E-book
14.7
drukowana A5
31.82
Ułamek sekundy

Bezpłatny fragment - Ułamek sekundy


Objętość:
192 str.
ISBN:
978-83-8324-721-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 31.82

Listy do poety

Szanowny Panie Poeto,

piszę do Pana, bo nic nie rozumiem. To, co Pan pisze, i to, co ja widzę, to dwa różne światy. Wiadomo, poecie wolno trochę pofantazjować, przerysować, wyimaginować, ale przecież ten kontrast, taka licentia poetica jest nie do przyjęcia. Nie chcę tu używać jakichś wielkich haseł, ale jest to gwałt na słowie, na myśli, na ludzkich uczuciach. Momentami po prostu zmienia Pan fakty.

Bo przecież, owszem, młody Kozak czule żegna swą dziewczynę, ale to nie on odjeżdża, a ona. Z dzieckiem na ręku, z małym tobołkiem, ze łzami w oczach i z rozpaczą. Będzie tęskniła za nim i za ojczyzną… Jak w pieśni.

A sokoły? Owszem, omijają i góry, i doły, ale nie lasy, bo w nich łatwiej się ukryć i być niewidocznym z nieba — może nie trafią bomby. Ale już najbardziej to Pan przesadził z tym dzwoneczkiem. Panie Poeto! Jaki to stepowy skowroneczek? Tam salwy armatnie, huk wybuchów, płacz matek i dzieci: pogwałconych, wygłodniałych, zziębniętych i zniewolonych. Tam swąd dymu i śmierci, tam piekło, jakiego nie wymyślił Dante, a Pan mi tu o skowroneczku.

Wie Pan, jako młody chłopiec siadałem przy ognisku i patrząc na iskry gnające ku niebu, słyszałem ten dzwoneczek i śpiewałem z kolegami tak głośno, że aż te iskry zatrzymywały się w locie. I widziałem i Kozaka, i dziewczynę, którą obejmował. Owszem, był w tym pewien smutek, nostalgia, ale, jeśli mnie Pan rozumie, to był taki sympatyczny smutek, miła nostalgia. Bo przecież to, co dzisiaj… Na to łez nie starcza i słów brak.

Piszesz, Mistrzu, że tam najwięcej dziewcząt. Nie chcę być namolny, ale przecież to znowuż nieprawda. Wyjechały ich miliony, opuściły swoją ziemię. Same, z dziećmi, z chorymi matkami. Pieszo i pociągami, w strachu i w panice, we łzach i w cierpieniu. Tak, serca pozostały — ich i ich sokołów. Żywe i te, które już bić przestały…

I ten żal. Tym razem ma Pan rację: żal potężny, gigantyczny, żal, który bije do niebios, krzyczy i o zemstę woła. Błaga, zaklina, bo ludzie giną, bo dzieci płaczą, a matki we łzach pytają: „dlaczego?”. Żal za zieloną ziemią, którą krwiopijczy szatan zasypał gruzami, prochem i martwymi ciałami.

Więc nie każ mi pić wina, bo skażone jest krwią i popiołami. I nie mów mi o moim pochówku. Je muszę żyć, żeby walczyć, żeby pokonać zarazę, która wtargnęła na moją ziemię, żeby znów pokryła się zielenią, jak w Twojej pieśni. Żeby pokryła prochy zabitych i ukoiła okaleczone serca dzieci i starców. Wszystkich.

Ja wiem. To nie Twoja wina, że tymi strofami wypełniłeś sokolą pieśń, toteż wybacz mój krzyk do Ciebie. Bo do kogo mam się zwrócić: do tego mordercy, zbrodniarza? Przecież sam wiesz, że bandyci nie rozumieją języka poetów. Ba, języka ludzi! Ale gdzieś musiałem dać upust swojemu smutkowi, goryczy i rozpaczy. Taki już los poetów.


Powiedz mi, Mistrzu, przekonaj, że to się skończy, że słowa poety poskromią bomby i płacz, że znów ojczyzna będzie zielona i że z pieśnią sięgniemy po wino.


Z poważaniem

Wielbiciel

***


Szanowny Panie Poeto,

tak, to znowuż ja. Już kiedyś do Pana pisałem. O Sokołach. Jak dotąd nie otrzymałem odpowiedzi, ale wcale mnie to nie dziwi. Pan Bóg też nie odpowiada, a jednak miliony modlą się do niego i jest im z tym dobrze. Piszę, bo ciągle coś jest nie tak. To znaczy z tym życiem. Moim, innych. Milionów. Na pewno Pan pamięta, że według hinduskiej mitologii świat jest wielkim krążkiem, który wspierają cztery gigantyczne słonie stojące na jeszcze większym żółwiu sunącym przez kosmos. Dzisiaj już wiemy, że Ziemia nie jest krążkiem, a kulą, i że nie wspierają jej słonie, a… No właśnie.

Też cztery, ale nie słonie, a konie. I nie wspierają, a suną pomiędzy gwiazdami. Niby są jeszcze daleko, ale gnają ku naszej planecie z zawrotną prędkością. Tak, to te, o których pisał święty Jan dwa tysiące lat temu. Miał on wizję na wyspie Patmos. Czy tam byłem? A byłem, ale patrząc na błękit nieba i senne drzewka oliwkowe, wsłuchując się w cichy plusk wody, nie bardzo mu wierzyłem. Bo skąd miały przygnać te konie i niby dlaczego? Uwierzyłem dopiero, kiedy je sam zobaczyłem. Dzisiaj rano.

Jak co dzień wstałem ospale z łóżka, wypiłem kawę, włączyłem muzykę, nakarmiłem psa i właśnie miałem się położyć na kanapie, kiedy pies stanął przy drzwiach i kwilił, ruszając się niespokojnie. Nigdy się tak nie zachowywał. Otworzyłem drzwi, ale pies nie wybiegł, przylgnął do mnie zaniepokojony. Wychodzę na ganek, rozglądam się wokoło, spoglądam na południe — niebo jest zachmurzone, nic nie widać.

Aż tu nagle widzę go w oddali: pęd powietrza rozwiewa mu grzywę, kopyta wzbijają się w locie, włosy ogona rozczapierzone niczym wachlarz. Nie wiem, dlaczego jego biel kojarzy mi się z kitlami lekarzy, bo ten koń nie niesie ludziom pomocy. Wręcz przeciwnie.

Ludzie zarażają się nawzajem przy najmniejszym zetknięciu: młodzi, dzieci, starcy. Zamknięte są szkoły, sklepy, restauracje, kina, wszystko. Zabronione są wszelkie kontakty: nie ma odwiedzin, spotkań, przyjęć. Ludzie chodzą w maskach i to tylko do piekarni i z powrotem. Albo do apteki. W szpitalach nie starcza łóżek. Chorują także lekarze, pielęgniarki. Karetki pogotowia nie nadążają z pomocą, ich obsługa jest zdziesiątkowana. Ciężka chmura opadła na świat, ludzie padają jak muchy, nikt nie śmie zaglądać na strony nekrologów. Jest ich zbyt wiele.

Miasta zmieniają się w wymarłe metropolie duchów. Gdzieś w pustej uliczce jakiś zabłąkany chłopak krzyczy z całych sił: „TO NIE NASZA WINA!”, a echo mu odpowiada: „TO KARA BOSKA”. „Ale za co? — zastanawia się chłopak — za bezbożność, pazerność, za materialny wyścig, za niszczenie przyrody, za egoizm, rozwiązłość?” Ale kary nie są przypisane według winy, a diabli wiedzą jak. Jak popadnie. „No to jak jest z tą sprawiedliwością?” W tym momencie zza rogu wypada biały koń, na nim jeździec z kosą. Pędzą prosto na niego. Chłopiec w ostatniej chwili chowa się w bramie, a kosa ledwo muska jego ciało. Tym razem przeżył.

Nagle, nie wiadomo dlaczego, zapiał kogut i jakby na sygnał z zachodu wypada koń drugi. Jest rdzawy, niemal czerwony, oczy goreją mu szałem, nozdrza pulsują nerwowo, jakby to miał być jego ostatni bieg. A może stara się przed kimś uciec? Czy też może niesie oręż zagłady? Jego wzrok — oczy, które zabijają, zieją nienawiścią, zemstą. A taka w nich moc, że ogarnia ludzi, przenosi się na nich jak zaraza. Zamroczeni własnymi kłamstwami powiedzą, że to nie koń szalony zawładnął ich umysłami, a niewinny baranek, i z czarnymi sztandarami pomaszerują, by nieść hasła nienawiści: ci z południa do tych z północy, biedni do bogatych, bogaci do biednych, wysocy do niskich, niscy do wysokich. I nie ma granicy ich nienawiści: oszkalują, oplują, zadepczą, a jak to nie pomoże, to sięgną po oręż. Jeździec obiega miasta i wioski, szukając chętnych. Ale on ich wcale nie musi szukać — sami przychodzą z prawej i z lewej. Klękają przed nim i bijąc pokłony, ofiarują swoje dary: jabłka niezgody, miecze nienawiści, dzidy kłamstwa i płomień zemsty. A jeździec patrzy na nich z góry i krzywo się uśmiecha.


Wybacz, Mistrzu, trudno mi o tym pisać, bo przecież nie na takie tematy rozmawia się z poetą, nie po to gra lutnia, nie po to malował Michał Anioł. Zawsze uważałem, że Dulcynea przeżyje pamięć o burmistrzu miasteczka Toboso, bo sztuka jest większa niż banały codzienności. Uwierz mi, że przez lata całe szedłem przez życie, nie troszcząc się o polityków i ich machinacje. Ale sam wiesz, że ani śpiew skowronka, ani zapach bzu nie zagłuszy armatniej salwy i nie ożywi poległych. Więc rozumiesz, że nim powrócę do piękna, wyleję z siebie ból naszych czasów.

O właśnie, spójrz tam, na północ. Czy widzisz? Coś się kotłuje w ciemności, wygląda jak pędzący tuman i dopiero w chwilowym promyku słońca błyska lśniąca od potu czarna skóra. Obnażone zęby pokrywa piana, z oczu strzelają iskry. Bo na północy topnieją lodowce. A kiedy stopnieją, zaleją całą planetę. W międzyczasie pęka wysuszona, jałowa ziemia, płoną lasy, miasta i wsie, uderzają tsunami, tornada, wybuchają wulkany, coraz częściej i coraz mocniej.

Przez wieki paliliśmy ogniska, wycinaliśmy lasy, wybijaliśmy zwierzęta. Dobrze nam było, aż za dobrze. Teraz żyjemy dłużej, dostatniej i… rozrzutniej. Rozmnożyliśmy się jak króliki. Aż tu nagle nasza poczciwa Ziemia nie daje rady, pęka w szwach. Wznosi się woda w oceanach i zatapia wioski. Gdzieś indziej wysycha woda do picia, szerzy się głód. Ludzie uciekają z biedy do krajów bogatych, a tam ich nie chcą. Nie sposób opisać rozmiaru nadchodzącej katastrofy.

Zeus nie poznałby swojego królestwa. Wówczas zasiadał na Olimpie i kiedy ludzie go zezłościli, rzucał w nich piorunem. A dzisiaj? Staczamy się jak lawina. Na uratowanie zostało nam niewiele czasu. I nic nie wróży, że człowiek się opamięta.

Lecz tu mara się nie kończy. Musi ją dopełnić koń czwarty. Tak też się staje, bo: „[…] oto koń płowy, a tego, który siedział na nim, imię było Śmierć, a Otchłań mu towarzyszyła…”. Pędzi ta płowa bestia niczym mordercza dzida, niczym zatruty harpun o ostrzu z hartowanej stali. Z pyska bucha mu żar, w oczach nieprzeparta wola zabicia, unicestwienia, śmierci. Różne ma oblicza — inne, a jednak te same. Czy go zwą królem, czy carem, führerem, czy sekretarzem, jednego pragnie — władzy, mocarstwa! By je zdobyć, poświęci wszystko, szczególnie ludzi, swoich i innych, bo dla niego niczym jest ludzkie życie. Jeśli w imię jego szaleństwa muszą zginąć miliony, to tym gorzej dla nich. I nie byłoby w tym nic nowego — zawsze istnieli maniacy pragnący zawładnąć światem. Ale dzisiaj jeździec na płowym koniu może dopełnić swego dzieła wedle przepowiedni. Bo ludzie, bo my wymyśliliśmy taką broń, jakiej nie widział świat, a która w okamgnieniu może obrócić planetę w popioły.

Właśnie. Po popiołach stąpam. Przy każdym kroku zasypują moje czarne lakierki i świeżo uprasowane spodnie. Szara aura miesza się z kolorem pyłu, więc nie wiem, jak daleko uszedłem i ile mi jeszcze pozostało. Spopielona jest nie tylko ziemia, ale i śpiew ptaków i zapach konwalii. „Jak to — zapytasz — świat zginął, a ty jeszcze żyjesz?” Myślę sobie: „Poeta, a taki logiczny”. Ale to był tylko sen. A może nie, może mi się tak przywidziało na jawie?

