Anna Ziarkowska
Upadły
Dla Piotrka, za to, że jesteś.
A także moim rodzicom, którzy zawsze we mnie wierzyli oraz moim kochanym psim dzieciom, które siadały na tablecie, gdy tekst był nie za bardzo, hehe — Grusi i Lusi.
I dla Was wszystkich, których niestety już nie ma, ale jesteście na zawsze w moim sercu.
Rozdział 1
El diablo
Jego oczy otworzyły się szeroko i rozejrzał wokół siebie. Nie pamiętał nic, nie wiedział, gdzie jest, w sercu czuł tylko pustkę i to dziwne uczucie, które pchało go do morderstwa. Nie miał, pojęcia, dlaczego. Wstał z zimnej ziemi, na której gdzieniegdzie leżały kamienie. Dookoła stały tylko puste domy i nie było żywej duszy. Po ziemi błąkały się suche trawy i wyschnięte gałęzie.
— Gdzie ja jestem? — zapytał sam siebie głosem zimnym i przerażającym.
Nie pamiętał zupełnie nic. Jego ciało było blade jak u trupa i tylko dzięki czarnemu, długiemu płaszczowi nie czuł tego wiatru. Na horyzoncie zaczynały pojawiać się pierwsze ciemne chmury. Zwiastowały deszcz, a gwiazd od dawna nie widział. Gdy zamknął oczy zobaczył tylko gorące, pomarańczowo-czerwone płomienie, a w uszach usłyszał krzyk.
Wiedział, że musi iść dalej, samotna błąkającą się dusza na nieznanym terenie. Wszedł do pierwszego domu i ostrożnie otworzył drzwi. W pierwszej chwili nie zauważył, że jego palce nie wyglądały tak jak wcześniej. Teraz były dziwnie długie, kościste, a paznokcie wyglądały niczym szpony u wampira.
— Co się stało?
Nic nie rozumiał, kompletnie nic. W oddali słychać było już grzmoty, burza zbliżała się powoli. Odetchnął i tak jak podejrzewał, w domu nie było nikogo. Stare rozrzucone wszędzie ubrania, zabłocone buty leżały w kącie pokoju. W kuchni ktoś zostawił stare garnki i kawałek chleba na stole, z którego wychodziły już pleśnie.
— Halo? Jest tu ktoś?
Jednak nikt nie odpowiadał. Przechodząc z kuchni do małego saloniku spostrzegł na ścianie lustro. Było całe zakurzone, więc przetarł je rękawem płaszcza. To, co zobaczył. Wprawiło go w stan wielkiego zdziwienia.
— Jak ja wyglądam… — szepnął zaskoczony.
Oczy miał szare, włosy długie i czarne jak krucze pióra. Twarz była zapadnięta, blada, trupia i nieżywa. Ciało żylaste i chude, w tej samej barwie co twarz.
— Chyba pamiętam się trochę inaczej…
Do głowy przychodziły mu małe przebłyski, w których widział siebie z jakąś kobietą. Uśmiechała się i była taka wesoła, ale teraz nie czuł nic, na jej widok nie zadrżało serce, nie czuł przyjemnego ciepła, nie czuł nic.
Rozejrzał się dalej po chatce, jednak nie znalazł tam nic. Był zaskoczony, że nie czuje głodu. Jego głód był nieco inny niż normalnego człowieka. On czuł głód cierpienia ludzkiego, czuł go tak mocno, że nie potrafił tego opanować. Opuścil głowę i zobaczył na swojej ręce dziwny tatuaż. Czarny tusz na bladej ręce był bardzo widoczny. Był to napis na pewno po hiszpańsku. Nie znał tego języka i był zaskoczony, że w tym właśnie języku postanowił go zrobić, ale nie pamiętał, by gdzieś był.
— Co to za napis? Ja nie rozumiem… Muszę się nakarmić…
Nie wiedział, ile to zdanie zmieni. Zamknął drzwi od chatki i spojrzał na burze i błyski na niebie. Kiedyś może byłyby piękne, a dziś były takie bez wyrazu. Po prostu były. Postanowił iść przed siebie, pomyślał, że może gdzieś niedaleko znajdzie kogoś żywego. Na samą myśl o żywej duszy, poczuł, że tego chce. Wiedział, że musi kogoś znaleźć.
Gdy zobaczył w oddali dwie samotne chatki, zaczął biec w ich kierunku. Krople deszczu spływały mu po policzkach. Z hukiem otworzył drzwi i zobaczył którą kobietę. Siedziała koło kominka i patrzyła w ogień. Wszedł do środka powoli i spojrzał w jej brązowe oczy. Nie odezwała się. Kobieta była Meksykanką. Wydawało się, że wogóle go nie widzi. Jedyne co nagle poczuła to wielki smutek, patrzyła nadal w ogień i zaczęła płakać. On podszedł bliżej i spojrzał na nóż, który leżały na stole.
— Weź go i zrób, co trzeba. — szepnął zimnym głosem. — Nikt nie zauważy, że Cię już nie ma, jak i do tej pory. Skończy się twoje cierpienie, smutki, pójdziesz dalej, tam, gdzie już tego nie ma.
Kobieta nie zastanawiając się długo, wstała, wzięła do ręki nóż i przyłożyła do gardła. Jednym, szybkim i mocnym pociągnięciem podcięła sobie gardło. Gdy uchodziło z niej życie, mężczyzna czuł, że wraca do sił. Krew sączyła się mocno, a kobieta zaczęła się dławić, przykładała ręce do szyi i dopiero wtedy go zobaczyła. Powoli zamknęła oczy, a on uśmiechnął się szeroko.
