E-book
15.75
drukowana A5
38.76
Uźródlona

Bezpłatny fragment - Uźródlona

Zbiór mini(kre)atur i wierszy


Objętość:
188 str.
ISBN:
978-83-8324-966-7
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 38.76

Wiersz jest jak spacer. Powieść to podróż.

A miniatura? Cóż. To spacer podczas podróży.


Z podziękowaniami dla Floriana Konrada i Marcina Kwilosza —

za dawanie kopa i jednoczesne przyprawianie skrzydeł.


Jesteście, Panowie, niezwykli. Dzięki Waszemu wsparciu poleciałam wyżej i szybciej. Dziękuję.

mini(kre)atury

Kołeccy

— Kiedy będzie obiad? Pewnie jesteś spóźniona. Za cokolwiek się zabierasz, robisz to za późno.

Skończyła myć obrane ziemniaki, wrzuciła je do garnka i postawiła na kuchence. Nastawiła na minutniku pół godziny i zapaliła gaz. Wyjęła z lodówki filet drobiowy.

— Powiedz mi, dlaczego nie wyniosłaś jeszcze kurtek zimowych do garderoby. Właściwie to oczywiste: nikt cię nie nauczył, jak dbać o porządek. Ojciec wiecznie napruty. Matka latała między kuchnią a warsztatem, by firma nie padła. A ty? Tylko siedziałaś w książkach, jak taki mól.

Pokroiła na kawałki mięso, skropiła sokiem z cytryny. Poszatkowała cebulę i przygotowała kurki. Postawiła patelnię na ogień i wlała olej.

— A u szefa nie byłaś, co? Stchórzyłaś. Wiedziałem, że tak będzie. Mówiłem przecież, że musimy zmienić samochód i potrzebna jest dodatkowa kasa. Jak długo mam jeździć tą starą meganką? Widziałem wczoraj ogłoszenie z niezłym citrusem. Dwa litry, sto sześćdziesiąt koni, hill asist, snow motion, ESP, TCS i EBA. Normalnie full exclusive. Ale po co ci to mówię? Przecież i tak tego nie jarzysz. Musisz załatwić tę podwyżkę. Jeszcze w tym tygodniu.

Oprószyła filet mąką i wrzuciła na patelnię z rozgrzanym tłuszczem.

— Dziś wieczorem pobrykamy. Już się cieszę. Muszę się odchamić po tej mojej robocie. Mówiłem ci, że ludzie to głąby? Trzeba tłumaczyć setki razy, dlaczego mają pracować dokładniej. Przecież nie będę sprzedawał badziewia, w dodatku podpisywał się pod tym własnym nazwiskiem. Pewnie jesteś szczęśliwa, że dałem ci takie nazwisko. Twoje panieńskie to była porażka.

Przemieszała w patelni, wrzuciła szczyptę gałki muszkatołowej i nieco chili. Dododała kurki i cebulę.

— Cholera, mecz dzisiaj. Nici z seksu. Nie, szturchnę cię w przerwie. Sporo przytyłaś. Nie wiem, czy mi się to podoba. Będę musiał sobie znaleźć jakąś bocznicę. I co wtedy powiesz? Nic, bo to będzie twoja wina, że tak wyszło. Będziesz płakać i przepraszać.

Wlała do patelni odrobinę wody. Zmniejszyła płomień. Po kwadransie obiad był gotowy.

— Smacznego, kochanie. Pewnie jesteś zmęczony i głodny.

Uśmiechnęła się szeroko, pogładziła męża po głowie, sięgnęła na półkę i włożyła do prawego ucha aparat słuchowy.

— Mówiłeś coś wcześniej? Dostałam awans na kierownika działu kontroli i byłam u ginekologa. Będziemy mieli bliźniaki. Jedz, jedz, kochanie. Zakrztusiłeś się? Poklepię cię. Od jutra chodzisz pieszo do warsztatu. Weź od razu moje kozaki i wymień fleczki. Przyjadą po renówkę. Szef obiecał mi swoją „czarną wdowę”. Wiesz, tę nową beemkę.

Auto-drabble

Gdzie ja jestem? Kurwa, gdzie jestem? Wiem, że wyszłam. Wiem, że szłam. A teraz? Nic. Nawet w szybie odbija się tylko on.

Dobrze, że jest. Daje jakąś stabilność i pewność.

Drżę. Dziwne, lecz tego nie czuję. Więc skąd wiem, że drżę? To jasne. Każdy dygocze w takiej sytuacji. Takiej? Znaczy jakiej?

Wiem, że miałam plany. Zmierzałam do nich. Ale gdzie jestem? Zgubiłam się. Jasna cholera. Zgubiłam.

Ale jest on. To ma sens. Jest. Widzę go wyraźnie.

A ja gdzie? Myślę, że jestem. Nie czuję.

Oddałam się w całości. Zostałam wchłonięta. Nawet on już mnie nie widzi.

A tak chciałam być…

Na bocznym torze

Weszła zdecydowanym krokiem. Nie miała nic do stracenia. Właściwie odebrali jej już wszystko. Została tylko niewzruszona trójca: wiara, nadzieja i złość. Pielęgnowała je odkąd się dowiedziała, że unieważnili jej licencję na podstawie irracjonalnej interpretacji znowelizowanych przepisów.

Wierzyła, że się uda. Miała nadzieję, że jej wiara była słuszna. A złość dodawała sił i zapewniała, że trzeba coś zmienić.

Zaciskała w dłoni swoją przyszłość. W głowie tłukła się szara teraźniejszość. Historia dusiła serce i dzięki niespotykanej mocy jednocześnie wbijała szpony w szyję. Jak szal z prawdziwej wełny. Uczucie zimna płynącego ze wschodu walczyło z potrzebą natychmiastowego zerwania tych węzłów.


Siedział za mahoniowym biurkiem. Patrzył z podziwem na jej rozkołysane biodra, gdy zbliżała się od drzwi. Mlasnął parę razy, zostawiając w kąciku ust spieniony wyraz samczego niespełnienia. Raził go widok pięknie opalonych ud, zaledwie częściowo przykrytych czerwoną spódniczką.

Bez słowa podsunęła mu dokument, zaczynający się od słów: „Wyrażam zgodę…” i pochyliła się nad biurkiem, uchylając rąbka swoich dwóch niemałych sekretów.

Jego ślinianki rozpoczęły nadprodukcję. Wiedział, że kiedyś go to zgubi. Utopi się sam w sobie. Wyrażając wewnętrzną obietnicę poprawy, z trudem oderwał wzrok od pary niedościgłych marzeń i spojrzał na niemniej intrygujący papier.

Zesztywniał. Teraz już w całości. Zanim zdążył otworzyć usta z pełną oburzenia odmową, dostrzegł w jej dłoni dużą kopertę z napisem Klub Tęczowa Nadzieja i dopiskiem foto. Z niechęcią chwycił w dłoń pozłacane pióro.


Winda mijała kolejne piętra, odliczając czas pozostały do rozpoczęcia nowego życia. Teraz tym bardziej trzymała w dłoni swoją przyszłość. W głowie tańczyła teraźniejszość: stary, obleśny urzędas ze strachem wyjmujący z koperty paragon na dwa piwa i drinka Teddy Dick.

Historia zdusiła krzyk zwiedzionego. Przecież jego pociąg tylko raz stanął na bocznym torze. Jak długo będzie za to płacił?

Na wzgórzu

— Kurwa mać! — Wyskoczył z samochodu, jakby go oparzyło siedzenie. Jeszcze słyszał trzask pękającego plastiku. Interesowało go tylko, jak bardzo uszkodzony jest jako ukochany golf. Ale niedługo przyszło mu się przyglądać kawałkom tworzywa na ziemi, bo oto otworzyły się drzwi czerwonego jak wino volkswagena garbusa i wyszła z niego… para cudownych nóg. Takich już dawno nie widział. Wydawały się nie mieć końca. Właściwie kobiece kończyny dolne nigdy nie robiły na nim specjalnego wrażenia. Zawsze interesowało go raczej to co ich zwieńczeniem. Teraz czuł się jak szczeniak, który chętnie najpierw powąchałby, powchłaniał powietrze unoszące się centymetr nad ich skórą a potem…

— Przepraszam, najmocniej przepraszam. Nie zauważyłam cię,… znaczy twojego samochodu…

Kiedy jego bębenki zadrgały, a mózg odebrał właściwe wibracje, zrozumiał, że ma przed sobą nie tylko nogi. Choć przez chwilę myślał, że zwariował, bo wydawało mu się, że owe nogi przemówiły kobiecym, lekko drżącym głosem. Z trudem podniósł wzrok.

Stała przed nim kobieta. Nie wiedział, ile może mieć lat, ale nie było to absolutnie ważne w tamtej chwili. Najważniejsze było to, że płakała. Patrzyła na kawałki zderzaków na piasku, a łzy płynęły po policzkach, jak u małej dziewczynki, której właśnie przed chwilą pękł balonik. Powoli nogi przestawały mieć znaczenie, bo nabrały całości. Cicho płacząca postać stała przed nim i dygotała. Wiedział, że musi coś powiedzieć. Zachować się po męsku, jak przystoi dopiero co upieczonemu dwudziestodwulatkowi.

