E-book
7.88
drukowana A5
51.3
Upadek kraju mórz tom III

Bezpłatny fragment - Upadek kraju mórz tom III


Objętość:
277 str.
ISBN:
978-83-8245-326-3
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 51.3

C Z Ę Ś Ć III

KATASTROFA

Mojej ukochanej Żonie,

Cierpliwie znoszącej pisarskie fanaberie męża

Rewelacje

— Nie jestem zwykłym Czarmistrzem. Jestem czymś niespotykanym w całej dziejach Nionis, na tyle, że nawet tysiącletnia istota, która ma wszystkich ludzi w pogardzie, wyszła mi na spotkanie.

— Jesteś łyżką, która miesza w historii. — powiedziała Arsalet. — Mieszasz coraz mocniej.

Rahimar Aleth, Laura Aleth

Mała gospoda przy rynku Dormoth o tej porze dnia spala, podobnie, jak jej goście i właściciele. Rahimar wszedł do środka głównym wejściem, dziwiąc się, że jeszcze o tej porze panuje niczym nie zmącona cisza i spokój.

Niepokój przez moment pojawił się pod jego biała czupryną, ale świadomie pozwolił sobie na zignorowanie go.

Nie było łatwo przejść od życia w drodze, które wymagało nieustannej czujności, do powrotu do cywilizacji i opuszczenia gardy.

Chwilowo pozwolił sobie na ten luksus.

Obrzucił znudzonym wzrokiem salę główną, a potem skierował się na schody, prowadzące na górę, do izb gościnnych usytuowanych na poddaszu.

Od czasu zdobycia Dormoth nie było dnia, by nie wychodził rano z pokoju, który dzielił z Lailaną wczesnym rankiem, i nie szedł w stronę portu, by spojrzeć na północ, w kierunku, z którego spodziewał się ujrzeć posiłki.

Niestety, nie spodziewał się, by były to posiłki dla nich.

Jego niedoszły teść mógł być obłąkany, ale ciekaw był niezmiernie, czy był obłąkany na tyle, by wysłać drugą armadę, drugą armię, by spróbować odzyskać utracone miasto.

Nie chciał jednak, by ktokolwiek był świadkiem tych jego porannych wycieczek, w końcu nie chciał być uznany za niepoczytalnego przez swoją własną rodzinę.

Nie dotarł na górę. Był ze trzy skrzypiące schodki od szczytu schodów, kiedy zatrzymał się raptownie w pół kroku. Gospoda zniknęła sprzed jego oczu. Przed jego oczami rozpościerała się zupełnie inna sceneria.

Było ciemno, bardzo ciemno, podobnie jak w jaskini Abitana.

Miał jakieś niejasne wrażenie, że znalazł się właśnie w tym Labiryncie, w miejscu, z którego tak bardzo chciał się wówczas wydostać.

Nie przeszkadzał mu już zapach, który wcześniej go odrzucał. Stąd wyniósł przeświadczenie, że może jednak naprawdę się tam nie znajduje?

Ale kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, panującego dookoła, wiedział już, w którym miejscu się znajduje. To był pokój szkieletów, w którym jeden z trupów wskazał im dalszy kierunek wędrówki, na którego końcu odnaleźli swój cel.

Abitana.

Tym razem wkroczył powoli do groty. Nie miał zamiaru dać się zwieść jakiemuś rozkładającemu się trupowi, animowanemu siłą myśli jego oszalałego przodka, który przez tysiąclecia był zamknięty w tym miejscu.

Przygotowany na najgorszy z możliwych widoków, przekroczył próg i doznał szoku.

Pieczara była pusta. Żadnego szkieletu, żadnych porozrzucanych w nieładzie kości. Żadnych odłażących, wstrętnych płatów gnijącego mięsa i odpadającej skóry.

Nic.

Tylko kamienne krzesło, mniej więcej pośrodku pomieszczenia, obrócone tyłem do drzwi, oraz niewielkie podwyższenie, które od razu rzuciło mu się w oczy.

Spoczywało na nim ciało.

Rahimar zmarszczył brwi.

Przekroczył próg, zaciekawiony do granic. Szedł dalej, powoli, wyglądając pułapki. Przecież z jakiegoś powodu się tam znalazł.

Dotarł do podwyższenia, oparł się o nie obiema rękami i spojrzał na osobę, która na nim spoczywała.

Zmarszczył brwi, a górna warga uniosła się, ukazując zaciśnięte zęby.

Powiedzieć, że nie mógł uwierzyć własnym oczom — to byłoby niedopowiedzenie. Wpadł w szok tak duży, że przez chwilę przestał nawet myśleć, i musiał przyznać, że ta nagła, zupełnie nieoczekiwana cisza w głowie po prostu go zachwyciła.

A potem wrócił do brutalnej rzeczywistości.

— Znam cię. — wyszeptał, a echo poniosło jego głos dalej.

Znał ją.

Odkrycie mocno go zaskoczyło, ale nie mógł powiedzieć, że nie widział już podobnych dziwów na swojej drodze.

— Pamiętasz moją przepowiednię?

Znajomy głos rozbrzmiał w jego głowie.

Nie potrafił stwierdzić, czy to wszystko dzieje się w jego głowie, czy też rozgrywa się w rzeczywistości.

— To Su. — powiedział w przestrzeń, nie spodziewając się, by Lady Arsalet pojawiła się w tym miejscu.

— Wszystko się jakoś łączy. — zmarszczył brwi, nie spodziewając się usłyszeć odpowiedzi. — Chcę znaleźć sens w tym wszystkim. Dlaczego to jest takie…

— Zagmatwane? — usłużnie podpowiedziała kobieta.

Potrząsnął głową.

— Pozornie bez związku. — uściślił. — Kiedy ja czuję, że wszystko to, co się tutaj dzieje, jest ze sobą ściśle powiązane.

— Wszystko, co się dzieje wokół ciebie, jest ze sobą ściśle związane. — powiedziała do niego Arsalet. — Wszystko jest ze sobą połączone. I połączone z Nionis. Myślisz, że dlaczego wyszłam na twoje spotkanie? Sądzisz, że każdego tak witam? Że wystarczy, by ktoś o białych jak śnieg włosach pojawił się w moim królestwie, a ja wychodzę mu na spotkanie, jak jakaś mokra w kroku idiotka?

Zyskała jego uwagę. Drgnął, nagle wyrwany ze swoich myśli i obrócił się w jej stronę.

Coś było w jej słowach, coś niepokojącego. Coś, co kazało mu się odwrócić do niej i spojrzeć w jej stronę, chociaż sam nie wiedział, czy spodziewa się tam kogoś zobaczyć.

Próbował ubrać swoje myśli w słowa.

— Nie jestem zwykłym Czarmistrzem. Jestem czymś niespotykanym w całej dziejach Nionis, na tyle, że nawet tysiącletnia istota, która ma wszystkich ludzi w pogardzie, wyszła mi na spotkanie.

— Jesteś łyżką, która miesza w historii. — powiedziała Arsalet. — Mieszasz coraz mocniej.

— Ale po co?

— Pytania, zawsze tylko pytania! — warknęła złowrogo kobieta, wychodząc z cienia. — Nawet jak masz słuchać, ty zadajesz pytania!

— Sama kazałaś mi myśleć.

— Myśleć, ale nie gadać! — krzyknęła w gniewie. — Myśl! Twój obłąkany przodek wszystko dokładnie zaplanował. Nie masz wiele czasu, a ja mam ci wiele do powiedzenia! Nie będę już bawić się w zagadki. — opanowała się. — Więc słuchaj.

— Nie mam tysiąca lat, to tak na początek.

— Jesteś jedną z nich. — wymruczał.

— Z Pierwszych, tak. — zgodziła się z nim.

— Ale oni są martwi! Poza Regnarem.

— Tak, Regnar! — niemal wypluła z siebie to imię. — Architekt tego szaleństwa. To psychopata! — spojrzała na niego. — Nie, nie umarliśmy. Imbarian wyczuł, co się świeci.

— Co?

— Ty nic nie wiesz! — warknęła ze złością. — No tak. Skąd możesz wiedzieć. Całą wiedzę o Buncie miał tylko Lorak.

— Buncie? — Rahimar zmarszczył brwi.

— Co ty właściwie wiesz o początkach Nionis? — zapytała kobieta.

— Wiem, że przed początkiem naszej rachuby czasu świat został zniszczony przez nieprzyjaciela, który przypadkiem się dostał do naszego świata. Wtedy ludzie stworzyli Czarmistrzów, żeby się obronić, ale było już za późno. Wyciągnęli więc nową ziemię z głębin oceanów., stworzyli nowy świat dla ludzi. Tam mieli się nimi opiekować i chronić przed kolejnym najazdem.

— Bajki! Bajki dla dzieci! — powiedziała z pogardą Arsalet. — Ale oczywiście, oni nie mogliby tego chcieć… Nie mogliby pozwolić, by ludzie poznali prawdę… W końcu jesteście dla nich tylko bydłem hodowlanym! Mizoginistyczne świnie! Dlatego właśnie uciekłam!

— Było nas czworo na początku. Nazywano nas Pierwszymi. I wszyscy żyjemy. — powiedziała, kiedy tylko opadły jej emocje. — Lorak, pierwszy i najpotężniejszy. Imbarian, drugi w kolejce, a jednak to jemu przypadł tytuł Księcia Magów i Laska Mocy. Regnar, charyzmatyczny, morderczy, zimnokrwisty bydlak! I ja. Archant. Jedyna kobieta w tym męskim towarzystwie. Pozbyli się mnie szybko, by móc wszystkim wmawiać, że czary to zabawa tylko dla mężczyzn.

— Lorak nie żyje. — wtrącił Rahimar. — Tak mi powiedziała Keit, a nie mam podstaw, by jej nie wierzyć.

— Racz mi, proszę, nie przerywać. — dosięgło go jej urażone spojrzenie. — Wiem, że nie żyje. Naszą czwórkę łączyły więzy, których nie sposób pojąć ani wytłumaczyć. Żadna śmierć nie przejdzie niezauważona. Takie było w każdym razie założenie.

Oni nas stworzyli jako broń. Wyhodowali w laboratorium.

— Ludzie?

— Ludzie. — przytaknęła. — Jesteśmy produktem. Bronią. Maszynami wojennymi, których nie da się powstrzymać. Ostateczną bronią przeciw ostatecznemu wrogowi.

Popatrzył na swoje ręce.

— Bronią? — wyszeptał.

— Tak, ale tylko w naszym przypadku. Stworzyli nas równymi bogom, byśmy toczyli za nich beznadziejną wojnę, którą sami wywołali. — podeszła do niego na tyle blisko, by chwycić go za ręce. — Tylko my czworo.

— Ale Czarmistrzów było więcej! Jest więcej! Są inni. Eylayen, Korelian, Ethyam…

— I w każdym pokoleniu coraz słabsi, prawda? — uśmiechnęła się szelmowsko, puszczając do niego oko. — To już, widzisz, nasza wina. Nie chcieliśmy być grzeczni… W sumie, to byliśmy bardzo niegrzeczni. A oni nas za to ukarali. Jakbyśmy byli zwierzątkami, które zerwały się ze smyczy! — puściła gwałtownie jego ręce. — Mieliśmy dzieci, Rahimarze, to była cała zbrodnia, za którą nas ukarano. Postarali się, by nasi potomkowie mieli białe włosy i nie mogli mieć dzieci. Jedno — jako atrybut, po którym można nas rozpoznać. A drugie po to, by się już więcej nas nie pojawiało. Bali się nas. Bali się naszej potęgi. Ale my nie byliśmy zwierzątkami. — zaprzeczyła. — Byliśmy ludźmi. Mieliśmy ludzkie uczucia, chociaż nam ich odmawiano!

— To wyjaśnia, skąd się ich tyle wzięło na początku. — rzekł Rahimar. — ale nie wyjaśnia, czemu jest ich teraz tak żałośnie mało…

— Tak działa natura. — wyjaśniła mu znużonym głosem. — W czasie pokoju nie są potrzebni. Znikają. Kiedy są potrzebni, się pojawiają. Rodzą się. Widzisz, wszyscy ludzie, te nieprzeliczone miliony, zamieszkujące Nionis — to są nasze dzieci. Każda z tych osób pochodzi od nas. Wyprowadziliśmy was z tamtego świata.

Nie myślał. Chłonął.

— Każdy człowiek tutaj żyjący ma cząstkę z nas w sobie. Każdy. Więc w przypadku zagrożenia całego gatunku ta cząstka się uaktywnia i tworzy nowych żołnierzy. A w przypadku zagrożenia ekstremalnego, następuje wybuch. Coś wcześniej niespotykanego.

Wytężył wszystkie zmysły, czekając na ciąg dalszy.

Chociaż właściwie się spodziewał, do czego zmierza ta rozmowa.

— Dlatego musiałaś mnie zobaczyć.

Zaśmiała się.

— Skoro się pojawiłeś, Nionis jest w bardzo, bardzo wielkim niebezpieczeństwie. Życie w spokoju się skończyło. Ludzkie śmieszne wojenki się skończyły. — mówiła dalej.- Zapewne już sam się tego wszystkiego domyśliłeś po tym wszystkim, co ci powiedziałam.

— Co to za niebezpieczeństwo? — zmarszczył krzaczaste brwi.

Arsalet podeszła do stołu o ostrożnie pogładziła martwą dziewczynkę po twarzy.

— Sami je na siebie sprowadziliśmy. — pocałowała ją w skroń, a potem obróciła się do Rahimara, nie przestając gładzić dziecka po włosach. — Dlatego sprowadziłam cię właśnie w to miejsce. To ona jest kluczem do wszystkiego.

— To Su. — zdziwił się Aleth.

— No właśnie. To jest ta część układanki, którą ty dostrzegasz. — zgodziła się z nim Arsalet. — Teraz nadeszła pora, byś zobaczył całość. — spojrzała mu prosto w oczy. — Ależ chłopaki szału dostaną na wieść, że wszystko ci opowiedziałam! — zaśmiała się nagle. — Za wcześnie, i te inne męskie bla, bla. A ponoć mają was za bydlęta, nie wiem wiec, czemu tak im przeszkadza to, że dowiecie się wszystkiego o ich naturze. W sumie to — przeszła parę kroków w stroną Rahimara. — naszej naturze.

— Wiele lat upłynęło, od kiedy znaleźliśmy się tutaj. — podjęła opowieść. — Imbarian przekształcił świat na tyle, by dało się nim żyć, choć były to lodowate pustkowia na północy. Aby to osiągnąć, trzeba było kontrolować pogodę na skalę, jakiej nie potraficie sobie wyobrazić. W końcu zaczęło nam brakować sił. Tak, początkowo sami to robiliśmy. Aż taką mieliśmy siłę. Zerwaliśmy się ze smyczy, Rahimar, pozwoliliśmy, by tamten świat sczezł pod ciosami Najeźdźców. Bez żalu. Za to, co nam zrobili. Ale wiecznie nie da się bronić świata. Cena jest za wysoka! — szepnęła prosto do jego ucha. — musieliśmy coś wymyślić. I wymyśliliśmy. Wspólnie. Decyzja była podjęta wspólnie! To była ostatnia taka decyzja. Wspólna.

Zgromadziliśmy ich wszystkich i po prostu zarżnęliśmy, jak zwierzątka prowadzone na rzeź. Czterdzieści tysięcy Czarmistrzów. I nie była to jedna droga, by bronić tych wszystkich ludzi, o nie. Po prostu nie chcieliśmy zajmować się do końca naszych żywotów, konsekwentnie zresztą przez to skracanych, niańczeniem tych wszystkich naszych potomków, których liczby wchodziły już w miliony!

Imbarian wprowadził ich wszystkich do naszej Sali Zgromadzeń. Ja zamknęłam drzwi i blokowałam je. A oni wykorzystali wszystkie te biedne dusze, by zamknąć nasz świat, a jednocześnie stworzyć silnik, napędzający pogodę. Po wieki. Jest tam. Na wschodzie. Za pustyniami. Tego nie wiedziałeś, prawda?

Wszystko zagrało, jak należy. Wszystko. No, może za jednym wyjątkiem. Zginęła córka Imbariana. Fabia. Zawsze musi coś pójść nie tak, prawda? Jakie to dziwne patrzeć jej teraz prosto w oczy… Po tych czterech tysiącach lat…

— Tyle ich zginęło… Dlaczego akurat Fabia ma takie znaczenie? — zapytał ze zdziwieniem Rahimar.

— Bo widzisz, potomku Regnara… Ona była jego żoną. Była żoną twojego przodka.

To oczywiste, Regnar musiał mieć jakąś żonę. To było całkiem logiczne, w końcu stad wzięli się Alethowie. Wszystko zaczęło wpadać na swoje miejsce.

Elementy układanki zaczęły się układać jak za dotknięciem magicznej różdżki.

— Co się stało potem? — zapytał niskim, nieswoim głosem.

— Wtedy właśnie Regnar oszalał. — westchnęła kobieta. — Najpierw rozpaczał. Długo rozpaczał. Ale wiesz, jaki jest następny etap po rozpaczy.

Przed jego oczami zamajaczyła nagle twarz Julietty, a jego głos stwardniał.

— Zemsta.

Zaśmiała się znowu.

— Zemścił się. Zabił Imabariana. A w każdym razie, sądził, że tak zrobił Wszystko zadziałało. Jednocząca nas moc uderzyła w nas, pozostałych przy życiu z Pierwszej czwórki, jak niepowstrzymana fala gorąca. To, co on w sobie posiadał, rozdzieliło się pomiędzy nas troje, Loraka, Regnara i mnie. Przynajmniej tak się nam wszystkim wydawało. Ale Imbarian oszukał nas, oszukał nas wszystkich. Pozwolił nam uwierzyć, że odszedł. Mi i Lorakowi otworzyło to oczy na wiele rzeczy, musze przyznać. Ale Regnar się nie zmienił.

Uczyniliśmy wszystko, co tylko się dało w tej sytuacji. Zwabiliśmy go do tego miejsca. Wznieśliśmy z Lorakiem te Góry, by stały się one jego więzieniem na zawsze. Stworzyliśmy Abitana i Elfy, by się upewnić, że ten szaleniec tam pozostanie na zawsze.

Ale on wiedział, co robi. Wiedział, że musi po prostu poczekać. Teraz to wszystko wyszło na jaw. Patrzysz na przyczynę całego tego nieszczęścia. Dlatego Regnar sprawił to wszystko. Stworzył ciebie. Powoli, z każdym krokiem, tworzył ciebie takim, jakim ciebie potrzebował.

— Regnar? — szepnął Rahimar. — To wszystko to jego robota?

— Wiedział, że jeśli poczeka odpowiednio długo, Fabia się odrodzi. Może nie będzie jego Fabią, ale odrodzi się i będzie mógł mieć ją na powrót. — uśmiechnęła się Archant. — Wiedział, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że wszyscy ludzie, zamieszkujący Nionis, pochodzą od naszej czwórki.

— A kiedy się pojawiła, stworzył sytuację, w której ty, jego potomek, uwolniłeś go z zamknięcia.

— To on… Za tym wszystkim stoi… — osłupiały Rahimar spuścił wzrok ku ziemi. — On.

