E-book
7.35
drukowana A5
68.55
Upadek Kraju Mórz

Bezpłatny fragment - Upadek Kraju Mórz

Tom 1


Objętość:
459 str.
ISBN:
978-83-8104-408-0
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 68.55

Mojej ukochanej żonie

Marysi


w pół kroku zatrzymał go głos, którego najmniej spodziewałby się w tym miejscu, głos, który znał aż za dobrze, głos, który czasem prześladował go w sennych koszmarach, głos, którego nie dane mu było słyszeć od tak dawna…

Voulth

Voulth… najprawdziwsza dziura, najbardziej sparszywiałe miejsce na mapie Cesarstwa. Siedem milionów ludzi zamieszkiwało obszar zapadliska na terenie wielkich moczarów, gdzie spływająca wprost do Oceanu olbrzymia rzeka Pront tworzy swoją deltę, składającą się z miliona odnóg, mniejszych i większych.

W ciemnych i wąskich zaułkach Pięciomiasta kryła się zbieranina najgorszych mętów, wyrzutków społeczeństwa. W pubach gromadzili się poszukujący przydziału marynarze i żołnierze, a także ci, co po prostu zeszli na ląd w poszukiwaniu czegoś, co ich rozerwie po nużącym, długim rejsie. Wszyscy skorzy do wszczęcia bójki, jedynej masowej i dostępnej za darmo formy rozrywki w tym cuchnącym, rozkładającym się powoli mieście. Za resztę trzeba było płacić. Połamane kończyny, wybite zęby i wydłubane oczy były ponurą codziennością w nocnych barach dla twardych ludzi tego wyjątkowego miasta. Nie było to w żadnym razie wizytówką Voulth, ale przynajmniej trzymało z daleka patrole Shakatu. Póki Kapitanat Pięciomiasta regularnie płacił trybut, shakowi trzymali się od niego z daleka… Skoro śmierdziało niemiłosiernie już z odległości wielu mil…

Siedem milionów dusz ściśniętych było poza granice ludzkiej wytrzymałości na obszarze, gdzie miejsca wystarczyłoby ledwie dla paru setek tysięcy, ale cóż poradzić, skoro wszędzie dookoła zalegały bagna, wilgotne, niegościnne i przynoszące morowe powietrze. Budowano za to w górę, niektóre drewniane budynki z powodzeniem sięgały dziesięciu pięter, grożąc zawaleniem i wybiciem wszystkiego, co się w nich gnieździło. I co rusz się tak działo. Jedynie bliżej wybrzeża rozsiadły solidniejsze, murowane budynki, pozostałości po niegdysiejszej dzielnicy imperialnej z lepszych, odległych czasów.

Wojna Pięciuset Lat pozostawiła jednak miasto w postępującej ruinie, co napawało smutkiem każdego, komu w głowie jeszcze żyła chwalebna przeszłość tego wielkiego miasta…

Ghork musiał mieć pełną świadomość wszystkich tych niuansów, kiedy przemykał uliczkami Południowego Miasta, owinięty płaszczem aż po czubek swej przyprószonej siwizną pułkownikowej głowy; shakowy oficer w podbitym przez Shaka mieście. Przed wyjazdem wywiedział się więc wszystkiego na temat owych pięciu miast i ewentualnych bezpiecznych przystani, jakie mógł w nich znaleźć.

Nie ufał miejscowym karczmarzom, pomny głęboko skrywanej, ale nigdy nie gasnącej nienawiści, jaką żywili Voulthianie względem Tvalthian, zwłaszcza imperialnych oficerów. Wolałby zresztą w ogóle nie ruszać się ze swojej cieplutkiej, bezpiecznej kwatery wewnątrz murów Pierścieniowego Miasta, ale cóż, rozkazom władcy nie sposób było powiedzieć „nie”, zwłaszcza, gdy władcą był psychopata cierpiący na manię prześladowcą. Shakowi zaś wyraźnie zależało na tym, by wyruszył jak najszybciej.

Z konieczności więc rekonesans nie był tak dokładny, jak pułkownik mógłby sobie życzyć. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że o nocleg martwić się nie było potrzeby; miał o to zadbać ów człowiek, do którego zmierzał.

Nie ufając nikomu, a zwłaszcza napotkanym przypadkiem przechodniom, ściskał w dłoni rękojeść swego drogiego, krystalowego miecza, którego nagie ostrze owinął płaszczem i przycisnął do swego boku. Nerwowość była jego znakiem rozpoznawczym, liczył jednak, że w środku nocy nie napotka nikogo, komu w głowie narodziłaby się ochota na czegoś więcej, niż tylko poduszka lub kępka siana, zależnie od tego, na co było kogo stać.

Swojego zdrożonego dziesięciodniową jazdą z Tvalth pełnokrwistego ogiera pozostawił na rogatkach miasta, w Strażnicy, zasilonej co prawda lojalnymi wobec Shaka, ale zawsze miejscowymi żołnierzami, a sam wszedł do Południowego Miasta na piechotę, aby tym mniej rzucać się w oczy.

Wkroczył przez zawsze otwartą, spiżową bramę od wschodu, którą niegdyś oddziały Tvalthu przez miesiące rozbijały taranem — teraz nikt nie chciał ryzykować już podobnego mozołu i bramę zablokowano w pozycji otwartej już na wieki. Na szczęście wiedział, gdzie się udać, więc nie tracił czasu na kluczenie po mieście, tylko od razu skierował się w stronę portu, ku dzielnicy z rzadka rozsianych, kamiennych willi, z powodzeniem mogących też robić za warownie.

Nasz oficer zwał się Isaidar Ghork, i był on dowódcą tvalthiańskiej Straży Brzegów. Pochodził z położonego daleko na północy miasta Dormoth, odległego tak bardzo, że teraz wydawało się być jedynie snem. Ghork nie czuł z nim już żadnych więzi, ale jego pochodzenie właśnie znajdowało się wśród przyczyn, które doprowadziły go teraz w to miejsce.

To właśnie Dormoth było punktem centralnym całej tej szarady, kluczowym jej aspektem.

Miasto to bowiem przed czterema laty wpadło w ręce Vaksosian, wojowniczego ludu, który pochodził z wyspy leżącej jeszcze bardziej na północy, ludu żądnego łupów i krwi, który wydał z siebie niezliczone zastępy piratów i marynarzy, zasiedlających morza i liczne wyspy Oceanu Zachodniego, od wielu setek lat nękającego wybrzeża Tvalthu. Shak w końcu postanowił rozprawić się z tym zagrożeniem raz na zawsze; i tutaj właśnie, na Południu, Ghork, jako cesarski emisariusz miał nadzieję znaleźć pomoc w tym zbożnym dziele. Taki był plan. Ghork nie wiedział, kim są tajemniczy sojusznicy — kontaktowali się z Shakiem poprzez zaufanych kurierów, a ręczyli za nich wysocy funkcjonariusze państwowi. Nie poprawiało to samopoczucia naszego bohatera w najmniejszym stopniu, ale cóż, zdecydowanie bardziej obawiał się gniewu Shaka z powodu sprzeniewierzenia się jego rozkazom, aniżeli szybkiej śmierci w którymś ciemnym zaułku Trzeciego Miasta, zwanego też Południowym.

Jego brak orientacji w tym, co się dzieje dowodził wszakże jednego; tego, że ważniejsi od niego podjęli już wszelkie decyzje, a on miał po prostu włożyć swoją maleńką cegiełkę w należne jej miejsce. Ważne, że coś zaczęło się dziać. Dlatego dał się ściągnąć tu, na to głębokie południe, gdzie setki moskitów przecinały nocne powietrze, a skwar nawet w środku nocy nieźle dawał się we znaki.

Pocieszał go tylko fakt, że Południowe Miasto uchodziło za najspokojniejsze pośród Pięciu; teraz, głęboką nocą, gotów był nawet w to uwierzyć, choćby nawet tylko dla spokoju ducha.

Szedł równo wybrukowaną uliczką, gdzieś w dali szumiało morze, a wokół pięły się brudne, podniszczone budynki, zasłaniające całe niebo. Uliczka była wąska na tyle, że bez trudu minęłyby się tutaj dwa konie z jeźdźcami na grzbiecie, jednak dwa wozy miałyby już ogromny problem. Od ścian budynków odpadały wielkie płaty tynku, dawno już nie naprawianego, a ustawicznie niszczonego przez wilgoć i sól morską, niektóre okiennice powypadały z zawiasów, inne były zabite na głucho. Jak każde miasto, kiedy odpływają z niego pieniądze, Voulth z wolna niszczało.

Pomimo późnej pory jednak udało mu się spotkać paru przechodniów, idąc tą szeroką miejską uliczką; co prawda miasto nie zasypiało nigdy, ale nocne marki raczej przebywały wewnątrz pubów, niż włóczyły się po ulicach. Jeśli ktoś musiał wyjść tą nocną porą, schodził z drogi tym, co szli w przeciwnym kierunku i spuszczał wzrok, by nie wywoływać awantury. Ghork szedł więc naprzód, nie niepokojony przez nikogo i w końcu dotarł do celu swej wędrówki.

Domek, ku któremu zmierzał, wyglądał jak karzełek wśród wielopiętrowych budynków, nie miał nawet piętra, przykrywał go płaski dach z kilku warstw słomy wiązanej czerwonym błotem. Ghork uważnie rozejrzał się dookoła, ale wszystko wskazywało na to, że trafił pod właściwy adres. Ci, którzy zamierzali współpracować z nim dla Shaka, musieli być bardzo niezwykłymi ludźmi, skoro za wszelką cenę starali się nie rzucać w oczy. Dopiero po chwili jego oko, dobrze obznajomione z techniką wojenną, ujrzało niewątpliwe walory obronne tej budowli. Dachem łatwo było umknąć niezauważonym, a murowany budynek z polnych kamieni dawał wystarczająco dużo czasu, by uczynić to niepostrzeżenie.

Ghork spojrzał w górę, prosząc o duchowe wsparcie swojego boga, chociaż w sumie to nie miał nawet pojęcia, czy w jakiegoś wierzy, a następnie zdecydowanie zapukał rękojeścią swojego miecza do ciężkich, kutych krystalą drzwi z jasnoczarnego drewna, które strzegły jedynego otworu w tej ścianie budynku.

Drzwi natychmiast uchyliły się lekko, jakby ktoś czekał za nimi na niespodziewanego przybysza. Zza nich najpierw wyjrzała niewielka świeca, wystawiona w tak przemyślny sposób, by oświetlić dokładnie twarz przybysza, a dzierżącego ją pozostawić w cieniu. Nawet jeśli pułkownik był zdumiony takim traktowaniem jego osoby, nie zdążyć okazać tego po sobie, bo już w następnym momencie tajemniczy gospodarz wpuścił go do środka, gdzie było już jasno jak w dzień.

Ghork zmrużył oczy, przyzwyczajając się do światła.

— Pułkownik Ghork — stwierdził mężczyzna, który otworzył mu drzwi. — Czekaliśmy na was, panie, jeno was brakowało.

Czekali na niego?

Ghork był mocno zdziwiony. Nie mogli wiedzieć, że już opuścił stolicę, a jego przyjazd powinien pozostawać w głębokiej tajemnicy. Istniała oczywiście możliwość, że Shak kontaktował się z sojusznikami jeszcze innym kanałem, ale podejrzewał, że po prostu ci, co przyjęli jego konia na przechowanie, byli w jakimś stopniu wtajemniczeni w sprawę i najzwyczajniej w świecie dali znać tu obecnym, że już przybył. Trzeba było przyjąć najprostsze rozwiązanie, a wszystkie części układanki same się ułożą.

Pułkownik ciekawie przyjrzał się swemu rozmówcy. Nie wyglądał on nadzwyczajnie — był niewysokim, siwowłosym mężczyzną o nie rzucającej się w oczy sylwetce, zapewne w średnim wieku, obdarzonym krótkim, z całą pewnością nie raz przetrąconym w jakiejś potyczce, barowej lub innej, nosem. Z jego wąskich, szarych oczu wyzierała szczerość i prostota, z całą pewnością to nie on pociągał tutaj za sznurki. Jego znoszone ubranie, składające się ze starego kaftana i wytartych spodni, wskazywało raczej na sługę jakiegoś rodzaju.

— Stolicę wiele dni drogi od Pięciomiasta dzieli. — zauważył chłodno. — Znacie mnie, ja was ciągle nie poznałem. Honor wymaga, byście się chociaż przedstawili. Chyba, że w tym pirackim mieście honor to tylko słowa. I zdrożon drogą jestem, dalibyście jakiej strawy i napitku mocniejszego, winem jakowym nie pogardzę, choć pewnie trudno tu o takie…

— Zwą mnie Hargor, panie… — powiedział starszy mężczyzna z wyraźnym ociąganiem, spoglądając jastrzębim wzrokiem na stojącego przed nim. — I tak, panie; mamy wino, nawet sporo…

Ghork w duchu zacierał ręce. Znany był nie tylko w Straży Brzegów z powodu swojego umiłowania do mocniejszych trunków… I czasem to przyzwyczajenie kosztowało go niemało, ale wciąż trwał na swoim stanowisku, miał bowiem kilka pożytecznych cech, pożytecznych dla Shaka naturalnie.

Poza tym, zawsze potrzebny był jakiś człowiek do pośredniczenia w różnych mniej lub bardziej śmierdzących interesach, które prowadzili wszyscy władcy, obdarzony na dodatek silną motywacją do zachowania dyskrecji.

— Przejdźcie do salonu, proszę. — Hargor wskazał na otwarte drzwi do pokoju, z którego sączyło się intensywne światło, zalewające sień.

Ghork postąpił parę kroków w stronę otwartych drzwi, lecz w pół kroku zatrzymał go głos, którego najmniej spodziewałby się w tym miejscu, głos, który znał aż za dobrze, głos, który czasem prześladował go w sennych koszmarach, głos, którego nie dane mu było słyszeć od tak dawna…

— Nie spieszcie się, Hargorze — rzekł ów głos z siłą huraganu — Nasz drogi gość, zanim wypije, nowinami się z nami podzielić musi. W końcu w tym celu do nas przybył. Czas, by poznał tych, z którymi złączył go los. Wina dostanie później.

Ghork nie potrzebował wiele czasu, by rozpoznać właściciela owego głosu. Słyszał go wielokrotnie przy wielu różnych okazjach, bardzo dawno temu, ale pomimo czasu, który minął, rozpoznałby go wszędzie. Wrył się mu głęboko w pamięć, wywołując wspomnienia gorsze niż spotkanie z samym Sedsyrem.

Zadziałał instynktownie, rzucając się na drzwi wejściowe, które na jego nieszczęście były już solidnie zaryglowane. Zderzywszy się z nimi, zrozumiał całą grozę swego położenia i odwrócił się w stronę nadchodzącego, wspierając się z całej siły plecami o nierówne deski drzwi. Niezdarnie próbował sięgnąć po miecz, ale rozpacz jego wzrosła jeszcze bardziej, gdy czarna krystal jego klingi błysnęła gdzieś w połowie drogi pomiędzy nim, a nadchodzącym nieszczęściem. Pułkownik za tchórza się nie uważał, ale teraz bał się, jak nigdy w życiu. I wiedział, że akurat tego strachu wstydzić się nie musiał.

Wąski korytarz stał się nagle ciasny i mroczny, kiedy wielka postać wypełniła przejście do komnaty od powały aż po próg. Tą postacią był general-admirał Rohkod, książę Rahimar Gudhrok, który stanął tuż przed Ghorkiem, wziąwszy się pod boki. Gudhrok liczył sobie zapewne ponad dwa metry dwadzieścia centymetrów wzrostu i ważył pewnie ze sto pięćdziesiąt kilogramów. Jego oczy gorzały niezwykłym, szaro-zielonym blaskiem, zaś twarz okalały bujne, czerwone loki, takiegoż koloru równo zaczesane wąsy i spleciona w wąskie warkocze broda. Nie wyglądał na człowieka, który często się uśmiecha, a twarz jego zdobiły znamiona licznych okrucieństw, których był świadkiem. Pochodzący z Vaksos książę, dziedzic tronu jednej z pomniejszych wysp leżących u wybrzeży tego państwa, wdał się swego czasu w poważny konflikt ze swoim suwerenem, księciem Giuadarem, który doprowadził do jego wygnania i zainstalowania się na Rohkod.

Żądza zemsty, którą emanował, czyniła go właściwą bronią dla Shaka w walce z Giuadarem i zapewne mąciła jego zdolność do trzeźwej oceny sytuacji — ale tym akurat sławny pirat, bo taką przede wszystkim sławą cieszył się czerwonoskóry olbrzym, raczej się nie przejmował.

Choć Ghork rozglądał się dookoła z pozorną determinacją, z jego szeroko rozwartych oczu biła już rezygnacja. Przed nim stał pirat, rozbójnik. A on nie tak dawno zniszczył jego armadę na Zatoce Beheliam, gdzie tysiące ludzi spoczęło na dnie oceanu. Zawsze sądził, że kiedyś przyjdzie mu odpowiedzieć za ten czyn — ale nie sądził, by stało się to tak szybko! Nagle poczuł wściekłość, wściekłość ukierunkowaną na niego samego — w końcu sam, z pełną naiwnością, wpakował się w te tarapaty.

— O tak, pułkowniku. — Rahimar zdawał się czytać w jego myślach. — Pałam żądzą zemsty. To pragnienie mnie pożera. Ale nie wy obawiać się tej żądzy musicie, jeno ci, co wyroki wydają. Zatoka Beheliam pozostanie w mej pamięci na zawsze i kiedyś winny odpowie za swe czyny. Gdy nadejdzie pora. Lecz teraz inne sprawy zdają się być bardziej naglące. — wyrzekłszy te słowa, general-admirał odwrócił się i wkroczył do izby, a za nim jak cień podążył Hargor.

— Książę, ja… — Ghork głośno przełykał ślinę.

Chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował.

Wziął się w garść i przekroczył prób izby.

Zastanawiał się, czy wieści, które niesie, będą miały dla Gudhroka jakieś znaczenie; zaczynało kiełkować w nim przekonanie, że nie są one dla barczystego pirata żadną nowością. Jedna tylko rzecz nie dawała mu spokoju: jaka jest jego rola w całej tej szaradzie? Może był ceną, jaką miał zapłacić Shak za skaptowanie Rahimara Gudhroka? W zapewnienie o bezpieczeństwie jakoś trudno było mu uwierzyć. Naprawdę miał nadzieję, że wszystko niedługo zacznie się rozjaśniać.

— Książę, zdaje się, że Ludy Pustyni wystąpiły do spółki z Giuadarem. — rzekł, wreszcie ściągając na siebie uwagę rosłego pirata. — Donoszą nam, iż atakują wioski u wrót Pustyń. Palą zagrody, biorą dobytek i ludzi, bądź rozszarpanych pozostawiają w zgliszczach.

Gudhrok rzeczywiście na moment przystanął. Rozumiał tok myślenia pułkownika. Zbieżność tych wystąpień z planami Giuadara była co najmniej zastanawiająca.

Ludy Pustyni, jak nazywano pół sępie, pół ludzkie hybrydy zamieszkujące bezwodne skraje kontynentu na południu i zachodzie, wywoływały zrozumiałą niechęć u przedstawicieli gatunku ludzkiego. Zdarzało się, oczywiście, że ktoś kiedyś widział Sępa, nawet czasem udało się któremuś śmiałkowi wejść na pustynię i wrócić, by o tym opowiedzieć; ale nie zdarzyło się dotąd nigdy w całej znanej historii Nionis, by Ludy Pustyni zwróciły się w tak otwarty sposób przeciw swoim, bądź co bądź, sąsiadom.

Topografia Nionis oczywiście nie była pochodzenia naturalnego. Dawno temu, zamierzchłej przeszłości liczonej w tysiącach lat, resztka ludów zniszczonych długoletnimi wojnami z nieludzkimi najeźdźcami, ruszyła na północny wschód, by umknąć prześladowcom; za nimi Magowie, zwani Czarmistrzami, wznieśli potężne magiczne zapory i poprzysięgli po wieczność bronić ludzi, którzy zawierzyli im swoje życie i zdrowie. Oprócz zapór wydarto więc z trzewi planety niewyobrażalnie wielkie góry, stojące na straży przejść na południe i zachód, a u ich podnóży rozpostarto gigantyczne, zdradliwe pustynie, które same w sobie mogły stanowić zaporę nie do przebycia. Ocean Zachodni zaś usiany został w południowej swojej części polami nieprzebytych raf, z którymi żaden okręt nigdy nie byłby w stanie sobie poradzić.

Oczywiście, tak potężne czary kosztowały. Ceną były setki istnień wśród samych Czarmistrzów oraz takie zubożenie magii, że narodziny kolejnego Maga graniczyły z cudem. Było już ich tak niewielu, że opowiadano o nich legendy, a większość ludzi przez całe swoje życie nie poznała żadnego.

Pozbawiona magii ludność funkcjonowała więc dalej, wolna od zagrożenia wewnętrznego. Szybko uformowały się cztery kraje, Voulth i Houpton na południu, Tvalth na północy i Vaksos, wielka wyspa na północnym zachodzie. Dwa lądowe państwa oddzielały nieprzebyte góry, które, jak szeptano, również nie były pochodzenia naturalnego. Zresztą, któż mógłby zaręczyć, że cokolwiek w Nionis nie było dziełem magii? Teraz jednak pozostało już jej bardzo niewiele w narodzie zamieszkującym te ziemie.

Trzeba było radzić sobie bez niej.

Z biegiem stuleci szło im zresztą coraz sprawniej. Budowa narodów postępowała coraz szybciej, w miarę jak upływał czas. Stawiano domy, potem całe miasta, w końcu powstały wielkie metropolie na południu i północy, Voulth i Tvalth, liczące miliony mieszkańców oraz liczne mniejsze osady, wsie i miasta, pokrywające w miarę regularną siatką całe Nionis.

Taki stan rzeczy trwał mniej więcej do początku piątego tysiąclecia od samego początku istnienia rachuby Nionis, czyli od założenia Domu Mędrców, pierwszej osady w nowym świecie. W roku 4117 nastąpiła fundamentalna zmiana; pierwszy krok na drodze do utworzenia uniwersalnego państwa w Nionis. Był to cel działania wielu Shaków przedtem i z cała pewnością będzie i później.

Przez Góry Tavald przetoczyła się wówczas milionowa armia Tvalthu; przetrwało podróż może trzy czwarte, ale i to wystarczyło. Pomimo genialnych akcji obronnych ówczesnego zarządcy miasta, general-admirała Francisa Arabona, wspaniała, świetnie prosperująca metropolia, organizujące i skupiające wielką część handlu morskiego emporium upadło, a po pięciuset latach było ledwie cieniem samego siebie z czasów największej świetności.

— Ludy Pustyni. — powoli, jakby z namaszczeniem powtórzył Rahimar. — Z jakiego źródła wiadomość ta pochodzi? Wszak Arianega nie jest z Shakiem w najlepszych stosunkach. Prawda li to, pułkowniku? Czy może dodatkowy impuls, by mnie do udziału w tej awanturze przekonać? — pirat chmurnie spojrzał na starego, rosłego gwardzistę w zielonym kaftanie.

— Prawda to, książę. — cicho odrzekł Ghork. — Aż tak wątpicie w moje słowa?

— Mam tutaj trzydzieści sześć tysięcy shakowych gwardzistów, pod moją komendą. — powiedział Gudhrok, ściszając głos, by dotarł on tylko do Ghorka. — Nie ma więc powodu, by wątpić w twoje słowa, jeno ja nie wiem, czy wierzyć mogę Gvavalathowi. — wyrzekł zupełnie szczerze. — Pójdźmy do stołu, a ty, Eanie — zwrócił się do Hargora. — Wina owego z piwnicy przynieś, co nasz gospodarz na specjalne trzyma okazje.

— Mam też ze trzy dziesiątki vargów z załogą, w porcie tutejszym stojących, pod banderą Tvalthu. Wszyscy oni w gotowości, by wyruszyć na pomoc Dormoth. Wierzcie mi, pułkowniku, nie kwestia wiary to, jeno drobna komplikacja w planach naszych; trzeba wszystkie te sprawy rozważyć i na obu frontach przeciwdziałać. By gwardzistów do Dormoth dostarczyć, ledwie dwunastu vargów trzeba; trzynastym mój flagowy będzie, Ptak Oceanu. Takiż plan opracowaliśmy do tej pory. Teraz trzeba będzie pomyśleć, jak go nieco zmodyfikować. Ot, wszystko. — surowe rysy Gudhroka niemal niedostrzegalnie ściągnęły się na myśl o vargach; wciąż palącym wspomnieniem był pogrom w Beheliam.

Ghork nie wyrzekł ani słowa, lecz jego myśli również błądziły wokół tamtego wydarzenia.

Chcieli, czy nie, na zawsze byli połączeni tą jedną bitwą, w której stali po przeciwnych stronach barykady. Ghork miał absolutną świadomość, że krew tych wszystkich, którzy wówczas polegli, na zawsze plamić będzie jego ręce; dla Rahimara oznaczało to kres wszelkich marzeń o niepodległym, wyspiarskim księstwie, które budował z ogromnym poświęceniem przez lat piętnaście.

Głos rozsądku mówił pułkownikowi, że przecież tylko wykonywał rozkazy Shaka, nadal jednak czuł się winny. Nawet świadomość, że Gudhrok nie wini jego, pogłębiała tylko ten stan, a właściwie nieco nawet poniżała; w końcu wyraźnie świadczyło to o umniejszaniu jego roli i pozycji.

— Eanie, wino. — delikatnie przypomniał Rahimar.

Hargor drgnął, jakby obudzony z głębokiego snu. Również i na jego duszy wydarzenia te odcisnęły się głęboką szramą. Wierny sługa Gudhroka bez najmniejszego sprzeciwu podążył z powrotem do sieni, skąd widać można było zejść do piwnicy. Mimo iż ton głosu był spokojny, Ghork natychmiast wyczuł w nim siłę i autorytet. Wielkiemu piratowi nie sprzeciwiał się nikt. Nikt, kto chciał ujść z życiem.

W izbicy stał stół, zbudowany z czarnego drewna, bodaj jedyny sprzęt w całym tym pomieszczeniu. Zgromadzeni przy nim ludzie różnili się na wszelkie możliwe sposoby. Strojem, rysami twarzy, płcią — słowem, zebrani tutaj byli tak różni, jak tylko mogło być to możliwe. Rahimar pochylił się nad blatem stołu, oparł na nim swoje ciężkie ramiona.

— Więc posłuchajmy, co ma nasz gość do powiedzenia. — zachęcił, spoglądając bokiem na pułkownika.

Usiadł, wciąż opierając ręce na blacie stołu.

— Jego wysokość poselstwo wysłał do Najwyższego Mędrca Arianegi. Zda się, iż dwa dni temu winno było dotrzeć do Domu Mędrców. Shak pewien był współpracy Mędrców, jemu się bowiem nie odmawia. — głos pułkownika znamionował absolutną pewność siebie; nie odmawia, bowiem Gvavalath znany był ze swego okrucieństwa. — Pomoc ich wszakże cenna jest niezwykle, bowiem Ludy Pustyni wyszły ze swych siedzib i wioski przy-pustynne atakować poczęły. Sądzę, że Arianega wraz z pozostałymi zagrożenie to usunąć mogą. — Ghork oblizał spierzchnięte wargi. Właśnie skończyły się jego pokłady śmiałości.

— Azaliż są w stanie to uczynić? — powątpiewał któryś z zebranych, starszy mężczyzna z czarną brodą, przetykaną pasmami siwizny.

— Miejmy nadzieję, panie. — Ghork skłonił głowę. — Odważni to ludzie. A bez nich żadnej obrony przeciw Sępom nie mamy.

— Tak, Arianega za odważnego i rozsądnego człowieka uchodzi. — zgodził się z nim siwobrody mężczyzna.

Ghork w końcu poznał, że mężczyzną tym był Thomar Denthor, Wysoki Hrabia Arstanu, jednej z północnych dzielnic Tvalthu, a do niedawna pełniący też obowiązki szeryfa Voulthu. Młody chłopak, siedzący po jego lewej stronie musiał być jego przybranym synem albo sługą. O ile Ghork się nie mylił, jedynym dzieckiem Lorda była córka, której imienia dotąd nie poznał.

Rozpoznał za to bez trudu innego młodego człowieka, siedzącego w pobliżu Rahimara. Był to wysoki, szczupły blondyn, odziany w marynarski strój z insygniami dowódcy vargu. Oczywiście musiał to być kapitan Ian Orsen, którego dawno temu Gudhrok wziął na wychowanie i uczynił swoim przybocznym.

Jego oczy zauważyły też kobietę, siedzącą na krześle ustawionym naprzeciwko niego. Była to Lailana, córka szeryfa Voulth, z którym Ghork dawno temu się przyjaźnił. Obok musiał siedzieć jej mąż, Hrabia Rastanu, mężczyzna rosły, o przenikliwym spojrzeniu i krótko przyciętej, jasnobrązowej bródce. Pułkownik najbaczniejszą uwagę zwracał jednak na Iana Orsena, którego ostre spojrzenie ciągle go prześladowało. Orsen był jednym z niewielu kapitanów, którzy uniknęli pogromu pod Beheliam.

Pozostałych pięciu mężczyzn, zasiadających przy stole, Ghork nie miał szczęścia poznać, ale rysy ich twarzy, lekko skośne oczy, blada cera i szeroko rozstawione kości policzkowe bezsprzecznie wskazywały na to, że pochodzą z dalekiej północy.