— Co za piękne uczucie.
Tak, odebranie życia przez kogoś dawało mu siłę, karmiło go i poczuł, że jest mu lepiej, że nie czuje tej pustki i jest nakarmiony. Rozejrzał się po chatce, która była bardzo skromna. Nie było tam rzeczy innych osób, więc na pewno nikt nie zauważy, ale czy musiał się tym martwić? Przecież kobieta zachowywała się tak, jakby wogóle go nie widziała. Dopiero w chwili ostatniego tchnienia patrzyła na niego. Spojrzał na jej ciało. Było takie szczupłe, a ubrana była w czerwona sukienkę W zielone kwiaty. Na nogach miała klapki, podczas wypadku jeden spadł z jej stopy.
Usłyszał czyjeś kroki i zamarł na chwilę.
Stara babcia weszła do środka i poczuła tylko smutek. Na widok ciała podniosła wzrok i szepnęła coś w swoim języku. Jej siwe włosy wystawały spod chustki, która okryła głowę. W ręce miała dziwny medalion.
— Już nie jesteś niewidzialny, demonie.
— Kim jesteś? — zapytał kobiety.
— Jej babką. Wiedziałam, że blisko Cię wywieźli. Wiedziałam, że przyjdziesz się nami nakarmić.
Nic nie rozumiał, ale kobieta wiedziała o nim dużo, a nawet za dużo. Patrzył na nią, ale nie działały na nią jego słowa, a pragnienie mordu znów zaczynało do niego powracać.
— Możesz sobie paplać swoje brudne słowa, na mnie nie działają. — zaśmiała się.
— Co mi zrobiliście?
— Zabraliśmy ci to, co ty zabrałeś nam. Miałeś piękne ludzkie życie, byłeś panem świata, albo tak ci się wydawało. Kradłeś, zabijałeś, kłamałeś, raniłeś, więc teraz bez tego nie będziesz mógł istnieć.
Uśmiechnęła się i pokazała mu zdjęcie. Był tam mężczyzna z czarnymi oczyma, idealnie ogolonym zarostem i ciemnymi włosami. Ubrany w drogi garnitur marki Versace. Obejmował młodziutką dziewczynę z długimi, kręconymi, szarymi włosami. Mogła być około dziesięć lat młodsza od niego. Była szczupła, ubrana w czarna sukienkę i tego samego koloru buty na wysokiej koturnie, a i tak sięgała mu tylko do ramion. Wpatrywał się w to zdjęcie i nagle sobie przypomniał. Nie wiedział, co myśleć i czuł, że już nigdy jej nie zobaczy. Myśli kręciły mu się w głowie, ale pragnienie zaczynało zwyciężać.
— Pamiętasz ją? — zapytała babka, ale nie odpowiedział, a ona zaczeka się śmiać. — Pamiętasz. To dobrze. Nigdy jej nie zapomnisz. Gdyby nie ona, nie byłoby Cię tutaj.
— Co mi zrobiliście!?
Krzyczał i zaczął rozrzucać wszystkie rzeczy, które były w chacie. Rozbijał szklanki i wazony, szarpał ubrania i rozcinał je swoimi ostrymi pazurami niczym nożem krawieckim. Chciał tylko jednego. Chciał, by ta stara babka wreszcie zamknęła się i przestała śmiać. Poczuł w sobie wielką złość i rzucił się do niej. Kobieta podniosła do góry medalion i przystawiła mu do twarzy. Upadł na ziemię i poczuł, że słabnie. Bolało go cale ciało, nie czuł pragnienia i swojej siły, ale słabość. Był za słaby, by cokolwiek zrobić… Dlaczego?
— Mojej duszy nie dostaniesz, Fereldinie.
— Fereldinie?
— Za swoje czyny el diablo, stałeś się tym, czym byłeś za życia. Potwór w ludzkiej skórze kiedyś, teraz jesteś prawdziwym potworem z właściwą powłoką.
— Kim Ty jesteś?
— Kimś, kto mógł Cię rozliczyć ze wszystkiego.
— Ta dziewczyna nie jest Twoją wnuczką.
— Nie jest, ale jest Meksykanką, a ja zawsze będę ich bronić i karać tych, którzy odbierają im życia. — odpowiedziała. — A Ty taki jesteś Fereldinie. Nie mam dla Ciebie litości i nigdy już nie będziesz taki jaki byłeś za życia. — powiedziała i popatrzyła na zdjęcie, które mu pokazała. Zgniotła je i dodała: — Jej też już nie ma. I wielu innych dusz.
— Bronisz ich i każesz tych, którzy zrobili im coś złego. A oni Cię czczą… kim do cholery jesteś?
— Zgadza się, mój drogi.
Wstała i spojrzała na niego z uśmiechem. Podniosła rękę do góry i pstryknęła w palce szepcząc coś pod nosem.
Nie stała już przed nim stara babka, ale w sile wieku młoda kobieta. Czarne włosy upięte miała na głowie, a wśród nich były kwiaty. Jej twarz pokrywały tatuaże, oczy otaczały czarne koła, czarne usta z wytatuowanymi zębami, policzki miała zapadnięte głęboko. W tej chwili wiedział kim była. Za długo mieszkał w Meksyku, żeby nie umieć jej rozpoznać. Stali na przeciwko siebie, zupełnie nieruchomi i wpatrywali w siebie nawzajem. Był tak bardzo zaskoczony. Znał ją tylko z legend i mitów, a teraz stała tu przed nim, żywa i realna.