— Nie wiem, jak tego dokonał, ale muszę przyznać, że niezły z niego zawodnik. — uśmiechnęła się. — Był tu zamknięty, a sterował wszystkim z tego więzienia,. Pozwalając wszystkim poddać się ułudzie, że przestał stanowić jakiekolwiek zagrożenia. Ale ty… Ciebie nie docenił. Och, to oczywiste, że to Regnar stał za twoją przemianą, to on ją uruchomił, bo potrzebował ciebie jako Czarmistrza, żebyś mógł zabić Abitana. Ale twoja moc przekracza wszelkie skale… Sięgasz poziomów nas, Pierwszych. I ja nie mam pojęcia, dlaczego.

— Ale sprowokowało to ciebie do opuszczenia kryjówki. — zauważył Rahimar.

— Tak. — przytaknęła. — Bo skoro się narodziłeś, i to z mocą dorównującą naszej, to znaczy, że coś pójdzie nie tak. Bardzo nie tak. I będzie potrzebne wsparcie.

— I to chciałaś mi powiedzieć, więc ściągnęłaś mnie tutaj. — domyślał się dalej Rahimar.

— Dokładnie tak. — zawahała się, ale ciągnęła dalej. — Chciałam wiedzieć, na co się szykować.

— Ciągle myślałem, że to Eylayen stoi za tym wszystkim. — wyszeptał Rahimar.

— Eylayen to przygłup! — żachnęła się Archant. — Bez swojego pana pewnie sznurówek by nie umiał zawiązać! Jest tylko wykonawcą jego woli. Choć, przyznaję, parę rzeczy obciąża tylko jego sumienie.

Rahimar obrócił się z powrotem do stołu.

— Więc o nią to tylko chodził przez cały ten czas! — szepnął. — Pragnął ja odzyskać. Za wszelką cenę…

Przytaknęła ruchem głowy.

— Gotów był największe popełnić zbrodnie, byle tylko ją pomścić, i odzyskać. — szeptał dalej.

Już nawet nie musiała przytakiwać — nie oczekiwał jej aprobaty. Wiedział dokładnie, co się dzieje. — Ale nie powiodło mu się! — powiedział głośniej.

— Właśnie. I w tym upatruję twoje pojawienie się. — Arsalet złapała go za ramię. — Zdaje mi się, że on zrobi w rozpaczy cos potwornego. Coś tak potwornego, że potrzebne będą posiłki!

— Jestem wojownikiem. — obiecał. — Cokolwiek to będzie, zmierzę się z tym i wygram!

— Sam więc widzisz, że ku temu wszystko wiodło… — zauważyła Arsalet.

— Miałaś rację.

— o czym ty mówisz?

— Mówię o twojej przepowiedni. — uściślił.

— A tak. Przepowiednia. — westchnęła kobieta. — Oczywiście, że miałam rację, głupcze! Ja się nie mylę w takich sprawach!

— Powiedziałaś mi jeszcze, że zobaczym się na końcu tej drogi. — ciągnął. — Czy to już koniec tej drogi?

— Nie, jeszcze nie. — potrząsnęła głową. — Ale już blisko końca. Mało zostało ci spraw do uporządkowania.

Zmarszczył brwi. Do uporządkowania?

— Co przez to rozumiesz? — spytał nachmurzony.

— Czy ja ci wyglądam na wróżkę? — spochmurniała nagle. — Co mogłam, to ci powiedziałam. Resztę musisz sam odkryć.

— Dlaczego postanowiłaś odkryć mi to wszystko? — spytał.

— Już ci mówiłam… Szykuje się coś dużego. Coś większego, niż cokolwiek, co się wydarzyło do tej pory. Porównywalne z tym, co się działo pięć tysięcy lat temu, za naszych czasów. A ty masz najwyraźniej pełnić w tym jakąś rolę. Ważną rolę. Dlatego uznałam, że musisz przynajmniej orientować się w tym wszystkim, co się dzieje.

— Dalej nie wiem wszystkiego… — wyszeptał. — Ale wiem wystarczająco dużo, by nie tkwić już w mroku, jak to było do tej pory.

— Takie było założenie. — szepnęła znużonym tonem.

— Kiedyś ty zaczęła tak się martwić losem Nionis? — zapytał nieoczekiwanie Rahimar.

Spojrzała na niego, nie rozumiejąc.

— Pozwoliłaś zabić czterdzieści tysięcy ludzi. Patrzyłaś na to. A teraz martwisz się, że inni zginą?

Widział, jak narasta w niej gniew, ale nie cofnął się.

— Takimi nas stworzono! — wrzasnęła, a echo jaskini zwielokrotniło jej słowa. — Wyprali nas ze wszystkich uczuć! Trzeba było tego nieszczęścia, tej rzezi, żebyśmy z Lorakiem przejrzeli na oczy! Już ci to mówiłam! Nie słuchałeś mnie wcale! Dlatego zaczęłam od początku! Żebyś zrozumiał, co mnie zmieniło! Poczucie winy gryzło mnie do tego stopnia, że się wycofała! Dlatego też teraz wyszłam z ukrycia! Nie dla własnych korzyści! Niczego nie pojąłeś, z tego, co mówiłam? Naprawdę?

Ze spokojem zniósł jej wybuch.

— Tych słów mi brakowało. — powiedział ze smutkiem. — Teraz rozumiem twoje motywy. I wierzaj mi, ja wiem, co to znaczy, wrócić z tamtej strony. W końcu też tam byłem.

Patrzyła na niego z namysłem.

— Pewna jestem, że zanim zacznie się to, do czego zostałeś stworzony… — szepnęła. — zobaczymy się jeszcze.

Nie zdążył zaprotestować, nie zdążył nawet się odezwać, kiedy znalazł się z powrotem w zajeździe, oparty o poręcz schodów, na przedostatnim stopniu, z nogą wzniesioną w górę, by wstąpić na piętro. Oszołomiony, wsparł się o ścianę i szepnął, nie kierując swoich słów nigdzie w szczególności:

— Ale ja mam jeszcze tyle pytań…

— Musisz wierzyć, że odpowiedzi się znajdą. — usłyszał jej głos w swoim uchu. — Do zobaczenia!

Spochmurniał.

Skierował się wprost do izby, którą zajmowali razem z Lailaną, ale nie dane mu było dojść tak daleko, bowiem otwarły się drzwi wiodące do pokoju, który zajmowała Keit i Laura, i czarnowłosa główka jego córki pojawiła się w nich:

— Witaj, ojcze, czekaliśmy jeno na ciebie. Pozwól do nas. Musimy porozmawiać.

— Dlaczego dzisiaj wszyscy chcą ze mną jeno gadać i gadać? — zamruczał zrzędliwie Rahimar, kierując się za córką.

Faktycznie, w niewielkiej izbie było już mnóstwo osób. Oczywiście Keit i Laura, zamieszkujące ją. Ale na jednym z łóżek siedziała taż Lailana, bardzo blisko Laury, której wciąż jeszcze nie mogła dosyć wyściskać. Naprzeciwko, obok Keit, siedział Ian, a tuż przy nim rozsiadł się Ethyam, po którym widać było, że nie bardzo był w humorze.

— Witajcie. — powiedział Rahimar u progu. — Było mnie zawiadomić, że spotkanie mamy rodzinne, to bym na spacer nie wyszedł. — bąknął, nieco zmieszany.

— Ojcze, jest parę rzeczy, którymi podzielić się z tobą musimy. — powiedziała, zbierając się na odwagę, Laura. — Właściwie to Keit uwagę moją zwróciła na rzeczy, o których ja zapomnieć jeno pragnęłam. Uznałyśmy, że trzeba, byś się o nich dowiedział.

— Także i ja mam parę słów dodania. — wtrącił Ian. — Zaś Ethyam będzie musiał wyjaśnić to, czego nie wiemy. — spojrzał z ukosa na mężczyznę, który rozgościł się nieopodal niego. — Oby miał odwagę…

— Ma odwagę. — burknął natychmiast Ethyam. — Lecz nadal nie rozumiem, czemu uważacie, że wiedzieć mogę coś, co się przydać może…

— Bardzo dobry pomysł. — zgodził się nagle Rahimar, ignorując oznaki zaskoczenia na twarzach najbliższych. — Ja również chętnie wszystko to opowiem, co się dotąd nam wydarzyło.

— Bardzo dobrze. — pochwaliła Lailana.

— Przede wszystkim i co najważniejsze, cieszę się, żeśmy razem. Wiele strat żeśmy ponieśli w ostatnim czasie i nie chcę więcej żałoby przechodzić. — powiedział książę. — Chcę już zawsze mieć was wszystkich przy sobie. W paru przypadkach, rzec to muszę, jużem dawno nadziei się wyparł, że to możliwe. — spojrzał znamiennie na Laurę.

— Podzielamy twoje zdanie w całej pełni, ojcze. — chmurne spojrzenie Iana przekonało go, że coś jest jednak nie w porządku. — Trzeba ci wiedzieć, żem gościem był i Koreliana i Eylayena w ostatnich dniach. I wiele ma ci do powiedzenia, bowiem wiele żem tam ciekawych rzeczy odkrył.

Rahimar skinął aprobująco głową i usiadł obok Lailany, która ponagliła go gestem. Kiedy usiadł, złapała jego dłoń w swoje i mocno uścisnęła.

— Korelian porwał mnie z pokładu Ptaka Oceanu w czasie bitwy, jużem to mówił. — rozpoczął Ian. — Jednak to nie mnie pragnął porwać, ja się tam jeno przypadkiem znalazłem. Prawdziwym jego celem był człek, z którym walczyć mi przyszło, Esehet Istav, który był przekształconym przez Eylayena martwym człowiekiem.

— Znałem go. — wtrącił Ethyam. — Był on pierwszym i jedynym, któremu w czasie przemiany nowa dusza się narodziła. Szczątkowa, ale prawdziwa. Pan mój pod takim był wrażeniem, że wiele mu misji powierzał, jakby żywym był człowiekiem.

— Tak, ale nie wiesz, po co Korelian mieć go pragnął. Nie dlatego, że wybrykiem był natury, nowym dziwem przez Eylayena stworzonym. Chciał mieć w swej mocy ghoulę, by móc za jego pośrednictwem zniszczyć zabezpieczenia magiczne, które rozpostarł wokół swojego zamku Eylayen. Póki one stały na straży, żaden Czarmistrz nie mógł się dostać do jego zamku. Kiedy znikły, piekło na ziemi nawiedziło jego dom. Wiem, bom właśnie wtedy tam gościł. Cała siedziba Eylayena w perzynę obrócona została!

— W perzynę? — wyraz twarzy Ethyama wyraźnie mówił, że nie potrafi w to uwierzyć. — Ależ mój pan niezwyciężony był… to niemożliwe..

— Co więcej, wszystkie jego ghoule zniszczone zostały, ze szczętem, podobnie zresztą jak Esehet, o którym był żem wspomniał.

— Ale to nie jest najważniejsze, o czym trzeba mi teraz wam powiedzieć. Najważniejsze jest, że i u Koreliana, i u Eyalena, znalazłem służkę, co na imię Su miała.

— Powiedz mi, chłopcze, czy poza imieniem dzieliła on coś jeszcze z naszą Su? Twarz może? — Rahimar aż wychylił się do przodu.

Ian potaknął ruchem głowy.

— Taką samą twarz miała, jeno młodsza była o lat parę. Tak samo było z dziewczyną, co na dworze Eylayena służyła.

Oczy wszystkich zwróciły się na Ethyama.

— Co tak na mnie patrzycie. — obruszył się tamten. — Była tam służka, co imię Su nosiła. Eylayen powiedział mi jeno, że to Koreliana dar. Nic więcej o niej nie wiedziałem.

— Korelian mi nieco to wszystko wyjaśnił. — mówił dalej Ian. — Powiedział mi on, że obydwaj z Eylayenem jakąś starożytną technikę czarowania posiedli, co się magią Bram śmierci zowie. Ponoć źródłem jej sam Imbarian Eukedel miał być.

Rahimar poruszył się niespokojnie. Znał przecież to nazwisko! Pierwszy to był książę Vaksos, jeżeli pamięć go nie myliła. Poza tym, kilka rzeczy dowiedział się przecież od Arsalet czy też Archant.

— Technika ta dwa oblicza miała, i obydwaj mistrzami zostali w jednym z nich. Eylayen śmierć oszukiwał, a Korelian — życie. Miał on brać — jak to nazwał — esencję życia żywej osoby, a potem z tego materiału tworzyć doskonały obraz, kopię tej samej osoby. I zdaje się, że to właśnie jest przyczyna, dla której na dworze obu Magów służyła Su.

Rahimar przymknął oczy, przytłoczony ciężarem informacji, jakie spadły na niego tego samego dnia.

Zamiast oczekiwanego porządku, miał w głowie chaos, jakiego się nie spodziewał.

— A jaki to wszystko z Laurą ma związek? — zagadnął.

Laura chrząknęła, speszona.

— Ojcze, to ja… Ja… Pozwoliłam Korelianowi krew Su zabrać. Tę, z której ten obłąkaniec dwie jej kopie stworzył. Byłam na Rohkod, kiedy przybył. I to ja nakłułam ciało naszej biednej Su. I nabrałam jej krwi, a potem mu oddałam.

Świat nagle zawirował przed oczami księcia Aletha.

— Dziecko drogie, czemu żeś mi wcześniej tego nie powiedziała. — zapytał. — Przecież musiało ci to jako kamień młyński u szyi ciążyć…

— Dlatego właśnie! — Rahimar dojrzał łzy w jej oczach. — Dlatego właśnie przez te ostatnie kilka dni nie mogła ci w oczy spojrzeć i ciebie unikałam! — załkała.

— Niesłusznie… — wyszeptał. — Jeśli to, co mówicie, prawdą jest, tylko jedna osoba na tej ziemi ma prawo gniewu się wystrzegać z tego powodu. Korelian musi mi paru informacji udzielić, zanim zginie, jednakowoż. Wiedzieć muszę, po co mu te kopie Su były. Bo, drodzy moi, jam również czegoś się dowiedział. Wiem mianowicie, z pewnego źródła ta informacja pochodzi, że Su była wcieleniem zmarłej dawno, dawno temu żony Regnara.

— Fabii Eukedel! — Ethyam zerwał się z miejsca.

— Do niedawna żem myślał, że nasze z Ethyamem wejście do Labiryntu i uwolnienie Regnara jeno przypadkiem było. Ale ktoś zwrócił moją uwagę, że zbiegło się ono w czasie z pojawieniem się Su, która wszak była wcieleniem Fabill Niemożliwe, by zbieg był to okoliczności.

— Więc Regnar powstał z grobu, by mi Su odebrać? — Ian zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.

— Nie, właśnie nie. Wszak kiedy z Ethyamem trafiliśmy do Labiryntu, twoja żona już nie żyła. — sprecyzował Rahimar. — Ale jej dwie kopie, przez Koreliana stworzone, żyły.

— Więc to o to tu chodzi! — krzyknął domyślnie Ian. — Dwie kopie na wszelki wypadek stworzył Korelian, gdyby któraś z jakieś przyczyny nie przetrwała do momentu, w którym opuści on swe więzienie. Jedną z nich miał posiąść Regnar.

— Więc jest on bardziej obłąkany, niż ktokolwiek z nas sądzi. — wyszeptał Ethyam z przestrachem w oczach. — Zatem biada nam wszystkim!

— Nie wiem, czy obłąkany… — zastanawiał się Rahimar. — Bo znaczy to, że on to wszystko zaplanował. Umyślił sobie, a potem, pomimo tylu przeciwności, doprowadził do tego celu. — zauważył. — Czy tak działa obłąkany umysł? Śmiem wątpić.

— Coś w tym jest. — ostrożnie dodała Lailana.

— Ciekawym jeno, jakim cudem doprowadził on do tego, żeśmy się tam, w Labiryncie znaleźli i go uwolnili… — powiedział gorzko Ethyam.

— Podejrzewam, że w tym celu ciebie do nas przysłał Eylayen. — Ian zmarszczył brwi. — Wszak zabrałeś się z grupą, co poszła w Góry Tavald.

Ethyam nie mógł nie przyznać mu racji.

— Miałem was jeno wspomóc. — usprawiedliwiał się. — Eylayen nie informował mnie o swych zamiarów. O Vergu takoż nie wspomniał nic słowem. Bał się, żem go zdradził. Żem dał się wam skaptować.

— A udała się nam ta sztuka? — chytrze zagadnął Rahimar.

— Zdaje się, że tak. — powiedział szczerze Grakk, patrząc mu prosto w oczy.

— Tak, czy inaczej, to Eylayen nas połączył w misji przez Tavald. — podsumował Gudhrok.

— I to jego Igrany mnie porwały — wtrąciła Lailana — choć twierdził, że jemu na złość to jedynie zrobiły.

— Alem sobie przypomniał, że niektóre szczepy Regnarowi przysięgę składały. — dodał Rahimar. — Sam się nam przyznał do tego. I to on nas o pomoc z Abitanem prosił. To on napuścił nas na niego. Więc istotnie, to Eylayen mógł też być zmanipulowany w tej mierze.

Zapadła nagła cisza. Wszyscy starali się mniej lub bardziej skutecznie przetworzyć pozyskane informacje.

Tylko Lailana miała coś akurat coś innego na głowie.

Jej wewnętrzne oko, to które widziało — nie przepowiadało — przyszłość — uaktywniło się bez żadnego ostrzeżenia.

Ujrzała Keit, ale zupełnie inną. Starszą, o dobre ćwierć wieku. W krótszych, ogniście rudych włosach, rozsypanych wokół jej twarzy, poskręcanych w starannie ułożone fale. Wyglądała na szczęśliwą. Bardzo szczęśliwą. W każdym razie, śmiała się od ucha do ucha, a jej oczy lśniły blaskiem — więc chyba musiała być szczęśliwa.

Coś jednak było strasznie niepokojącego w tym obrazie.

Lailana potrzebowała szerszej perspektywy, ale nie mogła jej uzyskać. Widziała jedynie tę uśmiechniętą twarz, na której szczęście wydawało się być, nie wiedzieć czemu, tak przeraźliwie nie na miejscu, tak spaczone i złe, że Lailana drżała jak w febrze, nie mogąc się opanować.

Widziała jedynie obrazy. Ich wielkość, ich intensywność — nic z tego nie było zależne od niej. Mogła się tylko poddać i obserwować. Tak, aby uzyskać jak najwięcej informacji.

Zapatrzyła się w jej oczy.

Oczy Keit były niebiesko-zielone, jedyne w swoim rodzaju, niezwykłe.

Kobieta, która ukazała się jej w wizji, miała całkowicie białe oczy. Prawie całkowicie. Tam, gdzie powinny być źrenice, znajdowała się cienka, czarna obwódka, jakby namalowana ołówkiem na nieskazitelnej bieli rogówek.

Zaskoczenie Lailany sięgnęło zenitu — to właśnie te oczy były źródłem jej ogromnego niepokoju.

Już kiedyś czuła się podobnie, wtedy, gdy Rahimar pozostawił ją na śmierć w rybackiej chacie w Finis.

