ROZDZIAŁ I PRZYBYCIE
Baner reklamowy
Moment, w którym Weronika po raz pierwszy zobaczyła na niebie niecodzienny obiekt, był na swój sposób magiczny. Szła akurat w górę ulicy Sienkiewicza, w kierunku Kieleckiego Centrum Kultury. Zauważyła, że przechodzący obok mężczyźni odwracali się z zainteresowaniem i pokazywali sobie coś na niebie. Gdzieś na poziomie Placu Artystów, wysoko nad głowami, wzrok przykuwała świetlista poświata, przesuwająca się po niebie w kierunku Osiedla Barwinek.
Przez jedną, magiczną chwilę Weronika poczuła się jak Alicja po drugiej stronie lustra. Zamarła na widok niezwykłego zjawiska. Przystanęła nieruchomo, próbując przyporządkować obraz do czegoś, co już zna. Szybko uznała, że to złudzenie optyczne, coś na kształt odbicia światła, przywidzenia na granicy realnej percepcji. Zobaczyła bowiem załamanie światła, które rozciągało się na przestrzeni połowy horyzontu, przemieszczając się powoli i majestatycznie. W pełnym słońcu widok prezentował się przepięknie.
Niespotykanie.
Nieziemsko.
Coś jakby muskające załamania półprzezroczystej powierzchni.
Potem statek zatrzymał się w powietrzu. Urokliwa poświata zamieniła się w metaliczną bryłę, a niebiańska konstrukcja zaczęła przypominać raczej poszarzałą trumnę, tylko obłą, spłaszczoną przy krawędziach, niczym kokon.
Weronikę zszokowały rozmiary nieznanego artefaktu. Krańce głęboko tonęły w chmurach.
Wow. Dali czadu. Ciekawe, co to za firma. Co reklamują? — zastanawiała się.
Nie myślała o tym dłużej. Odwróciła się i pobiegła w kierunku parkingu. Wsiadła do samochodu i odjechała w stronę Bazy Zbożowej. Dziwna nazwa określała kompleks magazynów, które kilkanaście lat temu władze Kielc postanowiły przekształcić w swoiste centrum kulturalno-społeczne, umożliwiając jednocześnie wynajem pomieszczeń. Śpieszyła się na spotkanie, w którym nie chciała tak naprawdę brać udziału.
Te cotygodniowe świadectwa, wyznania wiary, analiza doświadczeń poprzez pryzmat tego, co Bóg chciał, a czego nie — coraz bardziej czuła, że to nie jej bajka. Robiła to dla męża. Niestety, dla Wiktora te mitingi miały ogromne znaczenie.
Uczestniczenie w spotkaniach grupy ciążyło jej bardzo. Mimo to przyszła. Coraz częściej zdarzało jej się myśleć, że w innym przypadku przestałaby w ogóle widywać męża.
Weszła do obszernej sali. Chwilę trwało, zanim ustaliła lokalizację swojego partnera. Celowo tak go teraz zdefiniowała, mimo że nie lubił tego słowa. W tym środowisku założenie, że w związku może panować relacja partnerska, było niedorzecznością.
Zobaczyła go po przeciwnej stronie pomieszczenia, w otoczeniu sześciu jego najbliższych współpracowników. Nazwali się liderami, stojącymi na czele grupy religijnej, ukierunkowanej na pracę u podstaw, bezpośrednią pomoc potrzebującym oraz kształtowanie wiary. Tak przynajmniej głosiła ulotka informacyjna. Dla większości przybyłych mogła to być również świetna okazja, by wyłudzić kilka darmowych posiłków.
Niezależnie od motywacji, spotkania z miesiąca na miesiąc przyciągały coraz więcej uczestników. Ruch się rozrastał, tak samo jak ilość czasu poświęcana przez Wiktora swojej wspólnocie.
Weronika popatrzyła w przeciwległy kąt sali. Widziała z daleka, jak Katarzyna dotyka ramienia Wiktora, wskazując jednocześnie ważny wers w swoich zapiskach. Nie poczuła się zaskoczona. Ta kobieta lubiła przebywać w pobliżu.
Katarzyna często porywała Wiktora na chwilę. Koniecznie musieli uzgadniać szczegóły wystąpienia religijnego, planu dystrybucji pomocy rzeczowej dla potrzebujących czy też grafik pracy wolontariatu. Oczywiście Weronika nie musiała być przy tym obecna. Jakoś tak, niemal zawsze, wyrywało się komuś podobne stwierdzenie. Zostawała więc sama w sali, w której opowiadano o postanowieniach wielkopostnych i nakładanych na siebie pokutach. Nie miała zwyczaju samobiczowania się, więc bywała tu coraz rzadziej.
Wiktor wyczuł jej obecność. Odwrócił się i ruszył w kierunku żony, żeby się przywitać.
— Cześć. — Cmoknął ją na powitanie w policzek. — Dołącz do nas. Modlitwa będzie później, najpierw obejrzymy transmisję w telewizji. Wydanie specjalne wiadomości. Coś dziwnego dzieje się na świecie — rzucił szybko, przytulając ją do siebie.
W rogu rozbłysnął ekran wielkiego telewizora. Weronika ze zdziwieniem zobaczyła podobiznę konstrukcji, bliźniaczo podobnej do tej, którą widziała jakieś dwadzieścia minut temu. Płynęła w powietrzu. Rozległ się poruszony głos spikera:
— W przestrzeni powietrznej na całym świecie pojawiły się dziś niezidentyfikowane obiekty. Pierwsze zauważono nad Londynem o godzinie czternastej pięćdziesiąt dwa czasu lokalnego. Technologia produkcji oraz sposób, w jaki pojawiły się w atmosferze naszego globu, nie zostały rozpoznane. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że są to statki stworzone przez cywilizację pozaziemską. Wehikuły cechują się zdolnością do nagłej materializacji w określonym punkcie, w przestrzeni. Pojawiają się bez zapowiedzi, bezdźwięcznie. Żadne z satelitów lub obserwatoriów astronomicznych nie zarejestrowało w ostatnim czasie obiektów, zbliżających się w kierunku atmosfery ziemskiej.
Weronika zwróciła uwagę na kobietę w rogu, która przyklęknęła, uniosła ramiona i zaintonowała krótką modlitwę. Tymczasem męski głos kontynuował:
— Nie zaobserwowano jakiejkolwiek próby kontaktu z ludzkością. Cel pojawienia się obcych obiektów pozostaje nieznany. Nie wiadomo też, czy na statkach przebywają istoty inteligentne lub inne warianty biologicznych form życia. Udało się natomiast poddać wstępnej analizie ich liczebność i rozmieszczenie. Modele matematyczne wskazują, że wehikuły lokowały się w proporcjach, w których jeden przypada na dwadzieścia milionów kilometrów kwadratowych. Obiekty, wybierając miejsca swojego stacjonowania, prawdopodobnie kierowały się zasadą równomiernego rozmieszczenia na całej powierzchni globu. Naliczono, że początkowo było ich dwieście pięćdziesiąt pięć, według innych źródeł dwieście sześćdziesiąt.
Profesjonalna, analityczna wypowiedź zabrzmiała wysoce nieadekwatnie.
— Będziemy informować na bieżąco…
Przerwano transmisję. Ktoś nagle wyłączył ekran. Przez chwilę panowała cisza. Od tego momentu zdarzenia następowały szybko, jedno po drugim.
Stało się coś niezrozumiałego.
Niewiarygodnego.
Zgromadzeni ludzie zastygli nieruchomo, w szoku.
Modlitwy pojawiły się same. Społeczność stanęła w kole. Tak jak mieli to w zwyczaju, zebrani unieśli ręce. Zaintonowano pieśń Ufajmy Panu. Słowa jednak rozmyły się, zastąpione przez nerwowo powtarzane szepty. Gdzieś w rogu donośniejszy głos powtarzał:
— Dni sądu ostatecznego, zapowiedziany koniec świata. Módlmy się i czekajmy na przyjście szatana.
Rozległ się urywany szloch kobiety. Jakiś chłopak otworzył drzwi i wybiegł, mamrocząc, że musi to zobaczyć. Znaleźli się tacy, którzy zastanawiali się, czy to nie żart. Niektórzy nerwowo wymieniali się uwagami.