— To Ares, pierwszy Lord Dormoth, syn jego Irell oraz Lordowie Ingen, Olar oraz Antar. Ich wysokości przybyciem swym naszą naradę zaszczyciły. — Gudhrok bezbłędnie wychwycił zdziwione spojrzenie pułkownika. — Resztę, jak sądzę, znasz, panie. Pułkownik Ghork, ostatni z oczekiwanych gości. — dodał, zwracając się do pozostałych, a potem ponownie spojrzał na przybysza: — Czy Shak wolną dał nam rękę? –zapytał.

— Tak, jaśnie książę. To jest wiadomość najważniejsza. Shak inicjatywę oddał wam, a mnie nakazał wam wszędzie towarzyszyć. — rzekł żywo Ghork.

Rahimar powiódł wzrokiem po twarzach zebranych.

— Więc, panowie? Dormoth?

Ares skinął głową, splatając ręce na piersiach.

— Jeżeli odbić nasze miasto mamy, musicie wiedzieć, że zabezpieczenia nasze dosyć wyjątkowe są. — powiedział. — Niechętnie sekrety nasze innym powierzamy, ale zdaje się, wyjścia innego nam nie dano. Zwłaszcza, że Giuadar już je zająć zdołał. — spojrzał na pozostałych Lordów Dormoth. Każdy skinął głową. — Miasta strzeże mur podwójny, z cegieł ołowiem łączonych. Od strony morza podwodne zapory portu chronią, otwierane i zamykane wedle potrzeby. Garnizon osiem tysięcy ludzi stanowi, ale ile ich zostało, czy też Giuadar zwiększył, zmniejszył ich liczbę — nic nam nie wiadomo. Wewnętrzny port zaś trzy razy po dziesięć setek zbrojnych gwardzistów chroni, w zewnętrznym dwa razy tyle stacjonowało. — rzekł ze spuszczoną głową.

Ghork rozumiał jego dylemat — przez wieki Dormoth uchodziło za niezdobyte, a teraz Giuadar zajął je bez zauważalnego wysiłku. Mimo wszystkich tych zabezpieczeń. Musiało to oddziaływać na jego mieszkańców minorowo.

— Czyli nic, czego siła większa nie zmoże? — wtrącił Orsen.

— Zbyt to pochopne stwierdzenie, młodzieńcze. — okolone zmarszczkami oczy Aresa dosięgły młodego kapitana. — Okrętu nie znam, co zapory z krystali sforsuje, a murów również krystalą zbrojonych nijaki oręż nie zmoże. Niejedni próbowali, a odeszli bez łupów.

— Vaksosianie jakoś problemów nie napotkali. — zauważył Deilan, przybrany syn Denthora. Oczy Ghorka rozszerzyły się ze zdumienia. Ile lat ma ten młokos, a już się odzywa w takim towarzystwie? I co tu właściwie robi?

— Vaksosianie czarami się parają! — wybuchnął Ares. — Ludzi mych podstępem do otwarcia wrót przekonali. Nie wiele zdziałać podówczas mogli. Powiadają… — zniżył głos do szeptu. — Iż Lodowy Pan, Eylayen, sojusz jakowy z Giuadarem zawarł. Inaczej nijak by tego dokonać nie mogli. Ledwieśmy umknęli, kiedy wdarli się do miasta, a nijakiego sprzętu oblężniczego nie mieli, ani rannych, ani zabitych nie widzieliśmy. Cóż innego, jak magia, zdoła to wyjaśnić? — powiódł wzrokiem dookoła.

— To poważniejsza sprawa. — wyjąkał Ghork. — Jeżeli z Mistrzem Magii potykać się nam będzie… Któż ma moc, by stawić mu czoła?

Gudhrok pokiwał głową. Ta rewelacja podziałała na wszystkich jak terapia szokowa; ale nikt nie próbował nawet powątpiewać w słowa starego Lorda. Mistrzowie Magii dawno temu wycofali się z życia Nionis, strzegli tylko bezpieczeństwa krainy z oddali, nie ingerując w przebieg wypadków. Co mogłoby sprawić, żeby jeden z nich, potencjalnie największy ze znanych, włączył się nagle do wojny po którejś ze stron?

Odezwał się Olar.

— Stawki wzrosły, mości panowie i panie. — rzekł. — Cóż zatem zrobimy, zbrojni w tę wiedzę? Przecież po to się tu zebraliśmy. Mieliśmy radzić, jak wspólnych wrogów pokonać, czyż nie tak?

— Długo czekaliście z wyjawieniem tej informacji. — z ociąganiem powiedział Rahimar.

— Nam samym ciężko się do tego przyznać. — wyjaśnił Olar, patrząc na Aresa. — Lecz trzymanie tej wiedzy w sekrecie nijak sukcesu nie przybliży. — wzruszył ramionami. — Nawet jeśli nie uwierzycie, cóż, niewiele to i tak zmieni, prawda?

Trzeba było przyznać mu rację. Samo wspomnienie imienia Czarnoksiężnika budziło grozę; nie było chyba człowieka w Nionis, który by o nim nie słyszał. Matki straszyły nim niegrzeczne dzieci w kołyskach, stawiano go czasem za wzór samego Sedsyra, boga zła i oszustwa. Wierzono, ze ci nieliczni ludzie, zwani Czarmistrzami albo Magami, są w stanie samą myślą przenosić góry, zmieniać biegi rzek i wpływać na pogodę. Naginać prawa przyrody do własnych celów.

Nie spodziewali się, by któryś z nich miał wystąpić przeciw nim. Zdawało się, że z góry stawia to ich na przegranej pozycji, choć nikt nie chciał się do tego przyznać.

— Eylayen! — rzekł z odrazą w głosie Denthor, najbardziej doświadczony z całego zgromadzenia, jeden z nielicznych, którzy jakiś tam talent magiczny posiadali. — Ale jakiż interes mieć może we współpracy z Vaksos Lodowy Pan? Hmmm… — zamyślił się. — Bardzo to zmienia postać rzeczy. Zdaje się, ze wszystkie siły tego świata sprzysięgają się przeciw nam. Stawki wzrosły, istotnie, bracie Olar. Wysoko…

— To nie jest tak, żeśmy trzymali tę wiedzę w sekrecie, mości panowie. — wtrącił Irell, zabierając głos po raz pierwszy od pojawienia się Ghorka. — Lecz wieść nam samym zdawała się tak niedorzeczna, żeśmy woleli ją dla nas samych zatrzymać. W końcu Czarmistrzowie od setek wiosen nie mieszają się w sprawy ludzi…

— Nikt wam nie zadaje kłamu, młody Lordzie. — rozległ się głęboki głos Rahimara. — Lecz rozważyć musimy w tej chwili, jakie kroki uczynić teraz należy. Pani Wróżko. — zwrócił się do Lailany.

Ghork momentalnie zorientował się, że jeszcze ktoś, poza Denthorem, w tym gronie ma jakieś doświadczenia z magią.

Skinęła głową.

— Zgadzam się. — rzekła. — Zgadzam się, że pierwotnych planów zmieniać nie trzeba. Jeno grupę ludzi, najlepiej z nas z magią obeznanych, posłać by trzeba na pomoc Mędrcom. Takie jest moje zdanie. Czuję, że od tego powodzenie naszej sprawy zależy. Myślę, że skoro Eylayen miałby angażować się w ten konflikt, przeciw niemu i tak nie mamy żadnych sił do dyspozycji, a ludziom pomóc trzeba.

Kto żyw, przytaknął skinieniem głowy. Nikt, kto siedział na tej sali, nie mógł powiedzieć, że nie kładł swojego życia na szali, wchodząc do spisku.

— Ludziom należy pomóc. — zgodził się z nią Denthor.

— Zatem? — popędził niecierpliwością nie przystającą do jego wieku Olar.

Rahimar przymknął na moment oczy, po czym zaczął:

— Tak więc zrobimy. Wysłanie kilku ludzi lądem ku Domowi Mędrców sił naszych w żadnej mierze nie uszczupli. — wzruszył ramionami. — A memu mentorowi każda pomoc się przydać może. Choćby niewielka. Zatem, Sabur poprowadzi siły morskie. Największe doświadczenie masz bojowe z tu obecnych.

— A ty? — Onei natychmiast wpadł mu w słowo.

— Ach. — westchnął Rahimar. — Morze to mój dom, stary druhu, lecz nie tym razem. Wy macie tarczę, trzydzieści tysięcy shakowych gwardzistów, moim złotem przekupionych. Tym, co pójdą lądem, pomoc i opieka będzie potrzebna. Biorę to na swe ramiona, Saburze.

Onei skinął głową, wyraźnie usatysfakcjonowany odpowiedzią. Spojrzał z uśmiechem na małżonkę, jakby dodając jej otuchy.

— Więc postanowione. Hrabia Onei prowadzi siły na Dormoth, by zdobyć miasto, a potem zaatakować Vaksos. — ponowił wątek Rahimar.

— Mój syn przejmie dowodzenie nad mym okrętem, Ptakiem Oceanu. — Rahimar skinął głową Orsenowi. — Zaś twój okręt dasz Kaveienowi, człek to dobry i czas w końcu na awans dla niego. Mości Lordowie również z wami popłyną. My zaś, podróżujący lądem damy Arianedze wszelkie szanse, jakie tylko da się znaleźć, by czoła stawić Sępom. — przerwał na moment, kiedy Hargor z trzaskiem postawił wino na stole i począł rozstawiać kubki. — Nie znamy zamiarów ani mocy Eylayena, więc pozostaje nam skupić się na nieprzyjaciołach, których znamy. Zatem w grupie mojej będzie hrabia Denthor, pani Lailana oraz pułkownik, który przydatny wielce w Tvalthu będzie.

— Co z Deilanem, mości książę? — zapytał Denthor.

Oczy chłopaka zwróciły się na Rahimara.

— Chcę popłynąć. — z jego gardła wydarł się zduszony głos, nieledwie pisk, tak ściśnięte gardło miał młodzieniec.

— A może byś tak tu pozostał, synu? — rzekł półgłosem stary hrabia. — Bezpiecznym tu będziesz. Rodzina pani Lailany cię przyjmie, ręczę za to. — poszukał wzrokiem oczu młodej kobiety, która skinęła głową, potwierdzając jego słowa.

— Nie będę siedzieć w domu! — warknął chłopak, a jego twarz zrobiła się czerwona, jakby miał się za moment popłakać. — Wstyd mi robicie, ojcze, ja chcę walczyć.

— Dobrze. — Denthor zaciął usta, ale tym jednym słowem wyraził zgodę. — Płyń zatem.

Rahimar taktownie czekał, aż ta wymiana zdań się skończy, a potem dodał.

— Oddam cię pod komendę kapitana Orsena, młody człowieku. On zadba o twe bezpieczeństwo, ręczę za to własnym gardłem. — skinął głową Denthorowi, uśmiechając się lekko.

Chłopak nieśmiało odważył się spojrzeć na młodego kapitana. Spotkał go promienny, dodający otuchy uśmiech, a Deilan zaczerwienił się aż po cebulki swoich czerwonych prawie jak u Rahimara włosów. Zapewne najchętniej zapadły się pod ziemię w tej chwili, ale dzielnie trwał na swoim krześle, sięgnął tylko skwapliwie po kubek podstawiony przez Hargora i duszkiem wypił jego zawartość, ściągając na siebie wściekłe spojrzenie ojca, który jednak tym razem zachował dyplomatyczne milczenie.

Ghork ledwie zwrócił uwagę na ten incydent; cieszył się niezmiernie, że ominie go niewygoda podróży morskich. Nienawidził ich całym sercem, choć, jako dowódca Straży Brzegów, powinien mieć do nich nieco inny stosunek. Na szczęście jego praca pozwalała mu spędzać większość życia w Tvalthu; więc przyprawiające go o mdłości, kołyszące niebieskie fale zdarzało mu się widywać najwyżej z okien budynków. Wiedział jednak, że gdyby Rahimar tak nakazał, musiałby być posłusznym.

Narada rozbiła się na moment na kilka nakładających się na siebie rozmów, z których pułkownik niewiele był w stanie wywnioskować; jednak te bezproduktywne rozważania nagle przewał głośny hałas, dobiegający od strony sieni. Brzmiało to, jakby ktoś nagle odpalił cała wiązkę sztucznych ogni.

Wszyscy rzucili się do swojej broni, za wyjątkiem Lailany, która spuściła głowę w głębokim skupieniu. Ghork złapał rękojeść swego miecza i zbliżył się do drzwi, wiodących do sieni.

Nie zdążył jednakże, na własne szczęście, do nich dotrzeć, bowiem w chwilę potem rozległ się kolejny gwałtowny huk, a drzwi z impetem otwarły się do środka, wpuszczając wielki kłąb brudnoszarego dymu, który, nim się rozwiał, pozostawił wszystkich na moment we mgle.

Zapadła niesamowita cisza.

Przerwał ją dopiero Hargor, który wkroczył do izby przez otwarte drzwi. Jego ubranie było w strzępach, końcówki włosów sczerniałe i opalone, a twarz pokryta sadzą przybrała głęboko czarną barwę.

— Jaśnie pani, łaskawi panowie, mamy gościa. — zaanonsował, chociaż zapewne sam nie wiedział, kogo. Potem zwrócił się półgłosem do Rahimara. — Panie mój, muszę ubranie zmienić. Nie uchodzi, bym w takim między ludźmi bywał.

Rahimar skinął głową. Sługa zniknął.

Chwilę po Hargorze przez otwarte drzwi wkroczył młody, przystojny mężczyzna. Miał krótką, starannie przystrzyżoną bródkę oraz wąsy, niespotykany, lekko brązowy odcień skóry, zaś jego włosy były idealnie białe, spływając w dół aż do ramion. Nikt nie wątpił, że stał przed nimi Czarmistrz — zdradzały to właśnie te jego niezwykłego koloru włosy.

Miał na sobie koszulę z jakiegoś miękkiego, wytrzymałego, jedwabistego materiału, czarne spodnie z niewygarbowanej, ale starannie wygładzonej i pozbawionej włosia skóry, płaszcz z jakiego dziwnego, elastycznego materiału i czarne buty ze skóry obróconej włosiem do wewnątrz. Na piersiach przybysza spoczywał ogromny złoty talizman z pięcioramienna gwiazdą, u jego boku pobłyskiwał zaś w intensywnym świetle świec piękny miecz z krystali, stopu, z którego robiono najbardziej cenne i wytrzymałe sztuki oręża. Mimo iż widział miecze w dłoniach zgromadzonych, stał przed nimi z całkowitym spokojem, nawet nie sięgając po własny. Jego twarz zdobił diabelski uśmiech, a ręce zwisały swobodnie wzdłuż boków.

— Nie znacie mnie, panowie. I wy, pani. — skinął głową w kierunku Lailany. — Jam jest książę Grakk, Ethyam Grakk. Posłaniec. Pan mój, Eylayen, przynosi wam w darze pomoc w mojej skromnej osobie, bowiem bliska jego sercu jest wasza sprawa.

— Więc Eylayen nie sprzymierzył się z general-admirałem Vaksos? — odezwała się siedząca wciąż za stołem Lailana, nie racząc nawet się przedstawić i wymienić grzeczności.

Wstała z miejsca i podeszła do stojących mężczyzn, zatrzymując się u boku Gudhroka, który stał najbliżej.

— Ja was również z radością witam, piękna Wróżko i cieszę się, mogąc w waszym przebywać towarzystwie. — uśmiechnął się do niej Grakk. — Pan mój, Eylayen, nie jest niczyim sługą. Zaszło, jak wy to zwiecie… — Grakk przesunął koniuszkiem języka po wargach. — Wielkie nieporozumienie. Otrzymał, wyobraźcie sobie, ultimatum od Giuadara — powiedział te słowa tak, jakby pluł — lecz oczywistym jest, że je odrzucił. W jednym szeregu obok morderców niewinnych nie stanie. Nie, to Mędrcy Giuadara jemu wojnę wypowiedzieli. Więc wysłał mnie do was, by siły wyrównać.

— Ależ jakim sposobem zmusiliby moich ludzi… — zaczął protestować Olar.

— Wiem, co stało się w Dormoth, panie — przerwał mu w pół słowa Grakk — To była robota Eskhira, niech Sedsyr duszę jego pochłonie. Czarmistrz na usługach księcia Vaksos, były uczeń mojego pana zresztą. Mój pan nigdy nie działa w tajemnicy. To poniżej jego godności. Skromne mam siły — dodał po chwili — ale w całości je do waszej dyspozycji oddaję.

Zdezorientowany Rahimar nie wymówił ani słowa. Przed momentem ich szanse były marne — a teraz zdawało się, że szale wagi znowu uniosły się w górę po ich stronie.

I przeważały. Znacznie.

— Więc Eylayen przystępuje do wojny? — upewnił się.

Grakk skinął głową.

— Eskhir… — wyszeptała Lailana. — To wiele wyjaśnia. Chyba. — odwróciła się do Rahimara, wspięła się na palce i szepnęła do ucha pirata. — Panie mój, ten mówi prawdę. Jest co do tego absolutnie przekonany.

Jej dłoń ruchem szybkim jak mgnienie oka dotknęła ramienia barczystego pirata. Uszło to uwagi jej męża, który skupiał wzrok na przybyszu, ale Ghork kątem oka dojrzał to muśnięcie. Zauważył je oczywiście i Rahimar, ale nie okazał nic po sobie. Oblicze jego dalej pozostawało niewzruszone niby głaz, a zimne stalowe oczy wciąż wpatrywały się w oblicze Grakka. Ghork postanowił wmówić sobie, że wzrok go oszukał i sam też niczego nie widział — czego, jak czego, ale rozwagi staremu pułkownikowi tvalthiańskiej gwardii nie brakowało.

— Mój pan, pani, kłamstwem swych ust nie kala. — potwierdził książę Grakk. — Jest Czarnoksiężnikiem i choć źle o nim mówią, ma swój honor i poważa go. Waży słowa, możecie mi wierzyć.

— Wierzymy. — potwierdziła Lailana. — Przeczyć twemu słowu nie mam zamiaru. — zapewniła zmęczonym głosem.

— Miałaś wizję? — Rahimar ściszył głos i zmarszczył brwi.

Skinęła głową, potwierdzając jego słowa.

— Usiądźmy wszyscy, wy także, książę. — Rahimar gestem wskazał na stół, chowając miecz w pochwie. — Proponuję, by wysłuchać słów naszego znamienitego gościa, w końcu przebył długą drogę, aby się z nami spotkać. Ghahad Willdark na głębokiej północy leży, nie mylę się? — nie czekając na odpowiedź, dodał: — Wszyscy tutaj obecni ufamy hrabinie, możecie być tego pewni. Więc wybaczcie, proszę, jeśliśmy grzeczności w sposób jakowy uchybili, nie witając was, jak należy. Teraz wszakże pozwól nam, panie, błąd ów naprawić i zasiądź z nami do stołu.

Chociaż zarówno Grakk, jak i inni zgadzali się ze słowami pirata, ciężko było rozwiać atmosferę nieufności, jaka wkradła się pomiędzy zebranych na sali. Wrócił Hargor, milczący bardziej, niż zwykle, i niechętnie łypał okiem na przybysza. Chociaż nikt go nie winił za to, że Czarmistrz dostał się do środka, on sam czuł się, jakby zaniedbał swoje obowiązki. Zwłaszcza, że gość, który przez niego przeszedł z taką łatwością był posłańcem cieszącego się niedobrą sławą Maga Eylayena.

Tymczasem Grakk nie miał zamiaru marnować czasu.

— Późno już, a ja nie chcę zabierać wam wiele cennego czasu. Proszę jednak o wysłuchanie moich słów. Plan księcia A… ee… Gudhroka — poprawił się natychmiast, widząc czujne spojrzenie Rahimara — jest znakomity, co by tu rzec. Pragnąłbym dołączyć do lądowej wyprawy, jeśliby miejsce w niej się dla mnie znalazło. — widząc zdumione spojrzenia, dodał. — Proszę was, panowie i panie. Jestem Czarmistrzem. Oszczędźmy sobie wszystkich wyjaśnień, dlaczego znam przebieg narady i dlaczego aż tak dobrze. — westchnął głęboko.

Rahimar Gudhrok powoli skinął głową.

— Myślę, że to da się zrobić. — stwierdził.

Pomysł bardzo mu pasował, bowiem dzięki temu mógł mieć przybysza na oku; nie ufał mu do końca, choć starał się tego po sobie nie okazać.

— Mój pan z kolei byłby zaszczyconym, gdyby mógł wesprzeć we właściwym czasie siły ciągnące na Vaksos. — dodał książę Grakk.

Ulga widoczna na twarzy Lorda Aresa zwróciła na niego uwagę Czarmistrza.

— Wierzaj mi, Wasza Wysokość — powiedział — wasze problemy wcale rozwiązane nie są. Moja sztuka niczym jest w porównaniu z siłą mego pana, a on sam niewiele tylko lepszy jest od Eskhira. Dlatego to on właśnie chce w ataku na Vaksos uczestniczyć, a moją skromną mocą wzmocnić siły walczące z Sępami. Lecz postanowione nic nie jest z góry, a rozstrzygnięcie tego konfliktu wciąż niewiadomą jest. Prawda, Lady Lailano?

Lailana pokiwała głową, zgadzając się z Grakkiem.

— Dlatego mój pan prosi też, by hrabia Onei towarzyszył nam w wędrówce do Domu Mędrców. — następne słowa spadły na wszystkim niczym grom z jasnego nieba.

— Potrzebuję człeka, któremu ufać mogę, na czele armii. — zaprotestował Rahimar. — Syn mój za młody jest, by dowódcą armady zostać. — dodał, uprzedzając kolejne pytanie Grakka, które czytał w jego oczach.

— Hrabia Sabur jest co najmniej Władającym, jeśli nie Czarmistrzem. — strzelił Grakk, wprowadzając potężną falę konsternacji, kolejną już od jego przybycia. — Tak samo, jak i wy, jaśnie książę. — z tymi słowy zwrócił się do Rahimara.

— Ja? — zdumiony Gudhrok cofnął się w krześle.

— Myślicie, panie, że mam nad wami istotną przewagę z racji mojej sztuki. — Ethyam drążył temat. — Mylicie się fatalnie. Wasze umiejętności równe są moim, choć podejrzewam, że dużo większe. Lecz śpią. Postarajcie się je obudzić. Będą konieczne, by poradzić sobie z naszymi wrogami.

— Porzućmy ten temat. — ugodowo odezwał się Gudhrok, choć Ghork widział, jak stężały mięśnie jego twarzy.

Gudhrok był twardy. I był piratem.

Po chwili otrząsnął się i kontynuował:

— Skoro Eylayen widzi takie rzeczy, to zapewne Sabur przyda się bardziej na lądzie. — uśmiechnął się w kierunku kompana. — Nie będziem zatem okrutni, rozdzielając małżonków. Kto zatem dowodzić będzie na morzu? — jego spojrzenie niespiesznie powędrowało na pułkownika Ghorka.

Ale Ethyam potrząsnął głową.

— To nie jest dobry pomysł. — ostrzegł.

Rahimar pokiwał głową, zgadzając się.

— Tak, to prawda. Przyda się jako goniec, skoro przybył jako goniec. — mruczał. — Zatem, cóż, Ian, tak więc na szefa wyprawy awansowałeś. — powiedział głosem nie cierpiącym sprzeciwu. Ethyam nic nie rzekł, uspokojony, więc Rahimar kontynuował wątek. — Lordowie zaokrętują się jutro na Ptaku Oceanu, wyruszacie wczesnym rankiem.

Ian pochylił głowę w milczeniu.

— Jakieś wibracje dziwne wyczuwam, z tobą, młodzieńcze związane. — rzekł Grakk, kierując swoje słowa do Deilana. Po chwili jednak potrząsnął głową, jakby karcąc samego siebie. — Wybacz, drogi chłopcze. Nie moje sekrety, nie moim jest je wypowiadać na głos. To karygodne. — usprawiedliwiał się całkiem szczerze.

— Dlaczego Eylayen staje po naszej stronie? — nie ustępowała Lailana.

Lodowate spojrzenie utknęło w jej pięknej twarzy, kiedy Grakk się odezwał:

— Nadal mi nie ufasz do końca, mości hrabino. — pokręcił głową z westchnieniem. — Nie szkodzi, rozumiem, że miłością pałać do mnie nie musisz. Ale wyjaśnię, na ile mogę. Pan mój został okrutnie obrażony. Giuadar siły swe przeliczył, wypowiadając mu wojnę. Więc teraz czeka go sroga nauczka.

— To ma sens. — mruknęła Lailana.

— Wybaczcie mi, panowie i ty, pani. — odezwał się Ares. — Więc droga nasza na wasz statek jutro z rana wiedzie? — upewnił się, przerywając nieistotne, jego zdaniem rozmowy. — Stary jestem, noc głęboka, chcę wszystko uzgodnić i nieco jeszcze snu zaznać. — usprawiedliwiał się.

— Oczywiście, czcigodny Lordzie. — kapitan Orsen uśmiechnął się szeroko. — Oczekiwać was będę w kajutach kapitańskich, które z radością wam odstąpię.

Niedługo po Lordach pożegnał się również Denthor i opuścił zgromadzenie wraz z synem. Deilan wychodząc spoglądał na Grakka z zaniepokojeniem. Jego sekrety nie powinny wyjść na jaw i zawierzał teraz zupełnie obcemu człowiekowi, że nie zdradzi ich nikomu. Ciężko mu było zdobyć się na zaufanie w takiej sytuacji.

— Będę zatem przed świtem na rogatkach. — rzekł Denthor na odchodnym do Rahimara. — Czekajcie mnie, gdybym się spóźnił, synowca mojego muszę na statek doprowadzić. — stwierdził z niechęcią.

Gudhrok uśmiechnął się szeroko.

— Odpoczywajcie spokojnie, hrabio. — rzekł, kłaniając się dwornie.

Narada jednak wcale nie miała się jeszcze ku końcowi. Kiedy Rahimar wrócił do izby, czekali na niego małżonkowie Onei i przybysz, prowadzący ożywioną dysputę z kapitanem Orsenem. Nietrudno było dostrzec, że ci dwaj od razu poczuli do siebie sympatię. Młody marynarz, pozbawiony wszelkiego respektu wobec starszego mężczyzny właśnie mu wytykał:

— Wy, Czarmistrze, dużo wiecie, ale ogłady czasem bardzo wam brak. — mówił do niego: — Wpadłeś tu, mości książę, niby jaki kamień prosto z nieba, wszystkich bez pardonu po kątach stawiać począłeś, zupełnie szacunku nie mając ani dla dam, ani dla księcia mojego nawet.

— Kapitanie Orsen. — uśmiechnął się łagodnie Czarmistrz. — Miłe was w podróży przygody spotkają. Będziecie ją do końca życia waszego wspominać. U boku waszej żony.

— Ja nie mam żony, mości książę. — Orsen zbladł, jakby Grakk trafił go w czuły punkt. A potem wyszeptał, patrząc w stół, unikając spojrzenia Czarmistrza: — Marynarz żony pozbawiony lepszy jest na służbie.

Rahimar zwrócił uwagę na Ghorka. Siedział przy stole i kończył kolejny kubek wina.

Ruchem głowy wskazał go Hargorowi, który wyrósł jak cień u jego boku:

— Prowadź go do piwnic, Eanie. Pijany nam w niczym nie zaszkodzi. — spojrzał na zajętych rozmową Grakka i Orsena. — Nam też nieco więcej przynieś. Nie trzeba dużo, bo noc już krótka.

— Wiem, panie. — Hargor podszedł do Ghorka i objąwszy go, poprowadził do sąsiedniego pomieszczenia: — Chodźmy, pułkowniku. Spróbujecie win prosto z Vaksos, jedynego miejsca w całej Nionis, gdzie traktują ów trunek z czcią należytą i godnością. Wynik kuracji owej łatwy jest do przewidzenia.

Książę Grakk zwrócił swoją niepodzielną uwagę na nadchodzącego Rahimara.

— Mam też prywatną wieść od mego pana dla was, mości książę. — powiedział, marszcząc brwi. — Znacie, panie, Juliettę Aisdkar? — jego uśmiech stał się lodowaty, a oczy zwęziły się na podobieństwo szparek. — Jest u mego pana. — dodał po krótkiej pauzie.

Rahimar zatrzymał się w pół kroku, jego mięśnie stężały nagle. Wytężając całą cała swoją nieludzką wręcz siłę woli, Gudhrok kosztem ogromnego wysiłku zachował spokój. Chyba nawet nikt nie zauważył, że naczynia krwionośne w białkach jego oczu rozszerzyły się raptownie, nabiegając krwią; poza tym jednak nic, absolutnie nic nie wskazywało, jak wielkie wrażenie wywarło na nim samo wspomnienie tego nazwiska.

— Więcej rewelacji już ze sobą nie przynieśliście? — zapytał z wysiłkiem Gudhrok, zaciskając potężne dłonie w pięści. — To nazwisko zmarłej siedemnaście wiosen temu kobiety. Jakim sposobem mogłaby znaleźć się na dworze waszego pana?

Lailana zbladła, ręce złożyła bezsilnie na kolanach. Rzadko widywała Rahimara w tym stanie, ale słowa Grakka poruszyły ranę w jego sercu, która nigdy się nie zabliźniła, choć z wielką skutecznością to ukrywał. Nikt poza nią nie wiedział, ile znaczyła niegdyś dla księcia ta dziewczyna, i w jakim stopniu jej śmierć wpłynęła na dalsze losy sławnego pirata.

— Nie wiem, o co wam chodzi, książę. — powiedział z niezwykłą uprzejmością w głosie Grakk. — Słowa, które mówię, przekazać ci polecił mój pan. Powiedział, że reszty się już u niego dowiecie.