Wizja zniknęła tak samo nagle i niespodziewanie, jak się pokazała. Lailana siedziała na swoim miejscu, pomiędzy Rahimarem i jego czarnowłosą córką, jakby nigdy nie opuszczała swojego miejsca.

— Więc jaki plan mamy? — Ethyam spojrzał prosto na Rahimara. W tym pomieszczeniu nie było nikogo, kto podważałby autorytet olbrzymiego pirata.

— Plan? Ja płynę na Vaksos. To już postanowione. — odrzekł Rahimar. — Jeno zaczekać muszę, aż okręty sprawne będą. Obiecali nam je naprawić, więc tyle chociaż mogę zrobić, by dać im szansę to uczynić. Póki mój niedoszły teść żyje, Dormoth bezpiecznie być nigdy nie może. Ja muszę zadbać o bezpieczeństwo tego miasta.

— Ja płynę z tobą. — rzekł stanowczo Ethyam. — Cóż mnie tu czeka?

— A co z Eylayenem i Regnarem? — spytał zaniepokojony Ian. — Wszak plany ich musimy poznać i próbować uczynić coś, by im zapobiec.

— To są rozważania na później. — Rahimar uczynił bliżej nieokreślony ruch ręką. — Na razie nie mamy szansy, by dowiedzieć się czegoś więcej. Poza tym, zdaje się, że sprawy są to potężniejsze od nas, przynajmniej na razie.

A zatem muszę was przed nimi chronić, dopowiedział sam sobie w myślach.

— Zatem szykować okręty należy. — Ian patrzył na ojca poważnie. — I ludzi kaptować.

— Ależ oczywiście, to plan na teraz. — zgodził się z nim Rahimar. — Potem będziemy planować dalej.

— Znowu walka będzie, znowu kogoś stracić możemy… — szepnęła Laura. — Ja już nie chcę ojca mego opłakiwać.

— Nikt mnie opłakiwać już więcej nie będzie, kochana córeczko. — rzekł ponuro książę Aleth. — Nie pozwolę na to, pókim żyw.

— A potem? — kąśliwie dogadała mu własna córka.

Rahimar zaciął zęby.

— Ważne jest, by tą misję dokończyć. — powiedział stanowczo. — Nie odpuszczę, póki Dormoth bezpieczne nie będzie, bowiem wolą moją i Lailany jest, by tu osiąść na stałe. — spojrzał ukochanej w oczy.

Biała Dama o włosach czarnych jak węgiel skinęła potwierdzająco głową.

— Po śmierci Sabura wracać nie będę do Voulth. — wyszeptała. — Nie chcę mieć już nic wspólnego z tym parszywym miastem.

— Ja również miałem zamiar o tym samym z Keit rozmawiać. — wtrącił Ian. — Nie znam bardziej nam sprzyjającego miejsca na całej Nionis, może poza Leą.

— Gdzie indziej przerobią nas na pieczyste. — odrzekła z humorem dziewczyna, całym ciałem wspierając się o przyszłego małżonka. — Jakkolwiek lubię wyzwania, na razie mam nieco inne w planach. — mruknęła. — Na początek pragnę ozdrowieć w pokoju. A gdzie indziej bardzo to trudne będzie. Więc tak, uważam to za dobre rozwiązanie.

— Świetnie zatem. — ucieszył się Rahimar. — Cała moja rodzina w jednym miejscu! Od Rohkod tak dobrze nie miałem!

Lailana zamyśliła się, ale nie wyrzekła ani jednego słowa.

Ostatnimi czasy nigdy się nie zdarzyło, by dane im było żyć gdziekolwiek w pokoju. Zawsze, gdy się już wydawało, że mają szansę, porywała ich pędząca z rykiem, wysoka jak górą fala przypływu i wszystko szlag trafiał.

Jakoś trudno było jej uwierzyć, by tym razem mogło być inaczej.

Vaksos

Jeśli ten świat ma płonąć, niech zapłonie i płonie tak, by pożar widoczny był przez stulecia

.

Eileth Giuadar

Pięciokątna Cytadela Vaksos stała nad samym nabrzeżem, umocnionym kamieniami; była najbardziej na północ wysuniętą częścią miasta i niemal zlała się w jedno z okalającymi je od północy wzgórzami. Cztery narożniki budowli zdobiły wielkie wieże, z których każda pełniła inne, wyjątkowe funkcje; jedna była siedzibą sztabu, druga stanowiła miejsce odosobnienia dla bardziej ważnych dla stanu osób, które warto było mieć pod ręką w razie czego, trzecia była dogodnym punktem widokowym w razie inwazji i latarnią morską, zaś czwarta pełniła najważniejszą z punktu widzenia książęcych oczu funkcję, a mianowicie była miejscem, w którym trzymano najbardziej sprawiających problemy członków rodziny Giuadarów.

Zamek posadowiono tuż nad portem i rozległym placem portowym, wysadzanym płaskimi, ściśle dopasowanymi do siebie kamieniami, który w razie potrzeby mógł być placem defilad i miejscem zgrupowania wojsk. Stąd władający miastem i wyspą mógł mieć oko na wszystko, co działo się w jego państwie, górował nad swoimi poddanymi w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Wewnątrz murów budowli, której wiek liczono z powodzeniem na jakieś cztery tysiące lat, znajdowała się prywatna komnata księcia, służąca za jego prywatny gabinet wojenny. Wyposażona była w zamaskowane przejście, wiodące bezpośrednio do książęcej sypialni, które mogło posłużyć jako wygodna droga ucieczki w razie konieczności. Tutaj odbywały się wszystkie tajne spotkania, te rozgrywane poza protokołem i oficjalnymi komnatami dla wysoko urodzonych gości. Tu znajdowały się wszystkie tajne dokumenty o najwyższej wadze, które niejednego zaprowadziłyby wprost na szafot.

Tutaj też przechadzał się pewnego wieczora siwy, mocno zgarbiony wiekiem książę Vaksos, Eileth z rodu Giuadarów. Miał na sobie domowe buty, lekkie spodnie i luźny płaszcz, zawiązany w talii. Mężczyzna z trudem tłumił nerwy; od kiedy dowiedział się, że jego wojska doznały katastrofy w bitwie pod Leą i ostatecznie nie zdobyły miasta, drżał ze strachu, że i Dormoth, najświeższa jego zdobycz, mogła wpaść w ręce wroga.

I to jakiego wroga! Na samą myśl, że naprzeciw niemu stawał człowiek, którego zabijał już po wielokroć, a ten i tak wracał, jak zepsuty pieniądz z samego piekła, aż skręcało go w dole brzucha, jakby jelita same chciały wyjść na zewnątrz. Rahimar Gudhrok. Jego nemezis. Ten, co zabił jego córkę.

W pewnym momencie zatrzymał się wpół kroku i obrócił się w kierunku drugiego mężczyzny, który przebywał w tym samym pomieszczeniu, nie śmiejąc się nawet odezwać. Rozległ się jego głos, chropawy i skrzekliwy, ale wciąż jeszcze silny i władczy:

— Co się dzieje? Herlinie, ty podstępny, oślizgły sukinsynu, ileż wszak trzeba czekać, by ten pomiot Sedsyra przybył tu z portu? Wszak nie bieży tutaj z samego Orsenler!

— Wybacz, najjaśniejszy panie, pojęcia nie mam, co też mogło go zatrzymać w drodze. — drugi starzec, którym był sędziwy już prywatny sekretarz księcia, skłonił się nisko. — Mogę pójść to sprawdzić.

— Bzdura! — parsknął Giuadar. — Nie po tom cię tu wzywał! — ryknął, aż ślina pociekła po jego skołtunionej, siwej brodzie. — Nie życzę sobie, abyś moje życzenia uprzedzał!. — dodał książę już spokojniej

— Panie, odkąd Lea upadła, wielce niespokojny się stałeś. — ośmielił się w końcu odezwać Sempeseth. — Boję się o wasze zdrowie, tak już wszak kruche, mój książę…

Giuadar zacisnął usta w wąską kreskę. Odkąd jego plany zaczęły się sypać, faktycznie nie zaznał zbyt wiele snu — głowa ciężka była od nieskoordynowanych myśli, co wykluczało zasypianie. Cóż, nikt nigdy nie powiedział, że brzemię władzy może być lekkie.

Gdybyż tylko jego córka wciąż tu była… Miłował Juliettę, jak mało który ojciec swoje dziecko, i na pewno nie zaprzestał jej miłować po jej tragicznej śmierci, która przecież zdewastowała całą politykę wewnętrzną Vaksos. Jakże jedna śmierć potrafi pozostawić po sobie zniszczeń… Gdyby żyła, miałby teraz następcę, tego był pewien. A tak, wciąż niepewny o przyszłość, musiał toczyć wyczerpujące boje nie mogąc nikomu przekazać tego ciężaru.

— Lea jeszcze będzie nasza. — rzekł z absolutną pewnością w głosie. — Będzie nasza, Herlinie. Mamy na to umowę! Podpisaną przez Gvavalatha osobiście! — siwowłosy książę postąpił krok w kierunku swego również pokrytego siwizną sekretarza. — Pomnisz moje słowa. Gdzież jest ten przeklęty posłaniec!

Mówiąc to, Giuadar znowu ruszył w swój opętańczy spacer od jednej ściany ku drugiej. Mruczał przy tym takie przekleństwa, że Herlin czułby się o wiele lepiej, nie musząc ich wysłuchiwać.

— Wasza Miłość… — w otwartych drzwiach stanął nagle posłaniec, młody chłopak o blond włosach, zmierzwionych teraz i potarganych po długiej drodze, zdyszany jak miech kowalski. –Wieści przynoszę.

Giuadar obrócił się tylko po to, by dostrzec paniczny lęk w szeroko otwartych, bladoniebieskich oczach chłopaka. Dobrze. Niech się boi. Tak to działa — tak to wszak musi działać.

— Mów. — zarządził ochrypłym głosem.

— Panie mój… — posłaniec instynktownie cofnął się o krok, słusznie obawiając się o swoje życie. — Dormoth… Padło…

Giuadar rozszerzył ze zdumienia oczy. Tego się nie spodziewał. To się nie miało prawa wydarzyć!

— Co? Ale jak…? Eskhir wszak obiecał…

— Eskhir zabity, panie. — szybko powiedział posłaniec.

— Jak to się stało? — natychmiast zapytał Giuadar, postępując krok w kierunku chłopaka.

Obudził się w nim znowu ten paniczny lęk, który popychał go do absurdalnych, irracjonalnych działań, takich jak zamorskie podboje, których nijak nie dałoby się dłużej utrzymać. Lęk, którego źródłem i ogniskiem był jeden człowiek. Jeden człowiek.

— Rahimar Gudhrok, jaśnie panie. — posłaniec wyszeptał tak cicho, jakby się zapowietrzył. Suchość w ustach bardzo zniekształciła jego słowa, ale dało się je bez trudu zrozumieć. — Pomoc zyskał z niespodziewanego źródła.

— Ależ Mędrcy zapewniali mnie, zapewniali mnie po wielokroć, zaklinali się wręcz, że nic tych murów nie zmoże! — wyrzucił z siebie książę, patrząc na Herlina z widocznym obłędem w szarych, zamglonych oczach.

— Nie sądziłem, by było to możliwe, nim ludzkość przepadnie. — wyszeptał zbielałymi wargami Sempeseth, spodziewając się, że zaraz rozpęta się piekło.

— Więc może przepadła. — warknął Giuadar.

Powoli zasłona, ocieniająca dotąd jego zmysły zaczęła się rozwiewać, a percepcja paskudnej rzeczywistości zaczęła dobijać się do jego świadomości. Rahimar Gudhrok, pomyślał z nienawiścią, która wylewała się z niego niby wrząca lawa z wnętrza wulkanu. Rahimar Gudhrok dokonał niemożliwego… Znowu pokrzyżował jego plany…

Zwrócił się nagle do posłańca:

— Opowiadaj. — wychrypiał. — Opowiadaj, jak udało mu się tego dokonać. Jak zdobył mury, co niezwyciężone być miały.

— Miał pomoc, panie. Widzielim na własne oczy. — wyrzekł drżącym głosem chłopak, znowu cofając się o krok. — Dowódca mój uciekać kazał, wieści przekazać, o pomoc prosić. Tam nie uchowała się ani jedna dusza! Chciałem zostać, polec wraz z innymi, ale rozkaz wyraźny był… Naszykowany był okręt w porcie, co pod osłoną nocy wypłynął, by do Vaksos portu dobić zaraz po klęsce… Dowódca nasz z porażką liczyć się musiał, skoro kroki takie podjął. Przemknęlim się koło floty Rahimarowej, co ją wprowadzono do portu z honorami… Dlatego nie uważali na naszą małą jednostkę… Dzień w zatoczce opodal Dormoth spędzilim, aby w oczy się zbytnio nie rzucać, i kiedy noc nastała, do Vaksos popłynęlim. Nadal nie wiem, co się tam właściwie stało, choć żem na własne to oczy widział. Gudhrok jakoweś stwory latające na pomoc sprowadził. Ludzką postać miały, ale siły i odporność z ludzką nic wspólnego nie miały. Spadały na nas jak kamienie z góry, brały ludzi ze sobą, wznosiły się w powietrze jak demony, zabierając ich w noc. A potem nasi spadali w dół, z okrzykami gorszymi niż jęki dusz zgromadzonych w domenie Sedsyra.

— Na Arkana! Cóż to za stwory być musiały? — książę obrócił wzrok z powrotem na swego sekretarza. — Jak człowiek ten pomoc owych demonów znalazł? Skąd ich wziął? Swój ciągnie do swego, ale tego żem się nie spodziewał… Jest to aby możliwe? Prawda to?

Nie czekając na odpowiedź Herlina, który zresztą i tak nie był w stanie się odezwać, uśmiechając się tylko obłudnie, powrócił spojrzeniem na oblicze posłańca. Twarz jego wykrzywiła się w okrutnym wyrazie wściekłości.

Nagle doskoczył do niego, złapał za szyję i dźwignął w górę, tak, by oczy biedaka znalazły się na równi z jego:

— Łżesz, węży języku! — ryknął głośno, przejmując strachem nawet przyzwyczajonego do wybuchów władcy Herlina. — Powiedz, sam żeś historyjkę tę wymyślił, czy cię kto do tego przymusił? Eskhir?

— Eskhir nie żyje. Głowę stracił. — wychrypiał posłaniec, opuszczając lękliwie wzrok.

Nie spodziewał się, i chyba nikomu nie przyszłoby do głowy, że ten przeszło siedemdziesięcioletni starzec posiada tak wiele krzepy w swoich rękach, że dźwiga niemałego przecież mężczyznę praktycznie tylko siłą swojej nieokiełznanej wściekłości!

— Gudhrok? — Giuadar nieomal wypluł z siebie to słowo, wykrzywiając straszliwie twarz.

— Mędrcy mówią, że głowę stracił. — posłaniec mówił coraz ciszej. — Kto i kiedy tego dokonał, tego nie wiem.

Giuadar ryknął z wściekłości. Przeklinał, jakby go jakiś demon opętał, a potem, kompletnie nad sobą nie panując, cisnął posłańcem o pobliską ścianę. Ten zwalił się jak kłoda, tracąc w mgnieniu oka przytomność.

Książe obrócił się ku Sempesethowi, już nieco spokojniejszy. Herlin jednak dla bezpieczeństwa cofnął się o parę kroków.

— P… Panie… — wyjąkał.

— Łap no za dzwonek, bezużyteczny człecze, niechże sługa tu jaki przyjdzie, migiem! — rozkazał Giuadar, zaciskając bezwiednie pięści. — Radę wojenną zwołać trzeba, ino chyżo! Odbijemy Dormoth, powiadam ci! Niechże ten pomiot Sedsyra demony na pomoc sprowadza, nie dam się tak łatwo przepędzić!

Herlin chwycił dzwonek, stojący na blacie stołu; wypadł mu z dłoni i potoczył się po posadzce, ale sekretarz zanurkował migiem i złapał go, ledwie tylko brzęknął. Z trudem dźwignął się na nogi, czując ból sztywnych stawów i zaczął energicznie dzwonić.

Widział to wyraźnie, nie musiał się specjalnie wysilać: obłęd Giuadara postępował, i to w coraz większym tempie. Odzyskają miasto? Mrzonka! Poprzednio udało się to im dzięki magii, dzięki tajnej umowie z Shakiem, która otworzyła im wrota i zapewniła co najmniej bierność Straży Shakowej. A teraz? Nie mieli już nawet Eskhira, nie wspominając już nawet o Eylayenie, który i tak oficjalnie im nigdy nie pomagał. Ale nawet sama przychylność wielkiego Maga była już przecież wiele warta!

Jednak przy na wpół oszalałym władcy Sempeseth zbyt bał się o swoje życie, by o tym wszystkim wspominać…

— Wzywaj Lorda Oulesa! — rozkazał Eileth, na widok pokojowca. — Niechaj do Wieży Wojsk bieży. Wiem, że dzisiaj na zamku jest on, więc go znajdź i rozkazy moje przekaż, z łaski swojej.

— Tak jest, jasne panie! — rzekł pokojowiec posłusznie i popędził natychmiast, by skrupulatnie wykonać książęce rozkazy.

— Zaiste, niepojęte jest, jaką bandą głupców rządzić mi przyszło! — mamrotał wściekle Giuadar. — Czyż ja tak wiele żądam? Jeno posłuszeństwa! Takież to trudne? Doprawdy?

Herlin nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Przyzwyczaił się do humorów władcy; służył mu wiernie już dość długo, by je wszystkie dokładnie poznać. Jednak wiedział też, że pytania księcia często są retoryczne i próba odpowiedzi na nie jedynie rozjuszy Eiletha jeszcze bardziej.

Barczysty, siwowłosy mężczyzna ruszył w stronę wyjścia z komnaty i gestem wskazał kanclerzowi, by ten szedł za nim. Wściekłość nieco wyparowała, Giuadar skupiał teraz całą swoją energię na poszukiwaniu najbardziej pasującego do sytuacji rozwiązania, chociaż w jego umyśle nie było już wiele prostych ścieżek, raczej same labirynty, które z całą pewnością nie ułatwiały podejmowania decyzji.

— Wszystko to jego sprawka. — mówił w drodze Giuadar. — On mnie prześladuje. Powinienem był go wtedy życia pozbawić, o ile teraz wszystko prostsze by było… Czasem człowiek próbując szlachetnie postąpić, zasrywa sobie całe życie…

Herlin nie potrzebował słyszeć nazwiska osoby, o której mówił jego pan, by wiedzieć, o kim mówił książę. Pamiętał tamten dzień, kiedy umarła córka księcia. Ból, który Giuadar wtedy odczuwał, żałobę, która już na zawsze zaćmiła jego zmysły, pomieszała je do tego stopnia, że nie był on teraz w stanie odróżniać rzeczywistości od fikcji…. I dlatego sądził, że wszystko to jest wynikiem tego, że wówczas pozwolił, by się mu chłopak wymknął wtedy z rąk…

Ale któż mógł wtedy przypuszczać, że ten złamany, obdarty ze wszystkiego siedemnastolatek stanie się w przyszłości człowiekiem, którym był teraz, z jego charyzmą i silnymi zdolnościami przywódczymi? Nikłe to było prawdopodobieństwo. Jego wysokość płacił teraz wysoką cenę za dobre serce, które wówczas okazał. A cena, którą zapewne przyjdzie mu zapłacić, była bardzo wysoka. Stawką w tej grze był przecież tron Vaksos… Nic dziwnego, że po śmierci córki popadł on w obłęd…

— Wszystkie moje plany w gruzach teraz leżą, Herlinie. — rzekł Giuadar. — Obydwa wielkie emporia handlowe, co uczynić z nas potęgę miały, z moich się cudem rąk wyślizgnęły. A teraz Rahimar pewnie za ciosem idzie i przeciw nam wyprawę szykuje, możesz pewnym być tego, jako i ja jestem. On wciąż wierzy, że ziemię Vaksos ród Alethów odzyskać może. Niedoczekanie! Po moim śmierdzącym, bezgłowym trupie! — wrzasnął nagle na głos, patrząc wprost przed siebie.

