E-book
4.41
drukowana A5
38.28
Uśmiech nie do pary

Bezpłatny fragment - Uśmiech nie do pary

Poezja współczesna

Objętość:
206 str.
ISBN:
978-83-8324-633-8
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 38.28

kochać się w snach

przynieś mi takie gwiazdy

o których nie zapomnę

do kolejnego poniedziałku

przyprowadź taki księżyc

uklęknie moja samotność


nie obiecuj pozłacanych serc

zmyślonych pocałunków

bowiem to co zwiemy życiem

jest zbyt krótką historią

by płakać przez wieczność

by kochać się w snach

które nie mają prawa istnieć


nie okłamuj mojej wiary

wiem że świt przywdzieje

najwykwintniejszy uśmiech

i pozbawi nas czasu

odbierze ciszę za jaką tęskni

każdy samotnik


milknę kiedy twoje serce puka

do uchylonych drzwi mojej pustelni

kiedy twoja obojętność

jest tylko pobudką

dla smutnych kropel deszczu

łatwopalna nadzieja

chciałabym opowiedzieć ci

pewną uroczą historię

ale brakuje ładnych słów

mojemu światłu

chciałabym pokazać ci życie

piękniejsze od szczęścia

ale zgubiłam gdzieś po drodze

kartkę i długopis


nie szukajmy radości

zbyt wysoko

pośród gwiazd

między konstelacjami

od których roi się

w naszym dzisiejszym przywidzeniu


nie mów że marzę

zbyt często zbyt obficie

ponieważ mój czas skończy się

o tej samej porze

unikaj radosnych łez

mogą najwyżej wskazać drogę

na drugą stronę nieba

na przekór milczeniu

na złość łatwopalnej nadziei

ściana

wróciliśmy z tej zbyt krótkiej wędrówki

po zbawienie

wróciliśmy i nie wiemy

jak płakać


twierdzisz łzy toczą się

same kiedy są zbyt niebieskie


pokochaj nasz prywatny świt

naszą gwiazdę co przyświeca

nagim śladom wędrowcy


nie chcę obiecywać ci miłości

pod prąd

pragnę być z tobą dostatecznie blisko

żeby wierzyć w balladę

twojego serca


ta ballada pozostanie skazą

na policzku słońca

stanie się rozkochanym świadectwem

że opatrzność zazdrości nam

wiary w czas

delektuje się uśmiechem

który ci zadedykowałam


poczuj mnie tak

żebym zobaczyła niebo

na twojej zbyt wysokiej ścianie

w kąciku ust

zamykam usta otwieram okno

mam idealny widok

na miniony rok


bawię się twoimi myślami

rozkoszuję opowieściami

o lepszej stronie

ostatniej spopielałej gwiazdy


zanurzona po serce

w twoim ciele

rozproszona na ułamki sekund

próbuję dogonić zmiennocieplny czas

strach że to co najpiękniejsze

kojarzy się z przypowieścią


szukam twojego oddechu

podartego przez czarny wiatr

urodzonego w ramach miłości

przepyszne są słowa

przynoszące melancholię


zamiast przekrzywionego uśmiechu

w kąciku ust

czarna kawa

skończyły mi się najważniejsze słowa

w co ubiorę czcigodne myśli?

zabrakło milczenia

czym będę mogła niewinnie oddychać?


wrzuć do kanału

ostatnie niedokończone życie

objaw się gwiazdom

które nie mogą doczekać się

aż chciwy poranek poda im

na tacy filiżankę czarnej jak śmierć kawy

wiem

śniłam od niechcenia

o szczęściu ale odroczony koszmar

wypełniał wszystkie kąty głowy

kojarzył się z puentą

która również bywa źródłem

sennego nieistnienia

krynicą ubogich wierszy

które nie mają sił walczyć o uwagę

uciekająca łza

przybył z odsieczą ostatni w tych stronach

łatwopalny poranek

powrócił czas kiedy myśli skarżą się

że są już za duże


błagając niebo

o jedną najwierniejszą gwiazdę

błagając spokój aby przestał kojarzyć się

z nieczynną tęsknotą


przedostaję się

przez ten parszywy czas aż do wspomnień

które zużywają całe powietrze

wszystkie słowa jakie nie chcą

już żyć


nie wiem czego się spodziewać

po mojej spowiedzi

nie żałuję za grzechy

bo żadnych nie popełniłam

rozkojarzona przez przesycony świt

przesycona odpryskami pocałunków

kojarzę się z niebieską łzą

uciekającą spod powieki

odzyskać raj

odzyskałam wiarę w wieczność

odnalazłam skrupuły

które wciąż poszukują swojego początku

czy jesteś jeszcze

aby zrozumieć gdzie ukryłam

ostatni pocałunek?