Widać było po przybyszu, że nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji Rahimara. Patrzył na niego jednak martwo, bez jakichkolwiek uczuć na jego twarzy, jakby po prostu studiował jego reakcje. Uprzejmość nie wynikała z braku lęku.

Czarmistrz po prostu był zaskoczony. Naprawdę zaskoczony.

Ta konstatacja sprawiła, że Gudhrok złagodniał.

— Wierzę wam, mości książę. — wyszeptał.

A potem opadł na krzesło.

— Wszystko w porządku, panie? — zapytała Lailana.

Kiedy podniósł wzrok, Rahimar Gudhrok był znowu tym samym, uśmiechniętym, rozpogodzonym, krwawym piratem, jakim był przez większość wieczoru.

— Ależ oczywiście, pani. — odrzekł, patrząc jej prosto w oczy.

— Zatem cóż, Rahimarze, na nas będzie już pora. — odezwał się Sabur Onei. — Zda się, że to najlepszy moment, by opuścić to zgromadzenie. Do świtu czasu już niewiele, a tu spakować się trzeba i przygotować do podróży. Noc długa i bogata w niespodzianki za nami.

— Oczekiwać was będę z niecierpliwością — powiedział do niego Gudhrok.

Sabur wyszedł z pomieszczenia, uprzednio nakazawszy się Lailanie ubrać. Jego małżonka z ociąganiem ruszyła w stronę płaszcza, który pozostawiła na kołku wbitym w drzwi, obok odzienia innych gości.

Rahimar był już przy niej, pomagał założyć płaszcz. Nie uszło jednak uwagi nowo przybyłego, że coś tych dwoje łączy. Lailana pogładziła księcia po policzku, a on oparł dłoń na jej łopatce. Tylko przez mgnienie oka, ułamek sekundy. Grakk zmrużył oczy, ale nie wyrzekł ani słowa. To nie wyglądało na żaden przelotny romans, wręcz przeciwnie: nosiło znamiona głębszego uczucia. Czarmistrz zastanawiał się, jak udawało się im kryć przed jej mężem, przecież on dostrzegł natychmiast, co się dzieje, gdy tylko przekroczył próg izby.

— Wierzysz w to? — spytała szeptem.

Potrząsnął przecząco głową.

— Ja wiem, że umarła. — odszepnął. — Miałem ją na rękach, kiedy wydawała ostatnie tchnienie. Ja wiem.

— Wszystko w porządku? — spytała.

Powiodła oczami za jego spojrzeniem, patrzył w kierunku drzwi, jakby oczekując, że zaraz wejdzie przez nie jej małżonek.

— Przestań się nim przejmować! — szepnęła kobieta nagle rozzłoszczona. — Nie robimy nic złego!

Westchnął.

Ogromnym wysiłkiem woli trzymał ręce przy bokach, a ona mu mówi, że nie robią nic złego! Patrzył na nią, stojącą tak blisko niego i niemal jej nie widział, tak bardzo emocje okrywały mgłą jego pole widzenia. A jednak potrafił się opanować.

— Wszystko w porządku? — powtórzyła.

— Nie musisz się o mnie martwić, Lai. — uśmiechnął się łagodnie.

— Ależ ja pragnę martwić się o ciebie. — wyszeptała czule, mocno akcentując każdy wypowiadany wyraz.

Wyciągnęła rękę w górę i pogładziła jego brodę. Widział to w jej oczach. „Jesteś dla mnie wszystkim” — mówiły. Och, jakżeż ten świat jest okrutny!

— Do jutra, Lai. — wyszeptał Rahimar, czując, jak łza rośnie w kąciku jego oczu.

Lailana odsunęła się od niego i wyszła, a z twarzy pirata zniknął uśmiech, który na chwilę ją rozjaśnił. Znów stała się nieporuszona i mroczna, niby maska sceniczna, zimna i nieprzenikniona. Julietta Aisdkar, myślał.

Usiadł z powrotem, a Grakk oderwał się od rozmowy, prowadzonej ściszonym głosem z Ianem Orsenem.

— Zdaje się, żem gafę wielką popełnił. — rzekł z ociąganiem. — Nazwiskiem tym poruszenie wywołałem, którego nie pożądałem.

— Wiesz może, kim niewiasta owa była? — zapytał Gudhrok. — Powątpiewam. To córka Eiletha Giuadara. — wyjawił z zaskoczenia.

Grakk po raz pierwszy tego wieczora objawił jakieś uczucie; zaskoczyła go ta informacja. Lekko otworzył usta, a jego oczy rozszerzyły się nagle.

— Córka… Giuadara… Ale jakiż ma to związek z tobą?

Oczy Rahimara zwęziły się, a usta rozszerzyły się w szerokim uśmiechu. Umiał panować nad sobą, jak nikt inny.

— Wiedziałem, że zadasz to pytanie. Otóż widzisz, żoną moją miała się ona stać… Siedemnaście wiosen temu. Ja miałem być dziedzicem tronu Vaksos. Ale cóż, ktoś kiedyś uznał, żem niegodzien tego awansu. Zamordowano ją, na mych oczach, a winą obarczono mnie. Wciąż na Vaksos za mordercę uchodzę. Więc zamiar mam od zawsze, musisz wiedzieć, powrócić tam pewnego dnia i potwierdzić najgorsze plotki, jakie na mój temat rozgłaszano.

C z ę ś ć I

S e k r e t y

Trzeba zrobić wszystko, co jest w twojej mocy, by ochronić tych, co ci ufają i są za tobą.

A nawet o wiele, wiele więcej.


Kapitan Orsen I

Morze

Fale przelewały się raz po raz przez dolne pokłady Ptaka Oceanu, przestawiając sprzęty i rozplątując węzły. Statek parł do przodu poprzez wzburzone morze, podobnie jak dwanaście bliźniaczych jednostek za nim. Były potężne; budowano je z całych pni drzew, powiązanych smołą i przymocowanych do trwałej i lekkiej, drewniano-krystalowej konstrukcji szkieletowej, z której wyrastały niczym sekwoje potężne maszty odlane również z krystali, zdolne opierać się nawet największej burzy.

Ptak Oceanu wymknął się z zatoki Beheliam nieomal dwa lata temu, jako jeden z nielicznych z ogromnej pirackiej floty, która starła się tam z oddziałami shakowymi. Cała armada Rahimara, licząca sobie przeszło pięćset okrętów, przestała istnieć morze przykryło szczątki pod kilometrami czarnej wody zatoki. Największa bitwa morska w znanych dziejach Ninios zakończyła się ludobójstwem i katastrofą na niespotykaną dotąd skalę, a marzenia rzeszy ludzi o własnym, niepodległym państwie zostały zdruzgotane.

Młody blondyn z dystynkcjami kapitana na szarobrązowym kaftanie, idący poprzez górny pokłady ku przodowi okrętu nie mógł o tym nie pamiętać, kiedy patrzył na kłębiące się wzdłuż burty wodne. Zbliżali się do wrót Zatoki Beheliam, a on, jako marynarz, mógł patrząc na powierzchnię wody przed okrętem stwierdzić, w jakim miejscu się znajduje, lepiej od przyrządów pokładowych. Wkrótce przystanął i potarł dłonią rzadką, jasną bródkę; na jego drodze stał ów młodzieniec, którego poznał kilka dni wcześniej, kiedy przybył na naradę do voulthiańskiego domu Rahimara wraz ze swym ojcem, Thomarem Denthorem.

Po chwili namysłu postanowił jednak pójść dalej i zbliżył się do bladego jak ściana chłopaka:

— Widzę, że niebyt lubicie morze, Deilanie. — kapitan stanął tuż obok niego i teraz dopiero w pełni dostrzegł znamiona postępującej choroby morskiej. — To przechodzi. — powiedział łagodnie. — Przyzwyczaicie się do tego, a potem zniknie, gwarantuję. — jedną ręką objął niższego Deilana za ramiona, drugą zatoczył krąg w kierunku zachodnim i rzekł, aby odwrócić jego myśli od choroby: — Tam dopiero jest morze, wierzaj mi. Bezdenne, krańca pozbawione. Marynarze, co w tym kierunku płynęli, zaginęli, a większość z nich nigdy nie wróciła.

Tam jest też Rohkod, mój dom, pomyślał w duchu, ale na zewnątrz nie dał niczego po sobie znać. Wystarczyło, by spojrzał na delikatną, jeszcze nie tkniętą zarostem twarz chłopaka, dorównującą stopniem bladości śniegom północy, a nie potrafił już myśleć o swoich bolesnych przeżyciach. Zwykle mocny w gębie młodzieniec wbił wzrok w morze i nie odzywał się. Wielkie zielono-błękitne oczy, głęboko osadzone w szczupłej twarzy, pomiędzy jasnorudymi włosami, rozwiewanymi przez silny wiatr, wyrażały rozpacz, ale tez cała gamę innych uczuć, od gniewu po frustrację. A Ian nagle spostrzegł się, że wpatruje się w te oczy cokolwiek za długo, co wywołało u niego zrozumiałe rozdrażnienie. Nie pociągali go chłopcy; zacisnął usta w wąską kreskę i również zapatrzył się przed siebie.

Czuł ogromne zażenowanie, że tak trudno mu było oderwać wzrok.

— To ten pirat. — mruknął pod nosem Deilan. — On mnie w to wpakował.

Wysoki blondyn, o twarzy spalonej południowym słońcem, nie mógł powstrzymać się od okazania wesołości. Toż to szczur lądowy, pomyślał rozbawiony, jakaż delikatna buzia, blada jak płótno żaglowe przed farbowaniem, dziewczęce rączki. Młode to jeszcze, świata nie zna i próbuje je sobie tłumaczyć po swojemu, nie zawsze z sukcesem.

— Czy… czy macie małżonkę, jaśnie panie? — spytał nieśmiało Deilan, patrząc z dołu na twarz kapitana.

Kompletnie go to pytanie zwaliło z nóg; nie był przygotowany na nie, nie po tak krótkim okresie znajomości, kiedy ledwie z dwadzieścia słów ze sobą zamienili, i to tylko na oficjalnych spotkaniach, kiedy ich rozmowy wyłącznie spraw oficjalnych dotyczyły. Jednak nie zmieniało to w niczym faktu, że jego myśli zdryfowały w kierunku wspomnień, których nie chciał rozpamiętywać. Ból niezabliźnionej rany w duszy z niczym nie da się porównać; ale po dwóch latach Orsen nauczył się już, jak ma się z nim obchodzić. Zamknął oczy, odetchnął kilka razy głęboko, a kiedy je na powrót otworzył, znowu na jego twarzy pojawił się spokój. Skupił się na obcesowym pytaniu chłopca.

— Żaden to temat, by o nim teraz gadać; szybko ci dziecię, wrócił humor, przyznać trzeba. Ważniejsze sprawy na głowie teraz mamy, wspólnych wrogów, co ludzi tysiące ciemiężą. A jakiż tam ze mnie pan? Jam jest jeno prosty marynarz z Rohkod, co mnie wiatry tu przygnały morskie.

— Wybacz, nie chciałem być wścibski. — Deilan zaczerwienił się nagle, raptownie wciągając powietrze do płuc. — Jeno tak myślałem, że może… Ech, wybaczcie mi, kapitanie, myślałem, że może jakaś zażyłość nas łączy pośród tych obcych mi samych ludzi.

Słysząc usprawiedliwienia chłopaka, Orsen nie miał innej możliwości, jak tylko mu wybaczyć. Zresztą, może miał on nieco racji? Ile mógł mieć lat? Czternaście, piętnaście? Mógł się więc poczuć obco na wielkim okręcie, gdzie nikogo nie znał. Natychmiast łagodny uśmiech pojawił się na jego twarzy.

— Miałem niegdyś żonę. — powiedział spokojnie. — Dawno, dawno temu.

Dwa lata temu, dopowiadał sobie w duchu. I widział twarz Su w myślach — uśmiechała się do niego promiennie. Odpowiedział jej uśmiechem.

— To przykre być musi. — rzekł Deilan bezbarwnie. — Mi matka umarła zim cztery temu. — dodał z wahaniem, a potem znowu zaczął się usprawiedliwiać. — Matka to nie żona, wiem, ale…

— Ale strata to strata. — dokończył za niego Orsen w skupieniu. — Wiem doskonale.

Zmarszczył brwi, zaniepokojony. Gdzie się podział rezon tego chłopaka? Aż tak go choroba osłabiła? A może Deilan był bardziej chory, niż było to widać? Tak, czy owak, nie było mu dane długo się nad tym zastanawiać, bowiem tuż nad nimi rozległ się z górnego pokładu głos Lorda Aresa:

— Gdzieśmy zawędrowali, mości kapitanie? — krzyknął, przekrzykując szumiący w rejach wiatr. — Drugi dzień podróży dzisiaj mamy!

— Cypel Stag przed nami, Wasza Wysokość! — prędko odpowiedział kapitan. — Wrota Beheliam, mój panie. Zdradliwe to wody, pełne raf i podwodnych uskoków. Przed nami kolejne trzy tygodnie podróży. Lecz nasza droga łatwiejsza jest, zaręczam. — spojrzał z ukosa na Deilana. — Dla niektórych może nie. Ale tamci Góry Tavald przed sobą mają, moczary pod Tvalthem, puszcze wokół Domu Mędrców. Mogą stanąć u celu dużo później, niż my w Dormoth.

Deilan żachnął się, słysząc, iż ich podróż jest łatwiejsza. Zamruczał coś pod nosem, a potem popędził w dół, pod pokład. Nikt ani słowem nie skwitował jego nagłej niedyspozycji, wszyscy Dormothianie również obyci byli z morzem.

Zanim jednak Lord Ares mógł podjąć tak nagle przerwaną rozmowę, usłyszeli donośny krzyk marynarza, siedzącego na najwyższym maszcie. Człowiek ów sygnalizował niebezpieczeństwo. Orsen rzucił się ku dziobowi.

— Kwark mówi, że prąd wody jakowyś dostrzegł w oddali. Zbliża się do nas prędko. — powiedział młody chłopiec, który przybiegł do kapitana dolnym pokładem. — Jakie są rozkazy, kapitanie?

Orsen zastanawiał się chwilę. Podwodny prąd wody mógł oznaczać wiele rzeczy. Połowy z nich nie chciał nawet znać. A druga połowa mogła być śmiertelna.

— Niech Kwark do nas dołączy. — rozkazał. — Chcę od niego samego usłyszeć, cóż to za dziwo tam dostrzegł. Migiem! — jednocześnie wytężał wzrok, patrząc przed siebie i próbując własnymi zmysłami dociec, cóż to się dzieje.

Stary marynarz nie dał na siebie długo czekać; rozległ się przeraźliwy wizg, gdy jego ręce ześlizgiwały się po gładkiej, krystalowej powierzchni masztu. Moment później stał już obok swojego kapitana, czekając na jego pytania.

— Mów. — polecił Orsen.

Kwark wskazał na północ.

— Tam, panie. Wody szły na boki, jakby czymś szybkim rozcinane na pół. Tuż koło cypla, jakieś półtorej terni stąd. Jakby demon Sedsyra kogoś gonił, panie! — Kwark sugestywnymi gestami obrazował swoją opowieść. — Czy li to potwór morski, kapitanie? A może….

Orsen nie zdążył odpowiedzieć, gdyż dostrzegł na horyzoncie potężne pofałdowanie na powierzchni oceanu, z którego biła w górę i na boki spieniona woda morska. Rozbryzgi piany szły w górę na kilkanaście metrów. Kapitan wytężył wzrok, patrząc pod słońce. Coś tam płynęło, pod powierzchnią wody! Miał tylko jednego potencjalnego winowajcę w myślach. Tylko jedno zwierzę morskie mogło pędzić morzem z taką prędkością, choć akurat w Nionis nic nie mogło być pewne.

— To zwierzę… — powiedział częściowo do siebie, częściowo do marynarza. — To jeno wielkie zwierzę. Nie chodzi mu o nas, ledwie przekąski dla niego stanowimy. Znalazł się nam na drodze, ot co. Lecz nie wierzę, by to był przypadek… — podniósł głos: — Harpuny szykować! — wrzasnął do swoich ludzi. — Bez ociągania! Zaraz tu będzie! Ruszać się!

Na pokładzie Ptaka Oceanu i najbliższych vargów wybuchła gorączkowa krzątanina, nie mająca jednak nic wspólnego z paniką. Ci ludzie nawykli byli do niebezpieczeństw i milcząc szykowali się do kolejnego, bez słowa skargi. Słychać było donośne gwizdki oficerów i wykrzykiwane, a raczej wywrzaskiwane głośno rozkazy, krótkie, ale pełne treści. Orsen stał się nagle twardy i zdecydowany, zadziałała w nim adrenalina, wywołując napięcie i chęć działania. Patrzył okiem znawcy, jak jego ludzie wiążą sprzęty, wystawiają wielkie kołowroty z linami i mocują do nich długie drzewca harpunów. Praca szła z werwą, a on ją czujnym okiem doglądał.

— Proszę do kajut wracać, Lordzie. — rozkazał głosem nie znoszącym sprzeciwu, nawet na sędziwego Aresa nie spojrzawszy. Ten wycofał się bez słowa, szanując autorytet dowódcy, nawet takiego, który był ze trzy razy od niego młodszy.

— Potwór z ternię od nas! — meldował majtek, podbiegając co rusz do burty i zadzierając głowę. — Cypel Stag po prawej stronie!

Orsen kiwał głową. Rahimar Gudhrok doskonale przygotował go do tej roli. Mimo młodego wieku był w stanie udźwignąć dowodzenie cała flotą; w końcu uczył się od mistrza. Od kiedy ze dwadzieścia lat temu Rahimar przygarnął go pod swój dach, towarzyszył mu niemal w każdej wyprawie wojennej. Potwór morski, czy wroga armada — wszystko jedno. Trzeba coś zrobić, by ochronić ludzi, którzy ci ufają. Trzeba zrobić wszystko, co jest w twojej mocy, by ochronić tych, co ci ufają i za tobą stoją. A nawet o wiele, wiele więcej.

— Leć na rufę i trzymaj się czego! — huknął na majtka. — Wszyscy! Łapać się czego i nie puszczać! Raźno, raźno, zaraz nastąpi zderzenie!

Woda burzyła już tuż obok okrętu. Huk był ogłuszający, jakby nagle rozpętała się burza. Piana morska opadała na pokłady okrętów niby deszcz; w mgnieniu oka wszyscy byli kompletnie przemoczeni. Wir był coraz bliżej, najwyżej o pół terni od Ptaka Oceanu.

Orsen już nie czekał. Przeskoczył przez reling i spadł na niższy pokład, lądując na stopach delikatnie, jakby zeskoczył z dwu stopni schodów. Złapał naszykowany już dla niego harpun i czekał. Czekał cierpliwie, ledwie wstrzymując się przed ciśnięciem harpuna już w tej chwili. Musiał uzbroić się w cierpliwość, a rozszalałe dookoła wodne piekło wcale tego nie ułatwiało.

— Z Vaksos prezent! — splunął stojący tuż obok wielki, mocarny czarnoskóry marynarz. — Oni skierowali na nas tę bestię! — krzyknął, starając się przekrzyczeć straszliwy hałas nadpływającego stworzenia. — Muszą mieć konszachty z samym Sedsyrem, to z pewnością z Mrocznych Hal przybyło!

„Nonsens”! — pomyślał Orsen, ale nie chciał obrazić swojego wielkiego sternika. „to żywa istota!

Wiatr narastał, trzeba było się mocno trzymać burty. Halas nie pozwalał się już komunikować, a bryzgi piany oślepiały i nie pozwalały dostrzec, co się dzieje. Zimna woda morska smagała marynarzy z każdej strony. Już za późno było na jakiekolwiek rozkazy; każdy miał swoje własne doświadczenie i radzić sobie musiał na własną rękę. Orsen mógł tylko zaufać, że jego ludzie byli na tyle dobrze wyszkoleni, by podjąć właściwe decyzje. Ścisnął mocno drzewce harpuna, przytulając się jednocześnie do relingu. Woda zalewała go z góry, a sól morska szczypała w oczy. Stał jednak twardo, opierając się żywiołom, gotowy na wszystkie niespodzianki losu.

Wtedy zwarta, podwodna góra uderzyła w statek. Wstrząs był nie do opowiedzenia; statkiem zakołysało, jakby wpadł na zębatą rafę koralową albo mieliznę. Orsen i Khat równocześnie stracili równowagę, upadli, a kapitan rąbnął głową o drewniany słupek, wzmacniający burtę. Na moment pociemniało mu w oczach, lecz nacierająca wściekle woda nie pozwoliła mu zemdleć. Potwór morski, uderzywszy w okręt z prawego boku, począł się wynurzać; wkrótce Orsen ujrzał, jak z samego oka wiru wyłoniła się olbrzymia paszcza, okolona trzema rzędami ostrych jak brzytwa, długich na kilkanaście centymetrów zębisk.

Nawet się nad tym nie zastanawiając, Orsen zrobił użytek ze swego harpuna. Zerwał się gwałtownie na nogi i cisnął smukłe drzewce prosto w kipiel tam, gdzie przed momentem ujrzał szeregi groźnych zębów. Lina gwałtownie szarpnęła naprzód, parząc jego dłonie, a ostry kawałek metalu, którym zakończona była broń, pomknął ku swemu przeznaczeniu. Jednocześnie kątem oka ujrzał, jak stojący daleko na prawo stary Kwark, mistrz wielorybników, rzuca swój harpun, a potem pada na pokład, obalony siłą podmuchów wody i własnego rzutu. Ku cielsku potwora poszybowało naraz kilka krystalowych ostrzy, wbijając się z impetem w jego skórę. Stwór zawył, okręcił się w kółko i zanurzył z powrotem, targając za sobą liny, wciąż czepiające się harpunów.

Wtedy przez ryk bestii przebił się rozpaczliwy krzyk człowieka. Kapitan momentalnie rozpoznał ów głos; to Kwark nie utrzymał się na pokładzie, kiedy potworna siła bestii wydarła z pokładu potężny kołowrót liny jego harpuna, ten zaś uderzył w starego marynarza i posłał go za burtę. Oczy Orsena i Khata spotkały na moment; sternik energicznie pokręcił głową, zaciskając mocno usta w jednoznacznym sprzeciwie, ale było już za późno. Orsen złapał swoją linę, przełamał zabezpieczenia kołowrotu, a potem opasał się jej końcowym fragmentem w pasie. Zdążył jeszcze tylko wyrwać długi sztylet zza pasa, a wówczas lina naprężyła się do granic możliwości, gwałtownym ruchem ściągając go z pokładu.

Zanim zdążył w myślach zganić się za swoją krańcową bezmyślność, która zapewne będzie go kosztować życie, uderzył w huczącą, białą kipiel i znowu był bliski omdlenia. Szalejąca lina targała nim we wszystkie strony, a od okrętu oddalał się z prędkością wręcz nie do uwierzenia. Dopiero po chwili, gdy mógł już choć spróbować przeanalizować sytuację, zorientował się, że znalezienie starego przyjaciela było praktycznie niemożliwe. Widoczność była bliska zeru, a on sam był raczej jak szmaciana lalka w rękach olbrzyma, nie mając żadnej możliwości działania.

To, że już niespełna sekundę po tym, jak znalazł się w wodzie, dostrzegł Kwarka, miotanego podobnie jak on sam przez potwora płynącego przed nimi, było po prostu cudem.

Nim starzec zniknął pod wodą, Orsen zdążył dostrzec, pomimo rozbryzgów wody, jak łapczywie wciąga powietrze do płuc. Albo przynajmniej bardzo chciał to dostrzec; wszystko rozgrywało się w mgnieniu oka, więc nie mógł do końca opierać się na własnych zmysłach. Nie dane mu było się nad tym długo zastanawiać; jego własna lina szarpnęła go w dół, gdzie morska otchłań otwarła się na podobieństwo głębokiego wąwozu, kiedy śmiertelnie raniony stwór wyrwał się w górę, ponad powierzchnię wody, z przejmującym rykiem próbując zaczerpnąć powietrza. Potem woda zamknęła się nad kapitanem, zanim zdążył on porządnie nabrać powietrza do płuc.

Lina owijająca się wokół ciała stworzenia sprawiła, że Ian, nawet o tym nie wiedząc, znalazł się niebezpiecznie blisko potwora. Przekonał się o tym dopiero, kiedy wielka płetwa uderzyła go w głowę, pokiereszowaną już wskutek poprzednich wypadków. Zamroczony wypuścił powietrze z płuc, czując, jak pęd ściąga go na dno, wiedziony siłą uderzenia, wciągany przez mokrą odzież. Walcząc z niemocą próbował wyrwać siebie z objęć lodowato zimnej wody, machając rękoma jak w dzikim tańcu. Na próżno.

Przed oczyma rozlewała się nieubłagana ciemność…

I nagle znowu jego głowa znalazła się nad powierzchnią wody. Miotający się dziko stwór szarpał nim to w górę, to w dół, przewalając się w agonii. Zaczął szybko i płytko oddychać, czuł postępujące odrętwienie w całym ciele. To zimno zaczęło oddziaływać na jego mięśnie, drżał i szczękał zębami, próbując mimo wszystko młócić wodę nieruchomiejącymi ramionami. Uderzył plecami w coś twardego i zorientował się, że stał się kolejny cud; trafił na Kwarka, którego przez moment już uważał za straconego na zawsze! Potwór ciągnął ich obu grzbietem fali, pozwalając chwilowo nawet oddychać. Orsen okręcił się do tyłu, dostrzegł światło dnia błyskające na mokrych wąsach marynarza. Widział, jak powieki starca drgnęły i uniosły się odrobinę. Żył. Nie tak łatwo było złamać starego wilka morskiego!

Orsen złapał go w pół, walcząc z przeciwnym prądem. Ruch ciała potwora znowu wciągnął ich pod wodę, ale teraz Orsen miał w płucach dość tlenu, żeby spróbować mimo wszystko wyciągnąć ich z opałów. Determinacja błyszczała mu w oczach, a piekący ból przeszył jego głowę w miejscu, gdzie wcześniej pokiereszował ją potwór. Nie miał jednak zamiaru się poddać, nawet jeśli wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu.

Lina uderzyła go po rękach, jej szorstka powierzchnia poraniła je do krwi, a wszechobecna woda morska dostała się do zadrapań powodując nieopisany ból. Jednak ta sama lina szarpnęła ich oboje w górę, Orsena i obejmowanego przez niego Kwarka. Czuł, jak starzec drży w jego ramionach, musiał więc wciąż żyć. Ból nieomal go paraliżował, ale zdołał zmusić się do działania. Wyszarpnął nóż spomiędzy zaciśniętych na głucho szczęk i począł rozcinać linę, trzymającą Kwarka, nie bacząc na niesprzyjające warunku zewnętrzne. Ciął powoli, włókno za włóknem, zdając sobie sprawę, że te liny stworzono po to, aby oparły się wszelkim ostrzom. Harce stwora nie ułatwiały mu pracy, ale w końcu jego wysiłek zaczął przynosić wymierne rezultaty. Tymczasem Kwark zaczął dochodzić do świadomości; charczał i wypluwał wodę, zalewającą mu w kółko usta.

— Trzymaj się! — rozkazał głośnym krzykiem Orsen. — Nie waż mi się tu umierać, stary! — mimo iż krzyczał naprawdę głośno, nie wierzył, by jego słowa dotarły do sędziwego człowieka; dziki ryk bestii i szum kotłującej się wokół wody skutecznie to uniemożliwił. Ale również i jemu samemu te słowa dodały nieco otuchy.

Najgorsze były ostatnie włókna. Omdlewające z bólu, poharatane dłonie trudno było zmuszać do nieustannego wysiłku, nie mówiąc już tylko o trzymaniu noża w zaciśniętej ręce. Potwór zaś ciągle walczył, a Orsen czuł kolejne szarpnięcia, kiedy śmiertelnie ugodzona bestia przewalał się na boki, ciągnąc ich w opętańczym tańcu we wszystkich kierunkach. Wyobrażał sobie, jak te wszystkie szarpnięcia musiały nadwyrężać konstrukcję Ptaka Oceanu, ale wierzył, że jego okręt to przetrwa. Vargi były wyjątkowo odporne na wszelkie przeciwności losu.

Kolejne szarpnięcie rozdarło ostatnie włókna liny i Orsen mógł zająć się własną. Najpierw jednak przytroczył węzłem marynarskim linę, która krępowała Kwarka do swojej, a dopiero wtedy, pędząc niczym w kolejce górskiej, zabrał się za piłowanie tej drugiej liny. O dziwo, tym razem poszło dość prędko i wkrótce począł holować nieruchomego marynarza, zbliżając się do któregoś z okrętów; widział tylko ciemny zarys kadłuba gdzieś w oddali. Im dalej od szalejącej bestii, tym morze było spokojniejsze, co wcale nie znaczy, że podróż była łatwa. Dzielące go od okrętu metry oceanu miały być najtrudniejszą przeprawą w jego życiu, zwłaszcza ze stanowiącym niezły balast i ściągającym go pod wodę Kwarkiem.

Nie oglądał się już do tyłu, pragnąc tylko jak najbardziej oddalić się od szalejącego stwora. Nagle uwierzył, że ma choć cień szansy na przeżycie, kiedy ze dwie sekundy temu nie dawał sobie nawet ćwierci. Płynąc, przypomniał sobie, że widział już gdzieś taką paszczę, a także ciemne, owłosione cielsko, jakie posiadał potwór. Tylko, że tamte żyły daleko na południowy wschód, w ciepłych wodach Rohkod i okolicznych wysp, no i sięgały najwyżej sześciu, siedmiu metrów długości. Ten ekotros zaś — ekotrosami bowiem zwano te istoty — mierzył z piętnaście metrów i musiał ważył z pięćdziesiąt ton, skoro zagroził nawet potężnym, krystalowym wręgom vargu. Nie potrafił pojąć, jak to zwierzę przybrało tak olbrzymie rozmiary, ani dlaczego się aż tu, na północ, zapuścił.