Siedzący na ławce, starszy pan z siwą brodą cedził nerwowo, tępo wpatrzony przed siebie:
— Oto kara boska za grzechy ludzkości. Nadchodzi zapowiedziany koniec świata. Szatan zsyła z nieba zastępy swoich popleczników, by oddzielić ziarna od plew. Obcy przybyli po to, by nauczyć nas pokory. Łamiemy prawa naturalne, nie szanujemy rodziny i odwiecznego porządku. To kara ludzkości za grzechy. Tylko sprawiedliwi dostąpią łaski i ocalenia.
Weronika odbierała głos mężczyzny jako przesadzony i teatralny. Ale staruch miał posłuch, bo coraz liczniejsza grupka zatrzymywała się przy nim, potakując.
— Może poczekajmy, jak sytuacja się rozwinie. Może to jeszcze nie koniec świata — wyrwało się Weronice.
— Lepiej ucisz swoją żonkę. Jeszcze nigdy nie zauważyłem w niej odpowiedniej postawy. Jak na kobietę, za dużo sobie pozwala — zasyczał chudy mężczyzna z tłumu.
Wiktor przybrał charakterystyczną dla siebie minę dyplomaty: skostniała, napięta twarz oraz szerokie, zdezorientowane oczy uczniaka, zapędzonego w kozi róg. Weronika widziała ją już wielokrotnie. Pojawiała się niemal zawsze, kiedy, najczęściej w kłótni, w rozpaczy i z bezsilności zadawała mu pytanie:
— Kurwa! Wiktor, jesteś moim mężem! Znam cię jako zupełnie innego człowieka. Ale ty naprawdę, tak naprawdę wierzysz w to całe poddaństwo kobiety? W te żebra Adama, powinności i odwieczny podział ról?
Mówiła to zawsze w ostateczności, tonem osoby przypartej do muru. Wiedziała, że to go doprowadza do furii.
Tak się mówi, gdy się nie dowierza.
Gdy się utknęło.
Gdy nie ma wyjścia
Prywatnie, w rozmowach bez świadków, odpowiadał wymijająco, że wspólnota stanowi istotny element jego życia, odkąd pamięta.
Że to są tylko słowa.
Że to tylko układ.
Żeby odpuściła.
Nie drążyła tego.
Teraz postanowił przyjąć rolę rozjemcy, wielkiego przywódcy duchowego, który rozładowuje wszelkie napięcia.
— Proszę państwa. Zachowajmy spokój. Bądźmy silni. W tym momencie, mocniej niż kiedykolwiek, potrzebujemy zjednoczenia i wzajemnego wsparcia.
Chwilę potem Weronika usłyszała przy swoim uchu szept Wiktora:
— Lepiej idź do domu. Raczej ci się tu dzisiaj nie spodoba. Ja muszę zostać. Trzeba przedyskutować, co to może znaczyć. Musimy upewnić się, czy nie mamy do czynienia z jakąś formą makabrycznego żartu. Znasz tych ludzi. W tym musi tkwić głębszy sens. Postaram się wrócić jeszcze dzisiaj. Nie czekaj na mnie. Jeśli będziesz zmęczona, połóż się spać. Spróbuj zrozumieć … — tłumaczył nerwowo.
— Dobrze — przerwała mu potok słów. — Masz rację. Do zobaczenia w domu — szepnęła zrezygnowana, muskając jego rękę.
Z jednej strony poczuła ulgę. Ucieszyła ją możliwość cichej ewakuacji. Reakcje zebranych uznała za szczególnie intensywne.
Nieadekwatne.
Histerycznie wręcz przesadzone.
Na pewno mocno przeinaczone.
Nadinterpretowane.
Niepotrzebnie naznaczone.
Z drugiej strony, nie mogła się oprzeć dziwnemu przeczuciu, że opuszcza coś więcej niż spotkanie. Żegna się z jakimś nienazwanym kawałkiem życia. To już nie było tylko podświadome przeczucie, że jej osoba nie jest tutaj mile widziana. Ktoś ze wspólnoty otwarcie ją obraził. A Wiktor na to pozwolił. W otwartej, konfliktowej sytuacji, wolał się wycofać. Nie zajął stanowiska.
Z taką świadomością niezbyt łatwo zamyka się za sobą cokolwiek.
Na szczęście drzwi zatrzasnęły się same. Odetchnęła. Wyszła. Szybkim krokiem udała się w kierunku samochodu, a odgłosy histerycznych przekrzykiwań towarzyszyły jej jeszcze przez chwilę.
***
Dotarła do mieszkania około pierwszej w nocy. Pięć kilometrów pokonywała przez niemal trzy godziny. Korki, zablokowane dojazdy i większa niż zwykle nerwowość kierowców powodowały, że przejazd przez stosunkowo niewielkich rozmiarów Kielce stał się niemal kaskaderskim wyczynem. Drażniące odgłosy wycia syren, zewsząd samochody policyjne, wojskowe oraz straż pożarna domagały się pierwszeństwa przejazdu. Sceny niczym z Nowego Jorku, dla prowincjonalnych Kielc były egzotyką. Po niebie latały nie tylko helikoptery, ale również maszyny powietrzne znacznie cięższego kalibru. Hałas, jaki generowały, nie pomagał się uspokoić.
Wróciła skonana. Umyła zęby, zrzuciła ciuchy i położyła się, mając nadzieję, że szybko wpadnie w objęcia Morfeusza. Sen nie przychodził, a Weronika wzbraniała się przed sięgnięciem po trzecią w tym tygodniu, przepisaną przez psychiatrę, pigułkę. Była środa. Podobno nie wolno ich stosować regularnie, przez większy okres czasu. Dłuższy niż dwa tygodnie. Uzależniały. Szybko policzyła ilość tabletek w listku. Okazało się, że brała je niemal przez miesiąc. Leżała więc, wpatrując się w cienie na suficie, po raz kolejny analizując swoje małżeństwo.
Połączyła ich sztuka, a dokładniej nurt realizmu magicznego. Trudno uwierzyć, ale Wiktor otwarcie okazywał kiedyś zainteresowanie tego typu obrazami. Pozorny realizm, złamany mniejszymi lub większymi szczegółami, magnetyzm, łamanie perspektywy i percepcji. Absolutny brak doktryny.
Poznali się w sierpniu 2018 r w Muzeum Realizmu Magicznego w Wiśle. Pamięta moment, w którym zobaczyła go po raz pierwszy. Stał zawieszony na reprodukcji obrazu Rafała Olbińskiego Trzeci wymiar czasu. Przedstawiał kobietę, siedzącą na krześle w relaksującej pozycji, z nogami opartymi nie na fotelu, ale na Księżycu. Ten akurat znajdował się w fazie nowiu.
Stanęła obok i zagadnęła:
— Długie ma nogi. Tego nie można jej odmówić.
— Tak. Kosmicznie długie — odparł z uśmiechem. — Zazdroszczę jej. Zawsze lubiłem bardziej nów od pełni. Z reguły, właśnie wtedy, spełniały się moje życzenia.
— Wyobrażam sobie, że te jej nogi wydłużają się odrobinę i zanurzają się wprost w centrum Drogi Mlecznej, po czym giną gdzieś w czarnej dziurze — mówiąc to, uśmiechnęła się zawadiacko.
Kontynuowali rozmowę przy kawie z łatwością, zupełnie jakby znali się od zawsze. Okazało się, że oboje, na stałe mieszkają w Kielcach. Żadne z nich nie urodziło się w świętokrzyskim, żadne nie planowało zostać w tej prowincjonalnej mieścinie na dłużej. Wyszło inaczej.
W przeciągu następnych dwóch lat ich związku Wiktoria miała okazję wielokrotnie przekonać się, jak wiele ich dzieli. Były to jednak inne czasy, podziały nie rzucały się w oczy tak drastyczne. Ludzie nie zwalczali się na co dzień, nie radykalizowali się tak łatwo, nie bronili z takim zacięciem swojego światopoglądu, zadając przy tym niepotrzebne, ale często zdecydowanie za głębokie rany.