A więc idę, idę. Mijam spopielone pola, przechodzę szare koryto rzeki, tlące się wzgórze, spalony las, za nim pokryte popiołem skały. Zdmuchuję pył z kamienia i siadam, by chwilę odpocząć. Kiedy się podnoszę do dalszego marszu, czuję lekki powiew wiatru, wieje mi prosto w twarz. O dziwo, nie niesie ze sobą pyłu i, co ważniejsze, swędu spalenizny. Przyspieszam kroku. Czas też spłonął, tak że nie wiem, jak długo idę, ale kiedy dzień miał się ku końcowi, na szarym niebie pojawił się mały wyłom, przez który prześlizgnął się promyk słońca, tworząc na ziemi jasną plamę. Podrywam się do biegu i biegnę jak najszybciej, bo własnym oczom nie wierzę.

Staję. Przecieram oczy. Zamykam je, szczypiąc się w udo, otwieram raz jeszcze. Widzę je, nie znikają. Wolno liczę: raz, dwa, trzy, cztery… źdźbła trawy. Zieloniutkiej jak… zielona trawa. Klękam i delikatnie dotykam, gładzę, wącham. Trawa. Prawdziwa, świeża, młoda trawa. Idę dalej, ale co to? Wokół mnie jest coraz więcej zieleni i coraz mniej popiołu. Zdejmuję lakierki, potem wyprasowane spodnie i rzucam je na ziemię. Po miękkiej murawie mogę biec boso. Zwalniam, to znów podnoszę się do biegu, i tak przez całą noc. Poranek wita mnie łąką usianą kwieciem, krzykiem ptactwa i burzą zapachów wiosny! A więc żyję! Ja i świat. Żyjemy!


Napiszę wkrótce.

Czytelnik

***


Szanowny Panie Poeto,

odkąd do Pana piszę, mam pewne poczucie winy. Przykro mi, że zawsze jest tak ponuro. Boję się, że jak tak dalej pójdzie, to przestanie Pan czytać moje listy. Musi być pogodniej. W głębi duszy pragnę, aby siła radości mogła pokonać brzemię smutku. To chyba Dostojewski napisał, że szczęście świata niewarte jest łez jednego dziecka. Ciekaw jestem, czy on kiedyś słyszał śmiech dziecka. Bo do mnie śmiech malucha przemawia większą siłą. Jest w nim cała radość życia, istnienia. Radość niezakłócona wiedzą o świecie: o mordercach, o koniach Apokalipsy, o życiu. Śmiech dziecka przychodzi do nas z raju niewiedzy, z Edenu, w którym Adam jeszcze nie ugryzł tego nieszczęsnego jabłka. Czasami i dorosłym udaje się na chwilę zapomnieć o raju utraconym.

Takie myśli chodziły mi po głowie, kiedy już przebudzony leżałem rano w łóżku. Powiadają, że pozytywne myślenie przynosi pozytywne wydarzenia. I nie uwierzy Pan: wstałem, przetarłem oczy, podszedłem do wiszącego na ścianie kalendarza, zdarłem kartkę, patrzę, a tam widnieje duży, czerwony napis: „Światowy Dzień Życzliwości i Pozdrowień”.

„Dobrze — pomyślałem — będę miły dla ludzi, tych najbliższych i nieznajomych, także dla świata i dla… siebie” Pierwszy dobry uczynek był najłatwiejszy: nie włączyłem radia ani telewizora. Dla podkreślenia pozytywnego nastawienia nie kupiłem także gazety. Już to poprawiło mój nastrój. Po śniadaniu wysłałem SMS-em buziaki dla rodziny, po czym zrobiłem mały gest dla świata. Zamiast jechać samochodem do kwiaciarni poszedłem pieszo — zawsze to parę gramów dwutlenku węgla mniej. Zdziwiłem się, że nie było zwiększonego ruchu. Wybrałem dla żony duży bukiet kwiatów. Kwiaciarka spytała mnie, czy jest specjalna okazja. „Tak — odpowiedziałem — Dzień Życzliwości, nie wiedziała pani? Proszę być dla mnie miłą” — zażartowałem, bo ona zawsze jest miła. Śmiała się, ale nic nie wiedziała o tym specjalnym dniu.

Wiosenne słońce już wyjrzało zza chmur, a ptaki rozpoczęły poranne śpiewy. Spacerkiem ruszyłem do pobliskiego parku. Idąc wolno, po raz pierwszy tej wiosny poczułem zapach kwiatów: róż i bzów, ale najbardziej pachniały lipy. Siadłem na ławce, podniosłem głowę i patrzyłem na niebo. Mimo kilku białych pierzynek było życzliwe, śmiało się do mnie.

Alejką szła kobieta, za nią biegł pies.

— Miłego dnia — powiedziałem.

Spojrzała na mnie nieufnie, pewnie podejrzewała mnie o jakieś niecne zamiary. Wyjaśniłem, że dzisiaj jest specjalny dzień.

— Och, zupełnie zapomniałam — powiedziała zażenowana i siadła obok mnie na ławce.

— Wie pan, miałam bardzo trudny tydzień, nie będę wchodziła w szczegóły — przerwała i zasmuciła się.

Nachyliła się i podniosła z ziemi kamyczek. Krzyknęła na psa. Obracała kamyk w ręku.

— Mój mąż… a właściwie córka… — wpatrywała się w kamyk — Pana powitanie… Pan sobie nie zdaje sprawy…

Na jej smutnej twarzy pojawił się uśmiech. Objęła mnie, pocałowała w policzek, wstała i odeszła. Za nią pobiegł pies.

Wracając odrzewioną alejką, zobaczyłem starszego pana. Klęczał przy samochodzie, majstrując coś przy zamku. Obok stała mała dziewczynka, pewnie wnuczka. Spytałem, czy mogę mu w czymś pomóc. Dziadek uśmiechnął się życzliwie, wyjaśniając, że wysiadła mu bateryjka w kluczyku, mechaniczny zamek był zablokowany i nie może wejść do auta. Nachyliłem się nad klamką i podważyłem przykrywkę, odsłaniając dziurkę do klucza, co pozwoliło otworzyć drzwi. Dziadek podziękował mi uprzejmie, a mała nawet dygnęła nóżką. Pomogłem mu włożyć wózek do bagażnika i pomachałem na pożegnanie.


Do domu wracałem uskrzydlony. Wydawało mi się, że mijani przechodnie uśmiechali się do mnie, a może to ja emanowałem radością. Żona z uśmiechem przyjęła kwiaty, ale też nic nie wiedziała o Dniu Życzliwości. Wszedłem do swojego pokoju, raz jeszcze spojrzałem na kalendarz. Napis był, przyjrzałem się dokładniej: pod spodem, małym drukiem napisane było, że ten specjalny dzień jest obchodzony dzisiaj w Stanach Zjednoczonych, u nas będzie za tydzień. A ja, jak głupi, byłem uprzejmy! Roześmiałem się na głos.


Z poszanowaniem

Czytelnik

***


Szanowny Panie Poeto,

jeżeli Pan pamięta mój ostatni list, to przyzna Pan, że było wesoło. Przewijały się tam zapachy wiosny, śpiew ptaków i ludzkie uśmiechy. Chciałem Panu pokazać, że nie jestem wiecznie marudzącym smutasem, że potrafię odnaleźć w życiu radosne momenty, cieszyć się nimi i cieszyć innych. Ale życie, przynajmniej moje, jakoś skąpi tych chwil, za to kiedy przychodzi do rozdawania smutków, to sypie nimi jak z rękawa, a raczej bezlitośnie wali nimi w łeb. Ot, chociażby ostania środa.

Kiedy wrzucałem list do skrzynki pocztowej, nad moją głową przeleciał czarny kruk; trzymał coś w dziobie. Nie zwróciłem na to uwagi, zresztą nie lubię kruków. Wchodząc do domu, spotkałem go ponownie — stał przed drzwiami, jakby czekając na mnie. Dopiero teraz zauważyłem, że ten przedmiot w dziobie to był list. Zrzucił go ostentacyjnie na wycieraczkę i kraknąwszy ponuro, odfrunął na tych swoich czarnych skrzydłach. Przyzna Pan, że to nie był dobry omen.

Kopertę otwierałem z nerwowym niepokojem. W krótkim liście kolega zawiadamiał mnie, że umarł nasz przyjaciel Szymon. Położył się spać i rano już nie żył. W poniedziałek. Tak rozpoczął tydzień. Stałem bez ruchu z tą kartką w ręku. Jakoś to do mnie nie docierało.

Jeszcze parę dni temu umawialiśmy się do kawiarni, miał mi ofiarować swój ostatni tomik wierszy, śmiał się, że już mi napisał dedykację. Słusznie się Pan domyśla — on też był poetą.

A teraz go nie ma.

Nie wiem jak Pan, ale ja żyję już tyle lat i ciągle nie mogę pojąć, jak to jest: człowiek żyje i nagle go nie ma, jak zdmuchnięty płomień świeczki. Poród, rozumiem: dziewięć miesięcy przygotowania, oczekiwanie, radosny niepokój i wreszcie entrèe! Wprawdzie bolesne i z krzykiem, ale przecież to nowe życie. Natomiast odejście jest ostateczne, ciche i samotne…

Bardzo lubiłem rozmawiać z Szymonem, słuchać jego opowieści. Był dla mnie przyjacielem, a zarazem mentorem, widział świat w innym świetle, dostrzegał rzeczy, których ja bym nigdy nie zauważył. W końcu był on poetą.

Siedzimy kiedyś w parku, po jeziorze pływają łabędzie, ogrodnik podlewa róże, nieopodal na ławeczce siedzi starsza pani, obok bawi się mała dziewczynka. Kobieta patrzy na nią z błogim uśmiechem. Nie widzę w tym nic osobliwego. Dopiero Szymon mi tłumaczy:

— Ta pani to zapewne babcia dziewczynki. Widać, że schorowana, palce ma powykręcane, z trudem odwraca głowę, obok stoi jej laska. Starość i choroby nie dają wielu powodów do radości. Wnuczka stanowi jej małą oazę szczęścia, promyk światła w mrocznej egzystencji. Dziewczynka, jak to maluchy, jest pełna radości, biega, śmieje się, to znów przytula się do babci. Jej drobne ciałko, gładziutka skóra i białe ząbki są tym wszystkim, czym babcia nie jest. Kiedy trzyma babcię za rękę, nie zdaje sobie sprawy, że jej mała, bielutka łapka styka się z wysuszoną skórą pokrytą białymi i ciemnymi plamkami, że ich dłonie spotykają się na dwóch krańcach egzystencji. Czujesz to? — zapytuje przyjaciel.

A teraz go nie ma.

Albo siedzimy w kawiarni. Szymon ma swoje ulubione miejsce i ulubioną kelnerkę Klaudię. Tym razem i ja dostrzegam w niej piękno: zgrabne nogi, ładne piersi, kształtne pośladki. Ale dopiero on wprowadza mnie w wyższe arkana doskonałości.

— Popatrz na jej dłonie, na długie palce, spójrz na usta, smukłą szyję i ten osobliwy uśmiech, niby otwarty, ale nie do końca, jakby się pod nim krył jakiś cień smutku, może tęsknoty. Zwróć uwagę na jej ruchy: łagodne, pełne gracji, może nawet z pewnym dystansem, ale bez wyższości. Kiedyś z nią rozmawiałem, to oczywiście nie jest jej zawód, ona jest absolwentką szkoły teatralnej. Pracuje tu tylko w środy, żeby dorobić parę groszy i, jak powiedziała, mieć kontakt z ludźmi.

Szymon zamyślił się na chwilę, nim zaczął mówić dalej.

— Darzę ją szczególną sympatią, bo przypomina mi Edytę. Nic ci o niej nie wspominałem, to moja podopieczna, młoda poetka. Prowadzę z nią warsztaty literackie, niestety mieszka w innym mieście. Jest niezwykle utalentowana, wróżę jej wielką karierę literacką. Jeszcze się świat o niej dowie. Ale to wszystko nic. Edyta jest moją miłością. Tak, dobrze usłyszałeś, jestem w niej śmiertelnie zakochany. Nie patrz tak na mnie. Ja wiem, jestem po rozwodzie, moja córka jest od niej o rok młodsza. Ale serce nie sługa, ja po prostu oszalałem. Bo ona jest nie tylko piękna, ale także wrażliwa, utalentowana, efemeryczna, uduchowiona, ona jest… Niby jestem poetą, ale brak mi słów, bo takich nie ma. Mam już swoje lata, ale czegoś takiego nigdy nie doświadczyłem. Z jednej strony jestem mężczyzną i patrzę na nią jak na kobietę: piękną, zgrabną, kuszącą. Z drugiej strony jestem jej mentorem, nauczycielem. Jednocześnie widzę w niej dziewczynkę, że nie powiem dziecko, bo tyle w niej niewinności, świeżości… W jej obecności jestem kompletnie odurzony, ale i zagubiony. Jestem przekonany, że Beatrice Dantego zrodziła się z takiej właśnie znajomości. Nie muszę ci tłumaczyć, że Edyta jest moją muzą. Czy wiesz, jakie ja teraz piszę wiersze? Najlepsze w moim życiu. Same się pchają pod pióro, które ja tylko trzymam w ręku. Tak powstaje prawdziwa poezja. A kiedy ona te wiersze czyta i patrzy na mnie z uznaniem i adoracją, kiedy w jej bladoniebieskich oczach ukazuje się wykrzyknik i znak zapytania, kiedy wzdycha, to już się kompletnie rozpadam. Szczypię się i błagam za Faustem, by zatrzymać chwilę, bo niebiosa zesłały mi największą łaskę. Miłość to mało powiedziane — błogosławieństwo.

