UNTIL I WIN
Historia Pasji, Która Stała Się Życiem
Rozdział 1 Pierwsze Kroki
Nie wszystko w życiu można zaplanować. Czasami największe zmiany przychodzą niespodziewanie, zjawiając się na naszej drodze w najmniej spodziewanym momencie. Tak było i w naszym przypadku.
Od zawsze mieliśmy serce otwarte dla zwierząt. Nie potrafiliśmy przejść obojętnie obok tych, które potrzebowały pomocy. Jednak w tamtych latach jeszcze nie myśleliśmy o hodowli, wystawach czy wielkich planach na przyszłość. Liczyło się tylko jedno — pomoc tym, którzy nie mieli nikogo. Psy były dla nas częścią życia, ale wtedy jeszcze nie rozumieliśmy, jak wielką rolę odegrają w naszej historii.
Safi była pierwsza. Trafiła do nas w 2016 roku, mała suczka w typie Jack Russell Terriera. Żywiołowa, pełna energii, nieustannie gotowa do zabawy — prawdziwy wulkan emocji w ciele niewielkiego psa. To właśnie ona otworzyła przed nami drzwi do świata, który miał nas pochłonąć na zawsze.
W tamtych latach nasza codzienność była związana z ratowaniem porzuconych psów. Znajdowaliśmy je na ulicach, w lasach, często przerażone, wychudzone, bez nadziei. Pomagaliśmy im przetrwać, leczyliśmy, dawaliśmy dach nad głową i szukaliśmy dla nich nowych domów. Czasami się udawało, a czasami… nie potrafiliśmy się rozstać.
Pod koniec 2016 roku, gdy zima trzymała w najlepsze, natrafiliśmy na historię, która na zawsze pozostawiła ślad w naszym sercu.
Fundacja Przyjaciół Zwierząt w Gnieźnie opublikowała na Facebooku post o psie błąkającym się od kilku tygodni w oddalonej o kilka kilometrów miejscowości. Czułem, że muszę coś zrobić. Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, pojechałem w tamto miejsce, by zrobić rozeznanie. Wokół panowała cisza, tylko mróz przypominał o swojej obecności, wdzierając się pod ubranie.
Następnego dnia skontaktowałem się z fundacją. Wspólnie zdecydowaliśmy, że na miejsce trzeba dostarczyć budę — pies potrzebował schronienia przed mrozem, który w nocy sięgał -10 stopni. Odebrałem budę od wolontariuszy i zawiozłem ją na miejsce, gdzie często widywano psa.
Los jednak miał inne plany. Zanim zdążyłem ją postawić, zauważyłem ją.
Suczka. Wychudzona, zniszczona, jej sierść była matowa, a w oczach czaił się paniczny strach. Jej uzębienie było w opłakanym stanie — tak, jakby życie przez lata wystawiało ją na najtrudniejsze próby. Nie miałem wątpliwości — muszę ją zabrać.
Nie było łatwo. Była ostrożna, nieufna, bała się każdego ruchu. Miałem wrażenie, że ktoś musiał ją skrzywdzić, i to bardzo. Ale cierpliwość i spokój zrobiły swoje. Po chwili udało mi się ją złapać i delikatnie wziąć na ręce. Nie protestowała, choć jej ciało było napięte, gotowe do ucieczki przy najmniejszym zagrożeniu.
Nazwaliśmy ją Pola.
Rok. Tyle czasu minęło, zanim Pola zaufała ludziom. Przez dwanaście miesięcy uczyła się, że ludzka dłoń może głaskać, a nie bić, że jedzenie można dostać z miski, a nie wyrywać ze śmietnika, że ciepły koc i kanapa to nie przywilej, ale prawo psa, który ma dom.
A potem stał się cud.
Pola znalazła dom. Prawdziwy. Taki, gdzie nie musiała już więcej się bać. Widzieliśmy ją jeszcze kilka razy — szczęśliwą, beztroską. Jej oczy się zmieniły. Już nie były pełne strachu. Były pełne życia.
Odeszła pod koniec 2024 roku.
Ten moment uświadomił nam jedną rzecz — psy, które ratowaliśmy, zostaną z nami na zawsze, choćby tylko we wspomnieniach.
I to był dopiero początek.