Ona: osoba o liberalnym podejściu do życia, egocentryczka nastawiona na rozwój osobisty, samorealizację i różnorodność kulturową; polonistka z wykształcenia, z pasji i zamiłowania historyczka sztuki. On: konserwatysta, silnie związany z wieloma katolickimi grupami religijnymi, zwolennik tradycyjnego podziału ról.
Uparcie wypierali te różnice, jakoś sobie tłumaczyli to, co ich dzieli, zwłaszcza że ciągnęło ich do siebie. Metafizycznie. Przeciwieństwa się przyciągają, ale to uczucie sięgało głębiej. Sama jego obecność wprowadzała ją w stan narkotycznego upojenia, nałogowego przyciągania, niebezpiecznego lgnięcia. Gdzieś tam czuła, że nie można wchodzić w taką relację, tak po prostu, bez żadnego, emocjonalnego pasa bezpieczeństwa. Wiktor zdawał się trzeźwieć zdecydowanie szybciej.
Pobrali się. Zaryzykowali, pomimo wątpliwości. Chcieli chyba zrobić innym na złość. Ślub odbył się, jakżeż inaczej, w kościele. Wiktor nie uznałby ważności żadnej ceremonii cywilnej. Weronika nie pochodziła z rodziny religijnej, ale matka dbała, by dziecko uczęszczało na lekcje religii do czasu przystąpienia do komunii i bierzmowania. Miała więc papiery.
Nie przywiązywała wtedy większej wagi do tego, że robi coś wbrew sobie. Skoro stanowiło to aż takie znaczenie dla ukochanego, naturalnym wydawało się podejmowanie takich decyzji. Chciała zwyczajnie sprawić mu przyjemność. Na spotkania religijne zaczęła uczęszczać jednak pod wpływem jego konsekwentnej perswazji. Dla większości jej znajomych stało się oczywiste, że kiedyś to zacznie pękać. Wzajemna troska o siebie, podmiotowość i szacunek przemieniły się w kaskadę powinności i służebności.
On zajmował coraz wyższą pozycję w wspólnocie, podczas gdy ona musiała się przełamywać, by iść na kolejne spotkanie. Stawała u boku męża, ale za każdym razem okazywało się to coraz trudniejsze.
Świat, pełen serdecznych powitań i relacji, układanych w imię Miłosierdzia Bożego, przerażał ją. Bolało także ledwie ukrywane, nieustanne adorowanie Wiktora przez kobiety z ruchu. Odsuwano ją od niego. Oddalała się od niego sama. Pozwalał na to.
Świat radykalizował się w postępie geometrycznym.
Oni radykalizowali się siłą rozpędu.
Wiktor nalegał na dziecko, jednocześnie coraz mniej czasu spędzał w domu, uciekając w pracę i spotkania religijne. Weronika czuła, że powoli zapada się w ciemną otchłań wewnątrz siebie, zadbała więc, by dziecko w tym roku się nie pojawiło. Nie planowała go również w następnym.
Na szczęście dla siebie samej, gdzieś o piątej nad ranem złapała dwie godziny snu. Wybudziła się przed szóstą. Zobaczyła, że śpi sama. Wiktor, po raz pierwszy od początku ich małżeństwa, nie wrócił na noc.
Nowa rzeczywistość
Zaraz po obudzeniu Weronika włączyła telewizor. Chciała się upewnić, czy wydarzenia dnia poprzedniego nie przyśniły jej się. Pozaziemskie statki nie zniknęły. I nadal nikt nie wiedział, jaki był cel ich przybycia na Ziemię.
Nie śpieszyła się, gdyż nie wybierała się do pracy. Śmieszne. Zaplanowała pięć dni wolnego ponad trzy tygodnie temu. Teraz wydawało się, że było to niemal w innej epoce.
W tamtym świecie.
W rzeczywistości, w której mogliśmy wierzyć, że istniejemy tylko my, w całym wielkim wszechświecie.
Wyciągnęła telefon i wybrała numer Wiktora.
— Cześć kochanie. — Usłyszała lekko zdyszaną odpowiedź przy szóstym sygnale. — Nie dałem rady dotrzeć. Po twoim wyjściu przybyło trzy razy więcej ludzi. Modlitwy trwały do rana, niektórzy dotarli tutaj ze śpiworami i jedzeniem. Postanowili zostać na noc. Podobno w kościołach przebywają tłumy, wierni nie opuszczają ich murów i śpią na posadzkach — wyrzucał z siebie nerwowo i szybko. — Ludzie czują się tutaj bezpiecznie. Potrzebują mnie. Nie wiedzą, co ze sobą zrobić.
— Ja ciebie też potrzebuję — odpowiedziała smutno.
— Nie mogę ich zostawić, zwłaszcza teraz, kiedy to się dzieje. Spróbuj mnie zrozumieć.
— Świetnie. Mnie możesz zostawić? — wyrzuciła te słowa gwałtowniej, niż chciała.
— Przyjadę wieczorem. Postaram się — odpowiedział z mieszaniną rezygnacji, pretensji i zaskoczenia w głosie.
— Jak chcesz, Wiktor — zareagowała całkiem spokojnie. — Przestaje mi odpowiadać taka rola.
Rozłączył się.
Weronika nie poczuła się zaskoczona. Chwilę posiedziała w bezruchu, zastanawiając się, co dalej. Wzięła smartfona i wpisała w wyszukiwarkę: home made group porn film. Google domagały się poprawnej pisowni również w tym wypadku.
Czy chodziło ci o homemade porn group film?
Kliknęła na pierwszy z brzegu link. Chwilę wybierała film. Te wyreżyserowane i nagrywane w studiu odrzucała od razu. Szukała bardziej realnych sytuacji, w których ludzie szukają dobrej zabawy. Proste układy, gdzie nikt nie ma problemów z pokazaniem tego, czego chce.
Wybrała jeden. Zwiastun pokazywał, że barczysty mężczyzna po czterdziestce, bez skrępowania realizuje swoje zamiary, nie ukrywając pożądania.
Szczytowanie podczas oglądania takich filmów nigdy nie było trudne.
Bez komplikacji i bez relacji.
Czyste, seksualne spełnienie.
Niemal bez dotykania.
Sam obraz działał wystarczająco stymulująco. Odpowiednio zacisnęła nogi. Orgazm przychodził stopniowo. Nie odrywając wzroku od ekranu, Weronika koncentrowała się na wzbierającym w niej uczuciu pulsującego ciepła, z coraz większą przyjemnością obserwując, jak para na filmiku zatraca się w pierwotnym tańcu.
Odpoczywała chwilę w ciszy. Tym razem nie usunęła ze smartfonu historii wyszukiwania. Wcześniej robiła to odruchowo. Obawiała się reakcji Wiktora, jeśli odkryłby jej upodobania. W tym momencie wręcz zapragnęła, żeby się dowiedział. Tak bardzo męczyła ją atmosfera ukrywania prawdy o tym, czego potrzebuje. Uzmysłowiła sobie, że nie chce już udawać, nie tylko przed mężem.
Chwilowa przyjemność przyniosła ulgę, nie rozwiązała jednak żadnych problemów. Weronika nadal nie miała konkretnego pomysłu, zarówno na ten dzień, jak i na resztę swojego życia. Włóczyła się bezcelowo po domu, naprzemiennie włączając telewizor albo przeglądając media społecznościowe.
Dochodziła dziesiąta. Chwyciła kluczyki i postanowiła zrobić większe zakupy. Jechała, pogrążona w myślach, nie zwracając uwagi na przebiegające grupy ludzi oraz porozrzucane śmieci. Dopiero przekraczając próg osiedlowego sklepu spożywczego uświadomiła sobie skalę zmian. W markecie znajdowało się trzykrotnie więcej osób niż zwykle. Każdy robił duże zakupy, nerwowo załadowując koszyki w produkty spożywcze i środki czystości. Nikt nie czytał składu i źródła pochodzenia. Każdy brał, co było, gdyż artykuły błyskawicznie znikały z półek.