— Dobra, Karolu, weź się w garść! Kobieta płacze a ty, co? Stoisz jak cielę. — Drgnął, gdy kobieta gwałtownie odwróciła twarz w jego stronę, a na zapłakanym obliczu pojawił się delikatny uśmiech. Uświadomił sobie, że to, co pomyślał wypowiedział na głos.

— Nie, ty nie jesteś cielę. To ja zachowałam się jak oślica.

— Witamy zatem w zoo. — Próbował krępującą sytuację uratować humorem.

Kobieta, wycierając łzy, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ale natychmiast spoważniała:

— Powinnam spojrzeć we wszystkie strony zanim zaczęłam wycofywać. Nie wiem, jak to się stało. Jeżdżę już tyle lat, a dopiero teraz zdarzyło mi się coś takiego. Najmocniej przepraszam. Wezwiesz policję?

— Policję? Tu? Na to bezdroże? Nawet nie przyjadą. Nie warto. To tylko zderzaki. Nic takiego. Ja jechałem wolno, a ty…, pani…

— Teresa. Mam na imię Teresa. — Uścisnął wyciągniętą dłoń, na której zauważył ślad po obrączce.

— Karol, ale to już wiesz. — Roześmiali się głośno, co pomogło całkowicie opaść złym emocjom.

— I co teraz? Każde rozjedzie się w swoją stronę i na własny rachunek naprawi uszkodzenie? Czułabym się paskudnie. Może jakoś ci to zrekompensuję? — Teresa patrzyła mu prosto w oczy, a lewy kącik jej ust drżał z pragnienia, by znów rozciągnąć się szeroko w uśmiechu.

— Rekompensata? Bez przesady. — Machnął ręką i dla odwrócenia myśli, jakie przyszły mu do głowy przybrał surowszy ton. — Przestaw auto na bok i dokładnie obejrzymy straty.

Kiedy oba pojazdy stały już posłusznie na poboczu, wyszedł, by obejrzeć jeszcze raz uszkodzony przód, ale znów nie było mu to dane, bo gdy kucnął przy popękanym zderzaku obok pojawiły się One. Nogi. Jak miał oglądać w takim momencie paskudny, zimny i twardy zderzak? No, jak? Nie było takiej opcji.

— Powiedz, co tu robisz? — Usłyszał z góry i przywróciło go to do rzeczywistości.

— Co robię? Tu? Na wzgórzu? Czy w Pilczewie?

— I tu, i tu.

— Z Pilczewa pochodzę. Tu mieszkają moi rodzice. Przyjechałem do nich odebrać mój prezent urodzinowy — rzekł, wskazując na golfa. — I wracam na studia do Warszawy. A tu, na wzgórzu, znalazłem się, bo stąd najlepiej widać okolicę i za każdym razem, jak wyjeżdżam muszę tu wejść lub wjechać, jak dziś, by zapamiętać ten widok do następnego razu. A ty? Co tu robisz?

— Na wzgórzu czy w Pilczewie? — Znów wybuchnęli śmiechem i spojrzeli na cudowny obraz, którzy rozciągał się od lasu na zachodzie po rzekę i pola za nią na wschodzie. — Spieszysz się?

— Nie. Chciałem, co prawda, jeszcze przed północą być w stolicy, ale nie jest to konieczne.

— Chodź, usiądźmy na kocu i pogadajmy. Mnie się też nie spieszy, a nawet chciałabym jak najdalej odsunąć moment, kiedy będę miała znów ruszyć w drogę. — Mówiąc to sięgnęła do bagażnika, wyjęła duży, piknikowy koc i rozłożyła go na samym brzegu zbocza. Usiadła jedną ręką obejmując kolana, a drugą wyciągnęła do Karola i zachęcająco kiwnęła na niego głową. — Siadaj.

Poczuł się dziwnie i niemęsko, gdy podał jej dłoń, a ona ścisnąwszy ją mocno, szarpnęła tak, że stracił równowagę i upadł jak długi obok niej. Usłyszał głośny, szczery śmiech i, mimo chwilowej złości wywołanej podstępnym zamachem na jego równowagę, nie tylko fizyczną, gdy już się pozbierał i usiadł z wyciągniętymi nogami, wsparty rękoma za plecami, zaśmiał się tak otwarcie, jak dawno nie było mu dane.

Gdy się wyśmiali, zapadła cisza. Słyszeli tylko szum drzew za nimi i pojedyncze odgłosy wieczornych ptaków. W rzece odbijało się czerwono-pomarańczowe słońce, które sennym ruchem opadało w stronę lasu, by ułożyć się wygodnie w posłaniu z liści i odpocząć po ciężkim sierpniowym dniu. Nie wiedział skąd wzięły mu się te poetyckie rozważania. Przez chwilę miał ochotę wypowiedzieć je na głos, lecz bał się zakłócić ten błogi spokój, jaki ogarnął okolicę i dwójkę siedzących na wzgórzu, całkowicie obcych sobie ludzi.

Zanim zdążył powtórzyć pytanie o powód, dla którego spoczywająca obok kobieta znalazła się tu i teraz, poczuł na dłoni jej palce. Dotykały jego nadgarstka tak delikatnie, że wywołały przemarsz mrówek po plecach. Spojrzał na Teresę, która śledziła wzrokiem działania swoich palców, a one wędrowały powoli do łokcia, ramienia i szyi. Gdy dotknęły płatka ucha, jej oczy wbiły się w Karolowe tak głęboko, że poczuł to spojrzenie aż w dole brzucha. Nie interesowało go wcale, skąd i dokąd Teresa zmierza w życiu. Teraz wciągnęło go to, co zaczęła rozgrywać pomiędzy nimi. Delikatny, choć zdecydowany masaż ucha spowodował przyspieszenie bicia serca i nieco spłycił oddech. Postanowił poddać się całkowicie, oddać sprawy w kobiece ręce i czerpać tylko lub aż tyle, ile ona sama zechce mu dać.

Oderwała wzrok od jego oczu i skupiła się na ustach. Najpierw pieściła je spojrzeniem, a po chwili poczuł na nich subtelne muśnięcia opuszków palców. Teresa uniosła się powoli i usiadła na jego udach, rozkładając po bokach długie, piękne nogi. Nie przestawała dotykać jego twarzy, gdy kręcąc zdecydowanie biodrami zmusiła Karola do rozszerzenia ud i umieściła pośladki ciasno pomiędzy nimi.

W tej pozycji krótkie dżinsowe spodenki stały się jeszcze bardziej kuse i odsłoniły brzegi białych, koronkowych majtek. W zapadającej ciemności jaśniały one niczym światło w tunelu, które zachęcało do odwiedzenia lepszego i bogatszego świata.

Karol rozpoczął wędrówkę od stóp Teresy. Nie zauważył, kiedy zdjęła sandały, które stały teraz grzecznie obok koca. Gdy dotarł do ud poczuł, że jest bliski omdlenia, ponieważ poza w jakiej tkwił nie dawała mu zbytniej swobody, a dłonie spacerujące po cudownych nogach nie mogły już zapewnić oparcia, więc plecy zaczęły odmawiać współpracy. Bez słowa objął kobietę w pasie, uniósł ją lekko i wysuwając się spod niej, ułożył delikatnie niczym boginię, sam zajął miejsce tuż obok i wsparł się na łokciu.

Chwilę leżeli patrząc sobie w oczy, jakby chcieli wyczytać z nich więcej niż sobie powiedzieli. Równocześnie usiedli nie odrywając od siebie wzroku. Teresa zdjęła koszulkę, spod której wyłoniły się niewielkie, ale jędrne piersi. Po chwili i t-shirt Karola wylądował na trawie. Dłonie rozpoczęły eksplorację znanych i jednocześnie nieznanych terenów. Dwa wzgórza znajdujące się w dłoniach Karola zwieńczone były postawionymi na baczność sutkami, które całkowicie poddane męskim kciukom przekazywały cudowne, gorące impulsy do najgłębszych sfer ciała Teresy.

Nie wiedział, jak to się stało, że oboje leżeli już nago. Nogi splecione, biodra przytulone, a usta wtopione w siebie jakby nie umiały istnieć osobno. Zapragnął poczuć smak jej piersi, więc osunął się nieco i muskając obie na zmianę, sprawiedliwie czubkiem języka, wywoływał w Teresie jeszcze większe drżenie. Między jego nogi wtargnęło kobiece udo i masując rytmicznie naprężone mięśnie krocza, doprowadzało go do szaleństwa. Czuł, że jak tak dalej pójdzie to się skompromituje na całego. Nie chcąc do tego dopuścić, wsunął biodra ostrożnie między jej uda i nie odrywając ust od jej piersi, zagłębił się tam, gdzie prawie każdy mężczyzna czuje swoje przeznaczenie. Wystarczyło kilka ruchów, by oboje dotarli do celu.