Rozdział 2 Decyzja, Która Zmieniła Wszystko
Kiedy Pola znalazła dom, wydawało nam się, że wreszcie możemy odpocząć. Ale los miał dla nas inny plan.
Tym razem to Klaudia natrafiła na kolejne ogłoszenie — schronisko w Katarzynowie miało pod opieką przerażonego psa w typie yorka. Maleństwo, które panicznie bało się ludzi.
Nie zastanawialiśmy się długo. 13 grudnia ruszyliśmy do Katarzynowa.
Na miejscu zobaczyliśmy to, o czym mówiło ogłoszenie — małego psa, który nie chciał mieć nic wspólnego z ludźmi. Zaszył się w wąskiej szczelinie między budą a ogrodzeniem, warcząc i pokazując zęby, choć w jego oczach nie było agresji — tylko czysty, niezmącony strach.
Klaudia próbowała go przekonać, ale on był nieugięty. Zrobiliśmy obchód po schronisku, dając mu czas.
I wtedy zobaczyłem ją.
Wśród setek psów, szczekających, skaczących na kraty, jeden wyróżniał się na tle reszty. Mała, niepozorna suczka o wilczym spojrzeniu. Nie szczekała, nie domagała się uwagi. Stała przy kracie, patrząc na mnie.
Cofnęła się, gdy się zbliżyłem. Widać było, że nie ufa. Ale nie uciekła do budy. Czekała.
Wróciliśmy do samochodu. Klaudia płakała, że nie udało się pomóc yorkowi.
— To nie jest jedyny pies w schronisku — powiedziałem i zawróciłem.
Po chwili siedzieliśmy już w aucie z kimś innym.
Etna. Tak się nazywała. Miała trochę ponad rok. Była dzikim dzieckiem, które nie wiedziało, czym jest dom.
Była piękna — przypominała małego wilka, choć jej postawa mówiła o tym, że nie ufa nikomu. Gdy próbowaliśmy podejść, chowała się głębiej w budzie. Ale było w niej coś, co sprawiło, że nie mogliśmy jej tam zostawić. Decyzja zapadła- zostaje z nami.
Początki były trudne. Każdy ruch człowieka budził w niej lęk, każdy nieznany dźwięk wywoływał napięcie. Ale z każdym dniem otwierała się coraz bardziej. Stała się częścią naszej rodziny, naszym małym, dzikim wilkiem, który w końcu odnalazł swoje miejsce.
Gyda — tak ją nazwaliśmy. Była nasza.
Nie wiedzieliśmy, że nasza historia z nią nie potrwa długo.
Nie wiedzieliśmy, że nauczy nas więcej, niż mogliśmy przypuszczać.
I że zostawi w nas pustkę, której nie sposób było wypełnić.
Rozdział 3 Gyda — Historia, Która Wciąż Boli
Gyda nie była łatwym psem. Nie była psem, który przychodzi na zawołanie, który kładzie się na kanapie i pozwala drapać się za uchem. Nie była psem, który ufał od pierwszego dnia.
Pierwsze tygodnie w naszym domu to była jedna wielka próba cierpliwości. Gyda nie chciała wychodzić na spacery, nie chciała jeść w naszej obecności, nie pozwalała się dotknąć. Patrzyła na nas tymi swoimi przenikliwymi, bursztynowymi oczami, ale w jej spojrzeniu nie było miłości — było wyłącznie pytanie: „Czy skrzywdzisz mnie tak jak inni?”
Nie wiedzieliśmy, co przeżyła, ale wiedzieliśmy, że nie było to nic dobrego.
Pierwszy przełom nastąpił po dwóch miesiącach. To było zimowe popołudnie, słońce chyliło się ku zachodowi, a my siedzieliśmy w salonie, jak każdego dnia, cierpliwie czekając, aż Gyda zdecyduje się do nas podejść.
I wtedy to się stało.
Bez ostrzeżenia, bez wahania, jakby podjęła decyzję, która kosztowała ją wiele odwagi, po prostu przyszła i położyła łeb na moim kolanie.
Nie oddychałem. Nie chciałem jej spłoszyć.
A potem poczułem, jak jej oddech się uspokaja, jak całe jej ciało rozluźnia się po raz pierwszy od miesięcy.
Nie byliśmy jeszcze rodziną, ale byliśmy już na dobrej drodze.