— La Catrina.
— Witaj.
— Pierwsza Dama Meksyku.
— Tak też mnie nazywają, choć wolę swoje imię.
— Jesteś przecież tylko ich demonem, nie możesz istnieć.
— Teraz oboje jesteśmy. — odpowiedziała śmiejąc się pod nosem i klasnęła w dłonie.
Fereldin stał sam w pustej chacie i czuł ogromne pragnienie. Nie mógł się pogodzić z tym, co właśnie usłyszał. Kobieta zniknęła, a on wiedział, że musi przypomnieć sobie swoje życie, błędy i młodą dziewczynę, która była z nim na zdjęciu i po której teraz nie zostało nic, tylko popiół w kominku, jak i z jego życia, dawnego życia.
Rozdział 2
Pan życia i śmierci
Młodość i siła jaka w nim tkwiła, była niesamowita. Cokolwiek chciał, mógł to mieć. Jego twardy charakter pomagał w interesach, a przy handlu narkotykami trzeba było być twardym. Nie miał w zwyczaju narzucać komuś swojego zdania, ale jego charyzma była tak wielka, że ludzie zgadzali się z nim za pierwszym razem. Wielokrotnie spotykał niebezpiecznych ludzi, którzy dla paru gram gotowi byli zrobić wszystko, łącznie z morderstwem. Ten świat miał swoje własne prawa, działał na własnych zasadach. Dla swojego gangu robiło się wszystko. Dla niego i całej reszty był jak żona — najważniejszy.
Jako dziecko wychowywał się w biednej dzielnicy, na nic nie starczało, ojciec bił go, gdy brakowało alkoholu. Jego matka robiła wszystko, co mogła, by zapewnić synowi jakieś życie, bo nie można było powiedzieć dostatnie. Pracowała po dwanaście godzin dziennie sprzątając restauracje, bary i biura. Nie była to lekka praca, ale pieniędzy starczało na nią i jej dziecko. Kupowała mu od razu po wypłacie nowe buty czy ubrania na pobliskim targu, by jej mąż nie mógł wszystkiego przepić. Bardzo go kochała i chciała zapewnić mu tyle, na ile będzie miała sił. Sama nosiła stare buty, jedne i te same od lat. Jego matka była dobrą kobietą, kochał ją i bardzo przeżywał stratę, gdy zmarła. Ojca nienawidził. Obiecał sobie, że nigdy nie skończy tak jak on. W wieku piętnastu lat uciekł z domu i zatrudnił się w jednym z barów, które słynęły ze specyficznej klienteli. Tam rozwinęła się jego historia.
Dziś siedział w swoim wielkim domu i patrzył na stolicę kraju, który dał mu tak wiele. Ulice Mexico City miały tak wielu mieszkańców. Jednak on przeliczał to na każdego uzależnionego, który pozwalał mu na tak godne i wystawne życie. Piękne miasto z tak mrocznymi zakamarkami. Często podróżował do stanu Jukatan i Campeche. Grupy przestępcze jakie tam działały, współpracowały z nim już tyle lat, że niemal czuł się tam jak w drugim domu.
Nad Mexico City świeciło dziś słońce. Młody chłopak w wieku nie mniej, nie więcej piętnastu lat stanął przed ogromną willa, która otaczały piękne ogrody i nietuzinkowe drzewa. Betonowy płot wokoło posesji nie pozwalał na ściąganie niechcianych spojrzeń. Do głównych drzwi prowadził piękny, marmurowy chodnik. Zaś za domem rozciągał się basen, stajnie dla koni i ogrody. Właściciel domu lubił je hodować dlatego, ze były to majestatyczne zwierzęta. Niektóre z nich wypożyczał na wyścigi, gdyż to też był jeden z jego źródeł dochodu. Ogrody rozciągały się daleko. Każdy krzew, kwiat miał swoje lustrzane odbicie. Wszystko było idealnie dopasowane, zadbane.
Chłopak spojrzał na tabliczkę i zobaczył „Javier Pascal „. Drżącą ręka nacisnął dzwonek. Czekając dalej rozglądał się i patrzył na cudowny dom. Jego wielkie okna ozdobione były meksykańskimi wzorami i kościotrupami. Juan, bo tak miał na imię młodzieniec, słyszał, że Javier lubił takie klimaty. Dom otoczony był wysokim murem i tylko to udało mu się zobaczyć. Nagle drzwi otworzyły się i został zaproszony do środka przez jednego z jego ochroniarzy. Każdy nosił przy sobie karabin, nóż i sztylet. Jego ochroniarze, jak to ich nazywano, byli niesamowicie wyszkoleni w broni białej. Mężczyzna był ubrany w czarny garnitur, z kieszeni wystawał nóż, a na ramieniu niósł karabin.
— Nie bój się młody, za nic się tu nie umiera. — zażartował osiłek, a chłopak przełknął ślinę.
— Ja mam tylko dać to Panu Pascalowi.
— Jeśli to nic, co zagraża jego życiu, to przeżyjesz, wyjdziesz stąd z dużą ilością kasy i twoja matka nie będzie musiała dorabiać po burdelach.
— Wiem… — odpowiedział i zaczerwienił się.