Słuchając uważnie, dopiero teraz zauważyłem, że Szymon odmłodniał: wyprostował się, twarz mu ożyła, w oczach pojawił się błysk, którego dotąd nie znałem, głos nabrał pełni. Nawet, jak nigdy dotąd, założył apaszkę, jak to poeta.

— Cieszę się twoim szczęściem — powiedziałem.

A teraz go nie ma.

Dzisiaj, kiedy sięgam po jego tomiki i czytam dedykacje — zawsze pełne przyjaźni, serdeczności i wzajemnego szacunku — smutno mi. Bo kiedy mi je wręczał, to myśl, że go kiedyś może nie być, ani przez moment nie przychodziła nam do głowy, tym bardziej że Szymon jest, znaczy był, znacznie młodszy ode mnie. Ale w naszych rozmowach o literaturze, nowych talentach, nagrodach i skandalikach nie było miejsca na jakieś abstrakcyjne umieranie.

Jak już tak szczerze rozmawiamy, to uczynię tu pewne wyznanie. Szymon odgrywał w moim życiu jeszcze jedną cenną rolę: on we mnie wierzył. Ja wiem, Mistrzu, dla Ciebie jest to mało istotne. Stoisz wysoko, jesteś (słusznie) ceniony, uznawany, już pokazałeś światu, co potrafisz. Ale dla przeciętnego zjadacza chleba takie wsparcie jest bezcenne. Szymon wychwalał mnie i zachęcał do działania. Jak mało kto był przekonany, że ja potrafię. W końcu przestałem mu wierzyć, bo przecież był jednym z moich nielicznych adoratorów.

A teraz go nie ma.

Raz jedyny, kiedy odeszła jego muza, był w kiepskim nastroju, powiedziałbym — w wisielczym. Wtedy po raz pierwszy wspomniał VI symfonię Czajkowskiego.

— To jest muzyka sakralna, symfonia o umieraniu — powiedział. — Słucham jej rzadko, bo mi przypomina, że pewnego dnia i na mnie przyjdzie czas… Kiedy powstawała, kompozytor już wiedział, że jest to jego ostatni utwór. Nawet pisał o tym do brata. Owszem, są tam radosne elementy, ale to tylko wspomnienia młodości. Ostatecznie jednak w czwartej części zbliża się to nieuniknione… Po kołysaniu się drzew na wietrze muzyka staje się coraz cichsza, kontrabasy coraz niżej i wolniej schodzą do ostateczności…

A Ty, Mistrzu, czy kiedykolwiek pomyślałeś o tym, że pewnego dnia Cię zabraknie? Albo mnie? Przepraszam, ale to jest głupie pytanie, więc je cofam i żegnam, z góry dziękując za wysłuchanie. W końcu nie to jest rolą poety.


Z poważaniem

Czytelnik


PS Powiesz, Mistrzu, że znowuż popadam w mroczność. Na swoje usprawiedliwienie pragnę powiedzieć, że to nie ja piszę scenariusz, jestem tu jedynie kronikarzem. Owszem, też w tym partycypuję, ale bez prawa głosu.


***


24 lutego 2023 r.

Szanowny Panie Poeto,

od jakiegoś czasu bardzo źle sypiam. Najpierw nie mogę zasnąć, a kiedy już się uda, to śpię niespokojnie, często się budząc na skutek koszmarnych snów. Wtedy zrywam się z krzykiem, własnym lub też zasłyszanym we śnie. Ten stan trwa tak już od roku. Jak Pan spojrzy na datę tego listu, to od razu Pan zrozumie przyczynę mojego niepokoju.

Szatan wylazł z piekła i objawił się swojemu narodowi, a ci uwierzyli w jego piekielny zamysł i idą za nim ślepo, niczym stado baranów. Właściwie to jednak nie tak: oni nie idą ślepo, oni idą z całą świadomością, a jest ich, nie błahostka, sto milionów! Nie pierwszy raz w historii ludzkości pojawia się szalony morderca, który sprytnie mieszając cechy narodowe z wyrachowaną indoktrynacją, potrafi porwać za sobą masy na apokaliptyczną rzeź. Ofiarą padają inne narody. Ale także i swoi. Dla niego jest to bez znaczenia, ludzkie życie jest tanie — nieważne, czy swoich, czy innych.

Codziennie dochodzą tragiczne wiadomości, statystyki poległych, w tysiącach, w setkach tysięcy. Wtedy zapominamy, że po każdej z ofiar pozostaje płacząca matka, ojciec, brat, żona, dzieci… Że nad każdym ciałem pochylają się ci, co pozostali wraz ze swoimi łzami i nieopisanym bólem. Bestialski morderca na tym nie poprzestaje, postanowił wyprzedzić jeźdźców Apokalipsy, rujnując miasta i wsie, szkoły i szpitale, mieszkania — wszystko, aby powalić swoje ofiary i zatriumfować przed wiernymi, a światu pokazać, kto tu jest carem i przed kim należy bić czołem o ziemię w wasalskich pokłonach. Wszystkie wojny są koszmarne, ale ta jest szczególnie bolesna. Czy dlatego, że tak blisko? Czy dlatego, że najbardziej filmowana w najmniejszych detalach? Czy dlatego, że tak bestialska?

Wiem, Mistrzu, co mi odpowiesz: że to już Kain, czyli od zarania dziejów brat zabijał brata. I że nic się nie zmieniło i pewnie się nie zmieni. Kiepska to pociecha i patrząc na ludzkie cierpienie, człowiek raz jeszcze pyta: dlaczego taki jest świat? Jak to się stało, że z całej bogatej przyrody tylko homo sapiens zabija bez biologicznej potrzeby?

Ponownie popadam w świat antypoezji. Kto wie, może spalisz mój list, nie przeczytawszy go do końca, może porwiesz na strzępy i nigdy więcej nie otworzysz koperty od tego nadawcy. Jednak pocieszam się, że jako poeta wiesz, że twórca przekazuje światu to, czym żyje. Kiedy tęskni, pisze o tęsknocie, kiedy płacze, pisze o bólu, a kiedy kocha — o miłości. Jednak w tym kłębowisku horroru niepoprawnie staram się znaleźć ot chociażby promyczek nadziei, namiastkę poezji.

I znalazłem! Czuję Twoje westchnienie ulgi, widzę rozchmurzone czoło. Ale ostrzegam: nie oczekuj jakichś wielkich odkryć, głębokiej studni radości.


Gdy przeprowadziłem się na wieś, odkryłem małe, ale jakże miłe hobby. Otóż około południa kładę na trawie nadmuchiwany materac, na nim mały jasiek, sam wsuwam się pod koc i patrzę na niebo. Korona wielkiego drzewa rozpościera nade mną łagodny cień i wzbogaca widziany obraz. Czysty błękit przeplata się z zielenią liści. Poruszane wiatrem migają w blasku słońca niczym srebrne blaszki. Zahipnotyzowany tym prostym spektaklem przenoszę się w inną krainę, w świat spokoju i piękna. I gdybym miał wybrać dla siebie własną flagę, to nosiłaby właśnie te dwie barwy: błękit i zieleń. Leżę tak bez ruchu i delektuję się błogim stanem niemyślenia o niczym. Czuję miłe ciepło i łagodny podmuch wiatru, czasem ciszę zakłóci zabłąkany ptak albo szum liści gdzieś w górze. Okazuje się, że nie tylko muzyka, ale i upojenie mogą być minimalistyczne.

Niestety, ta sielanka może nagle prysnąć niczym bańka mydlana, a jej najgorszym wrogiem są myśli. Jak wiadomo, mają one tę nieszczęsną naturę, że potrafią się wciskać do mózgu nieproszone, natrętne. A kiedy już tam wtargną, trudno je przegnać. I nigdy nie wiadomo, z której uderzą strony. Ot, na przykład wczoraj nagle pojawiła się myśl o naturze człowieka, o mordercach i ludziach szlachetnych, o terrorystach i dobroczyńcach. Wkrótce też napłynęło odwieczne pytanie o wolną wolę człowieka. Wiedziałem, że brnę w ślepą uliczkę, bo najtęższe mózgi świata nie znają odpowiedzi: Geny czy wybór? Dzieciństwo czy wychowanie? Bo jeśli z góry jesteśmy zaprogramowani, a jest to możliwy wariant, to konsekwencje są przerażające.

Na szczęście moje bolesne dywagacje przerwał mały ptaszek. Siadł sobie na bujającej się gałązce i zaczął kwilić. Początkowo nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale ta niepewność rozwiała się po chwili, bo przyleciał drugi ptaszek i przycupnął tuż obok. Teraz kwiliły razem, ale już ciszej i chyba czulej. Potem przybliżyły się do siebie i całowały się dziobkami. Czy to była już zażyła relacja, czy dopiero się poznali? Czy byli odmiennej płci, czy bardziej na czasie — tej samej? Czy były to pocałunki kochanków, czy zwykłe igraszki? A może było to jakieś zajęcie o określonym, nieromantycznym celu?

Przypomniałem sobie podobny obrazek z dzieciństwa. Leżałem na hamaku w lesie i patrzyłem na odlatujące żurawie: leciały równym szykiem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak daleka czeka je droga, jakim cudem przyrody przebędą tysiące kilometrów i nie zabłądzą. Ale już wtedy byłem zauroczony, tak jak dzisiaj, po tylu latach.

Nagle dwa ptaszki zerwały się z gałęzi i odleciały w popłochu. Dopiero po chwili ujrzałem przyczynę niespodziewanej ewakuacji: po konarze drzewa biegła w górę wiewiórka. Upatrzyła sobie to samo miejsce, gdzie przed chwilą gruchali skrzydlaci kochankowie, i siadając na tylnych łapkach, zaczęła obgryzać orzeszek. Nie wiem, czy znany Ci jest, Mistrzu, przesąd, zgodnie z którym taki widok przynosi trzy lata szczęścia. Nie wiedziałeś o tym? Nie dziwię się, bo sam to wymyśliłem. Powtarzaj to innym, aż stanie się wierzeniem ludowym. Ktoś musi zacząć, a w ten sposób za sto lat będzie to starą tradycją. Swoją drogą, czy jesteś w stanie wyobrazić sobie świat za sto lat? A za pięćset? Pomyśl: kto w szesnastym wieku mógł sobie wyobrazić komputer, telewizor, rozmowę komórkową z ciocią na drugim końcu świata albo człowieka na Księżycu? A ten postęp ciągle przyspiesza. Już tylko myśląc o tym, dostaję zawrotów głowy.

Wiewiórka przestała chrupać i siadła nieruchomo, wpijając we mnie wzrok, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Czułem, że te dwa małe oczka mają jakąś niezwykłą moc, jakby chciały mnie zahipnotyzować. Stopniowo oplatała mnie leniwa mgiełka, pogrążając w błogim śnie.


Ruszam w podróż. Łódka cicho przecina falującą toń, pozostawiając za sobą długi ślad. Wiosło niczym wiatrak kręci się miarowo, popychając łódź do przodu ku nieznanej ziemi. W każdym ruchu czuję napięte mięśnie posłuszne mojej woli. Na ramionach kropelki wody zasychają plamkami soli. Ogarnia mnie osobliwe uczucie, staję się cząstką harmonijnej całości, a w niej: łaciate niebo, morze, daleki ląd i ja. Cóż za wspaniały kwartet! Lecz nie wolno mi zagrać fałszywego tonu, każda nuta musi zabrzmieć czysto i prawdziwie. Oddaję się muzyce, gram i nasłuchuję.

Wietrze, nie wiej, bo mnie nie powstrzymasz! Falo, nie uderzaj, bo budzisz mój śmiech! Ziemio, nie uciekaj, bo i tak cię dogonię! I gna moja łódka do nieznanego lądu, aż niknie dzieląca nas przestrzeń, a upragniona ziemia staje się rzeczywistością.

Z dala otwarta jama groty kusi nieznanym. Fala głośno uderza o wielkie głazy, odbija się i powracając, napotyka następną. Tak się zmagają, stają dęba i ostatecznie obie ulegają trzeciej, silniejszej fali. Cała zatoczka pokryta jest lasem wichrowatych grzyw z białymi czapami piany. Za nimi fascynująca czeluść groty. W górę, w dół, w lewo, w prawo, woda przelewa się przez burtę. Bez reszty oddaję się zabawie w pozostanie na powierzchni. Jeszcze ta wzburzona paszcza i już jest chłodno i głośno od fal. Blisko ścian jest niebezpiecznie, można się roztrzaskać, więc trzymam się środka.

Dopiero dalej dobijam do brzegu, wychodzę z łódki. Pod stopami ostre kamienie. Siadam i słucham. Słucham i patrzę: na rozhukane fale, wiekowe kamienie, na szumiącą pianę i grotową aulę, w której mieszka Neptun i jego świta. Kłaniam się uniżenie, prosząc o bezpieczną drogę do domu. Król każe podejść bliżej i łagodnym gestem okazuje znak aprobaty. Przełykając ślinę, pokornie pochylam głowę, dziękując za łaskę władcy. Audiencja skończona, mogę odpłynąć. Droga bezpieczna.

