wodorostów. Pojedynczy pukiel spływał frędzlą po ceramicznej ściance.

Che czuł, jak krew napływa mu do głowy, po czym równie szybko stamtąd ucieka. Lodowaty skurcz wykręcił kolana. Świat ponownie zastygł w bezruchu, okrył się kokonem ciszy. Minęła dłuższa chwila, nim umysł powrócił do normalnego trybu pracy. Świadomość zaczęła rejestrować odgłosy klepania stóp o zalaną terakotę. Nogi Mirjam rozpryskiwały krople po ściankach kabiny. Ruchy wytracały prędkość, stawały się coraz słabsze. Spod zanurzonej twarzy wydostawały się z bulgotem bańki powietrza.

Złapał Mirjam pod pachy i pociągnął do góry.

Zakaszlała z siłą, która mogła jej wyrwać płuca. Zbielałe gałki, niczym oczy ślepca, zdawały się wypchnięte z czaszki. Energicznym szarpnięciem uwolniła się z uchwytu i ponownie zanurkowała pod wodę.

Owinął jej kark ramieniem i wywlókł na środek łazienki. Upadli obaj, następnie zwarli się w uścisku. Mirjam wiła się, szarpała, młóciła dziko rękami. Trafiony piętą w krocze, zawył z bólu. Miał wrażenie, że przytrzymuje węża. Grad pięści spadł na głowę Che. Policzki naznaczyły krwawe szramy zadrapań.

Raptem znieruchomiała, jakby dała za wygraną. Odczekała, aż zwolni uchwyt, wtedy wyślizgnęła się z objęcia i popędziła z krzykiem w stronę kabiny. Dopadł ją po paru metrach. Otwartą dłonią wymierzył suchy policzek. Po wykafelkowanych ścianach poszedł echem trzask uderzenia. Krzyk Mirjam urwał się jak ucięty nożem.

Mecz

Ordynator przywołał przed lustrem blady uśmiech. Podciągnął palcami kąciki warg. Energicznym poklepywaniem w policzki rozluźnił mięśnie i jeszcze raz wyszczerzył zęby. Rękawem próbował zetrzeć ze szkliwa żółtawy nalot nikotyny.

— Ona musi się zgodzić, jakżeby inaczej — mówił do siebie. Chuchnął w garść, żeby sprawdzić, czy nie zalatuje mu z ust. Psiknął do gardzieli odświeżaczem w sprayu. — Przecież to zwykły mecz. Takie tam kopanie piłki.

Zaczął dreptać między ścianami gabinetu z rękami wbitymi w kieszenie spodni. Wykreślał krokami zawiłe figury geometryczne, nierówne kręgi i ósemki. Zastanawiał się, czy ubrać fartuch, czy może lepiej zaprezentuje się w marynarce. Wybrał to drugie. Sczyścił kurz z rękawów. Zauważył przy tym, że brzeg jednego pokrywa wielobarwna plama. Nie udało się jej zetrzeć, podwinął więc rękawy niczym mankiety koszuli.

Wypełzły ze skroni ból oplótł głowę kolczastym krzewem. Wrzucił tabletkę przez otwór puszki, poczekał aż się rozpuści w piwie, po czym wypił długim haustem. Wzrok zahaczył się o porzuconą w kuble butelkę. Wiedział, że jest pusta, mimo to wyjął ją i potrząsnął na wysokości oczu. Ze złością cisnął flaszkę z powrotem. Od impetu szkło rozbiło się, część wyprysła ze środka i zaległa skrzącymi się drobinkami wokół kubła.

— Rzecz jest banalnie prosta: zabronić nie może.

Oberwana z jednej strony półka zwisała ukośnie, przesypany na bok rząd książek utworzył bezładną stertę. Sięgnął po leżącą na wierzchu oprawioną w brązowy safian „księgę przysłów”. Przekartkował strony, otworzył w miejscu zaznaczonym prezerwatywą. Przepisał sentencję na mankiet koszuli.

— Zdecydowanie nie ma takiego prawa. Bo niby kim ona tu jest? Zwykłą, za przeproszeniem, oddziałową.

Potrząsnął palcami, zorientowawszy się, że obgryzł paznokieć do żywego mięsa. Płaska piersiówka sama wpadła w dłoń. Cmoknął z uczuciem karbowaną powierzchnię blachy. Nalał do zakrętki. Ręce mu się trzęsły i trochę wódki pociekło po palcach. Rzucił dwa szybkie spojrzenia na boki. Choć był sam w gabinecie, zasłonił się połą marynarki. Wychylił zakrętkę, popukał palcem od góry, wytrzepał krople osiadłe na gwincie. Naprężył się pod działaniem impulsu przebiegłego od przełyku. Trunek spłomienił uszy i zabarwił świat na różowo. Splunął w dłoń, przygładził włosy z boku głowy. Uderzył pięścią w ścianę, aż zaiskrzyło w nadgarstku.

— Raz kozie śmierć. Idę! — wykrztusił przez zaciśnięte zęby. Ze zdziwieniem stwierdził jednak, że nogi nie odrywają się od podłoża. Trucizna paniki wniknęła do żył. Wilgoć zaciągnęła ubranie ciemnymi łatami. — Idę! — prawie krzyknął.

Pierwsze kroki stawiał dziarsko, wybijając twardo obcasami. Następne traciły impet. By opóźnić spotkanie z oddziałową, specjalnie nadłożył drogi. Zaglądał do sal, wymieniał z pacjentami uwagi o pogodzie, skomentował wczorajszy mecz narodowej reprezentacji. Przesunięciem palców wskazujących od uszu w kierunku nosa naprostował karzełkowi rozbieżnego zeza. Oparł stopę o kaloryfer, poluzował sznurowadło, poprawił język buta i zasznurował od nowa.

W końcu dotarł do drzwi zabiegówki. Wielkim wysiłkiem woli oparł się pragnieniu, by je minąć i pójść dalej. Zakołysał się, strzelił dźwięcznie szelkami. Spróbował dopiąć kołnierzyk koszuli, ale tylko go przygładził. Od tężejącego napięcia uda zaczęły łapać skurcze i musiał wykonać ćwiczenia rozciągające: przykucnął, potupał hałaśliwie nogami, jakby otrzepywał śnieg z butów. Drżąca dłoń trzykrotnie opadała na klamkę i tylekroć się cofała. Zaczerpnął głęboki, przydający animuszu oddech, jak przed nurkowaniem w basenie.


***


— Nie, nie i jeszcze raz: nie! — Programowo niechętna wszystkiemu, co wykracza poza ustalony rytm dnia, oddziałowa przyjęła pomysł z nieskrywaną irytacją. — Po co ich puszczać na boisko, mało mamy kłopotów?

— Siostro…

— Wyraziłam swoją opinię. Zrozumieliśmy się w tej kwestii, czy mam panu włączyć napisy.

— Są pewne argumenty.

— Argumenty!? — Rozłożyła szeroko ręce, demonstrując, jak bardzo zdumiewa ją, że w ogóle prowadzi tę rozmowę.

— Zdrowotnej natury.

— Argument naczelny jest taki, że musimy mieć barbarię pod kontrolą. Spuścić ich na chwilę z oka, to natychmiast lezą w szkodę. Wiadomo, co wyprawiają, gdy poczują tak zwany zew swobody.

— Brykają jak źrebaki na łące.

— Bo też niewiele się od nich różnią. Strzaskają sobie gnaty i kto będzie ich składał do kupy?

— Kości nie porcelana, same się zrosną.

— Czaszki i kręgosłupy też?

— Nie będzie aż tak źle.

— Może być gorzej, niż pan myśli. Rozwydrzona hałastra zacznie demolować wszystko, co stanie jej na drodze.

Ordynator wytrząsnął z siebie wątły uśmiech.

— Ponoć kierujemy się zasadą: zdrowie pacjenta naszą największą wartością. Pokażmy w praktyce, że nie są to puste komunały.

— Daruj pan sobie demagogię. Oboje wiemy, jak jest. Ja potrzebuję faktów, jasne? — Przysunęła do siebie uśpiony laptop. Poruszyła myszką i ekran się zaświecił. Palce wystukały jakieś słowo w otwartym dokumencie.

— Fakty są takie, że nie możemy ciągle trzymać pa­cjentów pod kluczem. Niechże siostra zrozumie…

Uwagę zmiażdżyło twarde wejrzenie oddziałowej.

— Nie tym tonem!

— Obiektywnie rzecz biorąc, to żywe istoty. A życie wymaga ruchu.

— Nikt jeszcze nie umarł z bezczynności.

— Ale zbzikować może.

— No… — Oddziałowa zastygła z ustami otwartymi do wyrażenia sprzeciwu, ostatecznie jednak przyznała rację ordynatorowi.

— Poza tym zakrzepy w żyłach i te sprawy. Siostra wie, czym to grozi? Jeśli zakrzep dotrze do serca albo mózgu…

— Wiem, czym to grozi — przerwała mu niecierpliwie.

— Wspaniale! Tak oto zawiązała się między nami nić porozumienia — ogłosił, zwrócony twarzą do okna, jakby oznajmiał wieść ludziom zgromadzonym za szybą.

— Dlaczego rozmowa z panem tak bardzo mnie męczy?

— Bo zmusza do myślenia? …żartowałem! Wiadomo, co dzieje się z wodą, która zbyt długo stoi w miejscu? Gnije. Nie inaczej bywa z ludźmi. Wysiłek fizyczny czyści myśli, spłukuje z organizmu toksyny. Wystarczy trochę ruchu, odrobina emocji i już krew żywiej krąży, przez co mózg lepiej pracuje.

Zląkł się, zobaczywszy, że dłonie dopadła trzęsianka. Przystanął za parawanem. Obmacał kieszeń marynarki. Wyczuł pod palcami znajomy płaski kształt. Odkręcił korek piersiówki. Pociągnął trochę na próbę, zamlaskał. Upewnił się, że oddziałowa zajęta jest pisaniem na komputerze i zassał pokaźny łyk. Trunek spłynął po gardle. Krew rozgrzała się, serce zabiło raźnie niczym bęben.

Wyłonił się zza parawanu. Kolebał miarowo biodrami ze stopami złączonymi, jak gdyby związane były w kostkach.

— Wyginam śmiało ciało, wyginam śmiało ciało — zaśpiewał pełnym głosem. — Dla mnie to… mało! — Coś strzyknęło w kręgosłupie. Ból promieniujący z odcinka lędźwiowego złamał go w pół. Stęknął głucho i padł twarzą na biurko.

— Taa…

— Gra zespołowa rozbudza esprit de corps społeczności terapeutycznej — mówił z policzkiem przyklejonym do blatu. — Wdraża idee partnerstwa, współ­pracy, zaangażowania w realizację wspólnych celów… et cetera, et cetera. — Pod wpływem ostrego jak brzytwa spojrzenia oddziałowej stracił rezon. Naciskając na miednicę od tyłu, wyprostował tułów. — Krótko mówiąc…

— Właśnie, byle krótko. — Wyjęła z szuflady aktówkę i ostentacyjnie zawachlowała przed nosem, by opędzić się od zapachu wódki, jaki bił z ust ordynatora. — Zamiast uganiania się za kawałkiem napompowa­nej skóry, lepiej zorganizować im pracę na miejscu. Wreszcie mogliby się do czegoś przydać. Przynajmniej zarobiliby na chleb. Czemu pan o tym nie pomyślał?

— Ustawa zabrania angażowania pacjentów do prac gospodarczych.

— W innych sprawach prawo jakoś nam nie przeszkadza.

— Tamtych spraw kontrole nie widzą.

Kolistymi ruchami oddziałowa polerowała rękawem powierzchnię biurka, by zetrzeć tłusty ślad od policzka ordynatora.

— To może origami? Będą sobie ciąć kartki papieru i robić z nich łabądki.

— Jaki z tego pożytek?

— Żaden. Ale przynajmniej czas szybciej leci. Niech działają. Powiedzmy, że twórczo. W pracowni ceramicznej mogą powypalać aniołki z gliny albo podobne pierdoły. Sprawdzone, bezpieczne, nieskomplikowane. Radocha murowana. Ubabrają się przy tym po uszy i będą szczęśliwi jak świnia w błocie.

Ordynator odkrył, że ma rozpięty rozporek. Odszedł kawałek. Zwrócony twarzą do ściany, udawał zainteresowanie plakatem instruktażowym o udzielaniu pierwszej pomocy. Dopiął spodnie i okręcił się na obcasie.

— Świetny pomysł. Gdyby nie drobna okoliczność: piec do wypalania ceramiki zniknął z pracowni. — Z chytrą miną oblizał wargi. — Sporo kosztował. Plotka po szpitalu chodzi, że ktoś go… — potarł kciukiem o palec wskazujący w geście liczenia pieniędzy.

— Złapał pan świerzba?

— Zde­fraudował — wypowiedział, celowo spowalniając artykulację zgłosek. Załopotał połami marynarki, jakby odganiał smród tego słowa.

Obity skórą fotel zatrzeszczał pod tyłkiem oddziałowej.

— Owszem, jest takie domniemanie.

— Przy okazji wyczyścił budżet terapii zajęciowej.

— Co pan powie?

— Wyżyłował do cna. Razem z nowym komputerem, który też przepadł jak kamień w wodę.

— Pracujemy nad sprawą. Zgodnie z procedurami.

— Mogę to sobie wyobrazić.

— Podejrzewa mnie pan o coś?

— Po sprzęcie ani słychu, ani dychu. Zwyczajnie zniknął. Ciekawe, jakim cudem…

Wywód przerwał szelest miażdżonej w kulkę kartki papieru.

— Powiedziałam, że sprawa jest w trakcie wyjaśnień. Nie zrozumiał pan? To prosty przekaz.

— Nie, żebym coś, ale mówi się tu i ówdzie…

— Konkretnie, nazwiska!

Ordynator przesunął kciukiem po blacie, zostawiając smugę na błyszczącej powierzchni.

— Ptaszki na drzewach świergolą…

— Ptaszki, kurwa?!

— Głosy takie słychać…

— Słyszy pan głosy? To niedobrze.

— …że ze przekrętem stoi ktoś w szpitalu wysoko postawiony.

— Brednie! Kto by się ośmielił przy tak skrupulatnej kontroli.

— Czyjej kontroli? — Ordynator przybrał minę człowieka, który usłyszał świetny dowcip. — Nasz, za przeproszeniem, główny księgowy od miesiąca siedzi w ciupie.

— Areszcie tymczasowym — poprawiła.

— Siostra temat dobrze zna, bo to prywatnie kuzyn, nieprawdaż?

— Szwagier. Niczego mu nie udowodniono.

— Ma poważne zarzuty.

— Gówno panu do tego!

— Nosi przydomek „Biorę-w-łapę”. — Ordynator nie odważył się roześmiać, tylko oklepał pękaty brzuch. — Zarządzał finansami szpitala w duchu filantropijnym. Chojnie dzielił dobra szpitalne. Skąpy był jedynie dla pacjentów.

Oddziałowa zaczęła bębnić paznokciami po biurku.

— Powtarza pan durne ploty jak przekupa, zamiast skupić się na robocie.

— Szastał budżetem bez umiaru. Przelewał środki na konta fundacji, której szefuje… czy aby nie siostra?

— Miło jest czasem posłuchać fachowca. — Roześmiała się, choć pozostała czujna, jak pies, który węszy zagrożenie.

Do zabiegówki weszły dwie pielęgniarki, które śpieszyły na poranne wydanie wiadomości w telewizji. Oddziałowa spławiła je prędkim, ukośnym ruchem głowy (zmyły się nim zdążyły całkiem wejść).

— Tak czy owak z terapii zajęciowej nici. Pozostaje sport — tłumaczył ordynator ze zmrużonymi oczami, co nadawało słowom ironiczny wydźwięk. — Bezustanne faszerowanie psychotropami nie jest zbyt…

— No, dokończ pan.

— …humanitarne. — Spojrzał na swoje dłonie i szybko ukrył je w kieszeniach.

— Za to gwarantuje spokój lekarzowi, który całymi dniami chleje zamiast pracować — warknęła z sarkazmem.

— Wyhasają się na boisku, skopią wzajemnie zadki, wyprztykają się w niegroźnej bijatyce. Dzięki temu osiągną należyty stopień znużenia i odechce im się szaleństw na oddziale. Zasną bez farmakologicznego wspomagania, a rano obudzą się jak nowonarodzeni. Zyskamy przy tym oszczędności na le­kach. Możemy je zarachować jako podane, a potem opchnąć na lewo. Tyle dobra samo pcha nam się w ręce. — Wykonał ramionami gest zagarniania.

— Przez najbliższe dni może się wyciszą. Ale co potem?

Ordynator zrobił strapioną minę. Założył ręce za plecy, okrążył biurko.

— Właśnie, co będzie potem? Tu jest problem. Twardy orzech do zgryzienia. Paskudna sprawa, piekielnie zawiła. Zbierzmy myśli, pokombinujmy. Musi być jakieś wyjście z tej kabały. — W pozorowanym namyśle tarł policzki, wywołując suche skrzypienie zarostu pod palcami. — Szlag by to… wiem! — Wykonał gest markujący uderzenie w czoło.

— Co?

— Zapakujemy ich do rakiety i wyślemy w kosmos.

Rysy oddziałowej zmiękły. Na krótką chwilę aura surowości rozproszyła się, w kącikach oczu zarysowały się kreski zmarszczek. Schyliła głowę, by ukryć rzadko goszczący na nich wy­raz wesołości. Podwinięte do środka wargi prawie zniknęły.

„Jest!” — krzyknął w myślach ordynator. Policzki ociekły mu radością, pew­ność siebie przypłynęła nową falą.

— Siostro. — Przyłożył jej dłoń do przedramienia (wzdrygnęła się pod wpływem dotyku i odchyliła tułów). — Oni nie myślą racjonalnie, za to my musimy. Nas cechować winna odpowiedzialność przez duże „O”. Dobrze wiemy, co w nich siedzi. Gdzieś muszą rozładować tę swoją agresję oraz — zamachał rękami, jakby sobie dyrygował — nieposkromiony apetyt na seks — akcentował każde słowo, ostatnie podkreślił obscenicznym gestem. Ucieszył się, widząc, że twarz oddziałowej znów wykrzywia gry­mas, tym razem wstrętu. — Bezruch pobudza fantazję, wyzwala zbereźne myśli. Za tym idzie rozwiązłość. Gorące, oj, bardzo gorące chucie. Mają gacie pełne pożądania. Musimy temu zaradzić. Inaczej ich rozbujały erotyzm, perwersyjne żądze, cała ta potężna masa buchającego wyuzdania, wrząca lawa spermy…

— Dość! — Walnęła pięścią w biurko. Lampa, komputer, filiżanka na spodeczku podskoczyła z brzękiem. Kropelka śliny wyleciała jej z ust i spadła na klawiaturę laptopa.

— Przekonałem?

— Nie, ale wystarczy — powiedziała już ciszej, odzyskując panowanie nad głosem. Starła kciukiem kropelkę krwi z warg, które niechcący przegryzła. — Jaki sens ciągnąć jałowy temat w nieskończoność?

— Kudłate myśli same z głów nie wypa­rują. Breweriom trzeba dać upust.

Oddziałowa uniosła dłoń na płask, by znów rąbnąć w biurko, ale tylko chrząknęła.

— Wrzący kocioł musi znaleźć ujście, wypuścić trochę pary, bo inaczej wybuchnie i nastąpi wielkie BUM! — Ordynator pohuśtał się na ugiętych nogach. — Ale cóż ja będę siostrze tłumaczył. Dla nas, profesjonalistów, są to sprawy oczywiste. Krótko mówiąc: haratną w gałę, wyżyją się i przestaną świntuszyć na oddziale. Chyba nie chcemy, żeby umarli na wewnętrzny wylew spermy w organizmie.

— Nie słyszałam o takim przypadku.

— Ale zdarzyć się może. Napięcia, wewnętrzne naprężenia, następujące potem powikłania… itede, itepe… bardzo zawiła materia medyczna. Tymczasem zdrowa rywalizacja na boisku, wysiłek fizyczny… — zrobił krótką przebieżkę wokół biurka — powinny załatwić sprawę. To kwestia, za przeproszeniem, higieny. Nie mogą bez końca siedzieć w starych, zagrzybionych murach. Raz-dwa się pochorują.

Oddziałowa przemogła ziewnięcie, aż zbielały jej szczęki.

— Zdaje pan sobie sprawę, że łamie mi serce?

— Pozwolę sobie przypomnieć, że ostatnio dwóch pacjentów zmarło… Tak, wiem, pst-pst, cicho-sza. — Dziecinnym gestem przyłożył palec do ust. — Bo gdyby się wydało…

— Nic się nie wyda!

— Ale gdyby jednak…

— …to pan pierwszy za to beknie. Poza tym obaj zmarli w szpitalu ogólnym.

— Trafili tam w stanie agonalnym. — Wygładził butem fałdę na chodniku, przydeptał frędzel. — Jeśli w porę nie zadbamy o higienę, ruch i te sprawy, choroba-która-nie-istnieje zdziesiąt­kuje oddział. Wtedy skończą się żarty. Dla zbadania wzmożonej śmiertelności przyślą kontrole. Wiele kontroli. Będą porządnym ludziom zawracać dupy, ujadać nad tym, co nieprzepisowe jest, zaglądać do papierów.

Oddziałowa podniosła opasły segregator i cisnęła z hukiem na biurko.

— Są w porządku, pilnuję tego.

— Tak, potrafimy retuszować dokumenty. Inaczej zjedliby nas żywcem. Na szczęście matoły nie kapują się w lipnych wpisach. Ale dobra passa kiedyś się skończy. Pewnego dnia przyślą kogoś bardziej rozgarniętego i co wtedy? Kupa! — Przykucnął jakby siedział na sedesie.

— Urzędowe kontrole mogą mi wskoczyć. Mało ich było? Wystarczy smutasom pokazać żula ze świerzbem, gruźlika, a najlepiej pacjenta, który rodzinę w psychozie wymordował. Na dokładkę zapiąć w pasy jakiegoś byczka z niewyjściową mordą i odpiąć w obecności inspektorów. Spieprzają aż się kurzy. Zamykają się w gabinecie i wtykają nos w papiery, bo tylko tam czują się bezpiecznie.

— Jednak zdarzają się nadgorliwcy. Tych ciężko spławić. Bo to nie zwykli malkontenci, ale hieny! Zwęszą padlinę i ruszą na żer. Wpadną całą zgrają i wezmą nas szturmem. Będą krążyć po oddziale, dopóki nie dopadną jakiejś nieprawidłowości. Dam sobie jaja uciąć, że wynajdą ich mnóstwo. Po to przecież ich wysłali. Ścierwojady żywią się karami. Nadęte fircyki w garniakach będą się nam plątać pod nogami, ciosać kołki na głowie, czepiać pierdółek. O elementarnych sprawach nie mają pojęcia, ale mądrzą się bardziej niż profesory. Kwestiami naprawdę ważnymi interesują się jak świnia operą. Bo wolą powydziwiać nad tym, co zwykle: że pacjenci zdezelowane łóżka mają, przetarte piżamy, materace brudne. Że spłuczka petami przepalona i deska sedesowa urwana. A czy to ja deskę urwałem albo siostra? Że sedes uwalany gównem i podłoga w kiblu oszczana. Jakbym to ja albo siostra kibel oszczała.

Posłyszał syczący dźwięk, podobny do tego, który powoduje pęknięcie dętki w samochodzie. Rozglądał się wokół, w końcu odkrył, że to oddziałowa syczy.

— I dalejże maglować, czemuż to w podajnikach ręczników papierowych brak? Tłumacz durniom po raz setny, że tak jest lepiej, bo pacjenty podcierają się nimi, zapychają kible i potem muszą lać do umywalek. Wreszcie pada sakramentalne pytanie: dlaczego łazienka z prysznicem na klucz zamknięta? Ledwo skapują, że niejeden się tam na szmatach wyhuśtał, to znów się przypieprzą, że zasłonka od prysznica zerwana. Inspektorskie piczki będą wybrzydzać, że to intymności pacjentów uwłacza.

— Jasne. Zwłaszcza tym, którzy publicznie się onanizują.

— Siostra pamięta gogusia, który na stołówce zwalił konia do wiadra z herbatą, a potem chandryczył się, że kożuch w niej pływa?

Odpowiedziała lekkim skrzywieniem ust, bez słowa.

— Ale inspektory naszych pacjentów nie rozumieją. Będą dalej niuchać, do czego się tu jeszcze dowalić, by potem wytknąć w protokole. Przecież muszą pokazać naczalstwu, że po darmo nie przyjechali. W urzędniczym slangu nazywa się to, uwaga-uwaga: „dochowanie należytej staranności”. Nie daj boże, jakiś szczwany urzędniczy lisek sprzeda raport mediom i dopiero młyn się zacznie.

Oddziałowa zazgrzytała zębami, aż ordynator się wzdrygnął. Niczym aktor w teatrze lalek zwinął pięści w rodzaj dziobków i poruszał nimi, jakby prowadziły między sobą dyskurs:

— Czemu zlew zatkany? — spytała dłoń lewa.

— Bo pacjentka podpaskę do środka wraziła — odpowiedziała prawa.

— Personel nie upilnował?

— W tym czasie pielęgniarki dzieliły leki.

— Nie mogły wcześniej?

— Słuszna uwaga. Będą dzielić wcześniej.

Pięści ukłoniły się sobie wzajemnie i rozeszły się po kieszeniach.

Oddziałowa cmoknęła z irytacją. Ordynator wziął to za dobry znak i ciągnął z zapałem:

— Mili i ulizani, to najgorsza swołocz. Zauważyła siostra ten błysk podniecenia w oczach, kiedy zobaczą rozdeptaną kupę w kiblu. Cholerni biurokraci. Całymi dniami nie dźwigają dupska z fotela, nudzą się, plotkują, żłopią litry kawy. A tu proszę, nadarza się okazja: kontrola w szpitalu. Mogą pokazać, jacy są ważni. Z dumą rozlazłą na szczeniackich pyskach powytykać błędy specjalistom. Pospolita gównażeria, siusiumajtki. Ledwo toto z ławek studenckich powyłaziło, a tu będą prężyć się i napinać, zapodawać durackie wskazówki, doświadczony personel pouczać, jak pacjentów leczyć należy.

— Prędzej mewy nauczą latania.