Niestety, ale tak się działo w biednych dzielnicach. Kobiety, które samotnie wychowywały dzieci, albo pracowały po czternaście godzin w fabrykach, które i tak płaciły grosze i nie starczało na utrzymanie, a te które były dosyć ładne wybierały inne źródło dorabiania pieniędzy, bo tak było łatwiej i szybciej. Tak samo musiała zrobić matka Juana. Urodziła go w wieku szesnastu lat i wychowywała samotnie. Ojciec uciekł i nigdy więcej się nie pojawił.
Szli po długim korytarzu, aż w końcu chłopak zobaczył kolejnych dwóch ochroniarzy i wielkie drzwi. Vincent, bo tak miał na imię wytatuowany mężczyzna, skinął im głową i otworzyli je. Javier siedział na fotelu i na dźwięk otwierania drzwi odwrócił twarz. Był niezwykle przystojny, czarne, nieco dłuższe włosy zostały idealnie ułożone, tak, że tylko kosmyki spadały mu na twarz. Był szczupły i miał nieco zapadnięta twarz. Uśmiechnął się na widok przerażonego Juana. Wstał, a chłopaka oczom ukazał się chudy, wysoki mężczyzna w czarnym, idealnie dopasowanym garniturze. Wszystko wycięte na krój, idealne.
— Juan, powiedz mi co u twojej matki?
— Wszystko w porządku, jeśli można tak powiedzieć.
— Moi koledzy byli zadowoleni. Dam Wam dodatkową gotówkę za to. — odpowiedział i uśmiechnął się, a Vincent zaśmiał głośno.
— Zasłużyła.
— Oczywiście.
— Ja mam dla Pana przesyłkę i chciałbym się zapytać czy nie potrzebuje Pan kogoś do pracy. Mogę zająć się psami, końmi, sprzątać w stajni.
— Widzę, że naprawdę macie kłopoty.
— Nie, ja po prostu nie chce już żyć z matką. Ci faceci nie traktują mnie dobrze.
— A czego się spodziewałeś? Płacą za usługę i oczekują dobrego efektu. Nie Ty jeden jesteś synem prostytutki. Jest Was tu na pęczki, a wierz mi, że nie chciałbyś trafić z matką do Jukatanu. — warknął nieco zdenerwowany Javier.
— Przepraszam.
— Możesz sprzątać stajnie, dostaniesz za to kilkanaście peso.
— Dziękuję.
— Tylko się pilnuj, ostatni sprzątacz skończył właśnie swoją pracę na zawsze. — dodał Vincent i zaczął się śmiać.
Chłopak coraz bardziej się bał, ale Javier słynął z okrucieństwa. Handlował narkotykami na cały Meksyk i USA. Meksykańska policja została już dawno kupiona, a to nie jedyne z jego przewinień. Kilka z domów publicznych, gdzie pracowały kobiety, również należały do niego. Jednak tam się nie pokazywał. Wszystkimi tymi sprawami zajmował się Vincent.
— Dawaj tą paczkę i spadaj młody.
Chłopak podał paczkę Vincentowi i udał się w kierunku wyjścia. W ręce ściskał gruby plik banknotów.
Ochroniarz otworzył paczkę ostrożnie i oboje widząc jej zawartość zaczęli się śmiać. Były tam babeczki tworzące kobiece biusty. Jak mniemali matka chłopaka chciała podziękować w ten sposób za dodatkowy zastrzyk gotówki.
Jej najwyraźniej nie przeszkadzało, że wykonywała najstarszy zawód świata.
Następnego dnia Javier udał się na spotkanie. El Muerto, jak nazywał się jego klient, miał się za pana śmierci. Co miesiąc spotykał się z Pascalem, by kupić trochę broni. Jego gang działał w Campeche. Byli to bardzo okrutni ludzie. Wieczór zapowiadał się obiecująco. Siedzieli w restauracji i właśnie kończyli dogadywać szczegóły. Vincent siedział obok Javiera, który chciał już zakończyć to spotkanie.
— Najpierw pieniądze.
— Nie ma sprawy, Javier. Nigdy nas nie zawiodłeś, dzięki Twoim dostawom Campache ma się dobrze. Nawet bardzo dobrze.
— Broń już na Ciebie czeka.
— Interesy z Tobą to czysta przyjemność.
Pożegnali się po krótkiej rozmowie, a Javier odetchnął z ulgą. Miał około trzydziestu pięciu lat i był bardzo młody jak na szefa swojego gangu. Jednak przez całe spotkanie obserwował jedną z kelnerek. Widać było jej zagubienie, więc pewnie była w tej pracy od kilku dni. Kolega od razu zauważył te spojrzenia i szturchnął go łokciem.
— Raczej nie z tych, co u Ciebie dorobią.
— Nawet o tym nie myślałem. Widzę to jej zagubienie.
— Rzeczywiście. Mota się z tymi talerzami jak obłąkana.
— Vincent zobacz jakie ma w oczach przerażenie.
— Widzę, ale chcę coś zjeść. Czy dzień Javier jeździłem po burdelach i zbierałem pieniądze. Naprawdę chcę jeść, a nie obserwować kelnerki, które są tak głupie na jakie wyglądają. — westchnął i wziął do ręki menu.
Javier wiedział co najbardziej lubi i zamawiał to zawsze tam, gdzie było dostępne. Oboje zawiesili swój wzrok w karcie, gdy nagle wyrwał ich delikatny, damski głos.
— Witam panów serdecznie w nasze restauracji. Czy mogę przyjąć zamówienie?
Oboje spojrzeli na nią zaskoczeni. Była to ta kelnerka, którą obserwowali przed momentem.
