Urodziny
29.08.2016 r.
Gdy tylko przestałam słyszeć ostatnią tego dnia szamotaninę, odczekałam kilka minut i ostrożnie otworzyłam oczy. Podniosłam się na łokciach lustrując wzrokiem otoczenie. Wszystkie światła zgasły, zniknęła nawet jasna szpara pod drzwiami. Przez cienkie firanki sączyła się księżycowa poświata pozwalająca mi zobaczyć zarys przedmiotów. Dwupiętrowych łóżek, ustawionych pod ścianą jak niemi żołnierze. Kilkunastu śpiących postaci, niektóre delikatnie podrygające bądź kopiące przez sen. Małych regałów, w których mieściło się tyle, co nic. A zresztą, co można by tam włożyć? Obrączkę dla nowo narodzonego dziecka, stare zdjęcia z rodziną, ulubionego pluszaka? Może niektórzy mogli sobie na to pozwolić. Nie ja. Nie miałam imienia, wybór którego postanowiono dać moim nowym rodzicom. O ile kiedykolwiek ktoś mnie zechce. Nastolatkę, której matka zmarła przy porodzie, a ojciec i jacykolwiek krewni nigdy nie zostali odnalezieni? Lata, kiedy byłam małą dziewczynką z kręconymi czarnymi włoskami i dziecięcym uśmiechem miałam już za sobą. Dokładnie czternaście. Dzień moich urodzin powoli się kończył. Mimo że cały poświęciłam niecierpliwemu wyczekiwaniu i wyglądaniu jakikolwiek oznak, że ktoś pamiętał. Jednak nikt nie podszedł złożyć życzeń. Nawet moja opiekunka. Nawet „najlepsza przyjaciółka”, która wcale nie była najlepsza, ale miałam mały wybór spośród jedynie kilkudziesięciu dziewcząt, które jako jedyne znałam. Tylko czarny kot wskoczył mi na kolana w ten dzień, łaskawie pozwalając się wygłaskać. Ostrożnie wymknęłam się spod kołdry, starając się stąpać cicho i delikatnie. Nikt nie pamiętał, więc pora było, żebym sama zaczęła świętować. Przekradłam się do drzwi, które zaskrzypiały zdradziecko przy próbie otwarcia. Za moimi plecami ktoś mruknął niezadowolony, słychać było odgłos przekręcania się na drugi bok. A potem ponownie zapanowała cisza. Westchnęłam bezgłośnie i przecisnęłam się przez wąską szparę, nie zamykając drzwi za sobą. Zrobię to, jak wrócę. Na korytarzu panowała idealna ciemność. Niepewnie poszłam w stronę, do której drogę poznałam w ten dzień wnikliwie dokładnie. Ominęłam stojącą na samym środku kolumnę, choć przed oczami nadal widziałam tylko ciemność. Wodząc palcami po ścianie ominęłam morną podróbkę obrazu „Mona Lisa”.
O milimetry wyminęłam szafkę ze stojącą na niej wazą. W końcu skręciłam niemalże wpadając na ścianę i podeszłam równo sześć metrów do trzecich drzwi po prawej. Udało mi się zlokalizować klamkę, którą nacisnęłam z ociąganiem.
Oto spiżarnia, jedyne miejsce, gdzie mogę być sama. Miejsce zamknięte zawsze na klucz. Pociągnęłam niepewnie, wiedząc, że plan i tak się nie powiedzie. Nie było najmniejszej szansy, by drzwi tym razem były otwarte.
A jednak… poddały się błyskawicznie, sprawiając, że niemalże upadłam, bo jednak powinny stawiać bierny opór. Zajrzałam niepewnie w mrok spiżarni i weszłam do zastawionego słoikami, puszkami i workami pomieszczenia. Nastąpiłam na samotnego ziemniaka i zamachałam rękoma w przerażeniu, lecz udało mi się odzyskać równowagę. Przejechałam palcami po kilku półkach, aż w końcu natrafiłam na sławetną szafkę. Szafkę, o której od dawna krążyły legendy. Że skrywa ona najróżniejsze słodycze, że te owoce wpychane nam na deser są tylko podpuchą, że tak naprawdę opiekunowie żywią się o wiele wykwintniej.
I zdecydowanie bardziej słodko. Złapałam małą chłodną gałkę i otworzyłam szafkę. Wyciągnęłam rękę przed siebie, oczekując trafić na szeleszczące torby cukierków, puszki pierniczków czy ciastek. A tam… pustka. Przejechałam dokładnie ręką po gładkich jak szkło ściankach. I w końcu na coś trafiłam. Małe, szczelnie opakowane… Wyciągnęłam kulo podobny przedmiot i rozerwałam plastik. Niemal natychmiast do mojego nosa dotarł cudowny zapach babeczki.
— Wszystkiego najlepszego — szepnęłam do siebie i uniosłam babeczkę do ust.
Nagle do moich oczu dotarło zbyt jaskrawe w tym mroku światło. Oderwałam babeczkę od ust i zerknęłam na drzwi, spodziewając się, że stoi w nich ktoś z dorosłych. Lecz tak się nie stało. Drzwi były zamknięte, choć byłam prawie pewna, że ich nie zamykałam. Padało na nie tańczące pomarańczowo-żółte światło. Wystraszona powiodłam wzrokiem do jego źródła. Wtedy ją zobaczyłam. Siedziała na worku ziemniaków, szczupłe nogi wdzięcznie ułożyła przed sobą. Śnieżnobiała sukienka spływała po jej smukłej postaci. Włosy długie, kruczoczarne i lekko pofalowane. Roześmiane błękitne oczy. W rękach trzymała jedną, złotą świeczkę, otuloną palcami jak największy skarb. Wstała, poruszając się jak mgła. Zastygłam z lekko otwartymi ustami, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Kurczowo ściskałam babeczkę, która pod moimi palcami zmieniała się w okruszki. Postać podeszła do mnie, mówiąc coś głosem delikatnym i dźwięcznym, choć nic z tego nie zrozumiałam. Ciepłą dłoń podłożyła pod moją zmuszając mnie, bym rozluźniła palce. Wbiła iskrzącą się świeczkę w miękkie ciasto, popatrzyła na mnie jeszcze raz, jakby z rozżaleniem, że musi sobie iść. I zniknęła. Dopiero wtedy odzyskałam umiejętność logicznego myślenia.
Podsunęłam sobie przed nos babeczkę, na której dumnie wyprostowana stała świeczka, a po niej tańczyły malutkie płomyki. Nagle zwróciłam uwagę na pewien szczegół.
Na złocie zalśniły krwistą czerwienią małe, grawerowane literki. „Od mamy”. Tylko dwa słowa, które wrażenie, przynajmniej na mnie zrobiły piorunujące. Ugryzłam niemal nieświadomie ciastko, nadal wpatrując się w lśniące litery. Słodycz przyjemnie rozlała mi się w ustach. Z najwyższą czcią wyjęłam z babeczki świeczkę, bojąc się, że zaraz rozpłynie się jak senna kamfora. Jednak tak się nie stało. Zimny metal chłodził dziwnie gorącą dłoń, skórzany knot nadal płonął równym światłem, choć nie widziałam żadnego wosku czy nafty. Spojrzałam na babeczkę, jeszcze bardziej zaskoczona niż przedtem. Była cała. Bez śladu po moim ugryzieniu czy też ściśnięciu. I wtedy doszły do mnie słowa tajemniczej kobiety. „Pomyśl życzenie”. Pełna wątpliwości zamknęłam oczy, wypowiadając w myślach jedyne, o czym marzyłam od lat. Życzenie, które tkwiło w mojej głowie kiedy tylko zyskałam samoświadomość. I zdmuchnęłam świeczkę. Ogień zgasł bez problemu, jakby nigdy go nie było. Zgasł… i zniknęła także świeczka. W drugiej ręce poczułam dziwną lekkość i kiedy spojrzałam, zrozumiałam, że nie ma także babeczki. Niczego, co przed chwilą wydawało się tak prawdziwe i namacalne. Pokręciłam głową, zła na sama siebie. Sny na jawie? To jeszcze mi się nie zdarzało, choć widocznie kiedyś musi być ten pierwszy raz. Wyszłam ze spiżarni, zamykając za sobą szczelnie drzwi. Postanowiłam, że nigdy już do niej nie wrócę. Skoro nie ma słodyczy, to po co? W korytarzu szybko wyminęłam wszelkie przeszkody i wkradłam się do wspólnej sypialni. Drzwi tym razem zamknęły się bezszelestnie, a podłoga wydawała się wyjątkowo miękka i tłumiąca wszelkie odgłosy, gdy już mniej ostrożnie wracałam do łóżka. Zakryłam się szczelnie kołdrą i zamknęłam oczy. Pod powiekami jeszcze na chwilę pojawiła się twarz roześmianej nieznajomej, po czym ogarnęła mnie upojna ciemność.
Nigdy już nie wróciłam do spiżarni. I to nie z powodu słodyczy, czy urazy osobistej, lecz ze zgoła innego, choć także związanego z pamiętnym wieczorem czternastych urodzin. Moje życzenie się spełniło. Nazajutrz zostałam adoptowana.
Miłość uskrzydla
Jak brzmi najgorszy dźwięk świata? Niektórzy sądzą, że jest to płacz dziecka w środku nocy, inni, że to krzyk, kiedy jest się samym w domu. Ja jednak sądzę, że najgorszy jest dźwięk starego, metalowego budzika o szóstej rano, w domu dziecka. Właśnie ten dźwięk słyszę codziennie i oznacza on, że życie jeszcze się nie skończyło, a ja znów muszę się z nim zmierzyć. Tak było też w tamtej chwili. Z ponurego koszmaru o goniących mnie duchach wyrwał mnie świszczący dźwięk. Uderzyłam w urządzenie ręką, z całej siły usiłując otworzyć oczy. Kiedy w końcu mi się to udało, wstałam z łóżka i zaspana rozejrzałam się po sali w której spałam. Wszędzie roiło się od łóżek, zapełnionych dzieciakami — skrzywdzonymi przez los i osieroconymi. Jednak to nie przeszkadzało im w szlifowaniu swych parszywych charakterów. Już od rana wrzeszczeli jeden przez drugiego, przepychając się i wykłócając o błahe sprawy. Może odziedziczyli takie charaktery po rodzicach, których większość znała przed trafieniem do sierocińca. Jednak ja nie wiedziałam po kim jestem taka, jaka jestem. Zostałam porzucona od razu po urodzeniu, a po moich rodzicach ślad zaginął. Starałam się przestać o tym myśleć, co przychodziło mi z łatwością, bo przy hałasie wywoływanym przez innych ledwo słyszałam własne myśli. Powlokłam się do toalety ze starym, znoszonym mundurkiem szkolnym w rękach. Po odczekaniu kilku minut w kolejce, w końcu mogłam się spokojnie wyszykować. Poźniej pobiegłam tylko na chwilę do jadalni, gdzie dzieciaki wyrywały sobie jedzenie z rąk i wzięłam w rękę kawałek chleba leżącego samotnie na stole. Przegryzłam go szybko, biorąc w rękę mój bezkształtny plecach. Odmeldowałam się u sekretarki i poszłam na przystanek autobusowy, znajdujący się w sporej odległości od budynku.
Na przystanku stało już kilka osób wpatrzonych w migające ekrany komórek. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, co wyszło mi na dobre, bo spokojnie mogłam zaszyć się w kącie i czekać na transport. Po jakimś czasie, kiedy na przystanku powoli tworzył się tłum nastolatków, autobus szkolny nadjechał, zaśmiecając powietrze szarym, cuchnącym spalenizną dymem. Chciałam szybko do niego wsiąść, ale zostałam staranowana przez tłum ludzi, więc dopiero po chwili udało mi się usiąść na miejscu. Oparłam łokieć o podłokietnik i położyłam plecak na podłodze, choć równie dobrze mogłam go ułożyć na miejscu obok. I tak nikt koło mnie nie usiądzie — zawsze tak było i nic nie zapowiadało, że w ten dzień to się zmieni. Wpatrzyłam się zamyślona w okno, obserwując przesuwające się drzewa. Po kilku chwilach autobus wjechał na teren zabudowany, a wokół pojawiało się coraz więcej budynków. Właśnie wpatrywałam się w rodzinę spacerującą po parku z małym dzieckiem, które co trzy kroki się przewracało, kiedy usłyszałam obok siebie chrząknięcie. Podskoczyłam zaskoczona i szybko odwróciłam głowę. Na sąsiednim siedzeniu siedział chłopak w moim wieku. Miał ciemne blond włosy i błękitne jak niebo oczy. Był ubrany w białą koszulę, białe spodnie i sandały. Uśmiechał się przyjaźnie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wcześniej nie było go w autobusie, a po drodze nie znajdował się żaden przystanek. Mocno zaniepokoiło mnie też to, że chłopak był lekko… przezroczysty.
— Co…? — szepnęłam pod nosem.
— Wysiądź na następnym przystanku — nakazał nieznajomy.
— Dlaczego? Pomijając to, kim jesteś i skąd się tu wziąłeś, nie mogę wysiąść na następnym przystanku. Do szkoły jeszcze dobre kilkadziesiąt kilometrów i jeszcze kilkanaście przystanków. Wychodzę dopiero pod szkołą.
— Chcesz umrzeć? — zapytał się mnie, wbijając we mnie wzrok.
— Słucham?! — niemalże krzyknęłam — kim ty jesteś?
— Jestem twoim aniołem stróżem — wyciągnął rękę, jakby chciał mi ją podać, jednak po chwili zmieszał się opuścił ją — jeśli nie wyjdziesz na następnym przystanku, umrzesz.
— Jeśli wysiądę na następnym przystanku, będą to wagary. Jeśli nie wysiądę, uda mi się dojechać do szkoły. Skąd ty się urwałeś? Z psychiatryka? Człowiek, który mówi, że jest aniołem, na pewno nie jest normalny.
— Nie powinienem w ogóle Cię ostrzegać. Za następnym zakrętem jest przystanek. Później jest rondo, na którym za chwilę nastąpi wypadek pojazdu, w którym jedziesz. Zginą wszyscy. Włącznie z tobą, jeśli zaraz nie wysiądziesz.
— Ty… nawet nie mam już słów. Jesteś jakąś wyrocznią, czy co? Dobrze, wyjdę, zaczekam na następny autobus i może uda mi się zdążyć na drugą lekcję.
— Dobrze, że mnie wysłuchałaś.
W tej chwili autobus stanął z piskiem opon. Pośpiesznie wstałam, zgarniając plecak
z podłogi. Chłopak przepuścił mnie i zaczął iść za mną, kiedy skierowałam się ku wyjściu.
— Uuu, wagary! — krzyknął ktoś obok.
— Wagarowiczka się znalazła — mruknął inny.
— Powiemy dyrekcji — zaśmiała się jakaś osoba.
Poczułam gorąco na policzkach i już wiedziałam, że się rumienię. Nie mogłam zrozumieć, co skusiło mnie do posłuchania tego dziwnego nieznajomego. Wyskoczyłam jak najprędzej z autobusu, który od razu zamknął drzwi i odjechał z piskiem opon. Koło mnie znalazł się chłopak. Stanęłam na chodniku i wpatrzyłam w ulicę. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdowało się rondo, na które właśnie wjechał autobus. Nieznajomy stał koło mnie i patrzył w tym samym kierunku. Autobus wjechał na rondo i wszystko wyglądało spokojnie, dopóki nie zauważyłam tira pędzącego boczną ulicą. Już wiedziałam, że bus nie zdąży odjechać. Tir wjechał z pełną prędkością w bok autobusu, aż rozległ się okropny zgrzyt, a powietrze zapełniło się dziesiątkami przerażających wrzasków. Otworzyłam szerzej oczy i z moich ust mimowolnie wyrwał się zduszony pisk. Pojazdy przejechały przez rondo. Z niemym krzykiem na ustach zauważyłam, że lekko skręcają. Na tyle, żeby uderzyć w najbliższy budynek. Tak też się stało.