sny co się nigdy nie kończą

na zawsze pozostaną

zbyt pięknym poematem

pogardą dla tych którzy marzą

zbyt głośno zbyt zawzięcie


nie wyrzekaj się

poprzecieranego nieba

nie narzekaj że słońce świeci zbyt jasno

chciałeś odzyskać raj

ale samotność która pozostała

jest początkiem

ciekawszego dzieciństwa

jeszcze lepszych przywidzeń


wynurzasz się zza mglistej kurtyny

tłum wita cię oklaskami

w którą stronę płynąć

od dłuższego czasu moje ciało płynie

pod własny prąd

od wielu lat moje życie utyka

na lewą nogę


słyszę

pośród szumu dzikich myśli

ten jeden jedyny wiatr co zamiast wolności

przynosi kołatanie serca

senny wybór

po której stronie świata

się opowiedzieć


rozproszona do bólu w kościach

zapatrzona w ciało bez początku i końca

szukam światła

pośród zmęczonych spojrzeń

pośród łask

którymi obdarzyła przyszłość

którymi nakarmiła mnie

zawzięta noc


teraz nie wiem

w którą stronę płynąć

gdzie doszukiwać się podtekstu

cieniolubnej miłości

milcząca ballada

nie baw się swoimi nowymi myślami

unikaj światła

które nie ma dość sił

aby nieść krztynę ciepłego oddechu

zwiastować pojednanie

skłóconym zmysłom


odnajdź pośród łez

ten jeden jedyny smutek

który nigdy do nikogo nie należał

który jest zbyt zmęczony

by walczyć o życie


skończyły mi się myśli

ciało ubiera się

w same niedokończone uśmiechy

postaraj się obudzić

z końcem świata

wieczność jak zwykle skończy się

niewysłanym listem otwartym


płyń przez zielone przestworza

broń się przed malinowym wiatrem

bowiem to co może dać

jest tylko uroczystym pożegnaniem

kresem milczącej ballady

najlepsze dni

skąpe są dziś twoje myśli

ciasne są słowa których nie potrzebujesz

kłaniam się nisko niebu u twoich stóp

sycę się powietrzem

które zamiast szeptu przynosi

same najlepsze dni


chciałabym cofnąć czas

aż do przyszłości

pokazać światłu nowy kierunek

mojej drogi

rodzi się we mnie zielonooka noc

dogania ją świt

dla jakiego warto czasem zapłakać

uronić kilka smutnych myśli


mój żal kojarzy się

z milczeniem

dla jakiego wolę pozostać

w towarzystwie snów

zanim przyzwyczaisz się

do świeżych łez

zanim wskrzesisz ból pocałuj

obojętnie moje skrzywdzone usta

nadgarstki w których krew

wciąż brnie pod prąd

wciąż dogania zaniepokojone tętno


zanim się urodzisz

zastanów się

czy nie masz innego wyjścia

w stronę życia

moje ciało pełznie w stronę życia

dusza jest zawsze mile widziana

w piekle


czy nauczysz mnie milczeć

pomaleńku bez zbędnych słów?

dasz lekcję światła które bije

w twojej piersi?