Coś do niej dotarło. Coś więcej niż przeczucie, że rozpada się jej małżeństwo. Zareagowała instynktownie. Zawróciła po największy koszyk, po czym zaczęła ładować do niego cokolwiek, co miało dłuższy termin zużycia. Zrobiła zapas mięs, planując, że wreszcie uruchomi, zakupioną pół roku temu, zamrażarkę. Półki z kaszami, mąkami i makaronami zostały niemal doszczętnie opróżnione. Weronika wzięła to, co zostało. Brakowało też spirytusu i papieru toaletowego.
Wcześniej miała zamiar zrobić sobie odświętny obiad. Świetnie gotowała, rzadko kiedy smakowały jej potrawy przygotowane przez kogoś innego. Poczuła ochotę na pstrąga w sosie śmietanowym i mały kieliszek wina. Może nawet dwa. Teraz cieszyła się, że znalazła dwa mrożone filety z mintaja. Niemalże ostatnie. Poza tymi, w sklepowej chłodziarce zostały trzy, w uszkodzonych opakowaniach.
Wino wybrała za to najdroższe, na jakie kiedykolwiek w życiu sobie pozwoliła. Prawie czterdzieści złotych za butelkę. Tylko takie zostały. Te z tak zwanej górnej półki. Upchnęła też trzy butelki wódki i udała się w kierunku kasy.
Stojąc w kolejce, zdała sobie sprawę z jeszcze jednej zmiany. Dziwne, że akurat ona okazała się najbardziej przerażająca.
Cisza.
Cisza w supermarkecie.
Wyłączono muzykę napędzającą sprzedaż. Ludzie ustawiali się spokojnie, w długim ogonie, smutni, przerażeni, wycofani. Często również pojawiała się na ich twarzach zaciętość. Czekali na swoją kolejkę, wpatrzeni w przestrzeń przed sobą. Trwali w milczeniu, popychając bezwiednie wózki.
Grobowy, apokaliptyczny nastrój zarażał. Jakiś młody chłopak próbował przecisnąć się w kolejce.
— Ja chcę fajki! Ja chcę tylko fajki! Lucky Striki. Czerwone. Przepuścicie? — zapytał wesołkowato.
Normalnie by ją to rozśmieszyło. Odezwałaby się wesoło, że przynajmniej ona nie ma nic przeciwko. Tym razem stało się inaczej.
Zalała ją fala złości.
Irytacji.
Młody wydawał jej się nadzwyczaj bezczelny, arogancki, nieznośny.
Był kimś, kogo należało zniszczyć.
Ukarać.
Poniżyć.
Rozejrzała się dookoła. Wokół zobaczyła jedynie złe, zawistne, ponure spojrzenia na obcych twarzach, w kolejce. Ludzie zabijali wzrokiem. Ktoś krzyknął:
— Zamknij się, gówniarzu! Wracaj do matki, żeby jej pomóc. Pewnie kobieta odchodzi od zmysłów. Nic dziwnego, skoro urodziła takiego skurwysyna! — wrzeszczał czterdziestoletni mężczyzna w okularach. Starsza kobieta popchnęła młodego z siłą, której u osoby po siedemdziesiątce trudno się spodziewać. Chłopak odwrócił się i szybko wycofał na koniec kolejki.
Otrzeźwił ją ten widok. Przeraził. Znów była sobą; gotowa do przepuszczenia kogoś w kolejce tylko po to, żeby sprawić mu przyjemność. Tymczasem wystraszony chłopak zatrzymał się jako ostatni. Stał jednak niespokojnie, natrętnie oglądając się na starszą panią, która go przed chwilą popchnęła. Przerażenie na jego twarzy zmieniało się dość szybko w okrutny, niepasujący do tak młodego wieku, wyraz zaciętej wściekłości. Schował paczkę papierosów do kieszeni, podbiegł dynamicznie do staruszki, obrócił ją i z całej siły, otwartą ręką, uderzył w głowę, po czym wybiegł ze sklepu, po drodze popychając kilka osób.
Nie został zatrzymany. Ochroniarz udał, że nie widzi zajścia: schował się za drzwiami z napisem: „Tylko dla personelu”.
Weronika podeszła do starszej pani i spytała się, czy nic się jej nie stało. Ta w odpowiedzi warknęła:
— Idź precz, ladacznico. Wypacykowane, bezbożne barachło.
Odskoczyła od kobiety, jakby ktoś ją oblał wrzątkiem. Oddychała szybko. Wycofała się na bezpieczną odległość, nie wiedząc co robić.
Zamieszanie spowodowało, że zwolniła się kasa samoobsługowa. Udało się jej nabić zakupy bez konieczności korzystania z pomocy sprzedawczyni. Wybrała płatność kartą. Terminal odmówił zaakceptowania płatności dwa razy. Dopiero przy trzeciej próbie, po dłuższym oczekiwaniu, zobaczyła komunikat: „Płatność zatwierdzono”.
Kurwa. Co się dzieje? Ze mną? Ze wszystkimi? — pomyślała. — Jebany koniec świata.
Załadowała zakupy i szybko udała się w kierunku samochodu. Nerwowo przepakowywała torby, kątem oka obserwując, jak bezdomni, chodząc po parkingu w parach, bez pytania podchodzą do kupujących i wyciągają sobie z koszyków to, co uznają za stosowne.
Widząc, że dwóch, podejrzanych typów obrało ją sobie za cel, odepchnęła szybko wózek, wskoczyła do samochodu i włożyła kluczyki do stacyjki. Zablokowała zamki w drzwiach. Mężczyźni nie odpuszczali. Podeszli do samochodu, blokując jej możliwość wyjazdu. Stanęli, naprzemiennie waląc w szyby lub naciskając przód maski. Obrzucali ją przy tym wyzwiskami.
Odpaliła samochód, czym rozwścieczyła napastników. Usłyszała zwielokrotniony huk, wywołany uderzaniem pięści w maskę. Zwolniła ręczny i nacisnęła gaz. Odskoczyli. Po drodze, uderzyła w zostawiony wcześniej wózek. Wyjechała z piskiem opon, z trudem opanowując szloch.
Ja sobie poradzę
Wróciła do mieszkania wykończona. Wtaszczyła zakupy, nie spotykając na klatce nikogo z sąsiadów. Na szczęście. Z ulgą zamknęła za sobą drzwi. Musiała się jakoś uspokoić.
Włączyła telewizor. Nie znalazła tam niczego kojącego. Wieszczono, że świat, jaki znaliśmy, się skończył. Dwie informacje, w sposób szczególny, nie napawały optymizmem. Kokony emitowały fale, a ludzkość stanęła na skraju szaleństwa. Istniały przesłanki, że te dwa zjawiska są ze sobą powiązane.
To, co się działo, to był istny armagedon. Emocjonalny rollercoaster. Niemal każdy walczył o zachowanie wewnętrznego spokoju. Zdecydowana większość gatunku ludzkiego została zmuszona, by mierzyć się z niemal nieustającym potokiem myśli, z zalewającymi falami skrajnych uczuć. Dominowały te o najniższej energetyce: olbrzymi strach, żal, wstyd, rozpacz.
Bodźce odbierano w sposób zwielokrotniony. Zwykle sytuacje i codzienność stała się nieznośna.
Przykra.
Irytująca.
Jeśli wcześniej się czegoś obawiałeś, dzisiaj, na myśl o tym, odczuwałeś paraliżujące przerażenie. Widok kogoś, kogo nie lubiłeś, wywoływał wrogość i agresję. Codzienność stała się skrajnością. Zdecydowana większość ludzi zapadła w stany, przypominające wyjątkowo ciężkie przypadki schizofrenii paranoidalnej.
Niemiłe, w normalnych warunkach trudne do zniesienia uczucia przekształcały się w skrajnie jątrzące, nękające, zwierzęce. Nie było jednak żadnej analogii jeśli chodzi o te przyjemne. Wibracje miłości zamieniały się w zazdrość lub gwałtowne pożądanie. Dominowało poczucie zagrożenia.
Częstotliwość popełniania samobójstw zwiększyła się dwudziestokrotnie. Liczba gwałtów niemal czterdziestokrotnie. To oficjalne statystyki, jeśli ktoś podjął wysiłek, by dokonać zgłoszenia lub je przyjąć.