— Zapewne tak właśnie będzie. — dodał w myślach posępnie jego sekretarz, drepczący za nim bez słowa.

— Eylayen mi obiecał. — ciągnął książę. — Że Vaksos siłą ogromną będzie. A on tego dopilnuje. Wszak Magowi ufać trzeba, czyż nie tak? Oni muszą wiedzieć, co mówią. Kontakt mają z siłami większymi od nas.

Szli plątaniną wewnętrznych korytarzy, kierując się na drugą stronę twierdzy, do Wieży Wojsk, gdzie znajdowały się komnaty sztabu, mające do dyspozycji trzy poziomy olbrzymiej baszty.

— Trzeba nam teraz będzie zebrać wszystko, co na naszej wyspie posiadamy. — głośno rozmyślał Giuadar, ledwie zwracając uwagę na zdążającego za nim sekretarza. — To się uda, musi się udać, aby jeno ludzie rozkazów słuchać chcieli i dokładnie je wykonywać. I koniec z bajkami! Demony. Latające. Też coś! To vaksoscy żołnierze demonami być mają, to oni postrach siać mają w sercach naszych wrogów! Nie będą ustępować przed byle piratem, zbyt wiele warci są!

Raptownie zatrzymał się i rozejrzał się dookoła, a potem złapał Herlina za płaszcz żelaznym uściskiem i jednym gwałtownym ruchem przycisnął go do ściany, nie dbając o wiek ani stan zdrowia starego sekretarza:

— Tyś nikomu nic nie powiedział, prawda?

— Jakżebym śmiał, jaśnie panie! — rzekł szczerze oburzony sekretarz, zaciskając konwulsyjnie palce na otaczającej jego gardło ręce hegemona. — Wszak wiem doskonale, że i o mój los tutaj się rozchodzi.,

Giuadar zmarszczył brwi, a potem powoli, opornie wypuścił z uścisku przerażonego starca. Na jego obliczu malował się wyraz skrajnego obrzydzenia.

— Ty, Herlinie, gorszy od robaka jesteś, co w ziemi tunele drąży i róże mi w ogrodzie podjada, i mniej wart od niego, ale przynajmniej prawdę mi zawsze potrafisz powiedzieć. — stwierdził książę. — Tego chyba pewnym być mogę. Niemniej jednak, rzygać się chce na widok twojej fałszywej, pomarszczonej gęby.

Puścił go w końcu i ruszył dalej, nie zajmując już swoich myśli starym sekretarzem.

— Jak to możliwe? Powiedzcież mi kto, jak to w ogóle jest możliwe? Przecie on pirat jest, czci i wiary pozbawion, a jednak ludzie w ogień za nim idą! Za tym mordercą, jakim cały świat go zna! Dlaczego tak się dzieje?

Przypomniał sobie Aidisa I, dziada Rahimara i cała tę charyzmę, jaka biła od tego potężnego, rudowłosego mężczyzny. Ludzie szli za starym Alethem w ogień ze śpiewem na ustach! Pewnie Gudhrok odziedziczył po nim tę cechę, w końcu dlaczego nie? To Aidis znalazł tamten przeklęty pierścień. I zmusił go, wielkiego księcia Vaksos do przyjęcia swoich obrzydliwych, bezczelnych warunków.

A potem… Juli zmarła. Wtedy miał go w garści, bezbronnego, podatnego na wszelkie ciosy i pozwolił mu odejść. Takie błędy lubią się mścić i zwykle to robią. A on przecież od samego początku czuł, że robi błąd, dając mu żyć dalej. Jedynemu potomkowi rodu Aleth, na którym mógł się on zakończyć.

Weszli do Sali Odpraw, najważniejszego pomieszczenia w Wieży Wojsk, przynajmniej według powszechnego mniemania. Tutaj, w wielkim, owalnym pomieszczeniu z szerokim stołem konferencyjnym omawiano plany wojenne, tworzone różne scenariusze przyszłych wydarzeń. Tutaj zadecydowano o podboju najważniejszych miast portowych kontynentu i przygotowano szczegółowe plany tych działań. Stąd decydowano o życiu i śmierci dziesiątek tysięcy ludzi.

Na wysokim stole, który zdobił środek pięciokątnego pomieszczenia, wyryto w drewnie blatu i wymalowano barwami cały kontynent i wszelkie wyspy, jakie udało się dotychczas zbadać i skatalogować, znajdujące się na Oceanie Zachodnim. Białymi słupkami oznaczono granice i, niemniej ważne, strefy wpływów. Vaksos była odwzorowana dość wiernie, Gudrus IV, twórca tego arcydzieła, zadbał o to osobiście. Trzy miasta przedstawiono z ich ulicami, portami i umocnieniami, w górę pięły się obydwa łańcuchy górskie, zaś rzeki płynęły połyskującymi, niebieskimi wstążkami. Miasta Vaksos, samo Vaksos, Orsenler i Versenler, zaznaczono kolorem czerwonym, podobnie jak i Port Północny, najdalej na północ wysuniętą placówkę. Dalej na północ zwykle się już nie płynęło, choć wszyscy wiedzieli, że gdzieś tam, w odległości tysięcy terni, znajdowało się Lodowe Pustkowie, siedziba Koreliana.

— Gdzie się ten łachmyta podziewa? — warknął książe, rozejrzawszy się po pustej obecnie Sali. — Dawno już czekać nas powinien!

— Lord Oules? — spytał z roztargnieniem Sepeseth.

— Imbecyl! — ryknął wściekle Giuadar. — Oczywiście, że Oules!

W tym właśnie momencie oczekiwany przez nich mężczyzna wkroczył do środka pomieszczenia i skłonił się nisko.

— A, Oules, to ty. — rzekł książę na jego widok, szybko odzyskując spokój. — Nareszcie! Jużem w głowę zachodził, czy by za tobą listu gończego nie słać! Wezwałem tu ciebie, bo sprawa zwłoki nie cierpiąca się pojawiła, mój drogi Oulesie, musimy naradzić się w sprawie wyprawy wojennej. Na Dormoth! Właśniem wieści otrzymał, że w ręce wroga wpadło to miasto, niestety.

— Jaśnie książę. — z wahaniem zaczął dowódca floty, wiedząc doskonale, że przy Giuadarze należy dokładnie pilnować każdego słowa, które wydostaje się z ust. — Problem jednak w tej materii mamy, spory. Z piratami na Solhot walczy z pięćdziesiąt jednostek. Rohkod może i było wrogiem, ale Gudhrok spokój na Wyspach Zachodnich trzymał. Minie miesiąc, nim posłaniec dotrze i ściągnie ich z powrotem.

— Miesiąc, powiadasz. — Giuadar zapatrzył się niewidzącym wzrokiem na mapę, która mieniła się w promieniach słońca, docierających przez wielkie okna. — Trudno. Wysłać trzeba człowieka. Niech wieści niesie. Ile mamy na wyspie?

— Z tym, co w ręce wroga nie wpadło pod Dormoth? — upewnił się ponuro Oules, udowadniając, że jest o wiele lepiej zorientowany, niż Shak go posądzał. — Dwanaście w Vaksos, ze trzy w Orsenler, cztery w Versenler i ze dwa w Porcie Północnym. Za dzień, dwa może, pełną sprawność bojową osiągną. Pozostają jeszcze te, co w stoczniach stoją, ale jeszcze one niegotowe.

— Ile wojska zmieści taki varg? Trzystu normalnie, a gdybyśmy do oporu ich upychali? Cóż to zmieni?

— To jest do oporu. — wybąkał Oules. — Trzeba jeszcze zapasy na wyprawę gdzieś pomieścić, a niemałe będą, nawet jeśli to tylko do Dormoth droga.

Giuadar zaciął usta.

— Gudhrok na trzynastu vargach jedenaście tysięcy żołnierzy wiódł ze sobą. — zauważył, krzywiąc się. — Lekko licząc, ze trzy razy to więcej na okręt, aniżeli ty mówisz, że można.

— On ma vargi większe, na Rohkok jeszcze produkowane, ze dwa razy szersze od naszych. — zauważył chłodno Rakim Oules. — A to już wielką różnicę tworzy, mój panie.

— To czemu my takich jeszcze nie mamy? — zaczepnie zapytał książę.

— Nasze doki taką samą szerokość, wszak skopione są z tych, co je na Rohkod budowano. — wyjaśnił Oules tonem świadczącym o tym, że podobną ozdobę zdarzyło się mu już kilka razy przechodzić. — Więc okręty takiej szerokości budują.

— Czemu więc doków szerszych nie budujem? — Giuadar zaczął się czerwienić.

— Budujemy, w stoczni naszej w Porcie Północnym, mości książę. — odrzekł Oules, zachowując spokój. — Lecz by do służby wejść one mogły, pewnie z pięć wiosen jeszcze przyjdzie nam czekać.

Giuadar nic nie odrzekł na posłyszane rewelacje; ważył je sobie tylko w duchu. Oczywiście wiedział, że budowane są nowe doki, sam doglądał projektów i szukał źródeł finansowania. Można było rzec, że te inwestycje, to było jego dziecko. Jednak to, że jeszcze z pięć lat potrwa oczekiwanie na nowe okręty, spadło na niego zupełnie nieoczekiwanie; nie tego się spodziewał.

— Vargi to i tak najlepsze, co teraz pływa po morzu. — dodał z pełnym przekonaniem dowódca floty. — Nawet i największy sztorm krzywdy im nijakiej nie uczyni, a krystalowe maszty łatwo się nie łamią.

— Wiem. — mruknął oburzony tą lekcją Giuadar. — Pływałem na nich, nim żeś się na tym świecie pojawił, synku. Refowałem żagle na rejach, nim ty pierwsze wydałeś tchnienie. Więc nie mów mi, co one potrafią, a czego nie.

Ledwo dostrzegalny cień przemknął po twarzy dowódcy floty; widać było, iż nie przywykł do podobnego traktowania. Niewiele jednak zdarzało mu się przebywać w otoczeniu władcy, w końcu po to miał swego dowódcę floty Giuadar, by ten stale tej floty doglądał. Miał on jednak wystarczająco dużo rozumu w głowie, by przełknąć zranioną dumę.

— Więc czekały, aż vargi z Solhot przypłyną do Vaksos. — poganiał go niecierpliwie książę. — W tym czasie zapasy nagromadzić trzeba będzie, jadło wodę naszykować, ciepłe płaszcze i buty, i wszystko, co tam będzie potrzeba, kwatermistrzów to już głowa. Magazyny portowe wielkie są dosyć, by przyjąć każdy ładunek.

Oules kornie schylił głowę.

— Więc dziś jeszcze gońca wyślę.

— Najlepiej pójdź teraz i to załatw! — zażądał Giuadar, patrząc prosto w oczy wysokiemu, ale nieco od niemu wyższemu oficerowi.

— Tak jest, mój panie. — wymamrotał dowódca floty.

Kiedy wyszedł, Giuadar zwrócił swoją niepodzielną uwagę ku Herlinowi:

— Wyślij posłańca. Gereth Inidar w Orsenler bawi i budowę nowych koszar wizytuje. Chcę go dziś tutaj, choćby konie na śmierć miał zajeździć.

Sempeseth pokłonił się nisko.

— Mój panie…

— Na dzisiaj wszystko to będzie, Herlinie, twych posług żadnych już potrzebować nie będę. Odpocząć jeno pragnę. Nie życzę sobie, aby mi przeszkadzano.

— Naturalnie, wasza wysokość. — odrzekł Sempeseth.

Giuadar niecierpliwie skinął mu głową na pożegnanie. Kiedy Sempeseth wyszedł, wolnym krokiem podszedł do stołu, na którym wyryto imponującą mapę, prawdziwe i wyjątkowe dzieło sztuki.

Zapatrzył się na ten świat, migocący w błękicie wód, jaki niegdyś mu obiecano. Dormoth, Wyspy Zachodnie — wszystko to miało być jego. Imperium mórz i oceanów. Wszystkie emporia handlowe Nionis w jednym potężnym władztwie — który władca nie pragnąłby takiego obrotu spraw?

Ale ten, który obiecał mu to wszystko, zniknął, przepadł, jak kamień w wodę. Osamotniony Giuadar nie wiedział już wcale, czy postępuje słusznie, podejmując decyzję o zorganizowaniu odsieczy bez konsultacji z Eylayenem, ale i tak było to już zupełnie bez znaczenia.

Jeśli ten świat ma płonąć, niech zapłonie i płonie tak, by pożar widoczny był przez stulecia.

Eileth położył całą dłoń na uwypukleniu na mapie, które tworzyło Vaksos i wepchnął je do wnętrza stołu na głębokość równą grubości ręki. Z prawej strony dobiegł go szczęk otwieranych zamków, a potem szum powietrza, kiedy otwierało się w ścianie tajne przejście, zupełnie niewidoczne dla postronnych świadków, których wszak mnóstwo przewijało się przez tę komnatę. Przejście to zbudowane było w danych czasach, czasach tak odległych, że można było zaryzykować twierdzenie, że sięgających początków tej niezwykłej budowli.

To dziadek Eiletha, Gudrus IV, był tym, któremu udało się odnaleźć i na nowo otworzyć tajne komnaty zamku, choć przecież nikt nie dałby głowy, że odkryto wszystkie, jakie się tutaj znajdowały. Udało mu się też obmyślić sposób, jak zmodyfikować sposób otwierania tajnego przejścia, by ukryć przycisk w nowo projektowanej mapie operacyjnej. Miała więc ona jeszcze drugi, ukryty cel, nie tylko wspieranie chorych, wybujałych ambicji, jakie zawsze były częścią rodowego charakteru Giuadarów.

Książe wspiął się po spiralnych, wąskich schodach o szerokości jednego człowieka, które prowadziły na wyższą kondygnację baszty, która oficjalnie nie istniała. Bywał tutaj dość często, od kiedy ojciec wtajemniczył go w sekrety Zamku Vaksos przeszło pięćdziesiąt lat wcześniej.

Kiedy wszedł do rozległego pomieszczenia, które obejmowało całe to piętro, stanął przed wielkim obrazem, na którym przedstawiono postać mężczyzny o potężnej budowie ciała, zdającego się głową przebijać sufit. Miał długie, uplecione w misterne warkocze rude włosy, podobną brodę oraz intensywnie niebieskie oczy. Wyzierało z nich zawzięte, przenikliwe spojrzenie człowieka absolutnie pewnego siebie i świadomego całej potęgi, która znajdowała się w jego posiadaniu.

Obok niego stała kobieta o podobnie ognistorudych włosach, której oczy, zielone jak szmaragdy, jaśniały niczym dwa ogniska. Giuadar zwrócił uwagę na napis pod obrazem, który głosił: Regnar Aleth, książę Vaksos, z małżonką, księżna Fabią.

Czytał go za każdym razem, kiedy tutaj wchodził, i zapewne znał go na pamięć — był to jedyny sekret w jego długim życiu, którym nie dzielił się z nikim. Nikim.

I pewnie wiedzę o nim zabierze do grobu.

— Czemu mnie wciąż prześladujesz? — książę wziął się pod boki, patrząc na twarz widniejącą na portrecie spode łba. — Córkę mi zabiłeś, a teraz moje imperium zabić chcesz? O co ci chodzi? Wszak wiesz, że koła historii cofnąć się nie da.

Milczał przez chwilę, jakby spodziewał się nawet, że usłyszy odpowiedź.

— Nic z tego, Alethu. Czasu nie cofniesz. Ja mam to — wyciągnął przed siebie rękę z książęcym sygnetem na dużym palcu. — A tyś chciał Shakiem zostać! Uwierzyłeś, że ci na to pozwolę? Ja? Przenigdy!

Podszedł bliżej do portretu, tak, że nieomal spoglądał Regnarowi w jego oślepiająco niebieskie oczy.

— Jam to sprawił, że Rahimar Gudhrok wygnany został z Vaksos, a potem z Rohkod. Jam cię przepędził. I zewsząd cię przepędzę, z Dormoth takoż. Nieważne, jakim kosztem. Przez ciebie ona nie żyje, więc wszelkie światy poruszę, by ciebie zniszczyć. Tyś winien jej śmierci. Któż tobie kazał uzurpować sobie sprawo do Vaksos tronu? Do Giaudarów on już należy! A tyś linię rodu naszego złamał, więc godzi się, bym z twoją uczynił to samo!

Eileth wyszarpnął miecz z pochwy i wraził go w obraz. Dźgał go raz za razem, przebijając oko, policzek, pierś, brzuch, co tylko znalazło się w zasięgu ostrza jego miecza. Kiedy tylko wyciągał ostrze, wizerunek zdawał się nie doświadczać żadnych uszkodzeń. Nie było na nim żadnego śladu, świadczącego o tym, że ktoś próbował go zniszczyć.

W końcu miecz z brzękiem uderzył o kamienie posadzki, z oczu księcia trysnęły łzy, a on sam opadł na kolana i szlochał bezradnie.

— Zaczęło się. — szeptał przez łzy. — Teraz cię zniszczę. Tym razem szczęście cię opuści! Giuadarowie zaś obejmą w końcu cały świat…

Książe chwiejnie dźwignął się na nogi, otrzepał ubranie z tysiącletniego kurzu, obrócił się i wyszedł z pomieszczenia tą samą drogą, którą do niego wszedł.

Nie dane mu było widzieć, jak rysy twarzy mężczyzny, uwiecznione na portrecie, rozciągnęły się w szerokim, złośliwym uśmiechu.

Szach króla

Ja mam wielkie plany, a ty, skoroś tak wielce się mi dziś przysłużył, częścią ich możesz być, jeśli zechcesz. Chciałbyś księciem Vaksos zostać? Gotowym dać ci ten tron! Jest twój, skoro go tylko zechcesz!

.

Shak Gvavalath III

Wcześnie zmierzch zapadał o tej porze roku nad Pierścieniowym miastem, a stary, pomarszczony i zniedołężniały z powodu podeszłego wieku mężczyzna leżał na swoim łożu i nasłuchiwał. To właściwie było jedną rzeczą, jaką jeszcze był w stanie robić; nasłuchiwać.