Karol leżał z zamkniętymi oczami i snuł marzenia o cudownym życiu z kobietą, która przed paroma minutami dała mu taką przyjemność, jakiej nie zaznał jeszcze nigdy. Nieważne ile lat była starsza. Dziesięć czy piętnaście? Jakie to ma znaczenie? Czuł, że się zakochał. Do rzeczywistości przywrócił go dźwięk odpalanego silnika i zapach spalin oddalającego się winnego garbusa. Głęboko westchnął i zacisnął pięści na kocu.

drugiej strony

Spójrz w prawo! Spójrz! Już!

No, uff. Pamiętaj, że na drodze z pierwszeństwem nie zawsze możesz jechać pierwszy. Czasem trafi się taki jak ten, który uważa, że nikt z nim nie ustalał przepisów ruchu drogowego. Że nie wyrażał na nie zgody i niczego nie podpisywał, więc nie musi się ich trzymać.

Już sobie wyobrażam, co musiał czuć jego ON. Okropna robota, uwierz. Stres za stresem, bo prawie wcale nas nie słuchacie.

Co ty robisz!? Ej! Schowaj tę komórkę!

Jasne! Jeszcze napisz SMS-a. Wiesz, jak u nas rozszyfrowali ten skrót? Satan’s Mysterious Secret (szatański tajemniczy sekret). Oczywiście, że to masło maślane, ale przyznasz coś w tym jest.

Najlepiej od razu pożegnaj się z żoną. Tak, tak, buziaki, buziaki. Powiedz jej jeszcze, że ją kochasz. Tego nigdy nie za wiele. Ok, może być: ja ciebie też. Więcej się chyba z ciebie nie wyciągnie.

Dobra, dobra. Wiem, że czasem przesadzam, ale taka moja fucha. Gdybym tak nie zrzędził już dawno męczyłbyś się, jak ja u jakiegoś upartego lifeman’a.

Do chmury nędzy! Zmęczony jestem dziś niemiłosiernie. Chętnie bym się zdrzemnął. Obiecaj mi, że będziesz jechał ostrożnie. Rozglądaj się w obie strony, nie ciśnij za mocno na gaz i…, przepraszam za ziewanie, używaj kierunkowskazów. Obudź mnie w razie czego.

***

Dojechaliśmy? Na jasną Anielę, gdzie jesteśmy? To znaczy, gdzie ja jestem?

Do grota wafla, znów to samo. To przez te całonocne balangowanie. Który opiekun wytrzyma kilka imprez pod rząd? Dlaczego trafiają mi się sami zwolennicy alkoholowych kołderek i skacowanych poduszek? Ależ się głupio pytam. Przecież dobrze wiem.

Oj, dostanę burę. Już to czuję. Nie dopilnowałem podopiecznego.

Cóż, tak było mu pisane. W końcu nie musiał mnie targać po tych balangach. Gdyby grzecznie z żonką w domu siedział, to by teraz nie stał w kolejce po pokutę.

Jest. Widzę go. Jakiś zmieszany się wydaje. Właściwie nic dziwnego. Też byłem wstrząśnięty, gdy pierwszy raz trafiłem do Biura Opiekunów Niebieskich.

Muszę wziąć się w garść. Zanim pojawi się Piotrek szybko znajdę jakiegoś kolejnego biedaczka. Pierwsze dwa, trzy lata to pikuś. Tak naprawdę nie ma co robić. Całą robotę odwalają rodzice. Później się robi pod górkę, gdy pojawia się wola i samoświadomość.

Mam nadzieję, że nie przyjdzie mi zajmować się jakimś chorowitym bobasem. To jest dopiero udręka. Ani na moment oka nie można zmrużyć. A widok rodziny dobija i gniecie, aż chciałoby się przytulić i wytłumaczyć, że to tylko chwila. Taka przejściówa. Potem dopiero zaczyna się dziać. Gdy trzeba płacić za wszystkie grzeszki i pomyłki, próbując ustrzec żyjących przez własnymi błędami. Gdy się to ogląda po raz kolejny, to można dostać pomieszania zwojów i permanentnego zwisu skrzydeł. Ale na szczęście przy dziesiątym podopiecznym zaczyna się wszystko układać, porządkować i można przejść do innych zadań. Zadań specjalnych. Już nie mogę się doczekać.

Jeszcze przede mną trzech alkoholo-maniaków, a potem sielanka: ratowanie tych, którym opiekunowie zasnęli lub trafili się niedoświadczeni. To dopiero będzie awans.

W zespole

— Coś ty najlepszego zrobił?! — wrzasnęła i wymierzyła siarczysty policzek.

Mały spojrzał na nią ze zdziwieniem. Jego oczy były piękne, duże i cudownie modrakowe, a w tej chwili tonęły we łzach. Poczuła mrowienie w palcach, więc co musiało się dziać twarzyczce? Nie chciała o tym myśleć. Drżała, patrząc na pomalowane czerwoną i niebieską farbką niedawno odremontowane ściany.

— Wyobrażasz sobie, co na to powie tata? Przecież się wścieknie. Będziesz miał znów zakaz oglądania telewizji. Nawet gotów zabronić mi… — przerwała w połowie zdania. Przeraziła się tym, co usłyszała. Nogi zwiotczały i zgięły się pod nią. Usiadła na podłodze tuż przy kolanach synka. Objęła je, oparła czoło i zaczęła szlochać.

— Mamo, jak myślisz, jaki kolor ma niebo na Jowiszu? — Wojtuś mówił spokojnym głosem, lecz między słowami robił dłuższe niż zazwyczaj przerwy.

Już chciała mu odpowiedzieć, że nie ma bladego pojęcia, jednak gdy poczuła chłopięce dłonie głaszczące ją po włosach, rozpłakała się jeszcze bardziej.

— Przepraszam, przepraszam kochanie. Nie powinnam była cię uderzyć. Jestem okropną matką — szlochała, ciężko dukając słowa.

— Ładny kolor wychodzi z połączenia czerwieni z błękitem paryskim, gdy od spodu przebija ten smutny popiel.


Wiedziała, dobrze wiedziała. Kolor jaki wybrał Piotr był beznadziejny. Szaro-beżowy nadaje się do biura, a nie do pokoju siedmiolatka. Nie mieli jednak siły przebicia. W sklepie nie przekonywały go żadne tłumaczenia ani prośby. Ostatecznie wysłał ich do samochodu i tam czekali aż przyjdzie z wybraną przez siebie farbą. Był dumny, szczęśliwy i pewny, że dokonał najlepszego wyboru. Nie zwracał uwagi na puste i beznamiętne oczy chłopca. Jadąc do domu, opowiadał z natchnieniem jak będzie malował, jakich wałków użyje, a szczególnie jaki fantastyczny będzie efekt końcowy.


Gdy się nieco uspokoiła, rozejrzała się po pokoju synka. Był ponury, zimny i wcale nie dziecięcy. Miała wrażenie, że Piotr urządził bardziej gabinet lub warsztat niż przytulny kącik dla chłopca. Przedtem w pokoju wysiały plakaty z planetami, układami słonecznymi i galaktykami. Po remoncie mąż zabronił wieszać cokolwiek na ściany. Zamontował metrową tablicę korkową i uznał, że na niej wystarczy miejsca na hobby Wojtka.

— Mamo, coś ci wpadło w oko?

— Nie, kochanie. Dlaczego pytasz?

— Masz zaczerwienione spojówki i płyną ci łzy.

— Wojtusiu, ja płaczę, bo jest mi smutno. Uderzyłam cię, a nie miałam prawa.

— Aha. A kto ma do tego prawo?

— Nikt, skarbie. Nikt nie powinien nikogo bić. Powinniśmy się szanować, kochać i troszczyć o siebie, a nie sprawiać ból.

— To dlaczego to zrobiłaś?

— Boże, synku. Nie wiem. Zdenerwowałam się, gdy zobaczyłam tę ścianę i wyobraziłam sobie tatę, jak na ciebie krzyczy.

— Czyli uderzyłaś mnie, by tata na mnie nie krzyczał?

— Jejku — Paulina poczuła, że ponownie zbiera się jej na płacz. — Nie. Nie wiem. Wybacz, proszę. Nie umiem tego wytłumaczyć. Sama tego nie rozumiem.

Zaległa cisza. Wojtek oderwał na moment wzrok od kalkulatora, na którym od pewnej chwili coś namiętnie wyliczał i spojrzał mamie w oczy. Na moment, maleńki moment. Zakłuło ją w piersi, aż jęknęła. Gdy wrócił do przerwanego zajęcia, odetchnęła głęboko i przetarła rękawem wciąż płynące łzy.

— Wiesz, mamo, że jeśli od twojej daty urodzenia odejmiemy taty, lecz skorygowaną o czterdzieści osiem, to wyjdzie moja data urodzenia?

— Poważnie? — ucieszyła się, że rozmowa tak diametralnie zmieniła temat.