chciałabym iść dalej

pod prąd gwiazd

w chłodnych ramionach tutejszego wiatru

wiem jednak że ból

jest przygodnym półcieniem

sercem bez towarzystwa

rozkojarzoną namiętnością

której tak brakuje

pragnień i współczucia


unieruchomiona przez przyszłość

zakochana nieszczęśliwie w samotności

proszę o jeden kęs powietrza

jeden haust kamiennej senności

nie karm pragnień

płyniemy w stronę krnąbrnych marzeń

nie obchodzi nas

panująca wszędzie nadzieja

czas jest dziś bezimienny

do bólu jałowy

po stokroć objawiony

przemijającym prorokom


kochasz się z jutrzejszym dniem

nie obchodzi cię modlitwa

wyrecytowana niby tabliczka mnożenia

regułka z podręcznika

do fizyki


nie karm moich pragnień

zeschłymi okruchami ze stołu Boga

nie syć krwią wykradzioną

z okazji kolejnej rocznicy

dzieciństwa


tak wygodnie jest mi w twoim sercu

w kołysce dłoni

i wiem odkąd poranek spadł

nam na głowy

odkąd niebo runęło do stóp

nie odnajdziemy jednolitej obietnicy

przepowiedni

do której nie przyznaje się

żadne wykradzione sumienie

pielęgnując nadzieję

powracasz

z pierwszym lepszym porankiem

przynosisz łzy jakich dotąd nie znałam

jesteś miłosierny dla snów

dbasz o moje pierworodne marzenia


chciałabym czasem obudzić się

w twoim pragnieniu

poczuć na skórze muśnięcie oddechu

roznegliżowany dotyk


przysięgnij mojej nocy

wkrótce przyniesiesz jej gwiazdy

konstelacje zrodzone w głębokim bólu

zaprzepaszczone przez Boga


płomień twojego serca

rzuca cień na moje osamotnione myśli

pielęgnuje nadzieję

na którą tak trudno teraz liczyć

pomimo braku łez

jest mi smutno pomimo braku łez

jest mi zimno choć ogrzewasz mnie

oddechem

nie rozumiem twoich myśli

nie rozmawiam ze snami

które mi zadedykowałeś


odchodzę pokonana

przez samotność

zwracam wszystkie grzechy

jakie mi wypożyczyłeś


powierzam się nieustępliwej pasji

głaszczę czule namiętność

przywdziewam uśmiech

ten najbardziej wyjściowy


twoje zmiennocieplne ślady

na mojej roznegliżowanej duszy

nie zwiastują milczenia

nie kojarzą się z pośpieszną śmiercią


nie chciałabym śnić oddzielnie

nie chciałabym pogrążać się w krzyku

niosącym się przez pustkę

głośniejsze od łez

przez palce przecieka ci

ostatnia wyproszona gwiazda

w tym ubogim tysiącleciu

smakujesz słów

które nie potrzebują wytchnienia

aby przynieść strach myślom


nie chciałam cię budzić

o tak niewdzięcznej porze

roku

życie napisało mi trafne epitafium


otworzyłam przed tobą

zniszczone serce

boleśnie znoszoną duszę

ty jednak nie chcesz przyjąć

mojego cierpienia

mojej cytrynowej samotności


planeta mojej głowy

wciąż kręci się wokół własnej osi

gwiazdy uwierają w pięty

nie nadużywaj milczenia