Na betonowej ścianie pojawiły się tysiące głębokich pęknięć, kiedy autobus został zgnieciony przez tira, który dopiero wtedy się zatrzymał, ale jego kabina kierowcy także została doszczętnie zgnieciona. Przez pęknięte szyby obu pojazdów widać było zmasakrowanie, zakrwawione ciała. Czas nagle zwolnił, kiedy z przerażeniem spojrzałam na twarz nieznajomego obok. Chciałam krzyknąć, ale przez szok nie mogłam wydać żadnego odgłosu. Odwróciłam się i zaczęłam biec boczną uliczką, byle dalej. Budynki śmigały obok mnie, nie oglądałam się do tyłu. W końcu wybiegłam z miasteczka i znalazłam się na jakimś polu. Niedaleko znajdował się gęsty, wielki las. Pobiegłam w jego stronę, nie wiedząc już w zasadzie, po co biegnę. Czułam się jakbym zwariowała, jakby należało mnie zabrać do psychiatryka. Ulgę odczułam dopiero kiedy zaczęły otaczać mnie drzewa. Chciałam biec dalej, ale szybko zabrakło mi sił. Dookoła mnie były rośliny, słyszałam odgłosy leśnych zwierząt. Usiadłam na poszyciu.
— To w sumie był dobry pomysł. Inaczej wzięliby cię na świadka — usłyszałam głos za sobą.
Krzyknęłam, skacząc na równe nogi. Za mną stał chłopak z autobusu.
— Kim jesteś? — zapytałam po raz drugi.
— Już ci mówiłem. Jestem twoim aniołem stróżem. Mów mi Michael.
— Anioły nie istnieją. A nawet jeśli, to nie pojawiają się znienacka i to w dodatku w cielesnej postaci. I nie masz skrzydeł.
Przekrzywił głowę, jakby zastanawiał się, o co mi chodzi. Rozprostował skrzydła, które pojawiły się za nim znienacka. Pokazał mi swoją dłoń.
— Przywitajmy się. Podaj mi rękę — zaproponował.
Z powątpieniem złapałam go za nadgarstek. Znaczy — chciałam złapać. Moja ręka przeleciała przez ciało, jakbym włożyła ją w powietrze nad ogniem.
— Teraz mi wierzysz? — zapytał.
Pokiwałam głową w milczeniu, a jego skrzydła znikły.
— Wiem, że dom dziecka to nie miejsce dla ciebie. Obiecuję, że niedługo znajdę ci prawdziwy dom i będziesz mogła być samodzielna, ale potrzebuję trochę czasu. Radziłbym ci przez chwilę pomieszkać w lesie. Nie mogę ci fizycznie pomagać, bo wszystkie rzeczy przeze mnie przelatują, ale chętnie pokieruję cię. Możemy zacząć od budowy szałasu.
Pomyślałam, że to może być dobra przygoda. Nie miałam ochoty spotkać jakichkolwiek ludzi, a już w szczególności znowu pójść do domu dziecka. Kiedyś opiekunki pokazały nam film o przetrwaniu, więc wiedziałam, że w dziczy da się przetrwać, a czasami nawet można stworzyć do tego świetne warunki. Znów zgodziłam się z Michaelem, który od razu zaczął mówić mi, z czego zbudować schronienie. Zajęło mi to resztę dnia, a wieczorem zobaczyłam, że i tak dało to marne skutki. Na leśnym poszyciu leżała niestabilna konstrukcja z patyków i liści, która miała imitować łóżko. Westchnęłam i położyłam się na niej, ale po chwili zaczęłam dygotać z zimna. Skuliłam się w sobie, szykując się na mroźną noc pod gwiazdami, których i tak nie było widać między gałęziami drzew. Nagle poczułam obok siebie przyjemne ciepło.
— Nie mogę pozwolić, żebyś mi tu zamarzła na śmierć — mruknął Michael, który, jak się okazało, położył się obok — w końcu mam cię przed nią bronić.
Zarumieniłam się ze wstydu, nieprzyzwyczajona do spania z kimś na jednym posłaniu. Nawet jeśli był to mój anioł stróż, który towarzyszył mi przez całe życie. Opowiedział mi to, kiedy budowałam łóżko — że przez całe życie był przy mnie, zamiast rodziców i dbał, by nic mi się nie stało. Dopiero w obliczu śmierci zdołał mi się objawić. A teraz leżał koło mnie, działając niczym termofor. Zamknęłam oczy, zapadając w sen.
Obudziłam się rano, czując promienie słońca na twarzy. Michael siedział po turecku na ziemi i uśmiechał się lekko. Promienie słońca odbijały się od jego włosów niczym od czystego samochodu, a oczy były równe błękitne niczym bezchmurne niebo.
— Znalazłem jakieś owoce na śniadanie. Przyniósłbym je, gdybym mógł. Krzaczek z nimi rośnie tam — wskazał na roślinę po prawej.
Podeszłam do niej i zerwałam kilka jagodopodobnych owoców. Zjadłam wszystkie ze smakiem i usiadłam naprzeciw anioła. Wyglądał jakby medytował.
— Co robisz? — spytałam.
— Cieszę się słońcem. Noc była straszna. W niebie nigdy nie jest tak ciemno — odparł.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że przecież anioły mieszkają w niebie. Była to dla mnie tak oczywista rzecz, że omyłkowo o niej zapomniałam. Zaczęłam zadawać Michaelowi pytania. Opisał mi, jak wygląda niebo, opowiedział, że kiedyś był człowiekiem i zmarł ratując dzieci z płonącego sierocińca. Tak bardzo mnie to zaskoczyło, że mimowolnie otworzyłam usta.
— Jak zostałeś aniołem stróżem? — zapytałam idąc tropem jego śmierci.
— Przez długi okres czasu po prostu byłem w niebie, ciesząc się szczęściem. Później zapragnąłem jakiejś zmiany, chciałem znów pójść na ziemię. Pan przydzielił mnie do zostania aniołem stróżem najbliższego osieroconego dziecka. Padło na ciebie. Mimo, że jestem od ciebie dużo starszy, zawsze przyjmowałem wiek, w jakim ty się znajdowałaś, co było dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Twojemu życiu rzadko zagrażało niebezpieczeństwo, aż do wczorajszego dnia. Nie mogłem pozwolić ci umrzeć.
Próbowałam wyobrazić sobie to wszystko, ale nie mogłam. Bardzo trudno pojąć, że przez całe życie byłam samotna, a jednak ktoś był przy mnie. Ciekawiło mnie wiele spraw dotyczących tego, więc do końca dnia dopytywałam anioła o wszystko.
Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, zauważyłam, że oprócz jedzenia owoców cały dzień powinnam coś pić. Niedaleko zauważyłam mały strumyk, cicho szemrzący wśród drzew.
— Czy ta woda nadaje się do picia? — zapytałam Michaela.
Spojrzał na nią uważnie i powoli pokręcił głową.
— Nie, ale przegotowaną można wypić. Jak chcesz to ją podgrzeję.
Pokiwałam i poszłam po wodę, którą z braku naczynia przyniosłam w dłoniach.
W plecaku także nie znalazłam niczego takiego. Podeszłam do anioła.
— W jaki sposób to… — zaczęłam, ale nie dokończyłam, przypatrując się, co zamierza zrobić.
Złożył swoje ręce i podłożył pod moje. Poczułam w rękach ciepło, które zaczęło ogrzewać wodę. Uśmiechnęłam się lekko i spojrzałam Michaelowi w oczy. Patrzyliśmy na siebie, aż w końcu speszona odwróciłam wzrok.
— Woda się już chyba zagotowała — mruknęłam.
— Ach, tak, tak — szybko wtrącił chłopak i zabrał ręce.
Wypiłam płyn, ciesząc się, że nie wylał się w trakcie podgrzewania. Położyłam się na posłaniu, a po chwili poczułam znajome ciepło. Nagle uderzyły mnie wspomnienia — jak przez mgłe pamiętałam to ciepło, towarzyszące mi w zimowych nocach w sierocińcu. Zamknęłam oczy, mając pod powiekami tę myśl.
Przez następne dni budowałam szałas, zdobywałam jedzenie i poświęcałam długie godziny na rozmowach z Michaelem. W pewnym momencie zauważyłam, że towarzyszy mi w tym nieznane dotąd uczucie. Ciepło, ale nie pochodzące od bezcielesnego ducha, ale z mojego ciała. W końcu mogłam z kimś porozmawiać od serca, wylać swoje uczucia. Czułam, że nikt nie był mi tak bliski jak Michael. Przypomniałam sobie pewien film, jeden z nielicznych obejrzanych w życiu, o miłości dziewczyny do anioła, który później zszedł dla niej na ziemię. Przypominając to, zaśmiałam się na głos, co zwróciło uwagę Michaela. Opowiedziałam mu o tym, na co parsknął śmiechem.
— To zupełnie tak jak z nami — skomentował, jednak po chwili speszył się — znaczy… bez tego schodzenia na ziemie i tej całej miło… — nie dokończył.
— Tak, oczywiście — cicho odpowiedziałam, wiedząc, co ma na myśli.
Jednak nie mogłam nie zauważać tych przeciągłych spojrzeń w moją stronę, kiedy rozmawialiśmy o sprawach ziemskich i pozaziemskich. Sama także łapałam się na przyglądaniu się chłopakowi i na tym, że w całym życiu tak dużo się nie śmiałam. Na tym, że w końcu byłam szczęśliwa. A to całe szczęście dawała mi jedna osoba, której tak łatwo okazywałam uczucia, ale jednocześnie tak trudno było mi je określić. Nie wyobrażałam już sobie, jak mogłam wytrzymać całe życie bez Michaela. Nie wyobrażałam sobie, jak będę żyć dalej bez niego. W końcu, kiedy zebrałam wszystkie te myśli zrozumiałam, że go… kocham. Dotarło to do mnie pewnego poranka, kiedy jadłam na ziemi owoce, a anioł przyglądał mi się z boku. Ręka z owocem zawisła mi wpół drogi do ust.
— Coś się stało? — zapytał zaniepokojony chłopak.
— Nie… — szepnęłam — właśnie zrozumiałam, że cię…
— Uważaj! — przerwał mi anioł, skacząc na równe nogi — odskocz w bok!
Zerwałam się na równe nogi, słysząc trzask łamanych drzew z oddali. Zobaczyłam, że ze zbocza po lewej stacza się ku mnie samochód, błyskając reflektorami. Spięłam się w sobie, by uskoczyć, ale moje mięśnie zastygły z przerażenia. Anioł biegał wokół mnie, wrzeszcząc żebym się ruszyła, a czas nagle zwolnił. Samochód dalej w podskokach spadał. Kierowca w środku leżał nieprzytomny.
Odwróciłam głowę w zwolnionym tempie. Anioł gestykulował, a z oczu sączyły mu się złote łzy, tocząc się po bladych policzkach. Zwróciłam głowę znów do samochodu, a czas przyspieszył.
Pojazd uderzył we mnie, a w klatce piersiowej poczułam niewyobrażalny ból. Przed oczami zrobiło mi się ciemno, gdy upadałam. Auto przetoczyło się po mnie i siłą rozpędu spadło dalej. Nie mogłam się poruszyć. Czułam, że moje ciało nie posłuży mi już zbyt długo.
Słuchałam ostatnich uderzeń mojego serca. Kiedy stanęło, poczułam, jakby został ze mnie ściągnięty cały ciężar dotychczasowego życia. Nie czułam już bólu, a jedynie to przyjemne ciepło. Wstałam z ziemi i otrzepałam się, choć nie było na mnie żadnych okruchów. Spojrzałam w dół i zobaczyłam siebie. Twarz ściągniętą bólem i rozpaczą, ciało powykręcane we wszystkie strony i dziwnie płaskie. Później spojrzałam na swoje nowe ciało. Miałam na sobie białą sukienkę, a za sobą kątem oka zobaczyłam skrzydła. Czułam się czysta i szczęśliwa. Znów spojrzałam na ziemie. Koło mojego zdewastowanego ciała klęczał Michael i rzewnie płakał. Ukucnęłam obok niego i dotknęłam jego ramienia. Spojrzał na mnie zaskoczony. Podciągnęłam go do góry, czując pod palcami jego skórę. Objęłam go i przycisnęłam głowę do jego piersi. Odwzajemnił uścisk.
— Chciałam powiedzieć… — szepnęłam — że cię kocham.
Uścisnął mnie mocniej i odetchnął.
— Bałem się, że już nie zdążę ci tego powiedzieć. To nieodpowiednie, ale… ja chyba też się zakochałem.
Spojrzałam na niego z oburzeniem.
— Umarłam, żebyś powiedział mi „chyba”? !
— No dobra — uśmiechnął się — na pewno. Kocham cię.
Spojrzałam mu głęboko w oczy. Zobaczyłam w nich ten raj, w jakim przez całe życie chciałam się znaleźć.
Gabriel i Emanuela. Jaśminowa miłość
„Wczoraj kwitło moje serce. Dziś jaśmin”
Był upalny, letni dzień targów. Pod bezchmurnym niebem Tunezji śpieszyli się i przepychali zabiegani ludzie. Pomiędzy nimi miotała się około dziewięcioletnia dziewczynka. Potykała się o zbyt długą spódnicę, z przestrachem spoglądając dużymi, ciemnymi oczami na nieznanych jej mężczyzn, usilnie próbując dojrzeć wśród nich własnego ojca. Tułała się po nieznanych sobie uliczkach tak, że nie potrafiła znaleźć drogi powrotnej. Przestała nawoływać ojca już po kilku minutach od kiedy zniknął w tłumie i teraz po prostu gorączkowo go szukała. Piasek, wzburzony dziesiątkami stóp unosił się nad ziemią w ten bezwietrzny dzień. Wokół rozbrzmiewał szum arabskich słów. W pewnym momencie dziewczynka wpadła na kogoś. Strachliwie uniosła oczy i ujrzała na kilka lat starszego od niej chłopca, który wyraźnie dokądś zmierzał.
— Prze-przepraszam — wyjąkała. W jej oczach zalśniły łzy. Chłopak gwałtownie przestał rozglądać się po tłumie i całą uwagę skupił na niej. Zmarszczył lekko brwi.
— Zgubiłaś się? — zapytał z troską. Dziewczynka pokiwała głową.
— Mój tata… musi tu gdzieś być, na pewno… — powiedziała, jednak w jej cichym głosie zabrzmiało zwątpienie.
— Masz rację. Chodź, poszukamy go wspólnie — wyciągnął do niej rękę. Zawahała się przez chwilę.
— Jestem Gabriel — powiedział chłopak i uśmiechnął się, by ją zachęcić. Dziewczynka ostrożnie złapała go za dłoń, gestem, jakim tonący chwyta się brzytwy. Niemal wyszeptała swoje imię. Chłopiec odwrócił uwagę dziewczynki, opowiadając nieco o sobie, aż w końcu ona zaczęła odpowiadać. Chodzili po targu, jakby spacerowali bez celu. W pewnym momencie Emanuela pociągnęła Gabriela za rękę, zmuszając go, by się zatrzymał.