— Spójrz: urodziłaś się czternastego października tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku, tata dwudziestego stycznia siedemdziesiątego pierwszego. Tu trzeba styczeń zapisać bez zera i jeszcze dodać czterdzieści osiem, czyli numer naszego domu, przemnożone przez tysiąc, więc wyjdzie taka liczba. Teraz gdy je odejmiemy…

— Faktycznie, wyszedł dwunasty kwietnia dwa tysiące szóstego roku. Niezwykłe. Naprawdę niezwykłe. Ale wiem, dlaczego.

— Dlaczego?

— Bo ty jesteś niezwykły. I pamiętaj, jeśli jeszcze kiedyś na ciebie krzyknę, bądź uderzę, przypomnij mi dzisiejszą sytuację i moją obietnicę: Nigdy, przenigdy nie zrobię niczego, co mogłoby sprawić ci ból…

— Oczywiście, jeśli nie będziesz rozumiała i umiała tego wytłumaczyć.

Nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Wstała, poderwała chłopca z krzesła i przytuliła tak mocno, jak tylko pozwalały jej ramiona kontrolowane przez zdrowy rozsądek.

Kochała Wojtusia odkąd dowiedziała się, że jest w ciąży. Gdy się urodził, sądziła, że większej miłości nigdy nie doświadczy.

Chłopiec rósł i zaskakiwał ją z dnia na dzień. Chodzić nauczył się dopiero, kiedy ukończył półtora roku, lecz w wieku dwóch lat mówił pełnymi zdaniami. Razem z chłopcem pojawiły się w ich domu liczby, litery i planety. Uwielbiał liczyć. Spał z kalkulatorem. Czytał i pisał już jako trzylatek. Uwielbiał otrzymywać książki z rymowankami i wierszami, nad którymi potrafił przesiadywać godzinami. Klocki i samochody nie musiały dla niego istnieć. Koledzy także nie.

Piotr wielokrotnie próbował wymusić na chłopcu kopanie piłki, biegi lub choćby jazdę na rowerze. Bezskutecznie. Okropnie bolało ją, gdy mówił o chłopcu, jak o dziwaku i z przerażeniem obserwowała, jak z miesiąca na miesiąc oddalał się od syna.

— Wojtusiu, pamiętasz ten domek wujka Stasia i cioci Krysi? Byliśmy tam w ubiegłym roku.

— Pamiętam. Mieli w ogrodzie kamienie ułożone w układ słoneczny. Musiałem, co prawda, przesunąć dwie planety, żeby było dobrze.

— Pojedziemy tam. Spakujemy się, napiszemy tacie kartkę, by się nie martwił i ruszamy.

Domek od tygodnia stał pusty. Ciotka przed wyjazdem do córki mieszkającej w Sydney, zostawiła Paulinie klucze ze słowami: To tak, jakbyś kiedyś zechciała zacząć żyć. Wrócimy nie wcześniej niż za rok.

Chyba właśnie tego zechciała. Pocałowała syna w czoło i poszła się pakować.

Renia

— Czy Adaś wrócił? Ciemno jest.

— Jest już w domu, Tomaszu. Nie musisz się denerwować. Zjesz coś?

— Tak, głodny jestem. A czy Adaś już jadł?

— Oczywiście, kochanie. Wiesz dobrze, że nie odpuści kolacji. Proszę, kasza z warzywami. Tak, jak lubisz.

— Dziękuję. Czy ty wiesz, że mam najwspanialszą żonę na ziemi? Chyba niezasłużenie.

— Wiem, Tomaszu. Wiem. — Zaśmiała się głośno i pogłaskała męża po dłoni. — Wiem też, że zasłużenie.

— Chodź i usiądź trochę obok mnie. Tak biegasz po domu cały dzień, że nie masz pewnie kiedy odpocząć.

— Zaraz przyjdę, tylko ogarnę trochę w kuchni.

— Właśnie o tym mówię. — Tomasz umilkł i zapatrzył w okno, za którym błyskały tylko dalekie światła latarni, tworząc na mokrej od deszczu szybie dziesiątki migocących gwiazd.


***


— Reniu, czy mały już w domu? Późno ostatnio wraca.

— Spokojnie, kochanie. Wszystko pod kontrolą.

— Głodny jestem. Nie jadłem nic od powrotu z pracy.

— Oj, Tomaszu, Tomaszu. — Pocałowała męża w czoło i wyszła z pokoju. — A co byś zjadł? Ryż czy może jakiś budyń? — zawołała z kuchni. Kiedy przez dłuższą chwilę nie otrzymała odpowiedzi, weszła do sypialni, otuliła Tomasza kocem i zabrała stojącą na stoliku miseczkę po ryżu z jabłkami.


***


— Hej, halo, jest tu kto?

— Jestem, jestem, Tomuś. Czego pragnie dusza twoja tym razem, kochanie?

— Głodzisz mnie okropnie. Pewnie jego też.

— Gadasz głupoty, staruszku. Nikogo nie głodzę. Ale jeśli chcesz coś zjeść, to powiedz tylko, na co masz ochotę i zaraz to wyczaruję.

— Wiem, jesteś moją wspaniałą wróżką. Chodź tu i lepiej usiądź trochę obok, bo tak mało mamy siebie.

— Dobrze, wyjątkowo mogę zostawić dziś naczynia niepozmywane. — Położyła się obok męża, przytuliła twarz do jego chłodnego policzka i prawie natychmiast zasnęła.


***


— Halo, słucham.

— Mamo, co z tatą?

— O, Adamie, jak dobrze, że dzwonisz. Rzadko się odzywasz.

— Mamo, wiesz jak jest. Wczoraj Jadzia przywiozła do nas Tomeczka i Krysię. Mamy teraz małe przedszkole. Jestem już za stary na niańczenie dzieci.

— Nie przesadzaj. Jak tata miał sześćdziesiąt lat, to codziennie biegał i sam węgiel do domu nosił.

— I co z tego? A teraz jak wygląda?

— Wojtek, jak możesz?!

— Przepraszam, ale jestem zły, że mieszkamy tak daleko i sama się z tym męczysz.

— Po pierwsze, się nie męczę. Po drugie, nie twoja wina, że zamieszkaliście z Jadzią w Anglii. Takie czasy i nie ma co marudzić.

— To co z tym tatą?

— Bez zmian. To znaczy… — Renia przetarła wierzchem dłoni kulające się po policzku łzy. — Wszystko w porządku. Dajemy radę. Przyjedziecie razem na gwiazdkę?

— Nie wiem. Zależy czy Zosia dostanie urlop. Dobrze wiesz, że pielęgniarek mało i nie chcą ich nigdzie puszczać.

— Bardzo chciałabym byście przyjechali: ty z Jadzią, Zosia z Johnem i nasze ukochane prawnuki. Przecież to może być ostatnia…

— Mamo, już muszę kończyć, bo Tomuś się uderzył o ławę i wrzeszczy. Pa. Będziemy w kontakcie.

— Ale Adam… — Lecz w słuchawce już tylko brzmiał ironiczny dźwięk zakończonego połączenia. — Pa.


***

— Mamo, mamo!

— Tomaszu, jestem. Przynieść ci coś?

— Gdzie jest mama?

— Kochanie, mama jest u Ojca. Ja tu jestem z tobą i Klara.

— Klara? A, Klara. A dacie mi to ciepłe i białe?

— Ryż czy kaszę?

— Nie wiem, niech Klara zdecyduje.

— Dobrze, powiem Klarze, by wybrała dla ciebie coś odpowiedniego. — Zanim wyszła z pokoju zachwiała się nieco i musiała przytrzymać ściany. Trafiła palcami na fotografię. Las, Tomasz, ona i mały Adaś kulający się w liściach. Jeszcze do teraz pamiętała tamten szelest i śpiew ptaków, który rozbrzmiewał wokół, przenikając do najgłębszych zakamarków duszy. Odwróciła się w stronę łóżka męża i głęboko westchnęła. Czuła wszechobecny, drażniący zapach, lecz przyzwyczaiła się już do niego, a nawet chyba kochała. Znała go już przecież od wielu lat. — Tomaszu…

— Tak?

— Nic, nic, ja tak tylko…

***


— Reniu, wróżko moja, gdzie jesteś?

— Za tobą, skarbie. — Objęła męża ramieniem, by poczuł jej obecność.

— To dobrze. A czy Adam przywiózł ci tę dębową laskę, o której wspominał?

— Tak, Tomaszu. Mam ją. — Od dwudziestu lat. Stoi teraz nieużywana w spiżarce. — Mam już nowszą. Lekką, taką składaną. Z grafitu. Adam z Jadzią przysłali mi na gwiazdkę. Jutro sylwester, wiesz?

— Przyjdzie? Może flaszkę przyniesie.

— Tak, z pewnością. Tomaszu. Z pewnością. — Pogładziła suchy i pomarszczony policzek.

— Dobrze, że jesteś, Reniu. Wiesz?

— Wiem, wiem. Ty też, kochany.

***

— Tomaszu! Przynieść ci coś do picia? Tomaszu! — Panująca cisza aż bolała. Weszła do pokoju, usiadła na łóżku i natknęła się na wystającą spod kołdry dłoń.