Ostrożnie wypływam z groty na otwarte morze, łódka sunie posłuszna mojemu wiosłu. Wsłuchuję się w dźwięki ulubionego kwartetu i choć są piękne, pragnę więcej, chciałbym usłyszeć tony jeszcze czystsze, bardziej subtelne, aby ich harmonii nie zakłócały najmniejsze szmery. Pozostawiam łódkę na przystani, by resztę drogi przepłynąć wpław.

Jest wszystko: dłonie prujące fale, wolność, siła, upojenie i krystaliczny błękit. Teraz wiem, że żyję, że nic nie stanie na przeszkodzie, nic się nie przemknie pomiędzy palcami, które uchwycą bajeczną toń. Staję się częścią wielkiego, milczącego świata. Czuję każde muśnięcie fali. Dostrzegam najsubtelniejsze odcienie błękitu. Słyszę każdy plusk, nawet ryby nie uciekają, akceptując mnie w swoim świecie. Jestem królem, panem i władcą. Nikt tu niczego nie kwestionuje i nie wymaga, nic nie jest w stanie mnie zawieść, ani ja nikogo. Jest to ta jedna z chwil, kiedy czuję się jak u szczytu. Jeśli nie zakłócę ciszy, nie zrobi tego nikt.

Kiedy już myślałem, że osiągnąłem apogeum ludzkiego doznania, los zgotował mi jeszcze wspanialszą ucztę. Bo oto słońce chyli się ku zachodowi i zawisa nad horyzontem ogromną, złocistą kulą, pulsującą czerwienią i pomarańczą. I płynę prosto w tę gorejącą tarczę — już nie po wodzie, lecz po migającym kalejdoskopie barw. Pod powierzchnią błękity i szafiry o źródlanej przejrzystości, a kiedy oczy wynurzają się nad wodę, promienie słońca mienią się tysiącem pulsujących błyskotek, wyznaczając złocisty szlak. Nie wiem, jak długo trwa ta czarodziejska podróż. Nie ma tu czasu ani przestrzeni. Odnoszę wrażenie, że się przybliżam, wydaje mi się, że za chwilę, tuż-tuż, wyciągnę dłoń i dotknę złocistą kulę. Oczarowany chwilą nie oglądam się za siebie, nie wiem, gdzie ląd i szarość…

Nagle złowrogi błysk przeszywa niebo, pojawiają się czarne chmury i chłodny wiatr. Unoszą się fale, znika szafirowy błękit, odlatują białe mewy. Po odmienionej scenerii wielkiego amfiteatru z hukiem przewalają się groźne odgłosy piorunów. Spadają pierwsze krople, pac, pac — mokre, duże, rzęsiste. Głośny huk. Uderzyło tuż obok. Deszcz rozgaszcza się na dobre. Teraz już nie ma odwrotu, nie ma nadziei na słońce. Całe niebo, od horyzontu do horyzontu, jest czarne. Krople stają się szybsze i częstsze. Szara woda pokrywa się ostrym jeżem deszczu.

Płynę na złość Neptunowi, w fale, w deszcz. Deszcz, który nie moczy, zimno, które nie chłodzi, burza, która cieszy. O rozkoszne fale, z jakim uwielbieniem rzucam się w waszą mroczną toń! O wielkie, rozhukane morze, bez ludzi, bez łodzi, bez krzyku! Nurkuję, igram ze spienionymi bałwanami. Patrzę na szary kolor, który jest piękny. Woda zdaje się przelatywać przez całe ciało: uszami, nosem, oczyma. Staję się jej cząstką. Niech grzmi, niech huczy, niechaj się pieni. Do przodu, raz — oddech, dwa — oddech, rytmicznie, niewzruszenie, nonszalancko, górą, dołem, do przodu, wbrew wszystkiemu, na przekór żywiołom, poprzez życie.

Życie!

Wizyta

— Dzień dobry panu. Nazywam się Ireneusz Wiseman, mam zamówioną wizytę u pana.

— Tak, oczywiście, wiem. Proszę, niech pan siądzie na kanapie. Proszę zdjąć płaszcz i czuć się swobodnie.

— Dziękuję. Ma pan imponującą bibliotekę.

— No tak, przez lata trochę się tego nazbierało. Oczywiście znaczna część to literatura fachowa. Ale co pana do mnie sprowadza?

— Jak by to powiedzieć, za tydzień kończę osiemdziesiąt lat. To poważna liczba, więcej niż życia Mozarta i Chopina razem wzięte, najwyższy czas na jakieś podsumowania i wnioski…

— Gratuluję dostojnego wieku. Nie wygląda pan na swoje lata.

— Dziękuję. Gorsze jest to, że nie mam także rozumu jak na swoje lata. Może inaczej. Przychodzę do pana z prośbą o poradę, o wyjaśnienie.

— Wyjaśnienie czego?

— Wyjaśnienie wszystkiego: świata, ludzi, życia…

— W takim razie chyba pan wybrał nieodpowiedni adres. Moją rolą jest pomaganie ludziom w zrozumieniu siebie, w odnalezieniu przyczyn życiowej traumy, ułatwianie im dalszego życia. Ale nawet w tym nie doradzam, a raczej pomagam im odkryć prawdę o sobie…

— Ale ja…

— Chwileczkę, pozwoli pan, że dokończę. Stając obok swoich pacjentów, niejako przystawiam im lustro, ewentualnie od czasu do czasu zmieniam jego kąt albo rzucam boczne światło. Ale to oni sami szukają, to oni śledzą ścieżkę swojego życia. Toteż nie potrafię panu pomóc z dwóch powodów: po pierwsze — nie zajmuję się ideami, a ludźmi, po drugie — nie daję odpowiedzi, tylko pomagam je znaleźć.

— Więc jeśli nie do pana, to do kogo mam się zwrócić? Do szewca, do malarza, poety, rabina, księdza, futbolisty? Zresztą, kto wie, może chcę wiedzieć zbyt wiele, może mam nierealne oczekiwania, a może te pytania wynikają z mojej psychiki?

— Tu mnie pan zainteresował. Faktycznie, kiedy spojrzę wstecz na listę swoich pacjentów, to jest w nich pewna cecha wspólna — wszyscy byli inteligentni. Przypomniał mi pan wyniki badań przeprowadzonych wiele lat temu w Stanach. Otóż prześledzono życiorysy kilku tysięcy ludzi, od młodości aż do śmierci. Co parę lat prowadzone były wywiady, a wyniki skrzętnie notowano. Oczywiście tak ogromny projekt owocował wieloma rezultatami. Jednym z nich było zdumiewające odkrycie, że większość ludzi u zmierzchu swojego życia była z niego zadowolona. Natomiast ci niezadowoleni byli zwykle inteligentni, myślący, tacy jak pan.

— A więc widzi pan, mamy jakiś punkt styczny.

— Okazuje się, że tak. Człowiek ciągle się uczy, a przecież psycholog to też człowiek, chociaż czasami w to powątpiewam. Dobrze, proszę mówić.

— Nie bardzo wiem, od czego zacząć, bo wbrew pozorom jestem do tej rozmowy kompletnie nieprzygotowany. Przepraszam za niedyskretne pytanie: czy jeździ pan na nartach?

— Nie, nie lubię zimna.

— Tak przypuszczałem, ale to nie ma znaczenia. W młodości narty były moją pasją, a kiedy stawałem na alpejskim wierzchołku, powalał mnie widok niekończących się szczytów, jakby sięgały końca świata. Białe, majestatyczne posągi na tle klarownego błękitu, coś nieprawdopodobnego. Przyczyną mojego euforycznego odczucia był ogrom piękna, którego nie potrafiłem ogarnąć. Obraz ten zniewalał zmysły, zapierał mi dech. Dzisiaj też jestem powalony widokiem, którego nie potrafię ogarnąć. Tym razem nie jest to jednak piękno, a kompleksowość świata i życia. Widzi pan, tyle lat żyję i coraz mniej rozumiem.

— Niech pan nie będzie taki skromny. A może jest tu odrobina kokieterii?

— Przysięgam, nie przyszedłem tutaj po komplementy. Znam siebie na tyle, że chyba mam trzeźwy osąd swojej osoby. Kiedyś oglądałem wspaniały serial francuski o psychologu, jego pacjentach i ich losach. We wszystkich przypadkach problemy miały swoje źródło w dzieciństwie: a to despotyczny ojciec, a to molestowanie przez wuja, traumatyczne przeżycie i tak dalej. U mnie chyba też należy szukać praprzyczyny w dzieciństwie, ale nie w jakichś okropnych przeżyciach, a wręcz przeciwnie — w pewnym ładzie i miłym porządku.

— Intryguje mnie pan.

— Czy pamięta pan lekcje geometrii? Mam na myśli tę wczesną, euklidesową.

— Nie bardzo, ale to nie szkodzi, proszę kontynuować.

— Otóż miałem wspaniałą nauczycielkę matematyki, nazywała się Makomaska. Była już siwa, drobna, niepozorna, ale kiedy odkrywała przed klasą arkana geometrii, jej postać urastała do rangi bogini. Wchodziła do klasy z dużą drewnianą ekierką i ogromnym cyrklem z białą kredą na końcu. Piękno jej wykładów polegało na tym, że każda formuła była udowadniana i to na naszych oczach. Krok po kroku z podstawowych aksjomatów i logiki wynikał nowy rezultat. Na przykład w ten sposób odkryliśmy, że suma kątów trójkąta wynosi sto osiemdziesiąt stopni. Wyprowadzenie każdego dowodu kończyło się dużymi literami: CBDU — „co było do udowodnienia”. Pani Makomaska stawała wtedy z boku i z dumą patrzyła na swój wywód na tablicy, a my dzieliliśmy jej radość.

— To bardzo ciekawe, ale nie bardzo rozumiem, do czego zmierza.

— Zaraz się wszystko wyjaśni. Ten porządek, ta ścisła logika, dwa plus dwa równa się cztery, to wszystko zapadło mi w pamięć i ruszałem w życie z mocnym przekonaniem, że cały świat jest tak ułożony, obliczalny, przewidywalny. Potem w liceum, na studiach wierzyłem, że gdybyśmy wiedzieli wszystko o monecie, o sposobie jej rzucania, o oporze powietrza i setce innych czynników, moglibyśmy dokładnie przewidzieć, czy wynikiem rzutu będzie orzeł czy reszka. Krótko mówiąc, dla mnie wszechświat był całkowicie określony, tylko nie znaliśmy wielu elementów jego formuły. W moim uporządkowanym świecie mieścili się również i ludzie. Byli dobrzy i źli, inteligentni i głupi, prawi i nieuczciwi. Jednym słowem, widziałem uproszczony, a tym samym niedokładny obraz świata. Wychowany na euklidesowej perfekcji wierzyłem, że słowo „przyjaźń” pisane jest przez duże P, a „miłość” przez duże M. Wiadomo, że idealizm jest cechą młodości, ale pani Makomaska tę cechę jeszcze we mnie wzmocniła. Jak ustaliliśmy, osiemdziesiąt to dostojna liczba. Patrzę na swoje życie z boku, niczym postronny widz. Hen, na początku widzę dzieciństwo, beztroskę, zabawy, pierwszy pocałunek, rozpacz, kiedy „ukochana” zwróciła mi moje zdjęcie i był „koniec”. Potem młodość, „trudna i chmurna”, chociaż bywały wyskoki radości. Wiek dojrzały, i tak dalej. I do czego to wszystko prowadzi? Jaki jest w tym sens?

— A gdzie jest napisane, że nasze życie ma mieć sens? Oczywiście, chciałoby się w to wierzyć. Między innymi religia spełnia to zadanie. Może niech pan zacznie wierzyć w Boga?

— Tu też jest problem. Bo jak uwierzyć w Jego nieskończoną dobroć, skoro tyle jest w świecie zła i cierpienia. A przecież gdyby chciał ludzkiego dobra, to mógł stworzyć pogodny świat. Ale wtedy byłby ludziom niepotrzebny. Trudno się z tym pogodzić.

— A cóż nam innego pozostaje? Jedynie pozytywne myślenie może nas uratować przed szaleństwem. Zamiast mówić, że „i tak w końcu umrę”, należy się cieszyć, że dana nam była szansa pożyć. Zamiast pogrążać się w troskach — cieszyć się słońcem, każdym kwiatkiem, motylem czy burzą.