— Za psi pazur mają naszą wiedzę i doświadczenie. A my musimy kretynów wysłuchiwać. Ba, schlebiać hołocie, zachwalać kompetencję, podkreślać wnikliwą znajomość rzeczy. Klepać czule po urzędniczych dupciach, przytakiwać cierpliwie, że celnie utrafili w jądro problemu. Przy kawusi i ciasteczkach podyskutujemy o wdrożeniu działań naprawczych. Jak skruszone owieczki przeprosimy grzecznie za wszelkie niedociągnięcia, kurwa!

— Kurwa! — powtórzyła jak echo.

— Otóż to. I koniecznie podziękujemy bezmózgom za ich cenne rady. Podkreślimy, że bardzo, ale to bardzo — nabrał tchu i zwrócony twarzą ku ścianie wyrecytował, jakby formułka była tam napisana — cenimy sobie wszelkie uwagi krytyczne, które uświadamiają nam błędy, wytyczają właściwe kierunki rozwoju.

— Już przestań, człowieku!

— Po takiej wazelinie inspektory puszą się i merdają ogonkami, aż im się dupy huśtają. A my przełykamy rzygowiny i lecimy dalej w ten deseń: wskazane punktowo nieprawidłowości zostaną niezwłocznie wyeliminowane, zaś wobec winnych wyciągniemy surowe konsekwencje dyscyplinarne — wypluwał słowa, jakby parzyły go w język. — Na koniec ugościmy hołotę, obdarujemy wazonikami z pracowni ceramicznej, haftowanymi serwetkami albo podobnym badziewiem, żeby odjebali się od nas nareszcie… nie, no nie zdzierżę. — Porwał z biurka papierową teczkę z dokumentacją pacjentów, wsadził dwa palce do gardła i wypuścił ryczące, rzygotliwe dźwięki.

Oddziałowa wyrwała mu teczkę. Zamachnęła się, jakby zamierzała zdzielić ordynatora w łeb, ale tylko dla żartu. Z twarzy spłynęły mroczne cienie. Lód skuwający rysy zaczynał topnieć, filary sprzeciwu kruszały w zetknięciu z perswazją.

— Kontrole mam gdzieś, niczego mi nie udowodnią — mruknęła.

— Ale…

— Ale, ale, ale! Ale?

— Nie każdy przekręt da się zamieść pod dywan. — Zniżył porozumiewawczo głos.

— Nie mam pojęcia, o czym pan bredzi.

— Dociekliwy urzędas poszpera, dopyta, a nuż coś wyniucha. Sprawa trafi do prokuratora. Tego już nie spławimy dobrym słowem.

Zmrużyła oczy, kąciki ust opuściły się w dół.

— W papierach wszystko się zgadza. Spuszczę po nożu każdego, kto stwierdzi inaczej.

— Nie wątpię. Lecz diabeł tkwi w szczegółach. Nawet najostrożniejsi zostawiają ślady.

— Masz pan na mnie jakiś kwit? Zeznanie, nagranie, cokolwiek. Nic, null? To morda w kubeł, bo oskarżę o pomówienie funkcjonariusza publicznego.

Ordynator potarł szczecinę na brodzie.

— Kiedy ostatnio przeglądałem faktury… — Pozwolił temu słowu zawisnąć w powietrzu, świadom skurczu, jaki targnął barkami oddziałowej. Dostrzegł czujność zalęgłą w kącikach oczu i poczuł, że trafił w „miękkie”. — Nie, żebym coś… Uczciwość siostry jest bez zastrzeżeń. Kto miałby racjonalny powód wątpić? Stary wyrok o malwersację uległ zatarciu, więc jakby go nie było. A jednak dziwne wydawać się może, jak z chudej szpitalnej pensyjki mogło powstać tak okazałe domiszcze, jak willa siostry.

— Kto oszczędza, ten ma.

— Ciułamy grosz do grosza, upychamy do świnki-skarbonki i cierpliwie dochodzimy do sumy, że można postawić chałupę wielką jak smok. Z basenem w ogrodzie. Sama działka w tej okolicy kosztuje majątek. — Zaczął maszerować po zabiegówce z nieodgadnioną miną.

Oddziałowa wodziła za nim płonącym spojrzeniem.

— Co pan insynuuje? — Uniosła barki i zadarła podbródek.

— Nic! Kompletnie nic. Wyrażam jedynie zdziwienie.

— Sprawa jest czysta jak łza.

Ordynator wysunął koszulę zza paska, wyłuskał paprocha z pępka.

— Tak sobie myślę… bo przecież każdemu wolno, że dużo tu znaków zapytania i niejasności. Prokurator może dośpiewać resztę. Wykona z sędzią arię na dwa głosy. — Zarechotał, jednak wyraz twarzy oddziałowej skosił wesołość. — Oczywiście nie może tu być mowy o przestępstwie. Taka myśl w ogóle nie postała w mej głowie. Wydaje się niepodobieństwem, by siostra dopuściła się tak prostackiego szwindlu i bezczelnie kroiła majątek szpitala. Nawet w najgorszych koszmarach nie mógłbym sobie tego wyobrazić. Wiem, że to rzecz oczywista, ale pomyślałem, że będzie uprzejmie, jeśli fakt ten podkreślę.

— To cholernie miło z pana strony.

— Kto jak kto, ale osoba wręcz przesadnie skrupulatna w przestrzeganiu litery prawa, dla nas wszystkich wzór uczciwości…

— Streszczaj się pan!

— Prędzej by piekło zamarzło. — Umilkł, zdziwiony stukotem, jaki dobiegał spod biurka. Upłynęło trochę czasu, nim zrozumiał, że to oddziałowa nerwowo kopie deskę.

— Ja się nie wtrącam do pańskich finansów i panu też nie radzę. — Ostatnie zdanie zabrzmiało jak pomruk zbliżającej się nawałnicy.

Mierzyli się wzajemnie wzrokiem, czekając, który pierwszy pęknie. Odwaga ordynatora wygasła po kilku sekundach. Zaczął się cofać, aż poczuł na plecach chłodny dotyk lamperii. Odruchowo zasłonił krocze. Czuł, że pot spływa mu po plecach i wsiąka w majtki.

— Nie zamierzam zaglądać innym do portfela — zapewniał, wywracając kaprawymi oczkami. — Wedle przysłowia: nie pytaj, a nie będziesz zmuszać ludzi do kłamstwa. Choć z drugiej strony — dłonie z guzowatymi knykciami ocierały się o siebie, jakby je mył na sucho — pewne faktury…

— Co jest z nimi nie halo?

— Nie, nie! Wszystkie są w porządku… zasadniczo. Właściwie, prawie wszystkie, bo…

— No, słucham. — Oddziałowa spojrzała na zegarek, pozorując brak zainteresowania sprawą. — Na jaki trop zbrodni wpadł doktor Watson?

Ordynator przywołał na twarz starannie odmierzony cień uśmiechu. Próbował sprawić wrażenie wyluzowanego. Wetknął rękę do kieszeni. Była rozdarta na szwie i dłoń wpadła do nogawki.

— Otóż w niektóre wkradły się pewne, za przeproszeniem, nieścisłości. Drobne niedopatrzenie. Drobniuteńkie. Dla kontroli skarbowej prawie niezauważalne.

— Wyczuwam sarkazm w pana głosie, czy tylko mi się zdaje?

— Subtelne poczucie humoru.

— Tak subtelne, że ociera się o pomówienie.

— Oo! — Ordynator zaprezentował minę wyrażającą, jak bardzo ubodła go ta uwaga. Zaległ na kozetce. Wyprostowany, dłonie splecione na brzuchu w pozycji umarłego w trumnie.

Choć wszystko jej się w środku gotowało, oddziałowa zachowała marmurową twarz pokerzysty.

— Gdyby w tej konfabulacji było choć ziarenko prawdy, pokazałby pan jakiś dowód. Jestem zbyt doświadczona, by dać się złapać na prosty blef. Pic na wodę, fotomontaż. — Wystawiła głowę na korytarz, sprawdziła, czy ktoś nie kręci się w pobliżu. Zamknęła drzwi, przekręciła górny zamek. — No dobra. Wyłóżmy karty na stół. Ja też mam asy w rękawie i nie zawaham się ich użyć, jeśli zajdzie potrzeba.

Ordynator zwlókł się z kozetki. Wcześniej kołysał się na plecach, bo odęty brzuch nie pozwalał na swobodne zgięcie w pasie. Stłumił lęk trzepoczący sercem. Grdyka napięła się na gardle, przypominała piłkę pingpongową upchniętą pod skórą.

— Co — zwilżył wargi końcówką języka — na przykład?

— A chociażby pańskie przekręty.

Ordynator obejrzał się za siebie, jakby szukał osoby, o której mowa.

— Od dawna ich nie robię.

— Są jednak tacy, którzy pamiętają. I mają na wszystko — wysunęła szufladę z biurka — twarde dowody. Będziesz się pan miotać, to pierwszy zawiśniesz na szubienicy.

— Ale prędzej to siostrę razem ze szwagrem zakopią żywcem, cha, cha!

— A tak z innej beczki — mocnym pchnięciem oddziałowa zamknęła z trzaskiem szufladę — bądź pan łaskaw wyjaśnić, co robią butelki w lekarskim gabinecie?

Ordynator przyjął postawę nie rozumiejącego niczego kosmity. Otworzył usta, ale tylko odegrał atak kaszlu i odpowiedź rozpłynęła się w powietrzu.

— Pytałam o butelki — przypomniała cierpliwie.

— Butelki, powiada siostra?

— Chodzi o puste flaszki. Po alkoholu, oczywiście. W tym jedna rozbita.

— Są kruche. Bo to szkło.

— Nadal pan nie wyjaśnił, co one robią w lekarskim gabinecie.

— Co tam robią, tak?

— Zawsze pan powtarza po kimś?

Wysunął końcówkę paska ze szlufki, zrolował ją palcami.

— To, za przeproszeniem, kolekcja.

— Zużyte prezerwatywy pod kozetką też pan kolekcjonuje?

— Prezerwatywy, chm. — Odchrząknął zdeprymowany. — A skąd one się tam wzięły?

— Ale to ja się pana pytam.

— Może ktoś zgubił? Pewnie salowa.

— Salowa podrzuciła panu zużyte prezerwatywy pod kozetkę?

— Dziwniejsze rzeczy się tu zdarzały.

— I później narzygała do akwarium?

— Faktycznie wyglądała trochę nieświeżo.

— Nieświeżo to wyglądała ruda siksa, która dziś rano od pana wyszła.

Na obliczu ordynatora rozlał się lubieżny uśmiech. Potarł nos zewnętrzną stroną dłoni.

— Ma loki w kolorze miedzi… pani pracuje w administracji.

— Wiem.

— Była w sprawach służbowych.

— Całą noc?

— Lubi pracę po godzinach.

— Zna pan jej męża?

— Pana Rogacza? — Przyłożył do czoła palce rozłożone na podobieństwo rogów i zaryczał jeleniowato.

— Uprawiał karate. Ma czarny pas.

Oddziałowa patrzyła z satysfakcją jak „rogi” ordynatora zwijają się i ześlizgują po policzkach. Jego twarz zapadła się, jakby raptem utraciła kości policzkowe.

— A rybki w akwarium zdechły — rzuciła mimochodem.

— No tak. Stare były.

— Zatruły się wymiocinami. Dokładnie: wódą z wymiocin. Tą samą substancją, którą pan teraz zionie. Pański oddech mógłby powalić wołu.

— Nie rozumiem, o czym siostra mówi — powiedział z odwróconą głową, zza kołnierza marynarki, który naciągnął na usta.

— Nie rozumie pan wielu rzeczy. Zwłaszcza tego, że właśnie pan jest odpowiedzialny za ten oddział.

— Dlaczego ja?

— A kto oficjalnie jest ordynatorem? — Posłała mu drapieżny uśmiech.

— No… — wybąkał, patrząc w przestrzeń ponad jej ramieniem. Ogryzł dwa paznokcie, jeden aż do krwi.

— Zapomniał pan o tym?

— Słucham?

— Ech!

Rozmowa utkwiła w martwym punkcie. Ordynator przeniósł wzrok na zegar. Zastanowił się, jak długo przebywa w zabiegówce. Sekundowa wskazówka przesuwała się powoli po cyferblacie. Wplótł palce we włosy z tyłu głowy i przejechał opuszkami po zmarszczone czoło.

— A wracając do meritum — otwierał i zamykał usta jak ryba — co robimy, siostro? — wykrztusił z przymilnym uśmiechem.

Ramiona oddziałowej opadły jak u boksera, który opuszcza gardę.

— Sama nie wiem, co o tym myśleć.

— Czyli jest zielone światło?

Założyła okulary do czytania i zsunęła na czubek nosa. Podniosła telefon, wybudziła ekran przyciskiem na krawędzi.

— Ja z tymi głupstwami nie chcę mieć nic wspólnego. Umywam ręce.

— Tak, tak! Wszystko biorę na siebie.

— Zajęta jestem, więc jeśli jeszcze coś? — Dmuchnęła w stronę ordynatora, jakby pozbywała się kłaczka z ubrania.

Wyjął z wazonika różę, zakreślił łodygą w powietrzu falistą linię, wykonując głęboki skłon wzorowany na filmach kostiumowych z gatunku „płaszcza i szpady”. Byłby to uczynił z gracją, gdyby nie przeszkadzał wypukły brzuch.

Oddziałowa przełożyła telefon z prawej do lewej ręki.

— Halo?

Pączek zakreślił w powietrzu falistą linię i wylądował w rozporku ordynatora. Z różą sterczącą ze spodni, opuścił zabiegówkę wymyślnie udziwnionym krokiem, jakby się gdzieś zakradał.

— Błazen! — dobiegło z tyłu.


***


Hałaśliwa ludzka gromada wylała się z budynku na alejkę.

Odlepiła się od niej grupka ubogich palaczy. Truchtem podbiegli pod sąsiedni pawilon, w okolice ulokowanych na piętrach palarni. Krążyli przy murze niczym zgłodniałe psy tropiące kości. Wynajdywali w trawie pogięte, spłaszczone strzępy papierosów, odmuchiwali je z brudu i chowali w garści.

Ordynator tryskał energią, podskakiwał niczym kogut. Nogawki dresowych spodni podwinięte miał do połowy łydek, by okazać nowiutkie najki. Sportowa koszulka w serek opinała piwny brzuch. Czapka z daszkiem chroniła głowę od słońca. Kopał piłkę czubkiem buta, odbijał od muru, kozłował ręką. Kolejny wykop skiksował i piłka ugodziła Ludwika w plecy.

Ordynator wykonał ćwiczenia rozciągające. Obiegł betonowy szyb schronu. Co parę kroków robił wyskok i rozrzucał nogi w powietrznym szpagacie. Potknął się o wystający z ziemi korzeń, jednak zamaskował wywrotkę pompkami.

Basset obskakiwał pana radośnie. Szarpnął zębami nogawkę dresu i naderwał materiał. Otrzymał za to karnego kopniaka w zad. Oddalił się na bezpieczną odległość. Porwał zębami wytropiony w chaszczach stary kalosz, zaciekle walił się po uszach podeszwą. Znieruchomiał na widok ciężarnej kotki. Upuścił but i z ochrypłym ujadaniem rzucił się do ataku. Kotka naprężyła grzbiet. Ogon uformowany w rodzaj szczotki klozetowej wystrzelił w górę. Czmychnęła tak nagle, jakby stanowiła omam wzrokowy. Basset powęszył w miejscu, gdzie chwilę wcześniej stała. Do nosa dostały mu się farfocle i kichnął parę razy. Zadarł tylną łapę, z marzycielsko uniesionym pyskiem opryskał moczem oponę furgonetki zaparkowanej przy alejce. Wczołgał się pod koła i rozciągnął na całą długość jak obdarty ze skóry królik. Ziajał z wywieszonym językiem, drgającym w takt szybkich, krótkich oddechów.

Sprężynujące podeszwy najków zachęcały ordynatora do podskoków. Z rękami ułożonymi, jakby trzymał skakankę, zaprezentował ćwiczenie podpatrzone z treningu bokserskiego. Nie dał znać po sobie, że nadszarpnął przy tym ścięgno. Wziął krótki rozpęd i kopniakiem wyekspediował w krzaki przydrożny kamień.

W ochronie przed słońcem część okien pawilonu przykryta była prześcieradłami. Jedyne otwarte wypełniły krągłe buzie pielęgniarek. Z biustami wyłożonymi na parapetach szczebiotały wesoło, przerzucały się zdaniami niby uderzeniami dziobków. Jedna gwizdnęła na palcach, pozostałe skwitowały to śmiechem.

Zainteresowanie kobiet dodało ordynatorowi wigoru. Puścił do nich oczko, przesłał dłonią całusa. Zademonstrował szeroki uśmiech modela. Wsparty pięściami pod lędźwie, napiął ramiona w kulturystycznej pozie. Podciągnął koszulkę, złapał spód zębami i naprężył mięśnie brzucha, ledwo rysujące się nad piwnym miechem.

Pielęgniarki podniosły wrzask oburzenia, gdy karzełek dla zabawy cisnął w nie garścią żołędzi, zaraz jednak rozbawił je nowy pokaz ordynatora. Zakręcił biodrami. Wykonał gest pozorujący rozpinanie rozporka. Bódł kroczem powietrze, wyrzutom miednicy towarzyszyły głębokie pomruki. Pchnięcia nabrały takiej mocy, że przesuwały go do przodu bez odrywania najków od podłoża. Z rękami zawieszonymi nad głową zrobił dwa skłony w bok, potem jeden w przód. Przy ostatnim pękły mu spodnie na tyłku. Z okien popłynęła kaskada perlistych chichotów. Nie zrażonym tym, wykonał kilka przysiadów, popierdując z wysiłku. Serią ciosów zboksował niewidzialnego przeciwnika. Odwinął się z półobrotu w stylu Jean-Claude Van Damme i znokautował widmo piętą. Doprawił lewym sierpowym, ale zbyt mocno. Ramię pociągnęło tułów, nogi skręciły się. Fiknął w błotnistą kałużę.

Okrzyk kiepsko udawanej zgrozy wydarł się z pielęgniarskich gardeł.

Ordynator miotał się w błocku, każdy ruch wydobywał spod pleców strugi gliniastej mazi. Pacjenci usłużnie pośpieszyli mu z pomocą, jednak wściekła mina osadziła ich w miejscu. Parsknięciem pozbył się drobinek, które oblepiły mu nos. Wstał, zmagając się ze strzyknięciami w kręgosłupie. Warkot uruchomionej w parku spalinowej kosiarki zagłuszył jęki bólu. Rzucona przez kogoś gruda ziemi trafiła go w pierś, drobinki mokrego piasku poleciały na twarz. Upadł na wznak, z wybałuszonymi oczami.

W gromadzie rozległy się śmiechy. Miary poniżenia dopełnił chichot pielęgniarek.

— Wszyscy milczeć! — wrzasnął ordynator. Bejsbolowa czapka spadła mu z głowy. Naelektryzowane od poliestru włosy utworzyły rodzaj aureoli przerwanej nad łysym czołem.

Pacjenci zamilkli, tylko szczerzyli bezdźwięcznie zęby.

Tym razem pozwolił sobie pomóc. Wsparty pod pachami, wstał oblepiony błotem. Czarne, przesiąknięte szlamem grudy odpadały płatami z ubrania i tonęły z pluskiem w kałuży. Nad głową wirował kłąb muszek. Zdjął i wyżął koszulkę z wody. Chciał to samo zrobić ze spodniami, obsunął je do połowy pośladków, zreflektował się jednak i wciągnął portki z powrotem. Poprawił sznurowadła najków, głównie po to, by nie patrzeć na rozbawione miny pacjentów. Omiótł ich takim wzrokiem, że kornie uformowali się w kolumnę marszową.

— Na boisko! — ryknął i z piłką pod pachą poprowadził korowód.

Pochód zamykała grupka sanitariuszy. Po terenie rozniosły się ich nawoływania, by przepuścić zmierzającego w przeciwnym kierunku kapelana z wiatykiem. Kolumna rozstąpiła się, utworzyła korytarzyk, po czym znów się zasklepiła.


***


Upał był przygniatający. Rozżarzona kula słońca wisiała na niebie. Ostre promienie padały prostopadle do ziemi, parzyły skórę, boleśnie kłuły źrenice. Żar lał się z góry, sięgał gruntu i powoli wznosił. Powietrze zgęstniało niby syrop. Nie mącił go najlżejszy powiew. Cała okolica drgała w falach spiekoty, świat giął się, falował i marszczył.

Z blaszanych kominów kotłowni wyrastały dwie równoległe smużki dymu. Błękit nieba rozpruła kreska przelatującego bezgłośnie odrzutowca. Niby zjawa napatoczył się pierzasty obłok i majestatycznie przepłynął nad boiskiem.

Skąpany w słońcu plac nie zachęcał do gry. O ból głowy przyprawiał sam widok gliniastej skorupy, pożyłkowanej paskami wyschniętego na wiór zielska. Powierzchnia pełna była dziur i wypukłości, usłana materiałami po remoncie pobliskiego prosektorium. Wszędzie walały się kupki gruzu, porzucone żelastwo. Odpryski szkła z rozbitych butelek połyskiwały gamą różnobarwnych refleksów. Środek zajmowała taczka wywrócona kołem do góry. Sypiący się z topól biały puch okrywał ziemię plackami splecionych kłębków.

Przestrzeń boiska obrzeżał wiekowy park. Drzewa malowały na trawniku kleksy cienia przeplatane ażurowymi prześwietleniami. Nieco dalej, wzdłuż żwirowanych alei ciągnęły się rzędy budynków z poczerniałej cegły. Mury niektórych poranił ostrzał artyleryjski z czasów wojny. Nad kompleksem górowała strzelista wieża ciśnień. Na szczycie budowli rozmieszczone koliście okna zdawały się obserwować z wysokości otoczenie.


***


Ordynator ustawił piłkę na środku boiska. Zbłąkany paproch, dryfujący z prądami powietrza dostał się do gałki ocznej. Wydłubał go paznokciem. Uniósł głowę. Ocienił czoło przedramieniem i rozejrzał się po okolicy. Plac był pusty. Pacjenci rozbiegli się po terenie. Część znalazła schronienie przed skwarem pod blaszaną wiatą, inni wymościli sobie legowiska w krzakach albo po­kładli się pod drzewami, stłoczeni w plamach cienia.

Usadowiony w dziurze spróchniałego pnia Muzykant rzępolił smętnie na skrzypcach. Melodię na ułamek sekundy przerwał świst powietrza. Smyczek trzasnął w goły tyłek anorektyczkę z tęczowym czubem. Zwabiona muzyką, podciągnęła sukienkę, przykucnęła i załatwiała się na trawę. Sonata Beethovena powróciła do punktu, w którym została spauzowana.

Zatoczkę na poboczu alei zajmował porzucony samochód. Stał na osiach bez kół, z wybitymi szybami, podniesioną klapą silnika i wybebeszonym wnętrzem. Przez dziury w przerdzewiałym dachu prażyło słońce, jednak cienia było wystarczająco dużo, by skusić kilka osób. Z okna wystawały nie mieszczące się już w środku splątane nogi. Zainteresowały one karzełka. Z braku ciekawszego zajęcia zabawiał się łaskotaniem bosych stóp. Obrywał za to kopniaki, piszczał w proteście i łaskotał znów, dopóki mu się nie znudziło. Wcisnął się pod samochód i zasnął zmożony upałem.

Jakby na przekór powszechnej ospałości, pacjent w jaskrawym stroju kolarza robił rundki dookoła boiska. Biegł w nietypowy sposób, z ramionami opuszczonymi, zwisającymi luźno wzdłuż tułowia. W ślad za nim podążał na wózku Dziadek. Co parę metrów przystawał i bez powodu wygrażał pięściami, tak ogólnie, wszystkim.

Ordynator wypuścił na jednym wydechu stek mięsistych przekleństw. Rozejrzał się w poszukiwaniu kostura. Leżąca pod nogami krucha gałąź połamała się od samego zamachu, skorzystał więc z porzuconego przez robotników kabla. Wziął krótki rozbieg i świsnął anorektyczkę (z podciągniętą sukienką szukała miejsca, gdzie mogłaby dokończyć siku). Uderzenie kabla dopisało drugą pręgę na jej płaskim tyłku, obie ułożyły się prostopadle w znak „x”. Nie tracąc impetu, ordynator wymierzył kobiecie-bez-nosa tęgiego kopniaka, od którego wzbiła się w powietrze i przeleciała metr po łuku.

Muzykant zmienił melodię na bardziej wartką, współbrzmiącą z ożywieniem na boisku.

Menel przykucnął pod krzakiem rododendronu. Dostrzegłszy kątem oka pędzącego ku niemu ordynatora, poderwał się, przeskoczył krzak i pobiegł w stronę pamiątkowego głazu na wzgórku obok wieży ciśnień. Gonili się, dopóki ordynatora nie dopadła czkawka z przemęczenia. Odzyskawszy normalny oddech, z bojowym okrzykiem wpadł pod wiatę. Siekł kablem na oślep. Spłoszeni pacjenci rozpierzchli się niczym fatamorgana. Ludwik spóźnił się z ucieczką, bo patykiem pisał wiersz na cementowej wylewce. Z prędkością śmigła samolotu ramię ordynatora wykonało dwa obroty zamachowe, po trzecim dłoń puściła zakrzywiony drąg. Choć Ludwik pędził jakby ziemia pod nim nie istniała, kabel był szybszy. Wirująca końcówka trafiła go w plecy, wydarła z płuc głuche „aargh!”. Ostatni metr przefrunął w pozycji horyzontalnej. Rozłożył ręce, po czym efektownym rzutem do przodu zarył brzuchem w glinie.

W swych wysiłkach ordynator pozostał całkowicie osamotniony.

„Miśki” z grupy interwencyjnej rozłożyli się na karimacie pod wierzbą, osłonięci półcieniem, jaki dawały zwisające witki. Cap opowiedział sprośny dowcip, a pozostali zarżeli kpiąco, bo zmaścił go już na wstępie. Zapalili papierosy. Wyjęli butelki z siatek. Nastąpiła symfonia psyknięć zrywanych kapsli. Gawędzili leniwie, sadzili tłuste dowcipasy, rechotali, klepali się po udach i pociągali z flaszek. Zahaczyli o temat sportowy i utopili go w zgodnej opinii, że jest źle. Ożywienie wprowadził dopiero wątek polityczny, rzucony przez kogoś niczym kawał krwawego mięsa.