Chociaż nie do końca; miał jeden pomysł. Pokrywał się z tym, co sądzili też inni, w tym mocarny Khat. Ale to dowodziło jednego:

Eskhir wiedział, że już wyruszyli. I wiedział dokładnie, gdzie się właśnie znajdowali.

Chwilę odpoczywał w nieco spokojniejszych już wodach, czując ogarniające go zmęczenie i kontemplował tę myśl. W końcu jednak, ze względu na starego marynarza, któremu ratował życie, zmobilizował się do dalszego wysiłku i ruszył dalej, orientując się, że najbliższym okrętem, ku któremu zmierzał, był jego własny Ptak Oceanu. Niewysłowioną ulgę przyniosło mu to odkrycie i dodało nieco sił, których zaczęło już brakować; przez kilka następnych chwil młócił wodę ramionami nieco szybciej, drżąc z zimna i szczękając zębami. Nie wiedział, co działo się z potworem, ale był pewien, ze przebity przez co najmniej sześć, jak nie więcej, harpunów, nie miał większych szans na przeżycie. Nieomal czuł, jak trzeszczą wręgi jego okrętu, ale teraz już był pewien, że wytrzymają. W końcu wraz z życiem uchodziły ze stwora siły, więc najgorsze już mieli za sobą. Taką w każdym razie żywił nadzieję.

Wciąż jednak gigant za nimi nie poddawał się, próbując wyrwać się śmierci. Niezwykle żywotny stwór zyskiwał w oczach kapitana niemalże szacunek; jako że nigdy jeszcze nie zmierzył się z istotą o podobnej woli życia. Kolejne fale popychały ich obu w kierunku okrętu i mimo iż Orsen czuł, że ciało Kwarka zesztywniało, a on sam przestał już prychać wodą, wzrastała w nim pewność, że obaj przeżyją to zdarzenie, choć początkowo wyglądało na to, że wszystko sprzysięgło się przeciw nim.

I w końcu zdarzył się ten kolejny cud, na który kapitan wyczekiwał z takim utęsknieniem; jego wyciągnięta ręka trafiła na najniższy pokład Ptaka Oceanu, ten, który znajdował się na linii wody. Natychmiast znalazły się liczne ręce, które z troskliwością niespotykaną wśród piratów dźwignęły ich oboje z wody, słyszał krzyki marynarzy, w tym Khata, wykrzykującego rozkazy podobne do tych, które sam udzielał: krótkie, pewne, stanowcze, głośne i wykluczające dyskusję. Tak działano na morzu, bez chwili zwłoki.

— Myślelim, ze już po was! — usłyszał jak przez mgłę tubalny głos obok swego ucha. Rozpoznał go; drugi oficer, Emeg, zwalisty chłop przypominający wyglądem Rahimara Gudhroka, ten sam, który przed momentem silnymi łapskami wyciągnął go lodowatej toni. — Cóż to za samobójczy pomysł, by w otchłanie się rzucać, nawet jeśli w zbożnym celu? — ryknął mu do ucha.

Orsen oparł się plecami o maszt i zwiesiwszy głowę, oddychał ciężko. Spostrzegł, że Kwarka wynieśli już do kajut, zapewne jutro będzie już na służbie, jak go znał.

— Nie myślałem trzeźwo. — próbował się wytłumaczyć, ale Emeg tylko machnął wielką łapą i poklepał go po plecach. W tych warunkach rozmowa była mocno utrudniona, zwłaszcza dla kogoś tak ciężko oddychającego, jak on sam.

Umierający ekotros nie powiedział jeszcze ostatniego słowa; w okamgnieniu znalazł się tuż przy Ptaku Oceanu, a jego wielkie cielsko z impetem wbiło się w prawą burtę. Nie zdołał zrobić statkowi krzywdy, ale wzburzona fala, którą wywołał, przedarła się przez dolny pokład, zmywając wszystkich, którzy nie zdążyli się niczego złapać, prosto w zimne wody zatoki. Orsen, który nie miał już sił, by szukać punktu zaczepienia, poczuł, jak ciemna toń znowu nieubłaganie zamyka się nad nim; jednak wtedy znowu poczuł uderzenie adrenaliny. Nie pozwoli sobie na rezygnację. Nie po tym, co przeżył! Otworzył z wysiłkiem oczy, zorientował się, gdzie jest góra, a gdzie dół i wystrzelił w kierunku światła słonecznego, niby zwabiona krwią harnia.

Woda była mętna i niewiele światła docierało z góry, jednak najważniejsze było to, że widział swój cel. Powierzchnia zbliżała się w szybkim tempie, a początkowe mroki rozjaśniało światło dnia. Tu, pod powierzchnią, woda była spokojniejsza, ale kiedy tylko wynurzył się, natychmiast ogarnęła go furkocząca i walcząca biała kipiel, piekło, z którego nie tak dawno temu z wielkim trudem się wyrwał. Był moment, tam pod wodą, że chętnie oddałby Ptaka Oceanu za skrzela, teraz cieszył się, że wciąż tam był, utrzymywał się dumnie na powierzchni fal, nie dając się rozjuszonej bestii.

Wtedy znowu to poczuł; potężne uderzenie czarnej łapy bestii, o połączonych błoną pławną palcach zakończonych budzącymi grozę szponami, dosięgło jego klatki piersiowej. Nieomal poczuł, jak jedno z żeber pęka pod tym naporem, twarz zalała krew z rozdartej skóry na głowie i nie miał pojęcia, czy były to wszystkie obrażenia, jakie tym jednym ciosem umierająca bestia mu zadała.

Toń ponownie zaczęła go wciągać, ale szczęście go tego dnia nie opuszczało. Zanim dosięgnął dna, opadł na jedną z tylnych łap ekotrosa, i przylgnął do niej całym swoim ciałem, choć jej gwałtowne ruchy wcale mu tego nie ułatwiały. Zobaczył, jak w zasięgu ramienia skóra na brzuchu bestii podnosi się i opada, i wiedział, że tam, niedaleko po skórą, bije serce ekotrosa, pompa wielkości człowieka, przetaczająca dziennie setki litrów krwi. Wpijając jedną rękę w zmoczoną sierść bestii, drugą sięgnął po sztylet, który miał przytroczony do pasa; w pół drogi do pochwy zorientował się jednak, że klinga pewnie opadła już na dno, przecież użył jej, aby uwolnić siebie i Kwarka z lin, trzymających ich w nieubłaganym uścisku potwora.

W bucie miał jeszcze jedno ostrze, wykonane z kła takiego właśnie zwierzęcia. Na targu w Rohkod szły za ciężkie pieniądze, ale Rahimar akurat na broń nie żałował pieniędzy. Darował przybranemu synowi zakupiony przez siebie nóż, mówiąc, by używał go tylko w ostateczności. Miał ledwie piętnaście centymetrów długości i raczej nie mógł być poważnym zagrożeniem w walce.

Tutaj jednak, jeśli sprawa miała się zakończyć szybko, musiał wystarczyć.

Głęboko pod wodą, uczepiony z całych sił sierści ekotrosa, dokonywał iście akrobatycznych sztuczek, aby dostać się do ostrza, ukrytego w grubej cholewie buta. Oczywiście ekotros wciąż nie miał zamiaru mu niczego ułatwiać i wierzgał zapamiętale łapą, próbując zrzucić niechcianego pasażera.

W końcu jednak upragniony nóż znalazł się w jego ręku; całe piętnaście centymetrów niepewności. Zaczął więc wspinać się wzdłuż szalejącej łapy, nie spuszczając z oczu celu swej podróży: jasnego, niemal białego płatu ruchomej skóry tuż przed sobą, co nie było łatwym zadaniem, zważywszy na to, jak bardzo poranione było już jego ciało.

W końcu zadał cios, a jego ręka wraz z ostrzem wdarła się na długość ramienia w miękkie trzewia bestii. Ekotros wierzgnął po raz kolejny, zrzucając go z siebie tym ruchem; nóż został w sercu zwierzęcia, rozdartym nieomal na pół, tym ostatnim uderzeniem rozpaczy, na jakie stać było w tym momencie wyczerpanego ponad wszelkie granice, poranionego i przemarzniętego do szpiku kości młodego mężczyzny. Widząc, jak ekotros drga coraz wolniej i coraz rzadziej, Orsen pozwolił sobie zanurzyć się w kojącej ciemności, która się przed nim otwierała, kusząc obietnicą ulgi w bólu i spokoju. Wypuścił z płuc resztki powietrza i zwiesił głowę, pogrążając się powoli w mętniejącej toni.

Nieomal poczuł rozdrażnienie, kiedy jego ramiona poderwano nagle do góry, wywołując kolejną falę gwałtownego bólu. Ciemność oddaliła się na moment, a on sam widział nad sobą dwie potężne sylwetki marynarzy: jedną czarnoskórą, drugą białą. Khat i Emeg, pomyślał z niepokojem. Nie powinni narażać tak życia. Potem jego spojrzenie dosięgło oddalającego się ciała zabitego potwora. Sączył się z niego strumień gęstej, brązowej krwi.

Harny, pomyślał. Ta krew sprowadzi harny…


Z niejakim rozprażeniem poczuł, że wraca mu świadomość. Miał ochotę znowu zasnąć, tak błogi wydawał mu się teraz stan braku przytomności. Czuł lekkie kołysanie, ale nie słyszał huku wiatru, zdaje się, że wszelkie odgłosy ustały, a oni płynęli w ciszy, jakie jeszcze tego dnia nie było. Zmarszczył brwi, usiłując otworzyć oczy, co przychodziło mu z ogromnym trudem.

Leżał na łóżku, przymocowanym na stałe do podłogi. Takie znajdowały się tylko w kajutach kapitańskich, oddanym na czas rejsu gościom; widać udostępnili mu jedną z uwagi na wydarzenia. Czuł piekący ból po prawej stronie klatki piersiowej; nie ustępował on ani na moment. Tam pewnie miał złamane żebro, a może i kilka. Znając siebie, i tak szybko stanie na nogi.

W końcu, po długich bojach z samym sobą, ostrożnie rozwarł powieki. Kajuta skąpana była w świetle licznych lamp olejnych, ustawionych w przemyślnie zaprojektowanych wnękach, uniemożliwiających wylanie się oleju i spowodowanie pożaru. Pierwszą rzeczą, którą ujrzał, był belkowany sufit, do którego przyzwyczajony już po niemal dziesięciu latach pełnienia służby na vargu. Widział, że były już stare, podniszczone, zżółkłe. Wiele zim widział już ten varg — pewnie o kilka za dużo.

Powoli jego oczy przyzwyczaiły się do intensywnego światła, wypełniającego kajutę, ale nic nie mogło go przygotować na widok, jaki zaraz potem stał się jego udziałem. Poczuł się, jakby ktoś wylał na niego kubeł lodowatej wody, a znał to uczucie doskonale, skoro niedawno spędził w niej tyle czasu. Zdumienie sprawiło, że raptownie przestał oddychać; a oczy rozszerzyły się gwałtownie. Nawet przez myśl mu nie przeszło… W ciągu całej dotychczasowej podróży… I przedtem… Po prostu nie zwracał uwagi…

Na brzegu łoża siedziała młoda dziewczyna, na oko dałby jej z piętnaście lat. Siedziała jedynie w spodniach, naga od pasa w górę, bowiem właśnie reperowała swój skórzany kaftan, zwrócona przodem drzwi, by zareagować na próbę wtargnięcia do pomieszczenia. Miała na sobie zużyte, brązowe spodnie z szorstkiej skóry arcela, półdługie, jasnorude włosy okalały jej skupioną, delikatną twarz, wpatrzoną zielono-błękitnymi oczyma w niepoddający się łatwo materiał w jej rękach.

Prawie bez udziału jego woli oczy kapitana zaczęły ześlizgiwać się niżej, wzdłuż śnieżnobiałej, kształtnej i długiej szyi, przechodzącej w ciemniejsze, jakby opalone, równie delikatne ramiona, teraz pokryte gęsią skórką, aż w końcu spoczęły na wypukłościach jej piersi. Zachwycił go ten widok; były na tyle drobne, by nie odznaczać się pod męskim odzieniem, ale też na tyle jędrne i piękne, by przykuć spojrzenie mężczyzny.

Nagle przypomniał sobie, że przecież musi oddychać.

— Dlaczego.. — spróbował się odezwać, ale zaschło mu w ustach. W końcu, przełknąwszy kilka razy ślinę, dał radę wydusić z siebie coś na kształt słów: — Dlaczegóż to kryjecie tak piękny widok pod łachami mężczyzny? — spytał słabym, cichym głosem, czując, ze to jedno zdanie wydarło z niego więcej energii, niż chwilowo posiadał.

Dziewczyna drgnęła; przycisnęła kaftan do piersi i wpatrywała się w niego z furią, widać zastanawiając się nad odpowiedzią. Jej twarz nagle wydała się Orsenowi niezwykle piękna, czuł, że mógłby się zakochać w tym ślicznym obliczu. Jakaż ogarnęła go ulga, kiedy okazało się, że nie musi martwić się już o swoją orientację seksualną; w wieku lat dwudziestu kilku taki wstrząs był już chyba niewskazany. Nawet począł łajać siebie w myślach, ze od razu nie dostrzegł w Deilanie kobiety. Przecież teraz jej kobiecość wydawała się tak oczywista! Jakiż cel mieli bogowie w spowijaniu mgłą jego zmysłów?

Łzy wytrysnęły z jej oczu.

— Jak śmiesz! — wykrzyknęła z oburzeniem, jednak rozpacz wzięła w niej górę. — Gdyby nie twoje rany, w gardło bym ci te słowa wcisnęła!

Oddychała ciężko, próbując opanować łzy. Jednak czyżby dostrzegł w jej oczach przez moment… ulgę?

— Niemożliwe… — wyszeptał, zbierając wszystkie siły. — Naprawdę zdolna jesteś do takiego czynu? — dał sobie czas na kilka oddechów, zanim spytał: — Jak się właściwie zwiesz? Przecież nie Deilan?

Dziewczyna odwróciła się tyłem do niego, zakładając kaftan. Przez łzy jednak i drżenie rąk nie mogła sobie poradzić z niesfornymi haftkami, dając mu jeszcze jedną drogocenną okazję ujrzenia zarysu jej delikatnych piersi. Jednak wkrótce opanowała się, wytarła rękawem łzy i zwróciła się do niego spokojnie.

— Ian. — przerwała, a potem z wahaniem mówiła dalej. — Ianie, błagam, nie wydaj mnie zbyt prędko. Wstyd mi ogromnie, żeś mnie w takiej sytuacji ujrzał, lecz kaftan mój zaczepił się o harpun i kiedy go wystrzelili, cóż, rozerwał się cały i bałam się, że się rozpadnie, a tyś był nieprzytomny i nikt by do ciebie nie wchodził bez uprzedzenia. — powiedziała to wszystko jednym tchem, po czym ukryła twarz w dłoniach. — Chciałam go jeno zreperować.

Zebrał wszystkie siły, aby unieść rękę w górę. Dotknął jej ramienia.

— Hej. — szepnął. — Toż to nie twoja wina. Bądź pewna, że tajemnicy twojej nie wyjawię, ale chciałbym poznać powody, dla których się ukrywasz.

— Powody na razie dla siebie zostawię. — potrząsnęła energicznie głową. — To zbyt oczywiste. Teraz już pójdę.

— Zostań! — poprosił, przerażony, że zniknie, a to wszystko okaże się tylko snem. — Nawet nie znam twego imienia!

Zerwała się, wciąż ocierając nos wierzchem dłoni.

— Keit. — rzekła i popatrzyła na niego tymi swoimi niezwykłymi, niebieskozielonymi oczami, które nie przestawały go zachwycać.

Zaraz potem zniknęła w drzwiach. Orsen długo patrzył za nią z uśmiechem na ustach, a imię jej długo jeszcze miało odbijać się echem w jego myślach.

— Keit, Keit… — szeptał, upajając się brzmieniem jej imienia.

Radość jego nie miała granic; istota, która wydawał mu się tak cudowna, tak delikatna i niezwykle kobieca, w istocie była kobietą! Teraz już mógł bez obaw przyznawać się sobie w duchu, do jakiego stopnia uważa ją za piękną, cudowną i wspaniałą, rozpamiętywać w myślach szczegóły anatomiczne jej ciała i oddawać się fantazjom, o jakich dawno już zapomniał. A potem…

A potem zobaczył przed sobą twarz Su i napłynęły mu do oczu łzy. Gdzieś znikąd pojawiło się obezwładniające poczucie winy. Jak mógł tak łatwo zapomnieć? Łajał sam siebie.

A potem, zmęczony, pogrążył się w otchłani snu.

Kiedy się obudził, był już dzień, a światło słoneczne wdzierało się przez szczeliny w drewnianych okiennicach do wnętrze kajuty. Rozejrzał się z nadzieją, że ją dostrzeże, ale był w kajucie sam. W dodatku całe jego ciało, jak się zdawało, spowijały białe bandaże. Czuł je na głowie, owinięte wokół torsu, ramion i rąk. Naprawdę miał wyjątkowe szczęście. Powinien był spocząć w morskiej otchłani, kiedy bezrozumnie wskoczył w mętną morską toń, by ratować towarzysza.

Czekał długą chwilę, nim drzwi kajuty się otwarły, ale ku jego rozczarowaniu to nie Keit w nich stanęła, tylko Emeg. Co zresztą też było dobrą wieścią, świadczyło bowiem, że marynarz przeżył spotkanie z ekotrosem.

— Wszyscyśmy myśleli, żeś już stracony. — rzekł z troską, malującą się twarzy, rosły olbrzym. — A ty zabiłeś bestię, sam jeden. Pewni byliśmy, że prędzej ona ciebie dostanie, kapitanie. A, prawda. Khat przejął dowodzenie.

— Mało brakowało. — mruknął Orsen już silniejszym głosem. Podniósł się na rękach, przyciskając obandażowaną dłoń do boku. — Zaraz wracam do służby. Jeno odpocznę nieco. Ilem spał? — syknął nagle, czując przypływ wielkiej fali bólu. — Masz gdzie tu wodę?

Marynarz bez ociągania podał mu przyszykowany kubek i przytrzymał go w pozycji siedzącej. Wypiwszy łyk, Orsen odepchnął Emega, a sam, odetchnąwszy ze dwa razy głęboko, podniósł się z łóżka. Nawet taki ruch był zbyt gwałtowny dla jego osłabionego organizmu i zachwiał się pod wpływem fali zawrotów głowy. Powstrzymał jednak ruchem ręki spieszącego z odsieczą Emega.

— Nie. — wyrzekł tylko to jedno słowo. — Pomóż mi kaftan założyć. Już jest dobrze, tylko za prędko żem wstał.

— Możesz czuć się świetnie, lecz pozory czasem mylą. — gderał marynarz, pomagając swemu kapitanowi wciągnąć kaftan na plecy. — Powinieneś spędzić tu dni parę.

— Wykluczone! — syknął Orsen. W jego oczach zatańczyły szkarłatne ogniki, ale opanował się. Nie zemdleje przecież na oczach marynarza!

Skrzywił się, kiedy niewygarbowana skóra kaftana dotknęła bandaży. Kiedy Emeg wiązał jego haftki, Orsen już zakładał buty. Marynarz znał swego kapitana na tyle, by wiedzieć, że chyba nic nie położy go łóżka; chyba, że sama śmierć.

— Co to jest? — Orsen wskazał na drzwi.

Na kołku, wbitym zwyczajowo w drzwi, wisiał płaszcz. Nie byle jaki płaszcz, z czarno brązowej, surowej skóry ekotrosa, którego on dopiero co zabił.

Emeg wzruszył ramionami.

— Deilan, panie. — powiedział obojętnie.

— Jak długo już tu leżę? — Orsen ściągnął brwi.

— Dwa dni. — mruknął marynarz.

— Słucham?

— Dwa dni. — powiedział Emeg jeszcze ciszej.

Orsen prychnął i dopiął pas na biodrach.

— Nie zatrzymasz mnie tu ani chwili dłużej. Ani ty, ani nikt inny! — powiedział zdecydowanie. — Dojdę do siebie. — dodał, widząc zatroskane spojrzenie Emega.

— To ostateczna decyzja? — upewnił się Emeg.

Kapitan zdecydowanie pokiwał głową, więc Emeg zrobił mu przejście w stronę drzwi do kajuty.

Orsen skorzystał.

— Keit. — szepnął do siebie po raz ostatni.

— Coś mówiłeś, kapitanie? — zapytał idący z tyłu marynarz.

— Nic, nic… — Orsen roześmiałby się, lecz ból w piersiach kazał mu o tym zapomnieć. — Życzyłem nam jeno dobrych wiatrów.

Plotki, jakie rozsiewane są na jego temat, nie budzą jego rozdrażnienia. Robi wszystko, by je potwierdzić, nawet, gdyby miał tego żałować


Rahimar Gudhrok, Ethyam Grakk I

Góry Tavald

Grasshope.

Taka mała mieścina, leżąca u stóp Gór, licząca może trzy tysiące mieszkańców. Z najbardziej wysuniętych na północ domów widać już ponure, nagie skały, z których w pewnym momencie wynurza się prosta, złowieszcza, potężna ściana gór, niknąca w chmurach. Góry te dawno już przeszły do legendy — szeptanej w kątach ciemnych tawern, po siódmym kuflu miejscowego piwa, w doborowym towarzystwie, przy kompanach, z którymi można być szczerym i nie bać się przyznawać do swoich lęków.

Pięć wieków temu pewien władca zebrał milionową armię, jakiej Nionis nie widziało nigdy przedtem i zapewne nigdy więcej nie ujrzy. Shak ów ruszył następnie na jej czele na południe, wiodąc swych żołnierzy nie drogą morską, jak powszechnie się spodziewano, lecz przez góry, które uchodziły za nieprzebyte. Może dlatego Voulth z tej strony było kompletnie nieprzygotowane do obrony. Żołnierze przeszli przez Góry, pozostawiając tam niespełna ćwierć miliona poległych towarzyszy, którzy na zawsze pozostali w głębokich przepaściach, sięgających, jak powiadano, aż do samych trzewi planety, skąd nie ma żadnego powrotu za życia. Ale przeszli.

W drodze powrotnej ów Shak użył już okrętów, aby przetransportować to, co pozostało z jego armii. Jednakże coś po nich pozostało, po tych wszystkich poległych żołnierzach; Szlak Tysiąca Trupów, wytyczony właśnie podczas tej feralnej przeprawy, a zaczynający się lub kończący właśnie tutaj. W małej mieścinie Grasshope, tam, gdzie zaczynają się Góry.

Rahimar Gudhrok i jego towarzysze, przebywszy trzy dni w siodle i pędząc z prędkością huraganu na swoich wielkich rogatych wierzchowcach, zatrzymali się na noc w oberży „pod Słoneczkiem”, która tu w okolicy uchodziła za prawdziwy rarytas. Nie bardzo było wiadomo, czym sobie na to miano zasłużyła, lecz cóż, przyznać trzeba, że oberży o podobnym standardzie nie znalazłoby się w zasięgu tysiąca mil. I to chyba przesądziło sprawę. Z oberży widać już było wlot na Szlak Tysiąca Trupów, ten sam, którym parę dni wcześniej Ghork przybył na ziemie dawnego Voulthu.

I żałował, je w ogóle się na to odważył.

Okolica jest to raczej bezpieczna, zazwyczaj panuje tu spokój, a bezpośrednia bliskość garnizonu jest raczej tego dobrym gwarantem. Zazwyczaj nie dochodzi tu do burd, nie latają kufle ani stoły. Zazwyczaj panuje tu zgoda i tolerancja.

Zazwyczaj.

Ale to nie jest na pewno zwyczajny dzień.

W żaden zwyczajny dzień w oberży nie zatrzymuje się wyjęty spod prawa pirat wraz z barwną kompanią ludzi o bardzo różnych temperamentach. I w żaden zwyczajny dzień miejscowy opryszek nie upatruje w tym przypadku okazji, by go oszukać w grze w karty! A Rahimar Gudhrok zwykle nie puszcza płazem takich przewinień. Zwykle łapie delikwenta za kark i wyrzuca go przez drzwi, nie bacząc na to, ilu przyjaciół miał oszust, ani jaka była wartość drzwi, które właśnie obrócił w perzynę. I jeszcze przy tym śmieje się szatańsko.

I tak właśnie działo się niestety teraz.

Nagle spokój uroczej miejscowości przerwał głośny trzask rozpadających się drzwi; mężczyzna, który przez nie wyleciał, chwilę leżał w bezruchu, a potem podniósł się i chyłkiem uciekł z miejsca zdarzenia. W pustych teraz odrzwiach stanął Rahimar, a sprawdziwszy, co się stało z pierwszą ofiarą, obrócił się z powrotem w kierunku szynkwasu, aby stanąć oko w oko z kolegami człeka, który próbował go oszukać. Przyzwyczajony do podobnych potyczek w portowych knajpach, w których spotykał ludzi nikczemniejszej natury, nie mógł mieć większych problemów z tubylcami. Złapał więc wielki, szklany kufel z któregoś stolika i zdzielił nim po czaszce pierwszego z szarżujących. Naczynie rozsypało się na głowie napastnika, a tym, co pozostało mu w ręku, Rahimar cisnął w karczmarza, niezadowolonego z powodu wybitych drzwi. Wykazał się przy tym niesamowitą celnością, bowiem trafił biedaka prosto w czoło, a siła uderzenia odrzuciła go do tyłu, aż trafił na ścianę, po której się zsunął i u jej stóp już pozostał. Siły przeciwnika nadal przeważały, ale również Gudhrok uzyskał wsparcie w osobie Grakka, który stanął u jego boku, gratulując niezwykle udanego rzutu.

Nie trzeba było wiele, by powrócili do swojego stolika, zwłaszcza przy nikłych umiejętnościach walki w karczemnych awanturach, jakimi wykazali się miejscowi. Mina współtowarzyszy dość dokładnie oddawała ich stosunek do tego rodzaju rozrywek; nikt jednak nie odważył się go wyartykułować. Lailana jedynie odwróciła głowę z niesmakiem, kiedy Rahimar szukał oczami jej spojrzenia.

— Trzeba nam będzie chyba zapłacić. — odezwał się z humorem Gudhrok, wskazując podbródkiem zniszczenia, jakich dokonali; miejsce wyglądało, jakby przeszedł nad nim huragan. — Więc o czym to debatowaliśmy, nim nam tak paskudnie przerwano?

— Grałeś w karty. — przypomniała mu Lailana.

Rahimar zmarszczył brwi, jakby usilnie starał się sobie coś przypomnieć.

— Faktycznie. — przyznał po chwili ze szczerością pijanego. — A wcześniej?

Denthor pozwolił sobie odpłynąć myślami. Niepokoił się o córkę, która teraz płynęła Ptakiem Oceanu na spotkanie wojny. Jej szalone pomysły dawno już przestały wprawiać go w zdumienie, martwił się jednak, co przecież zawsze jest przywilejem rodzica. Kapitan Orsen zdawał się być człowiekiem godnym zaufania, ale jednak… Wszystko się mogło zdarzyć. A on był gdzieś daleko, nie mając nawet żadnych wieści. Jęknął w duchu. Dlaczego się na tą rozłąkę zgodził? Dlaczego w ogóle pozwolił szalonej szesnastolatce na udział w tym przedsięwzięciu?

— Rozmawialiśmy o Górach. — Przypomniał Ghork. — Pani Lailana proponowała, byśmy zawrócili i okrętem przepłynęli na północ. W końcu niewielu ważyło się dotąd przebyć góry.

— Tyś przeszedł. — przypomniał mu Hargor. Od pamiętnej nocy w piwnicy domu Rahimara byli już na „ty”. — Bez szwanku.

Wspomnienie tego incydentu raczej nie było mu potrzebne. Pułkownik skrzywił się mocno.

— I dlatego właśnie popierać ideę pani Lailany będę. — skwitował Ghork.

— Lecz teraz już innej drogi nie ma. — zauważył Hargor. — Z tydzień nadłożymy, by teraz na wybrzeże się dostać, i to się spiesząc. Czasu aż tak wiele nie mamy.

Rozmowy takie toczyli od poprzedniego wieczora, odsuwając jedynie w czasie nieuchronne. Jednak tym razem miała nadejść pomoc w podjęciu decyzji, i to z zupełnie niespodziewanego źródła.

W wyrwanych z zawiasów drzwiach stanęli niespodziewanie gwardziści Shaka, odziani w paradne, zielone mundury. Zapewne nie spodziewali się zastać zniszczeń, do których przyczynił się Gudhrok i jego kompania, i teraz stali w bezruchu, bez słowa trawiąc napotkany widok. Dowódca, sądząc po insygniach młodszy oficer, może porucznik, opanował w końcu zaskoczenie i powiedział:

— W imieniu Shaka Gvavalatha uznaję was za aresztowanych. — mówił to cichym głosem, nie podnosząc oczu. Widać było, że nie przywykł do radzenia sobie w podobnych sytuacjach.

— Za cóż to, jeśli spytać można? — zagadnął przesadnie uprzejmie Gudhrok.

— Spokojnych obywateli spokoju zakłócanie. — wyrecytował jak mantrę młody żołnierz. — Pójdziecie dobrowolnie, czy też zmusić was do tego mamy? — Kiedy w końcu podniósł wzrok, na jego ustach pojawił się blady uśmiech. — Proszę, stawiajcie opór.

Rahimar Gudhrok wstał z miejsca i, nawet nie próbując ukryć rozbawienia, spytał donośnym głosem:

— Wybaczcie mi, mości oficerze, ale któż to niby miałby nas zatrzymać?