Przed południem do Cytadeli przybył posłaniec, niosący wieści z odległego Dormoth. Zwycięstwo! — krzyczał od progu. Gvavalath nakazał natychmiast go stracić. Ot tak, po prostu — bo tamten mógł się z tej przyczyny radować. Shak już dawno postradał tę przyjemną zdolność cieszenia się z czegokolwiek. Świadomość, że w ciele zniszczonym starczym uwiądem działa już tylko umysł, nie napawała radością.

Położenie polityczne państwa, którego stery stary Shak — tyran objął przed wiekiem, było opłakane i Gvavalath był jednym z niewielu, którzy w pełni zdawali sobie z tego sprawę. Niedługo hydra ruchów separatystycznych znowu uniesie w górę swoje liczne głowy, to było pewne. Zaczną, jak zwykł podejrzewać, Ghardarowie na południu, jak zwykle zresztą. Ale gdy inne ludy spostrzegą, że Tvalth jest bezbronny, że nie ma niczego, co mógłby przeciwstawić powstańcom — pójdą śladem Ghardarów,.

Ale starzec wcale nie zamierzał się poddawać. Wiedział doskonale, dlaczego tendencje separatystyczne Voluth nie umierają — były przecież stale i skuteczne podsycane przez pobliski Houpton, zasiedlony wszak przez ten sam lud.

Swoją drogą, Gvavalath zawsze podziwiał Houpton. Darzył je naprawdę szczerym podziwem. Konflikt sprzed półtora tysiąca lat postawił tych ludzi poza nawiasem cywilizowanego społeczeństwa, więc opuścili swój dom i udali się na pustynię, tam, gdzie musieli dokonać wielu bardzo trudnych wyborów, by przeżyć. Było ciężko, nikt nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ciężko, a jednak poradzili sobie, a nawet od podstaw stworzyli wspaniałą cywilizację.

Cóż, kiedy teraz po prostu przyszła ich kolej. Po Rohkod, Dormoth i Vaksos to oni byli następnym naturalnym celem Shaka. Ponadto, upadek Houpton uspokoiłby Voulth. Na dobre.

A więc Houpton upaść musi. Gvavalath zagłębił się w rozmyślaniach na temat kolejnej inwazji, którą najchętniej dokonałby cudzymi rękoma, korzystając z nabytych w przypadku Dormoth doświadczeń.

Oddając się przyjemnym rozważaniom na temat podbojów, śmierci, plądrowania i podpaleń, dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że w jego sypialni znajduje się poza nim ktoś jeszcze. Kiedy w końcu przyjął do wiadomości obecność nieoczekiwanego, nieproszonego gościa, rozległ się jego skrzekliwy, cienki głos starego człowieka:

— Wejdź, przyjacielu, w światło od kominka bijące, bym cię zobaczyć mógł.

Mężczyzna postąpił więc posłusznie parę kroków naprzód, zbliżając się do łóżka. Jego potężna sylwetka, niedźwiedzie ciało i wzrost sprawiały, że pomieszczenie nagle zmniejszyło się znacznie, choć przecież było olbrzymie. Widząc rozmiary tajemniczego gościa, Gvavalath umilkł nagle. Spoglądał usilnie, próbując zmusić na wpół skryte pod bielmem oczy, by dostrzegały więcej szczegółów świata zewnętrznego. Gdzieś z mroków pamięci wyłoniła się wiedza, że przecież zna jedynie jednego człowieka o podobnej sylwetce.

Ujrzał więcej szczegółów. Nowoprzybyły miał rude włosy, zaczesane w setki misternych warkoczyków, podobnie gęstą, rudą brodę, potraktowaną w ten sam sposób. Oczy miał intensywnie błękitne, czoło wysokie, a nos długi i ostry. Ubranie miał na sobie staroświeckie, ze skóry i wełny, na plecach ciepłą, wełnianą opończę, a nad jego ramieniem wystawała mu masywna rękojeść miecza.

Olśnienie przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Rahimar Gudhrok, pomyślał. Odwiedził mnie ten pirat, którego z takim powodzeniem wykorzystałem do podboju Dormoth, a który teraz dla mnie zniszczy i Vaksos.

— Witaj w moim domu. — powiedział. — Doniesiono mi już o twoim zwycięstwie. Piękna t chwila, Dormoth wraca do swego prawowitego właściciela.

Ani słowem nie zająknął się o tym, że dwa lata wcześniej oddał Dormoth Giuadarowi w zamian za pomoc w rozbiciu Rohkod… W zamian za ręce, które przyjęły na siebie krew niewinnych w miejsce jego własnych. Lata intryg, oszustw, zdrad i zmian frontów w końcu dały pewne wymierne rezultaty. Rohkod nie istniało, a Vaksos — przy determinacji, jaką okazał Gudhrok — tez niedługo będzie stertą popiołów. Jak to dobrze, że ten głupi, łatwy do zmanipulowania pirat wydostał się z miejsca masakry pod Beheliam.

— Jak dobrze, żeś przybył tu osobiście. — Shak przymknął na dłuższą chwilę oczy. — Mogę ci sam zwycięstwa pogratulować. Twoja zemsta wreszcie spełnienia się doczeka, prawda?

Rahimar nic nie mówił, ale Shak to zignorował. Przyzwyczajony do słuchania własnego głosu, nie spodziewał się, by ktokolwiek z własnej inicjatywy zabierał głos w jego obecności. Skoro tak było od stulecia, dlaczego miałby oczekiwać, by cokolwiek się miało zmienić w tym względzie?

— Świat się wali, sam widzisz. Shak Tvalthu z piratami układać się musi, by resztki porządku jakoś utrzymać w rękach. Lecz cóż zrobić, skoro w rękach tych milionów byt… Po wszelkie środki sięgać trzeba, by ich byt zapewnić.

Kiedym władzę obejmował, inaczej w Nionis było. Sto wiosen temu sto i pięćdziesiąt tysięcy ludzi miałem pod bronią, a w razie potrzeby i drugie tyle by się znalazło. Teraz upadek ludzi nadszedł i marne dziesięć tysięcy od bronią stoi. A może i mniej. Ale wciąż jeszcze do zwycięstwa dążyć trzeba i czasem się je nawet odnieść udaje! Jak to pod Dormoth, twoją będące zasługą. Wiele dla bezpieczeństwa ludu mojego uczyniłeś, Rahimarze Gudhrok. W zamian za to gotowym jest oczyścić cię z wszelkich win, jakie kiedy głowę twoją obciążały, jakiekolwiek by one nie były. Masz moje słowo.

Shak zamilkł, ale Rahimar wciąż się nie odzywał.

— Milczysz? — głos Shaka stawał się coraz bardziej skrzekliwy. — Przyjmuję to więc jako twoją zgodę. Odnieśliśmy zwycięstwo, ciebie więc dzisiaj oceniać nie będę. Nasze to wspólne wszak zwycięstwo.

Lecz nie można na tym poprzestać! Świat zmian potrzebuje, zmian na lepsze. Ja ten świat zmienię, póki siły jakoweś mi jeszcze pozostały. Państwo moje niby bezpieczne, ale na razie tylko. Przyszłe problemy już teraz trzeba dostrzegać i zwalczać, zanim uciążliwe się staną. Ja mam wielkie plany, a ty, skoroś tak wielce się mi dziś przysłużył, częścią ich możesz być, jeśli zechcesz. Chciałbyś księciem Vaksos zostać? Gotowym dać ci ten tron! Jest twój, skoro go tylko zechcesz! Ja sam spojrzenie na południe zwrócić teraz muszę. Tam państwo na pustyni zrodzone wciąż rzuca mi wyzwanie. Władca Houpton tytuł Shaka nosi, cóż to za bezczelność!

Zmiażdżę ich tym wszystkim, co mi jeszcze pozostało! Jarzmo na szyje Ghardarów nikczemne zarzucim! Nionis znowu jednością stać się może i stanie, jeśli tylko ty u mego pozostaniesz boku!

— Nonsens! — parsknął Rahimar, odzywając się w końcu. — Tak się nigdy nie stanie! Ja do tego nie dopuszczę!

W mgnieniu oka znalazł się przy leżącym, a czerwień jego włosów ustąpiła bieli. Potężny Czarmistrz pochylił się do przodu i wyciągnął rękę w kierunku Shaka. Zanim ten zdążył zareagować, potężna dłoń zamknęła się na wokół jego szyi i poczęła powoli wyciągać go z jego legowiska.

— W Nionis twojego porządku nigdy nie będzie. — wycedził przez zaciśnięte zęby potężny mężczyzna. — A ja nie Rahimar Gudhrok, o nie. Jam jest Regnar Aleth, Shaku. Czarmistrz, jeżeli nie widać.

— Jak śmiesz! — wydusił z siebie Gvavalath. — Jestem Shakiem! Shakiem Tvalthu! — krzyczał, aż w końcu dostał zadyszki.

— Ja wiem, kim tyś jest! — odpowiedział mu spokojnie Regnar. — I widzisz, że wcale o to nie dbam. Żyłem na tej ziemi prawie pięć tysięcy lat, więc wiec nie jesteś dla mnie więcej wart, jak kupa gówna. Ale tak się składa, że śmierć twa się mi przysłuży. Temu tu jestem.

— Nie! Nie! — krzyknął Gvavalath, a jego oczy rozszerzyły się ze strachu. — Ja nie chcę umierać!

Niedźwiedziej postury mężczyzna wydobył go wreszcie z przepastnego łoża i trzymał w górze, jedną ręką ściskając go za szyję. Powoli. Zdawało mu się, że trzymanie chudego, poskręcanego, wrzeszczącego, wijącego się i wierzgającego człowieka nie kosztuje go ani grama wysiłku.

— Krzycz! Wrzeszcz! — rozkazał Regnar. — Muszę mieć świadków, żeś wreszcie trupem. Dość już po ziemi tej chodziłeś, plugawiąc ją na rozmaite sposoby.

— Czego… ty… chcesz…? — Shak bezwładnymi rękoma złapał go za potężne, jakby z krystali odlane ramię.

— Chcę, żebyś odszedł. — wyszeptał Rahimar, patrząc mu prosto w zachodzące mgłą oczy.

Gvavalath dostrzegł w nich nieogarnione szaleństwo i w tym właśnie momencie zrozumiał, że idzie tu o jego własne życie. I wtedy zaczął wrzeszczeć, bić kolosa po ramieniu, wić się jak ryba wyjęta z wody.

— Ratunku! — krzyczał nadspodziewanie silnym głosem, jakby nagle powróciła do niego dawno utracona młodość. — Pomóżcie! Szaleniec w zamku jest, zabic waszego pana usiłuje!

Drzwi otwarły się z łoskotem, skrzydło uderzyło z impetem o ścianę. Wbiegło naraz mnóstwo ludzi, tłocząc się w okolicy drzwi, obserwując niecodzienny obrazek, jaki roztaczał się przed ich oczyma z niedowierzaniem w oczach.

— Nie stójcie tak! Pomóżcie mi! — krzyczał prawdziwie przerażony Shak Tvalthu.

Regnar spojrzał na zebranych pokojowców i strażników pałacowych. Pogarda zabłysła w jego oczach.

— Patrzcie! — krzyknął. — Tak umiera Shak Gvavalath III, tyran Nionis!

Zacisnął rękę, trzymającą kark Shaka. Dał się słyszeć głośny, mrożący krew w żyłach trzask, znamionujący zgruchotanie kręgów szyjnych. Gvavalath zwisł na jego ręce jak śnięta ryba, życie uszło z niego jak powietrze z przekłutego balona.

Regnar uśmiechnął się szyderczo, obrócił do oniemiałych ludzi, zgromadzonych w sypialni Shaka, a potem, znowu bez wysiłku, cisnął w nich stygnącym truchłem tyrana, zwalając kilkoro z nich z nóg.

— Powiedzcie wszystkim, że tyran zdechł dziś, jak szczur, którym był całe swoje życie! To jedyny powód, dla którego życie wam dzisiaj oszczędzę! Lecz miejcie na uwadze, jeżeli spróbujecie to ukryć, Regnar z rodu Aleth powróci i wyrok swój zmieni!

Czarmistrz powiódł wzrokiem potwarzach strażników, po czym świadomie wolnym krokiem ruszył ku drzwiom.

Strażnicy rozeszli się na boki, patrząc w milczeniu, jak przechodził, przez nikogo nie zaniepokojony.

Shak zaś leżał tam, gdzie upadł, z głową obróconą na lewy bok, skurczony i zwiędnięty, jakby czas wreszcie odzyskał swoje.

Słudzy przechodzili obok, niewzruszeni, zupełnie się nie przejmując losem zmarłego władcy.

W końcu, w ich perspektywie, umarł jeden tyran, będzie kolejny.

Wstrząsy wtórne

Osobiście nigdy w żadne konszachty z tym łotrem bym nie wchodził. — ostatnie słowa ledwie wydostały się z jego gardła.

— Hrabia Jahan, co szeryfem był w mieście przed waszym bratem, również blisko z księciem Gudhrokiem współpracował!

.

Kasir Naran, Gandar Onei

Szedł brukowaną ulicą, która zdecydowanie pamiętała lepsze czasy. Całe miasto pamiętało lepsze czasy; ale ludzie, którzy w nim mieszkali, już nie. Kiedyś Voulth było emporium handlowym, punktem, w którym schodziły się wszelkie szlaki handlowe Południa.

Tak było kiedyś.

Choć kiedy ktoś wybierał się na rynek, zwłaszcza Rynek Wschodni w Piątym Mieście, mógł sądzić, że bogactwo wciąż jeszcze lgnie tutaj jak muchy do miodu. Mnogość dóbr przyprawiała o zawrót głowy, zwłaszcza, że nikt już nie pamiętał, co działo się w tym miejscu przed tysiącem lat. Tak samo nikt już nie pamiętał, że kiedyś Voulth nie było dzielnicą Tvalthu, tylko samodzielnym państwem, które nigdy i nikomu się kłaniać nie musiało.

Spojrzał w niebo, stwierdzając, że słońce jest już w zenicie, więc z całą pewnością czekają już na niego. Świat się zmienił całkiem niedawno, zmienił się nie do poznania. Wraz ze śmiercią Gvavalatha wszystko stawało się nowe i nieznane, ale również, co było nie do pomyślenia, także i lepsze. Nawet generał-admirał, najwyższy shakowy urzędnik w mieście przyznawał to w duchu.

Gandar Onei poprawił płaszcz na sobie, zdawało mu się, że nagły chłód przybył do miasta. Voulth będzie się teraz próbowało oderwać, był tego absolutnie pewien. Jeżeli do tego dojdzie, mogą uznać, że akurat on stoi im na zawadzie, skoro ściśle związany był z administracją Tvalthu. Może właśnie jego dni były już policzone?

Nie był to czas na podobne rozważania; na końcu alei, szerokiej na jakie pięć wozów, piętrzył się już voulthiański Zamek, siedziba miejskiego samorządu. Prastara budowla, pamiętająca jeszcze doskonale czasy politycznej samodzielności miasta, miała tylko jedną wieżę, która górowała nad miastem, wznosząc się wysoko w górę.

Wysoki, szczupły aż do przesady mężczyzna z ogoloną do zera głową odetchnął głęboko i ruszyły ku swemu przeznaczeniu.

Przed samym Zamkiem szeroka aleja rozszerzała się jeszcze bardziej, tworząc rozległy, kunsztownie brukowany płaskimi kamieniami dziedziniec, o nieregularnym, oktagonalnym kształcie. Ze wszystkich stron budynki tworzyły wokół placu szczelne pierzeje. Większość z nich budowana była w technologii murowanej, ale i tutaj, w ścisłym centrum Pierwszego Miasta, wciąż jeszcze zdarzały się kilkupiętrowe budynki z samego drewna.

Onei przeszedł przez plac i po szerokich, kamiennych schodach wspiął do kilkuskrzydłowych drzwi, wysokich na dwu mężczyzn, przez któ®e wszedł do wnętrza budynku.

Był tu już przecież wielokrotnie, ale wysokość, rozległość i przestronność hallu wejściowego wciąż robiła na nim ogromne wrażenie. Była poniekąd idealnym świadectwem upadku tego miasta; nikt już dziś w Voulth nie potrafił tak budować. Ogromne wrażenie budziły już same kolumny, mające szerokość dorosłego mężczyzny, rzeźbione aż po sam sufit w różnorakie morskie wzory. Powała zaś, kunsztownie podzielona na różnobarwne kasetony, przyciągała wzrok od samego wejścia.

Gandar jednak tym razem nie zwracał uwagi na cuda architektury, które miał kolejną okazję podziwiać. Zaprzątnięty myślami, z pochmurną miną szedł na pamięć do kolejnej monumentalnej sali tego budynku, Sali Obrad, wystukując na kamiennej posadzce rytm własnymi podkutymi butami.

Zbliżył się do dwuskrzydłowych, drewnianych, pokrytych płaskorzeźbami drzwi, które bezszelestnie rozwarły się przed nim, jakby był oczekiwany.

Wkroczył do środka bez wahania.

Sala Obrad była jeszcze większa, niż hol wejściowy, daleko bardziej eleganckie były też jej wykończenia i zdobienia. Na samym środku pomieszczenia, kilkanaście kroków od wejścia, ustawiono potężny, szeroki stół, za którym siedzieli Lordowie Voulth i radzili nad ważnymi sprawami miasta i regionu, choć prerogatywy i prawa Rady zostały przez Shaka poważnie ograniczone wraz z podbojem miasta.

Na samym środku stołu siedział sam Kanclerz Rady, stary, doświadczony polityk, z którym Gandar wielokrotnie miał już w przeszłości do czynienia. Reweryn Turess uchodził za człowieka trudnego w obcowaniu, nieprzejednanego i nieprzekupnego, a kompletnie siwe włosy pogłębiały jeszcze wrażenie surowości, jakim emanowała wokół jego osoba.

Przed Radą stało jedno krzesło, wyraźnie przeznaczone dla niego. Gandar podszedł więc do niego, i spoczął na nim, bez strachu patrząc w oczy siedzącego naprzeciwko. Nie zwykł obawiać się czegokolwiek, a już w żadnym wypadku śmierci, z którą obcował nieomal na co dzień.

— Hrabia Gandar Onei. — powiedział z namaszczeniem Turess, nie spodziewając się jednak odpowiedzi. — Czekaliśmy na was, czekaliśmy niecierpliwie.

— Posłaniec jakoweś trudności napotkał spiesząc do portu. — mruknął Onei, pozornie obojętnie.

Patrzył Kanclerzowi prosto w oczy, nie mając najmniejszego zamiaru odwracać wzroku. Nie zobaczą lęku w ostatnim żyjącym członku wielkiego Rodu Oneiów, który przez całe wieki budował potęgę tego miasta w odległych już czasach suwerenności.

— Nieważne. — skwitował Kanclerz. — Ważne, żeście tutaj dotarli, panie hrabio. Czy chociaż domyślacie się, jaki był powód, dla którego wystosowaliśmy prośbę o pańskie przybycie?

Onei nieomal parsknął śmiechem na głos, ale oczywiście potrafił się opanować, będąc doświadczonym politykiem. „Prośba?”, ciekawy dobór słów, pomyślał. Posłaniec raczył przedstawić to nieco inaczej.