czasami jest głośniejsze

od łez

od wołania o pomoc


chciałabym czasem przyśnić

lepszą przeszłość

niebo skupione na miłości własnej

z popiołu

w płomieniach stoi moja ostatnia

przeklęta twierdza

sny zgubiły drogę ku wieczności

zabawny świt nie przynosi ulgi

przepoconym zmysłom


odroczona północ skarży się

na braki w świetle

tworzy świeże konstelacje

które nigdy nie nauczą serc

bić bez pośpiechu


karmisz z ręki bezdomne przeczucia

znów bawisz się ciszą

której tutaj ostatnio brakuje

milczące są westchnienia u progu

wiosennego wieczoru

prześmiewcze spojrzenia

nie poddają się brakującemu elementowi


otrzep z popiołu swój ostatni oddech

pozbaw krzyk wieloznaczności

nieprzemyślany smutek

noc znów przychodzi z odsieczą

moim nieskromnym ideom

półnagi księżyc przegląda się

w zwierciadle mojego czoła

wiatr niesie obietnicę może pozwoli

nareszcie odpocząć

zmęczonym płucom

odetchnąć ciszy poczętej z krzyku


nie oszukuj moich marnych proroctw

nie baw się w bajkę

która kończy się dorosłością

nie potrafię śmiać się tak

żeby moje łzy stały się za duże


czas znów pomylił się

w obliczeniach

spóźniliśmy się na pustkę

w której szkarłatnych oczach czai się

całe moje niedowierzanie

cały mój nieprzemyślany smutek

litera

boję się śnić pośród

niedokończonych pustkowi mojego serca

boję się marzyć

kiedy wszystkie pragnienia odebrał

jasnoniebieski wiatr

zadedykowany mi przez smutek


każda litera twojego imienia

ma oddzielne znaczenie

każde westchnienie przynosi

osobną wiekuistość

przesyconą światłem co odbiera

myślom cienie

syci nienawykłe do snu zmysły


poczuj na cytrynowych ustach

moje westchnienie

mój ból tak ciasny że lepiej powierzyć

ciało milczeniu

lepiej ukrzyżować prawdę

której wyrzekł się ostatni człowiek

uśmiech nie do pary

powracasz przeobrażony w milczenie

w uśmiech nie do pary

zanurzony po szyję

w wartkim strumieniu słów

oddany wypożyczonemu dekalogowi

przystań na moment

zachłyśnij się przyszłością

której coraz mniej


nie chcę by moja dzisiejsza wieczność

przepadła równie prędko

jak osamotniona godzina

złowróżbny dotyk którego wciąż

nadużywasz


zamień się ze mną na oddechy

pożycz mi kilka uderzeń serca

abym wiedziała którędy stąd

do domu

gdzie odnajdę wymarzony ciąg

dalszy ten wędrówki

oczekiwanie na cieplejsze zetknięcia ust

smutny znak

to co nie podoba się naszym łzom

jest smutkiem

bez namiętności

co nie odpowiada naszym myślom

jest tylko skurczoną ideą

dla jakiej nie warto obudzić się

o tej samej porze


czy pozwolisz mi odrodzić się

pośród tych samych

wycinków wspomnień

pozwolisz zachłysnąć się oczekiwaniem

którego tu nie brakuje?