Pielęgniarki całą drogę na boisko szły rozgęgane. Usiadły na jedynej ocalałej od dewastacji ławce pokrytej obscenicznymi napisami. By złapać trochę opalenizny, rozchyliły dekolty i wystawiły buzie do słońca. Obdarzona najładniejszym biustem zdjęła fartuch i opalała się w samej bieliźnie.

Wieśniaczka polowała na pasikoniki. Z głową okrytą chustką z frędzlami, przemieszczała się skokowo po trawniku. Koszykiem sczepionych dłoni łapała owady, wkładała do ust i rozgryzała na miazgę.

Kolejnym wyzwaniem dla ordynatora okazało się podzie­lenie zawodników na przeciwne drużyny. Spoglądali niepewnie po sobie. W zakłopotaniu wiercili obcasami dziury w ziemi, czubkami butów wykopywali drobne kamyki, bokiem podeszwy zgarniali piasek w kupki i przydeptywali.

— Po co się dzielić, przecież piłka jest jedna — zauważył Ludwik.

Reszta zasadniczo się z nim zgodziła, podawali nawet argumenty.

Nie przekonali tym ordynatora. Oskrzela wypełniała mu kleista magma śliny zagęszczonej kurzawą z boiska. Ryczący kaszel przeląkł nawet jego samego. Łzy buchnęły ze zmrużonych oczu.

— Durnie!! — wycharczał. — Piłka jest jedna, za to bramek, ile?

Zawodnicy wykręcali szyje, liczyli bramki i dzielili się spostrzeżeniami. Ktoś powiedział, że są trzy, co wzbudziło kakofonię skłóconych głosów.

— Dwie, do kurwy nędzy! — rozstrzygnął ordynator.

Kolka żelazną obręczą ścisnęła mu żebra. Przez dłuższą chwilę walczył o oddech. Ziajał jak pies, język wypadł przez dolną wargę i dyndał na brodzie. Plunął pod nogi flegmą, w której dostrzegł skrętek krwi. Kiedy próbował potem przełknąć ślinę, miał wrażenie, że krtań rozpycha suchy, szorstki rzep. Zakurzone najki straciły połysk nowości. Przód jednego pękł, gdy potknął się o sterczący spod trawy korzeń.

— Kto nie chce grać, niech wypierdala z boiska… stać! — wrzasnął, widząc, że wszyscy się obracają. — Żartowałem.

Drużyny zostały rozdzielone kreską narysowaną patykiem przez środek gromadki. Jakiś śmiałek usiłował jeszcze oponować, ale dostał pięścią w brzuch. Kolejny cios w to samo miejsce sprawił, że padł na ziemię i zwinął się jak larwa.

Stadko wróbli zerwało się z druta rozpiętego między pawilonami. Jeden od przegrzania zdechł w powietrzu. Spadł na ziemię jak kamień, z rozłożonymi skrzydłami i rozwartym dziobem. Z pobliskich krzaków wypadła ciężarna kotka, porwała ptaka zębami i czmychnęła. Reszta wróbli przeleciała z furkotem nad głowami zawodników, obryzgała ich guanem, po czym wystrzeliła w górę niby poderwany wiatrem kłąb liści.

Kłąb nasion zaczopował gardło ordynatora i tamował oddech. W ustach miał drobny żwir, kamyczki chrzęściły między zębami. Znów zakaszlał charkotliwie. Prawie wypluł przy tym szczękę. W policzek trafił go placek ptasich odchodów i zaciągnął siwą smugą. Otarł się rąbkiem koszulki, co jedynie rozmazało brud.

Choć mecz się jeszcze nie zaczął, był już cały mokry. Pot zalewał usta, spływał ciurkiem po skórze, tworzył pod pachami ciemne kręgi. Koszulka lepiła się do ciała. W zamieszaniu wytargano mu kawał materiału i przez dziurę wyzierało brzuszysko. Po przebiegnięciu przez krzaki łopianu do nogawek przyczepiły się wiązki rzepów. Próbował je ściągnąć, ale czepiały się palców i nie odpadały mimo energicznych trzepnięć.

— Precz! — krzyknął i rzepy odpadły, jakby nagle straciły przyczepność.

Promienie nawet przez czapkę paliły w czubek głowy jakby rozżarzoną sztabą. Podkowa zlepionych włosów spływała na kark. W upadku rozbił sobie głowę o krawężnik alejki, włosy wyglądały jakby spryskane czerwoną farbą. Wysiłek, do jakiego nie przywykł, wyrywał z krtani nierówne rzężenie. Chropowaty język drapał podniebienie. Ból o ołowianym posmaku przeszywał płuca.

Zgodnie z formułą podpatrzoną od sędziów piłkarskich pstryknął monetą. Wzbiła się wysoko, okręciła, zamigotała w promieniach. Gdy opadła, rzucili się na nią bliźniacy i wszczęli bójkę. Walczyli zaciekle, skakali sobie do gardeł, grzmocili się pięściami. Ordynator rozdzielił ich uderzeniami kija.

— Reguły gry są jasne, więc nie będę tłumaczył. Jakieś pytania?

Ludwik się zgłaszał, ale został zignorowany.

Ordynator splunął w żwir. Spragniona wilgoci ziemia wchłonęła ślinę. Otarł usta nadgarstkiem. Zmrużone od palącego żaru oczy rejestrowały niewiele ponad przepływające chaotycznie kreski. Stanął w szerokim rozkroku, by dodać sobie powagi.

— Ma być fair play, zrozumiano? Respect, szacunek dla przeciwnika.

Zawodnicy potaknęli głowami.

Ktoś rymnął na ziemię, żeby chwilę sobie podrzemać.

Ordynator wepchnął gwizdek do ust. Cofnął się kawałek od piłki, uniósł rękę. Jakiś czas trwał nieruchomo w tej pozycji, niczym tancerz, który zamierza skupić na sobie uwagę widzów. Wreszcie rozległ się przenikliwy gwizd.


***


Ruda wiewiórka wychynęła z dziupli, pokręciła noskiem, zastrzygła spiczastymi uszkami. Szpaki śmignęły między drzewami, po czym osiadły na gałęziach. W brzozie uwił sobie gniazdo kos i gwizdał ptasią melodyjkę. Obsiadłe latarnię gołębie tapirowały dziobkami zaschnięte piórka. Na daszku schronu wygrzewała się jaszczurka. Smukłe ciałko tkwiło w bezruchu. Przeciwległe kończyny pozostawały nieznacznie uniesione w ochronie przed gorącem bijącym od betonowej powierzchni.

Kilka osób podniosło się leniwie z trawnika i usiadło z powrotem. Z kręgu dyskusyjnego sanitariuszy dobiegły charakterystyczne syknięcia — znak, że otwarli nowe butelki. Spór polityczny, który od pewnego czasu sączył się jak krew z nosa, niemrawo dryfował jałowymi uwagami, z rzadka tylko akcentowanymi przekleństwami, znów nabrał mocy.

Nisko nad dachami budynków przeleciał helikopter. Niewidoczne, okręcające się z terkotem łopaty wirnika tworzyły cienisty okrąg. Warkot silnika wzmagało echo odbite od ceglanych ścian. Pęd powietrza z góry wzbił ławicę kurzu, która podążyła za oddalającą się maszyną. Pacjenci w oknach gapili się na zjawisko apatycznie, z twarzami przyległymi do szyb; w miejscach nacisku powstawały placki zdeformowanych nosów.

Alejką sunęła furgonetka służby więziennej transportującej do badań osadzonych z zakładu karnego. Czerwono-niebieskie światła koguta rzucały migotliwy poblask na otoczenie. Funkcjonariusze w szoferkach synchronicznie wykręcali szyje, przyglądali się zbiegowisku półnagich osobników skupionych wokół piłki. Zaciekawieni tym zjawiskiem w ostatnim momencie ominęli jadącą z naprzeciwka listonoszkę na rowerze. Silnik terkotał sennie pod maską, rura wydechowa kopciła jak komin. Tuż za samochodem podążał pstrokato ubrany biegacz i pokasływał ustami pełnymi spalin.

Jednoręki ciągnął po boisku taczkę. Lewy uchwyt, przy braku podparcia, wznosił się i opadał w gwałtownych przechyłach. Koło zazgrzytało przenikliwie na kamieniach. W skrzyni siedziała kobieta-bez-nosa i wierzbową witką zachęcała „konia” do szybszego biegu.

— Hetta-wiśta-wio! — Postrzępiona końcówka „bata” rozorała Jednorękiemu płat ucha.

Ludwik okręcił wokół palca źdźbło trawy. Z dumą okazał pierścień zebranej na trawniku „publiczności”. Skłonił się uniżenie, demonstrując pośladki spod krótkich spodenek sportowych. Przesyłał obiema rękami pocałunki. Przykładał poślinione place do czoła, ust i piersi. Kładł dłonie na sercu, okazując na migi, jak bardzo jest wzruszony. Zachęcony niesłyszalnymi dla innych oklaskami, przystąpił do wykonania układu choreograficznego inspirowanego tańcem godowym flaminga.

Promienie odbijały się od spieczonej ziemi i prażyły również od spodu, zmuszając zawodników do przebierania nogami. Naprzemienne podnoszenie stóp upodobniło gromadę do stada głuptaków na rozgrzanej skale. Skwar wytopił z nich całą ochotę do gry.

Mirjam zabawiała się toczeniem po boisku starej opony od traktora.

Otumaniona upałem osa usiadła na czole ordynatora. Załatwił ją uderzeniem podstawą dłoni. Otarł twarz bejsbolówką i nałożył z powrotem, daszkiem do tyłu. Słońce szczypało go w oczy, przywrócił więc czapce pierwotne ułożenie.

— Co jest z wami, dupki śmierdzące? — krzyczał niewyraźnie przez gwizdek tkwiący w ustach. Mięśnie owładnęła niemoc. Osunął się bezwolnie na kolana, nie czując nawet, że rozdziera sobie przy tym naskórek. Powrót do pozycji stojącej opłacił wysiłkiem, który wypuścił krwiste plamy na skórze. — Wasze zasrane nogi zapu­ściły korzenie? Grać, do ciężkiej cholery, bo je wam z dup powyrywam!

Rozpędzona opona wbiła mu się klinem w krocze. Gwałtownie wypchnięte z płuc powietrze nieomal rozerwało gwizdek.

Lekki podmuch poruszył czubkami drzew, zaszeleścił liśćmi, owiał spocone ciała i wprowadził trochę ożywienia. Od pobliskich ogródków działkowych doleciał zapach podlewanych roślin.

Pierwszy z bezwładu otrząsnął się Stefan. Zwarł bojowo pięści. Końskie zęby zalśniły w słońcu. Wąsy stanęły dęba, nastroszone brwi upodobniły się do drutu kolczastego.

— Ataaak!! — zagrzmiał głosem człowieka, któremu zamonto­wano w gardzieli tubę.

Powietrzem targnął zbiorowy wrzask. Gromada zawodników runęła na piłkę i momentalnie zbiła się w zwartą kupę ciał.


***


W tumanie kurzu Che dostrzegł kolisty kształt. Już prawie sięgał piłki czubkiem buta, gdy otrzymał cios w potylicę. Oślepił go czerwony błysk. Skądś dobiegł odgłos grającej trąbki — melodyjne brzmienia zanikały, spłaszczały się do poziomu szumu. Głowa z głuchym „dum-dum” padła na rozgrzaną płytę boiska. W ostatniej chwili skręcił karkiem, chroniąc chrząstkę nosową przed złamaniem. Ktoś kopnął go w twarz, na szczęście bosą stopą. Usta wypełnił cierpki smak krwi z rozciętej wargi. Działając instynktownie, wcisnął szyję w ramiona i przykrył głowę rękami. Tabun zawodników przetoczył mu się po plecach i wgniótł w boisko. Widok przed oczami przeistoczył się w kolorowe plamy rozmazane jak na obrazach impresjonistów, potem zgasł. Zapadła ciemność sfastrygowana świetlistymi ściegami roju spadających gwiazd. Myśli rozprysły się na tysiąc kawałków niby rozbity kryształ.

Łapał powietrze małymi haustami, bo stłuczone płuca nie pozwalały na więcej. Kurz oblepił gardło i kaszlnięciami wycharkiwał grudki pylistego śluzu. Sprawdził, czy nie odgryzł sobie języka podczas upadku. Uniósł głowę i zobaczył oddalający się prędko wielonóg.


***


Kłębowisko rozwiązało się za sprawą Filipa. Wpadł taranem w gromadę, roztrącił ją niczym kule bilardowe. Złapał piłkę w ręce i cwałował w stronę bramki.

W ślad za nim pędził tabun zawodników. Ziemię wprawił w drżenie zwielokrotniony tętent stóp. Na środku boiska uformował się kłąb kurzu, zawisł w powietrzu i przeistoczył się w rodzaj tunelu biorącego początek z miejsca, gdzie kawalkada ruszyła w pościg.

Biegacz ubrany w tęczowy strój truchtał za zawodnikami i przedrzeźniał ich, podnosząc karykaturalnie kolana. Przyśpieszył kroku, zrównał się z Filipem. Stroił do niego głupkowate miny, drapał się po żebrach, wydawał odgłosy podobne do tych, jakie słyszał na filmie o szympansach. Nie zwalniając biegu, Filip wyszczerzył zęby w uśmiechu. Udawane rozbawienie zachęciło tęczowego biegacza do kolejnych wygłupów. Przerwało je uderzenie pod szczękę. Wystrzelił w górę, opadł głucho na stertę papy i zapadł się pod warstwami czarnych płacht.

Galopująca na złamanie karku horda miała w sobie coś demonicznego. Bramkarzowi zaszumiało w uszach, wzrok zmętniał. Groza spowolniła ruchy zawodników, pogrążyła je w galarecie i obniżyła o oktawę pokrzykiwania. Był pewien, że za chwilę zostanie rozdeptany. Z tyłu głowy błysnęła myśl o ucieczce. Zaczął nawet przebierać nogami, jakby biegł dokądś, ale nie posunął się ani o kawałek. Spostrzegł, że stopy zapadają się w ziemię. Z wołania o pomoc wyszło zaledwie skomlenie. Zakrył twarz w nadziei, że przyniesie mu to wybawienie. W przeciągu paru niezmiernie długich sekund przewinęła się w mózgu rolka filmu. Rozbłyskały chaotycznie sceny wspomnień z całego życia, od najbliższych, po lata dziecięce. Coś pod czaszką puknęło. Zapaliło się światło. Odkrył jedno oko. Znowu zobaczył boisko i zdziwił się, że jest puste. Obraz rzeczywistości rozwarstwił się, część żywa została odfiltrowana, w polu widzenia zostały tylko niewnoszące zagrożenia przedmioty. Otoczenie pogrążyło się w absolutnym bezruchu. Nawet ptaki zastygły w locie i wisiały na tle nieba z rozpostartymi skrzydłami, jakby były tam namalowane. Nadal jednak słyszał tętent mknącego stada. Z płyty boiska bez powodu wzbijał się tuman pyłu. Wyprzedzały go małe obłoczki wyrosłe z odciśniętych na glinie śladów stóp. Powstawały w równych odstępach, podobne do baniek pary odrywających się od wody. Nastąpił krótki rozbłysk. Z nicości wyłonił się smok o pysku Filipa, z kolczastym grzbietem i zagiętym do przodu ogonie skorpiona. Obraz przysłoniły ukośnie przelatujące paski, po czym znów otoczenie zamarło.

Ogłuszający ryk Filipa wypłoszył ptaki z drzew. Cherlawy, porażony strachem bramkarz nie stanowił przeszkody. Obalił go bodiczkiem, cofnął się, z premedytacją podeptał leżącego i dopiero wtedy wbiegł z piłką między słupki.


***


— Nie liczy się! Panie sędzio, nie wolno uznać tego gola. To byłoby niesprawiedliwe — wołał oburzony Ludwik. — Nie wolno łapać piłki do rąk. Absolutnie wykluczone. Byle prostak mógłby sobie wlecieć z piłką do bramki, ale to wbrew zasadom sztuki jest.

— Jezdeńku, nie wolno tak grać! — wtó­ro­wała mu płaczliwie Pieguska. Twarz cała w plamach, zniekształcona wyrazem zgrozy. Smarki lały się niemal ciurkiem z nosa. Strzępy słów pryskały z ust razem z bąbelkami śliny i zlewały się w piskliwą pulpę. Wreszcie przejmująco zawyła.

Radosny grymas zniknął z twarzy Filipa, zdmuchnięty ni­czym pianka z kufla piwa. Ramiona uniesione w geście tryumfatora opadły. Zmrużył swe krągłe oczka pitbulla.

Ludwik podbiegł do ordynatora i natarczywie szarpał go za rękaw. Zorientowawszy się, że ten mierzy wzrokiem gdzieś w bok, osłonił oczy od kolących źrenice promieni i podążył za jego spojrzeniem.

Na tle rozpalonej tarczy słońca pojawiła się plama.

— To byłoby nie… fair? — Ludwik poczuł, że język mu kołowacieje. Protest przemienił się w cieniutki pisk podobny do dźwięku fujarki. Zerwał się do ucieczki, jednak stopa uwięzła w rynnowatej szczelinie wyżłobionej przez ulewę. Zaczął szamotać się niczym spłoszony ptak.

— Tak nie wolno grać. Nie, nie, nie…! — Pieguska wrzeszczała jak opętana. Piskliwe zawodzenie niosło się echem między pawilonami. Przedramieniem otarła usmarkany nos i wyła dalej. Jak człowiek, który jest świadkiem głęboko niemoralnego czynu, wyrwała pukiel włosów, podarła na sobie bluzkę i rozdrapała paznokciami spiczaste piersi. Twarz zrobiła się kredowa. Kontrastujące z bielą piegi wydawały się namalowane tłustym flamastrem. Oczy przypominały gotowane pomidory. Perliste łzy tryskały z nich prostopadle. Wyczerpana emocjami, wsparła się plecami o pień drzewa, zwiotczała, przygnieciona ciężarem cudzego grzechu.

Upiorny kontur Filipa zbliżał się, rósł z każdą sekundą. Powietrze zgęstniało jak przed burzą. Upał nagle zelżał. Zimny powiew sprawił, że Ludwik objął się ramionami i skulił. Dostał nerwowego tiku, drgający kącik ust rozciągnął je w rodzaj krzywego uśmiechu. Zacisnął kurczowo oczy w nadziei, że przyniesie mu to niewidzialność. Choć świat ogarnął mrok, wiedział jednak, że COŚ się zbliża. Ziemia drżała miarowo, jakby kroczył po niej legion trolli. W końcu gigantyczne TO zawisło nad nim. Błysk paniki poraził Ludwikowi członki. Kiedy odzyskał władzę nad sobą, czubkiem ciżemki zakreślił wokół siebie zaklęty krąg. Zło nie miało tam dostępu. By wzmóc to przekonanie, przyjął magiczną pozycję: tułów przygięty w pasie, prawa noga uniesiona, ramiona rozpostarte w pozycji szybującego orła.

Filip wyrwał garść zielska, które oparło się spiekocie i wpakował do ust. Tkwiące między zębami pożółkłe źdźbła przypominały kolce. Powolnym ru­chem zgiął ramiona w łokciach. Spiżowe zwały mięśni wezbrały w twardy splot, który rozsadzał materiał bluzy na rękawach.

Szczęka opadła Ludwikowi, twarz przybrała wyraz bezgranicznego zdumienia. Miał odczucie, że molekuły w ciele tracą przyczepność, tkanki rozpadają się, a on sam kurczy się, maleje do rozmiaru myszy, którą wystarczyło nadepnąć, by pozbawić życia.

— Bu! — postraszył Filipa.

Rzeczywistość widzialna wykoślawiła się, zmieszała, kształty przedmiotów i ludzi przenikały się wzajemnie. Pacjenci stali jak wmurowani, po czym znikali kolejno, z cichym puknięciem rozpraszali się w obłoki dymu. Na placu gry pozostał tylko Filip oraz ordynator. W ręku tego drugiego błysnął zakrwawiony nóż rzeźnicki długości ćwierci metra. Gwizdek przemienił się w zakrzywiony dziób, oczy rozżarzyły węgliki. Wydawał się nie mieć twarzy, oczy i usta rozmywały się w mazistą plamę, jak po rozpaćkaniu farb na palecie.

W rozpaczliwej próbie obrony Ludwik zaczął na nich dmuchać. Postacie upodobniały się do obłoczków o obrysach ludzkich postaci, które ostatecznie rozpłynęły się w szarej mgle. Uradowany, że zagrożenie minęło, odetchnął z ulgą. Nie rozumiał, dlaczego serce nadal ściska mu złe przeczucie. Dostrzegł rozlewający się na ziemi monstrualny kleks. Na barkach poczuł ucisk. Anonimowa siła złapała go za skórę, podniosła, oderwała od podłoża. Usłyszał przeraźliwy kwik, i dopiero po chwili uświadomił sobie, że pochodzi od niego samego. Czołowe zderzenie z głową Filipa wyeliminowało go z dalszej gry.


***


Mecz nabierał werwy. Gra toczyła się systemem „huzia na Józia”. Zawodnicy przemieszczali się po boisku chaotycznie i z równą zawziętością atakowali obydwie bramki. Co pewien czas udawało się komuś kopnąć piłkę. Hałas potęgował się wtedy, a połączone drużyny przetaczały się w inny zakątek placu, gdzie walka wybu­chała na nowo. Ilekroć przystawali w jednym miejscu, natychmiast zbijali się w bezładną plątaninę ciał.

Z pyłowej chmury wytoczył się Stefan. Uderzenie w tył głowy zakłóciło mu orientację w przestrzeni. W tłoku stracił spodnie. Gnał na oślep, znacząc trasę kroplami szkarłatu z rozoranej czyimś buciorem łydki. Płat skóry długą wstęgą zszedł od kolana i osłonił nagą kość goleniową. Obiegł boisko dookoła i z powrotem wpadł do kotła.

Z miejsca, gdzie zniknął wypadli ze skowytem bliźniacy. Przypominali goniące się diabełki z kreskówek — nadzy, pokryci kurzem, z oczami łyskającymi na szarych twarzach. Bardziej umorusany pędził z wniesioną bojowo łopatą. Brat uciekał przed nim, dopóki w ręce nie wpadł mu porzucony przez robotników kilof. Ujął stylisko oburącz i zakręcił ostrzem nad głową. Ich role odwróciły się, teraz uciekającym był ten z łopatą.

Wysiłki sędziego, by zapanować nad sytuacją na nic się zdały. Zaganiał gromadę do ordynku, miotał przekleństwa. Ponieważ w ustach tkwił gwizdek, obelgom towarzyszyły świszczące dźwięki. Ręce pozostawały w nieustannym ruchu, co upodobniło go do ptaka z podciętymi skrzydłami. Bezradność podkreślały szramy zadrapań na czole. Lekko utykał po tym, gdy przy próbie rozdzielenia bliźniaków oberwał w piszczel kilofem (jeden siedział na bracie i bił z góry styliskiem).

Walczące kłębki agresji zmagały się ze sobą, trącały, kopały, trykały czołami. Ponad zgiełk wzbił się opętańczy wrzask Jednorękiego. W boju zmiażdżono mu jądra. Bryła rozproszyła się. Zawodnicy odczekali aż oczadziały z bólu Jednoręki odczołga się za bramkę. Chór gardeł wydał okrzyk i gromada znów utworzyła zbitą masę.

Rozdzieliło ją na krótko przypadkowe pojawienie się na boisku drugiej piłki. Pacjenci grzmocili się w podgrupach. Rozdwojenie wprowadziło dysonans — identyczne wrzaski z otoczenia oraz wnętrza stopionego w osobową jedność kłębu zdezorientowały zawodników. Gra w obu częściach boiska spowalniała, w końcu ustała całkowicie. Wszyscy stali zdyszani i rozglądali się w poszukiwaniu wskazówek, co robić dalej. Wobec bezruchu na boisku, również publiczność ucichła. Zaniepokojone nagłą zmianą pielęgniarki wraz z sanitariuszami poderwali się z miejsc. Problem rozwiązał ordynator. Podbiegł do jednej z piłek i wykopnął poza mur szpitala na pobliski cmentarz. Piłka skozłowała po nagrobkach, odbijała się od krzyży niby kulka flippera, ostatecznie wylądowała w dziurze świeżo wykopanego grobu.

Zawodnicy znów stali się jednorodną bryłą.

Jak beczka wytoczył się z niej zwinięty w kłębek Dresiarz. Potrząsnął głową. Nałożona w roli kasku futrzana czapka nie ochroniła go przed ciosami w twarz. Wygmerał językiem kawałek złamanego zęba, splunął razem z krwią. Puścił wstęgę bluzgów. Zgięty w głębokim przechyle popędził z powrotem. Chwilę później z kotłowaniny dobył się jego rozdzierający krzyk. Nastąpiła seria głuchych odgłosów, jakby kopano worek. Grupa przesunęła się parę metrów, pozostawiając Dresiarza leżącego bez przytomności. Sanitariusze złapali go pod pachy i powlekli w miejsce, gdzie składowano rannych.

Wykluczeni z gry leżeli rzuceni bezładnie, pośród stert cegieł, kostek betonu, połamanych desek. Część tkwiła nieruchomo, bez oznak życia, inni wygięci spastycznie lub targani konwulsjami. Niektórzy mieli otwarte rany i ziemię upstrzyły czerwone plamy. Obity po twarzy Dresiarz rzęził przez palce. Lżej kontuzjowany Muzykant biegał wtę i wewtę bez celu. Jednoręki lizał rozbity łokieć, dławił się i zanosił mokrym kaszlem, wycharkiwał flegmę z piersi.

Chmara much brzęczała wśród rzęsistych oddechów, jęków, gulgotów, postękiwań.