— Zwykle to ja was prosiłem do mojego biura. — zauważył, siląc się na uśmiech. — Zdaje się, że po śmierci Shaka pewne zasady zmienić się musiały, czyż nie?

Kanclerz uśmiechnął się lekko, po czym spojrzał po twarzach pozostałych Lordów, i rzekł chełpliwie:

— Widzicie? Czyliż racji nie miałem? Takich nam właśnie ludzi potrzeba.

Oczy Oneia zwęziły się nagle, a poziom jego zaufania spadł do samego zera. Gdyby powiedzieli mu wprost, że mają na niego wyrok śmierci, czułby się dużo bezpieczniej. W końcu wtedy wiedziałby, na czym stoi, a tak tkwił w zawieszeniu.

— Poprosiliśmy tu pana, mości hrabio, wyłącznie po to, aby z panem uczciwie i w otwarte karty porozmawiać. O paru wielce dla nas istotnych kwestiach, istotnych dla ojczyzny naszej.

— Można wszak był wpaść do Admiralicji, by pogadać. –odrzekł sardonicznie Onei. — Gości z rozwartymi ramionami witam, zwłaszcza was, czcigodni Lordowie.

— Racja, mości hrabio. — przytaknął Turess. — Jesteście wielce gościnnym gospodarzem, z tą prawdą kłócić się nie da.

— Pan hrabia zbyt łaskaw. — Onei skłonił się nieco, nie przestając bacznie śledzić wzrokiem Lordów.

Kanclerz chrząknął.

— Przejdźmy zatem do rzeczy. — rzekł. — Jak wam doskonale wiadomo, nasz Shak pożegnał się z tym światem dni parę temu. Ostatecznie i definitywnie. — zawiesił głos, oczekując reakcji Oneia.

Onei przytaknął.

— Wiecie też doskonale, lepiej od nas zresztą, że Tvalth w tej chwili sił z ręku nie posiada żadnych, by nas dalej więzić. — Turess bacznie wpatrywał się w młodego hrabiego, starając się ocenić jego reakcje na swoje słowa.

Ale twarz Gandara pozostawała nieruchoma, niczym odlana z brązu.

— Garnizon w mieście jest pusty już wiele miesięcy. — zauważył Kanclerz po chwili przerwy.

Onei potwierdził skinieniem głowy. Nie sądził, by była to jeszcze dla kogokolwiek tajemnica.

— Zatem podjęliśmy decyzję o oderwaniu Voulthu od Shakatu. — mówił dalej Kanclerz, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że jego obecne słowa są zdradą stanu. — Mówimy tu o mieście i o całej delcie Prontu. Mamy nadzieję, że państwo nowe zdołamy stworzyć i przerwać okres upadku, jakim podległość wobec Tvalthu była.

— Rozumiem. — rzekł z udawanym spokojem Onei.

Podejrzewał dobrze, w jakim celu go tutaj sprowadzono. Co dalej się ma wydarzyć? Jakimś sposobem nie wierzył, by przekazanie mu tej wywrotowej informacji był jedynym celem tej rozmowy.

— Nie prosimy o waszą akceptację. — zastrzegł Turess, pochylając się do przodu. — Nie zostaliście zaproszeni tutaj, do tej komnaty, jako urzędnik shakowy. Jesteście tutaj jako Gandar Onei, obywatel swojego miasta. Obywatel Voulth.

Zaskoczony Onei stracił nad sobą kontrolę do tego stopnia, że jego brwi powędrowały w górę czoła.

— Zdaje się, żem w końcu zdobył waszą uwagę. — rzekł z zadowoleniem Turess. — Nareszcie!

— W związku z secesją proszę powiedzieć, mości hrabio, jak się zapatrujecie na perspektywę samodzielności jako zwykły obywatel miasta. — dodał po chwili milczenia Kanclerz.

Onei spojrzał w bok, z całych sił usiłując ukryć rozbawienie.

— Pytacie mnie o opinię, Kanclerzu? — upewnił się.- Jeno o opinię moją prosicie?

— Proszę. — potwierdził Turess, chyląc głowę w dół.

— Cóż zatem, zdaje mi się, że sytuacja Voulthu jest dość prosta. — rzekł Onei. — Shakat opuścił nasze ziemie militarnie, pozostawiając jedynie urzędników niektórych. Nękać nas nie ma więc czym, a nim armię jakowąś zorganizuje, my już własną mieć będziem. Na południu zaś od Tavaldu mieszka o te parę milionów więcej ludzi, aniżeli wokół Tvalthu. Tam też gospodarczy upadek dotkliwszy był znacznie, więc i armię dłużej przyjdzie im mobilizować. My tutaj jeszcze tereny do wykorzystania mamy, a oni bagna pod stolicą i w Ardnery dorzeczu. Sądzę, że obszar wokół Voulth z nim złączony gospodarczo, da się bez trudu utrzymać.

— Słusznie prawi. — odezwał się Lord Oubrei, siedzący z lewej strony Kanclerza.

Turess jednak wciąż spoglądał na Oneia niewzruszony.

— Tvalth umiera, to rzecz pewna. — powiedział natychmiast hrabia. — Nikt nie przewidzi, co z truchła jego wyrośnie. Ale pewne jest, że to państwo, co je jako Tvalth znamy, zniknie. Nie skorzystanie z okazji błędem w przyszłości byłoby nie do odrobienia. Jeśli teraz się nie oderwiemy, pewnie nie stanie się to nigdy, bowiem różnice pomiędzy państwami zacierają się tak, że niedługo znikną ostatnie. Więc minie pokoleń jeszcze parę i bliżej nam do Tvalthu będzie, niż kiedykolwiek do Houpton było.

— Tego oczekiwał. — Turess uśmiechnął się z zadowoleniem i przymknął oczy z wyraźną ulgą. — Tak, oczywiście wszyscy się tutaj z wami zgadzamy. Voulth umrze, jeżeli nie zrobimy tego teraz.

— Nasz naród to Houpton. — dodał kolejny z lordów, starszy mężczyzna o szpakowatej brodzie, Denin Irenei.

— Właśnie tak. — Onei poprawił się na krześle. — To Houpton sojusznikiem dla nas jest naturalnym, a z nimi wojnę dyplomatyczną prowadzić musimy. Ale nie mówię tego jako general-admirał. — zastrzegł się kategorycznie. — Jeno jako zwykły obywatel.

— O to właśnie nam chodzi. — podkreślił Turess. — Wasz urząd w końcu niedługo będzie ledwie wspomnieniem. Więc umówmy się, że teraz, tutaj, w sali owej na czas rozmowy naszej już nie istnieje.

Onei przytaknął aprobująco.

— Niech tak będzie. — zgodził się.

— Mości hrabio, słuchy nas doszły, żeście brata ostatnio utracili, w bitwie pod Dormoth, jeśli się nie mylę.

Hrabia zacisnął zęby.

— Brat wasz we współpracę wszedł z Rahimarem Gudhrokiem, który niegdyś władcą Rohkod był. — mówił dalej Turess, nie przestając badać sposobu, w jaki mężczyzna reagował na jego słowa.

— Mój brat własne podejmował wybory. — odezwał się w końcu hrabia z wyraźnym wysiłkiem. — Jego wybory moimi co prawda nie są, ale nie spodziewajcie się, że je kiedykolwiek potępię. — Turess zauważalnie się rozluźnił. — Osobiście nigdy w żadne konszachty z tym łotrem bym nie wchodził. — ostatnie słowa ledwie wydostały się z jego gardła.

— Hrabia Jahan, co szeryfem był w mieście przed waszym bratem, również blisko z księciem Gudhrokiem współpracował.

Onei zacisnął ręce w pięści. Jeśli wspomną choć słowem o Lailanie, wybuchnie, ostrzegał sam siebie. Nigdy nie akceptował małżeństwa brata. Czuł, że przyniesie wszystkim same nieszczęścia.

— Hrabia Jahan nieco inną wizję przyszłości tego miasta miał. — powiedział niechętnie.- Uważał, że winniśmy ratować innych. Czasem nawet własne szczęście poświęcić, by pomóc Dormoth na przykład. Ja zaś uważam, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach, że pierwej o siebie zadbać trzeba, o swój byt zadbać. A nie przegrane wspierać sprawy. Nawet, jeśli pomoc nasza przeważyć może.

— Jesteście więc wobec Voulth lojalni, mości hrabio? — zapytał Turess, nie okazując emocji.

— Naturalnie. — odrzekł, patrząc mu prosto w oczy, brat Sabura Oneia. — Nigdym nie uczynił niczego, co mogłoby temu przeczyć.

— Dlatego też tu jesteście, mości hrabio, to właśnie dlatego dzisiaj tutaj jesteście. — pospieszył z zapewnieniem Turess.- Dlatego, że nasza ocena służby waszej, jaka była ona do tej pory, pokrywa się w całości z waszą. A to dobrze na przyszłość rokuje.

— Ponieważ? — zainteresował się Onei.

— Ponieważ, drogi hrabio, mamy wam bardzo poważną propozycję do przedstawienia. — Turess splótł dłonie i pochylił się do przodu, pozwalając, by jego rozpuszczone siwe włosy opadły na blat stołu.

Tysiące myśli na raz przebiegało po głowie hrabiego. Czego oni mogą od niego chcieć? Czegoś związanego z przyszłością miasta, jak sądził. Może stanowisko w Radzie Lordów? Albo przywództwo nad przyszłą armią? Albo… Może miał zostać jakimś dyplomatą?

— Jaką propozycję? — spytał, ściągając brwi.

— Chcielibyśmy, drogi hrabio, i jednomyślnie decyzję tę podjęliśmy jako Rada, aby został pan naszym Shakiem.

Teraz Onei, kompletnie zaskoczony, nawet nie próbował skrywać swoich rozbuchanych emocji:

— Shakiem? Ja? A kimże ja w ogóle jestem, by Shakiem zostać? Wiele jest szacownych rodzin w Voulth, które bardziej zasługują na ten zaszczyt.

— Jesteście człowiekiem, którego kompetencje i przekonania nam odpowiadają. — Turess uśmiechnął się szeroko. — I czekamy, byś właściwą decyzję podjął, hrabio. Taką, co z naszymi planami wobec was by się pokrywała.

— Ależ to być nie może. — Onei szybko pokręcił głową. — Nie można tak bez uprzedzenia człowieka taką nowiną zaskakiwać.

— Mości hrabio, innej drogi nie było, sami to zresztą rozumiecie. — usprawiedliwiał się Turess. — My jeno odpowiedzi waszej szukamy, ot i wszystko. Jak zatem będzie: zgadzacie się? Zgadzacie się przyjąć tytuł Shaka?

Onei skłonił głowę, myśląc intensywnie. Decyzja wcale nie była tak łatwa do podjęcia, jak mogłoby się to wydawać.

Na końcu podniósł głowę, patrząc zdecydowanym wzrokiem na siedzących przed nim członków Rady.

— Przyjmuję propozycję.


* * *


Długi i szeroki rynek Lei opróżniony był już ciał poległych, którym zgotowano godny pogrzeb. Uprzątnięto też już większość zniszczeń, powstałych w wyniku oblężenia i działań wojennych. Oczywiście w miejscach, gdzie w trakcie oblężenia mury uległy destrukcji, wciąż jeszcze ziały dziury, przebijające go na wylot i czyniące niemożliwym do sprawnego wypełniania swoich funkcji obronnych.

Zgromadzeni na Rynku mieszczanie rozmawiali pomiędzy sobą, a zjednoczony pomruk ich szeptów rozchodził się szeroko dookoła. Większość z nich nie miała pojęcia, co tak właściwie tutaj robią, ale przyszli, ponieważ zebrania na Rynku zawsze stanowiły ciekawą, niecodzienną rozrywkę. Czasem kogoś skracano o głowę, czasem przypalano żywcem, chłostano. Zawsze było na co popatrzeć.

W końcu pojawił się sprawca całego tego zamieszania. Mieszkańcy Lei bez trudu rozpoznawali już jego nienaturalnie wysoką, barczystą sylwetkę, długie, kruczoczarne włosy spięte w warkocz oraz niewielką bródkę, zdobiącą jego twarz. Kasir Naran wkroczył na plac idąc z lewej strony szybkim, znamionującym pełne zdecydowanie krokiem. Podszedł do podwyższenia, ustawionego pośrodku prostokątnego placu i wszedł na nie, rozglądając się pewnym wzrokiem dookoła.

— Cieszę się, żeście przybyli tutaj w tak licznym gronie. — powitał zebranych mieszkańców miasta.

Wolnym krokiem przechadzał się po podwyższeniu, na co dzień służącym egzekucjom bądź wymierzaniu kar i patrzył w twarze ludzi, tłoczących się w pobliżu, spragnionych nowin, które jak sądzili, miał im przekazać.

— Wiecie doskonale. — nieomal krzyczał, ciągle zmieniając położenie. — że nasz władca, Shak Gvavalath III, osierocił był nas. Został zamordowany we własnej sypialni, raz na zawsze kończąc długi okres tyranii w Nionis.

Przerwał dla dodania efektu swoim słowom.

— Niedawno przeżyliśmy tu najazd z Północy. Najeźdźcy pragnęli nas podbić! W niewolników swoich zamienić! Lecz Arkan nam sprzyjał. Odparliśmy ich. Skutecznie i, jeśli bóg pozwoli, na wieki.

Wygraliśmy, lecz straty, jakie ponieśliśmy, żadną miarą nie są zdolnie do zmierzenia! — teraz już otwarcie krzyczał. — Kto z was utracił syna? Kto męża palił na stosie? Ojca? Wszyscy z nas, widzę po was wyraźnie. Widzę. Widzę to! Lecz powiedzcie mi wszyscy, czy nasz ukochany władca to widział?

Odczekał odpowiedni moment, słuchając narastającego pomruku tłumu stojącego wokół niego.

— Nie! Oczywiście, że nie! Nasi ludzie na murach ginęli, a Shak palcem nawet nie kiwnął w naszej obronie! Myślicie, że to, co mówię, moje słowa, zdradą stanu są?

Zaczepka przeszła niezauważona. Kasir Naran ciągnął więc dalej.

— Więc posłuchajcie! Len Dreigh, tchnienie swoje ostatnie wydając, na następcę mnie swojego naznaczył i usynowił. To już wiecie. Teraz ja, już jako hrabia wasz, decyzję podjąłem o odstąpieniu od Tvalthu! Sami od tej pory rządzić się będziemy!

Stał nieporuszony, czekając reakcji tłumu. A ona nadeszła, niby fala przypływu, a Kasir usłyszał, jak zgromadzony na Rynku tłum jednostajnie skanduje jego imię. Naran! Naran!, rozlegało się daleko, bowiem echo niosło je po równinie z siłą huraganu.

Odetchnął.

Słowo się rzekło, teraz trzeba było tego słowa bronić. Lea stała się samodzielnym państwem, wola ludu to usankcjonowała. Teraz jednak trzeba było przewidzieć reakcję Tvalthu — i poradzić sobie z nią, jakakolwiek by nie była.

A to mogło spędzać sen z powiek.

— Słuchajcie! — krzyknął znów. — Powiadam wam, że w dniu dzisiejszym, 18 maja 4677 roku, Rada Lei powołana została. Kanclerzem jej ja sam będę, na razie, póki się wszystko nie ułoży. Na członków zaś naznaczam Idnisa Koblera, Aristaia Nomeneha i Ignisa Arata. To dobrzy ludzie, wierzcie mi, o przyszłość waszą zadbać będą umieli.

Lecz to nie wszystko. Lea wielkim miastem jest, a Cytadeli własnej nie ma. Błąd ten naprawimy, budowla zbudowana będzie. Lecz pierwej o bezpieczeństwo zadbać trzeba. Te mury — potoczył ręką dookoła, choć z Rynku murów miejskich i tak nie było widać — w czasie wojny ostatniej niejedno życie ocaliły. Lecz zbyt wiele już ciosów na siebie przyjęły. My zbudujemy nowe i większe, a i obszar miasta wówczas wydatnie się zwiększy.

Przerwał dla zaczerpnięcia tchu, a także i dlatego, że wiwaty tłumu chwilowo sprawiły, że jego głos utonąłby w ogólnym gwarze.

— Jeszcze jedno, nim świętować zaczniemy! — krzyknął. — Musicie wiedzieć, że w związku z tym, że Kanclerzem zostanę, zwolniło się miejsce Szeryfa. Na to miejsce tego oto człowieka mianowałem.

Naran wskazał na młodego mężczyznę, który stanął u stóp podwyższenia i rozglądał się niespokojnie, próbując wypatrzeć w tłumie wszelkie ślady wrogiej działalności.

— To sąsiad was, kuzyn, kolega. Z Lei się wywodzi. To Edin Subot, mój porucznik, jak dobrze poznajecie. Od tej pory o bezpieczeństwo wasze dbać będzie.

Kasir mówił jeszcze długo, wykładając publicznie mieszkańcom Lei swoje plany co do przyszłości tego miasta, i kiedy zszedł z podwyższenia, czuł się daleko bardziej zmęczony, niż gdyby brał czynny udział w bitwie. Czuł też, niestety, że przez kilka dni będzie miał poważne trudności w mówieniu.

— Pójdź za mną. — polecił nowemu szeryfowi, gdy tylko jego obute stopy dotknęły kamieni, którymi wybrukowano Rynek. — Jak ci się podobało?

Subot uśmiechnął się lekko pod skąpym wąsem.

— Zawsze najlepszy, panie mój!

— Zdaje się, żem do wystąpień publicznych nawyknąć już zdążył. — przyznał Naran nieskromnie. — Lecz nieważne to. Ważne jest teraz, by uczynić wszystko, by się tą niepodległość udało nam utrzymać.

— To znaczy?

— Ano, to znaczy, jak żem właśnie mówił: utworzyć Gwardię Obronną trzeba, już teraz, natychmiast. Na razie trzystu strażników miejskich mamy, lecz cóż to na armie wielkich tego świata? Kropla w morzu! — mówił Naran, gdy oddalali się od tłumu i wybierali niewielką boczną uliczkę, wiodącą do kapitanatu portu. — A mury — ot to dopiero wyzwanie! Odsunąć je od miasta musimy, daleko, by nie udusiło się w końcu we własnym sosie. W ostatnich wiekach bardzo zgęstniało i nawet koszar nie mamy gdzie tu pobudować. Plany ci pokażę, w komnatach szeryfa się znajdują. Powiadam ci, takiej okazji może już nigdy nie być.

Zatrzymał się i spojrzał uważnie na młodego Leianina, do niedawna porucznika:

— Musimy wygrać, rozumiesz? Innej już drogi dla nas nie ma….

Wyprawa na Vaksos

Mała grupa łatwiej się prześlizgnie, aniżeli wielka armia. I mniej zniszczeń dokona, a wszak tamtejsi ludzie również żyć pragną w spokoju. Chyba, że pragniecie pomsty na całym vaksoskim narodzie, ale to prowadzi do kolejnej wojny, a nie jej zakończenia.