Kokony emitowały fale w sposób stały, jednak intensywność przekazu rosła, szczególnie podczas ruchu. W trakcie przemieszczania się, zmianie ulegały atrybuty fizyczne olbrzymich maszyn. Podjęto próby zdefiniowania specyfiki wehikułów. Naukowcy, którzy zachowali zdolność logicznego myślenia, tworzyli szybko hipotezy. Media przekazywały opinii publicznej hasła typu: zmiana stanu skupienia, transformacja na poziomie cząsteczkowym, rozszerzenie wymiarowe. Zakładano, iż mamy do czynienia z istotami co najmniej pięciowymiarowymi. Zasada stojąca u podstaw transformacji nie została jeszcze rozpoznana. W momencie poruszania się, obce obiekty stawały się niemal przezroczyste. Były widoczne, ale jako zarys, odbicie światła od krawędzi. Zjawiska te, dla fizyków teoretycznych były dowodem na istnienie innych wymiarów. Że jest coś więcej, niż tylko długość, szerokość, wysokość i czas.
Nie odkryto, w jaki sposób obcy oddziaływali na ludzi. Statki zmieniały rozmieszczenie co najmniej trzy razy w ciągu doby. Rozsiały się tam, gdzie ludzkość jest najgęściej umiejscowiona. Największą liczebność odnotowano w Azji — skrupulatne źródła doniosły, że było ich sto czterdzieści jeden. W Afryce widziano trzydzieści osiem lub czterdzieści obiektów, w Europie dwadzieścia cztery lub dwadzieścia osiem, w obu Amerykach około pięćdziesięciu. Nawet nad powierzchnią Oceanii odnotowano dwa do pięciu przypadków.
Struktury z reguły umiejscawiały się tam, gdzie pozostawały widzialne ze znacznej odległości. Wysokie na cztery kilometry, długie na dwa, kłuły w oczy nieregularnym kształtem, który intensywnie odbijał światło słoneczne. Przypominały zwinięty w rulon kokon.
Najbliższy zawisł trzy kilometry od Weroniki, nieopodal klasztoru na Karczówce. Telewizja regionalna non stop pokazywała migawki: wojsko, służby specjalne i terytorialne. Izolowano obszar w promieniu trzech kilometrów wokół obiektu. Na miejscu zgromadzili się wybrani. Pozwolono na bliższy dostęp wszelkiej maści naukowcom, od specjalistów nauk technicznych, ścisłych, przez biologów, kosmologów, na socjologach i językoznawcach skończywszy.
Obcy obiekt przemieścił się raz, powodując chaos i blokadę całych Kielc. Ulokował się w centrum miasta, na poziomie ulicy Sienkiewicza. Większość mieszkańców postanowiła uciekać. Kokon wrócił na pierwotne miejsce po ośmiu godzinach, wolno przemieszczając się jako półprzezroczysta struktura, w której nikt nie dopatrywał się już niczego pięknego.
Każdy chciał uciec. Pytanie zasadnicze brzmiało: tylko dokąd? Kokony się namnażały. Około godziny dwudziestej drugiej światowe media donosiły, że naliczono w przybliżeniu blisko tysiąc sto obiektów w skali globu. Wraz ze wzrostem ilości, zwielokrotnieniu uległ poziom odczuwanego strachu.
Rozpacz stała się czymś uniwersalnym.
Nieznośny potok myśli.
Szum informacji i emocji.
Ból psychiczny osiągał skalę nie do zniesienia.
Dominowało poczucie winy, wyolbrzymiane i przeszywające na wskroś.
Udręczenie.
Upokorzenie.
Odrzucenie.
Beznadzieja.
Wielu próbowało uciszyć potok niszczących emocji, sięgając po to, co było dostępne, często narkotyki, alkohol, leki. Zażywano szybko i bez umiaru. Często brano za dużo. Organizmy nie wytrzymywały, a na ulicach widywano ludzi tracących nagle przytomność. Niestety, wiele osób, po kilkuminutowej zapaści, odchodziło z tego świata, nie wzbudzając zainteresowania przemykających ulicami świadków.
Na oddziałach ratunkowych koczowały tabuny ludzi. Konsultacja medyczna graniczyła z cudem. Większość lekarzy i pielęgniarek uciekła, rozpierzchła się przerażona, instynktownie próbując chronić swoich najbliższych. Nieliczny personel, któremu udało się zachować spokój, nie był w stanie podołać takiej liczbie wypadków, histerii, pobić, przedawkowań, prób samobójczych, ran ciętych i szarpanych oraz zawałów serca.
Weronika siedziała, jak zahipnotyzowana, przed ekranem telewizora, z nienaturalnym wręcz spokojem obserwując relację z prób zniszczenia statków.
Coś wyłączyło jej emocje.
Może sama je wyłączyła.
Nie bała się.
Nie rozpaczała.
Nie widziała w tym sensu.
Zza okna dochodziły do jej uszu krzyki, odgłosy bójek, rozpaczliwe wołania o pomoc. Na ulicach płonęły samochody, w oknach wybijano szyby. Słyszała, jak sąsiad wpadł w furię, w niepohamowanej wściekłości roztrzaskując meble, docierały do niej także rozpaczliwe krzyki dzieci i żony. Po chwili wszystko umilkło. Nie zapukała do drzwi obok, by zapytać, co się dzieje.
Obca cywilizacja nadal nie wykazała zainteresowania bezpośrednim kontaktem z gatunkiem ludzkim. Nie wchodziła w interakcje. Nie reagowała na jakiekolwiek, wysyłane przez człowieka, sygnały. Nikt nie miał już złudzeń co do pokojowych zamiarów obcych przybyszów. Niszczyli ludzi psychicznie. Poprzez oddziaływanie na psychę, w sposób pośredni, wyniszczali fizycznie. Trudno powiedzieć, co robili. Żaden z przyrządów, jaki ludzkość posiadała w swym dorobku naukowym, nie wykrył mechanizmu ich oddziaływania.
Zmiana struktury na przezroczystą powodowała, że kosmiczne kokony stawały się niezniszczalne. W jaki sposób się dowiedzieliśmy? Ludzie próbowali się bronić. Chcieli zniszczyć statki, wykorzystując wszelką, dostępną ziemskiej cywilizacji, broń.
Chiny, jako pierwsze, postanowiły użyć bomby atomowej. Skaziły tym samym powierzchnię w promieniu dwustu tysięcy kilometrów kwadratowych, pozbawiając życia około czterech milionów swoich obywateli.
Ten atak także niczego nie zmienił.
Żadnej reakcji.
Cisza.
Obiekty zniknęły ze strefy skażenia radioaktywnego.
***
Weronika wyłączyła telewizor po pierwszej w nocy. Chyba usnęła lub zapadła w lekki letarg, czasowo blokując odbiór bodźców. Wybudzała się jedynie, gdy z zewnątrz dochodziły do niej głośne krzyki. W pewnym momencie usłyszała dźwięk, przekręcanego w zamku, klucza. Wybudziła się i błyskawicznie pobiegła do przedpokoju. W drzwiach stanął Wiktor.
— Cześć. — Przybliżyła się do niego i przytuliła. Ucieszyła się.
— Cześć. — Wiktor odpowiedział na jej uścisk, ale oschle. Odepchnął ją lekko na długość rąk i dłuższą chwilę mierzył wzrokiem.
— Jesteś w zaskakująco dobrej kondycji, dzięki Bogu — stwierdził dość chłodno.
Przygasił ją, a chwilę potem radość z jego powrotu okazała się zdecydowanie przedwczesna. Od strony drzwi dobiegł głos Katarzyny.
— Miło cię widzieć w dobrej formie — uśmiechnęła się nienaturalnie. — Wiktor bezustannie się zamartwiał — dodała.
Dlaczego Wiktor akurat Katarzynie zwierzał się ze swoich obaw? — pomyślała.
Nie powiedziała tego na głos. Rezygnacja i poczucie przegranej dominowało od dawna, zawsze wtedy, kiedy ta kobieta pojawiała się obok.
— Musimy się szybko spakować. Podstawowe rzeczy, ciepłe ubrania, śpiwory. I żywność. Mamy miejsce w domu, za miastem. Ogrodzonym i chronionym. Dysponujemy ograniczoną liczbą miejsc. Stworzymy komunę. Przetrwamy. Przy wsparciu wspólnoty będzie nam łatwiej.