Łzy płynęły powoli. Nie łkała, nie szlochała, nie szalała z żalu. Po prostu upływała. — Do zobaczenia, Tomaszu. Wreszcie do zobaczenia.

Z wyboru

Minął chłodny, pochmurny i przepełniony stęchłą wilgocią dzień. Kolejny październik wypchany po brzegi bólem, krzykami, zapachem śmierci i strachu. Wszystkiego, co dobre, brakowało, a złe mnożyło się szybciej niż szczury. Karol przyglądał się śpiącemu synkowi. Chłopiec wielokrotnie wzdrygał się i kulił, lecz nie opuszczał krainy snów. Jedynej, która miała szansę ukoić, przywrócić choć chwilową normalność. Niestety i ona nie dawała rady. Nie pamiętał, kiedy ostatnio sam przespał w jednym ciągu dłużej niż dwie godziny. Żeby chociaż mały wypoczął. Lęk i zmęczenie w oczach dziecka powodowały, że rzeczywistość stawała się jeszcze trudniejsza do zniesienia, a wnętrze skręcało w dotkliwych spazmach. Wziął do ręki ołówek.


Przestańcie, odpuście,

Dajcie wybiec

Dość już

Paskudnej owsianki

Z kul, krwi, osocza i łez

Gniew znowu chluśnie

Wpłynie rzeką

Do mórz

Załóżcie wianki

Niech nadejdzie wreszcie kres


— Tato! Tato!

— Jestem, synku. Już dobrze. Jesteś bezpieczny — kłamał. Wiedział, że inaczej nie może. Chwycił chłopca za szczupłą rączkę i głaskał, póki nie wyrównał się oddech i mały znów zasnął.

Z oddali dobiegały huki. W kominku konał ogień. Z chwili na chwilę w pokoju robiło się chłodniej. Wstając z łóżka kopnął piętą coś stojącego pod nim. Z uzasadnioną doświadczeniami obawą wyjął owinięty starymi gazetami karton. Wewnątrz znajdowały się stosy ulotek zaczynających się słowami: Żołnierze! Rodacy! Okupant opada z sił… Zadrżał. Nie chciał czytać dalej. Podszedł do kominka i sporymi garściami wrzucał papier do dogorywającego płomienia. Natychmiast zrobiło się jaśniej i cieplej. Niestety na zbyt krótką chwilę. Papier zniesie wszystko, lecz z nim znika to, co ze sobą niósł. Na szczęście.

Zza przesłoniętego ciemnym kocem okna dobiegły odgłosy szybko zbliżających się kroków. Wielu nóg. Gdy usłyszał dwa strzały, żołądek skurczył się, a serce na moment wstrzymało oddech. Sięgnął po kartkę leżącą na stole i wrzucił ją bez zastanowienia w niewielki ogień.

…wreszcie kres

Wsłuchiwał się w dziwną ciszę, która zapadła po niedawnym harmidrze. Nie zauważył, kiedy chłopiec usiadł na łóżku.

— Tato, potrzebuję kartki, pędzla i twoich farb?

— Teraz? Po co?

— Muszę to zrobić teraz, bo rano będzie za późno.

— A co chcesz zrobić?

— Namaluję niebo. Dla mamy.

Kabanos

— Krysiu, wiesz, że byłem głupi?

— Taak? Minęło ci już? — Puściła oko i podała cienkiego kabanosa wprost do wykrzywionych teraz ust męża.

— Ha, ha, ha — zabuczał wolno, przegryzając kęs. — Poważnie mówię. Przez trzydzieści lat żyłem bez ciebie. Jak można być takim głupcem?

— Do wszystkiego trzeba dojrzeć, kochany. Pewnie, gdybym spotkała cię jako dwudziestoparo-latka nie zainteresowałbyś mnie ani trochę. Nigdy nie lubiłam głupoli — mówiąc to, Krystyna uśmiechnęła się szeroko i podała mężowi kolejny kawałek wędliny.

— Jesteś okrutna, wiesz? — Leszek próbował udawać obrazę, lecz lekko drżące policzki zdradzały duszony śmiech. — Ale chyba za to między innymi cię pokochałem.

— Za okrucieństwo? Nieźle. Ktoś by pomyślał, że jesteś masochistą.

Kiedy Krystyna zamierzała ugryźć swoją ulubioną mięsną przekąskę, Leszek chwycił ją za dłoń i skierował przysmak do swoich ust.

— Uważaj, bo się ukłujesz!

— Spokojnie, panuję nad sytuacją. — Mężczyzna ucałował trzymaną dłoń i delikatnie oddał właścicielce, skupiając się na swoim zajęciu. — Kiedy wyjeżdżasz na seminarium?

— Za tydzień.

— Na długo?

— Mówiłam ci, że na pięć dni. Nie pamiętasz?

— Pamiętam, tylko lubię kiedy do mnie mówisz. Podaj mi, skarbie, ten niebieski kuferek. — Wskazując palcem na komodę, ugryzł kolejny podany kęs.

Krystyna wstała, poprawiła sukienkę głaszcząc dość obfite pośladki i podeszła do komody:

— Będziesz za mną tęsknił? — zapytała, podając mężowi turkusową skrzyneczkę.

— Jasne. Już tęsknię. — Leszek wyjął z kuferka czerwoną nitkę i po nawleczeniu na igłę wziął się dalej do pracy.

— Zdążysz z tym dzisiaj? — Krystyna stanęła za plecami męża i zaczęła masować mu ramiona.

— Koniecznie, przecież muszę cię w tym zobaczyć, a potem sprawdzić, czy się łatwo zdejmuje. — Zachichotał jak małolat.

— No, myślę. Idę wziąć prysznic i się przygotować na prezentację. — Zanim odeszła ukąsiła Leszka lekko w ucho.

— Auć!

— Przecież nie było mocno.

— Ukłułem się w palec. Twoje podgryzanie nigdy mnie nie bolało. Spiesz się, bo za kwadrans mam finisz.

Leszek został w kuchni sam. Starał się jak najładniej wykończyć nocną koszulkę Krystyny. W ich domu to on zajmował się szyciem. Krysia tego zajęcia wprost nienawidziła. Mogła przybić gwóźdź, wywiercić dziurkę pod hak albo nawet poskręcać komodę, gdy nie mogła się doczekać powrotu męża z pracy. Kochał ją od dwudziestu lat niezmiennie, a nawet miał wrażenie, że z roku na rok nawet bardziej. Była przy nim zawsze, kiedy tego potrzebował. Gdy nie szło mu w firmie, gdy odszedł jego ojciec, gdy miał wycinany wyrostek i gdy wygrali z Mirką piętnaście lat temu w regionalnym turnieju tańca towarzyskiego.

Na dobre i na złe. Tak sobie obiecali, gdy na rodzinnej imprezie z okazji sześćdziesiątych urodzin Krysi poprosił ją o rękę.

Cóż z tego, że ślub nie był możliwy. Oni i tak sobie ślubowali. Były mąż Krystyny, choć formalnie nadal aktualny, przebywał w zamkniętym ośrodku dla nerwowo chorych. Utracił kontakt z rzeczywistością krótko po śmierci syna. Chłopak zginął w wypadku samochodowym. Ryszard prawdopodobnie winił się za tę tragedię. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Oszczędzanie na naprawach hamulców, by mieć na wódkę, nie jest najlepszą decyzją.

Kiedy szum wody w prysznicu ucichł, Leszek wziął ukończoną koszulkę i zdecydowanie wszedł do łazienki. Krystyna stała na środku łazienki nagusieńka. Oparł się o futrynę i przyglądał swojej wybrance z nieukrywanym zachwytem.

— Wiesz, że jesteś piękna, prawda? Nie zakrywaj się ręcznikiem, kobieto.

— Leszku, przecież się wycieram. Pozwolisz? — mówiąc to, machnęła ręcznikiem tak, że trafiła męża prosto w głowę. — A że jestem piękna to wiem. Od wielu dziesięcioleci. Zwisający do pępka biust, opadające fałdy, cellulit i triceps niczym błona lotna u polatuchy. Wprost cudowne.

— Przesadzasz jak zwykle. Czas leci, każdy to wie i nie ma co się okłamywać, ale dla mnie zawsze byłaś, jesteś i będziesz boginią. I wiesz, co? Myślę, że koszulkę przymierzymy rano, bo teraz usiądziesz tu na sedesie i poczekasz aż się umyję — mówiąc, zdejmował już spodnie i od razu skarpetki.

— Mam tak siedzieć? I co?

— Podziwiać moje męskie ciało, gdy będę brał prysznic i wyobrażał sobie, co zaraz będzie.

Wchodząc do kabiny Leszek pomyślał, że słusznie zdecydował nie zakładając dwuskrzydłowych drzwi prysznicowych. Brzuszek mu się zaokrąglił przez ostatnie lata, szczególnie odkąd przestał tańczyć. Obiecał sobie i Krystynie, że na wiosnę zacznie jeździć na rowerze, by latem móc się wbić w kąpielówki w rozmiarze XXL. To był jego cel. Jeden z wielu. Pragnął też zabrać Krystynę do Hiszpanii. Może jeszcze się uda.