— Widzi pan, co mi zrobiła pani Makomaska: CBDU — „co było do udowodnienia”. Każdy etap dowodu posiadał ścisły, logiczny sens. Bardzo lubiłem naszą matematyczkę, wszyscy ją lubiliśmy i dobrze się czuliśmy w jej ułożonym i logicznym świecie. Ona pewnie nie zdawała sobie sprawy, że niechcący, bezwiednie poddaje nas pewnej indoktrynacji. A nie muszę panu mówić, jak głęboko zapadają koncepty wpojone w młode, chłonne umysły. Aż tu w pewnym momencie następuje konfrontacja z życiem i nagle geometria jest nieeuklidesowa i dwa plus dwa nie musi się równać cztery. No a co dopiero ludzie? Euklides nie zajmował się ludźmi. Miałem przyjaciela, znaliśmy się od dziecka. Razem dojrzewaliśmy, stopniowo krocząc przez dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały, aż do starości. Ale nie tylko to nas łączyło. Byliśmy niejako ulepieni z tej samej gliny: romantyczni, idealistyczni, wrażliwi na piękno w każdej jego postaci: w przyrodzie, muzyce, sztuce. Jacek pięknie recytował sonety Szekspira. Leżąc na złotych liściach w lesie, patrzyliśmy w niebo na odlatujące żurawie. Bez słowa. Bo potrafiliśmy razem mówić i milczeć. Potem rozdzielił nas los, ale tylko fizycznie, nie naruszając naszej spójni. Nadal cieszył nas teatr, kino i zwykła rozmowa przyjaciół. Mijały lata, pojawiły się dyplomy, żony, dzieci i ta przeklęta dojrzałość. Mam na myśli konfrontację z prozą codzienności. Nic tak nie zabija ducha jak rachunki za gaz, cieknący kran czy szorowanie piekarnika. Nie wiem, czy to ta rzeczywistość, czy gwiazdy, czy też inne licho zaczęły podważać naszą więź, bo stopniowo dystans fizyczny zaczął się rozszerzać na dystans duchowy. Nasze zainteresowania zaczęły się oddalać niczym rozjazd torów kolejowych, a spotkania, ciągle serdeczne, coraz bardziej ograniczały się tylko do… serdeczności. Czy uwierzy pan, że dzisiaj Jacek nawet nie odpowiada na moje listy? Nie potrafię tego pojąć, przyjaźń licząca tyle lat nagle pryska jak bańka mydlana. Oczywiście, ludzie się zmieniają, my się zmieniamy, ale są granice. Co innego miłość — to skomplikowana i często krucha relacja — ale przyjaźń? Takich przykładów jest wiele. Na przykład Sylwia: dzisiaj już babcia, siwa, ale ciągle sprawna. Zgorzkniała, cyniczna, sarkastyczna z dodatkiem kamuflowanej zazdrości. Wiadomo, są tacy ludzie, ale ona? Pamiętam ją jako młodą dziewczynę, pełną wdzięku, radosną, zawsze gotową do imprezy, do tańców, do wypitki i do wygłupu. Czy życie może aż tak zmienić człowieka?

— Sam pan widzi, że może.

— Dlaczego w większości przypadków jest to zmiana na gorsze? Dlaczego nie możemy szlachetnieć, stawać się lepsi, bardziej wyrozumiali, tolerancyjni, otwarci na świat?

— Są takie przypadki.

— Wiem, zawsze są wyjątki.

— Tak, ale ja ciągle nie widzę, co to ma wspólnego z geometrią euklidesową.

— Zaraz wyjaśnię. W pewnym momencie, gdzieś około pięćdziesiątego roku życia, uświadomiłem sobie, że jestem opóźniony w rozwoju, z grubsza o dwadzieścia lat. Wiele rzeczy dociera do mnie po latach. Pierwsze jaskółki niepokoju pojawiły się, kiedy otarłem się o geometrię nieeuklidesową i odkrycia fizyki XX wieku. Nagle intuicja, która towarzyszyła nauce przez wieki, okazała się zawodna, bo oto „c”, czyli prędkość światła, plus „c” także równa się „c”! Szok! Oczywiście to był tylko początek. Za nim posypała się lawina nowych odkryć i świat, w którym czułem się swojsko, okazał się obrazem przybliżonym, ale nie do końca prawdziwym. Nagle zasady i obliczalność runęły i okazało się, że naszym światem nie rządzą ścisłe reguły, a chaos. Mój wewnętrzny opór wobec nieobliczalnego świata nie był odosobniony. Ludzie znacznie mądrzejsi ode mnie też nie mogli zaakceptować świata rządzonego przez przypadek. Kiedy teoretyczne wywody Einsteina doprowadziły go do tej konkluzji, odrzucił tę możliwość, mówiąc, że „Bóg w kości nie gra”. Jeśli tak wielki umysł mógł się mylić, to cóż ja, zwykły zjadacz chleba, mam powiedzieć?

— To, co pan mówi, jest szalenie ciekawe, ale przypominam, że rozmawia pan z psychologiem, a nie fizykiem czy matematykiem. Nadal nie widzę w pana wywodzie miejsca na mój udział.

— Widzi pan, ja dotychczas wierzyłem, że rozrzucone puzzle ułożą się w pełny obraz, a tu nagle okazało się, że niektóre kawałki są zniekształcone i nigdy się nie dopasują do układanki i że jej nigdy do końca nie ułożymy. Zderzenie z teoriami naukowymi podważyło mój system myślenia, interpretowania świata i ludzi. Mógłbym przykładowo podważyć pracę psychologa, oczywiście to nie jest wycieczka osobista. Ale skoro konwencjonalna logika jest pod znakiem zapytania, to również logiczna ścieżka terapii może być wątpliwa. Jeżeli nie wierzymy busoli, to płyniemy na oślep. Nagle moje opóźnione odkrycie zaczęło pokrywać się z losami świata. Chaos, niczym czarna chmura, niczym brunatna lawa z wulkanu, zaczął zalewać świat i jego fundamentalne filary. Wszystko to, na czym ludzkość bazowała od Adama i Ewy, nagle zaczęło się kruszyć, niczym wyschnięta glina. Klimat, który jest podstawą życia na Ziemi, marnieje z dnia na dzień, grożąc totalną zagładą ludzkości. Kłamstwo i oszustwo, które potępiała nasza kultura, stają się masowo akceptowane. Pomagają temu media społecznościowe, niekontrolowane niczym chwasty na ugorze. Demokracja, o którą walczyły pokolenia, osuwa się na ziemię, więdnąc żałośnie. Naprodukowaliśmy tyle broni, że moglibyśmy nią kompletnie rozwalić świat. Trzykrotnie. Do tego dochodzą walczący fundamentaliści, terroryści, psychopaci na czele mocarstw, wreszcie szaleńcy, którzy dzięki mediom mogą siać nienawiść, kłamstwa i bzdurne teorie. Ale najgorsze jest to, że zwykli ludzie, tacy jak pan i ja, zaczęli się waśnić, spierać zawzięcie. Zawsze były spory, ale teraz przybrały one na sile, pozycje oponentów stały się radykalne, a środki walki ostrzejsze i bezpardonowe. Demony przejęły cugle i gnają świat ku przepaści. Wystraszone anioły pouciekały, a te, które zostały, ukryły się w jaskiniach. Nie mogły się odnaleźć w świecie, w którym nienawiść wyparła miłość, a cynizm rozgościł się tam, gdzie kiedyś mieszkał romantyzm. A jakby tego wszystkiego było mało, spadła na świat śmiertelna plaga. Pochłonęła miliony ofiar, powaśniła narody, rodziny i przyjaciół. Boska Beatrice prowadzi Mistrza od piekła poprzez czyściec do nieba. Nie wie biedaczka, że istnieje tylko piekło. Chociaż to właściwie Dante żył w tej rozkosznej ułudzie.

— To wszystko wiemy, ale proszę mi powiedzieć: czego pan oczekuje ode mnie? Mam zlikwidować broń jądrową, spacyfikować terrorystów? Czy też może mam pana przekonać, że to wszystko jest bzdurą, że świat jest piękny, niebo błękitne, a dziewczęta coraz piękniejsze?

— O dziewczętach to niech pan nawet nie wspomina. Starszy pan może jedynie liczyć na miejsce ustąpione w tramwaju albo pobłażliwy pocałunek w czoło. A czego oczekuję? Wie pan, jak to wszystko werbalizuję, to nawet moje pytania stają się chaosem. Może jednak problem tkwi we mnie, nie w przerażającym świecie. Podobno sny pomagają dotrzeć do esencji człowieka. Może moje sny rzucą na sprawę jakieś pomocne światło. Zresztą to właśnie niedawny sen jest bezpośrednią przyczyną przyjścia do pana. Czy mógłbym go panu opowiedzieć?

— Jak najbardziej. Słucham.

— W moim domu miała miejsce impreza. Huczna, ale dziwna. Przyszła masa ludzi, sami faceci. Wielu z nich w ogóle nie znałem, podejrzewam, że po prostu weszli z ulicy, bo słyszeli muzykę. Kilku siłą wypchnąłem za drzwi. Rozpoznałem dwóch przyjaciół, Romka i Sławka. Nie wiem, dlaczego Romek był bardzo agresywny i kilkakrotnie podnosił na mnie pięści. Zresztą nie oni byli głównym tematem snu. Dominujący był tu klimat: głośna muzyka, gwar, chaos, przewijające się postacie ciemnych typów, wielu ubranych w skórzane kurtki z trupią czaszką na plecach i metalowymi nitami. Towarzyszyły temu pióropusze kolorowych włosów na głowach, kolczyki, tatuaże. Dym z papierosów mieszał się z oparami alkoholu i zapachem potu. Na podłodze walały się niedopałki papierosów, zapałki i potłuczone kieliszki. Przy lodówce parę typów w obcisłych dżinsach i obdartych podkoszulkach piło wódkę z kufla od piwa. Ich kolega był już kompletnie pijany i bezceremonialnie wymiotował na nowiutką kanapę przed telewizorem. Na stole pod oknem dwóch skinów przesypywało na papierek biały proszek. Skąd te typy się tu wzięły? Jakieś towarzystwo spod ciemnej gwiazdy. Byłem przestraszony, przygnieciony mrocznymi siłami obcego mi świata. To wszystko w moim czystym, schludnym domu. W pewnym momencie w kuchni zgasło światło. Przecisnąłem się do bezpieczników przez stojący tłum. Znalazłem odpowiedni włącznik, przekręciłem, ale on natychmiast powracał do dołu, bo zwarcie nadal trwało. Wróciłem do kuchni. Ktoś rozstawił deskę do prasowania, blokując dostęp do zlewu. Nad żelazkiem unosiła się smużka dymu i smród spalenizny. Spod schodków dobiegły głośne krzyki, dwa typy rzuciły się do bójki, błysnęły noże. Na szczęście koledzy rozdzielili walczących, nim polała się krew. Nagle pojawiła się moja żona. Wróciła skądś z koleżankami. Patrzyła na mnie zszokowana. Nie potrafiąc odpowiedzieć na jej nieme pytanie, wzruszyłem ramionami. Obok dwóch drabów zaczęło się bić, pchnęli nas i wraz z żoną upadliśmy na podłogę. Pomogłem jej się podnieść i odeszliśmy na bok. Poczułem zawroty głowy i zacząłem się dusić. W tym momencie się obudziłem. Ściągnąłem kołdrę, która zdawała się ważyć tonę. Podszedłem do okna, łapczywie wciągałem powietrze. Napiłem się wody i pragnąc przerwać nocną marę, patrzyłem na gwiazdy. Uspokojony powróciłem do łóżka i od razu usnąłem. Mara ustąpiła, ale nie do końca. Na szczęście wszyscy już poszli. Na pobojowisku zostałem sam. Z bólem patrzyłem na połamane krzesła, śmieci na podłodze, pety i potłuczone kieliszki. Biały dywan zalany był winem, na kanapie wymioty, a wszędzie smród. Na stole ktoś zostawił czarne, rozczłapane buty. Obok zmięta apaszka. Na adapterze pozostała kręcąca się płyta, klikała nieznośnie przy każdym obrocie. Było mi zimno, czułem się samotny i smutny. Wreszcie sen się rozmył, rozpłynął w nocy, wypadł z mózgu. To tyle. Przyzna pan, że dziwny sen.

— Sny są na ogół dziwne, przynajmniej te, które mi opowiedziano. Niewątpliwie rzuca on nowe światło na całą sprawę.

— To znaczy na mnie, na moją osobowość?

— Tak, na pana. Z jednej strony treść tego snu harmonizuje z pana opowieścią, z drugiej — sygnalizuje elementy pańskiej podświadomości, co nadaje całej sprawie bardziej złożony charakter. Ale do tego powrócimy przy następnym spotkaniu. Niestety czas wizyty dobiegł już końca. Czy odpowiada panu ta sama godzina za tydzień?

— Jak najbardziej.

— A więc do zobaczenia.

— Do widzenia.


O umówionej porze Ireneusz Wiseman stanął przed drzwiami gabinetu, na których widniała mała kartka z napisem: „Klinika psychologiczna zawiesza swoją działalność do odwołania. Przepraszamy”.

Adwokat zmarłych

Jechałem w delegację do małego, prowincjonalnego miasteczka na północny zachód od Sydney. Pociąg był niemal pusty, w przedziale byłem sam. Mała stacyjka, na której stanęliśmy, była wyludniona i w czasie krótkiego postoju wsiadł do pociągu jeden pasażer. Po chwili rozległ się gwizdek zawiadowcy, trzasnęły drzwi i pociąg wolno ruszył w dalszą drogę.

Podróż ta była mi nie na rękę, bo byłem w trakcie przygotowań do ślubu zaplanowanego za trzy tygodnie. Z Michelle mieszkam już dwa lata i decyzja ta zrodziła się naturalnie. Patrząc na przesuwający się za oknem pejzaż, przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie. Też byłem w podróży. No może nie zupełnie tak samo — był to rejs turystyczny. Na pokładzie znajdowało się wiele dziewcząt, ale Michelle była niczym czerwona róża na tle czarno-białego obrazu. Jak w filmie.