— Rahimarze, proszę!

Lailana wychyliła się i złapała go za kaftan, ale było już za późno. Błysnęły miecze, a szczęk krystali rozerwał przyjemny dla ucha spokój, jaki panował do tej pory w oberży. Książę Grakk stał już obok Rahimara z obnażonym mieczem, nie marnując sposobności do dalszej zabawy.

— No dalej, smocze języki. Pokażcie, jak wiele krwi macie do utoczenia. — zaśmiał się, kierując ostrze klingi w stronę żołnierzy.

Kiedyż żołnierze sięgnęli po własny oręż, dało się słyszeć głośne, wręcz teatralne westchnienie Ghorka, który wystąpił zza stolika, a za nim podążyli Hargor, Denthor i Onei.

— Nie jest sam, czyż nie widzicie? Odstąpcie, jeśli życie wam miłe. — warknął pułkownik.

— Nas jest więcej. — powiedział ze zdziwieniem oficer, gotując się do walki. — Nas sześciu, was pięciu jeno. Kto powinien się poddać? Ale podług waszej woli.

— Odstąpcie, ładnie proszę. Jam jest Isaidar Ghork, dowódca Straży Brzegów.

— A jam jest Gvadar Tyrth, kapitan posterunku w Grasshope. — młody oficer wzruszył ramionami. — Nie dbam o to, kim jesteście. Poddajcie się.

Ghork wzruszył ramionami, wzdychając i wznosząc oczy ku górze; próbował.

Gwardzista ruszył naprzód, wybierając sobie za cel rosłego rudzielca. Rahimar skinął głową z wyszukaną kurtuazją nietrzeźwego człowieka; wiedział niebłaganie, jak nierówny jest to pojedynek. Zresztą, mimo swego bojowego nastawienia, żołnierze Shaka niewiele mogli wskórać przeciwko ich szóstce, z których co najmniej czworo wielokrotnie posmakowało prawdziwej walki, a nie pojedynków w koszarach. Szybko też zorientowali się oni, że mają przeciw sobie kompletnych dyletantów; jedynie ich kapitan, nonszalancki młokos, reprezentował nieco lepszy poziom opanowania sztuki szermierczej.

Dlatego też Rahimar szybko stracił humor; spodziewał się nieco rozrywki, a tutaj przyszło mu po prostu dać lekcję szermierki młodzieńcowi z mlekiem pod nosem. Pchnięcie, garda, cięcie; pchnięcie, garda, cięcie, to z prawej, to z lewej; mówiąc szczerze, począł się już nudzić. Pojedynek go wcale nie interesował, w trakcie bitew przywykł do innych taktyk walki, a nie mając zamiaru zabijać biedaka, po kilku kolejnych sztywnych formach, które uśpiły czujność jego przeciwnika, wyprowadził nieoczekiwaną kontrę z dołu pod dużym kątem i ciął biedaka w głowę, wywołując fontannę krwi, ale nie raniąc go zbyt dotkliwie. Gwardzista stał jeszcze chwilę bez ruchu, oślepiony własną krwią, a potem upuścił miecz na podłogę i zwalił się na niego.

Rozejrzał się wokół i stwierdził, że inni też nie próżnowali; właściwie to było już po zawodach i jak się okazało, to on najdłużej bawił się ze swoją ofiarą. Denthor już pierwszym ruchem wytrącił oręż z ręki swego przeciwnika i trzymał klingę przy jego tchawicy, Ghork potrzebował dwu ciosów, żeby jego oponent leżał ogłuszony na klepisku, a Onei ze stoickim spokojem ciął swojego przez klatkę piersiową, zanim ten zdążył nawet unieść swój miecz. Kaftan zatrzymał impet uderzenia, ale cios był wystarczająco silny, by powalić niedźwiedzia. Grakk zwinnym ruchem ominął ostrze kolejnego żołnierza, zatopił swoje własne w jego gardle, a następny, widząc koniec swojego towarzysza po prostu zbiegł. Żołnierz, z którym potykał się Hargor również leżał już na ziemi, obficie brocząc krwią z rozbitej głowy; cofając się do tyłu przed szarżą starego sługi Rahimara zahaczył nogą o rozbite krzesło i runął na plecy, trafiając potylicą w kant stołu.

— Skończyliście? — Lailana w końcu podniosła się z ławy.

Rahimar prychnął tylko, chowając swój miecz, wyraźnie niezadowolony.

— Co z nimi? — spytał Hargor, ruchem głowy wskazując na ocalałych żołnierzy.

— Puść ich, nic warci, a my w drogę ruszać musimy i niańczyć ich nie zamierzam. — wybuchnął nagle Rahimar. — Zabierzcie swoje rzeczy. Czas na nas.

Gwardziści zniknęli, zabierając rannych. Nie zamierzali czekać, aż krewki pirat odwoła pardon; jeden z nich w końcu leżał już na ziemi bez ducha.

— Pójdą do swoich, skrzykną pomoc i zaraz będą nam na ogonie. — gderał Hargor, zbierając torby. — Choć związać ich było.

— Głowy już nie zawracaj. — Gudhrok zbył go niecierpliwym gestem. — To bez znaczenia. W Góry i tak za nami nie podążą, prawda?

Lailana patrzyła na niego z wyrzutem; nie po raz pierwszy zresztą w ciągu ich długiej znajomości. Wzruszył ramionami. Po prostu miał dar pakowania się w tarapaty… Czyżby zapomniała? Patrzył na nią z ukosa, jak zakładała pelerynę. Tyle razem przeżyli…

Odwrócił się z niechęcią i przestąpił próg karczmy.

— Kogóż to mam ubić, żeby w końcu coś zaczęło działać, jak należy? — wymamrotał sam do siebie, krzywiąc się w duchu.

— Co mówiliście, panie? — zapytał Hargor. Troczył właśnie sakwy do siodła swojego rogatego wierzchowca.

— E, tam. — Rahimar machnął ręką. — Mówiłem, że w drogę czas.

Spojrzenie Hargora wyraźnie mówiło, jaki ma stosunek do tej wypowiedzi. Poklepał swojego ogiera po szyi, a potem płynnym ruchem, raczej nie spodziewanym u siedemdziesięciolatka, znalazł się w siodle. Podobnych rumaków, srebrzystych z czarną obwódką wokół szyi, dosiadali też pozostali. Wierzchowce miały naprawdę niezły rodowód; pochodziły ze stajni szeryfa Voulthu, którym był Sabur. Na szczycie ich łbów, spomiędzy gęstych pukli grzywy wyrastały bliźniacze różki, nadając koniom niezwykłego wyglądu. Miały im służyć w podróży do samego Domu Mędrców i jeszcze dalej, aż po odległy kres ich podróży.

Rahimar wskoczył w siodło, czując się w nim tak obco, jak zwykle. Zdecydowanie bardziej przyzwyczajony był do kiwającego się pod nogami pokładu, ale nie wybrzydzał. Wolał to, niż iść pieszo przez tysiące mil w poprzek Nionis.

Kiedy jednak spoglądał na ciemniejący na północy masyw Gór Tavald, i on odczuwał coś na kształt drżenia w sercu. Nie mieli czasu na przygody, a był pewien, że czeka ich wiele niespodzianek.

— Powiedz, wróżko — co znajduje się przed nami? — zagadnął, spoglądając na Lailanę, która w prześlicznej sielonej sukni dosiadała okrakiem swojego konia, jakby się w siodle urodziła.

Prychnęła.

— Nie chcesz wiedzieć. — rzekła, po czym popędziła konia. — Ja takoż. — dodała, widząc rozczarowanie na jego twarzy.

Roześmiał się.

— Aż tak źle?

Konie ruszyły w drogę z wolna, co chwilę przygryzając trawę bez ustawania w drodze. Ponura szarość gór potężniała na północy, w miarę, jak się do nich zbliżali. Nie spiesząc się, oszczędzając konie, posuwali się w milczeniu, spoglądając na ostre skały pojawiające się tu i ówdzie na ich drodze.

Nie minęło wiele czasu, gdy Hargor wskazał Rahimarowi głową obłok kurzu, jaki pojawił się na południu. Gudhrok usadził konia na miejscu; zastanawiając się, co zrobić. Bez wątpienia, wypuszczeni przez nich gwardziści zaalarmowali placówkę, a wypoczęci żołnierze puścili się w pogoń.

— Ścigają nas. — zauważył pułkownik, podnosząc się w siodle.

Rahimar przez moment kontemplował myśl, by zatrzymać się, poczekać na żołnierzy i spuścić im łomot, podobnie, jak w oberży; jednak z ciężkim westchnieniem porzucił tę błogą myśl i rzekł głośno:

— Ruszamy kłusem ku górom. Mamy do nich bliżej, niż oni do nas — nie odważą się wejść na Szlak Tysiąca Trupów. Prawdę mówię, pułkowniku?

Ghork potarł brodę. On z kolei rozważał przez moment poddanie się shakowym ludziom, aby uniknąć kolejnego wchodzenia w te góry. Już pierwsza podróż była koszmarem, nie chciał wiedzieć, co będzie teraz.

— Prawda, książę, prawda. — potwierdził. — Zdążymy, jeno pospieszyć konie trzeba. — dodał zrezygnowany.

Sylwetki ścigających potężniały z każdą chwilą, nie było więc czasu do stracenia. Popędzili konie i ruszyli najpierw kłusem, potem galopem, w kierunku coraz to bliższym wzniesieniom. Rahimar ledwie tłumił wściekłość, wzbierającą w nim na myśl, że nie może załatwić sprawy po swojemu. Sumienie jego łagodziła tylko ta świadomość, że teraz rzeczywiście naraziłby Lailanę na niebezpieczeństwo, a do tego nie chciał dopuścić. Nie oszczędzali koni, choć plan był zgoła odwrotny. Lepiej iść dalej, niż zdecydować się na kolejny, tym razem zapewne dłuższy, przystanek.

Gwardziści byli coraz bliżej; stwierdzał to za każdym razem, gdy tylko spoglądał do tyłu przez ramię. Byli co prawda pełni determinacji, za co ich zaczął nawet poważać, ale nie łudził się, ze wjadą za nimi w góry. Nie, oni liczyli, że uda im się doścignąć zbiegów, zanim ci przekroczą granicę gór. Zresztą, po co mieliby ich ścigać dalej, skoro mało kto wychodzi stamtąd żywy? Kopyta ich rączych rumaków wkońcu już od jakiegoś czasu stukały po skalistym gruncie, a konie zaczęły omijać wielkie głazy narzutowe, czasem przewyższające je wielkością.

A potem cwałem minęli strażnicę górską, z której wypadł przerażony żołnierz. Jego mina zdradzała wszystko: jacy szaleńcy mogli pędzić jakby ich sam diabeł gonił w kierunku Gór Tavalda?

Poza ten najdalej wysunięty posterunek patrol nie miał już zamiaru się zapuszczać; kątem oka książę zauważył, że zatrzymali się w pobliżu strażnicy. Widział, jak dowódca zeskakuje z konia i z wściekłością rzuca czapkę na ziemię, a potem ją depce. Żołnierze w milczeniu obserwowali ten wybuch wściekłości, czekając rozkazów. Rahimar parsknąłby śmiechem, ale daleko było mu do wesołości; jego koń wkrótce jednak wpadł pomiędzy głazy narzutowe, które tworzyły malowniczą scenerię przed ścianą, jaka wyrastała wysoko w górę nie dalej, niż jakieś dwieście metrów od nich. Teraz dopiero mógł docenić ogrom tego masywu i jak wszyscy zapewne wędrowcy przed nim, poddawać w wątpliwość naturalne pochodzenie Gór Tavald.

Żołnierze znikli mu już z oczu, zasłonięci wielkimi skałami, jakie oddzielały wędrowców od równin; a przez to także z jego myśli.

Im bliżej ściany się znajdowali, tym łatwiej było dostrzec maleńką, wąską ścieżynkę, która wiła się wzdłuż niemal pionowego zbocza górskiego i znikała gdzieś w górze. Kompletnie tu nie pasowała, wyglądała jak pęknięcie w idealnie gładkiej ścianie górskiej. Wierzchowce zwolniły i poszły stępa, uważnie stawiając kopyta; te zmyślne zwierzęta miały dużo odwagi, bez protestu wkraczając na tak zdradliwą przeprawę. Niemniej jednak, szły ostrożnie i taką cierpliwością, że postronny mógłby stwierdzić, zresztą, kto wie, czy nie zgodnie z rzeczywistością, że mają one swój własny rozum.

— Nieźle ich przegoniliśmy. — w głosie Ethyama dało się słyszeć przechwałkę. Książę Grakk puścił całkowicie wodze, bez zastrzeżeń ufając swemu rumakowi.

Onei obrócił się w siodle i spojrzał na odległe sylwetki gwardzistów, widoczne przez moment w prześwicie pomiędzy skałami.

— Coś ich mało. — mruknął. — Dalibyśmy radę.

— Zgadzam się, jeno czasu szkoda. — przytaknął Rahimar. — Zresztą, siły nasze i koni lepiej zachować na zmagania z górami. Eulen jeden wie, co w nich mieszka.

Ghork starał się nie słuchać ich rozmów, przywoływały wspomnienia jego niedawnej przeprawy przez nie. Im bardziej starał się o nich nie myśleć, tym bardziej nawiedzały go wspomnienia tępych, krwiożerczych istot, które pod osłoną nocy wprost przegryzały sobie drogę przez jego eskortę, błyskając na lewo i prawo kilkoma rzędami ostrych jak sztylety zębisk. A potem ujrzał obraz wyjącego z bólu porucznika, który nie mogąc wymówić ani słowa gestem prosił o litość. Z brzucha wylewały mu się jego własne wnętrzności. Wyciągał rękę do Ghorka, a pułkownik nie był w stanie pospieszyć mu z pomocą…

Spojrzał w dół, próbując odgonić paskudne myśli, ale widok ścieżki, szerokiej ledwie na jednego wierzchowca, raczej nie koił jego myśli. Od południa widział tylko coraz bardziej oddalającą się powierzchnię równiny; grań była ostra jak brzytwa, a ścieżka nagle przechodziła w przepaść. Z tej wysokości już widać było puszczę na południowym wschodzie, mieniącą się wszelkimi kolorami tęczy. Widok ten przypominał barwny kobierzec, wykonany z metalowych nici, skrzących się i migoczących na słońcu.

Tam znajdowała się kraina Eseber, źródło natchnienia dziesiątków bardów, kraina o wyjątkowo przyjemnym klimacie, dlatego też gęsto zamieszkana i tętniąca życiem. Ghork obiecał sobie, że jak się to wszystko skończy, tam właśnie zamieszka sobie, przechodząc na emeryturę. Może wreszcie jego znużony, skołatany umysł znajdzie coś w rodzaju odpoczynku. Kątem oka, wciąż podziwiając piękne widoki, dostrzegł, jak Ethyam wychyla się w siodle, zbliżając się do Gudhroka i coś do niego mówiąc półgłosem.

— Widzisz? — Zadał tylko to jedno pytanie.

Rahimar zdążył już dostrzec. Wysoko w górze, tam, gdzie ściana kończyła się ostrą, surową granią, stała grupka niewysokich, z tej wysokości podobnych cieniom istot. Jego czoło szybko się nachmurzyło, usta ściągnęły w niepokoju. Istoty nawet z tej odległości wydawały się całe pokryte futrem i, jak sądził, nie miały one więcej, niż tylko metr wzrostu. Jednak nie stanowiło to dla nich żadnego ograniczenia; po górskich ścieżkach poruszały się owe stworzenia ze zwinnością kozic. Ich zwyczaje budziły odrazę, podobnie jak niewyraźne i odległe podobieństwo do istot ludzkich, z których ponoć zostały stworzone. Rahimar czytał o nich wielokrotnie będąc dzieckiem, kiedy przesiadywał w gigantycznej bibliotece jego dziada Aidisa I; nie sądził jednak, by było mu dane kiedyś się z nimi spotkać naprawdę.

— Hmmm… — groźny pirat odwrócił jednak swoją uwagę i zwrócił ją na Lailanę, widząc, ze coś zaprząta jej umysł: — Pani, czy coś cię trapi? — rzekł, z trudem maskując ogrom troski, jaki naraz pojawił się w jego głosie.

Od kiedy spotkali się ponownie zachowywała się cokolwiek dziwnie; nie wątpił w jej uczucia, ale sądził, ze coś innego zaprzątało jej myśli. Coś ważnego. Inaczej nie odzywałby się wcale, nie tutaj i nie teraz.

Oczy wszystkich zwróciły się na żonę Sabura:

— Cóż, panowie. — chrząknęła. — Od przeszłego wieczora coś przysłania mój umysł i nie mogę zobaczyć, co się stanie. Jakby ktoś przytłumił mój dar. Nie wiedziałam, że ci gwardziści przybędą… Inaczej oszczędziłabym nam wszak problemów i wcześniej kazała wyjechać. — usprawiedliwiała się, spuszczając wzrok. — Najgorsze jednak jest to, że wcześniej jeno śmierci obrazy widziałam, całej naszej grupy, każdego z osobna. Nie chciałam nic o tym mówić, ale w tej sytuacji… Uznałam, że lepiej nie kryć niczego przed wami, was to dotyczy tak samo jak i mnie.

Pojęli znaczenie tych słów i nagle ich spojrzenie na Białą Panią się zmieniło. Zrozumieli, jak wielkie brzemię musiała nosić na swoich barkach, jak bardzo ten dar, który przecież miał służyć ich celom, obciążał jej kruchą istotę. Sabur patrzył na nią z jeszcze większą udręką w oczach, w końcu, jako jej mąż, powinien dbać o nią bardziej i chronić przed skutkami jej talentów. A tymczasem kompletnie nie był świadom, że takie się pojawiają! Nawet nie zauważył wyrazu twarzy Rahimara i wyrzucał sobie, że ten gruboskórny pirat więcej dostrzega od niego samego, jeśli chodzi o jego własną małżonkę.

— I bez daru widać, że nas czekają. — w głosie Ghorka dało się wyczuć rezygnację.

Nie było ich wielu; ledwie kilka maleńkich figurek, majaczących w oddali na poszarpanych krawędziach grani. Pułkownik pomyślał nagle, że to przecież bez sensu, że znowu wchodzi w te same kłopoty, z których tylko szczęście wydobyło go poprzednim razem.

Nie sposób w takiej chwili nie pomyśleć, że życiem ludzkim steruje przeznaczenie, na które nie ma się żadnego wpływu.

Albo po prostu ktoś ma do niego wielki żal i świadomie tak aranżuje sytuacje, aby znalazł się w samym środku największego możliwego nieszczęścia.

Spojrzał po kolei na wszystkich towarzyszy swojej podróży i poczuł się kompletnie nie na miejscu. On i Hargor powinni dawno już w domu siedzieć, bawiąc wnuki. W końcu szósty krzyżyk dawno już przygniatał jego plecy, a przed nimi przygody poważniejsze, aniżeli tylko barowe potyczki po pijaku.

Droga przed nimi daleka… Tvalth, Dom Mędrców… Ech, a gdzież jest Dormoth i jeszcze Vaksos! Nie ma co wybiegać myślami tak daleko w przód, skoro mogą nie przetrwać nadchodzącej nocy.

Lailana jechała tuż za nim, czarnowłosa, piękna jak zorza polarna, silna wewnętrzne, a na zewnątrz taka delikatna, krucha i blada. Ghork podziwiał jej niczym nie zmącony spokój, jej umiejętność wyłączenia emocji zawsze wtedy, gdy były jedynie zbędnym balastem. Doprawdy, trudno było oczekiwać prawdziwej damy w takiej dziwacznej zbieraninie, a jednak jakaś się uchowała. I na dodatek doskonale radziła sobie z wszelkimi niedogodnościami podróży, a w siodle, choć ciężko było to Ghorkowi przyznać, sprawowała się lepiej od niego, nawet jeśli miała na sobie atłasową suknię od najlepszych krawców Voulthu. Mimo wszystko, gdyby ktoś spoglądał na nich z boku, pomyślałby, że jej obecność tutaj jest pomyłką.

Mąż podążał tuż za nią, dosiadając rdzawobrązowego wierzchowca, mężczyzna nawykły raczej do dworskich zabaw, niż wypraw konnych z nocowaniem w drodze. Nie był zwyczajny fizycznej pracy, a sztuka fechtunku, jaką opanował, była raczej jej dworską, niż wojenną odmianą. W kontraście do ogólnie przyjętych zwyczajów, nie miał długich włosów wiązanych w gruby warkocz. Jego łysina świeciła z daleka, a do tego dochodziło jeszcze starannie golone oblicze. Pułkownik nie miał przyjemności poznać go wcześniej, ale przecież nie był w stanie poznać wszystkich urzędników administracji terenowej w olbrzymim władztwie Shaka Gvavalatha III. Wiedział jednak, że Rahimar Gudhrok traktował go jak przyjaciela — a młody hrabia nie pozostawał mu w tym dłużny.

Następnym w kolejności jeźdźcem był Thomar Denthor, pełniący jeszcze do niedawna obowiązki szeryfa Voulthu. Rysy jego twarzy oddawały już wszystkie te lata, które spędził w służbie Shaka. Wiek odcisnął swoje piętno w postaci gęstej siateczki zmarszczek na jego czole, wokół ust i na szyi. A jednak Denthor nic sobie z wieku nie robił, zdawał się być tak samo świeżym i odpornym na trudy podróży jak nastolatek. Ghork widział, że przygryza nerwowo wargę; zapewne jego myśli krążyły wokół młodego Deilana, którego wysłał w niepewną podróż Ptakiem Oceanu. Przynajmniej o nim myślałby Ghork, będąc na miejscu starego shakowego żołnierza. Znał go dobrze; zdążyli się poznać, służąc już Shakowi czterdzieści lat z odkładem i nieobce mu były niewesołe dzieje jego rodziny; wiedział o utracie żony, której Thomar nigdy nie przebolał.

W ślady Denthora podążał kolejny staruszek, kolejny, którego tężyzna fizyczna wzbudzała w pułkowniku poczucie zazdrości. Hargor, stary pirat, miał się zadziwiająco dobrze, nie tylko jak na siedemdziesięciolatka, ale zapewne także jak na kogoś o połowę młodszego. Ghork wiedział, ze starzec był niegdyś opiekunem Rahimara; sam książę mu o tym powiedział. Potem zaś został jego wiernym towarzyszem, który za swój honor poczytywał sobie opiekę nad Gudhrokiem, chociaż ten już swój wiek męski dawno temu osiągnął. Jednak każdy, kto wziąłby go łagodnego staruszka mógłby się łatwo przeliczyć; z równą gracją Hargor podawał wino, co ścinał wielkim toporem głowy tych, co nastawali na życie jego pana.

I wreszcie Rahimar Gudhrok, człek prawdziwie niedźwiedziej postury, wzbudzający zrozumiałą grozę samym swoim wyglądem. Ghork z cała pewnością nie chciałby być jego wrogiem; szeroka, potężna pierś, ręce wielkie jak łopaty i ten niesamowity błysk szaleństwa w oku skutecznie do tego zniechęcały. Patrząc na niego, Ghork przypominał sobie wszystkie te plotki, które krążyły o nim w Stolicy. Że zabił córkę Giuadara, choć miał pojąć ją za żonę, a potem stworzył gniazdo piratów na odległej wyspie na Oceanie Zachodnim, wyspie, której nie powinno tam wcale być. Że pałał żądzą zemsty, która wprowadziła go na ścieżkę wojenną przeciw Imperium. Że darł na strzępy swoich wrogów gołymi rękoma. I wiele, wiele innych. Cóż, stwierdził pułkownik patrząc z ukosa na olbrzyma; akurat to ostatnie wcale nie musiało być plotką.

Rahimar go zadziwiał. Był niewątpliwe człowiekiem wielkiego charakteru, szlachetnym, umiejącym okazywać zrozumienie dla ludzkiego nieszczęścia. A jednocześnie potrafił być bezlitosnym, zimnokrwistym zabójcą, który pozbawiał życia całe zastępy wrogów bez mrugnięcia okiem, bez żalu, bez wyrzutów sumienia. Co za nieszczęścia musi przeżyć człowiek, by nabrać takich cech?

Ale układ z Shakiem sprawił, że Rahimar zyskał cel. Jego zemsta została skanalizowana i właściwie ukierunkowana. Zadanie, które przyjął, stało się jego osobistym celem życiowym. Ghork musiał przyznać, że umiejętność analizowania ludzkich charakterów była dziedziną, w której Shak osiągnął mistrzostwo. On sam wolałby wezwać na pomoc samego Sedsyra, aniżeli pertraktować z człowiekiem, który miał sławę Rahimara Gudhroka.

Pochód zamykał zagadkowy, srebrzystowłosy Czarmistrz, którego tak nagłe pojawienie się kompletnie zaskoczyło wszystkich. Ghork jakoś nie potrafił zmusić się do okazania zaufania temu człowiekowi, chociaż zdawało się, że oferował on swoją pomoc całkowicie bezinteresownie. Nikt nie dowierzał Eylayenowi, a przecież do poddaństwa Lodowemu Panu przyznawał się Grakk. Ghork przenosił więc zupełnie nieświadomie irracjonalny lęk, jaki wywoływało imię Eylayena na jego sługę. Ale Grakk potrafił zadbać o to, by obawiano się go dla jego własnych cech, a nie z powodu sławy kogoś innego.

Potrafił on być kompletnie nieprzewidywalny. Raz beztroski, zupełnie nie przejmujący się konsekwencjami swoich działań, by za chwilę stać się kimś całkowicie pozbawionym uczuć. Kimś niepokojąco podobnym do Rahimara Gudhroka — i ten fakt zdawał się ich bardzo do siebie zbliżać. Przerażając wszystkich dookoła.

Wąska ścieżka prowadziła ich w górę, co rusz się zwężając lub nieznacznie rozszerzając. Śledzące ich sylwetki ludziokotów zniknęły już im z oczu, kiedy ścieżka przytuliła się bardziej do skalnej ściany. Chwilowo jednak mogli liczyć na to, że są bezpieczni; nie wyobrażali sobie, by Igrany mogły ich zaatakować prąc w dół po gładkiej, pionowej ścianie górskiej. Mogłyby zacząć zrzucać im na głowy kamienie, lecz to byłoby bezsensownym marnotrawieniem strawy, która sama pchała im się w ręce — lub szpony. W końcu, o czym Ghork nie myślał inaczej, jak tylko o zbiorowym samobójstwie, szli właśnie w tym kierunku, w którym można było stwory te napotkać.

Wspinaczka w górę stoku zabrała im prawie cały dzień, wreszcie ścieżka rozszerzyła się w coś w rodzaju wąskiej przełęczy, skrytej pomiędzy dwoma niewysokimi, skalistymi szczytami, gdzie rosło nieco zielonych drzew i trawy, którą zwierzęta natychmiast poczęły się karmić; zapadał już przedwieczorny półmrok. Teren na popas był wyśmienity i gdyby nie potencjalne zagrożenie ze strony niewielkich rozmiarami prześladowców, byłoby to chyba idealne miejsce, by zatrzymać się na noc. Dlatego, wziąwszy pod uwagę wszystkie za i przeciw, Gudhrok polecił się zatrzymać.

— Będziem musieli wartę w nocy trzymać. — nakazał. — Zdrożeni jesteśmy i snu potrzebujemy. W noc po skałach chodzić to szaleństwo — tłumaczył — więc lepiej przeczekać tu, gdzie przynajmniej wydaje się, że jest bezpiecznie.

Bez względu na to, czy jego argumenty trafiały im do przekonania, czy też nie, członkowie wyprawy zabrali się za zbieranie suchych gałęzi, które częste wichry obłamały z drzew, aby rozpalić ognisko i przygotować jakieś pożywienie. W końcu niemal cały dzień spędzili w siodle i nie tylko zwierzęta odczuwały pewien dyskomfort, zwany pustym żołądkiem. Nie minęło dużo czasu, a w niewielkiej kotlince zapłonął ogień, w którym wesoło trzaskały nie dość dobrze wysuszone jeszcze drwa, wydając przy tym z siebie mnóstwo czarnego dymu. Kiedy wszędzie dookoła było już ciemno, a w górach zmrok zapadał prędko, obozowisko rozjaśniał purpurowy odblask, mający odstraszać wszelkie istoty o wrogich zamiarach.

Oporządziwszy, co trzeba, rozsiedli się wygodnie wokół trzaskającego ogniska, a Denthor odezwał się, wpatrując się w strzelające płomienie:

— Jużem je kiedyś widział, dawno, dawno temu. W 4659 los mój oddział rzucił im na drogę. Pół mego wojska w proch i pył rozniosły, nim w ogóle zorientowaliśmy się, skąd atak idzie.

— Igrany? — spytał zdziwionym tonem Grakk.

— Nie, nie. Sępy. — Denthor zmarszczył brwi, spoglądając na Grakka ponad płomieniami ogniska. — Ale i jedne i drugie podobnie atakują. Znienacka, szans na obronę żadnych nie dając. Miałem strażnicę nieopodal Domu Mędrców. Wraz z ojcem mym tam służyliśmy. Wyrąbaliśmy sobie przez nie drogę, alem ojca na rękach wyniósł.

Zabrali się za kolację, o która zadbał niezastąpiony Hargor. Oczywiście nawet menu karczmy w Grasshope przy tym, co zaserwował stary pirat, było delicją, ale w tym momencie płaty suszonego na słońcu mięsa z chlebem pieczonym nad ogniskiem wydawały się być królewską ucztą.

— Mój pan polował na nie czasem. — wyjawił niespodziewanie Grakk. — Zajadłe to istoty.

— Dlaczego na nie polowaliście? — zapytał Denthor.