Nam. Czy istniało jeszcze jakieś „nam”? Z kim Wiktor sobie tworzył to tak zwane „my”, „nasze”, „wspólne”?
Obserwowała męża ze spokojem. Mówił nerwowo. Na bezdechu. Krzątał się. Wyciągnął plecak, torby podróżne. Podał jej jedną. Szybko pakował potrzebne rzeczy. Majtki. Podkoszulki. Dresy.
— Nie zapomnij o swoich lekach, Weroniko. Mamy w komunie lekarza i właściciela apteki. Pośpiesz się. W mieście jest niebezpiecznie — rzucił. — Katarzyno, o czym chciałaś mi powiedzieć w samochodzie?
Katarzyna stała w drzwiach i przypatrywała się małżonkom z nieprzeniknioną miną. Była cicha i wycofana. Nie odpowiedziała.
Weronikę uderzyła absurdalność sytuacji.
Coś ją przeszyło.
Zakłuło.
— Ja nie jadę — szepnęła cicho.
— Co mówisz? — Wiktor jakby nie dosłyszał. — Widziałaś gdzieś moje szare dresy?
— Wiktor, ja nie jadę z tobą — powiedziała, tym razem głośniej.
Mężczyzna odłożył torbę i podszedł do Weroniki. Objął ją za ramiona i spojrzał głęboko w oczy. Pogłaskał czule jej policzek.
— Jesteś moją żoną. Nie mogę cię tutaj zostawić. Musisz ze mną pójść. Nie mogę, jako katolik…
Wzdrygnęła się. Odeszła na bok, nie wiedząc, dlaczego. Ta niespodziewana czułość stała się nieprzyjemna.
Niestosowna.
Trudna do zniesienia.
— Jedź — powiedziała uspokajająco, uśmiechając się na tyle naturalnie, na ile było to możliwe. — Nie zostawiasz mnie. W razie potrzeby podrzucisz mi leki i żywność. Na pewno ty lub członkowie wspólnoty będziecie przyjeżdżać do centrum. Nie da się tak całkowicie odciąć. Nie chcę ci przeszkadzać, na pewno bym wiele ci utrudniała. Przecież wiesz. — Ostatnie słowa powiedziała z ironią, której nie wyczuł.
Zamilkła nagle.
Zapadła cisza.
Wiktor godził się z czymś.
Jeszcze się wahał, ale Weronika dodała szybko:
— Sam powiedziałeś, że zastałeś mnie w zaskakująco dobrej kondycji. Nie tylko tej psychicznej. Widzisz przecież, wszystko ze mną w porządku. Jesteś tam o wiele bardziej potrzebny. Ja będę tam… bezużyteczna — szepnęła.
Trzeba przyznać, że nawet się zawahał, przez chwilę, zanim znalazł odpowiednie usprawiedliwienie dla swojej decyzji.
— Masz rację. Będziemy w kontakcie. Tylu ludzi sobie nie radzi. Trudno byłoby ci się tam odnaleźć — wypowiadał te słowa trochę nerwowo, jakby chcąc przekonać samego siebie.
Usiadł na chwilę.
Starł niewidzialny kurz z brzegu fotela.
Wstał.
Dotknął kwiatka na parapecie.
Spojrzał na ich wspólne zdjęcie.
Kiedy ponownie odwrócił twarz, sprawiał już wrażenie spokojnego.
— To może spakuję tylko torbę z bielizną. I kurtkę. I śpiwór. — Zmienił ton na bardziej rzeczowy.
— Weź składany materac. Na pewno się przyda — podchwyciła, z ulgą zauważając, że najwygodniej przychodzi jej rozmowa na tematy bardziej praktyczne.
Za wszelką cenę chciała pokazać, że nic się nie stało.
— Tak, to chyba dobry pomysł. Wielu członków wspólnoty śpi na podłodze. Jeśli nie skorzystam ja, to ktoś inny.
— Ktoś będzie ci bardzo wdzięczny — odpowiedziała uprzejmie.
Wiktor wrócił do pakowania. Weronika odwróciła się w stronę drzwi. Katarzyna szybko uciekła wzrokiem, ale nie zdążyła ukryć jednej zmiany.
Jej oczy błyszczały.
Obie czekały, aż Wiktor się spakuje. Zbieranie rzeczy zajęło mu nie więcej niż pół godziny. Weronika odnalazła w zmywarce i podała mu jego ulubiony kubek. Uściskał ją lekko przy pożegnaniu. Nawet przytulił. Wychodząc, rzucił zza ramienia:
— Może jesteś jedną z tych…. odpornych. Są tacy, potrafią zachować spokój — rzucił na odchodne, po czym zamknął drzwi.
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Wyszedł.
Naprawdę wyszedł.
Naprawdę zamknął za sobą drzwi.
Naprawdę.
Obserwowała go przez okno. Wiedziała, że widzi go po raz ostatni. Było coś specyficznego w sposobie, w jaki wsiadał do samochodu. W tym, jak zerknął szybko, jakby z lękiem, na okno, w którym jej nie zobaczył. Schowała się. Od dawna miała zwyczaj podglądania go w ukryciu, gdy wychodził z domu. Zza zasłonki. Jakby była winna.
Czy można zobaczyć z tej odległości błyszczące oczy? Te zachwycone, wpatrzone w towarzysza obok? Wyraziste, odbijające się w szybie samochodu?
Oczy Katarzyny lśniły nawet z takiej odległości.
Wiktor przekręcił kluczyk w stacyjce. Uruchomił silnik. Włączył światła. Ruszył. Nie pamięta chwili, w którym zdecydowała się wybiec za nim. W pewnym momencie uświadomiła sobie po prostu, że znalazła się na klatce schodowej. Nie zawróciła. Zbiegła schodami na sam dół. Kiedy wyszła na ulicę, zobaczyła jedynie tył samochodu, znikający za zakrętem.
Nie dotarła daleko. Dosłownie dwa metry za budynek. Ściemniało się. Poczuła wiosenny, przyjemny chłód letniej nocy. Stała w miejscu jakiś czas. Może dziesięć sekund? Może dwadzieścia minut? Emocje wyciszyły się nienaturalnie. Gdzieś na dnie tliło się jedynie zdziwienie.
Postanowiła wrócić, ale kiedy odwróciła się, poczuła mocne uderzenie w twarz. Napastnik był umięśniony, ale niewiele od niej większy. Twarz zasłonięta kominiarką, usta wąskie, oczy zmrużone. Poczuła drugi cios, tym razem w plecy, potem w żebra. Coś chrupnęło nieprzyjemnie. Złapał ją za włosy i ciągnął w stronę wejścia do klatki schodowej.
Darła się.
Krzyczała z całych sił.
Wzywała pomocy.
Nikt nie reagował.
Ona przecież też wcześniej nie reagowała.
Zawlókł ją do wejścia, wywarzył drzwi do piwnicy. Rzucił na ziemię, przy ścianie. Uderzył jej głową o podłogę. Straciła przytomność na chwilę. Na tyle, by poczuć chłód na udach. Zrywał z niej spodnie. Podarte majtki leżały obok. Usłyszała odgłos rozpinanego suwaka. Chwycił jej nogi i rozstawił szeroko.
Próbowała się ruszyć.
Złapał ją za szyję i przydusił.
Przycisnął.
Nie mogła oddychać, czuła, że odlatuje.
Nie do końca była świadoma, co robi z jej ciałem.
Uderzył ją znów w twarz.
Najpierw z liścia, potem z pięści.
Coś chrobotnęło w okolicach przegrody nosowej. Poczuła przeszywający ból, ale zdołała z siebie wydać jedynie jęk.
Krew spłynęła z nosa. Rozpoznała metaliczny smak w ustach. Zakrztusiła się. Widziała zarys kanciastych kości policzkowych oraz zaciśniętych, zawistnych ust.
Ogarnął ją spokój.
Bezradność zamieniła się w akceptację.
Pogodziła się z tym, co miało się zaraz wydarzyć. Zobojętniała. Przestała się bać.
Nie była w stanie nic poczuć.
Odcięła się od emocji.
Odcięła się od siebie.
Trwała.