Początek jednak nie był łatwy. Wypiliśmy parę drinków przy barze, potańczyliśmy, Michelle była miła i uprzejma, ale… miała chłopaka. Ich relacja była w stanie kryzysowym, a rejs miał być próbą rozstania. Do czasu rozwiązania nie chciała się angażować w nową znajomość. Poprosiła, abym do niej nie dzwonił i nie pisał. Obiecała skontaktować się sama, jeśli i kiedy przyjdzie na to odpowiednia pora.

Czas oczekiwania dłużył się niemiłosiernie. Liczyłem godziny, podczas gdy mijały tygodnie. Ostatecznie zacząłem sobie tłumaczyć, że nigdy się nie doczekam, kiedy niespodziewanie przyszedł SMS: „Napisz albo zadzwoń, chętnie się spotkam”. Kosztowało mnie to kilka nieprzespanych nocy.

Moje myśli przerwało wejście do przedziału drugiego pasażera: mężczyzny w garniturze i krawacie, w wieku około pięćdziesiątki. Wymieniliśmy grzeczności, po czym nieznajomy usiadł naprzeciwko mnie i wyjął z walizeczki laptopa, na którym zaczął coś intensywnie pisać.

W pośpiechu nie przygotowałem się do nagłego wyjazdu i nie wziąłem ze sobą nic do czytania. Niestety widok za oknem nie był w stanie rozjaśnić szarości podróży. Pożółkłe trawy snuły się monotonnym pejzażem, tylko gdzieś pod horyzontem pojawiało się pasmo niewielkich gór, a raczej pagórków. Trawy kładły się pokotem przygniatane północnym wiatrem od pustyni. Aura ta wprowadziła mnie w stan głupiej bezmyślności, z której wyrwał mnie głos nieznajomego. Przeprosił mnie i zapytał, czy mógłbym mu w czymś pomóc. Odpowiedziałem, że chętnie, o ile będę w stanie.

— Pan mi wybaczy, głupia sprawa i od rzeczy pytanie: co oznacza określenie „stoicki spokój”?

Odpowiedziałem, na ile mnie było stać. Miałem mgliste wspomnienie greckiej grupy filozofów proponujących stoicyzm jako formę bytu i postawy życiowej wyzbytej wszelkich emocji i poprzez brak rozczarowań i trosk prowadzącej do szczęścia.

Nieznajomy słuchał uważnie, robiąc drobne notatki. Kiedy skończył, tym razem ja zadałem mu pytanie:

— Jeśli się pan nie pogniewa, to teraz ja zapytam: skąd u pana nagle tak osobliwe pytanie?

Nieznajomy uśmiechnął się.

— Nie dziwi mnie pana ciekawość, jednak uprzedzam, że moja odpowiedź na pewno pobudzi w panu dalsze pytania. Ale cóż, skoro się powiedziało A, należy powiedzieć i B. Otóż określenie to ma znaczenie w tekście, który redaguję, i ważne jest jego znaczenie.

— A ten tekst?

— No właśnie, tu zaczyna się sedno sprawy. Piszę mowę pożegnalną zmarłego.

— Słucham?

— Nie przesłyszał się pan. Jestem adwokatem zmarłych.

Aż podskoczyłem z wrażenia, podczas gdy nieznajomy, wcale niezdziwiony moją reakcją, podał mi swoją wizytówkę:


Bruno Rowan

Adwokat zmarłych


Dalej telefon i adres. Bruno zaczął tłumaczyć:

— Ja wiem, to początkowo szokuje, ale po poznaniu sedna sprawy staje się zupełnie logiczne. Ciekawi to pana?

— Ależ oczywiście, to frapujące.

— Wszystko zaczęło się od przy… Było to parę lat te…

W tym momencie zgubiłem wątek mówiącego, usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie się spotkałem z równie osobliwym zawodem. Sędzia… tak to był na pewno sędzia. Sędzia zbawiciel? Nie. Sędzia cierpiętnik? Też nie. Nagle sobie przypomniałem: oczywiście był to sędzia pokutnik! Albert Camus, Upadek.

— Przepraszam pana, może pan powtórzyć? Zamyśliłem się na chwilę.

— A więc wszystko zaczęło się od przypadku, było to parę lat temu. Pewien facet, nazwijmy go Malcolm, rozumie pan, ze względu na dyskrecję wszystkie nazwiska i imiona są fikcyjne, ale jest to oczywiście bez znaczenia. Otóż ten pan zaangażował mnie jako doradcę finansowego, chodziło o odzyskanie pieniędzy nielegalnie przywłaszczonych przez jednego z członków rodziny. Szczęśliwie moje działania skończyły się powodzeniem i Malcolm odzyskał skradzione pieniądze. Niestety na tym kończyły się dobre wiadomości. W czasie naszych spotkań poniekąd zbliżyliśmy się do siebie, aż pewnego wieczoru, kiedy celebrowaliśmy nasz sukces szklaneczką whisky, Malcolm wyznał mi, że jest nieuleczalnie chory, a jego dni są policzone. Nasza rozmowa przybrała zupełnie inny ton. Nagle przenieśliśmy się w świat umarłych, śmierci i tego, co po niej. Żartując, poprosiłem go, że jak już tam będzie, żeby mi wysłał jakiś znak, ot, chociażby krótki SMS, tam na pewno mają komórki. Zaśmiał się wraz ze mną, ale nagle posmutniał, bał się swojego pogrzebu. Wszystkie pogrzeby, a zwłaszcza mowy pogrzebowe, które słyszał, były jakieś sztuczne, wymuszone, nieszczere. Zazwyczaj dawały rozmyty i mglisty obraz zmarłego. Malcolm najchętniej sam napisałby swoją mowę. Zaproponowałem mu, żeby tak zrobił albo lepiej nagrał ją w formie wideo, które zostanie odtworzone na pogrzebie. „Nie puściliby” — powiedział. Odpowiedziałem mu, że gdyby chciał, ja mógłbym przeczytać mowę pogrzebową w jego imieniu. Roześmialiśmy się na myśl o tak absurdalnym pomyśle. Pożegnaliśmy się i na tym się sprawa zakończyła. Przynajmniej tak mi się wydawało. Minęło kilka tygodni, przychodzi list od Malcolma, w którym oświadcza on, że przyjmuje moją ofertę. Myślałem, że żartuje, zadzwoniłem do niego, ale on zupełnie poważnie potwierdził swój zamiar, dodając ścisłe instrukcje dotyczące procedury oraz oferując mi spore wynagrodzenie. Według jego życzenia miałbym przerwać oficjalną mowę, którą zapewne przedstawi z pulpitu jego najstarsza córka Diana, i wstając w pierwszym rzędzie — odczytać tekst zmarłego, to znaczy jego. W pierwszym momencie mnie zatkało. Wyobrażałem sobie oburzenie zebranych, zwłaszcza rodziny, nie mówiąc o Dianie. Malcolm uśmiechnął się, uważał, że jeśli oni mogli go gnoić przez lata, to mogą, chociaż raz, ostatni raz go wysłuchać.

Bruno przerwał swą opowieść, zamknął laptop i spojrzał na mijane pola. Siedziałem nieruchomo, nie wiedząc, co powiedzieć. Było to tak absurdalnie szalone, tak niewiarygodne, że patrzyłem na mówiącego niczym na czarnego maga, który widząc moje znudzenie, wymyślił całą tę historię, żeby wypełnić czas podróży. Ale Bruno nie był żartownisiem. Przez chwilę siedzieliśmy nieruchomo, patrząc na mijane polany i lasy.

— Jeśli pana to interesuje, mogę panu pokazać wideo z tej ceremonii, mam je na laptopie.

— Oczy… oczywiście — wyjąkałem nieśmiało.

Bruno postawił komputer na stoliku, wyszukał odpowiedni plik, przeskoczył wstępne teksty i na ekranie ukazało się wnętrze kaplicy, skromny ołtarz, przed nim trumna. Na froncie stało zdjęcie pełnego życia młodzieńca. Patrząc na jego promieniującą uśmiechem twarz, trudno było uwierzyć, że kiedyś będzie schorowanym starcem… Aż w końcu legnie w podłużnej skrzyni…

Po słowie wstępnym pastora przed pulpitem stanęła mocno siwiejąca już kobieta. Diana przedstawiła się jako pierworodna córka zmarłego. Jak zwykle w takich okolicznościach z jej ust płynęły słowa uwielbienia i peanów na cześć kochanego ojca. Dla całej rodziny, a zwłaszcza dla niej, był to człowiek szlachetny, ceniony, niezrównany ojciec i dziadek. Jego brak będzie dla nich niepowetowaną stratą.

W tym momencie z pierwszego rzędu, tuż przed trumną, wstał postawny mężczyzna. Jego twarzy początkowo nie było widać, dopiero po chwili kamera zmieniła pozycję.

— Nazywam się Bruno Rowan — zaczął. — Jestem tu z polecenia Malcolma Browna — gestem wskazał trumnę — który mnie zaangażował, abym w jego imieniu przeczytał mowę pogrzebową napisaną przez niego samego.

Przez kaplicę przeszedł pomruk oburzenia i powszechnej dezaprobaty. Diana zamarła, z jej drążących rąk posypały się kartki z tekstem przemówienia. Ale Bruno miał silny głos i będąc w pełni przygotowanym na taką reakcję, mówił dalej.

— Wszystko to, co tu powiem i jak powiem, wynika ze ścisłych instrukcji zmarłego, a jest to jego ceremonia i to do niego należy ostatnie słowo, dlatego poproszę o szacunek.

Pomruk ucichł, tylko oczy Diany ciskały pioruny na Bruna. Gdyby mogła, wymiotłaby intruza z kaplicy, a przy okazji i połowę zebranych. W międzyczasie wyjął on z kieszeni zapisane kartki i nie zważając na jej reakcję, zaczął czytać.

— Tak, to ja poleciłem panu Rowanowi, aby przeczytał ten napisany własnoręcznie przeze mnie tekst na ceremonii pogrzebowej. Jego autentyczność potwierdza mój podpis na dokumencie. Jest to moja jedyna i ostatnia możliwość przedstawienia prawdy o mnie i moich najbliższych.

Po kaplicy przeszedł pomruk niepokoju, ale Bruno niespeszony czytał dalej:

— Domyślam się, że to moja pierworodna przedstawi główne przemówienie. Poleciłem panu Rowanowi, aby je przerwał, i zapytuję cię, Diano: jakim prawem śmiesz zabierać głos i (prawdopodobnie) piać peany na mój temat? Ty, która obraziłaś się na mnie lata temu o jakąś błahostkę i od tego czasu nie rozmawiasz ze mną i odrzucasz moje próby pojednania. Niestety nie możesz pamiętać dnia, w którym się urodziłaś, i nie mogłaś widzieć moich łez radości na twój widok.

W czasie tych słów twarz Diany zaczerwieniła się i ściągnęła w gorzkim grymasie. Kobieta nerwowo chwyciła kilka rozrzuconych kartek i niemal biegiem opuściła kaplicę. Za nią wybiegł jej mąż i chyba syn. Zebrani wodzili wzrokiem za wychodzącymi, aż ci zniknęli, trzaskając drzwiami. Tylko Bruno trwał nieruchomo, jakby z góry przewidział bieg wydarzeń. Kiedy głowy odwróciły się z powrotem w jego stronę, ze stoickim spokojem powrócił do przerwanego tekstu:

— Najprawdopodobniej motorem postępowania Diany była matka, Marta. Przeżyliśmy szczęśliwie piętnaście lat, ale, jak to bywa, na granitowym posągu naszego związku pojawiły się rysy, potem pęknięcia, aż ta pozornie niezniszczalna konstrukcja runęła w gruzach. Wypominałaś mi fakt, że wywiozłem cię z rodzinnej Holandii na kraj świata, że wszystko tu było inne, że tęskniłaś za domem. Ale przecież od początku wiedziałaś, że taka była umowa, ba, nawet cieszyła cię perspektywa wielkiej przygody. Owszem, przyznaję, że kiedy mnie odtrącałaś i wszystko cię we mnie drażniło, nie byłem święty, miałem swoje wyskoki. Ale ostatecznie i ty nie pozostałaś bez winy. Problem polegał na tym, że ja ciebie ciągle kochałem, a ty mnie nie. Próbowałem to wszystko naprawić, ale do tanga trzeba dwojga. Żaden rozwód nie jest przyjemny, ale w ciebie wstąpiła żmija i uderzyłaś w najbardziej czułe miejsce: w nasze, nie w twoje, w nasze dzieci. Zaczęłaś je systematycznie nastawiać przeciwko mnie, zwłaszcza kiedy związałaś się z nowym mężczyzną. Nagle minęła tęsknota do ojczyzny, nowa ziemia okazała się zupełnie znośna i w twoim domu ponownie zakwitły tulipany. Ale nie w moim. Toteż proszę cię: opuść kaplicę. Byłem dla ciebie wrogiem za życia, nie widzę więc powodu, dlaczego miałabyś mnie darzyć sympatią, gdy umarłem.