— Mój pan potrzebował pewne części ich ciała. — odparł Ethyam z rozbrajającą szczerością. — Skrzydła, czaszki, mózgi, serca, śledziony — bralim wszystko. Nic się nie marnowało. — dziwny uśmiech wykwitł na jego twarzy, gdy patrzył Thomarowi prosto w oczy.

— A Igrany? — wtrąciła Lailana. — Znam plotkę, podług której to pan twój twórcą jest ich, książę.

— Eylayen wiele istot stworzył. — uprzejmy uśmiech nie znikał z jego warg. — I Igrany są jego eksperymentem; niestety, przyznać trzeba, że nieudanym. I takie się nadarzają.

Nagle uśmiech jego zamienił się w grymas; zerwał się na równe nogi i wyszarpnął miecz z pochwy, uważnie rozglądając się dookoła. Wyostrzone zmysły Czarmistrza, z których był tak bardzo dumny, wyłowiły z mroku dziwny odgłos, który zupełnie nie pasował do naturalnych dźwięków nocy.

Brzmiał jak skrobanie pazurów na skale.

Pojawiły się nagle, a ich ilość po prostu przytłoczyła podróżnych. Zewsząd rzucały się na nich futrzane kule, spadały im na plecy, wpadały z pełnym impetem prosto w ich objęcia. Były nie do powstrzymania. Ethyam ciął na odlew mieczem; ciszę nocną rozdarł nagły skowyt, choć Czarmistrz uderzał na oślep.

Potem zaczęło się piekło.

— Igrany! — warknął wściekle Rahimar, wymachując mieczem na wszystkie strony i nie wiedząc nawet, czy trafia w jakiś cel.

„Żyj, a przyjdzie w końcu dzień, w którym wszyscy twoi wrogowie zapłacą za to, co się stało. Umrzyj, a ujdzie im to płazem”.


Kapitan Orsen II

Zatoka Beheliam

Jeszcze nie dniało, kiedy Orsen opuścił swoją kajutę, odzyskaną po bitwie z ekotrosem, i wyszedł na pokład, owiewany chłodną północną bryzą. Żagle wisiały bezużytecznie, choć jakiś tam pęd pchał jeszcze statek do przodu. Kapitan skierował się na niższy pokład dziobowy, szedł jeszcze nieco niepewnie, ale już bez oznak bólu.

Musiał wyjść na zewnątrz, wciągnąć w płuca to zimne, słone powietrze, zapatrzyć się w tę ciemną toń. To miejsce było świątynią i cmentarzem jednocześnie, tutaj przed dwoma laty zakończyło się życie nie tylko załóg pięciuset okrętów, wiodących Rahimara Gudhroka na uroczystość koronacji. Tam zakończyło się życie także i tych, co przeżyli te okropności. Miedzy nimi był też Ian Orsen.

Podejrzewał, że do końca życia będzie miał przed oczami ten okropny widok; szereg płonących okrętów, sięgający tak daleko, jak tylko wzrok sięgał. Lecące w powietrzu pociski, kierowane z wyrzutni rozstawionych na wybrzeżu, skwierczące, rozpadające się w powietrzu, tworząc świetlne łuki. Wrzaski, jęki, i inne, nieopisane dźwięki wydobywające się z ust tych, co płonęli — a płonęli nawet w wodzie, gdy dosięgnął ich oblany smołą pocisk i wżarł się w skórę tak, że odchodził razem z ciałem.

Orsen zapatrzył się w ciemną toń, delikatnie uderzającą w tę bezwietrzną noc o drewno lewej burty. Wspomnienia zalały go niczym fala przypływu. Widział ojca, jak stał na dziobie Ptaka Oceanu, bezsilnego, niemego w niedającej się oddać wściekłości. Zaciśnięte ręce na relingu. Patrzył z niewiarą, jak wszystko, co zbudował, rozpada się wokół i zmuszał się do patrzenia, a powieki jego nawet nie drgnęły. Nie były drugiej takiej bitwy w dziejach Nionis. I nie było drugiego takiego pogromu. Wtedy, w styczniowy dzień 4675 roku, ocalały tylko nieliczne okręty, w tym Ptak Oceanu.

Ian pamiętał, co Hargor szeptał do ucha porażonego Guhroka. „Żyj, a przyjdzie w końcu dzień, w którym wszyscy twoi wrogowie zapłacą za to, co się stało. Umrzyj, a ujdzie im to płazem”. Wtedy Rahimar dał rozkaz odwrotu. Tygodniami szukali bezpiecznej przystani, zatoczki, w której można by było bezpiecznie zarzucić cumy. Ochłonąć.

— Co czynisz, szaleńcze, jeszcześ nie wydobrzał, a już tu stoisz, w zimnie! — głos, który odezwał się za jego plecami, gwałtownie wydarł go z zadumy. — Czemu płaszcza nie założysz, panie? Nie podoba się? — drgnął, słysząc te słowa.

Poczuł jej dłonie na swoich ramionach i zrozumiał, że musiała iść do niego, a nie zastawszy go w kajucie, zabrała płaszcz i poszła go szukać. Jej dłonie na jego szyi koiły ból, który wywoływały wspomnienia, a on nie chciał przecież zapomnieć. Jednak ulga była tak wielka, że chciał, by ta chwila trwała jak najdłużej. Ku jego rozczarowaniu, zabrała ręce niemal natychmiast, jakby w popłochu. Jakby się bała tego, co ów gest może znaczyć.

— Dziękuję. — szepnął po dłuższej chwili. — Imię me Ian jest, Keit.

Dziewczyna podeszła do burty i oparła się o reling, spoglądając w dół w ślad za jego spojrzeniem.

— Za płaszcz dziękuję. Talent masz niebywały. — pochwalił kapitan, gładząc aksamitną skórę zwierzęcia, którego udało mu się pozbawić życia, choć Bóg jeden wie, ile było w tym szczęścia. On sam powinien leżeć na dnie Zatoki.

— Uczciwym mi się zdało, by cię zwierz zdobił, który mało cię nie ubił. — powiedziała Keit, patrząc na niego z ukosa. — Czego patrzysz w dół? Nic tam nie widać. Ciemno wszędzie.

— Wielu przyjaciół moich tam jest. — odparł. — W bitwie w zatoce Beheliam polegli.

— Słyszałam. — pokiwała głową dziewczyna. — Pięć setek Vargów, czyż nie? Aż się w głowie nie mieści, jak można zebrać tyle okrętów! Widok musiał być wspaniały, nieprawdaż?

— Był. — potwierdził Ian Orsen. — Był wspaniały.

— To jego była robota, nie? Tego tchórza, Ghorka, co to nawet stopy na okręcie nie postawił, jeno z brzegu, z bezpiecznego miejsca, niszczyć okręty kazał?

Uśmiechnął się z przymusem.

— Tak, to jego robota.

— Ja nie wiem, czy bym tak spokojnie przy jednym stole z nim siedziała. — Keit pokręciła głową z gniewem. — Toż to morderca!

— Oni wszyscy karmieni plotką byli, żeśmy wszyscy piratami. Tymczasem tam, na vargach, większość to lud był prosty, z Rohkod, co pragnął widzieć, jak władca jego Shakiem zostaje. Mielim zapewnienie od Shaka, że krzywda nikomu nijaka się nie stanie. Lecz teraz wiem, że ufać mu nie należy.

Keit z wrażenia otwarła szeroko oczy.

— Więc tam nie tylko piraci byli?

— Tak, wiem. Mówią, że na Rohkod gniazdo piratów było. To plotka. Ludzie tam mieszkali tacy sami, jak gdzie indziej. Pola uprawiali, żenili się, dzieci mieli, domy budowali. Żyli. A tamtego feralnego dnia… Ech, zdradzeni zostaliśmy. A potem, kiedy wróciliśmy na Rohkod, okazało się, że on już tam był przed nami. Wszystko spalone, zniszczone zastaliśmy. Nikogo żywego. Wszyscy zabici.

— On?

— Eileth Giuadar. — rzekł powoli, akcentując każdy wyraz, kapitan. Patrzył w jej niebieskozielone oczy i zdumiał go ogrom troski, jaki w nich dostrzegł. Speszyło go to i opuścił wzrok, tylko po to, by dostrzec, że nieświadomie położył dłoń na jej ręce. Patrzył w dół jak urzeczony. Nie cofnęła się. Również spoglądała na to niecodzienne zjawisko.

Znowu podniósł wzrok, patrząc na jej twarz, lekko zmieszany. Ile się znali? Tydzień? Może półtora? A przebywali z sobą raptem cztery dni, odkąd statki odbiły od nabrzeża w Voulth. A jednak czuł coś dziwnego, przebywając w jej towarzystwie. Coś, czego nie chciał, bądź nie potrafił nazwać; tak niepokojąco podobnego do tego, co czuł przy Su. A jednocześnie tak niepokojąco, ale i kusząco, innego. Czy ona też mogła coś do niego czuć? W końcu zrobiła dla niego ten płaszcz…

Ale od śmierci jego żony nie minęło więcej, niż dwa lata.

Pokład kołysał się pod ich stopami. Nocne morze cicho szumiało, a on pozwalał sobie na oddawanie się rozterkom, które powinien zdusić w zarodku, nie dać się im rozwinąć.

— Opowiedz. — poprosiła.

— Nasza wiecznie zielona Rohkod… Daleko na południe, południowy zachód leży stąd. O jakie trzy tygodnie drogi stąd. Rahimar zajął wyspę i domem swym ogłosił, jak go z ojczyzny podstępem przegnali. Dzieciakiem byłem, gdy mnie wziął do siebie, za swoje przyjął i dziedzicem ogłosił, lecz pamiętam, jak budowana była cytadela, książęcy budynek, godny Shaka. I chyba tu nieszczęścia ziarna były, bośmy równi inni krajom się stali. Nie w miliony szły nasze liczby, lecz bogactwem staliśmy, dzięki Eulena łasce. Giuadarowi nie w smak to było, czego wyraz nie raz dawał, atakując podstępnie konwoje, co na Rohkod zmierzały. Ojciec mój dnia spokojnego ani nocy nie miał, choć Vaksos dwa razy więcej okrętów traciła, niż my. Lecz oni wielkie stocznie mieli, szybciej braki uzupełniali, niż my. Mimo tych utarczek rośliśmy w potęgę i w końcu Rahimar Shakiem się mianować postanowił, aby podkreślić, żeśmy od Tvalthu wolni. Na to Giuadar pozwolić nie mógł; wszak on sam Shakiem nie jest.

Widzisz, stale powody jakieś do walk z Vaksos wybuchały, bowiem i my i oni szukaliśmy na zachodzie nowych ziem do zamieszkania i nowych szlaków do przecierania. Raz nawet poza rafy się przebiliśmy i całą zimę tam spędziliśmy, choć teraz to już pewnie nikt drogi owej nie znajdzie. — opowiadał, pozwalając się zalać wspomnieniom, których dawno już nie chciał przywoływać. — W końcu wracać nam przyszło, a oni nas w drodze zaatakowali. Ledwieśmy się przedarli, lecz trzy vargi na dno poszły. To był Giuadara patrol, zdaje się, że zimę cała na nas tam czekali. Na Rohkod ledwie siedem okrętów wróciło. Z piętnastu.

Umilkł nagle. Keit zorientowała się, ze teraz miała nadejść najgorsza część opowieści. Z takim trudem rekonstruował obraz tamtych wydarzeń; to było przecież jego życie. Życie, które przed dwoma laty właśnie tutaj tak brutalnie przerwano.

— Oni wypowiedzieli wojnę. Czekali jeno pretekstu. — przełknął ślinę. — Wojną szarpaną nas zmęczyć chcieli, kilka potyczek dziennie, po trzy, po pięć vargów przeciw nam wysyłali. Raz oni zwyciężali, innym razem my. Nawet na Rohkod się zapędzali. Tu szans nie mieli, ale co nerwy napsuli, to było ich zwycięstwo. Sił nam stale ubywało.

Mówił już z wielkim trudem, zbyt bolesne były to dzieje. Keit nie widziała dokładnie jego twarzy we wszechogarniającym mroku, lecz spodziewała się, jaki ból musi towarzyszyć takiemu rozdzieraniu niezagojonych przecież wciąż jeszcze ran. Zdawało się jej nagle, że słyszy odgłosy walki, widzi połamane okręty, zwęglone żagle, szczątki zabitych marynarzy. Rozejrzała się nawet, tak przerażająco realne były te wyobrażenia.

Właśnie poznawała historię świata, o której istnieniu nie miał nikt wiedzieć, którą starannie ukrywano przed mieszkańcami Tvalthu. Było to tak pochłaniające, że czuła, jak gęsia skórka przesuwa się wzdłuż jej ramion, ogarnia szyję, dekolt.

— I wówczas właśnie Shak księcia na rozmowy wezwał. Ale Rahimar wiedział, że ufać mu nie wolno, nawet jeśli wolność ofiarowywał. W zamian za zniszczenie Vaksos tytuł Shaka chciał darować naszemu księciu, a pośrednio nam wszystkim. Wszyscy świadkami tego wydarzenia być chcieli i Rohkod opuściła flotylla z pięciu setek i pięćdziesięciu vargów się składająca. A potem, późną nocą, wpłynęliśmy tu, na Beheliam wody. Kiedy tylko nastał ranek, Straż Brzegów szturm przypuściła. Nijakiej szansy nam nie dano; kule rzucali ze wszech stron, kolejne okręty masakrując. Okręt Rahimara płonął, on sam wydarł się z płomieni i w morze rzucił, do Ptaka Oceanu docierając wpław. Ciężka to była przeprawa, bowiem wszędzie wokół niego harnie grasowały. Ależ miały używanie w tamten dzień! — mówił z goryczą. — Tysiące ciał poległych dno i powierzchnię morza zaścieliło. Widok ten prześladować będzie do końca życia tych wszystkich, co go widzieli. Nim decyzję podjęliśmy o ucieczce, vargi Vaksosu zatokę otoczyły i wyłapywały te okręty, które kulom ujść zdołały. Ile ich umknęło? Ledwie kilkanaście. Pogrom był całkowity. Nam maszt wyrwało, leżał na pokładzie, bezużyteczny. Niosły nas prądy, a oni myśleli, że okręt zniszczony, dryfuje. Tak żeśmy na północ, ku Dormoth płynęli, bez żagli i steru. Umieraliśmy z głodu i pragnienia, ale książę jadło i napitek znaleźć zdołał. Tygodnie minęły, nimeśmy maszt postawili i okręt naprawili. Wracaliśmy do domu, nie wiedząc, czego spodziewać się mamy.

Przerwał na moment. Głos odmówił mu posłuszeństwa.

— Oni tam przed nami byli, dni parę zaledwie. — mówił w końcu dalej. — Popioły i zgliszcza nas witały. Wszelkie rozmowy ucichły, gdyśmy tylko dymy na horyzoncie ujrzeli. Kiedy do brzegu dobiliśmy, wszędzie nas jeno trupy witały. Rodziny, krewnych, znajomych. Przyjaciół. — odczekał chwilę, a potem mówił szybko, jakby się bojąc, że albo mu tchu zabraknie, albo odwagi. — Żonę moją długo szukałem, lecz w końcu znalazłem. Brzemienną była, a oni łono jej otwarli i dziecię na zewnątrz wytargali, a potem na pół rozdarli. I zostawili, by na śmierć się wykrwawiła.

Zamilkł. Teraz wiedziała, że skończył, że już nie jest w stanie dalej mówić. Zanim zdążyła pomyśleć, już była obok niego, brała go w swoje ramiona i tuliła mocno. Opuścił głowę, pozwolił łzom wsiąkać w jej kaftan. Dotarło do niej nagle, że pewnie po raz pierwszy od tamtych wydarzeń odsłonił się przed kimkolwiek. Rana musiała być zbyt bolesna.

Nagle zorientowała się, że Ian sztywnieje w jej ramionach i gwałtownie unosi w głowę. Odsunęła się i spojrzała w jego twarz. Kapitan wytężał wzrok, wpatrując się intensywnie przed siebie, w jakiś obiekt położony w głębokim mroku.

I nagle zrozumiała. Tam płynął Kwiat Mórz, najdalej naprzód wysunięty varg, robiący za szpicę i zwiadowcę. Kapitanem był, jeśli dobrze pamiętała, łysy brodacz, nazywający się Istaken. Bezwiednie obróciła głowę i dostrzegła pojawiające się miarowo błyski w oddali. Nadawali!

— Co się dzieje? — spytała.

— Dwa okręty. — z wysiłkiem mówił Orsen, starając się skupić. — Na prawej burcie. Motyla do przodu posłałem, aby wypatrywał niespodzianek, takich, jak przedwczorajszy ekotros. I teraz Istaken donosi, iż dostrzegli dwa okręty, płynące przeciwko nam!

— Tylko dwa? — spytała zdziwiona Keit.

— To Giuadara taktyka. Szarpać nas, męczyć, spać nie dozwolić. — wyjaśniał Orsen. — Zadziałała na Rohkod, więc spodziewają się, że i teraz zadziałała.

Uniósł twarz w górę, pozwalając, by dosięgły go jedne z pierwszych promieni wstającego słońca. Kiedy ujrzała jego twarz, zrozumiała, dlaczego Orsen jest kapitanem. Było w nim coś takiego, co sprawiało, że ludzie rozstępowali się przed nim i milkli w jego obecności. Charyzma. Tego właśnie słowa szukała.

— Idź pod pokład. — powiedział do niej głosem nie dopuszczającym sprzeciwu. — Nie chcę cię tu widzieć, kiedy to się zacznie. Ani słowa! Nie pozwolę, by jakowa krzywda cię spotkać miała.

Zanim się zorientowała, wokół zaroiło się od ludzi. Dławiąc się własną wściekłością, stała wciąż przy relingu, tam, gdzie ją zostawił. Gdyby jej wtedy nie podejrzał, nie traktowałby jej w ten sposób, niby porcelanowej lalki. Nie słyszała krzyków ludzi, nie słyszała, jak wyrzutnie szorują po pokładzie. Słyszała tylko wściekłe uderzenia jej własnego serca, które biło jak oszalałe.

On mnie kocha, uświadomiła sobie ze spokojem, a ta konstatacja sprowadziła ją z powrotem na ziemię i ostudziła nerwy.

Zacisnęła pięść w kułak i podążyła tam, gdzie rozkazał: pod pokład.

Dniało już; szarawy blask poranka dawał marynarzom złudne poczucie bezpieczeństwa, a krwawa łuna słońca na wschodzie zdawała się być jedyną zapowiedzią czekającej ich konfrontacji. Załoganci obsługujący wyrzutnie uwijali się jak w ukropie, by ustawić wielkie katapulty we właściwej pozycji i unieruchomić je, w innym bowiem przypadku po pierwszym strzale mogłyby po prostu wylądować z impetem w morzu. Obok wyrzutni leżały kosze z ładunkiem zapalającym — mieszanką smoły i słomy, tworzącą ekstremalnie łatwopalną substancję, palącą się nawet w wodzie. Ich żar w okamgnieniu ogarniał cały okręt, a katapulty niosły pociski na ogromną odległość prawie dwustu metrów; wszakże wyjątkowo sprawnego oka trzeba było, aby niszczyć nimi tak odległe cele.

Przed okrętem rozpościerała się niemal nieporuszona tafla ciemnej wody, której nie marszczyła nawet najdrobniejsza fala. Wydawało się przez to, że brzeg jest znacznie bliższy, niż w rzeczywistości. Po raz kolejny odezwały się wspomnienia, wspomnienia wyrzutni stojących nieopodal plaży, na morenowych wzniesieniach.

Tutaj, w zatoce, kończył swój bieg Pront, największa rzeka Nionis, znajdowało się tu też miasto tego imienia. Rzeka powoli, acz nieubłaganie, powiększała zasób lądowy, pchając swoim nurtem masy mułu, wpadające do zatoki. W ten sposób narodziło się Eseber, najzasobniejsza kraina w południowej części świata.

Dwa lata temu powierzchnia morza również była taka nieporuszona, przypomniał sobie nagle Ian. Nieporuszona, aż do momentu, w którym ludzie wywołali coś gorszego, niż najgorszy sztorm. Nic wówczas nie zapowiadało masakry. Teraz było identycznie.

Ale przeszłość wcale nie musi się powtórzyć. Można uniknąć podobnego losu, jeżeli wyciągnie się odpowiednią lekcję z historii i przygotuje się odpowiednio. Wtedy byli całkowicie ufni w swe siły, przekonani, że zdołają stawić czoła każdemu nieszczęściu, jakie im los szykować może. Teraz gotowali się do bitwy, niepewni swego losu, ale zdeterminowani, by walczyć o swoje życie.

Ręce kapitana, stojącego na dziobowym pokładzie w przejmującym chłodzie poranka, zacisnęły się na relingu w oczekiwaniu. Opończa owinięta wokół ciała dawała mu znakomitą ochronę, ale odsłonięta dłoń zbielała od mrozu, zaś na drugiej, owiniętej bandażem, osadził się nawet szron. Orsen nie czuł jednak bólu. Spoglądał na morze i wypatrywał przeciwnika, nie ulegając ułudzie gładkiej powierzchni wody. Gdzieś tam byli ludzie z Rohkod, którzy niegdyś postradali życie z powodu chorych ambicji władców tego świata i Ian miał nadzieję, że ich poświęcenie będzie potęgą zdolną zniszczyć te siły, które kształtują świat mając w pogardzie prostych ludzi.

Każde zwycięstwo zacząć trzeba było od maleńkiego kroczku, który teraz właśnie stawiali.

— Gotowi jesteśmy, jaśnie panie. — tuż obok usłyszał głos Kwarka. — Niech nadejdą, węże języki. — splunął przed siebie. Nie damy się łatwo.

To prawda; mógł być pewien, że jego marynarze łatwo pokonać się nie dadzą. Orsen spojrzał na starego marynarza i w przypływie wdzięczności poklepał go po plecach. Kapitan nagle poczuł w sobie siłę do podwójnej walki; tej toczonej tu i teraz i tej, w której przeciwnikiem były jego własne demony z przeszłości. Kwark mógł nawet nie wiedzieć, ile znaczyły jego proste słowa.

— Nie powinieneś leżeć? — kapitan z troską zmarszczył brwi. — Strasznie cię poturbował.

— Wy w gorszym byliście stanie, kapitanie. — zauważył Kwark, szybkim spojrzeniem omiatając horyzont.

— Ja? — Orsen mimowolnie parsknął śmiechem. — Mnie on ledwie pazurami pogłaskał, a tyś mało co się nie utopił.

— A żebra waszej mości? — spytał Kwark z nieomal komiczną łagodnością w głosie.

Na te słowa Orsen nie mógł znaleźć riposty. Połamane żebra nadal były dla niego źródłem niewysłowionego bólu, chociaż zaciskał zęby i nie pozwalał nikomu dostrzec swego cierpienia. Zresztą, przecież nie raz już stawali w bój, złożeni ciężkimi ranami. Jeśli bóg mórz kogoś zechce, to i tak zabierze, chorego, czy zdrowego.

— Do walki się gotować trzeba, a nie skaleczenia jakieś doglądać. — Orsen wskazał na widoczne teraz doskonale vargi. — Na wyprawę kupiecką w żadnym razie nie wyglądamy. Poza tym, nijak nie wierzę, że oni tu przypadkiem płyną, przyjacielu. Szukają nas i będą z nami walczyć, to pewne. Tylko sobie wyobraź: ze trzy tygodnie w podróży już być muszą, tylko po to, by się z nami potykać! Ważni strasznie być musimy. Ciekawym tylko, skąd wiedzą, że płyniemy? I gdzie jesteśmy? Dziwy, same dziwy.

Musieli wiedzieć, pomyślał Orsen. Jak powiedziała Lailana, ich Mędrzec jest niezłym Czarnoksiężnikiem, nawet jeśli nie jest Czarmistrzem. Miał też jeszcze jedno podejrzenie; w końcu o ich planach wiedzieli nie tylko uczestnicy spisku. W rokowaniach uczestniczyły dwie strony — Denthor i Onei, a w rzeczywistości Gudhrok, z jednej, a z drugiej — Shak Gvavalath III. Być może to ze strony Shaka nastąpił przeciek? Być może Eskhir miał zaufanego człowieka na dworze Shaka? Tyle możliwości…

Tylko dlaczego wysłali jedynie dwa okręty? Przeciw dwunastu? Na to pytanie Orsen potrafił znaleźć odpowiedź. Pamiętał, że tą taktykę stosował Giuadar również wobec Rohkod. Nazywało się to taktyką szarpania.

Wtem z północy nadbiegł ich odgłos gromu, a nad horyzontem wykwitła czerwona łuna. Dobiegł ich swąd palonej smoły. Nikt się nie zastanawiał, co się stało.

Nocny Motyl, wysłany przez niego na szpicę, leżał na dnie. Kapitan Istaken właśnie witał się ze swymi krewnymi w ogrodach Ssirid, a Orsen mógł tylko zacisnąć ręce w bezsilnej wściekłości.

— Kapitanie! — krzyczał Kwark z głównego masztu. — Dwa komplety masztów widzę!

— Emeg! Ster na lewą burtę! — rozkazał Orsen. Bosman popędził na rufę. — Ładować wyrzutnie!

Wielkie łapy katapult uniosły się w górę, a potem opadły w dół, przyciągnięte do pokładu przez mocarne ręce marynarzy. Nieopodal, na sąsiednich okrętach, widać było podobne ruchy. Wszyscy gotowali się do walki. Dwanaście okrętów, bez Nocnego Motyla, dysponowało przeszło czterystoma pociskami w jednej salwie. Przeciwnik miał ich zaledwie osiemdziesiąt; więcej nie udałoby się ustawić na środkowych pokładach vargów. Jakiż szaleniec szedłby naprzód, mając tak żałośnie niewiele, przeciw tak wielu? I zaraz Ian sobie dopowiedział: taki, co uciekając, zgotowałby sobie los gorszy, niż ginąc.

Ptak Oceanu zaczął gwałtownie kłaść się na prawą burtę; za sterami stał Khat, najlepszy w całej Nionis, więc nawet ubogi wiatr nie przeszkadzał mu w wykonaniu zadania. Orsen skontrolował też położenie innych vargów; odległości, jakie je dzieliły, pozwalały mu widzieć tylko cztery, ale można było zauważyć, że i one robiły zwrot. Takielunek zatrzeszczał, schowane żagle biły o reje. Statek ustawiał się bokiem do fali, przeciw wiatrowi. Katapulty stały w gotowości, a Ian nie wątpił, ze na tamtych okrętach robota również wre.

Odległość jednak wciąż była zbyt duża i pozostawało czekać, aż gnane nikłym, północnym wiatrem okręty wroga znajdą się w zasięgu. Były już jednak doskonale widoczne gołym okiem i bez trudu dało się dostrzec, że to okręty vaksoskie. Nie raz się z nimi spotykali, nie raz się z nimi potykali, więc ich wygląd nie był dla młodego kapitana żadną nowością. Spostrzegł, że również i one uczyniły zwrot, kładąc się z kolei na lewą burtę. Gdzieś tam, na szerokich pokładach jednostek, zabłysły odwiedzione łyżki katapult.

Będzie gorąco, rzekł do siebie w duchu Orsen. Czuł pod stopami, jak pokład się wygina; to Khat korygował ich pozycję, aby dać strzelającym jak najlepszą pozycję do strzału. Lekki zwrot na prawą burtę, korekta w lewo. Tego dnia dryf prawie nie istniał, więc była szansa, że pokład nie będzie tańczył pod celowniczymi. Ładowniczy już rozłożyli na wyrzutniach pociski, które raz zapalone, zajęły się natychmiast.

Oczywiście, ciężko jest trafić od razu. Ogromna część wystrzelonych pocisków pewnie nie dosięgnie wroga; ale każdy kolejny strzał będzie podpowiedzią, co zrobić, jak zmienić ustawienie katapulty, by trafić okręt nieprzyjaciela. Niemniej jednak, kiedy dysponuje się przewagą czterystu wyrzutni do osiemdziesięciu, wynik wydaje się z góry przesądzony.

Naprzeciw siebie, walcząc z niesprzyjającymi warunkami pogodowymi, ustawiały się z mozołem olbrzymie trójmasztowe, dwustuosiemdziesięciopięciometrowej długości okręty. Trzeba było naprawdę być wirtuozem steru, by poradzić sobie w tych warunkach, ale wszyscy sobie jakoś radzili. Kiedy na szali ludzkie życie, wszyscy są w stanie przekroczyć granice własnych możliwości. Poszycie vargów wręcz trzeszczało, opierając się próbom poddawania ich człowieczej woli; jednak Khat radził sobie doskonale.

Orsen czekał jeszcze chwilę, wiedząc, że nie ma potrzeby się spieszyć. Im bliżej będą okręty wroga, tym większe szanse trafienia. W końcu krzyknął:

— Dajcie znak! Czas już! Ino pamiętajcie, że wróg już jeden z naszych vargów na dno zatoki posłał! Celnie! Celnie i często! Nie dajcie im chwili wytchnienia! Za Istakena!

Skwierczące, chybkie pociski pomknęły więc do celu, ciągnąc za sobą pióropusze ciemnego dymu. Z biegiem czasu jednak rozpalały się coraz bardziej, a ogon, który za sobą ciągnęły, stawał się coraz gęstszy i ciemniejszy. Ponieważ zaś efekt ten należałoby pomnożyć przez przynajmniej sto, nietrudno się zorientować, że wkrótce przejrzystość powietrza na Zatoce zmalała niemal do zera. Załogi wyrzutni szybko ściągały łyżki za pomocą długich lin i gotowały się do następnego strzału.