— To mój tata — stwierdziła, wskazując palcem na mężczyznę o krótkiej szpakowatej brodzie, który energicznie wykłócał się o coś z handlarzem.
— W takim razie leć do niego, na co czekasz! — powiedział zachęcająco. Emanuela puściła jego dłoń, choć zrobiła to jakby z wysiłkiem, i pobiegła do ojca. Chłopak w tym czasie zawrócił i skrył się gdzieś pomiędzy budynkami.
— Odwrócił się tylko na chwilę, by sprawdzić, czy dziewczynka bezpiecznie wróciła Zobaczył, jak kuliła się przed ojcem, który wykrzykiwał coś z pasją. Chłopak skrzywił się, chciał jej pomóc, lecz zrozumiał, że w tej kwestii nie liczy się jego zdanie. Nie odwracał się już więcej, klucząc po zaułkach miasta.
Od tamtej pory Emanuela mniej wychodziła z ojcem, który zwyczajnie jej tego zabraniał. Dlatego też Gabriela spotkała dopiero dwa lata później.
— Czy my się przypadkiem nie znamy? — spytał ją, gdy szła ulicą. Spojrzała na, z początku nieznajomego, chłopaka. Zatrzymała się na ulicy i dokładnie przyjrzała jego twarzy. Nagle w jej oczach rozbłysło zrozumienie, zmieszane z czystą w swej prostocie radością.
— Gabriel?
— We własnej osobie. Przypominasz mi bardzo kogoś, kogo kiedyś spotkałem, ale nie… To nie możesz być ty, tamta była trochę mniejsza — wskazał ręką nieco ponad metr nad ziemią — i bardziej nieśmiała. Nie znasz może przypadkiem Emanueli?
Dziewczyna zaśmiała się. W oczach Gabriela błysnęły zadziorne iskierki.
— Wydaje mi się, że przez ten czas już trochę podrosła — stwierdziła dziewczyna sztucznie poważnym tonem, ale po chwili roześmiała się.
— Miło znów cię zobaczyć — powiedział miękko chłopak i wyciągnął do niej dłoń. Emanuela podała mu swoją, a on niespodziewanie uniósł ją i musnął ustami, a poźniej założył na swoje ramię.
— Nie masz nic przeciwko, żebym towarzyszył ci kawałek drogi? — zapytał przekornie.
— Skądże. Cała przyjemność po mojej stronie — odparła ośmielona. Tak oto swą wspólną drogę rozpoczęli Gabriel i Emanuela — ramię w ramię, zmierzając ku straganom z owocami, pod okiem rażącego, popołudniowego słońca.
Okno otworzyło się cicho, naoliwione dzień wcześniej zawiasy dobrze spełniły swą powinność.
W mrok wyskoczyła szczupła postać. Poprawiła chustę na ramionach, gdyż owiał ją wieczorny wiatr i ruszyła wąskimi uliczkami. Na miejsce spotkania szła pewnie, policzki zaróżowiały jej od szybkiego spaceru. Gdy dotarła na umówione miejsce, weszła na schody przeciwpożarowe szarego w ciemnościach budynku i poczęła piąć się w górę. Gdy tylko ujrzała postać na dachu, przyspieszyła, przeskakując po dwa schodki i entuzjastycznie wpadła w gościnne objęcia mężczyzny, z którym spotykała się potajemnie od ponad dwóch lat, który pokazał jej tajemnicze zaułki miasta, pomagał w trudnych chwilach, codziennie zaprzątał jej myśli.
W objęcia Gabriela.
Leżeli na dachu w milczeniu, czytając swój los ze srebrzystych gwiazd. Wystarczała im własna obecność, oddech bliskiej osoby rozbrzmiewający w ciszy nocy. W pewnym momencie chłopak westchnął ciężko, wyraźnie zmartwiony, zaburzając doskonałość chwili. Dziewczyna przesunęła się w jego objęciach i popatrzyła uważnie na jego twarz. Rysy zniekształcone światłem księżyca sprawiały, że jej wyraz był nieodgadniony.
— Coś się stało? — zapytała zaniepokojona.
— Dzieje się wiele, Emanuelo. Lecz jest jedna rzecz, której nie mogę podołać i to mnie naprawdę martwi — odparł cicho.
— Czymże to jest?
— Nie mogę dać ci tego, co pragnę podarować. Nie mogę siegnąć gwiazd, by rozświetlić twe oczy, nie mogę ochronić cię pod tarczą księżyca przed wszelkim złem, a z nocnych ciemności wypędzić koszmary, by nie niepokoiły twojego snu. Nie mogę nawet wręczyć ci mego serca, gdyż skradłaś mi je już dawno.
Ogień zabarwił dziewczęce policzki na te słowa. Ścisnęła delikatnie rękę ukochanego, śmiejąc się cicho. Czuła, że jest przy człowieku swojego życia, że mogłaby zrobić dla niego wszystko. Delektowała się tą chwilą, tym wyznaniem. I choć minęły już dwa lata, jej miłość nadal była młoda, a przez to silna. Niestety nawet najsilniejsze uczucie może stłamsić brutalna rzeczywistość, która miała wystawić na próbę ukochanych już niedługo…
Drobinki kurzu błyszczały w pręgach porannego słońca. Niski stół z ciemnego drewna stał na dużym, dekoracyjnym dywanie. Ściany obwieszone obrazami oraz półkami i mahoniowa podłoga sprawiały, że pomieszczenie przytłaczało przebywające w nim osoby. Na krańcach stołu naprzeciw siebie siedział Abdul i Emanuela, jego córka. Pili ciemną, aromatyczną herbatę. Niewiele było chwil, gdy ojciec jakby przypominał sobie o obowiązkach wobec swego dziecka, dlatego też teraz dziewczyna czuła się skrępowana.
— Znalazłem ci świetnego kandydata na męża — zagaił tubalnym głosem ojciec. Emanuela przeklęła w duszy. Mogła domyślić się, że Abdul nie będzie spędzał z nią czasu tylko z dobrego serca.
— Zobaczysz sama, przyjeżdża za kilka dni — kontynuował ojciec.
— Yhym… — mruknęła apatycznie, obojętnie wpatrując się w kwiatowe wzory na filiżance. Sięgnęła po łyżeczkę i zamieszała nią kilkakrotnie. Cichy odgłos stukania metalem o porcelanę rozbrzmiał w ciężkiej ciszy, która zapadła po tym stwierdzeniu. Abdul zmarszczył brwi.
— Nie jesteś ciekawa jego imienia?
Emanuela westchnęła cicho, ale po chwili odważnie spojrzała się w oczy mężczyzny.
— Ojcze… Już dawno chciałam ci wyznać, że mam już własnego wybranka.
— To… — zaciął się, jakby nie wiedział, co powiedzieć — dobrze. Kiedy będę mógł spotkać tego chłopca?
— Kiedy tylko zapragniesz, ojcze. Lecz… on nie jest taki, jak my — odparła cicho.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytał, jego głos nabrał ostrych nut.
— Jest chrześcijaninem — wyznała. Słowo to zawisło w powietrzu jak niewypowiedziana groźba. Dziewczyna spuściła wzrok, czekając na reakcję ojca. Rozbrzmiały jego kroki, gdy kierował się do niej. Słyszała jego ciężki od gniewu oddech. Po chwili jej głowa odskoczyła pod siłą jego uderzenia, a sama poczuła ostry ból po prawej stronie twarzy. Milczała, choć czuła, że w jej środku — w sercu — coś zginęło bezpowrotnie.
— Natychmiast do swojego pokoju — powiedział Abdul śmiertelnie poważnym, cichym głosem — Wyjdziesz za Husajna w ciągu następnego tygodnia. Może to nauczy cię moresu.
— Ależ ojcze… — jęknęła rozpaczliwie dziewczyna.
— Do pokoju, ale już! — ryknął nad jej uchem tak, że skuliła się w sobie i czym prędzej wycofała. Pomimo bólu i strachu oraz tego, że był to środek dnia, dziewczyna wyszła przez okno i zatopiła się w uliczkach. Biegła co tchu, jej płuca paliły, a oczy szczypały od wzniecanego w powietrze piasku. Gabriel pracował w ogrodzie przy swoim domu. Emanuela zawołała go łamiącym się głosem. Natychmiast podbiegł do niej, wpuszczając na niewielkie podwórko.
— Co ty tu robisz? — zapytał, patrząc z niepokojem na jej opuchniętą twarz — Co się stało?
Złapał ją za ręce i zmusił, by spojrzała mu w oczy. Zaszkliły się, gdy mówiła przerywanym głosem.
— Mój ojciec… powiedziałam mu o nas, Gabrielu, bo on… wiedziałam, że ten czas się zbliża… kandydata na męża! Uderzył mnie… i powiedział… Gabrielu, on powiedział!… Że wychodzę za mąż w ciągu następnych kilku dni.
Przytulił jej głowę do swojej piersi, gdy po jej policzkach popłynęły łzy bezsilności.
— Spokojnie, poradzimy sobie… razem… — szeptał.
— Nie! — krzyknęła, odrywając się od niego — Zrozum, mój los jest już przesądzony! Nie mogę się sprzeciwić. Gabrielu, czy wiesz, co robią tym, które się sprzeciwiają?
Na jego twarzy odmalował się ból, gdy niechętnie przytaknął.
— Muszę iść… on nie może odkryć, że mnie nie ma. Gabrielu… żegnaj — powiedziała, gdy odchodziła, choć każdy następny krok z dala od niego sprawiał jej ból. Gabriel wyszeptał pożegnanie, spoglądając na jej postać niknącą w oddali.
Wieczorem dziewczyna klęczała pod oknem w swoim pokoju, w stronę stronę całkiem przeciwną od kibli. Wpatrywała się w niebo, w gwiazdy, które obiecywały jej kiedyś tak wiele. Modliła się cicho, aby nikt jej nie usłyszał, a jedynie ten, do którego się zwracała.
— Kimkolwiek jesteś ty, który czuwasz nad światem i poza nim, jakiekolwiek przyjmujesz imię… Tylko o jedno proszę. Pobłogosław mnie i Gabriela, pozwól zerwać sznury trzymające nas na wspólnej ziemi odmiennych światów — po jej policzku ciężko potoczyła się kolejna z niezliczonych łez, które przelała. — Błagam.
Rankiem serce Emanueli zatrzymało się na moment, gdy ujrzała samochód parkujący w wąskiej, przydomowej uliczce. Wyszedł z niego niski mężczyzna i nieco wyższy od niego syn. Już wiedziała, kim byli. Oto przybył jej przyszły mąż. Posłusznie poszła za ojcem, gdy ten rozkazał jej przywitać się z przybyszami. Husajn był chłopcem nieprzyjemnym w obejściu, który patrzył na Emanuelę jak na przedmiot do wytargowania. Dziewczyna nie reagowała na jego słowa, gdyż myślami była już bardzo daleko. Usłyszała jedynie, jak mężczyźni siadają i zaczynają omawiać sprawę zaślubin. Wtedy to sztywnym, cichym głosem przeprosiła, mówiąc, że musi iść do toalety. W rzeczywistości zeszła jednak do piwnicy. Z obawą wpatrywała się w kolekcję broni białej należącą do ojca, lecz już dawno podjęła decyzję. Przejechała ręką po szablach, jataganach, kindżałach, miecach. W końcu złapała niewielki puginał, nieco zakrzywiony, o rękojeści wyrzeźbionej z kości. Zamknęła oczy, powieki drżały jej lekko, lecz ruchy miała pewne. Przyłożyła broń do piersi, dokładnie w miejscu, gdzie ostatnie rytmy wybijało serce.
— Spotkamy się w lepszym świecie, ukochany… — szepnęła na sekundę przed tym, jak całą swą siłą wbiła sobie nóż w pierś.
Nad cmentarzem unosiła się lekka mgła po niedawnych deszczach. Rozłożysty krzak jaśminu rósł nad ziemnym grobem, częściowo kryjąc go przed niepowołanym wzrokiem. Jaśmin właśnie kwitł — jego zapach opanował cały cmentarz, nadając temu miejscu nadto radosną woń. Białe kwiaty kontrastowały z czarną, ubitą ziemią. Kilka z nich spadło już przed nagrobek na którym elegancko wypisane były słowa — Emanuela Nasrallah, lat 15. Przed grobem klęczał Gabriel. Po jego bladych policzkach płynęły dwa srebrzyste strumienie łez. Pociemniałymi, poważnymi oczyma wpatrywał się w grób, jakby mógł zobaczyć ukochaną, którą skryła na zawsze ziemia. W zaciśniętej dłoni drżała rubinowa substancja zamknięta w szklanej fiolce. Mężczyzna wyszeptał ku grobowi kilka ulotnych słów, które tylko jemu były znane. Na ziemię spadł dębowy korek. Usta Gabriela zabarwiły krople wypitej trucizny. Z omdlałej dłoni wypadło puste naczynie, potoczyło się kawałek dalej. Gabriel złapał się kurczowo za brzuch i przychylił głowę do nagrobnej ziemi, zgięty wpół ostrym bólem.
Ostatkiem sił, zsinałymi ustami ucałował płatek jaśminu, jakby w ostatnim pożegnaniu i zasnął na wieki, otulony troskliwie białymi kwiatami.
Przeznaczenie
„Są dziwy w niebie i na ziemi, o których
ani śniło się waszym filozofom”
W zimnej, szarej malignie dryfują dwie malutkie dusze. Nie wiedzą, czym są, gdzie są i skąd się tutaj wzięły. Nie było ich tu nigdy, ale są zawsze, co nieznośnie dezorientuje. Nigdy się nie zobaczą, tylko istnieją samotnie w dwóch rzeczywistościach.
I w końcu, pewnej chwili nieskończonej wieczności, coś się dzieje. Ukazuje się im obraz — śnieg prószy we mgle, rzędy chat ścieśniają się wokół wąskiej, udeptanej drogi. Chaty ciemne, zimne jak te śnieżynki, niegościnne i zamknięte. Żadnego dymu z komina by ogrzać dom, żadnej świecy palącej się w oknie. W zaułkach domów biedacy — ciemne, obdarte szaty, twarze w sadzy, kolana i łokcie poranione od pracy. Duszyczki z początku nie wiedzą, co poczynić, czy zostać gdzieś, gdzie z pewnością są bezpieczne, czy pójść tam, w to niegościnne miejsce. Budzi się pierwsze uczucie — ciekawość. Uczucie to tak silnie przejmuje dusze, że nagle, niby bez własnej ingerencji, znajdują się w wiosce. Powrotu już nie ma.
Samhain, noc między 31 października a 1 listopada. Dwie malutkie dusze przepływają od domu do domu, od żebraka do żebraka. Przed domami widzą jedzenie. Drugie uczucie — głód. W niebycie giną warzywa, świeży chleb, najmniej manierka wody. Nie zbliża to jednak dusz do spełnienia, gdyż wciąż czują odrzucenie przez ludzi i samotność, która była im nieodłącznym elementem niebytu. I nagle… dwa domy. Domy, w których pośpiesznie gaszone są świece, wodą zalewane kominy. A w domach dwoje ludzi w barwnych strojach, pośpiesznie zmienianych na łachmany, w połyskujących torkwes chowanych na kołnierzem. Jedyny kolor w szarości, coś co wywołuje trzecie uczucie — zachwyt. I z zachwytem tym jedna z duszyczek uważnie przygląda się dwóm mieszkańcom i podąża do tego, który podoba jej się bardziej, a to za sprawą bransolet, teraz zdejmowanych z nadgarstków. Chce je włożyć z powrotem, chce posłuchać ich brzdęku przy poruszeniu ręką. Dusza wnika w samotną kobietę, dając pojmać się wirowi obcych wspomnień, wiedzy, słów, samej pojmując w posiadanie ciało.