— Witam. Poproszę enchiladas. I wino La Cetto, czerwone.
— A ja nachos i piwo.
— Oczywiście.
— Jak ma Pani na imię? — zapytał spokojnym głosem Javier.
— A dlaczego Pan pyta?
— Chce wiedzieć do kogo iść po rachunek.
— Beatriz. Czas oczekiwania to około kwadrans, może dwadzieścia minut. Zaraz przyniosę Panów drinki.
Dziewczyna bardzo szybko odeszła. Widać było, że jest bardzo zestresowana swoją pracą. Nic dziwnego, była bardzo młoda i dopiero zaczynała życie na własną rękę, a było jej ciężko. Dała zamówienie kucharzowi i wiedziała, że ma chwilę na papierosa. Zdjęła szybko fartuch i wybiegła na zewnątrz na patio z tyłu budynku. Spostrzegła, że nie jest sama.
— Nie denerwuj się. — odezwała się starsza pani.
— Jestem tu trzeci dzień, a ta praca nie za bardzo mi idzie, uciekam od klientów. Wstydzę się wszystkiego wokoło i ciągle robię coś nie tak. — odparła zapalając papierosa.
— Ja w pierwszych dniach nawet nie wyszłam na sale, tylko chowałam się za sprzątaniem. A w zasadzie miotłą i ścierką.
— Dziękuje, zawsze to lżej na duchu.
— Nie stresuj się Beatriz. Szef to rozumie. Kelnerką się nikt nie rodzi.
— Tak bardzo zależy mi na pracy.
— Dziecko, niejedno widziałam i przeszłam. Obsłuż tych garniaków jakby to byli zwykli ludzie. Wyobraź sobie, że podajesz kolację znajomym.
Kobieta zagasiła papierosa i weszła do łazienki, by umyć ręce. Beatriz poznała ją już pierwszego dnia w pracy. To właśnie ona oprowadziła ją i pokazała, gdzie znajduje się szatnia, kuchnia, zmywarki, wytłumaczyła zasady. Wszyscy w restauracji nazywali ją Abuela, co po hiszpańsku
oznaczało babcię. Szybko do paliła papierosa i rzuciła niedopałek do wiaderka, które służyło za kosz. To, co było w środku restauracji, nie do końca odpowiadało temu, co było na zewnątrz.
Spojrzała na jedzących mężczyzn i westchnęła spoglądając na Abuele.
— Chciałabym mieć kiedyś tyle pieniędzy, co oni.
— A kto powiedział, że nie będziesz mieć? Znajdź bogatego męża, jesteś ładna dziewczyna. — Abuela puściła do niej oczko.
— Abuela, ja nie z tych. Wolę żyć skromnie, ale niezależnie niż być utrzymanką jakiegoś bogacza.
— A co byś zrobiła, gdyby jakiś bogacz się w Tobie zakochał? Jesteś taka ładna. — szepnęła i spojrzała na nią.
Beatriz miała metr sześćdziesiąt wzrostu, ubierała się w kolorowe sukienki. Jej wesołe, ciemne oczy śmiały się zawsze. Była bardzo wesoła, miła i miała poczucie humoru. Dla niej pieniądze były tylko źródłem przetrwania, spokojnego życia. Nie żądała od niego za wiele, bo wiedziała, że lepiej stąpać po ziemi niż błądzić w chmurach. Na pierwszy rzut oka nie spodobał jej się Javier. Czuła, że jest to osoba zimna i niezdolna do prawdziwych uczuć. Gdy wracała po dziesięciu godzinach z pracy, brała kartkę i długopis i pisała opowiadania. Miała marzenie, że może kiedyś uda jej się wydać książkę.
— Wątpię, żeby jakiemuś bogaczowi spodobały się moje włosy.
— Myślałam, że je farbujesz…
— Niestety, ale zbyt dużo stresu w młodzieńczych latach spowodowało, że dosyć szybko zmieniły kolor.
— Dziecko, ja nie wiedziałam.
— Abuela, nie ma co do tego wracać, tak samo mówi mój psychiatra.
— A co się stało, że aż musisz chodzić po psychiatrach? Oczywiście, nie mów jeśli nie chcesz.
— Miałam dziesięć lat, gdy straciłam jedną siostrę. Potem zachorowała druga i też nie można było jej uratować. Zostałam sama, mama zabrała mnie do lekarza, bo widziała, że coś jest nie tak i stwierdzono najpierw depresję, a potem schizofrenie.
— Mój Boże…
— Nie jest źle, teraz mam leki i czuje się dobrze, a siostrom pozwoliłam w końcu odejść.
Abuela była w szoku. Nie tego się spodziewała po tak wesołej dziewczynie, która przeszła ogromną tragedię.
— Znam Cię zaledwie trzy dni, a czuje jakbyś była moją wnuczką. Gdybyś czegoś potrzebowała, babcia Ci pomoże i będę się za Ciebie modlić do naszej panienki.
— Oby nie do La Catriny, niech za szybko mnie nie zabiera. — powiedziała i zaśmiała się. — Od jakiegoś czasu cieszę się życiem.
— Ona karze okrutników, a Ty jesteś za dobra, by przyszła do Ciebie. Pomoże, gdy będziesz cierpieć na łożu śmierci.
— Mam nadzieje, że jeszcze długo pożyje.
Kobieta przytuliła ją, a Beatriz uśmiechnęła się i wzięła tace z gotowym zamówieniem. Przypomniawszy sobie wszystko, co przeszła nie czuła już stresu, gdy obsługiwała gości.