Oczy zebranych skierowały się na siedzącą w pierwszym rzędzie Martę Najwyraźniej czuła na sobie ich wzrok, a może coś więcej. Wstała wraz z mężem i z pochyloną głową opuściła kaplicę. Na szczęście ciemna woalka niczym tarcza maskowała jej purpurową twarz. Bruno pozwolił im spokojnie wyjść i powrócił do tekstu Malcolma:

— Dianę utraciłem bezpowrotnie, żywiła do mnie tylko dwa uczucia:¸nienawiść i pogardę. Młodsza córka, Simone, nie była aż tak radykalna, utrzymywała ze mną poprawne stosunki, ale nie było tam odrobiny uczucia, z każdego słowa wiało chłodem. Jeff jest od Simone o dwa lata młodszy i jako jedyny syn miał ze mną pewną więź. Kiedy byliśmy razem, czułem, że jest moim synem, był miły, serdeczny, ale… były dwa „ale”. Po pierwsze był bardzo pochłonięty pracą, co nie pozwalało na częstsze kontakty. Zresztą osiągnął duże sukcesy, jest milionerem. Drugie „ale” było znacznie gorsze, bo kiedy był z matką, potulnie chował się pod jej skrzydłami kosztem naszej relacji. Wreszcie najmłodsza córka Sara. Była mi najbliższa, okazywała dużo ciepła i troski, czułem, że jest moją córką. Ale los chciał, że zamieszkała na drugim końcu kontynentu, bo aż w Perth. Doczekałem się czworga dzieci i ośmiorga wnucząt, ale faktycznie żyję sam, samotny w starym domu moich rodziców. Nie prowadzę samochodu, chodzę o lasce i to z trudem. Jedno oko praktycznie nie jest sprawne, drugie — tylko w połowie. Mam specjalne urządzenie do zakładania majtek, a paznokcie u nóg już od lat obcina mi higienistka. Mimo to jakoś funkcjonuję, do wszystkiego można się przyzwyczaić. A może nie, pewne rzeczy przekraczają ludzkie możliwości. Tak było w ostatnie święta. Od lat spędzam je sam, ale to, co się wydarzyło przed miesiącem, zwaliło mnie z nóg. Zupełnie przypadkowo dowiedziałem się, że ostatnia Wigilia odbyła się u Jeffa. Były tam wszystkie dzieci, wnuki, matka z mężem, tylko mnie nie zaproszono, ojca rodziny! To była diabelska konspiracja moich najbliższych: Diany, Simone, Jeffa, Sary i ich matki. Słysząc to, rozpłakałem się jak dziecko. Może nie byłem najlepszym ojcem ani mężem, ale przecież was kochałem. Starałem się was wychować na ludzi. Wszyscy pokończyliście studia, założyliście rodziny. Nigdy was nie biłem, nigdy nie widzieliście mnie pijanego. Mówię to, ponieważ jako dziecko doświadczyłem jednego i drugiego. W pewnym okresie ojciec wracał do domu pijany, bił matkę, mnie, brata; każdego, kto mu wpadł pod rękę. I wiecie co? Ja mu to przebaczyłem. A wy, co ja wam zrobiłem? Czym sobie zasłużyłem na takie traktowanie? Czym? Powiedzcie tu przy moich prochach. Może was usłyszę.


Zapanowała kompletna cisza, tylko pochylone głowy dzieci w pierwszym rzędzie ciążyły niczym wielki grzech. Najmłodsza Sara nie wytrzymała i wybuchnęła głośnym szlochem. Siedzący obok brat objął ją, ale nie mógł powstrzymać drżącego ciała. Bruno poczekał, aż kobieta się uspokoi, i z powagą powrócił do przemówienia.

— Proszę was jednak: nie myślicie, że jestem zgorzkniałym, stetryczałym starcem. I ja doznałem ciepła i nie straciłem wiary w ludzi. Kilka lat temu w sąsiednim domu zamieszkała młoda para emigrantów z Iranu. Przyznam uczciwie, że nigdy nie byłem fanem islamu, a z sąsiadami miałem ograniczony kontakt, chociażby dlatego, że nie mówili po angielsku. Może powiem inaczej: ograniczony kontakt werbalny, ale nie pozawerbalny. Wyobraźcie sobie, że Muhammed przychodził czasami i wskazawszy gestem bałagan w moim ogródku, zaczynał zbierać liście, przycinać przerośnięte krzaki. A robił to z uśmiechem, nawet z serdecznością. Ale najbardziej wzruszała mnie jego żona, ładniutka Estera. Od czasu do czasu pukała do drzwi i przynosiła mi gorącą zupę albo cały obiad. Nie wiem, czy przez przypadek, czy intuicję, ale zawsze trafiała w jakiś delikatny moment w moim życiu: na przykład po awanturze z córką czy gdy miesiąc temu dowiedziałem się o rodzinnej Wigilii. Stanęła w drzwiach w czarnej chuście na głowie, w obu rękach trzymała gorące danie. Widząc, że mimo laski poruszam się z trudem, wniosła talerz do domu, postawiła na stole i dygnęła z uśmiechem. Miałem łzy w oczach. Zauważyła to i jej oczy również stały się wilgotne. Zażenowana życzyła mi smacznego i pospiesznie opuściła dom. Wiem, zbyt długa była ta moja mowa, ale przyrzekam: już nigdy więcej was nie zanudzę. Pozwólcie, że zakończę wzruszającym akcentem z udziałem członka naszej rodziny. A jednak. Właśnie pokazywałem Piotrkowi, najmłodszemu wnukowi, wnętrze wielkiego zegara, kiedy on nagle powiedział: „Dziadku, kocham cię”. Przez chwilę nie wiedziałem, co mam powiedzieć, po czym spontanicznie zapytałem: „A jak myślisz: czy to ty mnie bardziej kochasz, czy ja ciebie?”. „Dziadek mnie” — odpowiedział bez wahania. „A dlaczego?” „Bo masz większe serce”

Mówiący złożył papiery i delikatnie położył je na wieku trumny, tuż obok zdjęcia. Obraz na ekranie laptopa zatrzymał się na tej scenie.


Bruno wyłączył komputer, ja powróciłem na swoje miejsce. Pociąg mijał jakąś małą mieścinę, szlaban i zabudowania dworcowe. Nagle chmury, które jeszcze niedawno wisiały nad horyzontem, ukazały się tuż nad nami, po chwili lunął deszcz, jakaś monstrualna ulewa, po czym grad — kulki wielkości orzechów waliły o dach, o szyby. Zrobiło się mroczno i poczułem się nieswojo. Pociąg widmo przesuwał się w jakiejś piekielnej nawałnicy, tak mógłby wyglądać koniec świata. Albo jego początek.

Dopiero kiedy burza ucichła, zapytałem Bruna:

— Rozumiem, że to, co pan robi, przynosi pana klientom pewną ulgę, ale czy nie przeraża pana takie lawirowanie pomiędzy światami żywych i umarłych? Czy nie ma pan jakichś oporów wewnętrznych?

— Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że niosę tym ludziom pomoc, pewne zamknięcie ziemskich spraw. Często po zredagowaniu swojej mowy czują, jakby pozbyli się potwornego balastu, są spokojniejsi, na pograniczu uśmiechu. Dla mnie każdy taki epizod to zastrzyk adrenaliny. Kiedy staję przed zebranymi i widzę przed sobą tych, którzy skrzywdzili, ich ponure twarze, ich winy wypisane na zmarszczonych czołach, spuszczony wzrok, wtedy czuję się jak obrońca pokrzywdzonych, adwokat zmarłych. Dodaje mi to skrzydeł, a przy tym mam poczucie, że zrobiłem dobry uczynek, a jest to dla mnie ważne.

— Chyba dla każdego jest to miłe uczucie?

— To prawda, ale mój przypadek jest szczególny.

— O.

Bruno przerwał, patrząc na ociekające wodą szyby. Krople wody popychane pędem pociągu przesuwały się niemal poziomo. Zapadł zmierzch. Na twarzy dotąd spokojnego współpasażera pojawił się niepokój. Poluzował krawat, rozpiął guzik koszuli i spoglądał to za okno, to na mnie.

— Wie pan, ta podróż, ta burza… Powiem panu coś, czego dotąd nikomu nie mówiłem, oczywiście, o ile ma pan ochotę posłuchać. Przychodzi mi to łatwiej, bo wiem, że nigdy więcej się nie spotkamy.

— Ależ proszę, jak najbardziej, czuję się zaszczycony pana zaufaniem.

— Jak pan wie, wszystko zaczyna się od dzieciństwa, tam rodzą się nasze sukcesy i… demony, zwłaszcza te drugie. W moim przypadku było to trochę na odwrót. Zaraz wyjaśnię. Otóż dzieciństwo miałem pogodne. Wprawdzie byłem jedynakiem i nie miałem dużej rodziny, ale byłem kochany przez rodziców, miałem licznych kolegów, uwielbiałem szkołę. Szczególnie interesowała mnie archeologia, ale byłem także niezły w sporcie, kilka razy nawet wygrałem zawody pływackie. Pod koniec liceum planowałem studiować archeologię i życie układało mi się pomyślnie. Gdybym wiedział, to, co wiem dzisiaj, byłbym podejrzliwy co do tego niekończącego się pasma sukcesów. Ale wiadomo, pogodny chłopak wierzy w to, co widzi. Maturę zdałem z doskonałymi wynikami, bez problemu dostałem się na studia. Miesiąc przed rozpoczęciem zajęć kończyłem osiemnaście lat, z tej okazji zrobiłem w domu imprezę. Po raz pierwszy z oficjalnym udziałem alkoholu. Nazajutrz debiutowałem swoim pierwszym kacem, jeszcze po południu byłem lekko zamglony. Ojciec widocznie tego nie zauważył, bo niefortunnie poprosił mnie na rozmowę. Nie wzbudziło to we mnie żadnych podejrzeń, bo już nieraz zdarzały się podobne sytuacje i nic z tego nie wynikało. Jednak tym razem od początku czułem jakiś niepokój. Ojciec wziął mnie do swojego gabinetu, wydawał się wyraźnie nieswój, podenerwowany, a z natury był raczej spokojny. „Skończyłeś osiemnaście lat, jesteś dojrzałym młodym człowiekiem, naszą dumą. Muszę ci oznajmić pewne fakty” Czułem, jak krew uderza mi do mózgu. „Bruno — ojcu drżał głos — jesteś naszym ukochanym, uwielbianym synem” Przetarł chusteczką oczy, po czym dodał już niemal szeptem: „Muszę cię powiadomić, że nie jesteś naszym biologicznym dzieckiem…”. Dalszych słów nie słyszałem, zagłuszał je ogromny szum. Jak przez mgłę pamiętam, że obaj wstaliśmy i objęliśmy się we łzach.

Bruno przerwał, wyjął z walizeczki małą piersiówkę i zaprosił mnie do udziału. Poczułem zapach whisky, której nie znoszę, ale nie był to czas na tłumaczenia. Wypiłem, powstrzymując grymas, potem on pociągnął duży haust. Przerwał na moment, po czym powrócił do swojej opowieści.

Wydarzenie to wywołało największy szok w jego życiu. Może niesłusznie, bowiem rodzice, od teraz przybrani, byli dla niego dobrzy, w życiu by nie zgadł, że był adoptowany. W końcu co to za różnica? A jednak. Świat Bruna, dotąd poukładany i stabilny, rozpadł się na kawałki. Studia podjął z opóźnieniem, ale nie potrafił się skoncentrować i po paru miesiącach zaniechał dalszych prób. Jego obsesją stało się teraz odnalezienie biologicznych rodziców. Dopytywał się w domu, chodził po urzędach, pisał listy, dzwonił… Wreszcie po pół roku wpadł na trop matki. Niemal cudem uzyskał jej adres. Mieszkała w innym mieście. Pojechał tam natychmiast i z przyspieszonym biciem serca zapukał do drzwi. Otworzył je starszy pan i już po kilku słowach stało się jasne, że matka tu nie mieszka. Owszem, była poprzednią lokatorką, ale gdzie pojechała? Nie wiedział.

Bruno musiał przełknąć gorzką pigułkę i powrócić do życia. Był to powolny proces, ale stopniowo zaczął się godzić z nowymi realiami. Do powrotu na studia podejmował się różnych zajęć: pracował na budowie, na poczcie, jeździł taksówką. Nadal mieszkał w rodzinnym domu i chociaż teoretycznie nic się nie zmieniło, nie było już tak samo. Jego przybrani rodzice z żalem patrzyli, jak się męczy i stopniowo od nich odsuwa…

Studia zmobilizowały go do koncentracji na innych problemach, poznał nowe towarzystwo, razem chodzili na imprezy, koncerty, do barów. Z czasem powracał do normalności i tylko wprawne oko zauważyłoby pewien ukryty niepokój i brak pewności siebie.

Studia ukończył z dobrym wynikiem, ale tu jego pasja uderzyła o twardy mur realiów — wybrany przez niego kierunek dawał bardzo ograniczony wachlarz możliwości pracy, zresztą za kiepskie pieniądze. Tylko przypadek sprawił, że zaoferowano mu posadę w firmie maklerskiej, oczywiście na niskim szczeblu, ale było to otwarcie nowych możliwości. Okazało się, że nawet w ekonomii można znaleźć ciekawe aspekty. Bruno poszerzył swoją wiedzę i po czasie został doradcą finansowym. Lepsze zarobki pozwoliły mu wynająć mieszkanie, kupić samochód i zacząć „żyć po ludzku”.

Pewnego ranka jadąc do pracy, usłyszał w radiu audycję o zagubionych rodzinach, o działalności Czerwonego Krzyża i wielu przypadkach odnalezienia bliskich. Zatrzymał się, by zanotować numer telefonu. Tym razem sprawy posunęły się w błyskawicznym tempie. Po kilku tygodniach dostał adres matki, jak go zapewniono — właściwy. Na dodatek w Sydney, czyli na miejscu.