Poprawia bransolety, zdziera z siebie łachmany, na powrót zakłada barwną spódnicę, zapala tlącą się jeszcze świecę. Czuje bicie własnego serca i zimne klepisko pod stopami, czuje zapach dymu świec i sosnowego drewna.
A i opętany przez drugą duszę mężczyzna poprawia swoje torkwes, gładzi prostą koszulę, czując pod palcami jej szorstki materiał i wdycha zapach przegotowanych warzyw, których nie zdążył wystawić przed domem. Czwarte i piąte uczucie — dezorientacja i oszołomienie, kłębiące się w duszach, które nie zaznały jeszcze życia.
Dzień 1 listopada. Mężczyzna i kobieta wychodzą z domów, z którymi ledwo co zdążyli się zapoznać. Ludzie, jeszcze wczoraj włóczędzy, dzisiaj mieszkańcy o jaskrawych strojach i skrzących biżuteriach, patrzą jakoś krzywo na dwójkę sąsiadów, czując, że to ktoś inny, ktoś nieznany, obcy.
A i dwie dusze patrzą się dziwnie, widząc taką zmianę w tych ludziach, jak i w ogóle widząc ludzi — z całym ich zachowaniem, ze wszystkimi zaletami i wadami, z pięknem i brzydotą. Szóste uczucie — zdumienie. I wtedy, stojąc na dwóch brzegach drogi, mężczyzna i kobieta zauważają się. Jedno w drugim widzi zarówno kolejnego nieznajomego jak i coś, co znają bardzo dobrze. Może chodzi o te promienie zimowego słońca odbijające się w niezwykle szarych oczach, a może o coś zupełnie innego…?
Wieczór 1 listopada. Siódme uczucie — zmęczenie. Trudno zasnąć gdy ciało tego pragnie, a dusza nie potrafi.
Dzień 3 listopada. Ludzie odsuwają się od tajemniczej dwójki, która cały uprzedni dzień jak uśpiona spędziła w domach. Kobieta słyszy pukanie do drzwi i szybko podbiega do nich, z zachwytem czując jak mięśnie poruszają się pod skórą. Otwiera drzwi i widzi znajomego mężczyznę, na którego wargach igra lekki uśmiech. Także uśmiecha się, a jej oczy napełniają ciepłem. Ósme uczucie — radość.
— Przepraszam, że panią niepokoję — odzywa się przybysz cicho i podnosi brwi, jakby sam dziwił się brzmienia swojego głosu — Ale rozchodzi się stąd zapach równie śliczny jak gospodyni. Pozwoli pani strudzonemu wędrowcowi dołączyć do posiłku?
Kobieta rumieni się na jawny komplement, ale wpuszcza mężczyznę do domu.
— Gdzież pan strudzony wędrowiec? — pyta po chwili — Przez ulicę pan jedynie przeszedł.
Mężczyzna śmieje się.
— Jaki ze mnie pan? Zwę się Erin — mówi, unikając odpowiedzi, a w głosie dźwięczy mu starannie skrywana niepewność.
W oczach kobiety przez chwilę błyszczy wahanie, lecz nagle jakby coś sobie przypomina.
— Nora — przedstawia się. Jedzą aromatyczną potrawę w ciszy, po dwóch stronach prostej ławy. Spożywają posiłek, raz za razem spoglądając w swe dziwne oczy, usiłując schwytać nieuchwytną myśl i skromnie spuszczają wzrok, gdy kolejnym razem ulatuje nim nawet się pojawi. Erin wychodzi tuż przed zmrokiem, a Nora patrzy jeszcze w ślad za nim, przeczuwając jakieś wspomnienie a sposobie, w jakim śnieg zakrywa wydeptaną przez niego drogę.
Koniec listopada. Mieszkańcy wioski trzymaną się z dala dziwacznej pary, domyślając się opętania w świętą noc. Tylko w sobie nawzajem Erin i Nora widzą schronienie, oparcie. Nie pamiętają już tej samotności, choć w ich umysłach jej cień pozostanie już zawsze. Są, czują, żyją. Z każdej chwili czerpią jak najwięcej mając dziwną świadomość, że jest to chwila wyjątkowo ulotna.
Miesiące później. Dziewiąteuczucie — miłość. Szarość splata mężczyznę i kobietę, łączy ich przyszłość. Od teraz idą jedną drogą zbyt krótkiego bytu. Na zawsze zgasły światła w jednym domu.
Połowa października roku następnego. Kobieta choruje na dziwną chorobę, która ogrania jej ciało niemocą, myśli ćmi, a świadomość burzy. Mężczyzna z każdym dniem czuje się słabszy. Starcza im sił ledwie na blade, pełne uczucia uśmiechy i niepewny uścisk dłoni.
Noc z 31 października na 1 listopada roku następnego. Erin i Nora leżą w jednym łożu, oczy ich przykrywa szara mgła. Czują, jak życie uchodzi z ich ciał z każdą sekundą.
— Kocham cię — szepcze mężczyzna głosem ledwie głośniejszym od zimnego wiatru, wkradającego się przez nieszczelności — I znajdę cię, nieważne gdzie i kiedy, nieważne co przyniesie nam los.
Kobieta patrzy na niego z miłością. Wybija północ gdy dwie małe, zdezorientowane dusze zatapiają się w szarych odmętach. Samotność…
***
Mężczyzna siedzi na kanapie w salonie. W telewizji cicho mruczy prezenterka podająca najnowsze wiadomości. Człowiek trzyma w rękach tablet i w duszy przeklina serwis randkowy, w którym jest zarejestrowany od kilku miesięcy. Nie ma zbyt dużych wymagań, powinna przecież znaleźć się chociaż jedna, która wywoła w nim jakiekolwiek emocje. Ale nie. Podobne twarze, podobne zainteresowania, podobne uśmiechy, zawsze sztuczne. Jestem inna niż wszystkie, dobre sobie. Już ma zamiar wyłączyć urządzenie, by obejrzeć coś w telewizji, gdy zamiera. W jego szarych oczach rozbłyska coś, co dotychczas skryte było gdzieś głęboko we wnętrzu. Zdjęcie profilowe — dziewczyna stoi na jakiejś łące, a wokół śnieg — na ziemi, na niebie, we włosach. Na rzęsach, które skrywają oczy mówiące mu tak dużo, chociaż widzi je po raz pierwszy. Kilka hasztagów: #zima, #podróże, #radość, #korzenie, #rodzinnestrony. Coś drga w sercu mężczyzny i nagle jest zbyt świadomy jego przyspieszonego bicia. Kopiuje imię i nazwisko. Nadia. Wkleja w wyszukiwarkę, wchodzi w Facebooka, przegląda profil. Znów to zdjęcie i jeszcze inne, a na każdym — oczy. Pisze w wiadomości prywatnej — przedstawia się, zagaja rozmowę. Dostaje odpowiedź — kilka zdań na szarym polu, tak zadziwiająco ciepłych. Piszą ze sobą do czasów grubo po północy. Na drugi dzień jedno słowo w wiadomości: „Spotkanie?”.
Noc 31 października. Halloweenowa impreza w parku. Mężczyzna wpatruje się w telefon, bo dziewczyna się spóźnia. Wystawiła go? Popija kolejny łyk gorzkiego ponczu. Nagłe pytanie:
— Eryk?
— Zna ten głos. Odwraca się i plastikowy kubeczek o mało nie wypada mu z rąk. Tak bardzo znane oczy, które rozszerzają się ze zdziwienia łapiąc jego spojrzenie. Odnalazły się. Dziwne to uczucie — miłość.
Walka o miłość
Półmrok karczmy powoli zalewały promienie porannego słońca. Wierciłem się przy stoliku, usiłując przyjąć wygodną pozycję na twardym, dębowym krześle. Przede mną stało moje ulubione śniadanie — jajecznica z pysznymi kiełbaskami z grilla i ciemna herbata z fusami. Od dłuższego czasu czekałem na przyjaciela, więc jedzenie zdążyło już wystygnąć. W końcu dzwonek nad drzwiami wejściowymi oznajmił, że Berold raczył zjawić się na śniadanie.
— Przepraszam — oznajmił, gdy tylko zbliżył się na odpowiednią odległość — zapomniałem wstać.
— Jak to zapomniałeś?! — oburzyłem się.
— Myślałem, że jest jeszcze noc. Powinienem pójść do zegarmistrza z moim zegarem biologicznym — zażartował, siadając naprzeciw.
Zaśmiałem się sucho. Zjadłem kilka kęsów jajecznicy, kiedy przyjaciel zamawiał coś dla siebie. Zaczęliśmy rozmawiać o jakichś życiowych błahostkach. W końcu zebrałem się w sobie i powiedziałem mu o moim ostatnim problemie.
— Zakochałeś się w księżniczce?! — powtórzył, kiedy wytłumaczyłem mu co mnie trapi — toż to wariactwo!
— Każdy powtarza, że należy słuchać się serca. A moje serce mówi mi, że księżniczka Adrianna jest moją bratnią duszą — powiedziałem, starając się, żeby mój głos zabrzmiał pewnie.
— A kiedy to odkryłeś, że darzysz ją uczuciem? — zapytał.
— Niedawno była na paradzie. Powożona w karocy ciągniętej przez tuzin koni wyglądała niesamowicie. Uśmiech nie schodził jej z twarzy i często przystawała, żeby porozmawiać z poddanymi. Trochę podsłuchałem i zorientowałem się, że Adrianna jest bardzo inteligentną osobą biegłą w sztuce konwersacji. Oczami duszy zobaczyłem nasze przyszłe rozmowy na poziomie i zgodne rządzenie krajem.
— Po prostu chcesz zdobyć władzę.
— Skądże! Jak mogłeś wpaść na taką myśl. Przecież wiesz, że jestem człowiekiem honoru. Nigdy nie zniżyłbym się do takiego sposobu przejmowania tronu.
Berold uniósł brwi patrząc na mnie z góry. Odczytałem po jego minie, że nie wierzy w moje słowa.
Był wspaniałym przyjacielem, ale denerwujące było to, jak dużo czasu i wysiłku trzeba poświęcić, żeby zdobyć jego względy. Zmarkotniałem i zabrałem się do dalszego jedzenia.
W karczmie rozległ się dźwięk trąbki, a po chwili drzwi otworzyły się z hukiem. Zamarłem z widelcem w połowie drogi do ust. Do karczmy wkroczył giermek królewski ubrany w krzykliwe szaty. Był dość niski, a wzrostu dodawał sobie butami na koturnach i pozą, jakby zjadł przysłowiowy kij. W jednej ręce ściskał kurczowo trąbkę, a w drugiej długi zwój pergaminu, którym całkowicie zasłonił swoją twarz.
— Królowa obwieszcza! — krzyknął donośnym głosem tak, że wszyscy umilkli — dzisiaj wieczorem odbędą się walki na śmierć i życie o rękę jej córki Adrianny! Szukamy ochotników!
Wszyscy nadal milczeli, a giermek opuścił papierzysko, ukazując wątpliwie przystojną twarz wykrzywioną zniecierpliwieniem.
— To moja szansa! — szepnąłem do Berolda, który przyjął tą informacje z niewyraźną miną.
Wstałem pośpiesznie, prostując się jak struna.
— Rzucam wyzwanie! Jam jest Ancel z rodu Gryfitów — obwieściłem z dumą.
W pomieszczeniu wezbrał szum dyskutujących. Szczególny hałas dochodził ze stolika, z którego chwilę później powstał muskularny chłop o twarzy nieskalanej myślą, a wzroku tęskniącym za rozumem. Wiedziałem, ze będzie to ostry przeciwnik, zanim jeszcze wypowiedział magiczne słowa:
— Podejmuję wyzwanie! Jestem Charles z rodu Świrskich.
Giermek popatrzył na nas obu z lekceważącą wyższością.
— Stawicie się dzisiaj w porze obiadowej u wrót tutejszej areny. Otrzymacie ubiór oraz broń i usłyszycie zasady.
Ukłonił się i wyszedł trzaskając drzwiami. Karczma zapełniła się dziesiątkami głosów. Charles, nadal stojący ponad tłumem, posłał mi groźne, według niego, spojrzenie. Jednak dojrzałem w jego pozycji niepewność. Odpowiedziałem mu krzywym uśmiechem i potulnie usiadłem na miejsce. Wolałem, żeby sądził, że jestem miły i słaby. Jeśli na arenie zaskoczę go sprytnym manewrem, już po nim. Z rozmyślań wyrwał mnie Berold.
— Chodź, musimy już się zbierać, jeśli mamy zdążyć na czas — powiedział, wstając.
Prędko dojadłem kilka ostatnich kawałków śniadania i poszedłem za nim w stronę wyjścia. Na zewnątrz przywitała mnie wspaniała pogoda.
Słońce radośnie świeciło zza chmur, nadając blasku zielonej trawie dziko rosnącej wokół. Zewsząd roztaczał się zapach kwiatów z okolicznej łąki, a wiosenne motyle dziko harcowały w powietrzu. Wziąłem potężny haust świeżego powietrza.
— Zapowiada się wspaniały dzień. Pyszne śniadanie, uroki natury w pełnej krasie i dobra walka na koniec — skomentowałem.
— Tak, dzień jest cudowny — potwierdził przyjaciel — lecz być może twój ostatni.
— Myślisz, że nie podołam temu gamoniowi? Nie ma w nim ani grama sprytu czy taktyki, tylko brutalna siła.
— Czasem bezmyślna przemoc wygrywa z przemyślanymi ruchami.
— Czasami to żółw jest szybszy od zająca. Nie dajesz mi choć grama szansy? — spytałem, ruszając truchtem wzdłuż ścieżki. Towarzysz ruszył za mną, kontynuując dyskusję w biegu.
— Oczywiście, że daję ci gram szansy. Przyjmując tę miarę, Charlesowi daję jej kilogram.
— W takim razie po której stoisz stronie? Jego?
— Stoję po twojej stronie. Jednak patrząc na wygląd i postawę twojego przeciwnika, obstawiam jego wygraną.
Posmutniałem z powodu jego niewiary w moje umiejętności. Nie kontynuowałem tej rozmowy bez sensu by zachować siły na później. Zacząłem rozciągać się, w dalszym ciągu truchtając. Wykonałem kilka pokazowych pchnięć i cięć, jakbym miał w ręku miecz. Druh patrzył na mnie z boku, ale po chwili stracił zainteresowanie i tępo wpatrzył się w drogę przed nami. Dążyliśmy w stronę areny, położonej w takiej odległości od naszego obecnego położenia, że nawet przy takim pośpiechu dostalibyśmy się tam z lekkim tylko wyprzedzeniem. Biegliśmy więc dalej, a krajobrazy obok nas przesuwały się powoli, choć cały czas byliśmy w mieście. Domy przeciętnych ludzi powoli zmieniały się na rezydencje bogaczy. W prześwitach między budynkami widać było biedną dzielnicę, położoną w głębi miasta, w najmniej uczęszczanych okolicach. Na moje szczęście nie musiałem często przychodzić do tego zarodku biedy i nędzy. Tam właśnie niedokończone lub zniszczone kamienice straszyły dzikimi lokatorami, niecywilizowanymi ludźmi. Wolałem nie patrzeć w tamtą stronę sam bojąc się, że ktoś niepożądany zauważy moją wędrówkę. Na razie tylko słońce na błękitnym niebie się jej przyglądało.