zasnęłam zbyt pośpiesznie

zbyt skwapliwie

żeby zaczerpnąć uśmierzającego oddechu

żeby potraktować czulej

zagubione w sobie piękno


zaczerpnij odrobinę nienasycenia

odrobinę życia by mogło do woli

upijać się cierpieniem

smutnym znakiem na policzku

tak na pamiątkę

odnajdź pośród parszywego czasu

tę jedną znajomą sekundę

to pojedyncze westchnienie

które zaprowadzi cię do przedsionka urodzaju

gdzie czekają niezasłużone noce

pamiętam gwiazdy kwitły

tak cierpliwie

niebo poprawiało czarne futro


obudź się we mnie

nagle i bez skargi

wypowiedz to najważniejsze słowo

które kończy wszystkie przesądy

kładzie kres przypadkom

przez które wciąż odmienia się

moje życie


ukryj pod powieką łzę

tak na pamiątkę

by lśniła i czekała dopóki jutrzejszy smutek

nie zaprowadzi jej na wrzosowisko

z którego nie będzie powrotnej drogi

oswojony oddech

powróci kiedyś taka pora roku

kiedy zegarki staną się

smutną przeszłością

podążającą stale w stronę światła


powróci taka wiosna

wszystkie zmysły ujrzą krynicę

wszędobylskiej wymiany zdań

pozostań sobą

mimo że krzykliwa rzeka białych słów

wciąż szuka szczęścia

mimo że ciało ubiera się

w wykwintne pragnienie


zadurzone w cieplejszych stronach

serce nie pasuje do twoich ust

tak zaborczych i pozbawionych

odrobiny taktu

brak przyzwoitości


noc jest tylko niewinną wymówką

żeby dostrzec drugą stronę

tej skamieniałej planety

poczuć na cienkiej skórze

oswojony oddech

brudna szklanka

na piedestale twojej rychłej porażki

czają się takie słowa

o których lepiej nie mówić

u wezgłowia kołyski tańczy

wyuzdany grzech

nigdy nie będę go żałować


pocałuj uroczyście sam środek

oddechu zanurz się w kłamstwie

któremu tak do twarzy ze łzami

nie chcę przeobrażać się

w bajkę bez szczęśliwego zakończenia

nie chcę marzyć

wbrew smutnemu mleku

w twojej brudnej szklance


obrażona na życie

czaję się w piątym kącie pustelni

poszukuję powietrza

tam gdzie jest go pod dostatkiem

martwe fotografie

zmyśliłam sobie moje ostatnie życie

odrodziłam się z twoich słów

niczym sen który nie jest wart

spełnienia


pogrążona w ciszy tak nienawistnej

że strach jest tylko przyjazną mrzonką

otulam się kocem utkanym

z przypadkowych westchnięć

ukrywam się na strychu

gdzie kwitnę tuż obok

martwych fotografii


straciłam gdzieś po drodze

ostatnią kroplę ekstazy

zgubiłam przyjaźń która mogła być

pierwszym lepszym epitafium


piszę skrzętnie ten wiersz

aby zastąpił ci przeszłość

obcość wykradzioną zbędnym objęciom

na płonącym moście

na pierwszym miejscu

jest cisza

tak dokładna że nie potrafię oswoić

ciężkostrawnych pocałunków

jest miłość tak łapczywa

że brakuje mi współczucia

dla pustkowia u wrót

zaginionego człowieczeństwa


zrodziło mnie piekło

powstałam z nadziei która nie pasuje

do moich śladów

na płonącym moście


odnalazłam los któremu nie śnił się

nigdy taki poranek jak ten

który przemienił słowa w krew

płynącą wartko tutejszym poboczem

bez szansy na drogowskaz


nie chcę żebyś odszedł

w sennym koszmarze

tak nieposłusznym i niedojrzałym

jak kolejne przykazanie

zmęczona skóra

znów przyśnił mi się poranek

kiedy twoje usta są błękitne

a niebo malinowe


zobaczyłam oczyma gwiazd

samotność tę niepoprawną mitomankę

skończoną idiotkę co tylko patrzy

jak teraźniejszość staje się urojeniem

pokutą za zbyt ciężkie winy

którymi obarczył mnie

zbrukany nadzieją poemat

popełniony bez względu na ból

bez względu na udrękę

jaką czuję na zmęczonej skórze


zamieniłam się na imiona

z moim ulubionym archaniołem

powierzyłam ciało

skamieniałym nizinom predestynacji

krzywo przyszyty krzyk

nie uciekaj przed wyśnionym światem

nie bój się życia

które postawiło o jeden krok

za dużo


dobądź nadziei

niby obosiecznego miecza

daj pocieszenie tym którzy uwierzyli

zbyt mocno

odeszli wraz z ostatnim

krzywo przyszytym krzykiem


pokaż nagie niebo młodej gwieździe

niech zrozumie jak odległe są

nasze orbity

jak niewiele potrzeba żeby uśmierzyć