Między poległymi wałęsała się ciężarna kotka. Potarła pyszczek o stopę Dresiarza. Ziewnęła rozwlekle, demonstrując ostre igiełki zębów. Przeciągnęła się najpierw na tylnych kończynach, potem na przednich. Wysuwała i chowała pazury, lizała poduszki łap różowym, szorstkim języczkiem. Podążyła w poszukiwaniu cienia. Stawiała kroczki z niespieszną gracją, dostojnie, miękko kołysząc zadem ze sterczącym do góry ogonem. Zwieszone tuż nad ziemią brzuszysko kolebało się na boki. Jakby na przekór jego rozmiarom, zgrabnym susem wskoczyła do kontenera na śmieci. Zawiesisty smród bijący ze środka nie zraził karzełka, którego umorusana twarz wystawała spod zagiętej półkoliście klapy.


***


Oliwy do ognia dolewała publiczność. Stadionowa wrzawa niosła się po okolicy, przyciągała z pobliskich budynków rzesze kibiców. Wiwatowali i buczeli. Ponad łanem głów wzbijały się gwizdy, chóralne śpiewy, skandowania. Wypłoszona z drzew ławica kruków dołożyła do rozgwaru spływające z góry kaskady skrzeków.

Linie boczne boiska początkowo wyznaczały wbite w ziemię tyczki, dopóki ktoś jednej nie przełamał na cudzych plecach. Dwie następne wylądowały w krzakach. W ostatnią uzbroił się ordynator. Gęstniejący tłum opasywał boisko, wyznaczał jego nierówny kształt, który falował wraz z widownią — kurczył się, to znów rozrastał, wyginał, zaokrąglał, obejmował okoliczne grządki kwiatowe, kompletnie teraz zadeptane. Kibice obsiedli korony drzew, rzędem zajęli płot przyległego do pawilonu ogródka spacerowego. Rytmiczne klaskanie rozkolebało przerdzewiałą, rachityczną konstrukcję. Runęła na całej długości, a ślad katastrofy oznaczyła linia kurzawy. Taki sam los spotkał wiatę z blachy falistej. Spadający z góry pacjenci wlecieli do boksu z narzędziami. Menel nadział się tyłkiem na grabie — jego krzyk o zmiennej tonacji przypominał sygnał ambulansu.

Część widowni utworzyła mniejszy krąg, by kibicować bassetowi, który z wywieszonym ozorem dobierał się do bezpańskiej suki.

Gromadka półnagich pacjentów polewała się wodą czerpaną ze starej, kabłąkowatej pompy. Podkładali głowy pod strumień, dopóki nie urwano żelaznego ramienia. Wokół utworzyła się kałuża. Pacjenci deptali błoto, rozkoszowali się widokiem bryzgów pryskających spod stóp. Mokra glina posłużyła za budulec do wznoszonego zamku. Rozrabiano ją palcami, by nabrała odpowiedniej miękkości. Garść po garści dokładano fragmenty, formowano zamkowe mury, baszty, koślawe bramy. Budowniczowie podnieśli wrzask oburzenia, gdy przez środek fortecy przebiegło stado zawodników.


***


Nad kłębowiskiem górowała postać Filipa. W każdym zwarciu tracił jakąś część ubrania. Ociekał krwią i potem. Plecy znaczyła siatka zadrapań, z uda zwisał strzęp rozharatanej skóry. Okazały członek prężył się, jakby również przyjmował postawę bojową, zaoblony czubek kreślił w podskokach zawiłe figury. Z głębi zapienionej gardzieli dobywał skowyt, który sam w sobie miał moc porażającą. Młócił z góry pięściami, grzmocił czołem, trącał barkiem, deptał leżących, otrząsał się z tych, którzy włazili mu na plecy.

Raz po raz łapał kogoś, podrzucał na metr niby małe dziecko i odskakiwał. Ofiara spadała na wyciągnięte ramiona innych, jak w koncertowej zabawie, gdy muzycy rzucają się w publiczność. Czasem zabrakło asekuracji i zawodnik lądował twardo na ziemi.

W ręce Filipa trafił porzucony przez bliźniaków kilof. Złapał za ostrze, kucnął w przysiadzie i ruchem kosiarza wykonał styliskiem energiczny półobrót. Łan zawodników legł pokotem z podciętymi nogami.


***


Stratowanego bramkarza zastąpił Rudolf. Atakował każdego, kto zbliżył się do strzeżonej zony. Wyklinał grzeszników, straszył wiecznym potępieniem. Święty gniew promieniował ze sklepienia głowy, buchał dziurkami nosa. Płomienie rozpaliły mózg. Od adrenaliny migotały przedsionki serca. Krew zgęstniała w żyłach, tworzyła zatory i wywoływała bolesny ucisk w piersi. W porywie emocji tłukł się pięściami po pośladkach, targał zwisające z brody kłaki. Na zawodników leciały grudy stwardniałej ziemi oraz gruzu, którym usiana była powierzchnia boiska. Ciśnięta na oślep połówka cegły utworzyła wyrwę w gęstwinę publiczności. Trafiony w skroń mężczyzna z krzykiem obracał się w miejscu.

Uchodząc przed rozpędzoną taczką, ordynator zapuścił się przypadkiem w pobliże bramki. Rudolf zobaczył w nim Behemota z rubinowymi świetlikami osadzonymi w miejsce źrenic. Sterczący z zada, rozstrzępiony na końcu ogon prężył się i wyginał wężowato. Świat zalały czerwone barwy. Ziemia zaczęła bulgotać niby gorejąca lawa. Powstałe na powierzchni pęcherzyki pękały serią pyknięć, buchały kłębami rdzawego dymu.

Rudolf obnażył w słońcu zęby. Wyczuł obecność obcych bytów. Czujne uszy wychwytywały z szumu diabelskie warknięcia. Rozejrzał się, czy w okolicy nie grasują inne szatany. Za plecami ordynatora przebiegł rudy lis wysmarowany łajnem. Zdeformowana głowa przypominała ludzką, gdyby nie zakrzywiony ptasi dziób w miejscu nosa. Nie przebierał wcale łapami, źródło ruchu stanowił pierd wychodzący spod wzniesionej kitki. Powonienie Rudolfa podrażnił smród siarki. Chciał splunąć, ale język stanął kołkiem i wydawał tylko prychnięcia.

— Apage, Satanas! — Z pieczary ust dobyło się warknięcie.

Wiechcie porastające boki głowy ordynatora stanęły na sztorc, ułożyły się w rodzaj ekstrawaganckiej fryzury. Spazm strachu wywołał uderzenie gorąca tak silne, że pot momentalne wyparował ze skóry i uniósł się jasnym obłokiem nad ciałem. Na tle szarej, pokrytej kurzem twarzy widać było gałki oczu zapadające się w głąb czaszki. Pierś wypełnił przyśpieszony, gwiżdżący oddech. Nieopisane zmęczenie wypalało ogniem płuca, łomotało w skroni. Tyczka wysunęła się z wilgotnej dłoni, jej upadek przypominał kadry filmu puszczonego w zwolnionym tempie. Również ruchy ludzi nabrały dziwnej powolności, a ich głosy obniżyły się. Otoczenie przestało produkować dźwięki, słyszał tylko ciche dzwonienie w uszach. Choć każdy nerw podskakiwał w panice, impulsy przestały docierać do mięśni. Dolną część ciała owładnął paraliż. Spróbował się oddalić, jednak obezwładniająca niemoc związała kończyny. Stanął jak wryty. Nogi uginały się, sprowadzały go do pozycji narciarza. Obraz zmącił się, jakby wokół siekła mżawka. Świat zaczął formować się w rodzaj tunelu. Na jego końcu zobaczył Rudolfa, wcielenie nienawiści. Powieki opadły z trzaskiem zamykanego wieka skrzyni. Gwizdek wydał ostatni, jękliwy pisk, gdy zasysany strumień powietrza popłynął w odwrotnym kierunku.

Mocniejszy podmuch wiatru przewiał kurz z boiska i odsłonił gromadę zawodników. Bijatyka o piłkę została przerwana. Wszyscy wpatrywali się w pole bramkowe.

Rudolf zaszarżował z obliczem wykrzywionym nienawiścią do wszystkiego, co żywe. Ochrypły ryk wypadł z głębi trzewi.

Cios dopadł ordynatora z mocą tarana.

— Aaargh — zarzęził. Odniósł wrażenie, że coś przesuwa się w czaszce, a przegroda nosa sięga miejsca, gdzie potylica styka się z kręgosłupem. Promieniujący stamtąd ból rozwarł wargi w bezsilnej próbie przywołania pomocy. Kolejnych uderzeń już nie czuł, tylko w głowie rozlegało się głuche: bum-bum-bum. Upadł na wznak. Niezdolny do obrony, leżał wpatrzony w sunące ku szyi palce Rudolfa.


***


Od niechybnej śmierci uratowali ordynatora sanitariusze. Obity i przyduszony, z oczami zaćmionymi wstrząśnieniem mózgu, nie był już w stanie podnieść się o własnych siłach. Odniesiono go na noszach, z opuchniętym nosem i twarzą skąpaną we krwi.

Tłumek widzów zaczął rozlewać się po okolicy. Wąskie strumyczki odpływały w stronę pawilonów.

Ostatnim akordem meczu był pościg za Filipem. Nie miał ochoty wracać na oddział. Długimi skokami pomykał przez park, lawirował między kępkami krzaków. Uczepiony dolnych gałęzi, huśtnął się niczym gibon między konarami kasztanowców. Opadł na ziemię. Odbił się sprężyście z obu nóg, wskoczył na wyrastający metr nad ziemią szyb schronu. Wygrzewająca się w promieniach słońca jaszczurka śmignęła mu po stopie. Kopniakami z półobrotu strącił wdrapujących się na górę sanitariuszy.

— Złaź, szajbusie! — warknął Cap przez zaciśnięte zęby.

Filip w odpowiedzi potrzepał genitaliami.

Bródka Capa najeżyła się. Węźlaste muskuły wezbrały na karku, przez co głowa jakby się zapadła. Uczepił się palcami brzegu betonowego zadaszenia i założył nogę na górę.

Filip przeskoczył nad jego słomkowym kapeluszem. Puścił się biegiem ku podwórzowej palarni. Przesadził okalający kamienny murek, spadł na brzeg ławki. Siedzący na drugim końcu pacjenci wylecieli jak z katapulty. Na krótką chwilę zawiśli w górze z twarzami wykrzywionymi zdumieniem, po czym spadli z krzykiem na ziemię.

Sanitariusze rozpędzili palaczy na cztery wiatry i rzucili się na Filipa. Skopali go brutalnie, uderzeniem z podeszwy buta wgnietli twarz w ziemię. Kiedy uniósł głowę, pod spodem ukazało się solidne wgłębienie z wyraźnie zarysowanym kształtem nosa.

Cap stanął nad Filipem w szerokim rozkroku, w pozie dominatora. Zdyszany lekko, zdjął kapelusz i powachlował się wilgotnym wnętrzem. Obcięte rękawy fartucha odsłaniały wytatuowane bicepsy. Kark obwiedziony był złotym łańcuchem z ogniwami przeplecionymi zębami jakiegoś drapieżnika. Skrzyżowane ramiona oparł na brzuszysku.

— Czemu leżysz, świrusie? Faja ci się wbiła w piach i nie umiesz wstać?

Kumple odpowiedzieli grubym śmie­chem.

Filip zaczął się czołgać. Ponieważ od ciosów utracił władzę w no­gach, odpychał się samymi łokciami. Ziajał z wywieszonym jęzorem, do którego lepiły się po drodze źdźbła trawy.

Cap nacisnął pozbawiony chrząstki grzbiet nosa i prawie wetknął go w głąb czaszki. Miarowo poruszał szczęką. Przekładał ciężar ciała z pięt na czubki stóp.

— Popierdalaj, ciołku. Dźwigaj dupsko i zaiwaniaj dalej.

Sanitariusze postawili Filipa na nogi i pchnęli naprzód.

— No zasuwaj, zjebie. Jedno manto już oberwałeś, mało ci? Puścimy cię wolno, a potem znów pogonimy.

Mając oczy zale­pione kurzem, Filip wyciągał przed siebie ręce niczym ślepiec. Po paru chwiejnych krokach „miśki” znów go dopadli. Obalili na ziemię. Ze śmiechem wymierzali kopniaki w biodra.

Filip zwinął się w kłębek jak jeż i przekręcił na plecy, by osłonić nerki.


***


Udręczone wysiłkiem płuca Che piekły przy każdym poruszeniu żeber. Pod powiekami latały mroczki, plamy z ognistymi obwódkami. Czuł igły wbite w każdy mięsień. Obolałe nogi ciążyły jak drewniane kłody. Wskoczył na łóżko i natychmiast zerwał się, gdy spod kołdry wychynęła dyniowata głowa karzełka. Zdublowany okrzyk przerażenia zawibrował między ścianami, następnie oba głosy rozdzieliły się, a wrzask karzełka przeniósł się wraz z nim na korytarz.

Zaschła skorupa krwi przykryła część nosa Filipa. Brunatne strupy sterczały z dziurek niby kły. Dwie sine szramy na brzuchu zbiegały się ukośnie. W miejscu przecięcia skóra rozorana była głębiej, ze szczeliny sączyła się ropa. Paznokciem oskrobał z brudu ranę na kolanie i wylizał ją jak pies. Padł plackiem w poprzek łóżka tak, że obie pary kończyn zwisały po przeciwległych stronach. Stopy miał napuchnięte, poznaczone bąblami oparzeń od gorącej płyty boiska. Palce u nóg poruszały się w różnym tempie, niczym zrośnięte ze sobą robaczki.

Stefan zahaczył obcasy o kratę okna i zsunął przepocone buciory. Rozwinął onuce, energicznym trzepnięciem wytrącił z materiału obłok kurzu. Otarł spoconą twarz i przewiesił onuce przez ramę łóżka do wyschnięcia. Podrapał swędzące pęcherze na piętach. Rozrzuciwszy ręce na boki, jakby dostał postrzał w pierś, ze stęknięciem ulgi zwalił się na łóżko. Sprężyny pod materacem zazgrzytały. Sen połknął go jednym haustem. Wąsy powiewały w rytm oddechu.

Donośne, podobne do ryku lwa chrapanie Filipa przeszło w dwugłos.

Powietrze wydawało się zgęstniałe od smrodu. Cuch zapoconych stóp mieszał się z wyziewami spod pach. Ludwik krzywił się, zatykał nos, ostentacyjnie wywalał język.

Jedyne niezajęte łóżko należało do Tymoteusza. Nieskazitelnie równo zaścielone, pościel wyzbyta najdrobniejszych fałd, wyprasowana odwróconym taboretem.

— Widowisko, jakie panowie zaprezentowaliście na boisku było żenujące — perorował Tymoteusz utyskującym tonem. Chroniczny brak akcentu nadawał słowom płaskie brzmienie, jakby nie interesowało go, czy jest słuchany. — Dzikie, prymitywne, barbarzyńskie. Brutalna siła górowała nad rozumem. Zdruzgotano paradygmat stanowiący kościec naszej kultury: poszanowanie reguł…

Wywód przerwało dudnienie dzwonu, od którego rozdzwoniły się szyby w oknach.

Powieki Stefana rozwarły się ociężale. Wysiłek mięśni czoła sfałdował brwi, rozdzielił je zmarszczką pośrodku. Przetarł sklejone ropą oczy.

— Nalot? — Zdziwił się, ale tylko trochę. — Alaaarm!!

— To kąpiel — wyszeptał Tymoteusz. Na tru­pio blade zazwyczaj policzki wypełzł rumieniec. Wychudzoną twarz zaokrągliła aureola szczęścia. Spłynęło z niej znużenie wywołane całodniowym upałem. Zmarszczki w okolicy oczu wygładziły się. Ruchy nabrały niespotykanej werwy. Z podniecenia wyleciało mu z głowy, gdzie zostawił klapki kąpielowe. Biegał po sali na zewnętrznych krawędziach stóp, by do minimum ograniczyć kontakt z brudną podłogą. — Gdzie, do kroćset, one się podziały?!

Zajrzał pod szafę, wywrócił taboret z miednicą, przesunął łóżko, wpakował nogę w wypełniony uryną nocnik. Wreszcie znalazł obuwie. Wydał okrzyk tryumfu i rzucił się do wyjścia. W progu omal nie stratował zakonnicy, która zakorkowała sobą otwór drzwi. Tymoteusz ciskał się rozpaczliwie w fałdach habitu. Padł na brzuch, przeczołgał się między nogami zakonnicy, wstał i pognał do łazienki przy akompaniamencie klaszczących o pięty klapek.

Odprowadziła go pełnym politowania wzrokiem. Przecisnęła się przez próg. Pod naporem obfitych bioder drewniana futryna zatrzeszczała, z góry poprószył się tynk.

— Wstawajcie niebożęta, bo dziś nie święta — wyrecytowała rymowankę (spodobała jej się tak bardzo, że powtarzała później to samo w kolejnych salach). — Czekacie, trutnie, na pisemne zaproszenie? Zadusicie się w tym smrodzie. Biegiem do łazienki, ale już! Nie guzdrać się, ino ruchy-ruchy. — Zaklaskała w dłonie.

Stefan przytknął onucę do twarzy.

— Pooowstań! — huknął kapral­skim głosem, stłumionym przez materiał. Onuca nadęła się i zafurkotała na brzegach. Posłuszny własnej komendzie, stanął na baczność przy łóżku.

Zakonnica klepnęła się po biodrach. Fala tłuszczu ruszyła od pośladków, przemieściła się na uda, zatrzepotała habitem i spłynęła miękko po materiale.

— Cały oddział na mojej głowie — biadoliła, potrząsając widowiskowo welonem. — Myć, pilnować, prać, prasować. Jezusie-Maryjo, sam krzyż i utrapienie z wami. Człowiek tyra jak wół, haruje w winnicy Pańskiej od rana do wieczora, aż na pysk pada. I żeby to w zamian okruszek wdzięczności jaki albo nagroda. — Sarkała, wzdychała cierpiętniczo, wznosiła z udręczeniem oczy, załamywała ręce, omdlewają­cym gestem przecierała czoło. — Co wy byście beze mnie robili? Z głodu pomarli, brudem zarośli. Józefie Święty, czy ja dla was mama jestem!?

Chwyciła od spodu łóżko Che i mocnym podrzutem strąciła go na podłogę. Cisnęła zgnitym jabłkiem w Rudolfa (zrobił unik i jabłko rozprysło się na ścianie, pozostawiając ociekającą so­kiem plamę). Dostrzegła, że Ludwik usiłuje cichaczem wymknąć się z sali. Otwartą dłonią trąciła go w plecy. Gdy upadał, złapała za koszulę i posta­wiła na nogi, po to tylko, by go skrzyczeć ciągiem wrza­skliwych dźwięków.

— Ja tu gębę zdzieram, a was guzik to obchodzi. Byle gnić w tych barłogach. Dostaniecie odleżyn na dupskach. — Nie przestając utyskiwać, ruszyła do następnej sali, by tam powtórzyć rytuał zaganiania. Otulona habitem poruszała się jakby miała założone na stopach rolki.

Nie ociągali się zbytnio. Brudni, spoceni po meczu, sami marzyli o kąpieli. Rozebrali się, porwali ręczniki i nago wybiegli za Tymoteuszem.


***


Woda tryskała z kranów nierównym, rozbryzgowym strumieniem, przelewała się przez porcelanowe brzegi umywalek. Pacjenci oblegli je gromadnie. Myli się, ochlapywali wzajemnie, pili wodę prosto z sitka. Zwiotczałe ramiona starców przeplatały się z muskulaturą byczych karków. Bezkształtne masy mięsa kołysały się obok smukłych, chłopięcych sylwetek. Tyłki w różnych rozmiarach, odcieniach, gładkie i włochate, tłoczyły się obok siebie. Kurz z boiska nasiąkał parą w pomieszczeniu, ściekał z ciał, znaczył skóry pionowymi smugami, upodabniając gromadę do stada borsuków.

Menel szczotkował z namaszczeniem zęby. Czynił to głównie na pokaz, bo po uzębieniu zostały tylko sczerniałe pieńki. Upodobanie do denaturatu nadało jego policzkom czerstwy, fioletowy kolor. Szczecinę zarostu przyciemniały w okolicy ust żółtawe plamy od petów wygrzebywanych z puszek i dopalanych do samego filtra. Z powodu wydzielanego zapachu otaczała go pusta przestrzeń. Nabierał wody w usta, mieszał poruszeniami szczęk, wciągał do gardła, gulgotał i spluwał potężnym charknięciem.

Rudolf oparł stopę o brzeg umywalki i szpatułką czyścił zarosłe brudem paznokcie.

Papierowym ręcznikiem Jednoręki przetarł rozrośnięty do niebywałych rozmiarów wór mosznowy. Włożył następnie kępę brody pod kran i rozkoszował się mrowieniem, gdy zimne strugi spływały mu po piersi.

Stefan spienił kostkę mydła, wyłysiałym pędzlem nałożył warstwę piany na policzki. Wpatrzony w lustro, precyzyjnymi ruchami brzytwy ścierał białe paski. Pociągnięciom ostrza towarzyszyło skrzypienie na skórze.

Prawnik pełzał po łazience. Wydawał szeleszczące, ostrzegawcze syknięcia i kąsał po kostkach tych, którzy nie zdążyli uskoczyć. Jego ciało było włókniste, naznaczone wybrzuszeniami napiętych ścięgien. Z wypukłości kręgosłupa wyrastała pralnica żeber. Tyłek tworzył płaską taflę z plamką pośrodku, w miejscu pośladków widoczna była skóra opięta na kościach miednicy. Zatrzymał się przy kratce ściekowej i chłeptał językiem wodę zbierającą się w zagłębieniu terakoty.

Karzełek z wyrazem błogości wypuszczał łukiem strużkę moczu do oddalonego o metr pisuaru. Strumień w końcówce spłaszczył się, oklapł, skrócił do wąskiej, pionowej kreski łączącej stuloną dłoń z podłogą.

Rozbawiona grupka pluskała się w brodziku. Taplali się w płytkiej wodzie, dokazywali niby posadzone w wannie dzieci. Kładli się na brzuchu i wykonywali ruchy jakby pływali w basenie. Trzepotali nogami, puszczali podwodne bąki, bulgotali z twarzami zanurzonymi pod powierzchnią. Ktoś rzucił im otwarty pojemnik z szamponem i wkrótce pogrążyli się w kłębach piany. Pluskali się nawet wtedy, gdy wypadł korek ze zlewu i cała woda spłynęła.

Bliźniacy myli zęby zsynchronizowanymi ruchami szczotek. Jak na komendę płukali usta, odchylali głowy do tyłu, gruglali głośno i spluwali symultanicznie do umywalki. Od pięt po szyje wytatuowani byli elementami astronomicznymi: konstelacje gwiazd przeplatały się z fazami księżyca, tyłki zdobiły połówki słońca — odmalowane tak, że składały się w całość dopiero po zaciśnięciu pośladków. Z położonego na umywalce telefonu ciągnął się kabel od słuchawek. Druciki biegły do ich uszu, jakby mieli wspólną, rozdwojoną głowę.

Spaślak opuścił kabinę ubikacji, gdzie wcześniej załatwiał się głośno przy otwartych drzwiach, nie dbając o pełne obrzydzenia jęki obecnych. W swej otyłości przypominał przetłuszczonego niedźwiedzia. Wałki zaczynały się pod uszami, kaskadowo zlewały się ku ramionom. Brzuch opadał na przyrodzenie jak sflaczały balon. Przekonany, że w brodziku pod warstwą piany jest woda, wziął rozpęd i wskoczył do środka.

Dresiarz z bandaną przewiązaną na głowie demonstrował ciosy karate. Podskakiwał, wykonywał pozorowane kopnięcia, naprzemiennie z obu rąk wypuszczał ciosy w powietrze.

Stary hippis ze strzykawką w zębach klepał się po przedramieniu. Skórę nad kościaną bransoletką znaczyło mrowie nakłuć. Celował igłą w zrujnowaną żyłę, ale nie mógł się przebić. Kolejne nieudane wkłucia pogłębiały frustrację. Po twarzy ściekały mu łzy.

Róg pomieszczenia okupowali palacze. Jednostajnie podnosili dłonie do ust. Ogniki papierosów rozbłyskały, żarzyły się i gasły. Strzykali pod siebie drobinkami tytoniu. Mrużyli oczy od gryzącego dymu. Wypuszczane z nozdrzy strumienie oplatały im głowy, nieforemnym słupem wzbijały się do umieszczonego pod sufitem wywietrznika. Obrośnięte kurzem śmigło pracowało ospale za kratką wentylacyjną, obracało się z metalicznym zgrzytem łożyska i zasysało dym wraz z obłokami pary.

Menel usiłował wysępić od palaczy papierosa. Zdjął opaskę i zademonstrował pusty oczodół, popisywał się trikiem z monetą — przetaczał ją między ułożonymi poziomo palcami, a przekładanie dłoni zapewniało bezustanny ruch krążka.

Jedna kabina prysznicowa była zdewastowana (wąż urwała pacjentka w trakcie próby samobójczej). Ścianki ciasnego boksu okrywały podobizny męskich oraz żeńskich genitaliów. Drugą zajął Tymoteusz. Szorował się gąbczastą rękawicą z zapamiętaniem, jakby usiłował zedrzeć skórę. Od lejącego się z prysznica ukropu ciało przybrało szkarłatny odcień. Mżawka pary spowijała mgłą kabinę. Omotany mlecznym woalem mydlił się bezustannie, każdy fragment ciała. Pod jego stopami rósł pienisty kożuch.

Bliźniacy załatwiali się wspólnie do muszli klozetowej. Jeden w zabawnym grymasie rozciągnął usta palcami. Pozbawiony sterowności strumień padł na łydkę brata. Ten zaprotestował gniewnie i nie przestając oddawać moczu, odwzajemnił się kopnięciem pod kolano.

Dźwięk plaśnięcia stopy o wilgotną skórę zelektryzował towarzystwo.

— Ataaak!! — okrzyk Stefana zwielokrotniło echo odbite od kafelek.

Niewidzialna iskra przebiegła przez gromadę. W pomieszczeniu zakotłowało się. Pacjenci pląsali szaleńczo, popychali się biodrami w zabawie podobnej do tańca pogo z punkowych koncertów. Bieganina nabierała impetu, zadziorności. Niewinnym początkowo potrąceniom towarzyszyły mocniejsze uderzenia.

Rudolf kręcił się w miejscu niczym balet­mistrz na scenie, wymachiwał długim, żylastym kulasem. Kopnięty w podbrzusze karzełek padł na plecy i przejechał kawałek po śliskiej podłodze.