Zza horyzontu zaczęła wyłaniać się arena. Był to ogromny amfiteatr, w którym często zamiast sztuk teatralnych były organizowane walki, bądź wyścigi, w których startowali ludzie lub zwierzęta. Szybko pokonałem dystans dzielący mnie od wielkich ścian tej budowli.
Wielka brama stała otworem, lecz po obu jej stronach stali strażnicy. Stanąłem na chwilę przed nią, rzucając okiem na położenie słońca. Według moich obliczeń była właśnie pora obiadu, czyli bieg tutaj zajął naprawdę sporo czasu.
— Powinieneś zostać… — zacząłem mówić.
— Wiem, wiem — przerwał Berold zanim dokończyłem.
Kiwnąłem głową w jego stronę.
— Żegnaj — dodałem tylko i poszedłem w stronę strażników, nie odwracając się już więcej.
Strażnik po lewej był dość tęgim, ale wysokim człowiekiem o złowrogim spojrzeniu, więc kierując się intuicją, skierowałem się w prawo. Natrafiłem na człowieka średniej budowy, czyli niewysokiego, szczupłego młodzieńca. W jego oczach było widać inteligencję i resztki dziecięcego entuzjazmu.
— Witaj — przywitałem się — jestem Ancel z rodu Gryfitów. Przyszedłem walczyć o rękę księżniczki.
— Z tym to radzę bez zbytniego pośpiechu — odparł z lekkim uśmiechem — walka dopiero wieczorem. Przygotujemy pana. Przed walką pragnie pan przebywać w jednym pomieszczeniu z przeciwnikiem, czy raczej w oddzielnym?
— Poprosiłbym o oddzielne pokoje. Obawiam się, że przebywanie w jednym pomieszczeniu mogłoby źle wpłynąć na psychikę. Rzecz jasna, psychikę konkurenta — odwzajemniłem uśmiech.
Strażnik wskazał mi schody prowadzące do podziemi pod trybunami. Zszedłem na dół wąskim, zatęchłym korytarzem. Jedyne światło pochodziło od wąskich okien przy suficie, standardowo zakratowanych. Ochroniarz wolno dreptał za mną, wybijając przy tym obcasami rytm, który szybko wpadł mi w ucho. Brzmiał jak urozmaicone tykanie zegara, które zaczęło chodzić mi po głowie. Na końcu korytarza znajdowało się czworo drzwi. Mężczyzna otworzył przede mną drugie z prawej i wszedł za mną. W kamiennym pokoju znajdowała się prycza, szafa, stół i toaleta oddzielona zasłoną. Przysiadłem na pryczy, a strażnik usadził się na stole.
— Wyjaśnię panu o co w tym wszystkim chodzi. Strój i broń do walki ma pan w szafie, wraz z jedzeniem, które zaledwie godzinę wcześniej przygotowali kucharze. Walka polega na tym, by zabić przeciwnika, lecz to nie wszystko.
— Po tym trzeba wdrapać się na latarnię ustawioną na końcu areny i zdobyć pierścień, który spoczywa w ogniu palącym się w tejże latarni. Pozostawiamy dowolność przy wyjmowaniu pierścienia. Na koniec należy oświadczyć się księżniczce i czekać, czy zaakceptuje, wcześniej oceniając pana w walce.
— Czy małżeństwo z księżniczką nie miało być gwarantowane? Mam czekać na jej zgodę?! — zdziwiłem się.
— Panie, nie jesteśmy jaskiniowcami. Kobiety pragną równouprawnienia i tak dalej, więc nie możemy po prostu jej oddać jak jakiegoś przedmiotu.
Westchnąłem cicho.
— Dobrze, dziękuję.
Strażnik wstał i wyszedł, zamykając drzwi na klucz. W takim razie nie mogłem wyjść, co niezbyt mi się podobało, ale taki był wymóg. Podszedłem do szafy i otworzyłem ją za oścież. W rogu leżało złożone, białe ubranie. Rozwinąłem je i okazało się, że jest to toga, niczym u greckich bogów. Jej głównym kolorem była biel, podkreślona złotem łańcucha, służącego jako pasek. Następną rzeczą w szafie była długa, lśniąca szabla. Srebro jej ostrza błyszczało w słabym świetle słońca. Rękojeść opleciona była skórą, przez co nie wyślizgiwała się z dłoni. Znalazłem jeszcze tylko sandały. Nie było żadnej zbroi, czy tarczy, więc szykowała się krwawa, szybka walka. W rogu mebla zauważyłem jeszcze drewniane, polerowane pudełko. Po otwarciu okazało się, że jest tam jedzenie. Marynowany udziec z dziczyzny spoczywał obok smakowicie przyprawionego purée ziemniaczanego i pieczonych warzyw. Było to danie godne dworu królewskiego, w dodatku jeszcze ciepłe. Do tego na podłodze za szafą znalazłem butelkę pół wytrawnego wina. Wziąłem się za jedzenie, starając się nim delektować, lecz moje zszargane nerwy nie pozwoliły mi na to. Ledwo czułem smak tej wykwintnej potrawy. Plułem sobie w brodę za to, że w ogóle zgłosiłem się do tej walki. Zawsze tak jest — na początku człowiek jest pewny swej wygranej, a później nerwy dopadają go niczym wściekła szarańcza. Pusty już talerz położyłem na podłogę, a jedzenie popiłem kilkoma łykami wina. Jednak wypiłem na tyle mało, by mój umysł pozostał bystry i trzeźwy, a ruchy pewne. Podejrzewałem, że jeśli mój przeciwnik także dostał taki zestaw, nie opamiętał się w piciu. Dawałoby mi to pewną przewagę. Jednak czasem alkohol wzmaga także agresję, a nie miałem ochoty widzieć Charlesa jeszcze bardziej rozwścieczonego niż zwykle. Westchnąłem głęboko, usiłując się uspokoić.
Przebrałem się w przygotowany strój, wiążąc go tak, by nie utrudniał ruchów. Wyobraziłem sobie niewidzialnego wojownika i pomachałem trochę szablą. w powietrzu, ćwicząc atak i obronę. Już wcześniej spotkałem się z tym typem broni, więc musiałem jeszcze tylko przypomnieć sobie składnie ruchów przy walce. W pokoju robiło się coraz ciemniej, kiedy niestrudzenie ciąłem szablą przestrzeń.
Kiedy skrawek nieba widoczny za oknem zaczął wyraźnie zmieniać barwę, usiadłem na pryczy. Wiedziałem, że do walki pozostało jakieś pół godziny, maksymalnie godzina. Powinienem trochę odpocząć, więc oparłem się plecami o ścianę i wbiłem wzrok w kamienie pod moimi stopami. Starałem się oczyścić umysł ze wszelkich świadomych myśli i wizji, by na arenie zdać się wyłącznie na instynkt. Po jakimś czasie usłyszałem zgrzyt zamka w drzwiach i ujrzałem wchodzącego do pokoju strażnika. Wskazał gestem na drzwi, zapraszając mnie do wyjścia. Wstałem pewnie z pryczy zaciskając w pięści szablę. Wyszedłem z pokoju, głośno stukając sandałami o podłogę, co miało wskazywać na moją determinację i pewność. Na odchodnym spojrzałem jeszcze przez ramię na okno. Horyzont był już wyraźnie fioletowy, czyli nastał wieczór. Skierowałem się w stronę wyjścia, znów prowadząc, w czasie kiedy strażnik szedł za mną. Jednak w pewnym momencie złapał mnie za ramię, nakazując mi się zatrzymać. Odwróciłem się w jego stronę, a on wskazał na ścianę po prawej. Przyjrzałem jej się powierzchownie, ale nie zauważyłem nic dziwnego. Dziurka od klucza rzuciła mi się w oczy dopiero, kiedy strażnik dopasował do niej złoty klucz odpięty od paska. Otworzyły się przede mną drzwi, wcześniej sprytnie zakamuflowane. Prowadziły one do jeszcze bardziej ciasnego, ciemnego korytarza, o wyjątkowo niskim stropie. Na samym jego końcu widniało zakratowane wyjście na oświetloną pochodniami arenę, z której już słychać było pokrzykiwania i wiwaty widzów. Strażnik wyszedł przede mnie i poszedł przodem, oglądając się co kilka kroków, czy nadal za nim idę. Drzwi zamknął już wcześniej, od razu po naszym wejściu, więc jedynym źródłem światła było teraz wejście na arenę. Strażnik nakazał mi się zatrzymać przodem do krat, dwa kroki od nich i powiedział, że gdy rozlegną się trzy dźwięki trąbki, ja i przeciwnik zostaniemy wypuszczeni. Już wyraźnie widziałem całe miejsce walki. Na trybunach siedziały setki widzów wykrzykujących różne rzeczy. W całym budynku znajdowało się tysiące pochodni. Główną, największą pochodnię stanowiła latarnia. Był to niezwykle wysoki, gruby drewniany pal z ogromnym płomieniem na czubku. Między jęzorami ognia widać było błyszczący przedmiot z drogocennych metali i kamieni szlachetnych, które nie topiły się nawet przy takiej temperaturze.
Główne pole wysypane było drobnym, ubitym piaskiem. Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie za kratami zobaczyłem Charlesa, z irytacją i niecierpliwością wyczekującego na wypuszczenie. Trochę wyżej, na sporym podwyższeniu siedziała najpiękniejsza istota świata — księżniczka Adrianna. Stała w loży u boku swej matki — królowej.
Przyglądała się poddanym na arenie, a ja przyglądałem się jej. Zatopiłem się w tej obserwacji, aż nagle, rozległ się pierwszy, przeszywający dźwięk trąbki. Trwał kilka sekund, po czy ucichł. Widownia uspokoiła się. Skoncentrowałem się na swoim zadaniu. Trąbka zadzwoniła ponownie. Strażnik obok mnie złapał za dźwignię unoszącą kraty. Dźwięk rozległ się ostatni raz, a kraty zostały zwolnione. Spiąłem się w sobie i na ugiętych nogach wybiegłem na środek areny, unosząc szablę.
Z naprzeciwka biegł Charles. Z niemałą satysfakcją zauważyłem, że biegnie szybko, ale lekko się chwieje, a wzrok ma zamglony.
Moje przypuszczenia się sprawdziły — w jego pokoju także było wino i wydać było, że szczodrze z niego korzystał. Gdy był już na odległości szabli, zadałem szybki cios z boku, jednak zdążył go zablokować i sam zaatakował. Jego ruchy były nieudolne i w wielu przypadkach niecelne, choć mocne. Kilka razy obroniłem się, czując, że szabla ledwo wytrzymuje siłę ciosów przeciwnika. Zaatakowałem zaciekle, atakując głowę i tors. Dookoła raz po raz rozlegały się krzyki widowni, a ogień tworzył na arenie straszliwe cienie. Korzystając z okazji, że przeciwnik szykuje się na obronę mojego następnego wysokiego cięcia, opuściłem miecz, uderzając z dołu. Udało mi się pociągnąć szablę przez udo Charlesa, pozostawiając głęboką szramę. Po nodze pociekła mu krew, a sam ryknął wściekle, odwzajemniając atak. Przyjmowałem wszystkie uderzenia z góry, lecz nagle zobaczyłem w jego oczach dziwny błysk i już wiedziałem, że zamierza zastosować jakiś podstęp. Po ostatnim, niezwykle mocnym ataku zmienił położenie miecza, by dźgnąć nim w brzuch. Zrobił to niezwykle szybkim ruchem, przez co tylko w połowie udało mi się go odepchnąć. Ostrze przejechało po moim biodrze, rozrywając tunikę i powodując okropny, palący ból. Przez szok stałem przez chwilę bezbronny, co od razu wykorzystał przeciwnik, zadając cięcie z boku, w stronę szyi. Powolnym ruchem udało mi się zmienić jego trajektorię tak, że trafił mnie w ramię, zatrzymując się dopiero na kości. Straciłem czucie w ręce, ale na szczęście była to lewa, nie prawa, w której trzymałem miecz. Charles zaśmiał się wyzywająco, widząc swoją wygraną. Jednak nie zamierzałem się poddawać.
Zaatakowałem zaciekle, zadając ciosy z najróżniejszych stron i co chwilę zmieniając zamiar, przez co udało mi się kilkakrotnie zranić przeciwnika, lecz nie śmiertelnie.
Noga i ramię doskwierały mi coraz bardziej, a zmęczenie dawało się we znaki. Jednak nie przestawałem i atakowałem. Po zadaniu ciosu znad głowy od razu skierowałem się na stopy Charlesa.
Zdążył odepchnąć moją szablę, która wbiła się w ziemię obok. Usiłowałem ją wyciągąć, kiedy poczułem okropny ból na plecach, wynikający z nowej rany, właśnie zadanej przez przeciwnika. Instynktownie wyprostowałem się, co pozwoliło mi w końcu wyciągnąć miecz. Porównałem swój stan i przeciwnika. Miałem trzy głębokie, otarte rany, a Charles kilkadziesiąt płytkich drapnięć i jedną porządną ranę na udzie. Moje szansy malały z każdym następnym ruchem. Odbiegłem do tyłu, próbując wymyślić jakąś technikę. Zacząłem okrążać przeciwnika, co chwile zmieniając kierunek, co wprawiło go w zdezorientowanie. Idąc w prawo zaatakowałem jego ranne udo, ale szybko odparował cios. Jednak uskoczyłem i pobiegłem w lewo, przez co mu, stającemu w miejscu, odrobinę zaplątały się nogi. To wystarczyło. Wycofałem rękę z szablą, po czym pchnąłem ją, kładąc w ten ruch cały ciężar swojego ciała. Gdyby Charles odparował ten cios, byłoby już po mnie, bo odsłoniłem wszystkie swoje słabe punkty. Jednak zaćmiony alkoholem, zdezorientowany ciągłymi obrotami, nie zdążył zareagować. Moja broń wybiła mu się głęboko w bok, tuż nad biodrem. Gdybym od razu wyciągnął ostrze, może zdołałby jeszcze przeżyć. Jednak ja pchałem je dalej, a przeciwnik miotał się, próbując odsunąć. W końcu szabla przeszła na wylot, a Charles bezwładnie upadł na ziemię, wydając głośny jęk. Siła jego upadku pociągnęła mnie na ziemię, więc opadłem na kolana. Dopiero wtedy wysunąłem miecz. Usiadłem na ziemi, przyglądając się przeciwnikowi. Wiedziałem już, że się z tego nie wyliże. Jego ciało było było coraz bardziej rozluźnione, a z boków lała się krew. Zamykał już oczy, choć jego pierś unosiła się jeszcze w płytkich oddechach. W końcu westchnął cicho i przestał się poruszać. Ja także westchnąłem, ale z ulgi, że przeżyłem. Pozostawało mi jeszcze nie umrzeć z wykrwawienia aż do zaręczyn. Wstałem chwiejnie na nogi i pobiegłem w stronę latarni, przy akompaniamencie wiwatującego tłumu. Zaczepiłem się nogą i ręką o drewniany słup, a reszta ciała zwisała bez czucia. O łańcuch zaczepiłem szablę wiedząc, że może mi się przydać. W końcu dotarłem do ognia, a gorąco paliło moją twarz. Włożyłem do płomienia szablę i poruszyłam ją kilkakrotnie natrafiając na pierścień. Odepchnąłem go z ognia, aż zsunął się w pala i zleciał kilka metrów w dół, na piasek areny. Zsunąłem się w drewna i niedaleko ziemi zeskoczyłem.