Poszli do sypialni za rękę jak zakochani nastolatkowie. Położyli się przytuleni. Nagutcy, spragnieni bliskości, delektowali swoim ciepłem i zapachem. Od operacji prostaty sprzed kilku lat ich intymne zbliżenia kończyły się właśnie w ten sposób. I było im tak dobrze.

— Wiesz, że cię kocham, prawda? — Leszek gładził delikatne, uroczo przyprószone siwizną włosy Krystyny.

— Tak, kochanie. Nie masz innego wyjścia. W końcu jestem wspaniała jak mało kto.

Ile to jeszcze potrwa, nie wiedział. Lecz to nie było ważne. Z każdej wspólnej chwili pragnął czerpać tyle, by zostało na czas, kiedy przyjdzie oglądać świat tylko jedną parą oczu.

Z ptakami nad głową

Bogusia lubili wszyscy. Właściwie prawie wszyscy, bo za wyjątkiem psa Kubichowej, ale on się nie zna. W końcu to tylko łaciaty jamnik. A każdy, kto kiedykolwiek spotkał łaciatego jamnika, wie doskonale, że na zbyt wielu rzeczach to one się nie znają.

Wracam zatem do tego, że Boguś był lubiany. Nikt z sąsiadów nie powiedziałby o nim złego słowa. Zawsze spokojny, grzeczny, pomocny. Kłaniał się wszystkim, których mijał, a nawet bywało, że kłaniał się swojemu odbiciu w oknie wystawowym wielobranżowego sklepu osiedlowego o krótkiej nazwie „Kac”. Jakiś rok temu jego nazwa była inna, lecz ze względu na użycie przez właścicieli kleju z mąki i wody, oczywiście w ramach oszczędzania na czynsz za lokal, odpadł haczyk spod A, a także dwie ostatnie literki: I oraz K.

A skąd ja o tym tak dobrze wiem, spytacie. Ano, stąd, że to mój sklep i widziałem wiele razy, jak Boguś uśmiecha się do szyby, a na czynsz udało się nam zebrać. Wtedy, gdy kleiliśmy z Jagodą te styropianowe literki, bo teraz znów ciułamy. Ludziska coraz mniej jedzą, choć całkiem nieźle piją. Niestety najczęściej bycze wina i plastikowe piwa, a na nich samych za wiele się nie zarobi.

Nie miało być jednak o moim sklepie, lecz o Bogusiu.

Facet to niezwykły w swojej zwyczajności, a może odwrotnie? Sam nie wiem. Zresztą sami się przekonajcie.


***


Zaczął się normalny lutowy poniedziałek. Może nie do końca normalny, bo był to ostatni dzień lutego i w dodatku taki ostatni-ostatni, bo dwudziesty dziewiąty. Jak co dzień otworzyłem sklep niekoniecznie zgodnie z zawieszką na drzwiach, czyli około kwadransa po ósmej, zaraz po tym, gdy pewna pyskata blondi z radia skończyła męczyć biednego wybrańca ludów. Na zawieszce mamy stać, że czynne od 8.00, ale że jeszcze nigdy nikogo tak wcześnie nie było pod sklepem, stwierdziłem, że najważniejsze wiedzieć, co szumi w świecie, a wtedy można rozpocząć ciężką pracę zarobkową.

I znów rozgadałem się na swój temat. Kopnijcie mnie w kostkę, jeśli znów się wkręcę w ekshibicjonistyczne wyznania. Uwierzycie, że znam tak trudne słowo? No, znam. Sam się wielokrotnie dziwię, ale szybko przypominam sobie moment, kiedy je poznałem i przestaję się dziwić.

A było to w lipcu, gdy poszedłem z Jagą nad leśną rzeczkę…, auć! Moja kostka! Ok, ok, już zrozumiałem. Na czym skończyłem? Aha, na otwarciu sklepu. To jedziemy dalej.

Do sklepu, jak każdego ranka wszedł spokojnym krokiem Boguś. A, jeszcze wam nie powiedziałem, że Boguś ma około trzydziestu lub czterdziestu lat. Niełatwo to określić, bo z wierzchu jest jakby trzydziestoletni, a od środka bije jakiś taki spokój, opanowanie i pewność, jak gdyby na świecie był już co najmniej cztery lub nawet pięć dekad.

— Dzień dobry. Poproszę dwie bułki, mleko, jednego pomidora i dżem truskawkowy — powiedział Boguś, choć właściwie nie musiał nic mówić, bo oprócz dżemu lista jego zakupów zawsze wyglądała tak samo.

— Dżem? Nigdy nie brałeś dżemu? Coś się stało? — zatroskałem się poważnie, bo przecież, jeśli ktoś przez trzy lata ciągle kupuje te same rzeczy, a nagle decyduje się na dżem, i to truskawkowy (żeby malinowy, to może, by mnie tak nie zaskoczyło), to przecież musiało się coś wydarzyć.

— Nie. Po prostu mam ochotę na dżem truskawkowy — najspokojniej w świecie odpowiedział Boguś, rozglądając się powoli po sklepowych półkach z lekkim uśmiechem na twarzy.

— Na pewno? Może coś ci dolega? — Nie dawałem za wygraną.

— Nie. Jestem pewien. — Boguś przerwał obserwację towarów, których najprawdopodobniej nigdy jego kuchnia nie widziała i spojrzał na mnie z takim przekonaniem, że nie śmiałem pytać dalej. Podałem to, o co prosił. Nabiłem na kasę.

— Dziewięć pięćdziesiąt, proszę.

Boguś wyjął z kieszeni kraciastych spodni zielony portfel i wykładał na ladę monety od najwyższej nominałem do najniższej tak długo, aż rzeczona kwota legła na blacie. Dla mnie było to już tak zwyczajne, że nawet przestałem się temu dziwić.

— Proszę i dziękuję bardzo — spokojnie powiedział Boguś, sięgając po przygotowaną dla niego reklamówkę. Kiedy wychodził, coś zauważyłem.

— Hej, Boguś, masz dwie różne skarpety. — Jedna była błękitna, a druga rażąco pomarańczowa. Przy czerwono-zielonych kraciastych spodniach wyglądało to zdumiewająco.

— No. — Zaśmiał się. — A pan ma białą koszulę i szarą kamizelkę. Czy dziś jest dzień rozmawiania o ubraniach? — Boguś wydawał się zaskoczony i ubawiony.

— Nie, ale raczej nie nosi się dwóch różnych skarpet.

— Nie? Dlaczego?

Poczułem się zbity z pantałyku. Co miałem odpowiedzieć?

— Nie wiem, ale tak jest.

— A panu to przeszkadza? Bo mnie nie.

— Niby nie, ale… — Kompletnie zatkała mnie obojętność Bogusia na tak porażający stan rzeczy.

— Czy jeszcze mogę panu w czym pomóc? — zapytał wesoło, patrząc na moją otępiałą twarz. Faktycznie czułem się nieswojo. Napadło mnie potężne pragnienie poznać tego faceta bliżej. Może to z powodu zbliżającej się sześćdziesiątki stałem się sentymentalny i towarzyski? Nie miałem pojęcia.

— Wpadniesz do nas — do mnie i Jagody, po południu na kawę?

— Przepraszam, nie pijam kawy. Ale dziękuję za zaproszenie. — Przełożył torbę do lewej dłoni, a prawą poprawił spadającą na oczy grzywkę. Kiedy był ostatnio u fryzjera? Kto to wie?

— Dobra, nie musi być kawa. Po prostu odwiedź nas dziś tak około osiemnastej trzydzieści, bo wtedy wrócę do domu po zamknięciu sklepu. Jagoda się ucieszy. Ona lubi gości. Dam jej tylko znać, by jakiś placek upiekła i będzie git.

— Skoro lubią państwo placki, to faktycznie może upiec. Czy coś mam ze sobą przynieść? — zapytał, drapiąc się w tył głowy.

— Nie, absolutnie. Zwyczajnie przyjdź i pogadamy sobie, popijemy browarka. Zobaczysz, będzie miło. — Już się cieszyłem na myśl, że Jagoda nie będzie mogła marudzić w sprawie piwka. Przecież trzeba być gościnnym. Samemu mi nigdy nie pozwala wypić. Na szczęście zawsze dostaję jakieś gratisy od dostawców, o czym szanowna żonka nie wie. Doliczy się każdej brakującej puszki. Robi kontrole częściej i dokładniej niż sam fiskus, ale przynajmniej mogę mieć pewność, że nikt z zewnątrz do niczego się nie przyczepi.

— Dobrze, będę, ale za piwo dziękuję. Do widzenia. — I wyszedł, podśpiewując. Patrzyłem jeszcze na niego, oddalającego się w stronę naszej kamienicy. Co za szczęście, że mamy sklep tak blisko domu. Nie mogę się nadziwić, że ludzie jeżdżą kilometrami do roboty. Nie dość, że robić dla innych muszą, to jeszcze zanim dojadą do pracy i z niej wrócą mija ćwierć dnia. A właściwie, to czym zajmuje się Boguś? Jak zarabia? Nigdy nie widziałem, by dokądś chodził, czy jeździł. Przesiaduje całymi godzinami na ławeczce w pobliskim parku i dokarmia ptactwo. Koniecznie chciałem się dowiedzieć, z czego żyje.