Zanim jednak powietrze oczyściło się na tyle, że można było oddać kolejny strzał, płonące pociski pomknęły z przeciwnej strony; większość z nich gruchnęła o wodę za i obok Ptaka Oceanu. Jeden trafił w burtę, następnie rozpadł się i runął do oceanu. Sąsiedni Kwiat Mórz nie miał tyle szczęścia; jedna z kul, ta jedyna, która trafiła w pokład, wpadła wprost do magazynu materiału, z którego przygotowywano płonące kule.

Powietrzem targnął potężny wybuch, podobny do tego, który wcześniej zwiastował wybuch Kwiatu Mórz. Tyle, że tym razem okręt, który wyleciał w powietrze, znajdował się dużo bliżej, a jego szczątki zaczęły wkrótce spadać, przykrywając wodę w promieniu kilkudziesięciu terni. Orsen zaklął szpetnie.

Kiedy tylko mgła rozwiała się na tyle, by dostrzec agresora, był on już tylko o ternię. Za daleko na abordaż, za blisko na użycie pocisków; niemniej jednak Ian rozkazał zaryzykować i polecił załogom wyrzutni strzelić po raz kolejny. Ktoś krzyknął, gdy trafiła go deska z rozbitego okrętu, a moment później kapitan, stojący na środkowym pokładzie dziobowym, musiał uchylać się przed kawałkiem płonącego drewna. Niemal w tym samym momencie na pokład spadł potężny kawał ściany lub pokładu Kwiatu Mórz, rozgniatając na miazgę jedną z szykowanych katapult i z sześciu marynarzy. Ogień zaczął pełzać po pokładzie, docierając tam, gdzie rozlała się smoła.

Fragmenty rozbitego statku zaczęły spadać wokół nich deszcz, uderzając w wodę, wywołując przy tym fontanny pieniącej się wody. Niektóre gejzery sięgały przynajmniej środkowego pokładu; pojawił się bosman Emeg, skrzyknął paru ludzi i zabrali się za usuwanie skutków szalejącego pożaru. Orsen ponownie wydał rozkaz do zwolnienia wyrzutni, chociaż zdawał sobie sprawę, że są na tyle blisko, że decyzja ta była bardzo ryzykowna. Liczył na to, ze zaskoczy kapitana wrogiej jednostki, który z cała pewnością szykował już haki abordażowe.

Skwierczące pociski raz jeszcze przecięły powietrze, sprawiając, że oddychało się jeszcze trudniej, a gryzący dym całkowicie przysłonił niebo. Orsen wytężał wzrok, próbując dostrzec, gdzie znajdują się wrogie vargi. Nie słyszał huku, powietrzem nie targnęły wybuchy, więc można było założyć, że oba okręty są dalej całe, choć nie można było wykluczyć, że nieco uszkodzone. Tak czy inaczej, trzeba się było szykować do walki wręcz, a przed tą nawet kapitan nie miał zamiaru się uchylać. Ian wyrwał zza pasa długi, zakrzywiony sztylet, który zastąpił jego nóż z zęba ekotrosa, zniszczony w epickiej bitwie z ekotrosem i zeskoczył na niższy pokład, czekając na zderzenie. Mimo gęstej mgły, która znacznie utrudniała widoczność, widział, jak wokół niego roją się jego podkomendni, tak samo jak i on gotowi do walki.

W końcu nastąpił tak oczekiwany, gwałtowny wstrząs, kiedy statki zderzyły się burtami. Orsen nie musiał wydawać polecenia, marynarze sami złapali za haki, których naszykowane mieli sporo. Choć niejeden został zwalony z nóg przez potężne uderzenie, inni już przeskakiwali nad burtą, z obnażonymi mieczami, gotowi do walki.

Niepokojąca myśl wykiełkowała w głowie kapitana: czemu nikt z Vaksosian nie skacze przez burtę? Czyż nie powinno być ich więcej, niż mrówek w mrowisku?

Przecież to nie pierwsza tego typu potyczka i wiedział, czego się spodziewać. A przynajmniej tak mu się zdawało.

Wolną ręką złapała za reling i przerzucił nad nim nogi, w drugiej ręce ściskając sztylet.

— Na bogów! — wyrwało mu się.

Osłupiały wpatrywał się w pokład rozpościerający się przed nim. Ani żywej duszy, jak okiem sięgnąć. Jedyne, co dowodziło jakiejkolwiek działalności człowieka, to sterczące pionowo w górze łyżki wyrzutni, poza tym varg wyglądał na wymarły.

— Kto pociski wysłał? — spytał cicho Emeg.

Rosły, rudobrody marynarz stał tuż obok niego. Miecz spoczywał już w pochwie, zaś u pasa tkwiły jeszcze trzonki ze trzech noży i toporka, a minę miał małego dziecka, któremu zabrano ulubioną zabawkę.

— Zdaje się, że mamy dwa nowe vargi, w miejsce tych straconych. — mruknął nachmurzony kapitan. — Cóż za ironia losu! Załogi trzeba będzie szykować, daru od losu przeoczyć nie można.

Nie wspomniał ani słowem o straconych załogach obu vargów — o marynarzach i żołnierzach, którzy siedzieli bezczynnie w ładowniach okrętów, kiedy te wyleciały w powietrze, ale jego zachmurzone oblicze mówiło samo za siebie. Służący pod jego rozkazami od wielu już zim Emeg nie musiał się specjalnie wysilać, by rozpoznać jego humory — a ten dzisiejszy nie był najlepszy.

Kapitan ruszył wzdłuż burty, szukając jakichkolwiek śladów, mogących dać mu odpowiedzi, których poszukiwał.

— Podpokładzie zbadać! Migiem. — warczał rozkazy. — Macie mi, psubraty, powiedzieć, co się tu dzieje!

Jednak gdy dzień miał się ku końcowi, nikt nie podał Orsenowi spodziewanych informacji. Wściekły na los, kapitan przechadzał się nerwowo po mostku kapitańskim, starając się zanalizować zaistniałą sytuację. Właśnie stracił kilka tysięcy żołnierzy i marynarzy, co zdecydowanie nie poprawiało mu humoru. Nie poprawiał go też fakt, że wzięli dwa okręty wroga, uzupełniając tym sposobem stan z początku wyprawy. Jedyne, na czym mu teraz zależało, to pojąć, jak i dlaczego. A w tym konkretnie nie miał znikąd pomocy.

Pierwsze, co uczynił, powróciwszy na pokład Ptaka Oceanu, to upewnił się, że Lordom, a przede wszystkim Keit, nie spadł nawet włos z głowy. Ich bezpieczeństwo było dla niego najistotniejsze, choć przecież dbał o własnych ludzi jak nikt inny.

Keit siedziała właśnie na taborecie, przyśrubowanym na stałe do podłogi i odprowadzała go wzrokiem podczas jego wędrówek wzdłuż ściany pomieszczenia.

— Dajcież pokój, zaraz zeza dostanę. — rzekła w końcu. — A ty się zmęczysz.

— Zmęczę się? — przez moment nie nadążał za jej myślami, zbyt pochłonięty własnymi. — Raczej nie. Prędzej myślenie mnie zmęczy. — dorzucił z goryczą.

— A ja myślę, że gdzieś nim do abordażu doszło, załogi odpłynąć na szalupach musiały. — stwierdziła dziewczyna.

— Żadnej łodzi nie brakuje. — odrzekł krótko Ian. — Jakkolwiek i tak nierozsądna to byłaby decyzja. — dodał po chwili. — Opuścić okręt? Nie. Ja sądzę, że Mędrców to robota. — skrzywił się przy tym, jakby jadł cytrynę.

— Magów się boisz?

Wzruszył ramionami.

— Prostym marynarzem jestem. — prychnął. — W Eulena wierzę, to mi wystarczy. Nie potrzebuję Magów. To mity. Bajki dla dzieci.

— To co? Pod pokładem się pochowali? — podsuwała pomysły dziewczyna.

Ian zaprzeczył ruchem głowy.

— Wszystkie vargi przeszukane. Z góry na dół.

— Nie mam już więcej pomysłów. — przyznała się Keit.

— Ani ja.

Ian odetchnął głęboko, patrząc prosto w zielononiebieskie oczy siedzącej przed nim dziewczyny. Ileż dałby, by móc się w nich zanurzyć i zapomnieć o całym świecie… I tak wyrzucał sobie, że świat dookoła się wali, a ona ma w oczach tylko ten jeden obraz.

Tylko te zielononiebieskie oczy, przy których świat nie miał żadnego znaczenia.

— Może wszystko się ułoży. — powiedział bezgłośnie.

Plotki, jakie rozsiewane są na jego temat, nie budzą jego rozdrażnienia. Robi wszystko, by je potwierdzić, nawet, gdyby miał tego żałować


Rahimar Gudhrok, Ethyam Grakk II

Szlak Tysiąca Trupów

Chłód poranka niby tysiące maleńkich igiełek wdarł się wprost do głowy księcia Rahimara Gudhroka i napełnił ją bólem, który zmusił go do otwarcia powiek. Natychmiast potem, kiedy tylko światło słoneczne zalało jego oczy, zamknął je z powrotem, próbując sobie bezskutecznie przypomnieć, gdzie właściwie się znajduje i w jakim charakterze. Kiedy tylko błoga, wygodna mgła niepamięci opadła, książę gwałtownie usiadł. Nie spowodowało to oczywiście, że ból głowy zelżał w choćby najmniejszym stopniu. Wręcz przeciwnie; przez jego umysł przetoczyła się kolejna jego fala, niby poranny przybój niszcząca wszystko, co znalazło się na jej drodze. Rahimar jęknął głośno, podnosząc rękę do swej potylicy, kiedy przesunął ją w zasięg swego spojrzenia, zauważył na niej krew. Skrzywił się.

Właściwie to nawet ogarnął go wstyd; absolutnie wierzył we własne możliwości i nigdy by się nie spodziewał, że dojdzie do czegoś podobnego. Że pokona go banda futrzanych maskotek, nie większych od domowego kota. Dużego kocura.

Szarość poranka została już całkowicie wyparta przez wstające słońce, a polanka, na której zatrzymali się na popas, w istocie wyglądała jak pole przegranej bitwy. Wierzchowce gdzieś zniknęły, podobnie juki z zapasami. Ognisko rozwleczone było we wszystkie strony, a wokół niego leżało kilka nieruchomych ciał, należących, jak się zorientował, gdy tylko obraz przed oczyma przestał mu pływać, do jego towarzyszy podróży. Bacznie zbadał wzrokiem okolicę, ale wystarczyło pobieżnie spojrzenie, by stwierdzić, że koto-podobne istoty zniknęły. Zostali całkowicie sami.

Szybko się jednak zorientował, że nie tylko Igrany zniknęły bezpowrotnie. Pośród garstki ludzi, z trudem do siebie dochodzących po nocnym ataku, brakowało dwojga: pani Lailany i jej małżonka.

Nadal walcząc z otumanieniem, potężny mężczyzna wsparł się na rękach i próbował wstać. Widział coraz lepiej; nie umknęła mu rozległa plama krwi, szpecąca idealną biel włosów księcia Grakka. Natychmiast pospieszył w tę stronę, nie próbując nawet wstać z kolan, jako że Grakk leżał ledwie o krok od niego.

— Het… — kaszlnął i splunął krwią. — Ethyam, zdaje się, żeśmy pokonani zostali…

Grakk podnosił się powoli; widać i jemu rozbita głowa przeszkadzała w normalnym funkcjonowaniu.

— Zdolne są, bestie… — mruknął, siląc się na sarkazm.

Kiedy podniósł się do pozycji siedzącej, Rahimar dostrzegł paskudną ranę na jego potylicy. Zdaje się, że ich obu Igrany potraktowały tak samo; nokautując uderzeniem kamienia w głowę.

Rahimar wykorzystał całą swoją siłę woli, by wstać i nie upaść z powrotem. Zrobił to niezwyczajnie powoli, pomagając sobie obiema rękami, jednak po chwili stanął bardziej pewnie na nogach, pomimo promieniującego bólu z tyłu głowy. Chwiał się na nogach, ale wkrótce udało mu się wyprostować. A potem oczy rozszerzyły mu się w panice.

— Gdzie Pani? — spytał, uważnie rozglądając się dookoła.

Grakk również już powstał, na jego nieskazitelnych białych włosach czerwieniły się plamy świeżej krwi, przybrudzonej ziemią. Biedny sługo, pomyślał Czarmistrz, spoglądając w twarz Hargora. Oczy twoje więcej mi powiedzieć mogą, aniżeli mogłyby twoje usta… Wystarczyłoby wedrzeć się do jego umysłu, aby poznać wszelkie sekrety, jakie te oczy więziły. Lecz powstrzymał się. Z wielkim trudem, co prawda, ale powstrzymał tę narastającą pokusę.

— Odciągali ją, widziałem. — Hargor odwrócił głowę w bok, świadom spojrzenia Czarmistrza. — Cierpiała okrutnie, za włosy ją targali. — mamrotał.

— Odciągali ją za włosy? — powtórzył Gudhrok, upewniając się, że usłyszał dobrze. Skrzywił się z niesmakiem, wyobrażając sobie małe, paskudne łapska, wplątane w jej jedwabiste, teraz już nieco przydługie względem ogólnie przyjętych zwyczajów, czarne jak węgiel włosy. Odegnał myśli, łapiąc się za paskudnie bolącą głowę. — Co to było.. głaz?

— Coś bardzo podobnego. — odparł na to Ethyam.

Hargor już miał w ręku bandaż i zabrał się za opatrywanie czarmistrzej głowy. Oczywiście, swoją miał zamiar się zająć na końcu, chociaż nie wyglądała nic lepiej.

Rahimar z powrotem usiadł na ziemi, nie widząc większego sensu w staniu na przekór cierpiącej głowie. Podszedł do niego pułkownik Ghork, którego prawe oko było ozdobione tak potężnym sińcem, że zdaje się, że nic na nie nie widział. Usiadł ciężko obok zwalistego pirata.

— Wiedzieli, kogo zabrać, kto największą z nas wartość ma.

Ethyam skrzywił się paskudnie, słysząc te słowa. W duchu przyznawał mu rację.

— Ona ma dar widzenia przyszłości. Bez niej jesteśmy jako dzieci we mgle. — zauważył.

— Jakżeż te stworzenia Czarmistrza powalić zdołały? — hrabia Denthor zadał pytanie, które wszystkim kołatało się w obolały czaszkach. Nie wyglądał na zdumionego, po prostu był ciekaw.

— Zaskoczyły mnie. — mruknął Grakk zażenowany. — Jednak, nim mnie dopadły widziałem, że któryś z nas bieżył w krzaki, miast walki szukać.

— Miecz o tamto drzewo zostawiłem oparty! — zakrzyknął szczerze oburzony pułkownik.

— Mniejsza o to. — Rahimar machnął ręką. — Mnie się jeno zdaje, czy też naszych koni już tu nie ma?

Wszyscy ucichli na moment, każdy sam przetrawiał tę informację.

— Nie ma. — burknął Hargor. — Rozpuściły je, bestie przeklęte, niech je Sedsyr pożre!

Zdążył już zabrać się za głowę swojego pana; Rahimar miał jednak podejrzenie, że opatrunków dla wszystkich nie starczy. Wszystkie ich torby podróżne leżały wokół nich, a ich zawartość była rozwleczona po całej okolicy.

— Jak mogliście się tak dać podejść, panie mój? — szepnął cicho.

Ghork oddalił się w poszukiwaniu zgubionego miecza, zdaje się, że nie ucierpiał specjalnie. Na szczęście wiek i słabe przygotowanie bojowe wyłączyły go z walki na tyle szybko, by Igrany nie miały się nad nim jakoś specjalnie pastwić. Wkrótce wrócił, z zadowoleniem wsuwając krystalowe ostrze w czeluść pochwy, zawieszonej u pasa.

— Trzeba pozbierać co się da. — mówiąc to, Hargor zabrał się za przetrząsanie okolicy. — Wszystko się przydać może. Jeno jak torby teraz poniesiemy, nie mam pojęcia. Te konie to nasze życie było.

Rahimar zignorował jego marudzenie. Taki był Hargor i cóż, trzeba się było do tego przyzwyczaić. Teraz jednak ważniejsze miał sprawy na głowie. Igrany ktoś wysłał, co do tego nie miał żadnych wątpliwości, ktoś, kto ich znał i znał cel ich misji. Ktoś, kto doskonale wiedział, jaka jest wartość Lailany. Nie był to strzał na ślepo. Nie wierzył, że zabrano ją przypadkiem. Jej magiczne zdolności były kluczowe w ich działaniach, wiec byłby to naprawdę niezwykły zbieg okoliczności, gdyby porwali ją w ciemno.

Kimkolwiek jednak był ich niespodziewany prześladowca, nie docenił Rahimara i jego żelaznej determinacji. Poza tym, choć przeciwnik znał ich dobrze, najwyraźniej nie wiedział o łączącej ich dwoje zażyłości. Albo kompletnie ten fakt ignorował.

Tak, czy inaczej, prześladowca, co stał za tym wszystkim popełnił błąd, a Rahimar, jak przystało na pirackiego księcia, nie miał zamiaru puścić go płazem.

— Ethyam, pójdziemy za nimi. — zdecydował błyskawicznie. — Ty, Eanie, wyprowadzisz resztę z tych przeklętych gór.

Patrzył na trzech mężczyzn w sile wieku, którzy nagle zamarli przed nim. Raczej nie byliby w stanie skakać po górach, by odnaleźć Lailanę i jej prześladowców. Pójdą Szlakiem Tysiąca Trupów, który, miał nadzieję, Ghork zna na tyle, by posłużyć za przewodnika. To, że sam nie miał pojęcia, gdzie się udaje, nie miało dla niego najmniejszego znaczenia.

— Panie, ja idę z wami. — zaprotestował melodyjnie Hargor. Mało kto wychwycił nutkę gniewu w jego głosie. — Książę Grakk musi do Domu Mędrców dotrzeć, ja nie. Arianedze w niczym nie pomogę, a tu mogę się przydać.

Rahimar zagryzł dolną wargę, by nie wybuchnąć wściekłością. Nachylił się ku swemu słudze.

— Podjąłem decyzję, uczynisz, jak każę. Zauważyłeś chyba, że młodego hrabiego również z nami nie ma. Co zrobić, jeśli będzie ranny — poniesiesz go?

Hargor zacisnął usta.

— Zatem postanowione. — Rahimar wyprostował się szybko. — Czas pozbierać, co przydatne, rozdzielić i ruszać w drogę. My zabrać wiele nie możemy, ale jakie jadło nie zaszkodzi. Woda takoż.

Hargor nie wyrzekł już ani słowa, jednak widać było, że nie pogodził się ze słowami swojego pana. Uczynił to, co pan jego rozkazał i już wkrótce udało mu się skompletować jak najbardziej okrojony ekwipunek dla tych, co mieli ruszyć śladem Igranów.

— Ale dalej uważam, że winienem z tobą, panie, ruszyć za panią. — mruknął stary, podając sakwę Rahimarowi. — Marynarzem jestem i góry to nie moja dziedzina, ale po cóż ja jestem im potrzebny? — spojrzał na Ghorka i Denthora, dochodzących do siebie w cieniu nielicznych drzew.

— Dość! — uciął protesty Rahimar.

Wyruszyli więc we dwóch, Czarmistrz i wojownik; najpierw wspięli się na niezbyt strome zbocze, którym Igrany uciekały wieczorem, jak zarejestrowały ich popadające w niebyt spojrzenia.

Dalej było już gorzej; pole rumoszu skalnego, pełnego zdradliwych kamieni, chcących ruszyć w dół jako lawina, a w oddali, daleko z przodu, majaczył zdający się wrastać w samo niebo, potężny masyw górski, zdający się stanowić z tej odległości jedną wielką, gładką, nieprzeniknioną ścianę znikającą w chmurach.

Chcąc nie chcąc zeszli w dół i zaczęli ostrożnie wspinać się w poprzek piargu, starając się ostrożnie wybierać miejsca dla rąk i nóg, aby nie ześlizgnąć się w dół z jakimś kamieniem. Wspinaczkę utrudniał również tępy ból głowy, który Rahimar odczuwał wciąż w potylicy; Grakk zdawał się być niewrażliwy, co wcale nie ułatwiało mu wspinaczki. Nogi obsuwały się co chwila, a ręce traciły oparcie.

Gudhrok ręką sprawdził opatrunek na głowie; okazało się, że stary sługa zna się na tym fachu jak najlepiej. Pomimo trudów wspinaczki bandaż nawet się nie przesunął, pozostawał też stale suchy. Gdyby nie ten ból, mógłby uznać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

— Potem ku tamtym górom pewnie przyjdzie nam iść. — zastanawiał się głośno Ethyam, nawet nie oglądając się do tyłu na Rahimara. — Chciałbym wiedzieć, gdzież one gniazdo swe mogą mieć, ale przyznać muszę, że góry są tak rozległe, iż przyjdzie nam chyba z miesiąc szukać Pani Lailany i jej małżonka. Wszędzie być mogą.

— Arkan pomoże. — mruknął z wysiłkiem Rahimar, złapawszy się jakiegoś wystającego korzenia, który zdawał się stanowić nieco lepsze oparcie, niż śliskie kamienie.

Na szczęście pole rumoszu się już kończyło, a powyżej nich znajdowała się szeroka półka skalna, jakby wykuta w zboczu góry, szeroka na dwa wozy konne. Wyglądała bez najmniejszej przesady jak najprawdziwsza droga.

Wspiąwszy się na półkę, rozejrzeli się wokół. Nieopodal nich rozpoczynał się szeroki parów, ciągnący się wzdłuż skalnego zbocza. Gdzieniegdzie miał szerokość dwóch ludzi, ale przez większość swojej długości stanowił szeroki wąwóz skalny, rozpościerający się na oko na szerokość kilku żołnierzy z pełnym ekwipunkiem. Czarmistrz począł ześlizgiwać się teraz w dół, jakby wąwóz mu się spodobał; jasne jednak było, że muszą iść dalej, a tędy zdawało się prowadzić jedyne przejście.

A potem czekała ich wspinaczka w górę nieomal pionową ścianą parowu.

Jednak przeznaczenie miało wobec nich nieco inne plany.

Ethyam przystanął nagle pośrodku nierównego, kamienistego zbocza. Jego twarz wyrażała głębokie zaniepokojenie, a nozdrza poruszały się miarowo, zdradzając, że wyczuły one zapach, który nawet nie istniał dla Rahimara. Wszelkie podobieństwo do człowieka na moment znikło, sprawiając, iż pirat zaczął się zastanawiać, czy Grakk nie jest przypadkiem wytworem jednego z licznych eksperymentów swojego pana.

— Biegnij! — rozkazał cicho Czarmistrz.

— Ale co? — nalegał zaskoczony Gudhrok, kiedy stalowa ręka zacisnęła się na jego przegubie i pociągnęła w dół.

Nagle nogi obojga straciły oparcie, niebo zawirowało im przed oczami. Runęli głową w dół na samo dno parowu. Teraz już obydwaj wyczuwali obecność innej istoty w swoim otoczeniu.

Najpierw usłyszeli sapanie, jakby z dziurawego miecha kowalskiego. Dobiegało z oddali, gdzieś z drugiego końca parowu. Obaj mężczyźni obrócili tam spojrzenie swoich zaskoczonych oczu i ukazał się im widok budzący krew w żyłach.

Niedaleko nich, przyczajony na przednich łapach, stał ogromny kot o srebrzysto-brązowym ubarwieniu sierści, uderzając długim na wysokość dorosłego mężczyzny ogonem w skalne podłoże, na którym stał. Jego łeb był szeroki niby pierś rosłego mężczyzny, łapy większe od rąk człowieka. W ogromnej głowie świeciło dwoje żółtozielonych ślepi, zwężonych teraz na kształt szparek.

Rahimar powędrował wzrokiem stronę drugiego końca parowu, gdzie zdawało się, czekała ich jakaś nadzieja na wydostanie się stąd w jednym kawałku. Nadzieja, co prawda, ulotna, ale jakakolwiek.

Sapanie przeszło w głęboki pomruk, a potem w miarowe dudnienie. Kot szykował się do ataku.

— Antareń! — warknął Rahimar, gotując się do ucieczki. — W nogi, jak ci życie miłe!

Rzucił się biegiem w kierunku niewielkiego, lecz gęstego zagajnika, sprawiającego wrażenie nie do przebycia dla rosłego zwierzęcia. Dzieliło ich od niego kilkaset metrów, zaś od stwora kilkadziesiąt. Trasa była wyjątkowo nierówna, poszarpana, zniszczona erozją, a ponadto pokryta żwirem i różnej wielkości kamieniami, zaś środkiem parowu płynęła strużka wody. Tamtędy właśnie pobiegł Gudhrok, zaś Czarmistrz rzucił się w pogoń za potężnym piratem, nie miał jednak ani jego wytrzymałości, ani sił, ani zręczności. Stopa jego zaczepiła się o wystający korzeń i padł jak długi, obijając się boleśnie o kamienie podłoża.

— Uciekaj! — zdążył krzyknąć. — Nie oglądaj się na mnie! Poradzę sobie!

Ale Rahimar momentalnie podjął decyzję. Zatrzymał się w pół skoku i obejrzał do tyłu, mierząc wzrokiem odległość, jaka dzieliła go od potwora. Antareń ruszył przed siebie, jednym skokiem pokonując po pięć, sześć metrów skalistego parowu. Jego mięśnie budziły respekt, a kły wystające z paszczy przerażenie.

Coś przeskoczyło w głowie wielkiego mężczyzny o rudych włosach. Pomyślał o Lailanie, która zaginęła nie wiadomo gdzie i nie wiadomo dlaczego. Poczuł całą tę bezradność, która przywiodła go w to miejsce w tym czasie. Ta bezradność napełniła go niespodziewaną furią i w tym momencie podjął nieoczekiwaną, nierozsądną decyzję pod wpływem emocji, wypełniających go całkowicie. Nie będzie już bezradnie czekać.

Zastąpił drogę srebrzysto-brązowemu olbrzymowi.

— Czyś ty oszalał? — ryknął w głos Ethyam.

— Pewnie tak. — mruknął zawziętym głosem pirat. — Możesz iść? — Nie czekał na odpowiedź.

Nawet nie próbował wyciągnąć miecza. W tym miejscu parów stawał się tak wąski, że niemalże sięgał ramionami od jednej ściany do drugiej; nie dałby rady go wysunąć, a co dopiero użyć. Zamiast tego napiął potężne sploty mięśni, budujące jego ciało i czekał.

Ethyam nie zdążył jeszcze nic powiedzieć, kiedy wielki łeb zwierzęcia wbił się w klatkę piersiową potężnego pirata. Szerokość głowy kota i ciała Rahimara były nieomal równe, ale w tym momencie człowiek zdawał się być całkowicie przytłoczony ogromem ciała drapieżnika. Grakk patrzył na tę scenę jak urzeczony, zafascynowany zbliżającym się zwierzęciem, i nawet nie próbował uciec, chociaż przecież miał po temu doskonałą okazję.

W potężną pierś Rahimara wbił się łeb bez mała równej wielkości, okolony czarną grzywą; dał się słyszeć odgłos nieporównywalny z żadnym innym dźwiękiem. Bestia odskoczyła, odbijając się od człowieka na parę kroków, nerwowo potrząsając głową, wyraźnie zamroczona. Rahimar wytrzymał atak, ale szok, jaki go ogarnął, ustępował bardzo powoli. Ból był nadzwyczaj silny i pirat musiał długo mrugać oczami, zanim ustąpiło podwójne widzenie. Antareń zaś przysiadł na zadzie, zdumiony przecierał pysk i wąsy przednimi łapami. Jego ogon dalej bił po bokach, ale pałające ślepia nie miały już tak krwiożerczego wyrazu, jak przed momentem.

Rahimar zamknął oczy, pewien, że drugiej próby już nie uda mu się przetrzymać.

— Ty żyjesz? — wyszeptał osłupiały Czarmistrz, z trudem dźwigając się na nogi. Lekko utykał na lewą nogę, ale nie wyglądało to źle.

— Zastanawiam się właśnie. — wysyczał przez zaciśnięte zęby Rahimar, nie spuszczając wzroku z oszołomionego zwierzęcia i próbując stwierdzić, czy bolące żebra były tylko obite, czy też połamane.

„Silny jesteś, człowieku”

Rahimar rozejrzał się dookoła.

— Powiedziałeś coś? — zapytał, marszcząc brwi.

Ethyam zaprzeczył, kręcąc głową. A potem wskazał palcem antarenia:

— To nie ja. To on.


Skalista droga jednostajnie pięła się w górę, jakby przyklejona do niemal pionowego zbocza góry, której szczyt niknął w chmurach. Szli po niej, potykając się co chwila o większe kamienie, objuczeni jukami jak kuce podróżne, w kolejności Denthor, Hargor i Ghork. Droga, którą szli, a którą nazywano Szlakiem Tysiąca Trupów, ciągnęła się tak od samego rana, a końca jej nie było widać. Nie raz Ghork zmęczonym głosem prosił o zmiłowanie, ale dwaj starsi mężczyźni zgodnie go w tej kwestii ignorowali.

Hargor raz po raz oglądał się za siebie, niepokojąc się o swego pana. Świadomość, że najlepiej ze wszystkich nadawał się do podjęcia pościgu za skaczącymi po skałach Igranami, wcale nie poprawiała mu samopoczucia.

— Spokojnie, Eanie, tych dwóch ogień w halach Sedsyra hartował, nic ich nie zmoże. — starzec z wdzięcznością spojrzał w pomarszczoną twarz Denthora, który świadom rozterek starego pirata w pewnym momencie odwrócił się i położył dłoń na ramieniu Hargora.