Chciałem wylądować sprawnie, lecz ranna noga na to nie pozwoliła, przez co upadłem dosyć niezgrabnie. Pokuśtykałem w stronę zrzuconej biżuterii i podniosłem ją ostrożnie. Rzuciłem szablę na ziemi i zacząłem wspinać się po trybunach w stronę loży księżniczki. Ludzie rozstępowali się przede mną, a księżniczka już wyglądała z balkonu.
Spojrzałem na nią i spróbowałem się uśmiechnąć, choć ból znacząco to utrudniał. Gdy tylko dostałem się na wzniesienie, upadłem przed księżniczką i królową. Pokłoniłem się im niezgrabnie, po czym spojrzałem w twarz księżniczki. Wysunąłem w górę pierścień.
— Czy wyjdziesz… — szepnąłem i odchrząknąłem — czy wyjdziesz za mnie?
Adrianna rzuciła mi długie spojrzenie i schyliła się.
— Tak — powiedziała.
Delikatnie wziąłem jej dłoń w swoją i nałożyłem na palec serdeczny pierścień. Wszędzie rozległy się radosne wiwaty, a ja opadłem nieprzytomny na twarz.
Obudziłem się czując ciepłe promienie słońca na twarzy. Wyciągnąłem się ostrożnie otwierając oczy. Byłem w jednym z pałacowych pokoi. Leżałem na miękkim łóżku z baldachimem, a na półce obok mnie stała szklanka wody koło bochenka chleba. Wodę wypiłem jednym haustem i wziąłem gryz pieczywa. Podciągnąłem się do pozycji siedzącej, zrzuciłem nogi na chłodną, drewnianą podłogę. Spojrzałem na siebie. Byłem ubrany w spodnie z płótna i białą koszulę. Rana na biodrze zasklepiała się, tak samo jak na lewej ręce, którą mogłem już poruszać. Wstałem i wyszedłem na korytarz, o białych ścianach ozdobionych złotem i czerwonym dywanem. Z jego drugiego końca podążała w moją stronę postać odziana w zwiewną, czerwoną suknię. Od razu ruszyłem w jej stronę. Stanęliśmy naprzeciw siebie, a ja ukłoniłem się jej głęboko.
— Jak długo spałem? — zapytałem.
— Na tyle długo, że zdążyłam skomponować listę potraw i zaprosić gości na nasz ślub. Czyli naprawdę długo — zaśmiała się.
Roześmiałem się wraz z nią, ciesząc się chwilami z nową narzeczoną. Podszedłem bliżej i podałem jej ramię. Zgodnie poszliśmy korytarzem, choć nie wiedziałem gdzie dokładnie. Liczyło się tylko to, że jestem ze swoją miłością. I żyję.
Error uczuć
Szykowałem się na randkę z dziewczyną poznaną w internecie. Wiele osób powie, że nie tak powinno się poznawać nowe osoby. Jednak chciałem spróbować czegoś nowego w nadziei, że nawet w internecie można znaleźć prawdziwą bratnią duszę. Z Joanną umówiłem się w pobliskim parku, a wieczorem mieliśmy pójść na kolację do mnie. Joanna była właśnie dziewczyną poznaną w popularnym serwisie randkowym. Według mnie była ładna — szatynka z zielonymi oczami, pozująca do zdjęcia w koktajlowej sukience. Skończyła Politechnikę Warszawską, napisała że lubi naturę i spacery w plenerze bez względu na pogodę. Dziwiłem się, że nikt jeszcze jej nie zaprosił. Może była kolejną fałszywą osobą, podszywającą się pod kogoś innego w internecie? Jednak z radością zgodziła się na spotkanie, a głos usłyszany w telefonie idealnie pasował do kobiety ze zdjęcia. Na stole obok mnie parowała miska spaghetti, którą później zamierzałem odgrzać. Ubrałem się w koszulę i dżinsy, bo raczej nie pójdę do parku w garniturze. Sprawdziłem zegarek — szesnasta pięćdziesiąt, za dziesięć minut umówiona godzina. Letnie słońce nadal mocno świeciło, nie zważając na dość późną godzinę. Jednak pogoda w każdej chwili mogła się zmienić, więc na wszelki wypadek wziąłem parasol. Zamknąłem za sobą mieszkanie i poszedłem na miejsce. Wokół wszystko prezentowało się wspaniale. Trawa zachwycała swą zielenią, na drzewach zaczynały rosnąć owoce, a kwiaty dodawały otoczeniu koloru. Usiadłem na drewnianej, świeżo wypolerowanej ławce, oczekując nadejścia Joanny.
Zjawiła się kilka chwil później, wysiadając z lokalnego autobusu. Wstałem i powitałem ją, całując w rękę. Wyglądała identycznie jak na zdjęciu, z tą różnicą, że miała inną kreację. Zielona zwiewna sukienka sięgała do kolan, podkreślając smukłe nogi ozdobione beżowymi baletkami. Usiedliśmy razem i po wymienieniu uprzejmości zaczęliśmy rozmawiać o sobie i swoich upodobaniach.
— Byłam ostatnio w Hiszpanii — pochwaliła się — wprost kocham tak przyjemne ciepło dawane przez słońce, które tutaj różni się tylko tym, że jest łagodniejsze.
— Lubisz podróżować? — zapytałem — byłem ostatnio w Chor…
— Oczywiście, że tak! — przerwała mi — szczególnie do krajów, gdzie lato panuje cały rok. Choć deszczowy Londyn też bardzo przypadł mi do gustu. Tam nie nawet nie trzeba morza, żeby przemoknąć do suchej nitki! — zachichotała.
Bardzo przyjemnie się jej słuchało, ale miałem niejasne przeczucie, że woli, by ta rozmowa była raczej monologiem. Jej monologiem. Mimo to próbowałem się wtrącić.
— A słyszałaś o…
— Ja o wszystkim słyszę! Wiadomości, onet, pudelek, jestem z nimi za pan brat. Codziennie sprawdzam świeże informacje — nagle popatrzyła się w niebo i zmarszczyła nos, niczym niezadowolona kotka — Nie moglibyśmy się przenieść gdzieś w cień? To słońce tak grzeje, że nie da się wytrzymać!
Trochę zbiło mnie to z tropu. Czy przed chwilą nie mówiła, że kocha ciepło słoneczne? Jednak jej życzenie powinno być dla mnie rozkazem, dlatego zaprosiłem ją na sąsiednią ławkę, skrytą w cieniu rozłożystego dębu. Tam kontynuowała swoje radosne trajkotanie.
— Ostatnio to słyszałam o okropnym huraganie, chyba Katherine się nazywał. Taki wiatr to faktycznie lekka przesada, ale na przykład lżejszy, który sprawia że drzewa szumią, tworząc unikalną melodię, jest bajeczny! A ty co lubisz?
Ocknąłem się z odrętwienia. Zapytała mnie o moje zdanie? To było coś nowego.
— Ja na przykład lubię żeglować…
— Ojej, a sztormów się nie boisz? — znów mi przerwała — choć w sumie wiatr, deszcz… byłyby samą przyjemnością, gdyby nie groziły zatopieniem.
I dalej gadała. Nie mówię, że były to nieciekawe rzeczy, ale w niektórych momentach zaczynałem się wyłączać. Rozbudziło mnie kropienie deszczu. Strzępki szarych chmur, które z marnym skutkiem usiłowały wyglądać groźnie i burzowo zaczęły wypuszczać deszczyk. Chłodny, orzeźwiający w letni dzień. Uniosłem twarz ku niebu i przez chwilę rozkoszowałem się tym zjawiskiem atmosferycznym. Dopóki nie przerwał mi oburzony głos.
— A ty co robisz?! Na co ci parasolka, jeśli w ogóle nie ma z niej pożytku? Otwórz ją, bo jeszcze zmoknę!
Odwróciłem się zaskoczony w jej stronę. A co z przyjemnym deszczykiem? Otworzyłem parasolkę i przytrzymałem jej nad głową. Spojrzałem na zegarek. Osiemnasta, idealna pora na kolację. Zaproponowałem Joannie zmycie się stąd, mając nadzieję, że żart językowy ją rozśmieszy. Nie zrozumiała, ale zgodziła się na pójście do mieszkania. Wstałem i podałem jej ramię. Tak poszliśmy do domu. Od razu po wejściu zamknąłem drzwi na dwa spusty. Letnia burza rozszalała się na dobre, ale zostawiłem otwarte okna, pozwalając by świeże powietrze dotarło do budynku. Zaprosiłem dziewczynę do stołu, szybko odgrzałem spaghetti, zapaliłem świeczkę i usiadłem naprzeciwko. Zjedliśmy w uprzejmym milczeniu.
Nie wiedziałem co dalej, ale pomysł podsunęła Joanna, pytając się o moją kolekcję filmów, stojącą na widoku w szklanej gablotce. Pozwoliłem jej wybrać. Ku mojej radości wybrała moją ulubioną część Star Wars. Zgasiłem nieliczne światła i usiedliśmy razem na kanapie. Jednak zanim zdążyłem odpalić film, ze strony Joanny padła prośba podszywana rozdrażnieniem:
— A mógłbyś zamknąć te okna? Wiatr tak hula na zewnątrz, jeszcze mnie przewieje.
A co stało się z unikalną melodią tworzoną przez wiatr między gałęziami drzew? Słyszałem ją, dochodzącą z zewnątrz, lecz Joanna zachowywała się, jakby była na nią głucha. Posłusznie zamknąłem jednak okiennice. W mieszkaniu zapanowała nieprzyjemna cisza. zająłem swoje miejsce i włączyłem film. W miarę jak leciał, Joanna rozluźniała się. W pewnym momencie przytuliła się do mnie. Wtedy też Yoda w filmie powiedział:
— „Strach jest ścieżką na ciemną stronę. Strach prowadzi do gniewu, gniew prowadzi do nienawiści, nienawiść prowadzi do cierpienia”.
Słuchałem filmu tylko czasami, a ten cytat wpadł mi akurat w ucho. Dlaczego? Nie wiedziałem. Jednak wydawało mi się to niezwykle istotne. Po kilku chwilach, kiedy oczy same zaczęły mi się zamykać od kwestii bohaterów, słyszanych już wielokrotnie wcześniej, Joanna podniosła się i spojrzała mi prosto w oczy.
— Kocham cię — szepnęła.
Jednak nie zobaczyłem w jej oczach miłości. Była w nich pustka, zakrapiana czymś, co widzi się w oczach najgorszych przestępców. Kłamstwem. Nieświadomym, lecz całkowicie naturalnym kłamstwem. Odsunąłem się od niej, a po chwili wstałem, zapaliłem światła i wyłączyłem film. Joanna zmieszała się i także wstała. Podszedłem do drzwi i wskazałem je jej wymownie. Podeszła do mnie, a widząc moją determinację, wyszła. Jednak przystanęła korytarzu.
— Ale… ale dlaczego? — zapytała łamiącym się głosem.
— „Mówisz, że kochasz deszcz, a rozkładasz parasolkę, gdy zaczyna padać. Mówisz, że kochasz słońce, a chowasz się w cieniu, gdy zaczyna świecić. Mówisz, że kochasz wiatr, a zamykasz okno, gdy zaczyna wiać. Właśnie dlatego boję się, kiedy mówisz, że mnie kochasz.” — zacytowałem Szekspira, który nagle ożył w mojej głowie i użył moich ust, by wyrazić uczucia. I ten strach, ta świadomość kłamstwa sprawiła, że zrozumiałem słowa Yody w sensie innym, niż miał na myśli scenarzysta. A ja nie chciałem cierpieć przez osobę dla której słowa nic nie znaczą.
— Żegnaj — dodałem i zamknąłem jej drzwi przed nosem.
Złoty łańcuszek
Przede mną rozciągał się widok na bezkresny ocean. Słońce niedawno zatonęło na odległym horyzoncie, zatapiając świat w ponurym półmroku. Ostre, czarne skały wbijały się w moje bose stopy. Wysokie fale z całej siły uderzały w brzeg, rozpraszając w powietrzu słoną pianę. Spojrzałem ponuro na wodę. To był ten dzień. Dzień w którym dołączę do swojej żony. W pięści zaciskałem złoty łańcuszek. Miał dla Marii wielką wartość, choć nigdy nie mogłem pojąć dlaczego. Już za życia powiedziała mi, że zabierze go ze sobą do grobu, bym ja tego dopilnował. Zaśmiałem się wtedy, mówiąc, że do grobu, to ona ma jeszcze daleko. Nie mogłem pomylić się bardziej. Już kilka miesięcy później mą ukochaną wchłonął ocean, nie zostawiając żadnego śladu. Pamiętałem tylko to. Nie wiedziałem jak zginęła, większość moich wspomnień skrywała mgła, przez którą mimo najszczerszych wysiłków nie mogłem się przebić. Pamiętałem więc tylko, że straciłem tą najcenniejszą w mym życiu osobę. Pragnąłem wypełnić jej ostatnie życzenie, choć wymagało to ode mnie najwyższego poświęcenia. Skoro nie mogłem dać jej tego z oczywistych względów, musiałem zadbać, by znalazło się przynajmniej w tym samym miejscu. Zimny wiatr dmuchnął mi w twarz kropelkami wody. Skoczyłem. Woda otworzyła się przede mną. T-shirt natychmiast namókł, ściągając mnie w dół. Lecz ja nadal płynąłem. Płynąłem, by wypełnić przeznaczenie. Łańcuszek w dłoni ciążył niewiarygodnie. Zacisnąłem powieki, by uchronić oczy przed słoną wodą. W ciemności własnego umysłu ukazała mi się Maria. Wiatr delikatnie rozwiewał jej jasne blond włosy, zielone oczy spoglądały na mnie błagalnie. Długa, powłóczysta suknia zakrywała całą jej drobną postać. Wyciągnęła ku mnie ręce.
— Wróć, proszę, wróć do mnie — usłyszałem jej głos jakby była tuż obok.
— Nie martw się, już wkrótce znów będziemy razem — obiecałem w myślach, obserwując jak wizja powoli znika.
Słone łzy mieszały się z wodą wokół. Gdy otworzyłem oczy, byłem już daleko od brzegu. Fale walczyły zaciekle, próbując zgarnąć mnie pod powierzchnię. Czy to było odpowiednie miejsce? Nie miałem pojęcia. Lecz już przestałem się opierać. Odprężyłem się, tylko łańcuszek trzymałem równie mocno. Najbliższa fala wzrosła przede mną na kilka dobrych metrów, zanim z głuchym rykiem zwycięstwa zaciągnęła mnie pod wodę, która szybko mnie ogarnęła. Wpływała do szeroko otwartych oczu, do ust zastygłych w niemym zdziwieniu.