***


— Dzień dobry. — Boguś przyszedł punktualnie o umówionej godzinie. Ubrany tak samo jak wtedy, gdy widziałem go z rana. Kraciaste spodnie, dwie różne skarpetki, dżinsowa, niezbyt gruba kufajka i dziwna czapeczka z nausznikami. Odebrałem od niego kurtkę i nie mogłem się powstrzymać:

— Czy tobie w tym nie jest zimno?

— Nie. Po co miałoby mi być zimno? — zapytał i mrugnął okiem.

Tym pytaniem po raz kolejny wytrącił moje myśli z obranego przez nie toru.

— Jak to „po co”? Po prostu.

— Ma być mi zimno tak po prostu? Tylko po co? Pan lubi, jak jest panu zimno?

— Oczywiście, że nie — odparłem, ale już czułem, że daleko w tym temacie nie zajdziemy.

— Właśnie. Ja też nie. — Na tym skończył się temat Bogusiowego zimowego odzienia, bo z chwili na chwilę moja pewność siebie zaczęła zmieniać się w wahanie, podobne do tego, jakie odczuwam podczas kazań mojej Jagi.

Boguś zdjął buty i ustawił je idealnie prostopadle do ściany za drzwiami, więc wskazałem mu drogę do naszego pokoju gościnnego. W tym momencie z kuchni wyszła Jagoda z tacą wypełnioną kawałkami placka śliwkowego z kruszonką.

— Dzień dobry, panie Bogusiu. Prosimy, prosimy. Niech pan siada wygodnie. — Postawiła tacę na ławie i wyszła do kuchni. Liczyłem, że po piwko, ale widocznie miałem na nie jeszcze trochę poczekać, bo po chwili w pokoju unosił się zapach mocnej kawy z kardamonem. Nie przepadałem za takimi eksperymentami, ale cóż. Jagoda twierdziła, że tak się teraz pija. — Stefek mówił, że nie pije pan kawy, ale może z kardamonem choć spróbuje?

— Nie, naprawdę. Za kawę dziękuję. Ja mam co pić. Wziąłem sobie moją tererę. Przepraszam, jeśli można… — Wstał i podszedł do wiszącej w przedpokoju kurtki. Wrócił z dziwną flaszeczką, wyglądającą trochę jak piersiówka, lecz miała dziwne wzorki i wydawała się być wykonana z drewna. Do niej była przyczepiona jakaś taka fajka, czy słomka.

— Cóż to jest takiego? — Moja ciekawość sięgała zenitu. Może da mi spróbować? Może to jakiś niecodzienny alkohol?

— Yerba mate na zimno — odparł Boguś i nie zabrzmiało mi to kusząco ani odrobinę. Usiadł przy ławie, okręcił buteleczkę, wsunął rurkę do wnętrza i popił łyk.

— Aaa, słyszałam o czymś takim. Jeden w telewizji pije coś takiego. Ponoć dobre to to nie jest. — Jak zwykle Jagoda wiedziała więcej ode mnie. Tym bardziej przeszła mi ochota na coś, co pije facet w telewizji i według Jagi nie jest dobre. Moja Jaga wie, co mówi.

— Mi smakuje.

— Może się pan poczęstuje ciastem, proszę. — Jagoda bez czekania na odpowiedź nałożyła spory kawałek na talerz stojący przed naszym gościem.

— Dziękuję, nie jadam placków. — Jakoś mnie to nie zaskoczyło.

— Jasne, bo Boguś je tylko bułki z pomidorami i popija mlekiem z dżemem — Wyskoczyło mi dość niegrzecznie. Od razu wiedziałem, że niegrzecznie, bo wzrok Jagody kłuł, jak jej igliczki do szydełkowania, czy jak to się tam zwie. Ale nasz gość zaśmiał się szczerze i najspokojniej w świecie podsumował:

— Lubię też pierogi z serem i ziemniaki puree. Ale u mamy.

— A gdzie mieszka pańska mama? — Ucieszyłem się, że nie tylko ja jestem ciekaw naszego niezwykłego sąsiada. Jagoda, sącząc kawę i zagryzając plackiem, przyglądała się długowłosemu szatynowi z rosnącym zainteresowaniem.

— Boguś jestem. Nie lubię, gdy ktoś mówi do mnie „pan”.

— Żaden problem, Bogusiu. To, co z twoją mamą? Też mieszka tu w Poznaniu?

— Nie, w Krakowie.

— Daleko. Pewnie nie widujecie się często? — Przyglądałem się, jak Boguś pociąga z tej swojej butelczyny i zapragnąłem natychmiast udać się do lodówki. W końcu za zimne piwo może zaszkodzić na gardło. Trzeba je zatem jak najprędzej stamtąd wyjąć. Odpowiedzi słuchałem już wędrując do kuchni odprowadzany chłodnym wzrokiem Jagody. Skąd wiedziała?

— To tylko siedem godzin pociągiem. Jestem u mamy raz na miesiąc. Ona mieszka z moją siostrą i jej mężem. Uwielbiam mamę. To niezwykła kobieta. — To była najdłuższa wypowiedź Bogusia, jaką do tej pory słyszałem. Wywnioskowałem z tego, że mama musi być dla niego bardzo ważna. Jagoda pomyślała zapewne tak samo, bo usłyszałem:

— Chciałbyś mieszkać z mamą?

— Nie. Tak jest dobrze.

Zacząłem się obawiać o rozwój naszej rozmowy. Boguś jakby wyczuł moje lęki i dodał z rozmysłem:

— W życiu są różne chwile i miejsca. I zawsze uczymy się czegoś innego, nowego.

Boguś nie należał niestety do mówców, a przepytywanie go zaczęło mi cuchnąć permanentną inwigilacją. Rano mówili o tym w radio, więc wiedziałem, o co chodzi. Smród ten nie powstrzymał mnie jednak przed kolejnym pytaniem, które nie dawało mi spokoju:

— Z czego żyjesz, Boguś? E, to znaczy pracujesz jakoś, gdzieś, czy jak?

— Jestem na zasiłku i rysuję.

— Rysujesz?! — Wpadliśmy sobie z Jagodą w słowo.

— Tak. — Uśmiechnął się szeroko.

— A co? — Tym razem wyprzedziłem Jagę.

— Wszystko, co mi się spodoba.

— I na tym zarabiasz?

— Raz na tydzień przyjeżdża kuzyn, zabiera moje obrazki i płaci za zabrane poprzednio.

— Pewnie płaci grosze. Wykorzystuje cię, biedaku. — Jagoda pochyliła się i pogładziła Bogusia po dłoni.

— Mnie wystarcza. Mam wszystko, czego potrzebuję. Lubię rysować.

— Pokażesz nam kiedyś swoje obrazki? — Jagoda była niepokojąco podniecona. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio była taka rozpromieniona. Poliki płonęły jej jak babciny piec kaflowy, gdy dziadek przesadził z węglem.

— Żaden problem.

— A co lubisz, Bogusiu? — Nie poznawałem mojej Jagody. Przysuwała się na tapczanie coraz bliżej do fotela, na którym siedział nasz gość i wpatrywała się w niego jak w obraz częstochowskiej Maryi.

— Deszcz, wiatr, słońce, park, ptaki, ludzi…

— A robić co lubisz? — Jagoda chłonęła to, co słyszała tak, że nawet nie zauważyła, jak otwieram trzeciego browara.

— Rysować i siedzieć w parku. — Boguś odpowiadał wciąż z tym samym spokojem, popijając raz po raz swoje terrarium, czy jak to „coś tam” nazwał.

— A dziewczynę masz? — Jagoda była nieugięta w swoich pytaniach, ale od tej strony już ją znałem. Nawet doskonale. Jednak tym pytaniem wywołała moją irytację do tego stopnia, że aż zachłysnąłem się połykanym trunkiem, bo spienił mi się w gardle, niemal eksplodując przez nos.

— Stop! Cóż to znowu?! Jakieś przesłuchanie?! Nie musisz odpowiadać, Boguś, jeśli nie chcesz. — Ale sam byłem dziwnie ciekaw, co nasz niemal nieziemski sąsiad ma do powiedzenia.

— Proszę się nie denerwować. Żadne pytanie mnie nie razi. Nie, nie mam.

— Dlaczego? — Nie umiałem się powstrzymać.

— Hm, nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym. Tak, jak nie zastanawiam się, dlaczego świeci słońce, czy pada deszcz. Chyba jeszcze nie stanąłem z żadną na tej samej ścieżce.

— Wiesz, Bogusiu, że jesteś niezwykły? — Jagoda pochłaniała kolejny kawałek placka i kręciła głową.