Mężczyźni również zapłacili za posiłek i wyszli z restauracji. Każdy wrócił do swoich obowiązków. Vincent znów pojechał do jednego z domów publicznych, a Javier udał się do Campache.
Fereldin westchnął ciężko i wyszedł z chatki. Jedyne, co trzymał w ręce to popiół po spalonym zdjęciu. Głód znów zaczął go trawić. Nie mógł go znieść. Był tam ogromny i nie do zaspokojenia. Wiedział, że musi udać się tak, gdzie będzie mógł się pożywić.
Pomyślał o Mexico City i gdy otworzy oczy znalazł się na jednej z ulic. Nie rozumiał, jak to było możliwe, ale jako demon chyba mógł tak robić.
— To niemożliwe, byłam tam a teraz tu…
— Idź Pan w cholere.
Usłyszał za sobą gruby głos. Odwrócił się i zobaczył wysokiego mężczyznę z tatuażami na szyi. Z kieszeni wystawała mu broń. Zaczął wpatrywał się w niego zimnymi oczyma i nagle sobie przypomniał. Wiedział, że kilka razy z nim rozmawiał.
— Viktor, Vincent. To on. — szepnął do siebie. — Vincent! — krzyknął, ale mężczyzna nawet nie drgną i poszedł dalej.
Postanowił, że uda się w tym samym kierunku i może to doprowadzi go do okrycia czegokolwiek o swoim dawnym życiu. Spojrzał na wielki dom i tabliczkę „Javier Pascal „.
— Kim on jest? Ja nic nie pamiętam.
Głód zaczął być jeszcze większy i wtedy zobaczy, naprzeciwko stary bar. Musiały tam być duszę, które nieszczęśliwe i zranione chciałyby że sobą skończyć. Wystarczyło tylko parę słów i głód na chwilę odpuści.
Zbliżało się Święto Zmarłych, a w Meksyku obchodzono je inaczej niż innych częściach świata. Dla Europejczyków był to czas smutku i wspominek tych, którzy odeszli. Trwa ono od pierwszego listopada do drugiego. W tym czasie Meksykanie wierzyli, że mogą liczyć na towarzystwo bliskich zmarłych. Wierzyli oni też, że duszę ich przodków podążają drogą aksamitek, malutkich pomarańczowych kwiatków, do swoich rodzin i że przez ten jeden dzień w roku zmarli mogą, pić, ucztować, jeść razem ze swoimi rodzinami. W Meksyku Dzień Zmarłych to niezwykle wesołe święto. Calavera, czyli czaszka, ozdabiała w tych dniach każdy dom.
Na wielkiej paradzie, która odbywała się w stolicy brała udział również Beatriz. Na czole napisane miała imiona sióstr, które straciła. Tak też właśnie robili tego dnia mieszkańcy Meksyku. Na ulicach pełno było ołtarzy wypełnionych obrazami i zdjęciami zmarłych, świecami, kwiatami, chlebem, szklankami z wodą, owocami oraz ulubionymi daniami bliskich, którzy odeszli. Beatriz również położyła ulubione dania sióstr na ołtarzu niedaleko jej wynajmowanego mieszkania.
— Bardzo Was kocham i nigdy nie zapomnę, a dziś świętujemy razem. — powiedziała uśmiechnęła się do nich.
Kilka godzin przez wyjściem upiekła także Pan de Muerto, czyli chleb zmarłych. Jej siostry bardzo go lubiły, szczególnie maczanego w gorącej czekoladzie. Nie mogła im tego odmówić.
— A gdzie aksamitki?
Usłyszała za sobą czyjś głos i odwróciła wzrok. W pierwszym momencie go nie poznała, ale potem skojarzyła fakty, że to właśnie tego oschłego mężczyznę obsługiwała w restauracji.
— To Pan? Co Pan tu robi?
— Moi bliscy też odeszli. — odpowiedział i przez chwilę pomyślał o tych, których sam zabił, gdyż byli zbyt niewygodni w interesach. — Ojciec i matka.
— Moi całe szczęście żyją.
— Całe szczęście.
— Są dla mnie bardzo ważni.
— Ja kochałem matkę, ale ojca nienawidziłem.
— A co się stało? — zapytała. — Jeśli Pan nie chce…
— Nie, jest ok. Mogę powiedzieć. — przerwał jej. — Ojciec zostawił nas jak byłem mały, co doprowadziło do kilku zwrotów w moim życiu i gdy miałem środki, odnalazłem go i zabiłem.
Beatriz wybuchnęła śmiechem, a Javier patrzył na nią zaskoczony, ale po chwili również zaczął się uśmiechać. Ona myślała, że to żart, a on mówił poważnie.
— Zabawny jesteś. Jestem Beatriz Santana. — powiedziała i wyciągnęła do niego rękę.
— Javier Pascal. Bardzo mi miło.
Rozmawiali bardzo długo i wcale nie okazał się takim, za jakiego miała go dziewczyna. Był miły i zabawny, często żartował, opowiadał jej ciekawe historie i przy okazji parady pokazywał jakieś miejsca i mówił o nich. Wychował się w Mexico City, co prawda w biednej dzielnicy, ale teraz już nie miał tego w głowie. Liczyło się co jest teraz, a jego życie było na wysokim poziomie.
— Może pójdziemy coś zjeść? Mam ochotę na sporą porcję enchiladas.
— W mojej restauracji też to zamówiłeś.
— W twojej?