Nie wiedziałem, że to będzie tak bolało. Płuca ścisnęły się jeszcze kilkakrotnie zanim zrozumiały, że nie ma już czym oddychać. Ciało przestało mnie słuchać, z uporem starając się rozewrzeć pięść w której spoczywał łańcuszek. Walczyłem z tym tak długo, aż wszystkiego nie ogarnęła od dawna wyczekiwana ciemność. Byłem pewien, że to już koniec. Że teraz rozpłynę się ja, moja świadomość, a zostanie tylko dusza, prowadzona przez światło w tunelu. Lecz tak się nie stało. Żadnego światła, nic. Tylko ciemność. Wszechogarniająca, gęsta, trudna do zaakceptowania. Pojąłem, że znajduję się w pionowej pozycji, a moje ubrania nie są już nasiąknięte wodą. W ręce nadal trzymałem łańcuszek, co zrozumiałem z niemałym zdziwieniem.
I wtedy dopiero ujrzałem światło. Nie… nie było to światło. Z małego jasnego punkciku kilka metrów przede mną zaczęła rozwijać się suknia. A w niej? Ona. Maria, wodząca wokół wystraszonym wzrokiem. Chciałem podejść do niej, lecz jak na złość nie mogłem nawet drgnąć. Tylko ręka z łańcuszkiem uniosła się przede mną wbrew mojej woli. Wtedy dopiero przypomniałem sobie właściwy cel mojej podróży.
— Przyniosłem go — powiedziałem z nutką triumfu w głosie — przyniosłem, tak jak chciałaś.
Maria skupiła na mnie swoje rozbiegane spojrzenie. Przez jej twarz przemknął cień ulgi, lecz już chwilę później powrócił ten pierwotny, dziki strach.
— Już za późno — wyszeptała i odwróciła się gwałtownie, jakby ciągnięta przez niewidzialną dłoń.Jej ramiona zatrzęsły się, jakby płakała. Zaniepokoiłem się, jeszcze bardziej chciałem się ruszyć. Lecz zamiast szlochu usłyszałem śmiech. Śmiech, od którego włos się jeży na głowie, a niewinne panny mdleją. Śmiech, który mrozi krew w żyłach. Postać Marii zaczęła pęcznieć, rosnąć. Biała sukienka rozerwała się, ukazując nienaturalnie umięśnione plecy pokryte czerwoną jak krew skórą. Jasne włosy odpadły, z głowy wyrosły dwa baranie, czarne rogi. Z drobnych niegdyś palców wyrosły długie pazury. Diabeł śmiał się, machając ogonem zakończonym ostrym żądłem jak uradowany pies. Był ogromny. Większy niż jakiekolwiek olbrzymy świata, taki, że przysłonił mi cały obszar widzenia. W jego oczach płonął ogień, w którym jeszcze przez chwilę odbijała się przerażona twarz Marii. Z ust wykrzywionych w karykaturalnym uśmiechu wychynęły dwa wielkie kły, przyozdobione łańcuszkiem mniejszych, wąskich jak igiełki zębów. Diabeł śmiał mi się w twarz. Jego ogromna łapa zbliżyła się do mnie, ostre pazury nakierowane tak, by przebić mnie na wylot. Nie mogłem uciec. Nie mogłem krzyczeć. Strach zacisnął lodowate dłonie na moim gardle.
I wtedy poczułem coś mokrego w swojej ręce. Łańcuszek. Roztapiał się od piekielnego gorąca. Nie! — chciałem krzyczeć. Nie pozwolę na to. Ścisnąłem mocniej płynne złoto, choć paliło skórę mojej dłoni. Spojrzałem w ogniste oczy diabła i całą siłą wygiąłem moje usta w drwiący uśmiech. Nie. Nie poddam się tak łatwo. Zamknąłem oczy, a obraz Marii ponownie pojawił się przed moimi oczami.
— Wróć, proszę, wróć do mnie — szeptała, a po bladych policzkach spływały jej łzy.
— Dobrze — mruknąłem, nagle czując niesamowity spokój.
I wtedy ogień zniknął. Nie czułem już ciepła, w uszach nie rozbrzmiewał już piekielny śmiech. Ciemność rozjaśniła się, rażąc nieskazitelną bielą. Usilnie próbowałem otworzyć oczy, które teraz były jak zalepione. Coś brutalnie zwaliło mnie z nóg, wylądowałem na plecach, a ostre białe światło zaczęło kłuć po powiekami. No dalej — zachęcałem siebie — uda ci się. Wystarczy otworzyć oczy. Powoli, ostrożnie uniosłem powieki, w kilka sekund lokalizując źródło światła. Biała świetlówka, wisząca ponuro nade mną. Poczułem, że leżę na jakimś posłaniu, które wcale zbyt wygodne nie było, na nadgarstek kapały łzy. Powoli przesunąłem głowę, która pulsowała nieznośnym bólem. Koło mnie siedziała… Maria. Nachylała się nad moją ręką, oczy miała półprzymknięte. Długie rzęsy rzucały cień na mokre policzki. Jasne włosy miała w nieładzie. Z szyi zwisał nieodłączny złoty łańcuszek. Odchrząknąłem cicho. Natychmiast odwróciła twarz w moją stronę, przekrwione oczy otworzyła szeroko ze zdumienia.
— Wróciłeś — powiedziała tak cicho, że ledwo ją usłyszałem, jakby bojąc się, że to tylko sen.
— Ty… żyjesz — wymamrotałem cicho, przypominając sobie niedawne wydarzenia. Przecież umarła dawno temu. Lecz teraz, całkiem żywa spojrzała na mnie z troską i niepokojem.
— Dlaczego miałabym nie żyć? Nie poznajesz mnie?
Skupiłem się. Coś tu nie grało.
— Maria, moja żona od roku i siedmiu miesięcy. Po tym czasie zmarła tragicznie na oceanie. Jak… nie pamiętam. Po prostu nie pamiętam. Ty umarłaś… miesiąc temu.
Maria uniosła ze zdziwienia brwi.
— A pamiętasz coś z tego ostatniego miesiąca?
Zmarszczyłem brwi.
— Ból. Pustkę. Smutek. Ale tego co się działo… nie. Nic nie pamiętam.
Żona westchnęła cicho, mocniej ściskając moją rękę.
— Miesiąc temu nurkowałeś, kochanie. Przewód łączący butlę z tlenem się rozszczelnił — zapatrzyła się gdzieś w dal, jakby próbowała przypomnieć sobie to wszystko ze szczegółami — gdyby ten chłopak cię wtedy nie znalazł… — zamknęła oczy, po policzku popłynęła świeża łza — myślałam, że cię straciłam. Zapadłeś w śpiączkę, a ja codziennie modliłam się, byś wrócił do mnie. I wreszcie… — objęła mnie delikatnie — dobrze, że już tu jesteś.
Położyłem jej na ramieniu rękę, do której podłączoną miałem kroplówkę, ponieważ drugą nadal ściskała kurczowo. Rękę, w której jeszcze niedawno spoczywał złoty łańcuszek.
Jeszcze pożyjemy
„Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”
Usiłuję wejrzeć w cień, który skrywa twarz sprzedawcy i dostrzegam niewyraźny blask jego oczu. Zaciskam rękę na zimnym szkle fiolki, a w górę ramienia przebiega mi dreszcz.
— To… będzie bolało? — pytam. Mężczyzna kręci głową.
— Ustalaliśmy, szybko i bezboleśnie.
— Szybko i bezboleśnie… — szepczę i podaję mu zwitek banknotów. Słyszę szelest za sobą i odwracam głowę, by zlokalizować jego źródło. Gdy z powrotem spoglądam przed siebie sprzedawcy już nie ma. Zostaję sam w cichej, ciemnej uliczce. Wycofuję się powoli, rozglądając się na boki i mimowolnie wzdrygam się, usłyszawszy grzmot. Gdy wracam do domu, deszcz pada mi na głowę.
Słońce tańczy w kurzu unoszącym się w powietrzu. Na zewnątrz śpiewają ptaki, ale w mieszkaniu cisza rozbrzmiewa swą własną pieśnią. Opieram głowę o chłodną ścianę i przez chwilę wpatruję się w biały sufit. Siedzę na kafelkach w pomieszczeniu, które kiedyś mogłem nazwać sercem mego domu. Przez ostatnie miesiące obserwowałem, jak biło coraz wolniej. Nie myślałem, że akcje spadną. Nie myślałem nad tym, żeby odłożyć coś na czarną godzinę. Nie myślałem, że zdradzą mnie właśnie przyjaciele. Nie myślałem… po prostu nie myślałem. Łzy bezsilności płyną mi po policzkach. Nie płakałem, gdy umarł mój ojciec. Nie płakałem za matką. Nie płakałem, gdy odrzucałem swoją miłość z obawy, że nie podołam. Teraz płaczę. Płaczę, bo wiem, że to już koniec. Że już nie mogę niczego naprawić, że nie ma możliwości zmienić złych wyborów. Płaczę, bo nie ma już dla mnie przyszłości. Podnoszę fiolkę i przez chwilę patrzę, jak światło odbija się od szkła. Ruszam nadgarstkiem, a substancja leniwie krąży po ściankach. Łzy już wyschły. Podnoszę naczynie do ust i przez chwilę dzielę oddech ze śmiercią. Duszący, migdałowy zapach kusi obietnicą zakończenia cierpień i niepowodzeń. Pierwsze krople spływają do gardła… Dłoń łapie nagły skurcz, który wykrzywia palce. Trzask. Fiolka ląduje na podłodze, substancja wylewa się, a ja kaszlę od unoszących się oparów i szybko podbiegam do okna. Zachłystuję się powietrzem. Wybucham śmiechem, a z moich oczu na powrót leją się łzy. Oblizuję spierzchnięte usta. To koniec. Nie mam już pieniędzy na kolejną dawkę. Nie mam żadnych pieniędzy. To… koniec.
Dzwonek telefonu budzi mnie ze snu. Rozglądam się wokół nieprzytomnym wzrokiem. Drzewa wyciągają czarne szpony ku szaremu niebu, autostrada popękanych kostek brukowych biegnie w lesie bladych ździebeł trawy. Wypuszczam oddech, a jedyną przychylną mi rzeczą jest to, że w jego miejscu jeszcze nie wytwarza się para. Odgarniam fałdy szorstkiego koca i wyjmuję z kieszeni starą Nokię — ostatni kontakt ze światem zewnętrznym. Numer zastrzeżony, odbieram. Ucho rani mi ostry głos po drugiej stronie. Po rozpaczy przyszła obojętność, która otulała mnie jak koc. Obojętność, w której tkwiłbym na wieczność, gdyby nie słowa:
— Wypadek… Pani Hikina Serapia… Podała pana numer zanim… Potrzebuje transfuzji…
Zrywam się na równe nogi. Czuję, jak serce wybija nierówny rytm w mojej piersi.
— Gdzie? — pytam, a własny głos brzmi obco w moich uszach.
— Ulica Kościelna 25.
— Już jadę.
Wkładam telefon do kieszeni i ruszam uliczką. Zostawiam koc na ławce — tylko mnie spowolni. Autobus jedzie zbyt wolno. W końcu wpadam przez drzwi szpitala.
— 0-, do transfuzji — mówię, ledwo co przekroczywszy próg.
Sekretarka patrzy na mnie jak na szaleńca.
— Musi pan wypełnić dokume…
— Ona potrzebuje krwi. Teraz.
Pracownica posyła mi długie, zirytowane spojrzenie.
— Na prawo, sala 13.
Ignoruję krzywe spojrzenia pacjentów. Niespełna minutę później moja krew leniwie spływa do plastikowego woreczka.
— Można by tak z 6 litrów? — pytam pielęgniarkę, a ta patrzy na mnie z niezrozumieniem. — Pobrać. Tak z 6 litrów.
— Pan zwariował? To jedyna krew, jaką pan posiada — odpowiada z oburzeniem.
— Ja wiem. Ale czy nie można by…
— Nie — ucina.
Patrzę jak szkarłatna ciecz powoli napełnia pojemnik. Nie boli. Nie bolałoby pewnie, jakby wziąć jej więcej. Ten płyn, to całe moje życie. To wszystko co mi zostało. Przyzwyczaiłem się już, że los odbiera mi wszystko. Zabierzcie, zabierzcie jej więcej… Czuję lekkie zawroty głowy i mam ochotę zamknąć oczy. Śmierć z pewnością byłaby ciepła, byłaby jak obejmujące mnie matczyne ramiona. Słodka, słodka jak… jak sok w kartoniku, który pielęgniarka podaje mi do ręki.
— Odpływa pan. Niech się pan napije, to pomoże.
Tak prosto byłoby teraz zasnąć. Ale muszę wytrzymać. Wszystko by jej nie stracić, aby mogła żyć.
— Co z nią? — pytam przechodzącego lekarza po raz kolejny.
Patrzy na mnie długą chwilę, jakby zastanawiał się, czy nie zawołać ochrony.
— Jej stan nie zmienił się w ciągu ostatnich kilku minut, kiedy pan o to nie pytał — odpowiada i odchodzi. Krzywię się i przekręcam, żeby wygodniej ułożyć się na plastikowym krześle. Intensywnie wpatruję się w białe drzwi, jakbym mógł przejrzeć przez nie. Tak bardzo chcę ją zobaczyć. Ten ostatni raz, by chwila wystarczyła na jedyne „przepraszam”…
— Powoli, ostrożnie…
Głosy powoli przedzierają się przez sen. Otwieram oczy, krzywię się na widok ostrego światła, które odbijają białe ściany korytarza szpitalnego oraz bólu w całym ciele. Mam zamiar przeciągnąć się, lecz nagle zastygam w bezruchu. To ona. Wyłania się zza dwóch pielęgniarek, które pomagają jej iść. Jest w szpitalnej koszuli, kurczowo trzyma się za wieszak, na którym przywieszona jest kroplówka i próbuje postąpić kolejny krok. Drugą rękę ma w gipsie, długie blond włosy dosięgają temblaka i zasłaniają twarz. Odrzuca je ostrożnie, jakby bała się gwałtowniejszych ruchów. Ma podkrążone oczy, czarny szew przecina jej policzek. W pewnym momencie patrzy w moją stronę, a ja zamieram. Widzę… to ona. Moja przeszłość i przyszłość. Zauważa mnie. Wiem, że za chwilę odwróci wzrok ze wstrętem, wiem, że odejdzie nim zdążę wydusić przeprosiny, wiem… Uśmiecha się do mnie i z trudem podchodzi bliżej, a jej roześmiane oczy mienią się barwami jutrzenki, gdy wyciąga dłoń w moją stronę.
— Będzie bolało?
Abigail patrzy na mnie swoimi wielkimi, błękitnymi oczami, które przepełnia lęk.
— To tylko krótkie badanie, kochanie. Nic nie poczujesz — odpowiada za mnie Serapia, kładąc mi dłoń na ramieniu.
— Tato?
— Mama ma rację, o nic się nie martw.
Pielęgniarka podchodzi ze strzykawką, i już po chwili trzyma w ręku fiolkę wypełnioną krwią, a Abigail przyciska wacik do małej ranki na zagięciu łokcia.
— Tak się bałam… — mówi.
— To już przeszłość. Następnym razem będziesz wiedziała, że to nic strasznego — przerywa jej Serapia.
Rozszerza oczy ze zdumienia.
— To będzie następny raz?
Parskam śmiechem i wyciągam rękę, żeby pomóc jej zejść z fotela.
— Zobaczymy, skarbie. Przyszłość ma to do tego, że nie da się jej przewidzieć. Ktoś z tu obecnych ma ochotę na lody?