Stefan ulokował się w kącie. Na genitalia założony miał ochraniacz z psiego kagańca. Głowa okryta czapką-pilotką. Naprężony do skoku, czujny, upodobnił się do drapieżnika zaczajonego na ofiarę. Raz po raz odrywał się od ściany, raził przeciwnika kopniakiem w czułe miejsce, po czym wracał na dawną pozycję.


***


Zakonnica wkroczyła do łazienki w sa­mym apogeum zabawy. Monstrualnym biustem popychała przed sobą opieszałych pacjentów. Wygarniała ich z sal i zaganiała do kąpieli niczym kwoka pisklęta. Ostatniego marudera wcisnęła do środka kolanem. Zatrzasnęła drzwi.

Przewalanka trwała w najlepsze i wciągała kolejne osoby. Nawet palacze kopali się radośnie po udach. Nie powstrzymał ich ryk Jednorękiego, którego ugodzono w jądra.

Małe ślepka zakonnicy, ukryte niby pępki w kłębach mięsa, strzeliły na boki. Zakasała rękawy po łokcie. Strzyknęła śliną przez zęby. Okrągły, kartoflany nos rozpłaszczył się pod uciskiem nadgarstka.

— No to jazda — zakomenderowała sobie.

Odbiła się zadem od futryny. W marszu złapała za włosy menela, uwięziła jego głowę w uchwycie i gruchnęła na odlew w twarz. Ze sznura przy habicie zdjęła różaniec, zakręciła nad głową. Nanizane na łańcuszek paciorki owinęły się wokół szyi Rudolfa. Pociągnęła energicznie różańcem i Rudolf zawirował w łyżwiarskim piruecie na jednej nodze niczym bączek.

— O żesz ty… żeby mi… bo ja cię…! — wylała na Che strumień urywanych zdań (trafiony w splot słoneczny, poruszał ustami jak ryba wyciągnięta z wody).

Kopnęła w biodro pełzającego prawnika. Zasyczał groźnie, czym tylko rozsierdził zakonnicę. Odciągnęła nogę do tyłu. Prawnik raptem odzyskał dwunożność — poderwał się z podłogi i umykał pospolicie, w postawie pionowej. Próbowała go gonić wzdłuż ścian, ale po pierwszych krokach zasapała się i przystanęła, by wyrównać oddech.

Hippisowi zerwała z bicepsa gumową rurkę (strzykawkę zdążył wcześniej schować w odbycie), wytargała za uszy, sklęła bezpardonowo. Dziadka zdzieliła łokciem pod żebra, ale niezbyt mocno z szacunku dla podeszłego wieku. Z Jednorękim już tak się nie patyczkowała — klaps w wypięty tyłek wtrącił jego głowę do umywalki, a gdy się prostował, grzmotnęła z mańki w grzbiet nosa. Ściągniętym z nogi sandałem zaatakowała kopiących się wściekle bliźniaków.

— Co robi, nie wolno! — popiskiwał oburzony pacjent o aparycji urzędnika. Wyprężył się służbiście, przeczesał palcami rzadkie włosy. Wykonał ruch, jakby poprawiał marynarkę na gołym ciele. — Oj, nie ujdzie jej to na sucho. Znam ja nasze prawa. Skargę napiszę. I do prokuratury sprawę zgłoszę.

Zakonnica podniosła swe krzaczaste, trochę męskie brwi. Pokiwała welonem w geście zrozumienia dla przedkładanych racji urzędnika. Szczególne zainteresowanie wywołało przywołanie ustawowego prawa pacjenta do poszanowania godności. Cierpliwość wyczerpała się, gdy dotarł do kwestii swobód konstytucyjnych. Zgiętym ramieniem uchwyciła kark jegomościa, ścisnęła i przytrzymała, aż osłabł. Siny na twarzy zwalił się z łomotem na podłogę.

Ciężkim, rozkołysanym krokiem dotarła do Stefana.

— Baczność! — szczeknął przez ramię. Skierował źrenice na sufit, by ominąć surowe wejrzenie zakonnicy. Próbował się zameldować, jednak z porażonych strachem ust wypłynął tylko niezrozumiały bełkot. Język zaplątał się w ustach, po czym bezwładnie zawisł na wysokości brody. Ściągnął z głowy czapkę-pilotkę i zmiął ją w dłoniach. Siwa czupryna przylgnęła ciasno do czaszki. Prawą stronę twarzy nadal pokrywała warstwa piany do golenia, której nie zdążył zetrzeć brzytwą. Nad piersią widoczne były tatuaże z faszystowskimi symbolami.

Zakonnica sardonicznym uśmiechem skomentowała widok psiego kagańca osłaniającego genitalia. Odebrała Stefanowi brzytwę. Nie wiedziała, gdzie ją schować, więc wyrzuciła przez okienko. Powolnym, nieomal opiekuńczym ruchem, jakby wykonywała czynność pielęgnacyjną, wcelowała pięścią w klonowy liść na czole, przyklejony tam jeszcze podczas meczu. Trzykrotnie wykonywała ruch zamachowy i cofała rękę. Cios był krótki, precyzyjny jak pacnięcie muchy. Głowa Stefana opadła w zamroczeniu. Osunął się plecami po ścianie. Zamocowany rzemykami na biodrach kaganiec podwinął się pod pośladki i zawiesił biodra kawałek nad podłogą.

Zakonnica wpadła w grupkę palaczy.

— Już ja wam pokurzę, kopciuchy!

Skulili się ze strachu jak mali chłopcy przyłapani na wykradaniu jabłek z cudzego sadu. Dresiarz w wyciągniętej ręce trzymał zapalniczkę i przypalał koledze papierosa. Piersi zakonnicy przycisnęły go do ściany. Plaśnięciem z góry wytrąciła papierosa z ust. Złapała za rękę i wykręciła, aż zatrzeszczała w stawie barkowym. Zapalniczka wypadła spomiędzy palców. Rodzący się protest przerwało klaśnięcie w czubek łysej głowy.


***


Karzełek wygramolił się z brodzika. Otrząsnął się na psi sposób, rozsiewając wokół strzępy piany. Popędził za zakonnicą w podskokach. Odbijał się sprężyście kiełbaskowatymi nogami. Jedna była krótsza, co sprawiało, że przy każdym wyskoku przechylał się nieco w bok, a kangurzy „chód” przypominał obrót scentrowanego koła.

— Pośpieeewać nam, siooostro, pośpieeewać — skomlał rozciąganymi jękliwie słowami.

Całe owłosienie stanowiło parę kłaczków oraz mokry kosmyk nad czołem, przyległy płasko do czaszki. Między palcami wyrastały błony, jak u ptaka błotnego. Tułów miał zdeformowany: lewe ramię opa­dało, podczas gdy prawe wznosiło się powyżej ucha. Plecy przyginał garb i musiał zadzierać głowę, by patrzeć przed siebie. Twarz znaczyły rozsiane plamy trądziku, głównie w okolicy ust. Uniesione kąciki zdradzały wesołe usposobienie.

Zakonnica wycisnęła na twarz grymas niezadowolenia, choć jej liczka nabrały rumieńców.

— Pośpieeewać — przedrzeźniała rozwlekłą mowę karzełka. — A może wam jeszcze zataaańczyć!?

— Taaak — odpowiedzieli pacjenci chóralnie.

Pyzata buzia zakonnicy rozszerzyła się jeszcze bardziej. Kreski oczu zaginęły pod policzkami. Źrenice rozbłysły wesołymi ognikami.

— No nie, to już są szczyty. — Kipiała udawanym oburzeniem. — Czego to wałkoniom się zachciewa, we łbie się nie mieści. Płacą mi za śpiewanie albo co? Złamanego grosza. Ale wymagania mają — gderała, nie ustając w wysiłkach opanowania chaosu, który zresztą samoistnie wygasał.

Uczepiony fałdu habitu karzełek szurał brzuchem po posadzce. Kiedy zakonnica zatrzymała się raptownie, z rozpędu wjechał między grube łydki. Złapała go za kark i postawiła na nogi. Natychmiast zaczął wierzgać niczym rozbrykane źrebię wypuszczone na łąkę.

— Taaańczyć, śpieeewać! — kwiczał. Ze zbryzganego brodawkami nosa poleciały gluty. Długie sople spływały po brodzie na pelikanie wole.

— Czy to aby wypada? — krygowała się zakonnica. Wysuwała wargi, które samoistnie układały się do śpiewu. Kołysała sprężyście biodrami. Przestępowała z nogi na nogę, jakby rozpierała ją energia, a mięśnie gotowały się do skocznych podrygów. Ukryte pod habitem sandały mlaskały na mokrej terakocie. Plamy podniecenia oblały pyzatą twarz, po ciele rozchodziły się fale ciepła.

Pacjenci przerywali zabawę i obstępowali ją pierścieniem.

— Nie może tak być, żeby przed gołymi chłopami śpiewać. Tym bardziej tańczyć. Się nie godzi. Jak w tancbudzie jakiejś. Może wam jeszcze na rurze pofikać.

— Taaak! — odpowiedzieli. Rozejrzeli się za rurą, ale ta od kaloryfera była umocowana zbyt blisko ściany.

— Normalnie was posrało. Jeszcze kto doniesie i będzie afera.

— Łona się nie dowie — zapewnił Jednoręki. Woda zlepiła brodę w mokrą masę. Kładła się na piersiach niby pęki wodorostów przyklejone do skóry.

— No skąd! Jaki śpiew, jakie tańce? Mowy nie ma. — Zakonnica modulowała słowa ze śpiewną radością w głosie. Tęgie biodra gibały się wraz z habitem. Naprzemiennym szurnięciem nóg strąciła sandały. Bosą stopą wykonała przytup, od którego pękł fragment terakoty.

Pacjenci rozstąpili się i utworzyli na środku łazienki rodzaj sceny o obłym kształcie. Zaczęli klaskać rytmicznie. Nawet Jednoręki wykonywał ruchy jakby składał się do oklasków, choć odsłonięty kikut jedynie podrygiwał niby kurze skrzydełko.

Spowity białymi kłębami Muzykant wyłonił się z oparów. Ze skrzypiec płynęły skoczne nutki. Na gołe ciało nałożony miał frak, którego nie chciał zdjąć nawet do kąpieli. Ociężałe od wilgoci poły, podobne do ogona jaskółki, majtały się między udami. Chudziutkie nogi, blade i koślawe, uginały się do melodii walca.

— Tańczyć, kurna! — huknął Dresiarz. Ułożył wargi w ryjek, wetknął w środek papierosa skrywanego w dłoni. Policzki zapadły się próżniowo. Wypuścił z nozdrzy dwa słupy dymu. — Dajesz, pingwin. Chopsasa-hopsasa.

Bańka piany wzdęła się na mięsistej wardze zakonnicy.

— No chyba, że tylko raz.

— Tylko raz! — zgodzili się skwapliwie pacjenci. Wiedzieli, że bę­dzie śpiewać, dopóki nie ochrypnie. Pomieszczenie rozjaśniły uśmiechy przeskakujące jak pchełki z twarzy na twarz.

Ciągnący się od okienka ukośny tunel światła padał na zakonnicę niby promień reflektora. Podkasała habit, by nie zawadzał w tańcu. Zanuciła na ludową nutę. Frywolna przyśpiewka ożywiła bezkształtne, pozbawione talii ciało. Przyciężka, z pozoru niezdarna sylwetka nabrała sprężystości. Nogi wykonywały podrzuty jak do kankana. Siarczyste przytupy przemieszczały pod materiałem bryły mięsa. Nalane tłuszczem pośladki pływały pod materiałem. Workowate piersi fikały w podrygach, każda w innym kierunku, jakby biust rozpadł się na dwie części poruszające się wedle odrębnego porządku.

Akompaniował jej karzełek. Zawodził śpiewnie do „mikrofonu”, w który przeistoczyła się rurka wyrwana z syfonu umywalki. Woda lała się ciurkiem na podłogę. Zagłębienia terakoty wypełniły kałuże.

Końcówka przyśpiewki utonęła w euforii, jaka zapanowała w łazience. Pacjenci pohukiwali, gwizdali na palcach. Pierścień otaczający zakonnicę zacieśnił się. Mężczyźni klepali ją poufale w plecy, szczy­pali uda, naciskali piersi.

— Łapa przy sobie, zbereźniku — zakonnica ofuknęła Jednorękiego. — Bo jak cię maznę w pysk! — Zamachnęła się dla postrachu.

Jednoręki nie uciekł, zachował nawet sprośny grymas. Twarz rozszczepił szeroki uśmiech aligatora. Szczelina w zaroście odsłoniła połyskujący czerwienią łuk górnej wargi. Wysunął szelmowsko koniuszek języka. Odjął rękę od tęgiego zada. Gruzłowatymi palcami przebierał w gęstwinie brody. Odczekał, aż zakonnica się odwróci, po czym znów przykleił do niej łapę.

Huczna owacja zachęciła do kolejnego występu. Pokaźna tusza nie przeszkadzała zakonnicy wirować i podskakiwać lekko niczym śnieżynka. Wierzgała nogami, robiła piruety. Spód habitu nasiąknął wodą. Krople odrywały się od materiału, łączyły ze strugami pryskającymi spod bosych stóp i tworzyły wokół postaci rodzaj mgiełki. Welon łopotał na podobieństwo rozpostartej flagi.

Jednoręki podał prawe ramię. Sczepieni łokciami zakręcili razem parę kółek. Zakonnica przyklasnęła sygnalizując zmianę kierunku obertasa, ale ręka tylko przecięła powietrze nad wzniesionym kikutem.

Zachęceni ich przykładem pacjenci również przyłączyli się do zabawy. Wyciągniętymi ramionami obejmowali barki osób znajdujących się po bokach. Uginali nogi i tupali stopami. Członki kołysały się w jednym rytmie. Ruchy zsynchronizowały się i upodobniły do tańca plemiennego. Podjęty przez Spaślaka mrukliwy śpiew rozprzestrzenił się na pozostałych.


***


— Się macie, byki! — Consuela-Dolores pozdrowiła towarzystwo.

Usiłowała wtargnąć do łazienki z rozłożoną parasolką, jednak czasza nie mieściła się w otworze drzwi. Złożyła parasolkę, ujęła ją niczym oszczep i parabolicznym lotem przerzuciła nad głowami. Szpic utkwił w kracie wywietrznika.

Mrugała tylko lewą powieką, prawe oko było szklane, zmatowiałe od nadmiaru wilgoci w pomieszczeniu. Skórę miała szorstką, pokrytą trądzikowatymi krostami. Brodawki porastały kępki włosów. Maźnięcia fioletowej szminki zdeformowały usta. Wyszczerbiony przód szczęki dumnie rozdzielał złoty ząb. Pragnienie demonstrowania najcenniejszej rzeczy, jaką posiadała zrodziło manierę unoszenia górnej wargi. Kałduny postrzępionych włosów sterczały w różnych kierunkach. Szlafrok nie był ściągnięty paskiem, a zastępująca go taśma dawno utraciła lepkość.

Przebiła wzro­kiem mgiełkę zasnuwającą pomieszczenie. Oczarowana widokiem gromady nagusów, wypuściła spod przepony odgłos przypominający wycie wilka. Odegrała przed zebranymi prostą scenkę: ściągała szlafrok rękami, by „wstydliwie” osłonić ciało, po czym rozsuwała poły i wachlowała nimi energicznie. Gestem tancerki rewiowej zrzuciła szlafrok. Całe odzienie stanowił teraz kuchenny fartuszek, przewiązany z tyłu wstążką. Klasnęła się w zmarszczone pośladki. Ściskała je i miętosiła, łyskała kakaowym oczkiem. Kość ogonową zdobiła naklejona imitacja tatuażu ryby-piły; folia z nadrukiem odstawała przy brzegach od skóry. Człapała po łazience krokiem Chaplina, z szeroko rozstawionymi stopami i wypiętym kuprem. Mizdrzyła się do mijanych mężczyzn, cmokała, mrugała figlarnie oczkiem. Od trzepotania powiekami częściowo odkleiła się plastikowa rzęsa.

— So Chattanooga Choo-Choo — zaśpiewała nosowo. Rozchybotała biodra. Uwolniona przez boogie-woogie siła bezwładności popychała ją do przodu, aż wpadła do brodzika. Chwilę leżała na płask, tylko pupa wyłaniała się i znikała w zwałach piany. Przytłumione słowa piosenki utworzyły na wysokości głowy wulkan bąbelków. — Won’t you, you choo-choo me home!

Wygramoliła się z brodzika. Otrząsnęła grzbiet jak pies, który wytarzał się w kałuży. Ciężkie, wiszące piersi rozbiegały się chaotycznie, klapały mokrymi klaśnięciami.

— Hej, hej! Widzicie, kto was nawiedził, młodzianki wy moje przemiłe? Toż to wasza ukochana pszczółka Bzz-Bzz nadleciała, żeby spić nektar z kwiatków waszych. Orales, jebut!

Chwyciła karzełka za króciutki penisik i zakręciła wokół siebie. Dopadła następnie Jednorękiego, ścisnęła mu wór mosznowy, bawiła się sprężystością pomarszczonej skóry, przebierała palcami jądra. Bez powodu, z czystej fantazji ugodziła kolanem w krocze. Zaniosła się chrapliwym śmiechem, patrząc jak wargi Jednorękiego wysuwają się spod brody w rodzaj trąbki.

— No, ogierki, ruszać dupska i hetta-wiśta-wio. — Zarżała w koński sposób, wypuściła serię prychnięć wargami. — Dość walenia gruchy, pętaki. Co to, kurwa, jest?! Nie uczyła was matula, że od majstrowania przy sprzęgle korzeń usycha. Trzeba zakisić ogóra, jak chłopom przykazane jest.

Jednoręki zwymyślał Consuelę-Dolores najlepiej, jak potrafił. Odcięła się rynsztokową poezją. Runęła sztywno na plecy. Nogi strzeliły w górę, rozwarte na kształt litery „v”.

— Chceta powąchać mojej cipki, szajbusy? Widzę, jak się ślinicie. — Rozdziawiona szparka otwierała się i zamykała niby mrugające oczko. — Stawiać dzidy i rach-ciach. Nie lenić się, ino z życiem. Do kolejki się utawiać, żeby chamówy nie było. Nie będem wybrzydzać, wszystkim usłużę. Młody-stary, biedny-bogaty, szczerbaty-zębaty, bez różnicy. Każdy rozkosz znajdzie w ciele mym. Pro publico bono — zwrotu nauczyła się od Tymoteusza — za darmochę — dodała już po swojemu.

Chętnych jednak nie było.

Consuela-Dolores pode­rwała się ruchem nad wyraz sprężystym przy jej niezgrabnej sylwetce.

— Co jest z wami, impotenty, nie wyspaliśta się, czy jak? A może korniki jaja wam wyżarły? — Zrobiła krok w stronę mężczyzn. Rozpierzchli się w popłochu. — Pokażcie, żeście chłopy, a nie jakieś tam — splunęła pod nogi — cioty.

— Wyrzućcie ją stąd! — piszczał Ludwik. Stał skulony w rogu, ze skrzyżowanymi nogami. Czujny, napięty jak struna, przyciskał do bioder zrolowaną szmatę, by choć trochę się osłonić. Głowę otulał turban z ręcznika. Z lewego ucha sterczał waciany patyczek, którego zapomniał wyjąć po wcześniejszym czyszczeniu.

— Wszystko gotowam uczynić wedle upodobania klienta. W paszczę i gdzie chceta. — Zamaszystym gestem podpatrzonym od świnki Piggy z Muppet Show Consuela-Dolores odrzuciła grzywkę palcami. Podstawą dłoni otarła nos, pozostawiając na nadgarstku śluzowaty pasek. Biodra nabrały okrężnej rotacji, jakby kręciła na nich obręczą. — Ja żem Pani Rozkoszy. Urodziwa wielce. Hojnie obdarzem młodzieńca, co mnie posiąść zechce. Gdy kluczyk do zamku przyłoży, otworzą się przed nim złote wrota — oświadczyła pompatycznie, wybijając zgłoski przytupem. Dalsze fragmenty kwiecistej przemowy uleciały jej z pamięci. — Rozhajcuję każdego, aż mu z korzenia zadymi. A co, może nie?! — warknęła, jakby odpierała czyjś sprzeciw.

Wymierzyła parę niecelnych ciosów w stronę mężczyzn, którzy doskakiwali do niej, grzmocili w gołe uda i odbiegali ze śmiechem. Jednoręki nie zdążył. Kopniak celowany w jądra wydarł z płuc przeraźliwy skowyt, jakby rozrywano go żywcem.

— A propos — to kolejne wyrażenie zaczerpnięte ze słownika Tymoteusza — widzieliśta numer ze srebrnymi kulkami w dziupli? …nie ma kulek — stropiła się. — Ale jest szczotka do klozetu. Dawać mi ją!

Nie znaleziono szczotki, wepchnęła więc w siebie zabraną karzełkowi rurkę od syfonu. Wargi sromowe ścieśniły plastik i ukształtowały wylot rurki w pokaźne „O”. Prąd powietrza od otwartych drzwi dobywał stamtąd buczenie podobne do dźwięku góralskiej trombity.

W łazience podniósł się tumult. Jedni gwizdali na palcach i pohukiwali radośnie, inni wygrażali pięściami. Lu­bieżne komentarze krzyżowały się z okrzykami zgorszenia. Ludwik wymiotował do pisuaru.

— Teraz uważajta, śwarne chłopaki. Nastąpa… następi… ekstra występ będzie — zawołała Consuela-Dolores, gdy hałas nieco osłabł. Parskała raźno, potrząsając skołtunionym owłosieniem. — Numer z balonem, jebut!

Mężczyźni podzielili się na przeciwstawne frakcje. Rozgorzała kłótnia. Wszyscy wrzeszczeli. Ktoś kogoś kopnął i wszyscy rzucili się do bójki. Nie trwała długo, bo przewaga zwolenników wypędzenia szczerbatej prostytutki była znaczna.

O miejsce w re­wirze Consuela-Dolores postanowiła walczyć do upadłego. Rozpoczęła się gonitwa. Nasycone oleistym potem, śliskie jak u ryby ciało wymykało się ścigającym. Raptowne zwroty sprawiały, że przewracali się na zalanej posadzce. Co pewien czas przystawała, by podjąć bitwę. Następowała seria kopniaków, uderzeń pięści i znów ucieczka. Kiedy przypadkiem wpadła do kabiny Tymoteusza, pchnięcie z łokcia odrzuciło ją do tyłu. Trafiła w ramiona Rudolfa.

— Apage, Satanas! — Objął ją w talii i przywarł do płaskiego zada. Pozostała po meczu opuchlizna na czole nadawała twarzy asymetryczny kształt. Skamieniała teraz w bolesnym osłupieniu, jak gdyby toczył zażartą walkę z rozpalającym od środka pożądaniem.

Consuela-Dolores wierzgała nogami niby narowisty ogier.

— Puszczaj, gównozjadzie. Myślisz, że damą pomiatać można? Nie, żebym niedotykalska, ale darmo nie ma nic. Za macanie się buli. Inaczej jakbyś kradł. Bez dziadźków możesz się najwyżej z własną łapą umówić.

— Ehehehe — zarechotali palacze. Równocześnie podnieśli papierosy do ust, zassali i buchnęli dymem.

— Nie słyszysz, waligrucho, sperma ci uszy zatkała? Patrzajta, jaki wyrywny do baby się zrobił. Tarzan-Onan. Mąż bogobojny z zakonu Świętej Cipy. Oby ci faja zgniła. Twój wiecznie-twardy powinien robić za wieszak na ubrania. Wyruchać to możesz kaloryfer, a od panny wara!

— Zawrzyj paszczę…

— Odezwał się, słyszeliśta, ludzie? Nie wychrumkał ani wypierdział, ale ludzkimi słowy się wyraził.

— …pizdo!

— Jak cię maznę w jaja, to zaczniesz śpiewać cienko. A masz! — Trzepnęła ręką na oślep.

Dojmujący ból skurczył części intymne Rudolfa.

— Puff! — stęknął i zwolnił uścisk.

Consuela-Dolores wyrwała się z objęcia i bez namysłu przepuściła atak. Rudolf wytrzymał napór ciosów, tylko dlatego, że ból jątrzący od podbrzusza był silniejszy. Poczekał aż minie, po czym podciął ją kopniakiem w kostkę. Upadającą Consuelę-Dolores złapał pod pachy.

— Widzita, co szajbus wyprawia? Wącha mnie. Niucha, żeby się potem strzepać. Szurnięty zwyrol. Że też takich matki rodzą! Dla zboków jest ekstra taryfa. — Na przemian zionęła gniewem, śmiała się, to znów miotała obelgi. — Ej, ludzie, zróbta coś. Przecie niewiastę napastuje. Aż się zapluł z chcicy. Nie, że zwyczajnie zaszpuntuje, ale siłą weźmie. Zgwałci, a potem ukatrupi. O, już mnie w zadek tryka. Zaraz wsadzi dyszla.

— Ech, ech, ech! — Rudolf stękał w jej rozczochrane włosy.

— Nie do wiary, on mnie jebie. Dupczy za friko, jak dmuchaną lalę. To kosztuje, co se myślisz? Trzeba zabulić, inaczej gwałt czysty jest. — Poderwała nogi w żabim rozkroku i z mocą naskoczyła na bose stopy Rudolfa.

— Jezu!! — wrzasnął. Ból wyprężył mu patykowato język.

W odwecie wymierzył cios w potylicę. Zakleszczył ręce na przeponie Consueli-Dolores. Szarpnęła się do przodu. Z wyraźnie słyszalnym cmoknięciem rozłączyła się z Rudolfem, zaraz jednak pogmerała ręką między udami, zagoniła węża z powrotem i zacisnęła imadłem. Oboje charczeli. Spięci ze sobą, ruszyli na sztywnych nogach do wyjścia. Wydawali się zrośnięci, tylko miednice pracowały, zderzały się miarowymi uderzeniami. Ruchy nabierały werwy. Pchnięciom towarzyszył dwugłos stęknięć.

Przy drzwiach Consuela-Dolores uczepiła się klamki, ostatecznie jednak wypchnął ją z łazienki. Szamotała się na korytarzu, jakby nadal próbowała oswobodzić się z uścisku. Minęło trochę czasu, nim zrozumiała, że jest sama. Natarła na drzwi, które zamknęły się w momencie, kiedy łupnęła w nie czołem. Uderzenie przesunęło perukę i odsłoniło bok łysej głowy.