Nagle coś się zmieniło. Odniosła wrażenie, że może się mu wymknąć. Po chwili zorientowała się, że naprawdę zyskała taką możliwość. Wysunęła się i popatrzyła na napastnika z boku. Ten upadł, nagle tracąc oparcie w postaci jej ciała. Podniósł się zdezorientowany. Łapał powietrze jak szalony w miejscu, w którym przed chwilą się znajdowała.
Była dla niego niewidoczna! Zaskoczona, cieszyła się, że odzyskała swobodę i zdolność decydowania o sobie.
Popatrzyła na swoje ręce. Straciły materialną strukturę. Przez prześwit w dłoni mogła obserwować napastnika, jego szeroką szczękę, tatuaże na szyi i zimne, wściekłe oczy. Oczy, w których agresję i zwierzęcą chuć stopniowo wypierało przerażenie. Mężczyzna złapał się za głowę i jęknął z cicha. Jego oddech stał się szybki, nerwowy. Wydobył z siebie coś na kształt jęku, zupełnie jak osaczone zwierzę. Wstał i wybiegł na korytarz. Słyszała kroki na schodach i zwierzęce krzyki szaleńca.
Pozostała w tym samym pomieszczeniu.
Świadomość dryfowała, nadal umiejscowiona w czymś, co efemerycznie przypominało jej organizm. Ogólny, połyskujący delikatnie zarys figury.
Podskoczyła. Odkryła, że unosi się, a grawitacja oddziałuje ze zdecydowanie mniejszą siłą. Obróciła się w powietrzu. Wyszło o dwa skręty więcej niż zamierzała.
Lekkość.
Ból zamienił się w niemal niezauważalny dyskomfort. Dominowało poczucie derealizacji. Ciało stało się w tym momencie czymś, z czym nie do końca umiała się utożsamiać.
Zawirowała.
Poczuła mdłości.
Zdołała powstrzymać odruch wymiotny.
Na chwilę zastygła w powietrzu, bez ruchu, po czym bliżej nieokreślona siła znów wprowadziła świetlistą strukturę w wir.
Otworzyła się równie połyskująca przestrzeń.
Wciągnęło ją i znikła.
ROZDZIAŁ II CYWILIZACJA CENTRALNA
Poczekalnia
Dryfowała na fali nienaturalnego, acz błogiego spokoju. Nieustannie oglądała różnorakie, przyjemne obrazy, przeżywała sytuacje z przeszłości.
Beztroskie wakacje u babci na wsi, we wczesnym dzieciństwie.
Wycieczki z całą rodziną w góry.
Wygrana w szkolnym turnieju wiedzy z języka polskiego.
Chleb ze śmietaną i cukrem.
Nabierała sił.
Płynęła.
Trudno stwierdzić, jak długo.
Błogość wnikała w strukturę jej ciała i tkanki, wzmacniając ją, regenerując, odbudowując każdą komórkę. W miejscach uszkodzonych lub złamanych czuła szczególne mrowienie.
Naprawiano ją, intensyfikując pozytywne bodźce do tego stopnia, że stany szczęścia przypominały euforyczne upojenie narkotykowe. Póki co, bez skutków ubocznych.
Na jakimś poziomie przeczuwała, że to poczucie bezgranicznej radości nie było czymś naturalnym. Wiedziała, że nie musi bezwolnie poddawać się temu procesowi. Że ma wybór. Nie chciała jednak z tego rezygnować. Nie potrafiła. Oddziaływania, którym została poddana, uzdrawiały.
Było w tym coś uzależniającego.
Niepowtarzalnego.
Kojącego.
Spokojnego.
Samotność nie stanowiła braku.
Analiza zachowania
Weronikę obudził dźwięk przypominający wytłumiony szum suszarki. Oczy nie od razu odzyskały zdolność widzenia, jednak tym razem wyczuła czyjąś obecność. Po chwili zobaczyła dwie, pochylające się nad nią postacie, zainteresowane przestrzenią znajdującą się gdzieś obok.
Błogość ulotniła się natychmiast, poczucie bezpieczeństwa również. Patrzyła na istoty i poczuła bolesne napięcie w zesztywniałych nagle ramionach. Ciało przeszył dreszcz.
Wszystko w dwóch osobnikach było chude, wydłużone, prześwitujące i świetliste. Nie wiedziała, czy może wierzyć w efekt nakładania się wizji kilku, jedynie pozornie przyjaznych twarzy. Całość sprawiała makabryczne wrażenie. Nieruchome sedno, które przyciągało uwagę to duże, szaro-zielone oczy, otoczone kaskadą jasnych, grubych, prostych i białych włosów. Patrzyli się nie na nią, ale niejako poprzez nią, jakby wyłapując niezrozumiałe parametry na niewidocznym ekranie. Zarówno skóra dłoni, jak i przedmioty przez nich trzymane, połyskiwały delikatnie, otoczone świetlistą poświatą, wydobywającą się z wewnątrz.
Nie od razu zauważyli, że odzyskała świadomość i otworzyła oczy. Byli spowolnieni w reakcjach, nieprzyjemni i usztywnieni. Poczuła obrzydzenie, przerywane niekiedy falą zwierzęcego strachu. Zorientowała się, że skrępowano jej ręce i nogi. Szarpnęła, instynktownie chcąc się uwolnić. Nie mogła wstać, ani poruszyć się. Zablokowano jej kończyny, nie używając widocznego materiału.
— Co z was za jedni? Co ze mną robicie? — wychrypiała cicho.
— Jestem Zaro. Mój towarzysz to Kim. — Usłyszała głos w swojej głowie. — Zalecamy zachować spokój, Wero. Stopniowo wszystko ci wyjaśnimy. Wybacz formę komunikacji bezpośredniej. Nasze urządzenia jeszcze nie dostosowały się do mowy głosowej.
Obcy przerwał transmisję swoich myśli, dając jej czas na oswojenie się z sytuacją. Nic tutaj nie było przyjemne.
Ja pierdolę. Siedzą w mojej głowie — pomyślała zszokowana. — Nadają wprost do mózgownicy.
— Jesteśmy przedstawicielami kasty alfa, a dokładniej dyplomatami racjonalnej generacji A. Dla potrzeb kontaktu z tobą przyjęliśmy postać najbardziej zbliżoną do człekokształtnych.
— Dlaczego mnie związaliście? — zapytała na głos, z trudem powstrzymując agresywny ton.
— Żeby chronić twój układ nerwowy. Analiza zachowań przedstawicieli twojego gatunku wykazała, że zniszczenia są największe przy pierwszym, świadomym kontakcie.
— Mam rozumieć, że chcecie mnie chronić? — zadrwiła.
— Jest bardzo ważne, niezmiernie ważne, żebyś zachowała spokój. Musisz przede wszystkim oszczędzać swój układ nerwowy. Szok, jaki większość przedstawicieli ludzkości przeżywa po wybudzeniu się jest zbyt obciążający dla waszej psychiki. Wasze reakcje są gwałtowne, nieracjonalne i, co najgorsze, powodują olbrzymie dewastacje w waszej potencjalności. Zaufaj nam. Związanie cię było rozwiązaniem optymalnym i koniecznym. Prosimy, byś nie zmarnowała efektów, jakie udało się osiągnąć podczas wcześniejszego etapu regeneracji.
— Zaufaj nam — powtórzyła automatycznie. — Jasne. Nie mogłam wybrać lepszych towarzyszy do spędzenia wakacji i prowadzenia wspólnego biznesu.
— Zostałaś do obecnego etapu dopuszczona wyjątkowo. Chcieliśmy ci dać szansę na zaliczenie testów — odezwał się ten drugi. Kim czy jakoś tak. Również wlazł prosto w strukturę jej czaszki. Skąd w ogóle wiedziała, że to ten drugi? W jakiś sposób umiała to odróżnić. Na pewno nie po dźwięku głosu. Obserwowała z przerażeniem nieruchome usta obcych. Popadała w coraz większą dezorientację. Zastanawiała się, czy potrafi jeszcze myśleć samodzielnie.
Może stwory narzucają mi swoje zdanie?