Rahimar Gudhrok

Tego wiosennego popołudnia leniwe fale uderzały delikatnie o burty Ptaka Oceanu, nawet nie wdzierając się na środkowy pokład. Varg był w opłakanym stanie, ale ekipa remontująca już pracowała nad tym, by doprowadzić go niemalże do stanu pierwotnego. Rahimar osobiście doglądał remontu; zdzierano całe połacie podziurawionego poszycia, wymieniano brakujące i wadliwe relingi, przednia nadbudówka wreszcie odzyskała dach. Z każdym dniem więc statek prezentował się coraz lepiej, podobnie jak dwanaście pozostałych vargów z floty Rahimara.

Czarmistrz stał właśnie na czołowym śródpokładziu, pozwalając, by gorący wiatr ze wschodu osuszał jego spoconą twarz, kiedy z dołu, z pirsu, usłyszał głos niewysokiego mężczyzny, który tam stał, osłaniając oczy przez palącymi promieniami słońca.

— Szukam Admirała Gudhroka!

Rahimar nieomal roześmiał się na głos. Jeszcze z miesiąc temu nikt nby tu nie wzywał jego imienia tak głośno, nawet nie wymawiałby go publicznie. A teraz, w ciągu jednej nocy, przeistoczył się w prawdziwego bohatera. Nie bardzo pasowała mu ta nowa rola. Pasowała na Rohkod, ale tutaj zdawała się być zupełnie nie na miejscu,

— Otom jest. — powiedział.

Posłaniec się uśmiechnął.

— Trafnie wiec was rozpoznałem, panie. — ukłonił się nisko. — Pięknie się prezentuje. — dodał, wiodąc spojrzeniem po eleganckiej linii kadłuba. Szersze o wiele, niż nasz; z Rohkod się wywodzi?

Rahimar skinął głową.

— Wiele przeszedł. — posłaniec pokiwał głową.

— Ludzie takoż. — dorzucił Rahimar sucho.

— Ale ja tu z misją, panie. — oprzytomniał mężczyzna nagle. — Nowy Kanclerz Rady was do siebie prosi. Oczekuje tam, w budynku Admiralicji.

Wskazał ręką na nieodległy, niski budynek kryty skośnym dachem. Był niezbyt okazały, ale też dość duży, by mógł spełniać wszystkie potrzeby miasta. Dachówka zdobiąca jego dach była koloru ziemisto-pomarańczowego, zaś elewacja budowli miała kolor szarego błota. Niegdyś ktoś próbował odtworzyć płaskorzeźby, zdobiące ściany budynków, po czym pozostały jeszcze ślady, ale była to bardzo odległa przeszłość; obecnie budynek najzwyczajniej w świecie popadał w ruinę, był zaniedbany ponad wszelką miarę.

Rahimar uśmiechnął się pod wąsem.

— Dobrze, przekaż więc Kanderowi, że przybycia mojego ma wypatrywać. — Rahimar skinął głową, zgadzając się. –Jedną jeszcze rzecz zakończyć tu muszę, jeden węzeł zaciągnąć; i już do dyspozycji waszej będę niepodzielnie.

Tak, jak czynił to wielokrotnie w przeszłości, złapał ręką linę zwisającą nieopodal i zwinnie zsunął się po niej w dół, dotykając stopami nabrzeża. Na przybyszu nie robiło to żadnego wrażenia; zapewne miał za sobą marynarską przeszłość i nawykły był do podobnych scen.

— Panie… — skłonił się nisko posłaniec i pospieszył z powrotem.

Rahimar raz jeszcze obejrzał się na odchodnym na Ptaka Oceanu. Pięknie się wciąż prezentował, po tyle przejściach, należało mu oddać tę sprawiedliwość. Choć tu i ówdzie przywędzony, a część bali, z których złożone były burty okręty, wyraźnie odcinały się kolorem, bowiem ułożone je na nowo, nie można było w żadnym razie rzec, że miało się do czynienia ze zdezelowanym wrakiem. Miejscowi cieśle zapewniali, że jeszcze z tydzień, góra może dwa, a varg będzie lepszy, niż gdyby właśnie zsunął się z pochylni stoczniowej. Pozostawało jedynie sprawdzić, na ile można było zawierzać ich słowom.

Poczuł ukłucie żalu, wspominając ostatnie dwa tygodnie. Lailana ciężko odczuła śmierć Sabura — bądź co bądź, byli małżeństwem przez pięć lat, nawet jeśli cokolwiek sztucznym i pozostającym w mocy wyłącznie na papierze. On sam również nie pozostał obojętnym, w końcu uznawał Sabura za swego przyjaciela, a tych nie pozostało mu już wielu na świecie. Większość spotkała swojego stwórcę dwa lata temu, w ten czy inny sposób, a niedawno poległ Denthor, jeden z najstarszych jego sojuszników, jeżeli nie w ogóle najstarszy. Wespół z Jahanem, ojcem Lailany.

A potem jeszcze Sedsyr zabrał mu Hargora, którego opieki doświadczał przez całe trzydzieści parę lat swojego życia. Poczucie winy było tym większe, że stary sługa zginął, broniąc kobiety swego pana.

Będzie mu ich wszystkich brakowało, myślał, idąc powoli wzdłuż nabrzeża, przy którym zacumował Ptak Oceanu. Droga nie była daleka, budynek zbudowany z brudnoszarej cegły znajdował się w końcu w samym porcie; tymczasowo w Admiralicji umieszczono siedzibę władz samorządowych. Cały uprzedni skład Rady zniknął w różnych okolicznościach z powierzchni ziemi, więc natychmiast po pokonaniu vaksoskich najeźdźców rozpisano nowe wybory. Sytuacja w Dormoth była specyficzna, w całej Nionis nie stosowano powszechnych wyborów do Rad Miejskich, uważając je za zbyteczną fanaberię i zaproszenie do rządów motłochu.

W większości miast członków nominowano.

Tutaj, w Dormoth rozwiązano to zupełnie inaczej. Każdy wolny obywatel miast mógł oddać swój głos. I tak też zrobili, nieomal tydzień temu, wybierając kolejnych pięciu Lordów, w miejsce tych, którzy nie przeżyli inwazji Vaksos.

Przed budynkiem Admiralicji czekał na niego ten sam posłaniec, który przybiegł do niego z wiadomością o zaproszeniu — otworzył on drzwi potężnemu piratowi, który nie bez momentu zawahania wszedł do środka, z jasnego, słonecznego placu portowego wprot do ciemnej, małej, pozbawionej sztucznego oświetlenia sieni. Zmrużył oczy, ale jego czarmistrze cechy anatomicznie skróciły czas przystosowywania się wzroku do ciemności do minimum.

Natychmiast dostrzegł stojącego naprzeciw niego młodego mężczyznę o rozpuszczonych, gładkich, ciemnorudych włosach, które falami opadały mu na piersi, kryjąc bujną brodę. Rahimar dostrzegł, że mężczyzna uśmiechał się przyjaźnie, co w normalnych warunkach obudziłoby jego instynkt samozachowawczy.

Tyle, że obecnym warunkom daleko było do normalności, którą znał, i w której czuł się świetnie.

— Witam, książę. Zwę się Oligan Tarpen, jestem Rady tutejszej przewodniczącym i Kanclerzem. Miło mi, że z wybawcą naszego miasta przyszła mi w końcu możliwość się rozmówić.

Rahimar specjalnie nie przepadał za komplementami, ale tym razem postanowił je zignorować. Za to wyciągnął rękę do Tarpena, który uchwycił ją i ochoczo potrząsnął.

— Przyjemność dla mnie w tym spotkaniu również będzie wielka. — odrzekł zdawkowo, zachowując pełną rezerwę.

— Proszę, tu będzie wygodniej. — Kanclerz wskazał na znajdujące się za jego plecami zdobione zionącymi ogniem smokami drzwi, po czym otworzył je i gestem zaprosił księcia do środka.

— Czy one… zawsze tak w ciemnościach świecą? — spytał z pełną ostrożnością Tarpen, starając się nie urazić Czarmistrza.

— Zawsze. — potwierdził lakonicznie Rahimar. — Dotąd tak było, w każdym razie. — wzruszył ramionami.

Sala, do której pozwolił się wprowadzić, była niewielka, ale spokojnie mieścił się w niej szeroki stół, za którym zasiadali Lordowie. Było tu o wiele jaśniej, niż w sieni, z której tutaj trafili. Ubogość mebli i białe gobeliny, zwisające z z sufitu, potęgowały jeszcze to wrażenie.

Kanclerz uchwycił dwa rzeźbione, brązowe krzesła i ustawił je naprzeciw siebie, wskazując Rahimarowi jedno z nich.

— Wybaczcie, panie, warunki, w jakich przyszło mi was przyjmować. — usprawiedliwiał się dormothianin. — Niestety, Pałac Rady zdewastowany został doszczętnie przez wojsko. Dowódca Vaksosian kwaterę główną sobie tam urządził był. Zdemolowali wszystko, a co wywieźć się dało, na Vaksos bez cna ludzkiej godności wywieźli.

— Znajdą się lepsze meble i ozdoby… — wymamrotał Gudhrok tytułem nieudolnego pocieszenia.

— Tak, prawda li to. — żywo przytaknął Kanclerz. — właśnie remont prowadzimy. Zaczęliśmy po wyborach zaraz, więc czas jaki jeszcze to potrwać musi. Wszyscy tu starej rady żałujemy szczerze. Syn wasz całe Dormoth pomścił, ścinając człowieka, co ich zabójcą był. Teraz jednak mi zaszczyt przypadł bycia Pierwszym Lordem, jakkolwiek służba to też i wiele sił mi zabiera. — przymknął oczy. — Mój ojciec jako sekretarz służył Lordowi Aresowi. Nigdym się nie spodziewał, że zajmę jego miejsce, a na pewno nie, że tak prędko. Całe Dormoth w żałobie jest, mój książę.

Rahimar z największym wysiłkiem powstrzymał się od mówienia. W końcu mieszkańcy miasta stosunkowo niewiele strat ponieśli, ale nie był to czas ani miejsce, aby się z kimkolwiek licytować. Pozwolił sobie za to na stonowany uśmiech, który i tak zniknął w jego brodzie.

— Wszyscyśmy ponieśli pewne straty. — zgodził się co do tego jednego.

— Wszyscy lordowie wdzięczni są wam za uwolnienie miasta naszego. — dodał Kanclerz.

Rahimar doskonale zdawał sobie sprawę, że Tarpen mówił szczerze. Spadki w handlu były drastyczne, wielu kupców zapewne musiało zwinąć swój interes. Teraz była olbrzymia szansa, że coś się wreszcie zmieni na lepsze. I pewnie się zmieni, Dormoth w końcu do samego końca renomy nie utraciło, tylko blask jego nieco przygasł.

— Cieszę się, że pomóc wam mogłem. — powiedział w końcu piracki książę. — Ciężkie to czasy dla wszystkich. Duże zmiany nadchodzą.

— Tak, właśnie. Przyszło nam żyć w ciekawych czasach. Zgadzamy się w tym. — przytaknął Kanclerz. — Ciekawym, czy dobiegły was już słuchy o śmierci Shaka?

Rahimar nie był w stanie się powtrzymać i roześmiał się głośno.

— Ludzie powiadają, że moja to sprawka. — powiedział, starając się powrócić do poważnego tonu.

— Tak, mnie również doszły słuchy podobne. — zamyślił się na moment Kanclerz. — Ciekawym, skąd plotki podobne się biorą?

— Sądzę, że nie był to cel rozmowy naszej. — przypomniał mu nieco bezpośrednio książę. — Wybaczcie, proszę, lecz temat ten stanowczo już za bardzo mnie nuży i uniknąć rozmowy nań bym wolał.

— Rozumiem doskonale. — Kander wciąż pozwalał sobie pozostawać w zamyśleniu, nie bacząc na rozmówcę. — Proszę mi powiedzieć, książę, co o Dormoth myślicie? Nie chcielibyście przypadkiem osiąść tu na stałe?

A, podchody. Rahimar westchnął ciężko w duchu. Tak prędko dają mu do zrozumienia, że przestał być mile widziany w mieście? Zresztą, nie miało to wszystko większego znaczenia. Skoro tego zechcą, odejdzie.

— Dormoth pięknym jest miasteczkiem, Kanclerzu. — powiedział szczerze Czarmistrz, uśmiechając się lekko. — Pewien jestem, że nie ma takiego, co nie pragnąłby osiąść tutaj na stałe.

— Ale? — Oligan Tarpen natychmiast wykorzystał moment zawahania Rahimara.

— Ale niestety misję mam do wykonania, a oswobodzenie Dormoth kresem jej niestety nie było. — Rahimar spoglądał Kanclerzowi prosto w oczy. — Muszę tego dzieła dokończyć, ważniejsze to jest, niżeli moje życie, czy też snucie jakowyś mgłą okrytych planów na przyszłość.

— A nie będzie nietaktem, jeżeli spytam, na czym misja owa ma polegać? — ostrożnie spytał Kanclerz.

— Ależ oczywiście, że nie będzie. Sekret z tego żaden. Tu, w Dormoth ludzi do zadania swojego werbuję, więc i tak wszyscy o tym wiedzą. Pewien jestem, że i wam ktoś już zdążył słówko szepnąć, więc jeno z grzeczności pytanie, jak zakładam. — zaczerpnął tchu i umościł się wygodniej na krześle. — Uważam, ja osobiście i ludzie mi bliscy, że póki Giuadar żyje, a on wszak sprawcą jest całego tego nieszczęścia, ani Dormoth bezpieczne nie jest, ani żadne inne miasto. Więc zamierzam to zakończyć. Definitywnie.

— Ale jak? — wtrącił się Kanclerz. — Nie zrozum mnie źle, popieram waszą sprawę. Całym sercem. Czujcie się wolni w dobieraniu ludzi wedle własnego uznania spośród mieszkańców miasta do waszej załogi, a nawet powiadajcie im, potwierdzam to urzędu mojego powagą, że macie oficjalne poparcie władz miasta. Klęska Vaksos leży w naszym dobrze pojętym interesie. Żywotnym interesie.

Nie sposób było się z nim nie zgodzić, Rahimar musiał to przyznać.

— Ale nie wierzycie, że mi się misja ta powiedzie. — zauważył z uśmiechem. — Och, wiem, jak to brzmi, jak samobójstwo. Ale wymyślił sobie, że szansa jakowaś istnieje. A osoba moja gwarantem jest, że da się ją wykorzystać. Czyż Dormoth wolne dzisiaj nie jest? A wszak powiadano mi, wasi ludzie sami mnie o tym przekonywali, że do zdobyć się nie da, że nie ma żadnych szans.

— To prawda. — potwierdził gorliwie Kanclerz. — W tej kwestii dyskusji z wami podejmować nie ma sensu. Ale co do Dormoth zabezpieczenia, cóż, pewne obawy wciąż pozostają.

— Wciąż z pomocy waszej korzystam dość intensywnie. — mówił dalej Gudhrok. — Dziś właśnie remontów okrętów moich doglądałem. Cieśle mówią, że i od nowych lepsze one będą, acz nie wiem, ile prawdy w tych słowach się mieści. Siedzimy tu i czekamy więc, aż skończą, na wasz koszt takoż. Więc całkiem jest zrozumiałe, że się obawiacie, czy inwestycja wasza popłaci, czyż też nie.

Kanclerz przez chwilę nic nie mówił, mierzyli się po prostu wzrokiem.

— To również jest prawda. — powiedział w końcu, powoli dobierając słowa. — Znaczne środki z kasy miasta na remonty okrętów waszych idą. Nie żałujemy, olbrzymi dług wobec was mamy. Ale musicie wiedzieć, jaka jest miasta naszego młodego kondycja. Żadnej armii nie posiadamy, by was militarnie wspomóc. A sprawa wasza jest nam bardzo, bardzo bliska. — łagodny uśmiech zniknął z jego twarzy. — Bardzo pragnęlibyśmy bardziej was wspomóc, książę. Chcielibyśmy mieć gwarancję, że sprawa ta sukcesem się zakończy. To wielce istotne dla szczęśliwej przyszłości miasta naszego, jeżeli ma jakaś istnieć. Rada podjęła już decyzję o budowie Gwardii, lecz wciąż jest to sprawa przyszłości. Może poczekalibyście, aż sprawa ta nieco dojrzeje? Zapewniam was, że i nam zależy, by do końca sprawę doprowadzić i zagrożenia z Vaksos strony raz na zawsze się pozbyć.

— Rozumiem wasze podejście. — pokiwał głową Rahimar. — Chcecie zmieść ich jednym potężnym atakiem, kiedy już środki po temu mieć będziecie. Ja jednak widzę to nieco inaczej. Chcę zebrać moje trzynaście vargów, ze dwadzieścia setek ludzi, podstępem port zająć w księcia zabić. Z zaskoczenia.

— Ależ to prosto brzmi. — wyrwało się Tarpenowi, chociaż utracił kontrolę nad swymi odruchami jedynie na moment.

— Ależ się powiedzie, wierzcie mi. — Rahimar pochylił się nieco do przodu, aby jego oczy znalazły się w jednej linii z oczami Tarpena. — Ja to gwarantuję. Nie radzę mnie nie doceniać. To, com tu podał, to jeno ogólny zarys mojego planu. Ja już wiem, jak to zrobić, by wygrać, a przy tym uniknąć poważnych strat. Mała grupa łatwiej się prześlizgnie, aniżeli wielka armia. I mniej zniszczeń dokona, a wszak tamtejsi ludzie również żyć pragną w spokoju. Chyba, że pragniecie pomsty na całym vaksoskim narodzie, ale to prowadzi do kolejnej wojny, a nie jej zakończenia.

— Słuszna to uwaga, nie da się ukryć. — Tarpen pokręcił głową, wyraźnie zaszokowany. — Skoro tylko jeden człowiek pragnie naszej krzywdy, z jakiej to racji my krzywdzić wszystkich mamy?

— Dokładnie tak samo to widzę. — Rahimar uśmiechnął się szeroko. — Ponadto wielka kampania jak ta, co ją proponujecie, ze dwa, trzy lata zabierze na same przygotowania. A mój sposób szybszy jest. Znacznie.

— Więc czekać nie będziecie, książę? — upewniał się Kanclerz.

Rahimar z wolna pokręcił głową.

— Dobrze zatem. Nie będę was dalej przekonywać, choć myślałem, że mocne mam w ręku karty. — Tarpen poddał się. — Jednak potem, kiedy już zakończycie waszą misję, dalsze was życie czeka. Jak sprawy wasze rozwiążecie, to co dalej? Może Dormoth jednak? — teraz Rahimar wyraźnie usłyszał nadzieję w jego głosie.

Czyżby jednak nie chcieli go jeszcze pozbyć?

— Dormoth. Dormoth jak najbardziej. — zdecydował się potwierdzić, niezależnie od tego, co działo się właśnie w jego głowie. — Nadzieję jeno żywię, że miasto tak wspaniałe, jak to, nie będzie miało nic naprzeciwko, by takiego starego pirata jaka ja przyjąć na swoje łono.

— Oczywiście, że nie! Kiedyż dotąd Dormoth schronienia piratom nie dawało? — roześmiał się w głos Tarpen, lecz spoważniał prędko. — Obydwaj wiemy, jak często port i władze miejskie waszym planom służyły w przeszłości, mości książę, to wszak również sekret żaden nie jest.