Córka wydaje pisk szczęścia i zaskakuje z fotela, nagle ożywiona, a ja ze śmiechem podążam za nią.
Czasami warto po prostu zaczekać.
Szansa
„Miłość można odnaleźć w najmniej spodziewanym
miejscu i czasie, trzeba tylko dać jej szansę”
Idą chodnikiem, ona z jednej, a on z drugiej strony. Wokół nich inni szarzy ludzie, wiecznie pędzący gdzieś tłum. Dzień jest zwyczajny, pochmurny, przed południem trochę padało. Dzień wiosenny, lecz równie normalny co inne dni roku, równie normalny co wszystkie dni życia. Monootonny. Jest to centrum miasta. Nowoczesne pomniki stali i szkła pną się wśród niskich, szarawych bloków o wąskich balkonach, pozostałości jeszcze sprzed pół wieku. Centrum przytłacza przepychem i wielkością, wzywa ludzi do siebie i nagina czas w swoich granicach. Na obrzeżach miasta kwadrans to majątek, czas, który jest ukojeniem po ciężkim dniu. Tutaj kwadrans jest spóźnieniem.
Ona ma na sobie dżinsy, proste, ciemnogranatowe. Nie zdążyła wyprasować białej koszuli, toteż kołnierzyk wygięty jest pod złym kątem, a pogięty dół włożony dla niepoznaki za pasek. Jest już po pracy i właśnie idzie odwiedzić bliską znajomą. Po całym dniu szminka starła się, a kobieta przypomniała sobie o tym już w windzie, toteż poprawiała szybko usta, nieco krzywo wyjeżdżając poza ich kontur. Ze zgrabnego o poranku koczka wysunęło się kilka cienkich pasm mysiego koloru, na których zeszłego lata widać było jeszcze blond pobłyski. Tusz osypał jej się lekko pod oczami, przez co wygląda na zmęczoną. Na plecy narzuciła gruby, brązowy sweter, szyję niedokładnie przewiązała szalikiem, w dłoni ściska granatową torbę, która zsunęła jej się z ramienia. Nie ma na sobie wystawnej sukni wieczorowej, wyjątkowych oczu lśniących zachwytem otaczającego jej świata ani idealnej figury, widocznej nawet pod wszystkimi warstwami ubrań. Nie wygląda pięknie, a jeśli zauważa się te małe szczegóły można nawet zaprzeczyć twierdzeniu o jakiejkolwiek schludności.
On zapiął płaszcz pod szyję, zakrywając rozpięty jeszcze w windzie, tuż po pracy, kołnierzyk koszuli. Płaszcz jest filcowy, sięgający nieco poniżej połowy uda. Spod niego widać spodnie od garnituru, na nogach ma lakierki, które, dawno nie polerowane, zszarzały i zmatowiały. Niebieski jak jego oczy krawat zmięty jest w skórzanej aktówce pomiędzy laptopem a kilkoma zadrukowanymi arkuszami. Na twarzy widnieje cień zarostu, gdyż rano nie miał sił i ochoty się ogolić. Nie ma nic na szyi oraz głowie, a ciemne, już nie tak bujne jak kiedyś włosy rozwiewa mu pojawiający się co chwila, lekki i dokuczliwy wiatr.
Jego płaszcz nie jest koloru jaskrawej zieleni, w ręce nie trzyma bukietu pierwszych wiosennych kwiatów, a jego aktówka nie grozi wysypaniem wszystkich dokumentów, by można było pomóc w zbieraniu ich. Nie ma postawy modela, a twarz pozostaje obojętna.
Przypadek pierwszy
On i ona idą powoli, ale starają się przyspieszyć, wymijając pozostałych ludzi. Ona wpatruje się w chodnik, by nie nadepnąć na czyjąś stopę, a on przed siebie, gdyż w pewnym poradniku psychologicznym przeczytał, że to pomaga poruszać się w tłumie. Mijają się w połowie chodnika. On jej nie zauważa. Ona nie zauważa jego. Ona idzie prosto do koleżanki, a w jej mieszkaniu siadają na białej sofie przy filiżankach mocnego espresso i paczce kruchych ciasteczek, otwartej na stoliku o szklanym blacie. Rozmawiają o pracy i obowiązkach, żalą się na ceny towarów i nieuprzejmych ludzi. Później wymieniają uściski i obiecują sobie, że niedługo znów się spotkają. Zmierzcha już, gdy kobieta wraca samotnie do pustego domu.
Przypadek drugi
Ona patrzy się nieco wyżej, widzi wszystko na poziomie ramion ludzi wokół. Jest niewysoka, toteż by spojrzeć dalej, musiałaby komicznie podnieść brodę, a nie lubi sytuacji, gdy popada w śmieszność z racji swojego wzrostu. On rozgląda się na boki, by nie wpaść na nikogo, choć wie, że przez to dłużej będzie przemieszczał się przez zatłoczone centrum. Myślami jest już w domu, więc swój udział w sytuacji utrzymuje jedynie na tym zadaniu. W połowie chodnika ona podrywa nieco wyżej głowę, by spojrzeć na twarz mijającego ją mężczyzny. On zauważa ją, ale szybko wraca wzrokiem do kolejnych ludzi. Ona mija go, idąc dalej. On wraca do domu. Zapala światło na korytarzu, idzie do kuchni. Nagrzewa piekarnik, wstawia do niego mrożoną pizzę, gdyż nie jadł nic od śniadania. Zdejmuje płaszcz i rzuca go na fotel, a sam siada na kanapie. Włącza telewizor, pozostawia na pierwszym kanale — jakimś teleturnieju — wyciąga komórkę, sprawdza maile. Zjada pizzę, wraca ma kanapę, ogląda program, którego zasad nie zna i nie chce poznać. Jest apatyczny, obojętny.
Przypadek trzeci
Ona patrzy się wprost, on również. Łatwiej przepychać się między ludźmi, gdyż myślą oni, że ta dwójka śpieszy się w jakimś konkretnym, ważnym celu i nieświadomie ustępują miejsca. Po środku chodnika mijają się zbyt blisko, a aktówka uderza o rękę kobiety, sprawiając, że wypuszcza z niej torbę, która z hałasem ląduje na ziemi. Ona czuje się zażenowania i szybko schyla się, by ją podnieść. On, widząc w tym swoją winę, również sięga po upuszczony przedmiot. Łaskawy traf sprawia, że ich dłonie spotykają się na klapie torby, jego, z zaróżowionymi od chłodu kłykciami i odciskiem od trzymania długopisu przykrywa jej, delikatną i drobną. Żadne nie chce puścić, gdy unoszą torbę wyżej, zanim ona nie zawiesza jej na ramieniu. Przez krótką chwilę patrzą sobie w oczy…
— Przepraszam — mówi mężczyzna i odchodzi.
Ona kręci głową, a już kilka metrów dalej, w ferworze życia, zapomina o tej sytuacji. On, będąc już w domu, na kanapie, nie ma w pamięci żadnej przypadkowej kobiety, którą spotkał na swej drodze.
Przypadek czwarty
Ona nie krępuje się przed rozglądaniem wokół. Nie są jej obojętni otaczający ją ludzie i wie, że koleżanka nie będzie jej miała za złe, jeśli trochę się spóźni. Pomimo braku miejsca znajduje chwilę, by założyć pasek torby z powrotem na ramię. On uważa na otaczające go osoby. Jest zmęczony, ale stara się iść żwawo i pewnie. Na środku chodnika mijają się tak blisko, że krzyżują się ich spojrzenia. Nagle zmienia się cel, do którego tak im śpieszno. Przystają na środku chodnika, ignorując mamroczących pod nosami, potrącających ich w biegu ludzi. On pierwszy zagaja rozmowę. Komplementuje jej urodę. Ona rumieni się, zbyt mocno zdając sobie sprawę ze wszystkich swoich mankamentów. Dla niego jest piękna. Ona widzi w jego oczach cały urok nieba. Rozmawiają krótko, to dwoje dziwnie złączonych nieznajomych. Wymieniają się numerami, a sytuację tą uznają za zgoła specyficzną dopiero później, sami w swoich domach, gdy mogą uspokoić wzburzone serca i umysły. Kontaktują się jednak już niedługo później, zbyt ciekawi drugiej osoby, zbyt zdziwieni swoją otwartością. Ona zaczyna bardziej zwracać uwagę na wygląd. On poleruje lakierki po raz pierwszy od miesięcy. Jej znajoma musi zaakceptować to, że zwyczajowe rozmowy skupiły się na zgoła innym temacie. On rzadziej jest zmęczony. Pod jej drzwiami stoją męskie lakierki. W jego szafce łazienkowej pojawiają się pudry, róże i balsamy. Na balkonach samotnych mieszkań zostają wywieszone jaskrawe płachty z ofertami sprzedaży. Blakną przez lato, później znikają. Znika także taki sam napis na tarasie pewnego przestronnego apartamentu.
Idą chodnikiem w jedną stronę. Dzień jest zwyczajny, pochmurny. On zauważa na jednym z wąskich balkonów pnącza, które urosły wokół metalowych prętów barierki i białe pąki na ich wątłych łodygach. Pokazuje je kobiecie, a ona zastanawia się, jak będą wyglądały, kiedy uda im się rozkwitnąć. Rozmawiają jeszcze o rzeczach zupełnie nieważnych, zmierzając wśród tłumu do niewiadomego miejsca. Może być to park, a może kawiarnia, kino, teatr. Są w centrum, a mimo tego kwadrans jest dla nich wiecznością. Kwadrans jest dla nich szczęściem.
Skradzione chwile
Twarz ma zdrowo zaokrągloną, przyrumienioną na policzkach. Rzęsy czarne jak węgle, rzucają miękki cień na policzki. Usteczka blade, jak dwa płatki zwiędłych róż, a na głowie kilka pasm ciemnych włosów, suchych już i poskręcanych na różne strony. Leży na błękitnym, pluszowym kocyku, tuż po narodzinach. Wciąż pod ostrym światłem lamp szpitalnych, które nie przeszkadza jej w śnie, a które sprawia, że zdjęcie nie jest prześwietlone. Dookoła obrazu biała, grubsza w dolnej krawędzi ramka. Wczesne lata dziewięćdziesiąte, nowy polaroid kupiony zaledwie kilka dni przed rozwiązaniem, przez ojca. Tuż po zrobieniu zdjęcia, zanim jeszcze zdoła nabrać koloru i ostrości, dziecko wydziera się za wsze czasy. Rozpoczynają się komplikacje. Do domu dociera po kilku miesiącach. Nie ma pępkowego. Nie ma gratulacji rodziny i pochylających się nad pierworodną ciotek. Tylko strach, żeby żyła i zdrowo się rozwijała. Strach, który towarzyszy jej w najwcześniejszych wspomnieniach, jedynie strzępach nerwowej świadomości.
Dziewczynka stawia pierwsze kroki. Na nogach ma śmieszne czerwone spodenki ze sztruksu, na górze biały podkoszulek z wyszytymi kolorowymi kształtami kwiatów. Czarne włosy są krótkie, ledwie do brody, poplątane i zawijające się w półproste loczki. Śmieje się. Policzki znowu są pełne, twarz nieco zbyt blada jak na dziecko wsi, które całe dnie potrafiło spędzać, siedząc jeszcze i raczkując po podwórku. Stopy nagie, bezpiecznie sunące po ciemnoczerwonym dywanie w perskie wzory. W oddali terakota i stojąca lampa, z boku zdjęcia ręce matki, zachęcające do postawienia kolejnego kroku. Aparat trzyma ojciec. Chwilę później dziewczynka upada. Mijają niespełna dwa lata, nim jest w stanie samodzielnie chodzić.
Trzecie urodziny. Jubilatka właśnie ma zdmuchnąć świeczki. Nachyla się nad wspaniałym ciastem wykonanym przez babcię. Jest polane białym, gęstym lukrem, na który mama wysypała różowe kwiatki wycięte ze słodkiego opłatka. Policzki ma zabawnie wydęte, a oczy zamknięte, bo pod powiekami trzyma życzenie. Nie udaje jej się zdmuchnąć świeczek, bo tort spada ze stołu, przypadkowo strącony przez zbyt rozentuzjazmowanego wujka. Dzień mija na sprzątaniu, życzenie nigdy nie zostaje wypowiedziane.
Tak właśnie wygląda moje życie. Mając osiem lat, orientuję się, że cała rzecz tkwi w tym nieszczęsnym aparacie. Zdjęcia z najszczęśliwszych chwil w moim życiu wiszą, przybite gwoździami, na jednej ze ścian, tej między salonem a kuchnią. Chwil, których nie było. Chwil, których zostałam pozbawiona. Kiedy patrzę na te zdjęcia, nie mogę przypomnieć sobie tych momentów, ponieważ one po prostu nie miały miejsca. Ten aparat jest moim wrogiem. Potworem, który pożera mi życie kawałek po kawałeczku. Pewnego popołudnia, gdy obydwojga rodziców nie ma w domu, chowam go w swoim pokoju, głęboko w jednej z szuflad komody. Kiedy mama pyta się, gdzie on jest, odpowiadam zdziwieniem tak wielkim, jakie tylko może udać ośmiolatka.
Jesienią następnego roku bawię się w polu. Otaczają mnie sinożółte kłosy, które łaskoczą mnie w ręce i brodę. Nade mną rozpościera się szarawe, chłodne niebo. Dziewiczą ciszę przecina jakby szelest. Patrzę się w stronę, z której nadchodzi dźwięk i zauważam mamę. Idę w jej stronę, przedzierając się przez ściany długich ździebeł. Mam ochotę ją przytulić. Granatowa koszula w kratę, którą narzuciła na podkoszulek, drży na wietrze wraz ze zbożem. Sprawia, że trzymany przez nią aparat zauważam dopiero, kiedy jest już za późno.
— M-mamo, gdzie go znalazłaś? — jąkam, wycofując się powoli tyłem.
Zdejmuje mnie zimny, chwytający głęboko strach, zupełnie irracjonalny, zupełnie prawdziwy. Mama zatrzymuje się z beztroskim uśmiechem. Wyblakłe od słońca włosy zawijają się przy jej policzkach i podskakują jak wszystko w rytm jesiennego wiatru.
— Głuptasie, był przez ten cały czas u ciebie. Szczęście, że w końcu zabrałam się za porządki. No, uśmiechnij się.
— To nie jest… To nie najlepszy pomysł — udaje mi się wyjaśnić, nim błyska flesz.
Kilka tygodni później rozpakowujemy pudła z rzeczami w małym mieszkanku w centrum miasta oddalonego od rodzinnego domu o kilkaset kilometrów.
W nowym pokoju łatwiej jest mi go ukryć. Jest o wiele mniejszy od starego, ale stoi w nim więcej mebli. Chowam kilka pustych kartonów do szafy, a jakiś czas później za kilka drobnych monet kupuję klej. Cięcie tak grubego kartonu zajmuje mi dużo czasu i daje mało satysfakcjonujące efekty, a w czasie klejenia zalewam sobie palce tak, że na skórze zasycha mi półprzezroczysta skorupa. Mimo to patrzę z zadowoleniem na kartonowy sześcian przylepiony do najdalszego zakamarka szafy z ubraniami. W środku leży stary polaroid, wciąż z kilkoma wkładami w jego środku. Mama jest ze mnie dumna, że nauczyłam się porządku. Powoli zapominam o niepokoju, który latami trzymał się gdzieś z tyłu mojej głowy.