Rudolf otrzepał dłonie w geście satysfakcji. Pobiegł do zwolnionej w międzyczasie kabiny prysznicowej. W progu leżał Tymoteusz, lśniący od pary, miotany konwulsjami. Rzęził, upuszczał kącikiem ust płaty spienionej śliny. Ciskał się niczym węgorz wyrzucony na brzeg, skręcał tułowiem, tarł piętami linoleum. Ręce przyklejone do boków, palce robaczkowymi ruchami ślizgały się po skórze. Mimowolnymi podrzutami ciała przemieszczał się po łazience.

Consuela-Dolores przyłożyła oko do dziurki od klucza. Zdeptywała z wypiętym kuprem

— A żeby was poskręcało! Żebyśta się własną spermą udławili, srali krwią i ropą, mieli suchostoja od rana do nocy — wrzeszczała zza drzwi. — Zresztą, co mnie tam. Pałujta się same, świry pierdolone, bo kobiet dla was szkoda. Nie chceta jak bozia nakazała, to walcie gruchy. Oślepnieta od tego, ale nie moja strata.

Anonimowe kopnięcie w drzwi odrzuciło ją na środek korytarza. Pogroziła pięścią niewidocznemu sprawcy. Parsknęła wyzwiskami i wróciła na swój punkt obserwacyjny. Wyłupiaste oko prawie wwierciło się w dziurkę. W gronie golasów upatrzyła sobie Jednorękiego.

— Ej, Mister Moszna, jądra ci spuchły? Stawiaj szerzej nogi, bo je przydepniesz. Zajumałeś jaja strusiowi i wcisnąłeś do wora? — Nastąpił ciąg przytupów, którym towarzyszył charkotliwy rechot. — Przy takich kulach fajfusa nie widać. Potrzep go trochę, żeby się pokazał. Ptaszek-małaszek postawi dziobek i zaśpiewa tirli-tirli… byś go używał, kutazwisie, to by ci stał jak świca! — rozdarła się w nagłym przypływie furii. Wypchnięta krzykiem ślina oblepiła dziurkę i musiała ją przetkać palcem.


***


— Gdzie Filip? — Zakonnica usiłowała przebić wzrokiem opary. Uniesiony spód habitu odsłaniał długie do kolan majtasy. Łydki błyszczały bielą skóry, która od lat nie zaznała słońca. — Sprowadzić tu brudasa, ale już! — Polecenie zabrzmiało jak trzaśnięcie z bata.

Stefan poprawił kaganiec na genitaliach. Wyprężył się na baczność.

— Jawohl! — Zasalutował służbiście, jakby odwiedzionym kciukiem chciał wybić sobie oko.

Parę śpiewnych komend uformowało pluton egzekucyjny. Pacjenci zwarli się w kłąb ciał, sklejonych korpusami, pochylonych do biegu. Z bojowym „huraaa!” wybiegli z łazienki.

Tuż za progiem wpadli w gromadkę kobiet. Zwabione szyderstwami Consueli-Dolores, śmiały się z twarzami rumianymi, mokrymi od łez.

— Dziunie! — krzyknął Dresiarz.

— Ślicznotki! — zawył w odzewie Spaślak. Podtrzymywał od spodu brzuszysko. Wibrująca ręka nadała siurkowi okrężny ruch śmigła.

Kobiety zatrajkotały nerwowo. Podniosły wrzask i rozpierzchły się. Męska sfora pognała za nimi z pokrzykiwaniem podobnym do ujadania psów myśliwskich. Ostatni wybiegł z łazienki Muzykant. Smyczek nabrał niezwykłego przyśpieszenia, jakby chciał przepiłować skrzypce. Chudy tyłek prężył się przy wyrzutach kolan.

Kawalkadę zamykał rozszczekany basset. Po drodze obsikał nogę drzemiącego na krześle żula. Kopnięty w bok, zaskowyczał z bólu. Ukąsił żula w kostkę i popędził za grupą.

Na miejscu została Consuela-Dolores. W napadzie nimfomanii zdarła z siebie kuchenny fartuszek. Udając wstyd, skrzyżowała ręce na wysokości łona, po czym rozrzuciła je z rozmachem. Od potrząsania głową spadła jej peruka. Odziana tylko w różową wstążkę na szyi, paradnym krokiem defilowała w poprzek korytarza. Przed ścianami wykonywała zwroty. Towarzyszyły temu siarczyste przytupy od pięt. Raz po raz przystawała, by wypiąć się w uwodzicielskich pozach. Padające przez szyby promienie słońca oblewały błyszczącą skórę. Przy kolejnej figurze akrobatycznej wygięła się do tyłu tak, że uszy znalazły się między nogami.


***


Józefina leżała na wznak w pozie głębokiego odprężenia. Nasycone pragnienie zaokrągliło jej twarz, złagodziło rysy kości policzkowych, spłaszczyło wole pod brodą. Rozgrzane ciało parowało intensywnie i osnuło się lekką mgiełką.

 Merci monsieur — szepnęła. Smukłą dłonią dotknęła ust, dmuchnięciem w palce posłała Stefanowi pocałunek.

Wypluł opleciony na języku siwy, skręcony włos. Wąsy miał zmierzwione, wargi oblepione śluzem. Poszukał czapki-pilotki (wisiała na kaloryferze, razem z bufiastymi pantalonami Józefiny). Założył ją. Stuknął piętami, jakby się odmeldowywał.

— Oooddział powstań — szczeknął przez ramię.

Pacjenci oderwali się od swych kobiet i znów stanęli w ordynku, niektórzy nadal z pokaźnym wzwodem. Zdyszani, z czołami nakrapianymi potem, wyciągniętymi szyjami, niczym charty uwiązane na smyczy. Tylko Muzykant uciął sobie drzemkę post eiaculatio, wtulony w gorący biust Pieguski. Smyczek, którego nie wypuścił z rąk, wyciągał ze skrzypiec ciche dźwięki zespolone z oddechem.

— Kooompania… — Stefan podał śpiewnie komendę.

— Mon cheri! — Józefina wydała głębokie, pełne nostalgii westchnienie.

— …baczność-spocznij-biegiem-marsz!


***


Otoczyli Filipa murem roześmianych, choć wcale mu nie przy­chylnych twarzy i natychmiast cofnęli się z respektem, gdy zaczął podskakiwać z głową pochyloną, jakby miał na czole rogi gotowe do ataku. Kokosowe jądra kolebały się rytmicznie.

Karzełek wbiegł do sali, wydając na jednej nucie niski, buczący dźwięk. Okryty warstwą mydlin przypominał stwora z obcej planety. Stopy zostawiały na linoleum mokre ślady szeroko rozstawionych palców. Odbił się jak żaba i w tym samym momencie otrzymał od Filipa cios, po którym wykręcił pół obrotu w powietrzu. Padł na ścianę, spłynął miękko do podłogi. Zawisł do góry nogami, z karkiem wygiętym prostopadle do linii tułowia. Jakiś czas tkwił w tej pozycji, potem ruszył kończynami. Wstał z wysiłkiem na chybotliwych nogach. Złamany ząb łączyło z dziąsłami cienkie pasemko skóry. Mimo bólu, dziobata, lśniąca twarz rozdzieliła się uśmiechem, błękitne oczy spoglądały przyjaźnie.

Stefan podrapał się z zakłopotaniem w kroku.

— Kompaniaaa — podniósł rękę, by dać sygnał do odwrotu.

Jednoręki powtórzył jego ruch, ale tylko do połowy. Wyciągnięty palec zrobił ruch przypominający łaskotanie. Bokserski taniec Filipa ustał. Z wyrazem przerażenia zaczął się cofać przed kiwającym palcem. Zasłaniał się rękami, kulił, jakby rażony prądem paralizatora. Poślizgnął się na strzępie piany oderwanym od karzełka i rymnął na plecy.

— Brać go! — rozkazał Stefan.

Rzucili się na niego hurmem. W grupie poczuli moc. Powszechny strach, jaki zwykle budził, przerodził się w orgię nienawiści. Skopali go brutalnie, zdarli ubranie, złapali za kończyny i półprzytomnego powlekli do łazienki. Wypędzili spod prysznica onanizującego się Rudolfa i wepchnęli Filipa do kabiny.

Zapach mydła poraził go. Zwinął się w pozycji embrionalnej. Usta wygięły się w podkowę. Wydawane odgłosy przeszły w urywane skomlenie. Rozbuczał się niczym dziecko posadzone w wannie. Dźwięki, jakie wydawał nie przypominały płaczu, było to raczej przeciągłe, beznadziejne zawodzenie.

Zakonnica zawisła nad Filipem w szerokim rozkroku. Głowa załopotała welonem. Na rzęsach wisiały kropelki wody osiadłe z drobinek bryzgów od prysznica. Mokry habit okleił i uwypuklił ogromne piersi. Namoczyła gąbkę, siknęła w środek żelem z pojemnika. Ucapiła Filipa za masywne karczysko. Precyzyjnie otarła mu twarz, włochate piersi, podbrzusze. Paplając bez sensu, sięgnęła po zwisający smutno członek. Odsunęła napletek. Dalej myła już bez gąbki, gołą ręką, a niedorzeczna paplanina wzbijała się w wyższe rejestry.

Łyk doznanej rozkoszy z Consuelą-Dolores skwasił się w duszy Rudolfa. Poczuł odór winy. Zgiął kark w przeświadczeniu, że dosięgnie go bicz Pański. Nie doczekawszy się chłosty, sam wymierzył sobie karę. Wydłubał z podłogi odłamek terakoty i pociął przeguby. Ścigany przez pacjentów, zachlapał krwią pół łazienki. Mieszała się ze skroploną parą i nierównymi zaciekami spływała po kafelkach. Pozbawiony ostrego narzędzia, Rudolf tłukł głową o ścianę, aż czoło obrosło guzami.

Stary

Z każdym dniem kurczył się, malał niczym orzech, który zasycha wewnątrz łupiny. Zapadnięte, spieczone wargi rozcinała pusta przestrzeń. W otworze widoczny był zwinięty język. Pojedyncze, wyszczerbione zęby odciskały się na skórze. Kości policzkowe sterczały niby dwie piłeczki pingpongowe. Płuca pogwizdywały, krtań charczała nieregularnym oddechem. Niedomknięte powieki odsłaniały spłowiałe, pożółkłe oczy. Naznaczona ropnymi plamami skóra spękała, ze szczelin sączyła się cuchnąca wydzielina. Nad obojczykami potworzyły się szczeliny, przez które prześwitywały gołe kości. Plecy były jedną wielką odleżyną.

Od dawna nie zajmowali się nim lekarze, z rzadka doglądały pielęgniarki. Jedynie Mirjam przynosiła mu jedzenie, karmiła, przebierała pampersy, zmieniała uwalaną odchodami pościel. Papierowymi chusteczkami odsączała wrzody, przeganiała muchy siadające na zaropiałych powiekach. Posypywała krocze zasypką dla niemowląt, by nie nabawił się odparzeń.

— Dlaczego to robisz? — zaczepił ją pewnego razu Tymoteusz. — On umiera. Dogorywa. Szkoda czasu dla takiego osobnika.

Mirjam potrząsnęła włosami.

— Przecież żyje! — W migdałowych oczach błysnął gniew.

— Więcej życia jest w uschłym drzewie. To pusta skorupa, bez znamion człowieczeństwa. Szkodnik pasożytujący na zdrowych organizmach. Niczym się nie różni od brukwi. Zamiast pielęgnować, równie dobrze można by go zasadzić w doniczce. — Głos Tymoteusza przeplotły warkliwe brzmienia. — De facto umarł, bo umarła w nim myśl. Żyć, znaczy myśleć. Kto nie myśli, nie istnieje. To jest naukowo dowiedzione. Stoją za tym najwyższe autorytety.

— Czemu ty go nienawidzisz? — W policzkach Mirjam porobiły się dołki niby małe pępuszki. Brwi zachodziły na czoło, tworzyły zwoje zmarszczek. — Może ty nie jego, ale siebie… — Rozwierała coraz szerzej oczy okolone czarnymi rzęsami. — Nienawidzisz, bo nikt cię nie kochał, biedaku. — Grzbietem dłoni pogłaskała policzek Tymoteusza.

Cofnęła rękę, gdy odgiął tułów w obronnym odruchu, jakby pieszczota była dla niego bolesna. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyszarpnął chusteczkę i nerwowo przetarł szkła okularów.

— Niedorzeczne brednie. Na jakich przesłankach…? — Ułożone w nierówne linie usta napinały się z wysiłku. Głos brzmiał, jakby coś utkwiło mu w gardle. — Ta rozmowa jest bez sensu. Domorosłe teorie, psychoanaliza dla ubogich. Rozpatru­jemy problem natury biologicznej. To kwestia definicji życia, rozumiesz? Mamy do czynienia z przykładem bezproduktywnej wegetacji. Mogę to udowodnić. Otóż podstawowe funkcje intelektualne… nie odwraca się do rozmówcy plecami, to niegrzeczne. Przecież mówię do ciebie. Kim on jest? Workiem kości obciągniętym skórą. Dokąd idziesz? Wracaj mi tu zaraz, zadałem ci pytanie — wołał za oddalającą się Mirjam. — Ludzie cywilizowani odpowiadają na pytania, do tego one służą: by uzyskać odpowiedź. To chwast, rozumiesz? Biologiczny śmieć. I ja to udowodnię…!


***


Przeniesienie Starego z separatki do sali wieloosobowej zakłóciło dotychczasowy rytm życia. Gęstwina fetoru gnijącego ciała wypełniła przestrzeń, oblepiła ściany, zatruwała płuca przy każdym wdechu. Smród sączył się nawet przez zamknięte drzwi. Prawie nikt ich nie odwiedzał. Przestały zaglądać osoby, które zwyczajowo spędzały dzień na poszukiwaniu okazji do zagadania, wyproszenia papierosa czy drobnej kradzieży. Zdarzało się, że ktoś wsuwał głowę do środka, brał haust trupiego odoru i znikał. Kapelan szpitala poczuł się w obowiązku udzielić umierającemu sakramentu namaszczenia, ale zemdlał w progu.

Wargi Starego zapadły się w puste dziąsła. Przez otwór wypływał szeleszczący oddech, zbyt wątły, by poruszyć klatkę piersiową. Głowę obsiadł rój much. Wystające spod kołdry pajęcze palce podkurczyły się i zwinęły w piąstki.

Mirjam bezustannie kręciła się przy jego łóżku. Ocierała pot z czoła, poprawiała poduszkę. Gładziła łysą głowę, licząc, że złagodzi tym ból, bo pieszczota była kojąca dla niej samej. Co pewien czas pochylała się u wezgłowia i ćwierkała, jak zwykli robić dorośli nad niemowlakiem, robiła pierdzioszki na brzuchu w nadziei, że go tym rozbawi. W przekonaniu, że kwaśne odpędzi chorobę, wyciskała sok z cytryny między rozchylone wargi. Karmiła Starego niczym ptaszka, wlewając łyżką kleik ryżowy. Wycierała kąciki serwetką i cierpliwie czekała, aż biała maź spłynie do gardła. Wysiłki te stały się daremne, gdy żołądek przestał przyjmować pożywienie. Cokolwiek tam wprowadzano, zwracał z drobinkami kału, który wydostawał się teraz odwrotną stroną. Nie pomagało nacieranie pleców terpentyną, okładanie odleżyn czarną maścią, wywary z ziół sporządzane według starych recept Józefiny, smarowanie podnie­bienia szpatułkami maczanymi w pszczelim miodzie. Taki sam skutek odniosły zabiegi menela, który leczył przez powąchanie bluzy chorego. Zapewniał, że kuracja ma wielowiekową tradycję i przy wsparciu wąchającego odpowiednim datkiem pieniężnym gwarantuje zdrowie oraz wieczystą erekcję.


***


— Udusimy się, jeśli ten fetor potrwa dłużej — stęknął Tymoteusz. — Musimy otworzyć okno. Rzecz jest oczywista: tym powietrzem nie da się oddychać.

— Oddziałowa zabroniła — odparł ponuro Stefan. Ćmiło go w krzyżu i z roztargnieniem masował węzły mięśni dolnej części pleców.

— Jeśli czegoś nie wolno, to tolerować warunków urągających zasadom higieny. Czy pan zdaje sobie sprawę, ile tu jest bakterii?

Stefan podparł ręką policzek, spłaszczając w ten sposób pół twarzy.

— Zakaz to zakaz.

— Nie określony terminami ad quem ani a quo, wobec czego można uznać, iż nie uzyskał on mocy wiążącej.

— Nie rozumiem.

— Za to ja rozumem, że zwyczajnie pan się boi.

— Dobrze gada, trzeba przewietrzyć salę — włączył się do rozmowy Ludwik. Sam był bliski omdlenia. — Choćby na chwilę.

Stefan prześlizgnął po nim wzgardliwym wejrzeniem.

— Ciebie kto pytał o zdanie, chłystku?

— A co, bo co, no co?! — pokrzykiwał buńczucznie Ludwik. — To jest także mój pokój. I powietrze moje. Mogę wyrazić, co myślę. Mam do tego prawo. Dlatego będę mówił. Więcej nawet, krzyczeć będę. O-two-rzyć-o-kno-o-two-rzyć…! — skandował, zachęcając gestami pozostałych, by się przyłączyli.

Tymoteusz wachlował się plikiem kartek.

— Proponuję głosowanie. To powinno rozstrzygnąć kwestię. — Złożył kartki w rulonik, związał je gumką. — Kto z obecnych jest za…?

— Ja jestem „za”, ja! — Ludwik podskakiwał z uniesioną ręką.

— Nie będzie żadnego głosowania — orzekł Stefan. — Okno ma być zamknięte, taki był rozkaz. Z tym się nie dyskutuje.

Tymoteusz rozpylił wokół siebie lawendowy odświeżacz. Wrzucił do kubła puste opakowanie i sięgnął po kolejne.

— Nie żyjemy w koszarach. W szpitalu higiena ma pierwszeństwo przed dyscy­pliną. A my musimy wymienić powietrze. Z pana zgodą, czy bez, obojętnie. — Ruszył w stronę okna.

Stefan zerwał się z miejsca, jakby pod tyłkiem wystrzeliła sprężyna. Wcześniejsza ospałość w ruchach znikła. Wyprzedził Tymoteusza i wspiął się na parapet.

— Po moim trupie! — W dramatycznym geście rozerwał koszulę na piersiach.

— Kto pana uprawnił do dysponowania wspólnym pomieszczeniem?

— Wal się, flaku!

— Stanowczo nalegam…

Ludwik poru­szył za­dziornie wąsikiem domalowanym kredką. Końcówki a’la Salvador Dali zawijały się spiralnie na policzkach. Napiął mięśnie brzucha i postąpił krok do przodu.

— Nie jesteś tu sam, starcze. Nasze zdanie też się liczy. — Skubnął palcami górną wargę, jakby faktycznie porastał ją wąs. — A my wszyscy — podkreślił to słowo okrężnym ruchem rąk — doma­gamy się otwarcia okna. Już! — Tupnął nogą.

— Wyjdźcie na korytarz, skoro wam duszno — wtrącił Che, ale nikt go nie słuchał.

— Ja pana bardzo proszę… — Tymoteusz spróbował łagodnej perswazji.

— Po co durnia prosić — zacietrzewił się Ludwik. — On nie ro­zumie. Toż to idiota. Wię­cej nawet: matoł, bandyta, drań. W dodatku złodziej.

— Złodziej? — zdziwił się Stefan. — A co ja ci ukradłem?

— Na przykład… majtki.

— Gacie? Twoje?!

— Zginęły mi wczoraj.

— Te babskie stringi, o nich mowa?

— W rzeczy samej. Z drobną poprawką: to męskie stringi.

Stefan omiótł Ludwika spojrzeniem pełnym drwiny.

— Niby jak miałbym je nosić, wyskrobku? Bo przecież nie na zadku.

— Ha, słuchajcie ludzie, jak się zapiera. Szczwany lis, znamy takich. Wszem i wobec będzie łgał. Ale ja swoje wiem: zwędziłeś je — upierał się przy swoim Ludwik, tym usilniej, im mniej wierzył w słuszność zarzutu. — Moje ulubione majtusie. — Wydał rzewne westchnienie. Zawilgotniały mu oczy. Zagiętym łukowato palcem wygrzebał z kącika łzę. — Jedwabiste, z falbanką, różową nitką haftowane. Prze-śli-czne! — wysylabizował z dramatycznym zadęciem.

— Zjeżdżaj, knypku, bo z kapcia pociągnę.

— Tylko nie tym tonem!

— Bo co mi zrobisz, kozi cycku? Schlastasz pazurkami, nasrasz do butów jak kotek, puścisz zabójczego bączka? A może wysmagasz grzebykiem, aż wyzionę ducha?

— Oj, żebyś nie żałował.

— Pies cię trącał, łachmyto. Powiem ci, co myślę.

— Wcześniej odwróć głowę, prostaku. Jedzie ci z paszczy jak z końskiego zadka.

— No, no! Jeden dobry kop i będzie z ciebie omlet.

— Nie uczyli was w wojsku o szczotce do zębów? Podłużny wąski przedmiot zakończony wło­siem. Jak wycior do armaty, tyle że mniejszy.

Stefan splunął pod nogi, rozdeptał ślinę na parapecie.

— Idź do czorta, ty… — zacmokał, by po­wstrzymać obelgę, ale już oderwała się od gardła — zakało rodzaju męskiego.

Ludwik doznał czegoś w rodzaju smagnięcia batem. Zmrużył oczy, jakby poraził go snop światła. Głowa odskoczyła do tyłu, pociągnęła resztę ciała. Okręcił się, ugiął kolana do przysiadu. Ze zdrętwiałych ust dobywały się słowa ogołocone z dźwięku, wreszcie wydał z siebie okrzyki:

— Aaach, aaach! — z sopranową koloraturą, następnie dołożył kilka w obniżonej tonacji: — oooch, oooch!

Stefan przygryzał wargę pod wąsiskami.

— Przepraszam — burknął i oblizał się, jakby usiłował zagarnąć słowa z powrotem.

Ludwik łapał powietrze wielkimi, nierównymi łykami.

— Znieważyłeś mnie. Naplułeś na serce. — Przejechał ręką po twarzy, otarł wargi z pęcherzyków śliny. — Wraziłeś grot w duszę, chamie!

— Ale przeprosiłem.

— Teraz ja ci coś powiem. Prosto z mo­stu wygarnę, dziadu borowy. Całą prawdę, do cna. — Ludwik uniósł się na palcach i zapiał: — Masz ręce upaprane krwią, morderco! Przyznaj się, ile krzywd ludziom uczyniłeś, ile dzieci osierociłeś. — Nacierał, przybierając oskarżyciel­skie pozy. — Rajcuje się okrucieństwo, faszystowska świnio. Sieg heil! — wrzasnął z ramieniem uniesionym w nazistowskim pozdrowieniu.

Stefan zaśmiał się. Złość usztywniła przeponę i niechcący puścił bąka.

— Rozwalić wroga, to akt patriotyczny — powiedział. Zeskoczył z parapetu. Wypiął okraszoną orderami pierś. Ujął jeden palcami, przejechał opuszkiem po chropowatej powierzchni blachy. Odczytał wygrawerowany napis.

Ludwik zrozumiał, że atak trafił w próżnię i musi zmienić taktykę.

— Nie tylko mordercą jesteś, ale też tchórzem.

Żgnięty w czułe miejsce Stefan skulił się, jakby otrzymał cios poniżej pasa.

Ludwik wysunął brodę do przodu.

— Dlaczego nie odpowiadasz? Nie słyszałeś, co powiedziałem? Ogłuchłeś, wszy wyżarły ci uszy? A może ja mam wadę wymowy, wypowiadam się po mandaryńsku, kumkam jak żaba? — Odchylił tułów z wypięciem brzucha. — Zatem powtórzmy, wolno i wyraźnie: pospolitym strachajłem jesteś. Wielkim, galaretowatym cykorem. Najbardziej tchórzliwym tchórzem spośród wszystkich tchórzy na świecie — cedził każdą sylabę, delektował się ich jadowitym smakiem. — Tchórzliwą świnią jesteś. Plugawy, nazistowski knur.

Stefan zrobił krok do przodu. Skręcił lekko szyję. Skóra na nosie zmarszczyła mu się i zwilgotniała. Patrzył na Ludwika z kamienną twarzą, jakby czekał na ciąg dalszy litanii obelg. Nie wyglądał na zdenerwowanego, jedynie twarz przyoblekła się w trupio blady kolor.

— Ty skurwysynu — wyrzekł nienaturalnie wolno, skrzypiącym głosem. Zwierające się w gardle ścięgna nie pozwoliły na więcej.

Ludwik zrobił teatralnie wielkie oczy. Poruszał brwiami naprzemiennie: podczas, gdy lewa opadała w dół, prawa wędrowała do góry i na odwrót.

— O dmijcie w trąby Jerychońskie, bo knur przemówił ludzkim głosem. — Rozłożył ręce w geście wędrownego kaznodziei okazującego wiernym cud. — Hip-hip-hura! Rewelacja, szok!

Przebiegł salę przejściem między rzędami łóżek. Bieg powstrzymało bolesne zderzenie z szafką. Zdjął z haka lustro, przysunął do twarzy Stefana. Postukał paznokciem w szkło.

— Spójrz na siebie, pokrako. Co widzisz? Gębę szpitalnego dziada… dziada! — powtórzył z naciskiem. — Twoja epoka przeminęła. Świat nie szanuje dziś ofiary weterana. Za nic ma jego zasługi. Nazywa je ludobójstwem. Oh, Dio! — Ton głosu opadł dramatycznie. Zrobił zbolałą minę człowieka przeszytego bólem, odchodzącego od zmysłów z powodu tragedii bliźniego. W udawanym żalu złapał się za serce. — Rola bohatera-mordercy nie zbiera już oklasków. Przedawniła się, spadła z afisza. Publika opuściła aktora. Komu innemu klaszcze.

Ludwik odwiesił lustro na miejsce i zaprezentował krótki pokaz taneczny. Krokami irlandzkiego reela wywijał sprężyście nogami.