Ponownie zadrżała. Strumienie refleksji przebiegały w strumieniu jej świadomości, a Weronika powolutku uczyła się rozróżniać własne myśli od tych narzuconych. Te pochodzące od niej samej były inaczej skonstruowane.
Znajomo.
Blisko.
Były bezpieczne, nieinwazyjne.
Z kolei przekazy dyplomantów odczuwała jako obce. Zgrzytały wewnątrz, powodując uczucie mdłości. Rzuciła się ponownie na łóżku, ale nadal nie mogła się oswobodzić.
— Ciii. Nie stawiaj oporu. Poddaj się. Powtarzam: zalecam oszczędność ruchów i zapanowanie nad emocjami. Kontroluj się. Zachowaj spokój. Nie okazuj zdenerwowania. Rozluźnij się. Myśl. Zaprezentuj maksymalnie, jak tylko potrafisz, możliwości swojego potencjału. Wybraliśmy najlepszych.
— Co, jeśli nie dam rady? Albo nie będę zainteresowana? Czy dopuszczacie taką możliwość, że atak na całą planetę może nie stanowić jakiejkolwiek motywacji do współpracy z najeźdźcami!? — syknęła cicho.
— Jeśli nie zapanujesz nad swoimi odruchami, nie zakwalifikujesz się do dalszego etapu. Niezmiernie ważne jest, by twoja współpraca była dobrowolna. Stworzyliśmy warunki optymalnie, maksymalnie ułatwiając ci przejście przez pierwszą część testu.
— Co jeśli nie zdam? Co wtedy? — jęknęła.
— Wtedy okażesz się dla nas bezużyteczna, Wero — odparł Kim.
Kim wdrukowywał odpowiedzi do jej świadomości znacznie rzadziej. Nie miał jednak na celu ukojenia nerwów Weroniki i stworzenia choćby namiastki poczucia bezpieczeństwa.
— Czy mogę wiedzieć, na czym ma polegać ten test? — zapytała, próbując zapanować nad histerią. Oddychała coraz szybciej. Znajdowała się w potrzasku, jak złowione zwierzę. Została zniewolona, obcy oceniali parametry organizmu według niesprecyzowanych kryteriów. Zastanawiali się, jak się zdaje, nad tym, czy pozwolić jej dalej żyć.
— Wszystko, co powinnaś wiedzieć, zostało ci już przekazane. Test trwa od początku naszej obecności.
Znowu Kim.
— Analiza wykazała, że wasz gatunek posiada jedynie potencjalność potrzebnych nam umiejętności. W drodze spokojnego, ewolucyjnego rozwoju powinny pojawić się najwcześniej za nie mniej niż trzysta lat. Nie mamy tyle czasu. Wy także już nie.
Tym razem odezwał się Zaro. Gadatliwy. Nieco weselszy. Mimo to, wypowiedział kolejną groźbę. Powoli napełniła powietrzem płuca. Próbowała koncentrować się na swoim oddechu, jak miała w zwyczaju podczas medytacji. Medytowała i chodziła na jogę, dopóki Wiktor stwierdził, że powinna z tego zrezygnować. Podobno taka forma ćwiczeń pozostawała w sprzeczności z jego wartościami. Cokolwiek to było, nadawał temu jakieś absurdalne znaczenie.
— Jedynie samoistne wydobycie waszej potencjalności może dać wam jakąś szansę — kontynuował obcy.
— Przepraszam, szansę na co? — fuknęła, niemal zachłystując się powietrzem. Przełknęła ślinę. Zauważyła, że trzęsie się jak galareta. Odpływała. Usłyszała szczękanie swoich zębów. Naprawdę starała się opanować.
— Zalecamy spokój. Twoje parametry są dalekie od pożądanego przez nas stanu.
Nagle zauważyła drugi przedmiot w ręce Kima. Cienki, podłużny, kształtem przypominający długopis. Chyba chcieli, żeby to zobaczyła, żeby zdała sobie sprawę z tego, że ten dziwny przekaźnik znajdował się tutaj cały czas. Kim przesuwał swoimi kościstymi, długimi palcami po jego powierzchni, każdorazowo zatrzymując się na przycisku. Wiedziała, że naciśnięcie oznacza coś bardzo złego.
— A co jeśli nie zdam? Co mi zrobicie? — zapytała cicho, histerycznie, ale wciąż spokojnie. Szept zabrzmiał jak krzyk.
Krzyczała, szepcąc.
Oddychała szybko, głęboko, gwałtownie.
Miała zdać test, ale nie wytłumaczono jej, na czym ma polegać. Miała z nimi współpracować. Dobrowolnie. Z nimi?!
Starała się, by nie zakwalifikowali jej jako bezużytecznej. Co z nią zrobią? Pozbędą się jej natychmiast? Zmienią jej stan skupienia do tego stopnia, że rozpuści się w przestrzeni i zniknie? Albo uwolnią jej ręce, a ona zabije się sama? A może deportują ją na Ziemię w tym samym momencie, w którym ją zabrali, ładując prosto w ręce gwałciciela? Kim zatrzymał palec nad przyciskiem. Weronika poczuła na swoich udach ciepły płyn.
— Nie! Nie, skurwysyny! — ryknęła. — Na nic się, kurwa, nie zgadzam! Nie wiem, co to, kurwa, jest. Co to ma być. Jaka, kurwa, wolność? Jaka, kurwa, decyzja? Wynoście się z mojej głowy. Ciekawe, jakim cudem mam podjąć dobrowolną współpracę, skoro jestem związana!
Krzyczała wściekła, rzucała się na łóżku, próbując zerwać więzy. Kim wysunął przed siebie wskaźnik.
— Ani mi się waż! Nie dotykaj tego, skurwielu — warknęła. Próbowała się na nich rzucić. Więzy pozostały nienaruszone.
Dwa stwory zbliżyły się o krok. Chciała je zatrzymać. Siłą woli. Powstrzymać od bezdusznego wypełnienia wytycznych. Zastygła w bezruchu, koncentrując się na tym obszarze mózgu, w którym odczuwała lekki ból. Zatrzymała się na niewygodnym, drażniącym wrażeniu, pojawiającym się zawsze wtedy, gdy odbierała transfer ich telepatycznego przekazu. Uchwyciła przeczucie, że może uformować myśl, ukształtować ją niczym kulę informacyjną. Ulepić, jak z kawałka plasteliny. Wyczuła kanał, poprzez który przedostawały się pojedyncze informacje. Spowolniła oddech. Zamknęła oczy. Zatrzymała ruch klatki piersiowej.
Poddała się. Przegrała, podobnie jak ludzkość na Ziemi. Zrozumiała, że technologia przybyszów i ich poziom rozwoju są nieskończenie potężniejsze niż cokolwiek, o czym zdarzyło się ludzkości pomyśleć.
W akcie desperacji szukała jakiegokolwiek sposobu protestu. Szaleństwem wydawało się myślenie o odwecie. Niemniej, nade wszystko pragnęła sprawić, że ich również zaboli. Chociaż trochę. Może na tyle, że zrobi im krzywdę. Tak bardzo chciała przestać się czuć bezradna i ubezwłasnowolniona. Musi spróbować. Nawet jeśli to będzie ostatnia rzecz, którą zrobi w życiu.
Czas się zatrzymał, Weronika zobojętniała na bodźce. Skoncentrowała się na nieprzyjemnym uczuciu wewnątrz siebie, zupełnie jakby jej nie dotyczyło, jakby mogła obserwować wrażenie jak coś obcego. Zebrała cały swój gniew, by trafił prosto w ośrodek, z którego docierał przekaz. W wizji zobaczyła, jak wypala od środka ich mózgi, w jakiś magiczny sposób generując tam małą eksplozję. Chciała spowodować spięcie, by nie poddać się bez walki. Wyobraziła sobie, jak formułuje kulę przekleństw. Wystrzeliła ją, niczym pocisk, w stronę tego, który wciąż stał nieopodal i czekał na zebranie wystarczającej liczby argumentów, by móc zabić. Wypchnęła tak, by zabolało.
— Stój tam, gdzie jesteś, skurwysynu. Ani mi się waż! Mówię do ciebie, kosmiczny pojebie. Słyszysz mnie w tej swojej zmutowanej, wynaturzonej głowie?