— Coś ty… pracuje jako kelnerka i nigdy nie będę miała tyle pieniędzy, żeby otworzyć restaurację.
— A może chciałabyś… — zaczął, ale stwierdził, że jej nie będzie proponował pracy u siebie w jakimś domu publicznym.
— Co takiego?
— Pomyślałem, że miałbym dla Ciebie dodatkową pracę.
— Zależy co, już mi jeden na ulicy proponował dołączenie do burdelu. — odparła i zaśmiała się, a Javier szybko się domyślił, że musiała na ulicy spotkać Vincenta.
Zrobił dosyć głupią minę i parsknął śmiechem.
— Mam duży dom, a kobieta, która tam sprzątała, nie sprawdziła się.
Była to kolejna z jego ofiar. Kobieta okazała się nieuczciwa i chciała ukraść biżuterię, którą miał w sejfie. Każdego dnia podglądała go, gdy wchodził do pokoju z sejfem, aż pewnego dnia spróbowała i niestety nie udało się jej ani ukraść biżuterii, ani też ujść z życiem.
Pamiętam ta scenę jak dziś. Domyślił się o co jej chodziło i udał się do pokoju z bronią w ręce. Specjalnie zostawił otwarte drzwi od sejfu i wyszedł drugimi drzwiami. Sprzątaczka weszła i rozejrzała się, a gdy nikogo nie było wyciągnęła rękę po naszyjniki. Nawet nie zdążyła schować ich do fartucha. Javier wszedł do środka i nie słuchał jej przeprosin. Strzelił jej prosto w głowę, a dokładnie między oczy i zawołał swoich ochroniarzy, by posprzątali „to ścierwo „. Jednak tego postanowił jej nie mówić.
— Co Ty na to?
— Fajnie, tylko ja około dziesięciu lub nawet jedenastu godzin spędzam w restauracji i na tygodniu nie mogę.
— Mogą być soboty.
— W takim razie pewnie, że biorę tą pracę. Zobaczysz, że się sprawdzę.
— Na pewno. — odpowiedział i spojrzał na nią od dołu do góry. — „Niczego sobie jest, chociaż sobie popatrzę „ — pomyślał i uśmiechnął się pod nosem.
Beatriz pomyślała, że to dobry pomysł. Wreszcie trochę się odkuję. Javier miał inne myśli, niekoniecznie czyste.
Fereldin przetarł ręką twarz stojąc nad ciałem kolejnych samobójców. Były to prostytutki, a tu nie zajmowano się ich sprawami. Głód ustał, a on miał nadzieję, że ustanie na dłużej. Popatrzył z daleka na wielki dom i zaczął się zastanawiać.
— Więc byłem kiedyś bogaty i znałem tamtego mężczyznę. Ciekawe co jeszcze w życiu robiłem.
Skoro i tak nikt normalny go nie widział, a głód nie dokuczał postanowił iść do domu i rozejrzeć się po nim. Może tam będzie coś co pomoże mu rozwiązać zagadkę jego pochodzenia.
Wszedł do domu i zobaczył obraz tajemniczej dziewczyny wiszący na ścianie w holu. Te siwe włosy i te czarne oczy… tak bo było jedyne, co na chwilę obecną się przypomniało. Kim ona do cholery była? Wciąż tłumiło mu się to po głowie. Zobaczył, że pod jej obrazem leżały aksamitki.
Pierwszy raz coś poczuł, poczuł, że jest mu odrobinę smutno.
— Aksamitki… Więc ona nie żyje.
Była sobota dwudziestego pierwszego października. Słońce przebijało się przez chmury, liście spadały z drzew, a ptaki nie śpiewały. Vincent założył na siebie marynarkę od garnituru, który dopiero, co odebrał z jednego z salonów Versace. Lubił dobre garnitury tak samo jak Javier. Zbliżała się godzina dziewiąta i wiedział, że musi jechać po nową sprzątaczkę. Pokiwał głową w stronę Javiera, który przeczesywał całe wydatki i porównywał, który interes najbardziej się opłaca. Drzewa, które rosły za jego ogromnym domem, pochowały już nie jedną osobę ze służby i Vincent podejrzewał, że tak samo stanie się z tą młoda. Przyjdzie, kilka tygodni wytrzyma, potem pójdzie z Javierem do łóżka i skończy jako następne drzewko. Wsiadł do samochodu i udał się do biednej dzielnicy Mexico City.
Beatriz kończyła myć zęby i na dźwięk klaksonu samochodowego wzięła płaszcz i zaklęła drzwi na klucz. Wsiadła do samochodu i nic się nie odezwała. Nie lubiła tego mężczyzny, gdyż wyczuwała jego rzeczowe podejście do kobiet.
— Fajny płaszcz.
— Dziękuję. — odpowiedziała nadal patrząc w okno.
— Wiesz kim on jest?
— Javier Pascal. Właściciel najlepszych barów w tym mieście.
— Skoro nazywasz to barami.
— A jak mam nazywać?
— To bardzo wpływowy gość i mój przyjaciel, więc radzę Ci nawet nie myśleć o okradaniu go ani szpiegowaniu.
— Okradaniu?
— Tak. Znam takie jak ty.
— Takie jak ja?
— Kręcą się koło bogatych facetów, by mieć dostęp do ich portfela.
— Przepraszam Cię bardzo, ale ja mam gdzieś jego pieniądze, jak i jego. Nie patrzę na niego jako potencjalnego męża, na pewno takiego bym nie chciała, a Ty… zatrzymaj samochód. Dalej pójdę pieszo.