— Patrzcie, jaka zdziwiona gęba. Zaskoczyło wieprza. Nie przypuszczał, że ktoś mu wygarnie. Że został się sam. Przegrany, odarty z legendy. Wzgardzony, okryty niesławą wojennego zbrodniarza. Prócz pamięci nie zostało nic. Aż przykro na ciebie patrzeć.

Stefan nerwowo zginał ręce w łokciach, jakby się gimnastykował.

— Zaraz przestaniesz.

— Uua! — Ludwik wykonał gest, jakby się przed czymś zasłaniał. — Powiało grozą. Wprost ociekam z przerażenia. — Obwąchał pachy z obu stron. — A jakaż tego przyczyna będzie? …słuchajcie ludzie, tu zapewne padnie cięta riposta. Błyskotliwy bon mot rodem z koszarowej kantyny. Jedna z owych krotochwil, które do rozpuku bawią żołnierską brać. Przestanę patrzeć, bo…?

— Wypadną ci ślepia.

— No proszę, czyż nie dosadne? Uchwyciłem zakamuflowaną groźbę. Robi wrażenie. Mocna rzecz. Wstrząsnęło mną. Naprawdę wybrzmiało. Pewnie to ta część sceny, kiedy powinienem krzyknąć z przerażenia. — Ludwik wykonał sceniczne targnięcie całym ciałem, jakby doznał porażenia prądem. Wstrząśnięciem głowy rozrzucił loki. Wprawił klatkę piersiową w przyśpieszony ruch udający lękową zadyszkę. — Kończyłeś w wojsku kurs krasomówczy? Instruowali was, że między „baczność”, a „spocznij” bywają też inne słowa

Stefan tkwił w stuporze. Wydawał się spokojny, tylko twarz zszarzała i nos dziwnie się marszczył. Zęby trzeszczały pod naciskiem szczęk.

Ludwik obiegł go w podskokach, machając rękami, jakby były luźnymi wstążkami przywiązanymi do barków.

— Do smutnego dramatu dodajmy wątek komediowy: historię twojej ukochanej. Jakże pyszna to opowieść, zaiste. Niczym z mydlanej opery. Przeszłość Józefiny barwna była. Miała czterech mężów. Wojskowi, jak ty. Zwykle późno dowiadywali się, że… użyjmy eufemizmu: nie najlepiej się prowadziła. Chcesz wiedzieć, co wyprawiała?

— Nie!

— Słusznie. Lepiej spuśćmy zasłonę milczenia na bezeceństwa, jakich się dopuszczała. Z grubsza idzie o to, że… uwaga, może zaboleć… odrobinę się puszczała. — Głos Ludwika zjadowiciał. Z lubością wpatrywał się we wstrząsane drgaw­kami oblicze Stefana. — Ojoj, przypiekło w serduszko. Aż zaskwierczało. Lecz dopowiedzmy historię do końca. Kapłanką Afrodyty była. By nie owijać słów w bawełnę, po prostu się kurwiła. Z czystej rozpusty. Dopóki miała pieniądze, bo potem już interesownie. Alfonsi stręczyli ją ważniakom, którzy chcieli zaliczyć bzyk z hrabiną.

— Na miły Bóg, nie słuchajcie go, on bredzi. — Stefan dotknął czoła Ludwika i cofnął ją z sykiem, udając, że się oparzył.

— Wszystko wiem z pewnego źródła. Waliła się na prawo i lewo.

— Dostał szmergla. Kompletnie mu się we łbie poknociło.

— Kurwą nad kurwami była. Królową, ba, cesarzową wszelkich kurew.

Stefan nie wiedział, czy się zaśmiać, czy uderzyć. Wybrał to pierwsze, choć udało mu się tylko podnieść brwi i cicho prychnąć.

— Kopnijcie go w dupę, bo plecie trzy po trzy. Ocipiał na amen.

— W młodości niezłe ziółko z niej było. Prowadziła żywot wielce ucieszny. Czyniła awanse każdemu, kto miał na TO ochotę. A miało wielu. Swawoliła po równo z oficerami, sierżantami, kapralami. Z braku wyższej szarży nawet szeregowcom obciągała.

Stefan wysunął ręce, jakby chciał zakryć Ludwikowi usta. W nieudolnej próbie zagłuszenia huknął wojskowy marsz. Śpiew dobywał się dziwnym brzmieniem ze ściśniętych obręczą płuc. By narobić więcej hałasu, tupał buciorami, niczym żołnierz na musztrze paradnej. Wykończone blaszanymi okuciami obcasy wybijały metaliczne dźwięki.

Ludwik zaśmiał się zgryźliwie.

— Oh! la la! Cóż za konfuzja. Spadły łuski z oczu. Prawda bywa okrutna, niestety. Znieś ją jak bohaterowi przystało. Strasznie mi przykro, strasznie! — Zamierzał klepnąć Stefana w plecy, ale w jego postawie dostrzegł coś takiego, że odsunął się czym prędzej. — Zew natury zawsze ciągnął ją do wojskowych. Na widok munduru tarła kolanami i miauczała jak kotka w rui. Choć z zacnego domu pochodzi, to zwykła kurtyzana jest. Wie o tym każdy, prócz ciebie, stupido! …no nie mogę, znów ta durna mina. Błagam!

— Rzuć brzytwę, Stefan! — zakrzyknął z boku Che.

Stefan podniósł dłoń, spojrzał na wyjętą z kieszeni brzytwę, jakby nie wiedział, że coś trzyma i tym samym ruchem cisnął ją w kąt.

Ludwik wędrował po sali, stawiając krótkie kroczki, jakby truchtał.

— Lecz czemu się dziwić, wszak to kobieta jest. One wszystkie takie. Bezduszne, fałszywe, zaborcze. Siostry miłosierdzia o kamiennych sercach. Karmią miłością po to, by zniewolić. Pochłonąć całego. Modliszki. Kanibale! …jak mogłeś mi to uczynić! Niedobry bachor, fe! — mówił afektowanym, piskliwym głosem. — Wstyd przynosisz rodzinie, a mnie w szczególności. Co ludzie o mnie pomyślą. Czy ja muszę wiecznie zazdrościć innym? Ty nie kochasz mamy, chcesz mnie zabić. Bo kiedyś umrę przez ciebie bla-bla. Aż dupa szczypie od załganej paplaniny.

— Panowie. — Tymoteusz belferskim gestem postukał linijką w stół. — Odchodzimy od tematu. Ad rem. Określmy fakty, uporządkujmy istotne dla sprawy okoliczności, rozważmy kluczowe kwestie. Jeśli nie da się otworzyć okna, to przynajmniej…

— Gdyby spisać wszystkie brewerie Józefiny, gruba księga by powstała. Praw­dziwa encyklopedia bezeceństwa — ciągnął Ludwik. — Sprzedawała się za fiolki laudanum. Gdyby rodzina nie zamknęła jej tutaj, skończyłaby w burdelu. Wieść gminna niesie, że dawnymi czasy ona i Stary… figlowali ździebko. — Zakaszlał znacząco. — Dwa jurne próchna. Oldie but goodie. Twoja ukochana i druh z wojaczki przyprawiali ci rogi. Ale heca! Nie wiedziałeś o tym? Umawiali się na schadzki pod prysznicem. Miewali za zasłonką romantyczne tete-a-tete. Wolę nawet nie myśleć, co wyczyniali, bo w wyuzdanych praktykach mistrzynią ponoć była. Stetryczałe pryki grzmocili się po kątach. Powiadają, że przed TYM wyjmowała szczękę i gołymi dziąsłami brała…

— Jeszcze jedno słowo, a wyrwę ci jęzor z gęby — wychrypiał Stefan. Nerwowy tik podrzucał mu barkiem. Żyła na szyi stwardniała niby kość.

— Spójrzcie ludzie, oto jeleń. Bezkresny w swej naiwności. Z rogami wielkimi niczym kandelabry. Wyskoczył z landszaftu i nad ruczajem bieży, rączo pomyka przez rykowisko. — Ludwik przytknął do skroni rozcapierzone dłonie i człapał po sali, porykując jeleniowato.

Stefan wypuścił z płuc powietrze w postaci twardej kuli skisłego oddechu. Jego spojrzenie było nieruchome, dziwnie płaskie. Po wnętrznościach rozpełzł się gaz wściekłości. Ręka powędrowała do miejsca przy pasie, gdzie niegdyś nosił kaburę pistoletu. Wykonał kombinację ruchów, jakby odbezpieczał broń.

— Paf, paf, paf! — Oddał strzały z palca. Posłał jeszcze kilka kulek, tak na wszelki wypadek. Wyobraźnia podsunęła widok rozerwanej klatki piersiowej Ludwika, fontanny krwi tryskającej z aorty płucnej. Na ten obraz nasunął się kolejny: wbijany w pierś bagnet. Ukąszenie stalowego ostrza zaskrzypiało pod sercem. Wizualizacja przyniosła doraźnie ulgę. Naszła go nawet myśl, żeby ofiarę wskrzesić i uśmiercić jeszcze raz.

— Niepojęte, lecz prawdziwe. Wszak zawsze ciągnęło ją do żołnierzy. Bez różnicy: swój czy wróg. Bo z wro­gami też się gziła. Dobrana z was para: tchórz strugający bohatera i upozowana na damę kurwa.

Stefan wykrzywił dziko twarz. Szczęka zamykała się i otwierała jak źle wyregulowany mechanizm. Tylko jednym okiem poruszały trzepotliwe mrugnięcia, drugie było zamknięte i opierało się wysiłkom woli. Próbował je otworzyć, zadzierał brew, w końcu udało mu się to przy użyciu nadgarstka.

— Odszczekaj to! — wycedził literka po literce, czyniąc nadludzkie wysiłki, by roz­ciągnąć zdrętwiałe szczęki. Obrócił językiem w zaschniętych ustach. Odgięte wargi ukazywały wrota zębów. Wąsy uniosły się i sterczały znad wargi niby kolce.

— „Arystokratka” — Ludwik palcami nakreślił w powietrzu znak cudzysłowu — wśród latawic. Prowadziła życie huraganowe. Balowała bez umiarkowania. Za dnia przyzwoita matrona, w nocy przeobrażała się w imprezową bestię. Bon vivant do kwadratu. Szumiała na parkietach w starym stylu. Znał ją każdy wykidajło w mieście. Doświadczała uciech wymyślnych i takoż towarzystwo zabawiała.

— Trzymajcie mnie ludzie, bo będzie nieszczęście.

— Ja jeszcze nie skończyłem. Ledwie zacząłem — wołał Ludwik zapalczywie. Napawał się uczuciem, jakby wygrał w sporze. — O cyrkach, jakie wyczyniała gazety pisały. Oj, dawała czadu! Raz na fajfach w uzdrowisku wsadziła racę w dupę i odpaliła.

Twarz Stefana zachowała wyraz bezbrzeżnego spokoju, przybrała tylko odcień popiołu. Ramiona uniosły się, ułożyły równolegle do podłogi. Mięśnie naprężyły się, aż poczuł w nich ból. Ścięgna miał napięte niczym stalowe liny, spod skóry wybrzmiały nawet trzaski. W kącikach warg zagnieździł się dziwny, wyzbyty wesołości uśmiech. Oddychał wolno, jakby żebra ściągał pas. Nabierał powietrza płytkimi haustami przez wykrzywione, półotwarte usta i wypuszczał ze świstem.

„Zabić!” — Wypowiedziany jakby wprost do ucha nakaz przebiegł mu przez głowę, wyświetlił się plamą krwi. Głowa oddzieliła się od reszty ciała, biernie obserwowała działanie rąk. Widział, jak się poruszają, ale nie czuł tego ruchu.

— Zaraz opowiem ci szczegółowo o wszystkich łaj­dactwach, rogach, jakie mężom przyprawiała… — Monolog Ludwika zbełtał się i wypełzł w postaci cichnącego mamrotania, gdy plamiste łopaty dłoni precyzyjnie objęły jego szyję.

Delikatnie, jakby szykował się do pieszczoty, Stefan przesunął opuszkami palców po wypukłościach kręgów w poszukiwaniu tego właściwego. Z oczu wyzierało okrucieństwo. Wydawały się większe niż normalnie. Czarne źrenice połyskiwały złowrogo.

— Nieee!! — krzyknęła Mirjam.

Zerwała się z miejsca, wcisnęła od spodu w pustą przestrzeń między wyprostowanymi sztywno ramionami Stefana. Wplotła mu palce we włosy i podarowała pocałunek. Wargi przylgnęły do pomarszczonego policzka, rozłożyły się na skórze niby płatki róży.

Sarnie oczy barwy miodu obezwładniły Stefana. Coś w duszy spadło i klekotało jak upuszczona pokrywka garnka. Rozlane w sercu ciepło stopiło gniew. Napięcie pod skórą znikło i znów przyległa ona równo do czaszki. Ogniki nienawiści przygasły, zatrute myśli sklarowały się ponownie. Chwilę jeszcze pasował się ze złością, w końcu palce ześlizgnęły się po szyi Ludwika. Ręce opadły i huśtały się bezwładnie.

— Córunia! — westchnął z czułością. Oczy zaszkliły się. Pocałował Mirjam w czoło, poniżej grzywki. Zatoczył się, wyrównał kurs i wrócił do stołu. Klapnął na krzesło jak worek kamieni i zapadł się w pełne zmęczenia milczenie.

Ludwik oblizał spieczone wargi. Koniuszek języka błysnął purpurą na bezkrwistej skórze. Dotknął głowy, by upewnić się, czy nie została ukręcona.

— Zabić mnie chciał, widzieliście? — Wypuścił bańkę lęku w krótkim, suchym śmiechu, który przeszedł w szarpiącą płuca czkawkę. Flegma oblepiła suche gardło. Skądś wdarła się struga lodowatego powietrza. Odruchowo przyjął pozycję kumulującą ciepło: ramiona opatulały klatkę piersiową, dłonie wetknięte pod pachy. Zobaczył, że ściany pokrywa biała szadź, z krat zwisają sople. — O mały włos, a byłby to zrobił. Z zimną krwią zamordował.

Zassał wielki haust powietrza, niczym topielec wyciągnięty na powierzchnię. Nogi załamały się, jakby rozpadły się w nich kości. Rozpłakał się z przekrzywioną szyją. Łzy rozmyły tusz na rzęsach, porysowały policzki dwiema równoległymi kreskami. Twarz przypominała grecką maskę tragiczną. Tułów kiwał się miarowo, jak u dziecka w napadzie choroby siero­cej.


***


Zakonnica przekroczyła próg sali i stanęła niezdecydowana, czy pójść dalej. Przełożyła welon z pleców, zawachlowała nim przed nosem. Otworzyła usta, po czym zatkała je pięścią. Focze ciało skurczyło się. Mdła, dusząca woń gnijącego ciała dosłownie wypchnęła ją na korytarz.

Ludwik zatoczył się w stronę okna. Długo mocował się z klamką, szarpał rozdygotanymi palcami.

— Niech mi ktoś pomoże, błagam. Duszno tu. I jakoś tak… gęsto?

— Otóż to, trzeba otworzyć okno — podłączył się Tymoteusz. Zatrąbił w chustkę do nosa, zmiął ją i wyrzucił do śmieci. — Bo bakterie… miliardy drobnoustrojów. Biologicznych cząsteczek, które zaatakują nasze organizmy. Do tego prądy. Pola elektromagnetyczne. Mogą nas porazić.

— I robaki — dorzucił płaczliwie Ludwik. — Pełno ich. Obrzydliwe! Pożrą nas żywcem.

— Ten okropny fetor zabija. Wszędzie smród, smród…!

Ludwik kołysał się, zakreślał tułowiem kręgi.

— Wypuście mnie. Ja chcę wyjść. Muszę. Potrzebuję przestrzeni, więcej miejsca. — Głos przypominał ujadanie psa. Oddech stał się urywany, wciągał łapczywie powie­trze. Grdyka na szyi skakała pod napiętą skórą. Skierowany do wyjścia, poruszał nogami, jednak stopy nie odrywały się od podłoża. Kroki przypominały chód mima, który udaje, że idzie, choć w rzeczywistości stoi w miejscu.

Wrzucona przez Tymoteusza pusta tuba dezodorantu wylądowała w koszu z głuchym puknięciem.

— Nie ma czym oddychać. Bo smród jest, smród — powtarzał monotonnie. Narastające napięcie mąciło tok myślenia, szatkowało zdania. — I krew. Skąd tu krew? Bo rzeźnia… jaka rzeźnia?

Ludwik złapał się za głowę w ataku boleści. Dostał dreszczy, trząsł się cały jak osika. By opanować ziąb, z mocą zabijał ramiona, wymierzał barkom klapsy. Rozrastające się lodowe szpikulce wżynały się w ciało.

— Ciem­ność jest. Oślepłem. Pewnie mam insekty w głowie. Umrę. Przecież nie da się żyć z robalami w mózgu.

— Otwórz oczy — doradził Che.

Ludwik rozchylił powieki. Natychmiast wrzasnął z przerażenia. Bestia o krogulczych kształtach wypełzła z szafy i poderwała się do lotu. Nad zakrzywionym dziobem widoczne były zionące pustką otwory. Skrzydła furkotały pod sufitem. Wystawały spod nich szpikulcowate szpony.

— Sio, ty potworze! Wydziobie mi serce… au! — zawył, gdy ptaszysko wdarło mu się do klatki piersiowej i boleśnie targało wnętrzności. Postawił oczy w słup. Zato­czył się, padł na plecy. Nogi wierzgały, kopały podłogę. Ręce darły ubranie, paznokcie orały naskórek. Skręcał tułów niby nadepnięta na ogon jaszczurka. Ciało wyginało się tak, że dotykał podłoża tylko czubkiem głowy oraz piętami.

Filip próbował oddzielić się od zamieszania, jednak nie zdzierżył histerii Ludwika. Podbiegł do okna. Żelazna pięść wzięła rozmach, roztrzaskała szybę i wyskoczyła na zewnątrz. Jakiś czas tkwiła między kratami, po czym cofnęła się, znacząc pręty czerwonymi smugami krwi z rozoranego naskórka.

Ludwik uspokoił się w mgnieniu oka, jak gdyby wylano mu na głowę kubeł zimnej wody.


***


Tymoteusz wiercił się niespokojnie na krześle, jakby drażniły go owsiki. Usta miał pełne śliny. Wydawało się, że zwymiotuje, ale przełknął i opanował odruch.

— To niemożliwe, by żywy człowiek tak cuchnął. Spójrzmy prawdzie w oczy: tu leży trup. Ipso facto martwy. Padlina. Pewnie już stygnie. Jest bardziej nieżywy niż Morze Martwe. Jedyne, co w nim żyje, to bakterie. Kupa zgniłego mięsa. Litry wody, wapno, parę innych pierwiastków. — Strzelił kostkami palców i wstał z krzesła. — Jaki pożytek jest z trupa? Tylko śmierdzi i zawadza. Psuje powietrze samym oddechem.

— Wyżyje — odparł Stefan z twarzą zatopioną w żylastych dłoniach. — Twardy jest. Łyknie lekarstwo i wydobrzeje. Doktory nie takich od trumny odrywali. Postawią chłopa na nogi. Chorula-bidula jak przyszła, tak i pójść musi.

Tymoteusz wydał z siebie dźwięki stanowiące imitację śmiechu.

— Przeanalizujmy racjonalnie kwestię. Rozważmy rzecz obiektywnie, bez zbędnych emocji. Określmy istotne dane, zdefiniujmy pojęcia. W tym przypadku nie istnieje „ktoś” ale „coś”. I to coś od dawna nie kontaktuje z otoczeniem. Gdyby świat jakimś cudem zniknął, nawet by tego nie zauważył.

Odrzucił kołdrę ze Starego. Pozbawiony okrycia wydawał się płaski. Muskularne niegdyś ręce zrobiły się szczudlaste, przypominały suche patyki przybrane w piżamę. Z przesiąkniętego pampersa wyrastały cienkie nogi. Obrzęknięte na skutek niewydolności nerek stopy utraciły pierwotny kształt. Skóra na nich spękała, odchodziła płatami, z powstałych szpar sączył się wodnisty płyn. Po sali rozniósł się smród tak przeraźliwy, że zmącił powietrze. Cuchnące wyziewy wywołały zbiorowy kaszel.

Tymoteusz puścił kołdrę. Stłumił odruch, by nakryć go całego.

— A gdyby tak owinąć dziada folią? — zastanowił się na głos. — Nie, nie, nie! To jakieś piramidalne nieporozumienie. Szpital ma służyć żywym, nie umarlakom. Miejsce nieboszczyka jest w kostnicy. — Stworzył retoryczne miejsce na ciszę.

Zakłóciło ją zgrzytanie krzesła pod tyłkiem Stefana.

— Sam kiedyś tam trafisz.

— Ludzie egzystują w języku idei, którymi się komunikują. Mózg Starego już ich nie produkuje. Uwiądł, przepalił się niczym żarówka.

Ciężkie, gardłowe sapanie Starego nabierało mocy, prze­chodziło w astmatyczny charkot. Wydawane dźwięki zdawały się nie wypływać z krtani, ale z brzucha. Wykoślawione ciało wiło się, prężyło na posłaniu, słychać było trzeszczenie kruchych kości. Spłoszona nagłym poruszeniem chmara much wzniosła się i zawisła w powietrzu. Oczy Starego otwarły się na krótką chwilę, wyzierało z nich cierpienie. Wysunięte spod kołdry kolano uderzało o żelazną ramę łóżka, po czym znieruchomiało. Rzężenie ustało, oddech wyrównał się. Spazmy zakończyło lekkie beknięcie.

Na salę opadła gruba zasłona milczenia.

Tymoteusz dra­pał się z namysłem po brodzie, tarł kłykciami policzki. Ściągnięte brwi utworzyły głębokie wcięcie pośrodku czoła. Zakaszlał, wytarł usta mankietem. Poruszał tułowiem, jakby cisnęła go marynarka.

— Może powinniśmy… rzecz jasna w dobrze pojętym interesie ogółu — przeżuwał słowa, długo trzymał je w ustach — wspomóc naturę i dostymulować nieco proces rozpadu organizmu. Wystarczyłoby odciąć dopływ tlenu. Przy użyciu poduszki na przykład. Zgon nastąpiłby po minucie. To by rozwiązało nasz problem. — Rozejrzał się w poszukiwaniu aprobaty.

Mirjam bardziej instynktem niż rozumem pojęła, do czego zmierza. Położyła rękę na ustach, ciężkie krople łez spłynęły po palcach. Podbiegła do Starego i zasłoniła go własnym ciałem. Ciemne, lśniące oczy rozszerzyło przerażenie. Spojrzenie zwierzęcia, osaczonego i gotowego do walki.

— Chyba nie macie państwo skrupułów? — Wywód Tymoteusza nabrał wyrazistej modulacji. Słowa lały się z ust porywistym strumieniem, w tonie zaostrzonym, w obawie, że zostanie zakrzyczany nim dokończy kwestię. Oczy, zazwyczaj ukryte w kościstych oczodołach, teraz jakby coś wysadziło. — Zadajmy sobie proste pytanie: dlaczego nie wspomóc zjawisk nieuchronnych? Czy jest jakiś racjonalny argument przeciwko? Pójdźmy krok dalej i zadajmy sobie pytanie, czy istnieje alternatywa wobec tego, co konieczne? Brak! Taka jest natura konieczności właśnie. Że trzeba jej ulec. Procesowi rozpadu nie da się zapobiec, za to można go przyśpieszyć. Kulturowy nakaz obrony życia nie jest wartością absolutną. Należy wykazać się elastycznością w ocenie. Każda reguła zakłada margines aproksymacji… proszę mi nie przerywać! — wtrącił z naciskiem. Zdjął okulary i przygryzł jeden z zauszników. — Poruszamy się w świecie zjawisk względnych. Człowiek obcinający nogę dziecku jest bandytą. A jeśli to lekarz ratujący życie przed gangreną?

Gęste brwi Stefana uniosły się.

— Chcesz Starego …

— Pozbawić pozorów życia.

— …zabić?!

— Można to i tak nazwać. Expressis verbis.

Knykcie Stefana strzeliły sucho, gdy zwiniętą prawą dłoń wtulił w zagłębienie lewej. Odbiło mu się kwaśno. Łykał ślinę, by pozbyć się smaku żółci.

— Chorego człowieka… poduszką…

— Zastrzelić byłoby bardziej kulturalnie? — Tymoteusz zaśmiał się chrapliwie, samą przeponą, nie poruszając mięśni twarzy. — Nie rozumiem, co może w tym bulwersować. Zachowajmy odpowiednie proporcje. Nie proponuję, żeby go zjeść, tylko zabić. Przyjaciołom się pomaga, nieprawdaż? Zatem skróćmy jego męki. I nasze również. Zdychające konie się dobija, to powszechnie stosowana praktyka. Bardzo humanitarna, zważywszy, że przerywa cierpienie zwierzęcia.

— Przecież to człowiek.

— Jaki tam człowiek! Ta teoria winna upaść w obliczu faktów. — Tymoteusz otarł dłonią czoło, zawadzając przy tym o okulary. — Zabieg nie wzbudzi podejrzeń. Nawet niemowlęta czasem duszą się w poduszce. Wyniosą trupa w czarnym worku i skończy się nasza udręka. Przerwanie procesów biologicznych stanowi w tym przypadku rodzaj przysługi. A my możemy ją spełnić. Nolens volens. Dla jego oraz publicznego dobra.

Filip wyjął spod materaca procę. Wpatrując się tępo w skroń Tymoteusza, włożył do woreczka ołowianą kulkę. Robił to bardzo powoli, z wyrachowaniem, jakby delektował się własnymi ruchami.

— Bazowanie na dogmacie bezwzględnej wartości życia prowadzi na manowce. Na tej podstawie hołubimy spatologizowanych osobników, wegetujących bez nadziei na poprawę. Dobro jednostki musi ustąpić przed interesem ogółu, a więc dobrem wyższego rzędu. Dlatego operacja odbędzie się de lege artis. Trzeba się wyzbyć staroświeckich wierzeń o wieczności dusz, korzeniami sięgających neolitu. Spór o pryncypia wydaje się jałowy w obliczu śmiertelnego zagrożenia, jakie stwarzają wyziewy z gnijącej tkanki. Rozsądek nakazuje eliminowanie toksyn ze środowiska. Zamiast bawić się w sentymenty, w pierwszym rzędzie winniśmy zadbać o siebie. Owszem, można taką postawę nazwać egoizmem, lecz jest to egoizm racjonalny.