Umilkł na chwilę. Gudhrok czekał, nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć na tę oczywistą prawdę.

— Książe, nie wspomniałem o śmierci Shaka przez przypadek. — podjął Kanclerz. — Czy zdajecie sobie sprawę, że Voulth secesję ogłosiło? Po pięciuset latach znowu są oni państwem samodzielnym. Czyż taki akt nie jest wart zaryzykowania wszystkiego, co się posiada?

Rahimar pokiwał głową, nie mając pojęcia, do czego zmierza Kanclerz.

— Wszystkiego. — powiedział, akcentując wyraźnie każdą wypowiadaną sylabę. — Wiem coś na ten temat.

— Tak, właśnie. — Tarpen uchwycił się jego słów, jak tonący gałęzi. — My również podobne kroki podjąć zamierzamy. Zamierzamy odłączyć się od Tvalthu. Dormoth ma szansę samodzielnym stać się państwem, pierwszy raz w swoich dziejach. Ludzie tutejsi dość już mają bycia ciemiężonym przez inne ludy. A teraz, gdy Shak nie żyje, jest wreszcie jakowaś szansa, by to osiągnąć, by samemu o siebie zadbać. By wreszcie niepodległym stać się państwem.

— Spodziewałem się, że do tego dojdzie. — pokiwał głową Rahimar Gudhrok. — Naturalny to proces jest. Usamodzielnienie.

— I tutaj się wasza zaczyna rola, mości książę. — obawa zagościła na twarzy Kanclerza z chwilą, gdy wymawiał te słowa. — Bowiem tutaj, w Radzie, wszyscy zgodni są co do tego, byście to wy głową państwa naszego zostali, Rahimarze Gudhroku. Pragniemy, abyście Shakat Dormoth objęli.

Rahimar Gudhrok nie próbował nawet ukryć zaskoczenia, które go opanowało. Cofnął się nagle na krześle, nieomal wyłamując jego oparcie swymi masywnymi plecami, a oczy jego rozszerzyły się aż do granic możliwości. Jednak szybko zdołał zapanować nad sobą.

— Nic z tego. — zaprotestował kategorycznie. — Nie. Gotowym wspierać was na wszelkie mi znane i nieznane jeszcze sposoby, walczyć o Dormoth będę do końca mojego życia, gotowym przysiąc, że tak właśnie będzie. Lecz Shakiem nigdy nie będę. Biel moich włosów przypadkowa nie jest, to nie siwizna starczego uwiądu. Nie zostanę Shakiem, choćbym nawet chciał. Nie taki los jest mi pisany.

— Acha. — rzekł zdawkowo Kanclerz, niezwykle zaskoczony gwałtownością postawy swojego rozmówcy. — Spodziewałem się innej nieco odpowiedzi. — Gudhrok wyraźnie słyszał rozczarowanie w jego głosie.

Nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczyć się z rzeczywistych przyczyn swojej decyzji. Ta wiedza należała wyłącznie do niego.

— Ale mam po wielokroć lepszego kandydata. — rzekł po dłuższej chwili namysłu. — Syn mój, Ian Orsen, dużo bardziej niż ja się do tej roboty nadaje. Młody jest, to najważniejsze, wiele w nim energii, a przy tym niemałą ma praktykę w prowadzeniu ludzi, co czynił już od chłopaka. Doskonale da sobie radę. To jego potrzebujecie. Nie mnie.

— Świetny pomysł. — odpowiedział z widoczną rezerwą Tarpen. — Weźmiemy pomysł ten pod dyskusję na następnym posiedzeniu Rady Miasta. — obiecał, jednak widać było, że pomysł ten zupełnie nie przypadł mu do gustu.

— Powiedzcie mi proszę — zapytał nagle książę — Jakież to przesłanki sprawiły, żeście się do mnie z taką propozycją zwrócili? Tyle chyba mam prawo wiedzieć.

— Jesteście na ustach wszystkich w Dormoth. — Tarpen wzruszył ramionami z rezygnacją. — Zdaje się, że dzisiaj nie ma już w mieście człowieka, co większą od was popularnością by się cieszył. Pomogliście nam, całkiem bezinteresownie, i nie dbamy tu o wasze osobiste motywy, jakie wami kierowały. Wszyscy tutaj dorośli jesteśmy.

Rahimar milczał, rozważając słowa Kanclerza.

— Dormoth jest w potrzebie silnego władcy na te trudne czasy, jakie nam nastały. — mówił dalej Kanclerz. — Człeka wyrazistego, pewnego, takiego, co można wierzyć, że nie zawiedzie. Takiego, co ludzi za sobą pociągnie, choćby w łapy Sedsyra. Wszystkie te przymioty wy sobą reprezentujecie.

— Mój syn również. — Rahimar miał już gotową odpowiedź na te słowa. — Jest też przy okazji człowiekiem spokojnym i rozważnym, gdzie mi tych cech brakuje. Ja jestem nerwowy i porywczy, z dyplomacją mi zwykle nie po drodze. Jak królestwo moje skończyło, co je na piasku budować chciałem?

Tak czy inaczej, mina Kanclerza wskazywała wyraźnie, że daleki był on od bycia przekonanym. Choć był zawiedziony, wciąż jeszcze liczył na lepszy obrót spraw. Wstał z krzesła, sygnalizując, że rozmowę uważa za zakończoną, a Rahimar błyskawicznie podążył za jego przykładem.

— Wybaczcie mi, panie, obcesowość, ale niestety pożegnania czas już nadszedł. — Tarpen pokłonił się nisko. — Z wielką radością propozycję waszą Radzie Miasta przedstawię. — obiecał z uśmiechem i jasne było, że odzyskał już kontrolę nad sobą. — Ja, niestety, mam rozmowę kolejną już za moment. — skłonił się po raz wtóry.

— Cieszę się, że do rozmowy naszej mogło w końcu dojść. — rzekł dwornie Rahimar. — I przykro mi, że wspaniałą tę ofertę musiałem odrzucić.

— Mi również, mości książę, mi również. — Tarpen nawet nie próbował ukryć rozczarowania, jakie pobrzmiewało w jego głosie.

Pożegnali się serdecznie, nie wspominając już więcej o pomyśle wyniesienia Rahimara na stanowisko Shaka. Oczywiście Rahimar czułby się o wiele lepiej, gdyby żadna podobna propozycja w ogóle nie padła — ale cóż, na to akurat niewielki miał wpływ.

Książe opuścił pokój obrad i wszedł do sieni, gdzie szeroki uśmiech zagościł na jego ustach na widok człowieka, którego tam zastał.

— Brim Soeltetter! — rzekł z namaszczeniem. — Jakże to miło was widzieć, majorze!

— Radość podwójna z mojej strony, książę. — odrzekł z serdeczną uprzejmością w głosie wojak.

— Słuchajcie, żołnierzu. Za tydzień, dwa, na Vaksos płynę z dwudziestoma setkami ludzi. — rzekł bez wstępów książę. — Byłoby znakomicie, gdyby ktoś doświadczony nimi dowodził. Ktoś, komu ufam bez zastrzeżeń.

— Wiem, ludzi mi podbieracie. — odparł Soletetter z szerokim uśmiechem, który nie znikał nawet na moment.

— Popłyniesz ze mną? — spytał z nadzieją w głosie Gudhrok.

Major stropił się.

— Nie płynę już więcej, mój książę, nigdzie. — powiedział z westchnieniem. Szczur lądowy jestem, do okrętów się nie nadaję, wybaczcie. Ponadto na pole już się nadaję, skończyłem z tym.

— Oczywiście, że wybaczę. — pospieszył z zapewnieniem książę.

— Poza tym… Zaproponowano mi tutaj, że mam dowódcą Gwardii zostać, co ma zostać tutaj zbudowana i szkolić ludzi, by kiedyś, gdy potrzeba taka będzie, armię Dormothu mogli utworzyć. — dodał po chwili wahania Brim. — Właśniem przybył ustalać, gdzie będziem baraki budować, magazyny, stadniny i inne takie. Chciałbym u waszego boku walki toczyć, wasza miłość, lecz zrozumcie mnie, stary już jestem i ramię utraciłem, do czegóż jeszcze bym się nadał? Dość już wojaczki, trochę jeszcze pożyć bym chciał. — usprawiedliwiał się.

— Wszystko w porządku. — Rahimar zbył go ruchem ręki. — To wasz wybór i go uszanować potrafię. Po prostu doświadczenie wasze sprawia, że wszędzie przydatni jesteście, czy to tutaj, czy w Rahimara Gudhroka szeregach. Lecz wybór wasz pozostaje.

— Będę wam dobrze życzył, książę. — obiecał więc Soeltetter, po czym skłonił się i wszedł do tego samego pomieszczenia, które przed momentem opuścił Rahimar.

Gudhrok zaś odwrócił się na pięcie i wyszedł na zewnątrz, prosto na słońce, pozwalając mu się na moment oślepić. Wiał gorący, wschodni wiatr, przynoszący ze sobą piasek z Pustyń i zapachy z puszcz, rozciągających się wokół miasta. To miał być piękny dzień, kolejny dzień, który przybliżał go do ostatecznego zwycięstwa, które teraz było na wyciągnięcie ręki.

Niedługo Rohkod znajdzie swoją pomstę.

Grota Emily

Ci dwaj prowadzili jakąś szaloną grę pod bokiem mojego męża. Jestem mu to winna, by przynajmniej spróbować się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Jeszcze nie wiem, jak tego dokonam, ale gwarantuję ci Em — ci dwaj za to zapłacą. Zapłacą za używanie zakazanej magii Eukedela.

Emily, Torella

Było jej ciepło. Nie mogła się poruszyć, ale czuła, jak ciepło promieniujące od ogniska owiewa jej twarz. Ciepło — to właśnie było pierwsze odczucie, jakiego doznała kiedy tylko wróciła jej świadomość. Zorientowała się wkrótce, że nie może poruszyć żadną częścią ciała, poza powiekami. Zamrugała więc, a jaskrawe światło płomieni na moment oślepiło ją eksplozją różnokolorowych fajerwerków. Kiedy na powrót otwarła powieki, męczące zjawiska zniknęły.

Patrzyła, jak płomienie drgają, strzelając wysoko na mokrym drewnie. Cienie tańczyły na ścianach miejsca, w którym się znalazła; były one poszarpane, nieregularne, wyciosane z surowego kamienia. To była niewątpliwie jaskinia; osławiona jaskinia Emily. Pomieszczenie było na tylko wielkie, że płomienie ogniska nie sięgały samych ścian i tylko te cienie, poruszające się niemal jak żywe istoty, dowodziły, że są tutaj jednak jakieś ściany.

Nie myślała. Albo raczej: starała się nie myśleć. Ogarniający ją potworny smutek sprawiał, że świadomie wyłączyła zdolność myślenia. Czuła jednak przenikający ją ból o intensywności o wiele większej, niż ten fizyczny, który i tak już z wolna przygasał. Podświadomie zdawała sobie sprawę, jakie było źródło owego bólu.

Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się już do blasku bijącego z ogniska, dostrzegła klęczącą przy nim niewysoką, pulchną kobietę o kruczoczarnych włosach. Wielką łyżką mieszała w garnku zawieszonym tuż nad płomieniami. Z zapachu dało się wywnioskować, że gotuje tam właśnie coś przypominającego rosół.

— Witaj z powrotem w świecie żywych. — głos Em był zmęczony i brzmiał w jej zmaltretowanych uszach tak niewyraźnie, jakby dobiegał z głębi ziemi. — Obawiałam się, że możesz się już nigdy nie obudzić.

Torella nie odpowiadała. Patrzyła tylko na swoją dawną koleżankę oczami okrągłymi ze zdumienia. Em nic się nie zmieniła — co było raczej oczywiste, zważywszy na ich formę funkcjonowania. Te same czarne oczy, lekko skośne oczy i nos z małym garbkiem poniżej linii oczu. Emily pomimo czterech tysięcy lat na karku wciąż mogła uchodzić za małą dziewczynkę, z jej wzrostem sięgającym niewiele ponad metr pięćdziesiąt. Tylko jej piersi, wielkie i jędrne, dumnie sterczące przed nią, kontrastowały z jej ogólnym wyglądem.

— Nieźle cię sponiewierał, węży syn. — syknęła Em przez zęby, a Torella przypomniała sobie, że ona zawsze szczerze nienawidziła Eylayena, nawet gdy on i jej mąż uchodzili za największych przyjaciół. — On chciał cię zabić. Szczerze tego pragnął — widziałam to w jego oczach. On oszalał! Po coś go w ogóle wyzywała?

Torella uczyniła wysiłek, by spróbować przewrócić się na plecy, ale Em natychmiast ją powstrzymała.

— Nie ruszaj się! — krzyknęło, a echo jej głosy odbiło się kaskadowo od wewnętrznych ścian pieczary. — Kręgi masz połamane, ze cztery, jeśli dobrze naliczyłam, a niewiele czasu miałam na to. Właśnie się zrastają i wierz mi, nie chcesz, by coś poszło krzywo, co? Mam cię potem znowu łamać?

Torella znieruchomiała.

— Tak lepiej. — uśmiechnęła się Em. — Nie po to wyciągałam cię z łap tego zwyrodnialca, żebyś umarła mi na posadzce w salonie.

Salon? Torella powiodła spojrzeniem dookoła, czując, że jej sztywny kark nawet nie drgnie. Pieczara była wręcz olbrzymia — jej wysokie ściany tonęły w półmroku, ledwie dosięgała ich blada poświata bijąca od ogniska, zaś sufit połyskiwał czasem na niewyobrażalnej wręcz wysokości. Wszystko to oświetlano jedno ognisko — właśnie to, przy którym klęczała teraz mała Em, odziana w krótkie spodnie z niegarbowanej skóry, oraz nieco przyciasną w górnych partiach koszulę, której guziki pozostawały niezapięte, odsłaniając brzuch.

Mała wiedźma skupiła się na powrót na mieszaniu w garnku.

— Obudziłaś się rychło w czas. — powiedziała przytłumionym głosem, odwrócona plecami od rannej. — Niedługo będę obiad podawać. A potem zabiorę cię do łazienki i obmyję, nie zdążyłam zrobić tego wcześniej, bo bałam się ciebie ruszać. — widząc zdziwione spojrzenie Torelli dodała: — Nie, kochanie, nie zwariowałam. Mam tam dalej sadzawkę z gorącą wodą. Dzięki niej właśnie znalazłam to miejsce wieki temu, kiedy opuściłam Koreliana. Stary cap też postradał zmysły. Na szczęście, jesteśmy teraz tak głęboko pod Pustynią Zachodnią, że nikt nas tu nie znajdzie, dopóki nie wydobrzejesz. Znasz Eylayena, wypuścił cię, ale to nie znaczy, że może nie chcieć wkrótce dopełnić swego dzieła. A potem, kiedy już będziesz zdrowa — zrobisz to, co uważasz za słuszne. Powiem ci jednak, że tamten świat, na zewnątrz, to już historia. Wszystko się wali w gruzy. Dokładnie tak, jak to przewidział Imbarian. Pamiętasz?

Spojrzała z głębokim współczuciem na koleżankę.

— Za chwilkę twoje płuca powinny zacząć pracować, to będziesz mogła mówić. — powiedziała fachowo. — Jeszcze w całym swoim długim życiu nie widziałam nikogo, kto byłby aż tak pokiereszowany, jak ty u tego szaleńca!. Eylayen pobił wszelkie rekordy okrucieństwa! Naprawdę ciekawa jestem, czym on był w stanie ciebie tak z równowagi wyprowadzić, żeś śmierci szukała! Postradałaś zmysły? A może… Może naprawdę liczyłaś na to, że on cię zabije…

Podjęła garnek z ogniska i odstawiła go na bok.

— Zmieniła plany. — powiedziała z głębokim wahaniem w głosie. — Obolała jesteś, śmierdzisz jak stary kozioł i jeszcze cała we krwi. Nie możesz tak jeść obiadu.

Jeszcze mówiąc te słowa, delikatnie podjęła znieruchomiałe ciało Torelli z kamiennej posadzki i, zupełnie jakby ta nie ważyła więcej, niż jeden zielony liść, poniosła ją w ciemność, do miejsca, gdzie, jak się Torelli zdawało, miała być owa osławiona łazienka Em. Torelli zakręciło się w głowie, gdy jej ciało wzniosło się w powietrze. Przynajmniej teraz widziała, że jej piękna, srebrzysta sukienka nie istnieje, a jej nagie ciało przebłyskuje przez liczne rozdarcia, których akurat teraz było na niej więcej, niż samego materiału.

Kiedy zbliżyły się do celu, Torella ujrzała małe oczko wodne, z którego unosiła się para. Em przesadzała, mówiąc, że woda jest w nim gorąca; okazała się ona idealna do kąpieli. Em nie traciła czasu i szybko oswobodziła ją z resztek sukni, a potem kompletnie nagą włożyła do wody. Następnie sama oswobodziła się z koszuli si spodni i dołączyła do Torelli.

— Moja…. Suknia… — wymamrotała Torella cichym, chropawym głosem.

Pierwsze słowa przychodziły jej ciężko, czuła się, jakby przepychała żwir przez krtań i tchawicę.

— Zapomnij o niej. — poradziła jej Em. — Znajdę później dla ciebie jakieś ubrania w swojej szafie, nie kłopocz się o to.

— Lo… ak… dał… — Torella nie poznawała własnego głosu; skrzekliwy i starczy, pasował raczej do roli, jaką przyjęła, kiedy podjęła się prowadzenia szkolenia Rahimara.

Teraz zdawało się to być w innym życiu.

Widziała w półmroku dłonie Em, jak przesuwały się po jej ciele ze zwinnością dwóch węży, współpracujących ze sobą intensywnie, ale nie czuła żadnego dotknięcie. Emily zaś troskliwie obmywała jej ciało, nie zaniedbując ani skrawka. Nawet przez myśl by jej nie przeszło, jak brudna był i pokryta krwią!

— Lorak to wspaniały mąż. — powiedziała wyraźnie zasmucona Em. — Och, ile ja bym dała, żeby ten stary cap Korelian był choć odrobinę podobny do twojego Loraka… Jaka to szkoda…

— Co się stało… z Lorakiem? — spytała Torella, czując, że choć wciąż nie może się poruszyć, zaczyna do niej docierać wrażenie, że ktoś dotyka jej skóry.

Wrażenie jednak bardzo wolno zamieniało się w odczucie.

Em nie odpowiedziała jej ani słowa, z wielką delikatnością myła teraz opuchniętą twarz poranionej kobiety, potem jej łagodne dłonie zsunęły się niżej, myjąc szyję, ramiona, a potem delikatne, niewielkie wzgórki jej piersi. Torella nie protestowała. Jej myśli zaprzątnięte były teraz czymś zupełnie innym, a umysł błądził daleko. Poza tym, w istocie wymagała porządnego mycia.

Powróciła do bitwy, którą stoczyła z Eylayenem. Przymknęła oczy. Każdy cios, każde uderzenie, jakie wtedy odebrała, wryło się głęboko w jej pamięć, a towarzyszące im uczucia przeżywała teraz na nowo, tak samo silnie, jak wówczas.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 51.3