Jechał tam pełen niepokoju. Było to małe, skromne mieszkanie na czwartym piętrze. Drzwi otworzyła chuda, siwa kobieta o niezdrowym wyglądzie. Kiedy się przedstawił, nieomal zemdlała, musiał jej pomóc usiąść w fotelu.

— To ty — wyszeptała — to ty.

Sięgnęła po paczkę papierosów. Próbowała zapalić zapałkę, ale za bardzo drżały jej ręce. Bruno przypalił jej papierosa. Pociągnęła tak mocno, że się zakrztusiła. Nie mogła pohamować kaszlu.

— To ty. — Patrzyła na niego rozbieganym wzrokiem, mierząc go od stóp do głów — Może chcesz herbatę?

— Szklankę wody poproszę.

Chwiejnym krokiem poszła do kuchni. Bruno słyszał cieknącą wodę. Długo. Wreszcie wróciła.

— Widzisz — zaczęła — tak tu mieszkam… Miałam kota, zdechł w zeszłym roku. Krasnal się nazywał. Pokażę ci zdjęcie. Ależ ja głupia, co cię obchodzi mój kot. Napijesz się? — Wskazała na prawie pustą butelkę whisky.

Nalała dwie szklanki, nie czekając na odpowiedź. Popiół z papierosa opadł jej na sukienkę. Strząsnęła go na podłogę. Wypiła duży łyk.

— Wyrosłeś na kawał chłopa. Powiedz: jak żyjesz? Pracujesz? Masz rodzinę? Ile masz teraz lat?

— W sierpniu skończyłem trzydzieści pięć.

Zaczęła coś po cichu przeliczać.

— Tak, zgadza się — sierpień tysiąc dzie…

— A jak pani… jak mama?

— No widzisz, jakoś żyję. — Popiła whisky i sięgnęła po papierosy.

— A ojciec, jest tu…?

Spojrzała na niego z wyrzutem.

— Straciłam z nim kontakt, zanim się urodziłeś.

Rozpłakała się, podeszła do siedzącego Bruna i objęła jego głowę. Potem wróciła na swój fotel i zakrywszy ręką oczy, opowiedziała swoją historię.

Była dziewczyną z „dobrego domu”, co niedzielę chodziła z bratem i rodzicami do kościoła, obchodzili wszystkie święta. Chodziła do prywatnej szkoły i obracała się w „odpowiednich” sferach. Dopiero na studiach zetknęła się alkoholem, narkotykami i imprezami na pełnym luzie. Uniwersytet był w innym mieście, zamieszkała w akademiku i, jak to bywa u dziewcząt z „dobrych domów”, rzuciła się w nowy świat z entuzjazmem i naiwnością, a niefortunny los sprawił, że zaszła w ciążę. Przed zabiegiem powstrzymał ją ginekolog, groziło to bezpłodnością. Oczywiście nie mogła się przyznać rodzicom, więc trzymała całą historię w tajemnicy, a po porodzie dziecko natychmiast oddała…

— Od tamtej chwili nie było dnia, żebym o tobie nie pomyślała. Spoglądałam na kalendarz, próbując sobie wyobrazić, jak wyglądasz, co robisz, gdzie jesteś. Stałam się niewolnicą swojego grzechu. Nigdy go sobie nie wybaczyłam — otarła oczy — i nie wybaczę. A ty, czy możesz mnie rozgrzeszyć?

— Ja to już zrobiłem.


Los matki stał się dla Bruna nowym wyzwaniem, głównym nurtem życia, któremu oddał się bez reszty. Wynajął jej ładne mieszkanie, kupił nowe ubrania, zadbał o opiekę lekarską. Raz w tygodniu jedli razem obiad. Ujęta jego entuzjazmem zgodziła się ograniczyć palenie i picie. Bruno z radością patrzył, jak jej twarz nabiera koloru, jak powraca do niej życie. Dopiero po czasie uświadomił sobie, że on sam stał się pogodniejszy, ustąpiły jego zahamowania, obawy. Właśnie wtedy na jego drodze stanął Malcolm. Angażując się w jego sprawy, Bruno zrozumiał, że to działanie nadaje sens jego życiu.

— Pan mi wybaczy, rozgadałem się zupełnie jak nie ja. Nie wiem, czy to ta aura, czy może pańska obecność…

— To śmieszne, ludzie często mi się zwierzają, nawet nieznajomi…

Obaj zamyśliliśmy się.

„Jak to nigdy nie wiadomo, co tkwi w człowieku” — pomyślałem. Na pierwszy rzut oka: ot, facet, urzędnik w krawacie z walizeczką. Może gdyby nie jego przeżycia, takim by pozostał. Dopiero po czasie ciszę przerwał Bruno.

— Ja tak o sobie, a powinienem dokończyć historię Malcolma — zaczął. — Nigdy nie podejmuję się nowego zadania bez dokładnego poznania całej sprawy. Najczęściej sprowadza się to do rozmów ze zleceniodawcą. W ten sposób poznaję ludzkie życiorysy, ich żale i rozczarowania. Zdaję sobie sprawę, że mam do czynienia z najgorszymi przypadkami, które na szczęście należą do mniejszości. Większość rodzin funkcjonuje w miarę normalnie i nie potrzebuje moich usług. Ale powracając do Malcolma, skoro zobaczył pan smutny finał, powinien pan również poznać całą historię, bo dopiero na jej tle zakończenie nabiera sensu. Ale czy ja pana nie nudzę?

— Ależ wręcz przeciwnie, jestem zafascynowany pana profesją i całą tą niezwykłą historią. Proszę mówić dalej.

— Przyznam się szczerze, że pierwsza wizyta u pana Browna była dla mnie szokiem, chociaż nie powinna być, bo tak wyglądają domy schorowanych i samotnych starców. A więc brud i smród. Nie wiem, kiedy tam było ostatni raz sprzątane. Trudno mi było przełknąć kawę z brudnego kubka, ciasteczka też były nie do zjedzenia. Rozlatujące się krzesła, lepiący się stół, szare od brudu zasłony, słowem, co tu będę mówił, rozumie pan. Jedynie zegary zdawały się być w dobrej kondycji, a było ich chyba kilkaset. Na stare lata Malcolm stał się kolekcjonerem antycznych zegarów: były duże i miniaturowe, misterne i ciężkie, wiszące i stojące. Wszystko to tykało i dzwoniło niczym jedna wielka machina. Pierwsze pół godziny spotkania pan Brown poświęcił szczegółowemu opisowi wybranych eksponatów: kraj, rok produkcji, historia zakupu i tak dalej. Z trudem udawałem zainteresowanie, ale cieszył mnie fakt, że w swoim marnym życiu miał jakąś pasję, odskocznię. Mówił o sobie chaotycznie, wyrywkowo, czasami sięgał do dużego pudła pełnego zdjęć. Tu się wzruszał, tam wzdychał, to znów się rozczulał nad dawną miłością. Porządkowałem to w swoich myślach, składając układankę, jaką było jego życie. Malcolm miał pogodne dzieciństwo, chociaż dość wcześnie wraz z matką i bratem zaczął pracować w piekarni ojca. Biznes świetnie prosperował, otwierali wciąż nowe sklepy, przybywało pracowników i… dochodów. Ojciec był silną i apodyktyczną postacią. Pracownicy, w tym również rodzina, musieli zasłużyć na swoją zapłatę. Jak to w piekarni, chłopcy zaczynali pracę o czwartej rano, żeby już o ósmej rozwozić wypieki. Dla Malcolma było to jednak normalne, miał dzięki temu luz finansowy, stać go było na własny samochód, latanie po barach i podrywanie dziewcząt. Chyba to było jego pierwszym (i długoletnim) hobby. Był przystojny, modnie ubrany i pełen charyzmy, toteż nowe podboje przychodziły mu z łatwością. Chlubił się wśród kolegów, że nigdy nie pokazuje się na imprezie dwa razy z tą samą dziewczyną. Pewnie niewiele w tym było przesady. Czego koledzy nie wiedzieli, to to, że dominujący ojciec zaczął pić i czasami potrafił bić żonę i dzieci. A i układy w pracy stawały się nie do zniesienia. Pewnego dnia Malcolm nie wytrzymał i po wyjęciu z pieca gorących bułek zdjął pobrudzony mąką fartuch, rzucił go ojcu w twarz i wybiegł z piekarni, by już tam więcej nie powrócić. Według Konfucjusza katastrofa jest momentem nowej szansy. Tak się niewątpliwie stało w przypadku Malcolma. Wraz z kolegą wyjechał do Europy, gdzie przed jego oczyma ukazał się nowy, nieznany, ale jakże fascynujący świat. Pominę tu liczne przygody, które przeżył, podróżując po Starym Kontynencie, z wyjątkiem jednej, która miała zaważyć na reszcie jego życia. Lato, pełna turystów plaża na Costa del Sol, opaleni chłopcy i piękne dziewczyny — dziesiątki, setki. Malcolmowi i koledze głowy kręcą się dookoła, oczy występują z orbit. „Za dużo szczęścia” — komentują. Ale nie uciekają. W pewnym momencie obok przechodzą dwie dziewczyny. Mówią jakimś obcym językiem, ale kogo to obchodzi. Są wysokie, ładne, zgrabne, w skąpych bikini, zwłaszcza ta po prawej bardzo podoba się Malcolmowi. Śledzą je wzrokiem. Dziewczyny siadają nieopodal. Chłopcy kombinują, jak by tu do nich wystartować. Dla Malcolma to jednak żadne wyzwanie: przystojny, ładnie zbudowany, pewny siebie, uśmiechnięty, na dodatek nieco egzotyczny — jednak to Australia. Na drugi dzień siedzą już wszyscy razem. Opowiadają niezwykłe historie, prawdziwe i zmyślone, popijają piwo, wskakują razem do wody, nurkują, by pod wodą się obejmować. Amor jedną strzałą przebił Malcolma i Martę w tej samej chwili, z tą samą siłą. No może niezupełnie. Marta pokochała Malcolma miłością młodzieńczą, bardziej zmysłową: podziwiała jego męską sylwetkę, jego uśmiech, poczucie humoru. On kompletnie oszalał na jej punkcie, wszystko mu się w niej podobało: obok strony fizycznej także jej sposób bycia, wrażliwość, jej europejskość. Była ona dla niego księżniczką z bajki, jego nieoczekiwanym ideałem. Oczywiście w młodzieńczym porywie nie dostrzegał tej subtelnej, ale, jak się okazało, istotnej różnicy. Sprawa była z góry przesądzona. Marta pochodziła z małego, urokliwego miasteczka w Holandii. Tam też zamieszkali, tam odbył się ślub i tam przyszła na świat niebieskooka blondyneczka, Dianka. I tu stał się cud. Nie pisali o tym w prasie świeckiej ani religijnej. A powinni. Bo oto niepoprawny casanova nagle stał się najczulszym mężem i rozkochanym ojcem maleństwa. Koledzy podziwiali młodą parę i ich szaloną miłość. Zgodnie z planem po paru latach wyjechali do Australii, gdzie osiedlili się na stałe. Malcolm podjął pracę w nowym zawodzie, a na świat przychodziły kolejne dzieci. Znajomi byli świadkami, jak miłość kochanków przeradza się w miłość małżonków i dzieci. Stali się godnym podziwu wzorem kochającej się rodziny. Ale jak wiemy, życie nie idzie prostymi ścieżkami. W pewnym momencie coś zaczęło zgrzytać. Nagle Marta poczuła tęsknotę do ojczyzny, do rodziny. Życie na antypodach zaczęło jej dokuczać, wszystko było nie tak. Niechęć do nowej ziemi zaczęła się przeradzać w niechęć do męża. Malcolm ubolewał nad sytuacją, ale nie był w stanie nic na to zaradzić. Jego próby naprawy spełzły na niczym. Ostatecznym gwoździem do trumny było życzenie żony, żeby spali w oddzielnych sypialniach. Był to początek końca. Malcolm zaczął szukać pocieszenia poza domem. W końcu zdarzyła się wpadka i został okrzyknięty przez rodzinę niewiernym mężem. On sam podejrzewał, że za tą całą aferą kryje się nowy mężczyzna w życiu Marty, ale nie miał na to żadnych dowodów. W związku z tym nie zgodziłem się, aby wspomnieć o tym w mowie pożegnalnej. Jednym z warunków mojego zaangażowania jest podawanie informacji ściśle opartych na faktach, żadnych domysłów ani przypuszczeń. Aczkolwiek podejrzane jest, że zaledwie kilka miesięcy po rozwodzie Marta wprowadziła się do przyszłego męża. W ten sposób po latach roześmiany, pełen życia młodzieniec stał się schorowanym, samotnym starcem, którego rodzina wygnała z rodzinnego raju, niczym Stwórca Adama. Czy ja pana nie zanudziłem?

— Ależ wręcz przeciwnie, jestem pełen podziwu dla tej całej historii i pańskiej niezwykłej profesji.

Pociąg zaczął zwalniać, aż wreszcie zatrzymał się na małej stacji. Bruno spakował komputer i podał mi rękę na pożegnanie.

— Mam nadzieję, że nigdy nie będzie pan musiał skorzystać z moich usług.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 31.82