— Za kogo ty się uważasz, uczony wypierdku, żeby decydować o cudzym życiu? — Głos Stefana dobywał się mimo ściągniętych kurczowo warg. W przypływie pasji zawarczał suchym kaszlem. — Wypierdalaj stąd, bo ci gnaty połamię!

— Nie tym tonem, proszę. — Tymoteusz ściągnął marynarkę, przewiesił ją przez oparcie krzesła. Podwinął rę­kawy koszuli, jakby szykował się do bójki. Założył je dwukrotnie na szerokość usztywnionego mankietu. — Dotąd tolerowałem pańskie prostactwo, jednak miarka się przebrała. Są granice przyzwoitości, których przekraczać nie wolno. Prymitywizm intelektualny nie usprawiedliwia chamstwa.

— Dosyć już, przestańcie — jęczał Rudolf. Usta drżały jak przy powstrzymywanym płaczu. — Na litość boską, przestańcie się kłócić.

Ludwik miękko zsunął się z krzesła i siadł na podłodze ze stopami podwiniętymi pod pośladki.

Tymoteusz powoli uwalniał powietrze z płuc. Podrapał się w łokieć tak mocno, że zdarł naskórek i rana zaczęła krwawić.

— Uniosłem się. Niepotrzebnie. — Chciał spuścić rękawy, jednak uniemożliwił to przykurcz dłoni. Rozciągnął palce, opierając je o uda. Zbielałe kostki pomału odzyskiwały normalną barwę. — Załatwmy lepiej sprawę gnijącego mięsa. Żerowiska bakterii. Wkrótce ta biologiczna bomba eksploduje, a wtedy na interwencję będzie za późno. Jeśli państwu brakuje śmiałości, ja osobiście — krótka przerwa na gorączkowe otarcie czoła — mogę podjąć się wykona­nia zabiegu. Pro publico bono — wypowiedział bardzo szybko, staccato, na wydechu.

Filip zakręcił procą, worek z ołowianą kulką zawarczał w powietrzu.

Postać zakonnicy pojawiła się w obramowaniu drzwi niczym naturalnych rozmiarów portret. Nos i usta zakrywała welonem.

— …branoc-i-spać — wykrztusiła na krótkim wydechu. Przekręciła ebonitowy wyłącznik.

Salę zalała ciemność.

Mirjam z Filipem czuwali całą noc na zmianę. Nad ranem Stary charknął, zakrztusił się śliną. W płucach mu zabulgotało. Kopnął nogami raz-drugi. Zatrzepotał powiekami, jakby chciał otworzyć oczy. Dusza wymknęła się z ciała po cichutku, z szelestem ostatniego tchnienia, które poruszyło klatką piersiową i uleciało obłokiem.

Pogrzeb

— Zebraliśmy się tu… itede-itepe, Stary zmarł — oznajmiła oddziałowa.

Wśród zebranych na świetlicy niczym podmuch wiatru przeszedł szept. Pacjenci przekazywali sobie wzajemnie wiadomość, która i tak wcześniej zdążyła obiec sale.

Słońce, do tej pory oświetlające jaskrawo pomieszczenie, zaszło za ciężką gradową chmurą.

— Zgodnie z obyczajem uczcimy jego pamięć chwilą ciszy… i wystarczy — zarządziła oddziałowa. Pacjenci, choć nie zdążyli jeszcze dobrze wstać, usiedli. — Requiescat… coś tam, coś tam. Niech odpoczywa w pokoju wiecznym, amen.

— AMEN — odpowiedział wielogłos.

— Dobry Jezu, a nasz Paaanie, daj mu wieczne spoczywaaanie — rozległ się piskliwy zaśpiew staruszki na wózku.

— Historia człowieka krótka jest: urodził się, żył, umarł i pogrzebion będzie.

Tuż za oddziałową ulokowała się Pieguska. Stała wyprostowana sztywno, jakby połknęła kij, w pozie osoby, która pełni ważną funkcję w zgromadzeniu. Robiła cielęce oczy. Wpatrywała się w „ciocię” z nabożną czcią oraz pragnieniem, być choć na chwilę spoczęła na niej uwaga władcy-tego-miejsca.

— Ciocia, ciotunia! — powtarzała. Obsypana punkcikami wysypki twarz gięła się w grymasach uwielbienia.

— Przykła­dem za życia nie świecił. Jednak każdemu należy się pogrzeb. Godny pochówek, czy jak tam rzecz nazwać. Ktoś wyjaśni, dlaczego?

Pacjenci pospuszczali głowy. Poranne leki zaczynały działać i myśleli głównie o tym, by położyć się do łóżka. Przestępowali z nogi na nogę, spozierali niecierpliwie na wyjście. Dwie-trzy osoby z nawyku szkolnego podniosły palec.

— Ja wiem, ciociu, ja! — Pieguska wspięła się na palcach z wyciągniętą ręką, następnie zaczęła podskakiwać jak uczennica wyrywająca się natarczywie do odpowiedzi. Z przekłutych uszu dyndały plastikowe wisiorki w kształcie muszelek. Poduszka wypychająca koszulę na brzuchu przy mocniejszym wyskoku obsunęła się między kolana.

— Mów.

— Bo tak każe tradycja.

— Znakomicie.

Pieguska była wniebowzięta. Pochwała owionęła ją niczym tkliwy uścisk. Serce spęczniało z dumy. Na wydęte policzki wypełzła purpura zadowolenia. Złożyła dłonie w geście ubóstwienia.

— Ciotunia kochana! — Wzruszenie stężało jej w gardle i zamieniło końcówkę frazy w szloch. Pierś falowała z emocji. Zastrzyk endorfin wymusił krótką przebieżkę od podestu do wyjścia i z powrotem.

— Kultura złożona jest z tradycji. Uświęconych, wykutych w granicie zasad, których przestrzegać należy.

Pieguska chciwie spijała słowa z jej ust, powtarzała bezdźwięcznie. Zdawały się słodkim, magicznym dźwiękiem podobnym do brzmienia harfy. Naśladowała sposób unoszenia głowy, pozy oraz gesty, którym przypisywała głębsze, choć niepojęte znaczenie. Przeszczęśliwa w swym poddaństwie, wyciągnęła dłoń, by opuszkami palców musnąć majestatu.

Oddziałowa ziewnęła, przysłaniając usta skoroszytem.

— Aby zatem tradycji stało się zadość, pomodlicie się w kaplicy za duszę denata. Obowiązkowo! — dorzuciła z naciskiem widząc, że kilka osób próbuje wymknąć się ukradkiem.

Jej uwagę przykuło chrapanie dobiegające z regału. Karzełek usadowił się na środkowej półce, skulony we wnęce między segregatorami. Głowa wtulona w zrolowany kocyk. Jedno oko miał częściowo otwarte i widać było poruszającą się nieregularnie gałkę. Trącony kolanem w biodro, rozwarł zalepione śpiochami powieki. Przetarł je piąstkami, wybałuszył niewinnie oczy. Rozprostował kości na tyle, na ile pozwalała ciasna przestrzeń. Wargi rozłączyły się w ziewnięciu, wypuściły jęzor powleczony brunatnym nalotem czekolady. Wciągnął nosem smark spływający ukośnie po policzku.

— Siooostra — wystękał, a smark wypełzł ustami w postaci bańki.

— Pogrzeb wymaga zachowania należytej po­wagi. Człowiek kulturalny zwykle wie, jak zachować się w miejscu świętym i nie potrzebuje objaśnień. Ponieważ jednak wy kulturę macie… wiadomo, gdzie, dlatego potraktujemy sprawę regulaminowo. Punkt pierwszy: czego w kaplicy robić nie wolno?

— Spać, przeklinać — zaszemrał ptasi głos z głębi sali.

— …hałasować, palić — włączyli się inni.

— A co czynić należy?

— To, co ksiądz kapelan każe — odpowiedziała Pieguska, grzecznie opuszczając wzrok.

— Wyśmienicie.

Z wyra­zem błogiej rozkoszy Pieguska wygięła grzbiet jak kotka. Źrenice zatoczyły kręgi. Krzyż odczepił się od miednicy, górna część tułowia lewitowała metr nad resztą ciała.

— Na pogrzebie można też płakać. Wręcz wypada przy podobnych okazjach. Modlitwy odmawiamy żarli­wie. To znaczy głośno i wyraźnie, żeby wszyscy słyszeli.

Zakonnica zaszeleściła nad głową plikiem karteluszek z tekstami. Przystąpiła do rozdawania pacjentom i już pierwszego musiała złajać widząc, że sypie na druczek tytoń z woreczka, po czym skręca palcami.

— Niewierzący się nie modlom — zauważył Jednoręki.

— Mogą przynajmniej udawać.

— Przeca to grzych ciulać Ponboczka.

Pieguska wrzasnęła kwiczącym śmie­chem. Chcąc wykazać się większą gorliwością, padła na plecy i wywijała trele nogami.

Oddziałowa skwitowała to nieokreślonym skrzywieniem ust. Potrząsnęła rękami, niby dyrygent przed orkiestrą. Gdy śmiech rozprzestrzenił się na pół sali, zgasiła go szerokim gestem.


***


Dzień był mglisty. Siąpiący deszcz mącił widok za oknem, zasnuwał świat rodzajem zasłony. Niebo po horyzont zakleiła plamista masa chmur. Błyskawica zamrugała w oddali. Z kaplicy dobiegało przytłumione mżawką dudnienie dzwonu.

Mury pomału oddawały nagromadzone za dnia ciepło. W sali panowała duchota. Powietrze było stęchłe, ciężkie, gęste od wilgoci jak zupa. Krzyżujące się prądy wznosiły szary farfocel kurzu. Szara ćma zniżała lot, zataczała kręgi nad głowami siedzących przy stole ludzi. Przyległy do ich twarzy półmrok uwypuklał wyraz przygnębienia.

Galaretę milczenia rozproszyło westchnienie Mirjam. Siedziała pogrążona w żałobie, skulona, okryta kolanami. Głowa spuszczona, włosy zasłoniły twarz. Żuła gumę, obracała zębami ciągliwą masę.

Filip odrywał z blatu spróchniałe drzazgi.

Tymoteusz siedział z głową odchyloną. Grdyka wycelowana w sufit. Ręce opadnięte wzdłuż tułowia. Wydawał się martwy, gdyby nie powolny ruch klatki piersiowej.

— Umarł człowiek — powiedział Ludwik do nikogo.

— Ano umarł — odrzekł Stefan. Głos brzmiał, jakby miał wydać ostatnie tchnienie. Wcześniej stanowczy, dźwięczny, teraz drżał i załamywał się w końcówce frazy. Wąsy falowały w takt oddechu. Kości policzkowe zarysowały się wyrazistą linią.

Ludwik wstał od stołu i krążył po sali miękkim, elastycznym krokiem.

— Po wsze czasy zniknął człowiek i marzenia jego — mówił ze śpiewną modulacją. — Dopaliła się świeca przeznaczenia. Zgasł ogarek. Odpłynęła dusza na wieczną kanikułę.

Stefan kantem dłoni zmierzwił brwi. Odchylił głowę i zapatrzył się w sufit. Na końcu zwisającego kabla chybotała w przeciągu żarówka. Brzęk krążących wokół niej owadów stwarzał wrażenie, że kabel skwierczy od elektryczności.

— Śmierć każdego w dupę kopnie. — Myśli przewijały się przez umysł ociężale. Wyblakłe przez czas wspomnienia pojawiały się i wygasały nim nabrały wyrazistości. — Tak człowiekowi sądzone, nie poradzisz.

Rudolf z głośnym siorbnięciem upił łyk herbaty.

— Bóg daje los, człowiek nosi — głos zagubił się w cichym mamrotaniu. Dolna szczęka opadnięta, niedomknięte usta ziały pustą szczeliną.

Chód Ludwika zmienił się, sadził teraz wiel­kie kroki, unosząc kolana niczym bocian na łące.

— Życie z nas wycieka, kropla po kropli. Mijają dni nanizane na żyłkę czasu. Poranek dowiązany do wieczora dnia poprzedniego. Człowiek rodzi się, dorasta, rozmnaża. I umiera. Zwariowana karuzela. Sadzają cię na niej i się kręcisz. Chcesz, czy nie, musisz. Pędzisz nie wiadomo za czym. Bo to, czego pragniesz, ustawicznie umyka.

Na blaszanym parapecie przysiadła wrona. Wiatr dmuchał jej w ogon i stroszył pióra. Przespacerowała się po blasze, wetknęła łepek między kraty. Postukała dziobem w szybę. Uwagę przykuwała żółta chryzantema po wewnętrznej stronie parapetu, osadzona w butelce bez wody, martwa. Po szkle wspinał się żuk, docierał do pewnej wysokości, spadał, następnie podejmował od nowa mozolną wspinaczkę.

Pokaz udziwnionych kroków Ludwik dopełnił wędrówką palców po stole. Tuptając paznokciami, obeszły dookoła zaschłą plamę soku.

— Ślepy los wiedzie krętymi ścieżkami przeznaczenia. Lecz dokąd ta droga prowadzi? — Z przegródki w torebce wyjął puderniczkę w srebrnej obudowie i zabrał się za poprawianie żałobnego makijażu — Może cierpienie trwać będzie wiecznie… przestań! — burknął rozdrażniony głośnym ciamkaniem Mirjam.

Stefan w zadumie kołysał obwiśniętym podgardlem. Spoczywające na kolanach dłonie masowały opuchnięte stawy, jakby ugniatały ciasto. Po przedramieniu wspinała się biedronka, jej włoskowate nóżki wczepiały się w zagłębienia skóry.

— Dziś żyjesz, jutro gnijesz — wyrzekł zdawałoby się z głębi brzucha. Rozdzielał pauzami słowa podobne do stęknięć. Pomarszczone, upstrzone brązowymi plamkami dłonie powędrowały ku twarzy. Potarł kciukami powieki, jakby wpychał gałki oczne do środka czaszki.

W sali pociemniało jeszcze bardziej. Obraz przedmiotów przechodził w cieniste kontury. Przez okno wdzierało się ciężkie, naelektryzowane powietrze. Wilgoć tężała, oblepiała ciała mokrą płachtą. Żarówka chybotała na drucie. Ćmy orbitowały wokół szklanej bańki, trzepotanie skrzydełek tworzyło grę światłocieni na ścianach.

Spod wzburzonych kłębów chmur wylatywały języki ognia. Błyskawice śmigały nad dachami pawilonów, głuche grzmoty przewalały się po niebie. Krople deszczu biły o szyby, rozmywały się na szkle niczym tłuste kapnięcia gliceryny, zacinały ukośnymi smugami, bombardowały parapet i przeistaczały się na blasze w bańki powietrza. Gwałtowne podmuchy wiatru smagały budynek, skamlały, zawodziły w załomkach muru. Nastąpiła chwila ciszy, potem znów ode­zwała się wichura. Gdzieś blisko uderzył piorun. Potężny trzask jakby łamanej gałęzi sprawił, że wszyscy przy stole skulili się.

Wrona rozłożyła skrzydła i odfrunęła z głośnym krakaniem.

— Niebo płacze po śmierci bohatera — orzekł smętnie Stefan. Guzowate palce rozdrapały krostę na czole. Jego twarz pojawiała się i znikała w świetle błyskawic. Wygięty kark znaczyły głębokie cięcia zmarszczek. — Przeklęte wietrzysko. Duje, jakby się ktoś powiesił.

Podparł brodę pięściami. Sapiący oddech przypominał starczy bronchit, policzki wydymały się i zapadały w równych interwałach. Łokcie rozjechały się na boki. Tułów przechylał się pomału, jak w materacu, z którego uchodzi powietrze. Gdy pierś dotknęła blatu, dalszy przechył ograniczył się do szyi. Czoło z brzękiem opadło na stół.

Burza rozpętała się na dobre. Apokaliptyczne grzmoty wstrząsały budynkiem. Szyby dygotały pod naporem wiatru. Chmury wypuszczały spod siebie srebrzyste nitki. Białe widły błyskawicy uderzyły pionowo w ziemię. Flesz na sekundę oświetlił struchlałe postacie. Pokój ogarnęła seledynowa poświata. Gdy zgasła, oczy zachowały obraz światła w postaci tańczących iskierek. Huk pioruna sprawił, że na moment wszyscy ogłuchli. Ceglasta bryła zadrżała w posadach, jakby pękały pod nią fundamenty. Z sufitu posypał się tynk. Długi, dudniący pomruk przetaczał się przez niebo.

Żarówka zamigotała, przygasła na chwilę i zapaliła się znów.

Rudolf przebierał palcami paciorki różańca. Wargi z szelestem ocierały się o siebie, międliły modlitewne frazy. Strzępy słów litanii brzęczały w ustach, z gardła płynął strumień dźwięcznych tonów.

Filip przylgnął brzuchem do ściany. Górna część tułowia wymuszała rytmiczny ruch głowy, czoło uderzało we wgłębienie na tynku.

Spomiędzy warg Mirjam wyrósł wielki, różowy balon. Pękł z trzaskiem, płaty gumy oblepiły jej twarz po uszy. Nadgarstkami zatkała uszy i śpiewała przesadnie głośno. W połowie zwrotki śpiew zmą­cił się, rozkruszył na pojedyn­cze dźwięki. Przeszedł w rzęsisty płacz, jakby bolesne nabrzmienie pękło we wnętrzu.

Z parku dochodził coraz głośniejszy hurkot deszczu. Przybierał na sile, zamieniał się w nawałnicę. Gęste smugi wisiały nad szpitalem, rozsuwały się niczym zasłony pod naporem wiatru. Płynące alejkami strumyki wypłukiwały żwir, porywały ze sobą śmieci, plastikowe torebki, liście strącane z drzew. Przemieszczające się falami płachty deszczu obmywały mury, zalewały szyby paskami, które marszczyły widok za oknem. Niewidoczną szczeliną przesiąkała do wnętrza i ciurkała z parapetu. Dźwięk spadających kropel odbijał się echem jak w grocie. Pod oknem utworzyła się kałuża, na jej powierzchni unosiły się strącone z parapetu kwiatki.

Mała trąba powietrza przetoczyła się przez teren szpitala, utworzyła wysoki, wyrastający nad wierzchołki drzew słup kurzawy. Wzniecony od podłoża tuman toczył się po parku niczym gigantyczna postać o zmiennych kształtach.

Obluzowana rynna łomotała. Wijące się po cegłach pnącze stukało w szybę. Ostrzejszy podmuch otworzył okno.

Stefan wyprostował obłe, zgarbione plecy. Chwycił za oparcie krzesła. Kręgosłup wydał skrzypiący dźwięk, kiedy się podnosił. Zesztywniałe stawy odebrały ruchom płynność. Przygnieciony ciężarem własnego ciała, człapał niby połamany artretyzmem dziad, na koślawych nogach, jakby rozpadły mu się kości. Docisnął skrzydło okna do ościeżnicy, przekręcił klamkę.

Sylwetka rysowała się mętnym odbiciem na zachlapanym szkle. Widać było zapadnięte policzki, niedomknięte usta. Poruszały się, jakby bezdźwięcznie przeżuwały na papkę martwe słowa. Zmarszczki wydawały się głębsze niż zazwyczaj. Oczy przypominały plastikowe cekiny wklejone w maskę. Oparł się czołem o szybę. Oblepiające ją z drugiej strony zacieki zmieniały kształty, krople łączyły się i drżały w podmuchach. Gdy wicher cisnął w okno zbłąkanego wróbla, Stefan odchylił tułów, po czym znów przytknął głowę w taki sposób, że otwarte oko prawie dotykało szkła.

— Umarł żołnierz, biedaczysko — mamrotał do swego odbicia. Szyba lekko zaparowała się oddechem. — Kipnął w szpitalnym łóżku. Bez dystynkcji i munduru.

Pustym wzrokiem obserwował zalewany park. Wietrzysko czochrało krzaki, szarpało wierzchołkami drzew, uginało je, targało gałęziami. Tęgi konar wierzby oderwał się od pnia i padł z trzaskiem na ziemię. Plastikowe fotele walały się po terenie ogródka spacerowego, łomotały o druciany płot. Ulewa przetaczała się nad szpitalnym wzgórzem. W świetle latarń krople wydłużały się w rodzaj krótkich nitek. Wraz z uderzeniem o ziemię podrywały kamyczki, drobne gałązki, strzępy traw, z pluskiem wybijały w kałużach dziesiątki wgłębień. Rozpylona woda unosiła się nad gruntem rodzajem mglistej zawiesiny.

Okryte półmrokiem eteryczne sylwetki przemykały dróżkami parku i znikały w wejściach do budynków. Kłęby chmur spiął gałęzisty piorun. Od trzasku zagrzechotały szyby w oknach. W dudniący pomruk echa wkradł się kolejny huk. Tym razem ognista włócznia wbiła się ukosem w pień topoli i rozłupała go do samej podstawy.

Rozbłysk rozświetlił fosforycznie park, wydarł z mroku seledynowy klip okutanej peleryną pielęgniarki. Jaskrawożółty materiał odcinał się wyraziście od zszarzałego otoczenia. Wichura nadymała okrycie, zrywała trzymany rękami kaptur. Mocniejsze powiewy zatrzymywały ją, cofały parę kroków, spychały na trawnik, dopiero gdy napór wiatru zelżał, mogła ruszyć w dalszą drogę. Wirujące w powietrzu ziarenka piasku raziły w oczy. Potykała się o wystające spod trawy korzenie, nogi rozjeżdżały się w gliniastej mazi.

Środkiem alejki toczyła się psia buda. Przymocowany do desek fragment łańcucha podzwaniał z każdym obrotem drewnianej konstrukcji. Okryty papą daszek zawadził o kolano Jednorękiego.

Ulewa zastała go w trakcie spaceru. Mokre włosy oblepiły głowę. Deszcz ciurkał z rzęs, spływał po policzkach. Twarz skierowana ku pionowym strugom, wysunięty język spijał krople. Przesiąknięte wodą ubranie parowało od ciepłoty ciała. Wiatr tarmosił rękawem zwisającym z kikuta, poderwał od spodu brodę. Rozdwojone końce oplotły szyję i złączyły się na plecach. Między stopami Jednorękiego pruł potok. Zrzucił buty prędkimi trzepnięciami nóg. Podskakiwał, taplał się na bosaka w gliniastym błocie, z radością małego dziecka rozbryzgiwał wokół siebie grudy. Wołał coś w przestrzeń, ale pęd powietrza porywał słowa. Śmieci wywiewane z pobliskiego kosza frunęły w ciemność niczym spłoszone ptaki. Spory fragment plastiku ugodził w klatkę piersiową. Foliowy worek okleił mu twarz. Od krzyku na wysokości ust powstało baloniaste wybrzuszenie.

Stefan wrócił do stołu. Sięgnął po otrzymaną od zakonnicy kartkę z modli­twami. Przedarł ją, złożył razem obie połówki i pociągnął raz jeszcze. Upchnął kupkę papierków w dłoni. Rozwarł palce, dmuchnął w górę. Białe strzępy zawirowały pod sufitem niczym płatki śniegu, po czym opadły lotem korkociągowym.

— Nie tak miało być. Towarzysze broni w żałobnym kondukcie, kompania honorowa, werble, salut pożegnalny z tuzina karabinów. Dębowa trumna na lawecie, poduszka z orderami. Należało się… — Spazm smutku zbełtał mu głos. Wydał dźwięk między czkawką a westchnieniem. Paznokcie wczepiły się w kruchy, przeżarty pleśnią blat i ułamały kawał sklejki. Zamknął oczy, by powstrzymać łzy. Kropelka potoczyła się po zmiętej, pobrużdżonej twarzy i wtopiła się w wąsy. Nie ścierał jej w obawie, że ktoś dostrzeże ten ruch.

Szum za oknem przeszedł w łomot, gdy krople deszczu zastąpiły kule gradowe wielkości ziaren fasoli. Zacinały w szyby i rozpryskiwały się na parapecie w lodowe drobinki.

— Chłop starej daty, panie dzieju. — Stefan wsunął rękę pod szlafrok i podrapał się w brzuch. W głębi oczu zalśnił uśmiech nostalgicznej zadumy. — Łapę miał jak koń kopyto. Gdy nerw go złapał, nawet wyżsi rangą schodzili mu z drogi. Za to później baranek, że do rany przyłóż. Na wojennym rzemiośle znał się jak mało kto. Wroga żenił z ołowiem przykładnie. Natłukł parszywców tyle, co mrówek w kopcu. Za to cywilom nie wyrwałby włosa spod pachy. Z wyjątkiem zdrajców, oczywiście.

— Kawał uczciwego ludobójstwa. — W bezbarwnym głosie Tymoteusza zadrgała ledwo uchwytna sarkastyczna nuta.

— Miał smykałkę do bagnetu. Pruł bebechy jak szmaty. — Ręce Stefana samoistnie wykonały ruchy podobne do pchnięć zadawanych w walce. — Cholernie nienawidził partyzantów. Kiedy brał takiego pod rozwał, serią z automatu dziurawił, że kończyły się miejsca w ciele. Nikt nie zliczy, ilu gównojadów uszkodził. Jeńców mordował rzadko, zwykle rannych, ale tych z litości dobijał. Niewiast ani dzieci nie krzywdził. Nawet własnej żony nie bił. Bo i po co, wierna mu była …wlazł! — Odpowiedział na natarczywe pukanie do drzwi.

Muzykant wszedł, ukłonił się, pozdrowił obecnych bełkotliwie, z trudem poruszając obwisłymi wargami. Zaczął szwędać się po sali. Nie dotykając smyczkiem strun, wykonywał nad skrzypcami przerywane ruchy, niczym rozregulo­wany mechanizm.

W sali podniósł się hałas wywołany przez Ludwika, który gonił Mirjam. Ustawiczne ciamkanie gumy doprowadzało go do pasji.

— Poświęcał się, chłopisko, krew na ołtarzu ojczyzny przelewał, życie bohatersko narażał. Żeby na starość… — Stefan poczuł, jak tężeje mu krtań. Skóra na podgardlu drgnęła przy przełykaniu śliny. Wydał dziwny, podobny do kichnięcia odgłos. Ugryzł się w knykieć, w miejscu zagryzienia pokazały się czerwone cętki.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 92.51