Z czasem Gyda zaczęła się otwierać. Odkryliśmy, że uwielbia bieganie. Miała w sobie coś z wilka — poruszała się z gracją, szybko, cicho. Kiedy pędziła przez łąki, była wolna.
Patrzyliśmy na nią i wiedzieliśmy jedno — nigdy wcześniej nie mieliśmy psa, który byłby tak niezależny, tak silny, tak dumny.
Ale mieliśmy też świadomość, że ta dzikość oznacza jedno — Gyda nigdy nie będzie psem, który w pełni odda swoje serce.
I to było w porządku.
Kochaliśmy ją taką, jaka była.
Strata, która zmienia wszystko
Niestety, los nie był dla niej łaskawy. Po kilku miesiącach pojawiły się pierwsze ataki. Początkowo nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Myśleliśmy, że to jednorazowy incydent, może coś ją przestraszyło, może zjadła coś, co jej zaszkodziło. Ale ataki się powtarzały — coraz częściej, coraz silniejsze.
Diagnoza była jak cios. Epilepsja.
Zaczęła się walka. Wizyty u weterynarzy, leki, kolejne badania. Każdy dzień był niepewnością — czy dziś będzie dobrze? Czy uda się przeżyć kolejną noc bez ataku? A gdy ataki przychodziły, bezradność rozdzierała serce. Mogliśmy tylko trzymać ją przy sobie, szeptać, że jesteśmy tutaj, że jest bezpieczna, czekać, aż minie burza.
Próbowaliśmy wszystkiego. Chcieliśmy, by miała jak najlepsze życie, by nie czuła bólu, by mogła być szczęśliwa, mimo swojej choroby. Były dni dobre, były i te, które kończyły się łzami.
Aż przyszła ta noc. Z 26 na 27 stycznia 2021 roku.
Cztery, może pięć ataków pod rząd. Każdy silniejszy od poprzedniego. Każdy odbierający jej coraz więcej sił. Patrzyliśmy na nią i wiedzieliśmy — nie możemy dłużej skazywać jej na to cierpienie.
Patrzyłem w jej oczy, wciąż te same bursztynowe oczy, które kiedyś pytały mnie, czy ją skrzywdzę. Teraz patrzyły na mnie z innym pytaniem — „Czy będziesz przy mnie do końca?”
Byłem.
Do samego końca.
27 stycznia nasze serca pękły.
Tego dnia straciliśmy nie tylko psa. Straciliśmy członka rodziny, część siebie. W domu zapadła cisza, której nie potrafiliśmy znieść. Jej legowisko, jej miska, jej miejsce na kanapie — wszystko przypominało nam, że już jej nie ma.
Ale najbardziej brakowało jej samej. Tych oczu, które patrzyły z taką ufnością. Tych porannych spacerów, gdy biegała wolna i szczęśliwa. Tego, jak wtulała się w nas wieczorami, jakby mówiła „Jestem tu. Jestem bezpieczna.”
Nie ma słów, które mogłyby opisać pustkę, jaką po sobie zostawiła.
Nie było już stukotu jej łap na podłodze, nie było jej spojrzenia, jej obecności.
Zostały tylko wspomnienia.
I tęsknota, która nie mija.
Rozdział 4 Pepper — Nowy Początek
Po stracie Gydy myślałem, że już nigdy nie zdecyduję się na kolejnego psa.
Ale dom bez psa to nie dom.
Mój syn, widząc, jak bardzo przeżywamy stratę, zrobił coś, czego się nie spodziewaliśmy.
Któregoś dnia podszedł do mnie i powiedział:
— Tato, chcę mieć psa.
Nie mogłem mu odmówić.
Podjęliśmy decyzję — tym razem będzie to pies rasowy. Po tylu doświadczeniach z psami schroniskowymi, po bólu, który przeżyliśmy z Gydą, chcieliśmy uniknąć niespodzianek. Chcieliśmy wiedzieć, jaki pies do nas trafi. Nie przez brak miłości do psów w potrzebie, ale przez strach. Strach przed tym, że znów będziemy musieli patrzeć na cierpienie, na którego nie będziemy mogli nic poradzić.
I tak pojawił się on.
BERNO Maverick Team, owczarek niemiecki długowłosy zwany Pepperem.