zagadkę niby wstrętny ból spisany

twoją odartą z dotyku dłonią

śnić w popłochu

przyłóż do mojego pustego ciała

dłoń rzeźbioną w białym marmurze

zabaw się w słońce

któremu brakuje dwóch jedynek

zaczaruj uśmiech żeby był światłem

dla unieśmiertelnionych

kojarzył się z bezsennością przynoszącą

najpiękniejsze noce


zbliż do usychającego policzka

tchnący namiętnością oddech

potraktuj dotykiem tak rozchełstanym

że w ciągu jednego wieczora zliczę

wszystkie konstelacje


nie chcę śnić w popłochu

nie chcę kochać się z ciemnością

zadaną prosto w sumienie

warujące u pustego konfesjonału

krzywe zwierciadło

nie ma we mnie dość miłości

aby obiecać ci łzy

żłobiące milczenie policzków

chciałabym móc odebrać ci strach

i wręczyć tęsknotę za światłem

za ryzykownym spojrzeniem

prosto w twarz nikczemnej historii


twoje zniszczone smutkiem

powieki chronią przed podrzędnym

szeptem zazdrości

przed zwichniętą dumą

zachwyconym spojrzeniem

w krzywe zwierciadło


odpłyń na głębię własnej rezygnacji

zanurz się w przypływie ignorancji

poczuj na skórze

ten spokój który mierzwi

twój ironiczny czas

Rafał Wojaczek

odszedłeś za późno choć życie

było dla ciebie smutnym cieniem krwi

wyrok nakazał brnąć drogą

pod prąd


twój czas był przesądzony

w chwili pierwszego martwego krzyku

pierwszego oddechu

który wciąż pamiętała

róża twoich płuc


powróciłeś z czasów kiedy poeta

z założenia karmił ból

zeschniętą kromką poematu

tanią wódką która z czasem

przestała wspierać


zapamiętam ten dzień

zmartwychwstałeś

pośród górnolotnych drogowskazów

w pierworodnej zmazie

dającej za atrament senną białą krew

światełko bez którego nie warto

odchodzić na drugą stronę zakochanej

w tobie śmierci

zbyt piękne marzenia

piszę swój smutek słowami

bez znaczenia

opisuję wiarę której nieroztropnie

odebrano bóstwo


nie chcę żeby opatrzność

dowiedziała się o rychłej tęsknocie

poznała smak

mojego naiwnego bezsensu


przykryta twoim ciepłem

przygotowuję ciało do jeszcze jednej nocy

uczę zmysły oddawać się

wykradzionemu tętnu


kocham w zamyśleniu

twoją wartką krew

białą niczym urywany oddech

serdeczną niby rana zadana

przez smutne muśnięcie warg


nawet marzenia się spełniają

gdy są zbyt piękne

usta zbyt nieparzyste

roztrącam nieuważnie twoje ślady

na moim rozwarstwionym sumieniu

na myślach nie do pary

bawię się w smutek

który połyka własne ironiczne złudzenia


nocy o srebrzystej duszy

zaplątałaś się we własne gwiazdozbiory

pozbawiłaś słowa tu zgromadzonych

ograbiłaś z cierpliwych godzin

nietutejsze powątpiewanie

w przeszłość


nie chcę żebyś przyglądał się śmierci

moich białych ptaków

patrzył jak idę przez ciemność

żeby doznać uskrzydlonych form

odartych z treści


twoje usta są zbyt nieparzyste

żeby znieść pocałunek

ciasny zakątek ciała

moje rokowania przestały

być źródłem wiary

w niedokończone piękno

palce wciąż szukają odcisków

na policzkach

wciąż próbują wywęszyć dotyk

który zalągł się

w ciasnym zakątku ciała


zanim doszukasz się

pierwszej zmarszczki na sercu

zanim dusza okłamie raj

przeznaczony do remontu

moje usta zmartwychwstaną

po zbyt krzykliwym spotkaniu

z twoimi


mnożąc się

wbrew prędko zmyślonej modlitwie

dobierając się w pary

w oczekiwaniu na zbawienie

spodziewamy się ciszy

która ujarzmi najsmutniejsze wołanie

o pomoc

przedwczesne wiersze

odebrałam ci czas

miał należeć do zmartwychwstałej legendy

pozbawiłam poczucia wstydu

że człowieczeństwo syci się

zeschniętym chlebem i tanim winem


nie podawaj mi na złotej tacy

rozsądniejszych owoców

nie ufaj wierszom które urodziłam

przedwcześnie


zadurzyłam się

w twoim kryształowym oddechu

w paroksyzmie milczenia

któremu nie dość słów


nie czekaj aż przyniosę ci do łóżka

mój egzaltowany dekolt

nie spodziewaj się mantry

którą pragnę zadedykować szczerze

przeciwieństwu świata

przekwitające słowa

bardzo cierpliwie uczysz mnie

śpiewać bez zbędnych słów

przekwitające słowa