Ghork dołączył do nich i korzystając z chwili odpoczynku przysiadł na pobliskim głazie, których dziesiątki, jeśli nawet nie setki, zasnuwały dno rozpadliny, którą się poruszali. Jego czerwona z twarz była nabrzmiała od wysiłku i mokra od potu. Spojrzał w górę i jęknął:

— Nie dam rady! Nie mam już sił!

— Starszy od was jestem, a nie narzekam. Idziemy dalej. — Denthor ruszył wojskowym krokiem w górę, a Hargor tuż za nim. Nie oglądali się na Ghorka, więc ten westchnął ciężko i zwlókł się z kamienia, który zajmował do tej pory i zgarbiony podążył za pozostałymi.

Wspinali się dość pochyłym zboczem, z którego co rusz obsuwały się kamienie. Zdaje się, że wcześniej płynęła tędy rzeka lub strumień, który wygładził drogę pod ich stopami, oczywiście usianą materiałem skalnym wszelkiej wielkości i grubości. W końcu dotarli na szczyt tego wzniesienia, skąd rozpościerał się szeroki płaskowyż, ograniczony z jednej strony masywem górskim, który towarzyszył im od samego dołu, a z trzech — przepaścią niemożliwej do określenia głębokości. W oddali, jakieś pół kilometra przed nimi, sytuacja się powtarzała, ale tym razem szeroka rozpadlina, niby pęknięcie tektoniczne, dzieliła na pół granitową ścianę skalną. Tam wiodła ich droga, chyba, że postanowiliby wybrać wspinaczkę.

Gdyby ich konie nie rozbiegły się na wszystkie strony świata, wędrówka byłaby o wiele łatwiejsza; Szlak Tysiąca Trupów nie wysysałby z nich resztek sił. Skoro jednak tak się stało, trzeba było iść, i to w dodatku pod ciężarem toreb z zapasami, jakie im pozostały. A przecież cała trójka nie należała do młodzieniaszków, najlepsze lata pozostawili już za sobą. Zadanie, jakie przyjęli na swoje barki, było zbyt trudne dla nich, ale cóż, musieli podjąć ten wysiłek, choćby miał nie przynieść pożądanych rezultatów.

Przeszli przez płaskowyż i rozpoczęli już następny etap wspinaczki, kiedy nagle idący przodem Denthor przystanął, zasłaniając dłonią oczy:

— Na Eulena! — wyrzekł zdumiony. — Ludzie?

Hargor również przysłonił oczy i spojrzał w kierunku, który wskazywał hrabia. Faktycznie, daleko w górze przed nimi, na stromej skale wyrastały w górę jakieś sylwetki. Przy intensywniejszych oględzinach udało się Hargorowi oszacować ich ilość na trzy. Chwilę stały w miejscu, a potem ruszyły w dół, na ich spotkanie. Zdawało się, że podpierali się czymś, co wyglądało na długie laski, dłuższe od swoich właścicieli.

— Idziemy im naprzeciw. — zadecydował Hargor, kładąc dłoń na ozdobionej orłem z rozłożonymi skrzydłami gałce wieńczącej rękojeść miecza. — Lecz gotowi na starcie bądźmy.

Z każdym krokiem niewyraźnym postaciom przybywało szczegółów. Twarze obcych były pociągłe i gładkie, bez śladu zarostu. Ich długie, ostro zakończone uczy przedzielały pasma długich do pasa, czarnych włosów. Odziani byli w podobne do siebie kaftany z rudego włosia, oraz z tego samego materiału spodnie. Buty, zrobione z garbowanej, czarnej skóry, sięgały połowy ud, zaś kaftany były spięte w pasie szerokimi, skórzanymi pasami. Laski, którymi się podpierali w trakcie marszu, nie były zwyczajnym kawałkiem drzewa. Długie na dwa metry, zdobione były na całej swojej powierzchni rzeźbieniami, zaś na ich końcach zamontowano krystalowe szpikulce.

Podeszli na bezpieczną odległość jakichś dwóch metrów od wędrowców, i zatrzymali się, obserwując ich kamiennymi, pozbawionymi wszelkich uczuć, pociągłymi twarzami. Teraz Hargor pojmował słuszność decyzji Denthora. Ucieczka nie miała najmniejszego sensu; skoro zaś to rozwiązanie przepadało, trzeba było stawić czoła niebezpieczeństwu, jakkolwiek wielkie by ono nie było. Nigdzie dookoła nie udałoby się znaleźć żadnej kryjówki, droga w dół nie była dla nich do przyjęcia. Zresztą, każdy z trzech wędrowców w ten czy inny sposób posmakował wojennego trybu życia i żaden z nich nie obawiał się konfrontacji.

— Witajcie. — język obcych brzmiał archaicznie, ale był zrozumiały. — Wybaczcie naszą ciekawość, ale powiedzcie proszę, kim jesteście? I co tu robicie? Rzadko miewamy tutaj gości, naprawdę bardzo rzadko, więc tym większa nasza ciekawość.

— Pytanie w złym adresie zadane. — uniósł się dumą Ghork — Jam shakowy pułkownik, więc to ja winienem o godność waszą pytać!

— Shak nie ma tu żadnej władzy. — mężczyzna, który wystąpił o krok przed towarzyszy był spokojny i pewny siebie. — Tu rządzi Isskel.

— W dawnej mowie to „pan czaszki” oznacza. — szepnął Hargor do Denthora. — To elfy. Zdejmijcie z miecza dłoń.

Stary wojownik wciąż jeszcze z uporem trzymał zaciśnięty w ręku miecz, patrząc pod słońce w twarze obcych.

— Skąd wiedzieć mogę, że nijakich złych zamiarów nie mają? — równie cicho zwrócił się do Hargora.

Najwyższy z elfów zaśmiał się serdecznie i podszedł do Denthora:

— Nie wiesz, Thomarze, że elfy mają lepszy słuch, niż ludzie? — położył przyjaźnie dłoń na ramieniu poznaczonego zmarszczkami i bliznami żołnierza. — Nazywam się Erreoel, zaś moi dwaj towarzysze Alleyin i Aekel. Z chęcią udzielimy wam gościny, droga jeszcze przed wami bardzo daleka. — wskazał wymownie w górę rozpadliny, w której właśnie stali. — Przed zmierzchem znajdziemy się w naszej siedzibie. Jak sądzę, przyjemnie będzie spędzić noc w łóżkach, nie zaś pod gołym niebem.

Denthor zdumiony spojrzał na towarzyszy podróży. Obaj skinęli przyzwalająco głową. Wszyscy byli zmęczeni, a zwłaszcza nie przyzwyczajony do trudów pułkownik Ghork, który obecnie z trudem stawiał nogę za nogą.

— Za gościnę dziękujemy, z chęcią z zaproszenia waszego skorzystamy. — Denthor uśmiechnął się, zdejmując wreszcie dłoń z rękojeści miecza.

— I świetnie. — teraz do Erreoela dołączyli Alleyin i Aekel. Po przywitaniach ruszyli w dalszą drogę, a twarze elfów ciągle zdobiły uśmiechy.

— A teraz, Erreoelu, może mi zdradzisz, skąd znasz moje imię. — zagaił Denthor, kiedy podjęli wędrówkę.


Jazda wierzchem na podskakującym kocie, przemykającym się pozornie bez wysiłku w górę krótkimi, gwałtownymi skokami, nie należała do największych przyjemności na świecie, ale z całą pewnością znacznie przyspieszyła pogoń dwójki mężczyzn za Igranami. Jakkolwiek metoda zaznajomienia się z antareniem nie była najlepsza, wkrótce jednak znaleźli wspólny język, a kot zdecydował się ułatwić im podróżowanie w górę urwiska.

A teren był niezbyt przyjazny. Z wysoka przypominał gigantyczne schody — szereg ciągnących się tarasów, oddzielonych od siebie zapadliskami skalnymi, które dla obu mężczyzn oznaczałyby wielogodzinną wspinaczkę, a dla antarenia były zaledwie kilkudziesięcioma skokami, nawet z obciążeniem na plecach. Klatka schodowa wznosiła się gdzieś do poziomu czterech tysięcy metrów, a potem w górę strzelały bez zapowiedzi skaliste, poszarpane masywy Gór Milczenia, które w tej okolicy były najwyższą formacją skalną, sięgającą bez mała ośmiu tysięcy metrów.

Antareń potrzebował zaledwie niecałego dnia, by przenieść Grakka i Rahimara jakieś trzy tysiące metrów w górę, pokonawszy mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów trudnej, górskiej drogi. Idąc na piechotę, potrzebowaliby dwóch, trzech dni, i to przy skrajnie wyczerpującym, forsownym marszu, dlatego cierpliwie znosili niewygody trudnej przeprawy, wczepieni w czarną grzywę stwora. Poznali nawet jego imię, składające się z niewyobrażalnej ilości kilkudziesięciu sylab — ale i tak nie byli w stanie go zapamiętać. Nazywali go Kotem — i każdy i tak wiedział, o kim mowa.

Zorientowawszy się, że mogą prowadzić czynną konwersację przy pomocy umysłu, wykorzystali tę nową zdolność do wypytania nowego towarzysza podróży o topografię okolicy i miejsca, do którego zmierzali. Jednak cel podróży nie znikał z ich umysłów, i w ten, czy inny sposób, antareń w końcu wywiedział się o ataku Igranów i porwanych Saburze i Lalanie Onei.

Rozejm był więc dla Rahimara i Ethyama jak najbardziej przydatny, nawet jeśli trzeba było pokonać pierwotny lęk przed ogromną bestią o długich jak pięść kłach i grubych niby kciuk dorosłego mężczyzny szponach. Porozumiewanie się również przychodziło łatwo, antareń doskonale rozumiał to, co mówili, oni zaś słyszeli go w swoich głowach. Taki układ funkcjonował znakomicie, w końcu przecież najważniejsze było to, by znaleźć ze sobą jakiś kontakt.

„Trzymajcie się, schodzimy w dół!”

Usłyszeli głos w swojej głowie, gdy było już za późno. Antareń ruszył w poprzek zbocza kompletnie bez uprzedzenia i choć wczepili się w jego grzywę, i tak obydwaj poczuli, jak ich nogi unoszą się w powietrzu. Zgadywali, że był to naturalny sposób przemieszczania się zwierzęcia, bowiem czynił to w sposób wskazujący na długoletnie doświadczenie, aczkolwiek dało się wyczuć pewne napięcie w jego ruchach. Z zawrotną szybkością odbijał się od skały, skokiem dopadał kolejnej, w którą wpijał się pazurami, a potem znowu szybował w powietrzu, odbiwszy się z siłą, która miażdżyła im kości. Wszystko to łbem w dół.

Żaden koń nie mógł w nim stawać w szranki w takim terenie; pewnie byłby martwy przy pierwszym skoku, nie wspominając nawet o tym, że nijak nie byłby w stanie dotrzymać kroku masywnemu zwierzęciu.

Pozostawiwszy zwierzęciu dbanie o własne bezpieczeństwo, Ethyam odezwał się do Rahimara, spoglądając na niego znad szyi stwora:

— Dobra, Rahimar, cóż dalej w twym planie? Zaraz u stóp Gór Milczenia będziem, gdzie, jak Kot twierdzi, Igrany kryjówkę mają.

Gudhrok wzruszył ramionami.

— Trzeba iść dalej. — stwierdził.- Hej, a co ty nam poradzisz?

„Wysoko w Góry Milczenia iść trzeba. Ja was tam nie poniosę, nie dla kota te góry. Obejść się nie da, trzeba będzie się wspinać”

Odległa ściana górska majaczyła w oddali, dając iście posępne wyobrażenie o czekającej ich wspinaczce. Grakk nie miał zielonego pojęcia, co w ogóle oznaczało to pojęcie; Gudhrok zaś, jeżeli się wspinał, to na skały bez mała dziesięć razy mniejsze od masywu Gór Milczenia.

„Życzę wam, byście swoich przyjaciół odnaleźli. Zaraz was opuszczę, doniosę was jedynie do tamtej kępy drzew, co rośnie przed nami na dnie tego parowu. Macie jednak moją dozgonną przyjaźń i każdego z mego rodu, co wyczuje mój zapach na was.”

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie zaniepokojenie. Mają się więc już nie myć, by mieć szansę na przeżycie ponownego spotkania z antareniem?

„Śmieszni jesteście, ludzie. Moi ziomkowie wyczują mój zapach nawet po tysiącu kąpieli”

Usłyszeli w głowie wesoły śmiech, jakiego w ogóle nie spodziewali się usłyszeć. Więc te wielkie koty miały swoje własne, osobliwe poczucie humoru; ważna to lekcja na przyszłość.

Kiedy wreszcie Kot wyhamował, ujrzeli przed sobą majestatyczny widok, jaki stanowiła wznosząca się w odległości może kilometra naga, prawie pionowa skała, ciągnąca się jak okiem sięgnąć przed nimi. Zdawało się, że nie ma wierzchołka, niknął on bowiem w białych obłokach, gromadzących się wcale nie tak wysoko nad ich głowami. Rozpadlina, w której się znajdowali, porośnięta była z rzadka kępami zarośli, które z daleka mogły przypominać drzewa, choć pewnie ciężko byłoby świerkom lub sosnom na tej wysokości rosnąć. Gdzieś z boku płynął strumień, w którym postanowili uzupełnić zapasy wody. Antareń zatrzymał się tuż przy nim i zaczął chłeptać, zeskoczyli więc z jego grzbietu i wyciągnęli bukłaki z worków, które mieli zawiązane na plecach. Woda była przeraźliwie zimna, ale obaj mężczyźni byli tak spragnieni, że zdawała się im być najlepszym napojem, jakiego w życiu kosztowali.

„Przywiozłem was tutaj, tak jak obiecałem.”

Rahimar podniósł głowę i spojrzał prosto w ślepia antarenia. Były wciąż żółte i błyszczące, ale nie było teraz w nich śladu żądzy krwi. Zdaje się, że Kot polubił swoich ludzkich towarzyszy, co wcale nie było tak oczywiste.

— Obiecałeś. — skinął głową. — I słowa dotrzymałeś. A my wszak ludźmi jesteśmy!

„To nie ma znaczenia. Ważne, co w sercu, a nie gatunek.” Srebrzysta głowa okolona czarną grzywą spoglądała uważnie na pirata. Usiadł na zadzie i począł czyścić wąsy, niby domowy kot, jakimś sposobem powiększony do rozmiarów wielkiego niedźwiedzia.”Chociaż to prawda, ludzie są dziwni.”

— Tu masz rację, kolego. — wyszeptał Rahimar.

Przed oczami stanęła mu Lailana, a kocur znowu spojrzał na niego uważnie, zaprzestając ablucji.

„Więc to tak.”

Rahimar patrzył na niego pytająco.

„Przyszła ci do głowy wasza samica, kiedy pomyślałeś o tym, że ludzie są dziwni. Chodzi o wasze relacje, prawda? Powinniście być razem, skoro coś do siebie czujecie. A jednak nie jesteście. Uważasz to za dziwne.”

Rahimar obrzucił szybkim spojrzeniem Grakka, który nie podnosił głowy, choć przecież słyszał wszystko, co mówił do nich w swój dziwny sposób Kot.

— Martwimy się o swoich. — powiedział wymijająco. — Wy wszak też, nie mylę się?

„Jak najbardziej. Zawsze i wszędzie.”

— Teraz rozumiesz.

Antareń potrząsnął gwałtownie głową.

„Za dużo myślisz, przyjacielu. Poddaj się temu, zanim to uczucie ciebie zrujnuje.”

Rahimar nic nie odrzekł, patrzył jedynie oniemiały na Kota.

— Wiesz, że on ma rację. — dobiegł go cichy głos Czarmistrza.

— Nie czas to ani miejsce na podobne rozważania. — uciął Rahimar.

Zaczął wiać wiatr, który pojawił się jakby znikąd i uratował pirata przed dalszym roztrząsaniem jego życia uczuciowego, bowiem antareń momentalnie stracił nim zainteresowanie. Zaczął zaś intensywnie wdychać powietrze, jakby coś wyczuwał i starał się dociec, co to właściwie jest.

„Krew. W tamtych krzakach”

Antareń sam ruszył we wskazanym przez siebie kierunku, nie czekając na Rahimara ani Grakka. Poszli jego śladem, a kiedy dotarli w pobliże kępy zarośli, doszły ich dźwięki, przypominające jęki. Dźwięki żałosne, rozpaczliwe, jakby wyrwane z trzewi… człowieka?

Krzaki okazały się za gęste dla zwierzęcia, więc puścił przodem Czarmistrza, który dopadł ich jako pierwszy. Po chwili Ethyam pojawił się z powrotem, blady na twarzy, przyciskając dłoń do twarzy, jakby zbierało mu się na mdłości. Rahimar zmarszczył brwi z zaniepokojeniem. Czyżby to były jakieś żarty? Co takiego mogło podziałać w ten sposób na Czarmistrza, który niejedno już musiał w życiu widzieć? Gudhrok sam wcisnął się więc pomiędzy gęste krzewiny, po to tylko, by zastać tam człowieka, absolutnie niepodobnego do człowieka.

Natychmiast go rozpoznał. To był Onei, straszliwie poraniony przez Igrany, pogryziony tak, że pewnie nie pozostał skrawek jego ciała, którego nie dosięgły zęby tych małych potworów. Właściwie można było rzec, że dokonały one aktu obdarcia go z skóry… Żywcem, bowiem mężczyzna wszak wciąż żył.

— Sabur? — wyjąkał Rahimar.

Powieki, bodaj jedyny nie pokaleczony fragment ciała hrabiego uniosły się odrobinę, a z gardła wydarł się kolejny jęk, tak straszny, że rozdzierał słuchającym wnętrzności.

— Rahimar…

Onei był w stanie go rozpoznać! Mówił jednak tak cicho, że Gudhrok musiał niemal przycisnąć ucho do ust mężczyzny, by zrozumieć, co Sabur miał mu do przekazania.

— Boli… Tak boli… — mówił Onei powoli, urywając słowa. — Powiedz Lai, powiedz jej, że … że… — złapał czerwoną od zakrzepłej krwi ręką za kaftan pirata i zacisnął ją na suknie.

— Sam jej to powiesz, głupcze! — wściekłość zaczęła ogarniać Rahimara, wściekłość na samego siebie, że dopuścił, by sprawy przybrały taki obrót. Nikt nie miał zginąć. — Nie możesz umrzeć, słyszysz! Nie możesz umrzeć! Musisz walczyć!

Nawet mu przez myśl nie przeszło, by zastanawiać się nad tajemniczym przesłaniem, jakie miał przekazać Lailanie. W końcu nawet nie chciał go poznawać, ani tym bardziej przekazywać; nie przy tym, co łączyło jego i żonę Oneia. Nie miał pojęcia, jak wyglądała sytuacja w ich małżeństwie. Nie mieszał się do tego. Wiedział tylko, że było zaaranżowane, w końcu ojca Lailany i jego samego łączyła zażyła przyjaźń. Wtedy, kiedy małżeństwo miało zostać zawarte, nie stawał na jego przeszkodzie, stawiając wyżej od własnych pragnień ostatnie życzenie umierającego człowieka… Ale od tego czasu zdążył mnóstwo razy zwątpić w słuszność swojej ówczesnej decyzji.

Delikatnie uwolnił swój kaftan z zaciśniętej ręki hrabiego, korzystając z jego omdlenia i wycofał się tyłem z kępy krzaków.

— Musimy coś zrobić. — wydusił z siebie. — Zostawiły go tutaj, pewnikiem na śmierć, sądzę, że nie chciały go w górę zabierać, albo potrzebny im przestał być… Albo sam już nie wiem, co… Wszak nie zostawimy go tu, by zdychał jak pies, prawda?

„Ja wiem, co uczynić należy. Elfy mu pomogą. Zaniosę go im.”

Oczy obydwu mężczyzn zwróciły się na Kota. Antareń widział w nich wdzięczność.

Rahimar nagle zapomniał o poranionym hrabim. Oczyma wyobraźni już widział, jak małe potwory urządzają sobie podobną ucztę z ciała Lai… A może już to uczyniły! Może była gdzieś w innych krzakach, których mnóstwo za sobą pozostawili… I umrze tam, bo przecież kompletnie nie mają pojęcia, gdzie jej szukać! Gniew zawrzał w jego żyłach, od serca ku kończynom popłynęła strużka piekielnie gorącej lawy. Nikt, pomyślał, nikt nie skrzywdzi Lailany. Nie dopuści do tego. A jeśli już kto spróbuje, w łapach Sedsyra jego żywot!

Widział zmrużone oczy Ethyama. Czyżby on również czytał w jego myślach? Tak, zawarli rozejm, to prawda. Lecz nie oznaczało to, że musi się dzielić z Czarmistrzem każdym swoim sekretem. Ufał mu na tyle, na ile zmuszała go do tego sytuacja. I nic więcej, bez względu na to, jaki udział w tym miała jego wpojona od wczesnego dzieciństwa awersja względem magii.

Jednak spojrzenie Czarmistrza pozwoliło mu opanować się na tyle, by zajęli się rannym. Delikatnie złożyli ciało Sabura na grzbiecie antarenia i umocowali je najlepiej, jak pozwalały warunki. Potem długo patrzyli, jak Kot ostrożnie lawiruje między skałami, kierując się w stronę, z której przybyli, a potem niknie za najbliższym wzniesieniem. W tym momencie Rahimar uznał, że troska o bezpieczeństwo hrabiego została zdjęta z jego barków.

Od tej pory liczyła się jedynie Lailana.

— Żyj, głupcze. — wymamrotał książę przez zaciśnięte zęby, ściągając na siebie zdziwione spojrzenie Ethyama. — Zniszczę je, słyszysz? — złapał Czarmistrza za ramiona i ścisnął potężnie. — Jeśli choć jednym ją palcem tkną, wybiję je wszystkie! Wszystkie! — krzyknął, a jego głos niosło echo w kierunku nieodległych już Gór Milczenia.

Gdy przychodzi wojna, nie ma miejsca na sentymenty. Nawet, gdy trzeba zabijać własnych rodaków


Kapitan Orsen III

Bitwa morska

Obudziła się, czując, że jest bardziej zmęczona i śpiąca niż przed pójściem spać. Mogła odpoczywać, jak długo chciała; nikt nie gonił jej do żadnej pracy, choć tej akurat na pokładzie nigdy nie brakowało. Świadomość bycia uprzywilejowanym wcale nie czyniła snu lżejszym. Ponieważ jeszcze nie nastał świt, leżała w ciemnościach, wsłuchując się w odgłosy, docierające do niej z zewnątrz. Słyszała, jak trzeszczały krystalowe wręgi, ilekroć okręt wspinał się na fale, słyszała szum fal, jednostajny, monotonny i usypiający.

W końcu dotarło do niej, że już nie zaśnie, otworzyła więc oczy i leżała spokojnie, przyglądając się bogatemu ornamentowaniu belek sufitowych, podtrzymujących pokład ponad jej głową. Ktokolwiek stworzył te magiczne zdobienia, był dużej klasy artystą i miał bardzo bogatą wyobraźnię. Zewsząd szczerzyły się na nią smocze łby, misternie wyrzeźbione w surowym, twardym jak skała drewnie. Rozpoznawała też wyobrażenia ludzi, harni, statków i wiele rodzajów zwierząt, których nie potrafiła nawet nazwać; zgadywała, że pochodzą z bardzo daleka, albo są wytworem wyobraźni rzeźbiarza. Może też nienajlepsze źródło światła, którym był chyboczący się płomień świecy, przechylający się wraz z każdym ruchem statku, wpływały na jej zdolność rozpoznania przedstawionych istot?

Odwróciła głowę od fascynujących płaskorzeźb i obrzuciła leniwym spojrzeniem resztę kajuty. Znała już na pamięć ustawienie wszystkich sprzętów, opatrzyły się jej wszelkie kolory i motywy, ale teraz, w nocy, przy świetle księżyca i mdłym ogniku kaganka, wszystko wyglądało zupełnie inaczej, nabierało nowego, mrocznego wyrazu. Nawet stół i dwa krzesła, przybite na stałe do drewnianej podłogi, sprawiały wrażenie, jakby miały się lada chwila podnieść i ją zaskoczyć. Nad nimi na ścianie zawieszono półkę z twardego, zakonserwowanego w wodzie morskiej surowego kawałka drzewa.

Odrzuciła okrywające ją skóry i opuściła bose stopy na gładką, poprzecinaną szczelinami podłogę z desek dębowych. Następnie wstała z łóżka, próbując zachować równowagę; nawet drobne fale potrafiły rozbujać takiego kolosa, jakim był Ptak Oceanu.

Odszukała swoje spodnie, które uprzedniego wieczora rzuciła byle gdzie, szykując się do snu; były gładkie i grube, idealne na wiosenne poranki, gdy jeszcze mróz potrafił nieźle ścisnąć. Również na podłodze, u nóg łoża, znalazła swój kaftan, który właściwie należał do jej ojca, a jej samej sięgał aż po połowy ud. Ściągnęła go w pasie szerokim, skórzanym pasem, który również podebrała ojcu, a następnie związała wszystkie te niewielkie sznureczki, które wiązały ubranie w talii, pod pachami, a także w okolicach ramion i szyi. Pas ozdobiony był elegancką, srebrną klamrą.

Stopy wpuściła w długie, sznurowane buty i tak ubrana wyszła na pokład, chwytając po drodze wiszący na kołku na drzwiach cienki, elegancki płaszcz, również stanowiący wyposażenie komory starego hrabiego.

Keit Denthor była jedynym dzieckiem swego ojca, Thomara Denthora. Wrodzona w matkę, niewysokiego wzrostu delikatna dziewczyna o półdługich rudych włosach liczyła sobie zaledwie piętnaście wiosen, kiedy opisywane wydarzenia miały miejsce. Zwykle blada twarz, obecnie nawet nieco opalona, nosiła ślady ciężkiej żałoby po niedawno zmarłej matce, ale w zielononiebieskich oczach gorzał niezwykły płomień, świadczący o niezwykłej upartości i niewyparzonym języku.

Obie te cechy, niestety, dziewczyna posiadała; oczywiście przysparzało to nie lada zmartwień jej ojcu. A jednak pomimo tego, zdawałoby się na pierwszy rzut oka, bardzo poważnego mankamentu jej urok osobisty zarzucił już sidła, w które wpadł młody Ian Orsen.

Keit nie potrafiła jeszcze nazwać swoich uczuć względem kapitana; na to jeszcze było za wcześnie. Niemniej, była świadoma tego, że głos jej drży, a ona sama przejmuje się nagle każdym wypowiadanym przez siebie słowem, jakby bojąc się, że zostanie źle oceniona przez przystojnego Iana. Wszystkie te uczucia napełniały ją niepokojem i niechęcią, ale sprawiały też, że coraz częściej i więcej myślała o Ianie, a to już sprawiało jej niepokojącą przyjemność.

Odpędzając myśli, owinęła się mocno płaszczem i skierowała się w stronę pokładu.

Kiedy wyszła na zniszczone żywiołami deski górnego pomostu, jej oczom ukazała się niemożliwa do opisania panorama; aż po horyzont, w każdym kierunku rozciągała się gładka, lekko marszczona delikatnym powiewem północnego wiatru ciemna, nieprzenikniona powierzchnia oceanu. Jego nieopisany urok porażał szczególnie głęboką nocą, gdy morze było w miarę spokojne, a niebo bezchmurne, pozwalając światłu księżyca rozjaśniać mroki nocy.

Teraz, gdy panował rzadko o tej porze roku spotykany spokój na morzu, zdawało się, że gdyby zejść po burcie w dół i stanąć na powierzchni wody, wówczas można by po niej iść suchą stopą, aż po rozmywający się we mgle horyzont.

Rozmarzona, prawie by nie dostrzegła delikatnych odblasków na północnym wschodzie. Zalśniły na ułamek sekundy, rozmyte, falujące, niby odbicie gwiazd w zimnych wodach oceanu. Byłaby je przegapiła, ale jednostajny, niezmienny widok, jaki stanowiło w tej chwili morze, ułatwiał dostrzeżenie dziwów, niezależnie od tego, jak daleko od obserwatora się by nie znajdowały.

Chociaż w chwilę później już ich nie było, czarujące migotanie owych świateł na długo zapadło dziewczynie w pamięć.

Chwyciła mocno obiema rękami metalowy reling, czując, jak jednostajne, miarowe kołysanie wytraca ją z równowagi. Ptak Oceanu nie był nowym statkiem i niejedno już przeszedł — zszedł w pochylni w Dormoth niemal siedemnaście wiosen temu, a potem został znacznie zmodyfikowany na Rohkod, by służył jako okręt wojenny. Był jednym z pierwszych w swojej klasie, szerokich władców mórz, którym nawet spotkanie z gigantami z mórz północnych nie było w stanie zagrozić. Nawet obecnie jego rozmiary budziły wrażenie — miał dwieście osiemdziesiąt metrów długości i pięćdziesiąt szerokości, a przy dziesięciu metrach wysokości był w stanie unieść przeszło piętnaście tysięcy ton ładunku. Od vargów bojowych budowanych na Rohkod był nieco krótszy, ale za to szerszy, a ponadto masywniejszy i solidniejszy, stanowił więc potężną broń w rękach właściciela.

— Chłodno tu, pani. — usłyszała głęboki głos Iana, który gwałtownie wyrwał ją z zadumy. Pokryła się rumieńcem, ciesząc się, że światło księżyca nie pozwoli mu odczytać kolorów na jej twarzy. — Wróć do ciepłej kajuty. Noc jeszcze, a ojciec twój żyć by mi nie dał, gdyby krzywda jakowaś się tobie stała.

Miała nadzieję, że nie zauważył grymasu na jej twarzy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 68.55