— Jak każdy, proszę pani. Jak każdy. — Boguś uśmiechnął się szeroko, co zdarzyło się chyba po raz setny podczas tej rozmowy. Z uśmiechem wydawał się jeszcze bardziej nierealny i tajemniczy.

Rozmowa zakończyła się późnym wieczorem, gdy Jagoda zauważyła cztery puste puszki obok mojego fotela i zarządziła dla mnie natychmiastowy chłodny prysznic.


***


Od tamtego dnia Boguś był u nas częstym gościem. Nawet parę razy dał się namówić na Jagodowy placek. Jego codzienne zakupy jednak nie zmieniły się ani trochę. Czasem brał dodatkowo dżem truskawkowy, ale to już przestało mnie dziwić.

Bogusiowe rysunki były tak samo niezwykłe jak ich autor. Delikatne, ulotne, a jedocześnie zdecydowane i rzeczowe. Boguś nigdy nie miał wątpliwości. Wiedział, czego chce, co lubi, a czego nigdy nie spróbuje. Dla niego wszystko było proste. Niczego nie musiał. Nie używał słów „powinienem”, czy „wypada”. Zgadzałem się z nim bez wahania, że zastanawianie się, który krawat pasuje do niebieskiej koszuli jest totalną stratą czasu i energii. Życie oparte na rzeczach, które lubimy i akceptujemy jest dużo lżejsze i sympatyczniejsze niż to, w którym walczymy z niechęciami, odpychamy pragnienia i dopasowujemy się do innych ludzi.

Tylko jak miałem przestać dostosowywać się do wymagań Jagi? Koniecznie chciałem kiedyś o tym pogadać.


***


Kiedy pewnej jesiennej środy Boguś nie pojawił się na porannych zakupach nie mogłem opanować podenerwowania. Zamknąłem sklep krótko po dziewiątej i pobiegłem do domu, by powiedzieć o tym Jagodzie. Wpadłem do mieszkania i oniemiałem. Na podłodze w przedpokoju siedział Boguś w objęciach mojej Jagi. Płakał. Płakał jak dziecko. Stałem, nie wiedząc, co zrobić.

— Odeszła. — Usłyszałem, gdy nieco uspokoił się szloch. — Moja mama odeszła.

Nie raz bywałem w podobnej sytuacji, zawsze jakoś udawało mi się znaleźć słowa. Co prawda rzadko trafione. Za co wielokrotnie obrywałem po uszach od Jagi, jak tylko odeszliśmy na bok. Ale wtedy w naszym przedpokoju nie umiałem się odnaleźć. Od Bogusia zawsze bił spokój, radość i opanowanie. Zdawał się na wszystko mieć odpowiedź, a nawet jeśli nie miał, to szczerze o tym mówił i temat się zamykał. Jagoda też milczała. Głaskała jego długie włosy i kołysała jak wielkie niemowlę.

— Musiałem. Musiałem tu przyjść. — Po raz pierwszy usłyszeliśmy od Bogusia słowo „musieć”. Widać na każdego przychodzi ten moment, że coś musi. Dobrze, że wreszcie on tego doświadczył, a nie wiecznie tylko ja.

Fe, stary dziadu — skarciłem się wewnętrznie. Poczułem się nieswojo i bąknąłem:

— Wracam do sklepu. Pewnie kolejka się już tam zrobiła. Trzymaj się, Boguś. — Palnąłem jedyne, co przyszło mi do mojej łysej głowy i wyszedłem zamyślony.

Boguś pojawił się w sklepie dopiero po czterech dniach. Wyjechał do rodziny. W końcu pogrzeb i te sprawy.

Wyglądał jak zwykle. Szalone spodnie, tym razem w niebiesko-zielone pionowe paski i wciąż ta sama dżinsowa kurtka. Zdarzało się, że ubierał ją również latem. Jednak większość Bogusiowych działań przestała mnie już zastanawiać. Może to ta rozkrzyczana tolerancja i wszechobecny dżender tak na mnie działał? Nie obchodziło mnie to już specjalnie. Boguś to Boguś i już.

— Dzień dobry. Poproszę dwie bułki, mleko i jednego pomidora.

— Jak się czujesz? — spytałem, pakując, co trzeba do reklamówki.

— Dobrze. Jest jak jest i inaczej nie będzie — powiedział filozoficznie. Nie mogłem się w tym wypadku nie zgodzić. — Przeprowadzam się pod Kraków. Chcę być bliżej siostry.

— Rozumiem. A kiedy? — Byłem pewien, że Jagoda będzie chciała wyprawić pożegnalne przyjęcie.

— Jutro. — Boguś był spokojny i zdecydowany. Jak to Boguś.

— Już? Tak prędko? Jagoda chciałaby…

— Ale ja nie — wtrącił się, delikatnie uśmiechnął i złożył dłonie w geście przeprosin. — Tak jest dobrze. Nie lubię pożegnań.

— Może wpadniesz do nas wieczorem? — Nie odpuszczałem. Miałem głębokie przeczucie, że nigdy się już nie zobaczymy, a Boguś stał się nam niemal rodziną. No, może nie synem, bo podobieństwo do mnie czy Jagi było tak wielkie jak puszki piwa do krowy pełnej mleka, ale kuzynem mógłby być.

— Nie, będę się pakować. Za wiele nie mam, ale jednak. Życie składa się z etapów. Na każdym z nich uczymy się tyle, ile jesteśmy w stanie. Wszystkie etapy mają swoje początki i końce. Mój poznański właśnie się kończy. Wasz Bogusiowy też. — Zaśmiał się serdecznie. Podszedł do mnie i uścisnął. — Dalej tylko będzie lepiej, zobaczy pan, panie Stefanie. Tylko z takim nastawieniem da się iść do przodu. Do widzenia — może… — Poklepał mnie po placach, sięgnął po swoje zakupy, puścił na pożegnanie buziaka w powietrze i wyszedł.

Długo nie mogłem ochłonąć po tak obszernej wypowiedzi Bogusia. Próbowałem później wszystko przekazać Jagodzie, ale czy mi się udało, nie wiem. W każdym razie słuchając mnie, kiwała głową ze zrozumieniem. Dowiedziałem się, że Boguś wpadł do niej na chwilę, by wyściskać i życzyć więcej ptaków nad głową. O co mu chodziło? Nie miałem pojęcia. Jagoda wiedziała. Podziwiam ją, bo kobiety rozumieją chyba więcej.


***


Bogusia nie spotkaliśmy już nigdy. Jednak nasze życie się zmieniło. Dokleiliśmy właściwym klejem literki nad wejściem do sklepu i po wielu latach znów nazywał się „Kącik”. Postanowiliśmy także ograniczyć słowo „musieć”, co okazało się na początku bardzo trudne. Zanim zamiast mojego ulubionego Muszę się odlać, zacząłem używać Idę podziwiać wodospad, minęło parę tygodni. Zdarza mi się również, że nie dopijam gratisowego piwka, bo w końcu nie muszę. Jagoda zabiera mnie wieczorami lub w weekendy do parku. Siedzimy sobie na ławeczce, słuchamy ptaków i szumu drzew. Czasem rozmawiamy, a bywa, że tylko odpoczywamy w milczeniu. I nadal jest jakoś tak Bogusiowo.

Gwiazdkowa czerwień

— Cześć, kochanie. Lepiej dziś wyglądasz. Przywiozłam Michałka. Profesor uznał, że już mogę. Spójrz, jaki on piękny.

Chyba zwariowałaś. Na cholerę go przywlekłaś?!

— Chodź. Chcesz potrzymać?

Nigdy w życiu! On dla mnie nie istnieje.

— Widzę, że nie dasz się przekonać. Rozumiem, też przechodziłam depresję poporodową. Przeszło mi pod koniec trzeciego miesiąca, czyli jeszcze chwila, a będziesz po.

Co ta kobieta bredzi? Ja nie mam żadnej depresji. Po prostu nie chcę znać tego bękarta.

— Macie pięknie przystrojone choinki w ogrodzie. Widziałaś?

Nienawidzę świąt. Nie wiesz?!

— Za dwa dni przyjedzie Karol z Julią. Będą u nas parę dni a potem jadą do rodziców Julii.

A co mnie obchodzi mój brachol? Jak był mi potrzebny, to go nie było. Miał być wtedy ze mną w domu. Wolał kumpli. Potem spieprzył na zachód. Braciszek od siedmiu boleści.

— Może jednak zajrzysz do wózka. Michałek jest śliczny i taki grzeczny. Prawie wcale nie płacze. Ty byłaś bardziej płaczliwa.

Idź już, kobieto, bo trujesz. Nie widzisz, że nie chcę go znać?

— Izuniu, to takie małe, niewinne stworzenie.

Jak mogliście zmusić mnie do urodzenia tego dziecka?! Nie wybaczę wam nigdy! Wszystkiemu winien ten pierdolony klecha. Zrobił wam pianę z mózgów.

— Podejrzewam, że dlatego nie czujesz bliskości do małego, bo nie urodziłaś naturalnie. Cesarka była konieczna, ale kobieta wtedy nie ma tej przyjemności…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 38.76