nie mieszczą się na języku

czas połknął własny sekundnik


nie chcę nigdy więcej

śnić tej ballady

w której mieszka dość wiary

aby napisać ciekawszą niedorzeczność

aby ogrzać stopy

w cieple twojego światła


poczęta między niebem a ziemią

doszukuję się ironii

w niedokończonej rozgrywce

spowiadam się bólowi

który zastępuje mi konfesjonał


nie rysuj na niebie mojej twarzy

nie pożądaj samotności

na którą tak długo pracowałam

śmiercionośne igrzyska

na twarzy nienasyconego grzechu

schnie łza

plącze mi się świeżo zaostrzony język

nikt inny nie wygra

tych śmiercionośnych igrzysk


chciałabym aby moje ciało

uschło w cieniu martwej jabłoni

z twojego raju

chciałabym przyśnić taką podwójną ideę

z jaką wreszcie będę mogła

się zaprzyjaźnić


między rzęsami przeciekają

kolejne symptomy smutku

spomiędzy warg uwalnia się milczenie

na które wszyscy cierpliwie czekają

nie kończ za mnie

tegorocznego wszechświata

nie szukaj planety

która mogłaby zastąpić ci raj


kojarzysz mi się ze strachem

jaki za mną grzecznie podąża

jaki prosi o jeden nieśmiertelny cios

pod skrzydłami

nie szukaj mnie pod skrzydłami aniołów

nie szukaj tam gdzie od dawna

nie istnieje światło


błąkam się od ściany do okna

nie wiem którędy do wyjścia

przekrzywione spojrzenie

przyszyte byle jak do ciała

promieniuje potrzebą egzystencji

brakuje mu ciszy

by wtórowała wołaniu o szept


powierzam lęk ściennemu zegarowi

powierzam moją niedoskonałość

zbędnym krajobrazom

nie chcę śpiewać tak żeby wszyscy

wyczuli moją tęsknotę

cierpienie za tym co wciąż żywe

lecz coraz bardziej martwe


pozwól że to ja przeczytam

twój pożegnalny list

pod którym zapomniałeś się podpisać

zmysły bez właściciela

moje ciało utkane z papierosowego dymu

czeka na oddech

który podzieli się ze mną

przyśpieszonym tętnem


rozkochana doszczętnie

w pierwszym zimowym deszczu

rozmemłana niby obietnica

rychłego pokoju

kąpię się w strudze wiatru

podążam za zmysłami które dawno temu

utraciły właściciela


pigułka spokoju dodaje mi skrzydeł

unoszę się ponad wizją

współczesnego wszechświata

czy to co zwiemy prawdą

smakuje równie źle

jak zaprzepaszczona chwila wytchnienia?


zbyt długi dźwięk modlitwy

jest tylko smutnym epitafium

minionego pośpiesznie wieku

spóźniony Bóg

znów zakładasz uśmiech

nieszczęśnika spisanego na straty

bawisz się w słowa

nie wierzy im żaden przechodzień


świat przypomina źle dopasowany chaos

przesoloną gwiazdę

która tradycyjnie spóźnia się

na pognieciony poranek

śni na przekór myśli zaciśniętej w pięść


wyobraź sobie

Bóg spóźnił się na twoje urodziny

jesteś zawsze mile widziany w piekle

utkałam ze skamieniałych myśli

ten jeden jedyny krąg

różaniec na którym nikt nie chce

się modlić


pokonaj niechęć przeciwstaw się

mojemu złu

zrozumiesz jak bardzo potrzeba nam

złowieszczej poświaty z pustej krwi

zbuntowana krew

policzyłam wszystkie słowa

których nikt nie zna na pamięć

przekonałam się jak niewiele potrzeba

by wypełnić smutkiem tę ciszę


teraz rozumiem

piegowate szczęście naśmiewa się

z twojego niedoszłego buntu

z braku zrozumienia dla rozpaczy

wzniesionej na suchych kościach zmierzchu


niesprawiedliwe są sny

o zbuntowanej krwi

nie wierzę w przywidzenia wskrzeszone

z nadmiaru symptomów człowieczeństwa

z bólu rozkwita

kolejne zbrukane łzami światło

z cierpienia bierze się oddech

o który tak trudno

we współczesnym czekaniu

porachunek sumień

śpi we mnie noc cała w gwiazdach

z półnagim księżycem

pod niedomkniętą powieką

rozkojarzona do bólu

zdziwiona prędkością rozpędzonej orbity

klękam przed pustym konfesjonałem

spowiadam się milczeniu

ze zmyślonych win

które dawno temu ktoś tu porzucił

i zapomniał


niebu przybywa gwiazd

kolejne konstelacje przymilają się

do zwichniętego porachunku sumień

obłąkany jest mój kolejny świt

do kolekcji

oszalały wszystkie pocałunki

w tym oziębłym strumieniu rzeczywistości


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 38.28