— Przestań się obrażać, ja Cię tylko ostrzegam.
— Dziękuję za troskę.
— Nie mogę Cię wysadzić, bo mu obiecałem, że przywiozę Cię tu pod same drzwi. Javier dba o swoich pracowników.
Dziewczyna siedziała i nic się nie odzywała. Miała dosyć towarzystwa Vincenta i jego chorych wywodów, skoro wcale jej nie znał, a już ją tak oceniał. Pomyślała, że Javier popełnił ogromny błąd przyjaźniąc się z kimś takim. Myślała tylko o tym, by wysiąść z tego samochodu i nigdy więcej nie musieć do niego wsiadać.
Javier przywitał ją, a ona zabrała się do pracy. Wysprzątała cały dom, umyła podłogi, powycierała kurze. Zajęło jej to osiem godzin, ale miała sposób na taką pracę. Zakładała słuchawki i puszczała sobie ulubioną składankę z lat siedemdziesiątych.
Nie chciała zawierać głębszej znajomości z nikim z tego domu. Ci ludzie wydawali jej się niebezpieczni i miała rację. Z każdą następną sobotą, coraz bardziej poznawała Javiera, jego zachowania i zwyczaje, a on coraz częściej sam zaczynał ją odwozić, nie prosząc już o to Vincenta. Każda rozmowa zbliżała ich do siebie i sporo o sobie rozmawiali. Dziewczyna zaczynała coś do niego czuć, jak i odwrotnie.
Coś zaczynało się tworzyć, wbrew temu co oboje sobie obiecali…
Rozdział 3
Koniec tajemnic
Podczas jednej z dróg powrotnych zobaczyła, że pod jego marynarką jest broń. Zatrzymali się, ponieważ w tych godzinach były korki i czekali, aż ruszą.
— Javier po co ci to?
— Do ochrony.
— Ja wiem kim jesteś.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się. Prędzej czy później i tak poznałaby prawdę.
— Szczerze to ja nic nie ukrywałem. Po prostu się tym nie chwaliłem.
— Pablo Escobar też się nie chwalił, a i tak wszyscy wiedzieli kim był.
Zaśmiał się i zobaczył na jej twarzy delikatny uśmiech.
— Nie masz się o co bać.
— Ale nie wciągniesz mnie do jednego ze swoich domów publicznych?
— Nie. Jestem szczery i mógłbym to zrobić każdej, ale nie Tobie. W tej restauracji widziałem jak ciężko pracujesz i widać było, że potrzebujesz pieniędzy, ale ciałem na nie nie zarobisz.
— Vincent stwierdził inaczej.
— Vincent to ćpun.
— Ale też Twój przyjaciel.
— Tak, siedział pięć lat w więzieniu, ale udało się go wyciągnąć. Znamy się od dziecka.
— Za co?
— Za zabójstwo w afekcie. Miał najlepszego prawnika i dostał tylko pięć lat.
— A Ty Javier siedziałeś?
— Nigdy.
— Wiem z czego słynie Jukatan i Campeche. A ty tam często się pojawiasz.
— Mała, pieniądze same się nie zrobią, trzeba im pomóc.
Uśmiechnęła się do niego.
— Teraz skoro już znasz prawdę… — zaczął niepewnie. — Uciekniesz czy zostaniesz?
— Jeśli ucieknę to mnie zabijesz?
Zaczął się śmiać i znów zatrzymał samochód. Jazda wyglądała jakby ścigały się ślimaki. Wrzucał jedynkę, potem dwójkę i znów zatrzymanie. Korek wcale się nie rozładowywał, ale rozmowa na tyle mu się podobała, że wcale się tym nie denerwował. A nerwowy był, jak mało kto.
— Nie mam zamiaru uciekać Javier.
— Bardzo się cieszę. Lubię Cię.
— Ja też Cię lubię. Jak chcesz i jeśli wogóle uda nam się dojechać do mnie możesz wejść na herbatę.
— Na herbatę nie. — odpowiedział poważnie. — Ale chętnie wejdę na kawę z mlekiem.
Dla ludzi obok był zimny, oschły i poważny, a przy niej tak często żartował. Ona znała go z zupełnie innej strony.
Po godzinie wreszcie udało im się dotrzeć na miejsce. Beatriz otworzyła drzwi, a jego oczom ukazała się malutka kuchnia połączona z salonem i kątem oka zobaczył uchylone drzwi od sypialni. Na środku salonu stał stolik kawowy w czarnym kolorze i kanapa, a na jednej ze ścian wisiały zdjęcia jej sióstr, obok rodziców i jej.
— Lubisz czarny?
— Kocham, kiedyś chciałabym mieć wszędzie czarne meble.
— Beatriz, ja muszę Cię zwolnić. Nie mogę dalej korzystać z twoich usług sprzątania.
Dziewczyna popatrzyła na niego zaskoczona, a on podszedł do jej zdjęcia w szarej ramce z przyczepionym serduszkiem do ramy i wziął je. Przytulił do serca i patrzył na nią w milczeniu.
— Dlaczego?
— Będzie robił to ktoś inny, zatrudnię jakąś kobietę, bo nie wyobrażam sobie, żeby moja dziewczyna robiła takie rzeczy. Już nie musisz.
— Tego się nie spodziewałam.
— Mówiłem, że Cię lubię, no i nie umawiam się z pracownicami.
— Javier…
— Jutro zajmę się wypowiedzeniem umowy tego mieszkania, pracy i musisz wybrać sobie czarne meble.