E-book
2.94
drukowana A5
31.57
drukowana A5
Kolorowa
56.03
ujęte w słowa, pięciosekundowe wahanie przed przyłożeniem pióra do kartki papieru

Bezpłatny fragment - ujęte w słowa, pięciosekundowe wahanie przed przyłożeniem pióra do kartki papieru

czyli zbiór, kolekcja, zestaw tekstów, które łączy jedynie brak ich połączenia


Objętość:
137 str.
ISBN:
978-83-8245-365-2
E-book
za 2.94
drukowana A5
za 31.57
drukowana A5
Kolorowa
za 56.03

dedykuję to Jagodzie i Martynie

Notka od autora

1

Ciężko mi jest pisać o tym zbiorze, bo, u swego trzonu, jest dokładnie tym. Zbiorem, kolekcją, zebraną w miejscu grupą indywidualnych kawałków, które może, ale niekoniecznie i nie zawsze, się ze sobą łączą. Nie jest całością, spójną, kompletną, przemyślaną, zaplanowaną. Nie jest czymś, co ma być konsumowane kawałek po kawałku, przy jednym posiedzeniu, jako jedno całe doświadczenie. Tak nie jest i, jeśli tego oczekiwaliście, niestety muszę Was rozczarować. To zbiór niezwykle chaotyczny, bezsensowny, niedbały. Wrzucam to wszystko, co się tylko da, nie przypisując temu, tej całości, jakiegoś jednostajnego wizerunku. To, jak mówiłem i jak powtarzać będę cały czas, pudełko pełne niepasujących do siebie kawałków. I bez żadnej instrukcji, poza pozostawioną przez poprzedniego właściciela notki, w której przeprasza Cię on za to nieudogodnienie. Tyle. Tyle i, ktoś może zaryzykować stwierdzenie, aż tyle.

2

„ujęte w słowa, pięciosekundowe wahanie przed przyłożeniem pióra do kartki papieru” — skąd właściwie wziął się ten tytuł? Szczerze, nie mam pojęcia. Zrodził się w procesie poszukiwania czegoś mądrego, przyjemnego dla oka, długiego i jednocześnie oddającego mniej więcej charakter tego dzieła. To bardziej luźne i otwarte na interpretacje, ogólne podsumowanie tego zbioru. Głównym priorytetem było to, by brzmiał i wyglądał dobrze. Drugorzędnym to, żeby miał jakikolwiek sens.

3

Zbiór ten powstawał na przełomie paru miesięcy, zaczynając na końcówce października/początku listopada, a kończąc się połowie marca. Jest to więc trochę. Może nie jest to ogromny okres, w którym mój styl, światopogląd, sposób myślenia o sztuce itd. uległ kompletnej transformacji, jednak dalej jest on wystarczający, by tu i tam pojawiły się pewne nieścisłości i rozbieżności. Musicie mi to wybaczyć.

4

Skąd właściwie wziął się podział, który zaszedł przy „Cyrk, bo za kółka trzeba dodatkowo dopłacić” i „Przegniły Mózg, pożerany powoli przez Abstrakcję”? Jest to ciężkie pytanie, na które bardzo ciężko mi odpowiedzieć. Po prostu, jakoś tak czułem. „Cyrk, bo za kółka trzeba dodatkowo dopłacić” powstawało w pewnym, bardzo specyficznym, okresie, a gdy ten się skończył, nie mogłem tak po prostu wymieszać odzwierciedlających go dzieł z tymi nowymi. Po prostu nie mogłem. Dlatego więc powstał ten podział, który chociaż dla Was pewnie nie ma zbyt wiele sensu, dla mnie jest niezwykle ważny. W więcej szczegółów wchodzić nie będę.

5

Piszę te notki zanim usiądę do tych wszystkich wprowadzeń, wstępów itd. do poszczególnych części, wybaczcie mi zatem, jeśli jakieś informacje będą się tu i tam powtarzać. Postaram się wyeliminować to korektą, ale wiecie, nie zawsze da się idealnie zatrzeć wszystkie ślady.

6

Jak pisałem na samym wstępie, w pierwszej notce, zbiór ten podzielony został na poszczególne części nieprzypadkowo. I chociaż oczywiście nie mogę Wam tego zabronić, zalecałbym czytanie ich oddzielnie, z przerwami między nimi. Każda z nich to nieco inne, rządzące się nieco innymi prawami doświadczenie, które tylko zyska, gdy podejdziecie do niego bez wniosków, skojarzeń itd. wyniesionych z poprzedniego.

Cyrk, bo za kółka trzeba dodatkowo dopłacić

„Jedno donośne, wieloznaczne «kurwa»”

28.10.2020

Dzisiejsza noc jest ładna. Po prostu. Nie jest to lśniąca od poetyckiej magii piękność, która zdecydowanie łapie za serce i nie daje oderwać od siebie wzroku. Być może dla kogoś właśnie taka jest, może właśnie teraz ktoś stoi z otwartymi z szoku ustami, wpatrzony w powoli podnoszący się księżyc będący tak blisko pełni i mówi: „to najcudowniejsza noc, jaką przyszło mi zobaczyć moimi mizernymi, ludzkimi oczami”. Jednak tą osobą nie jestem ja. Twardy cement, na którym leżę, jest odrobinę za zimny, a jesienny wiatr chłosta moje odsłonięte ciało trochę za mocno. Tak drobne rzeczy za każdym razem uparcie odciągają ludzi od poczucia, że właśnie ukazał im się i d e a ł sam w sobie. Bo zawsze coś jest nie tak. Gdy cement podczas dnia wystarczająco się nagrzał, a wietrzyk spokojnie muska nas swoim niezwykle przyjemnym w dotyku pędzlem, to pojawiają się irytujące ptaki, które wciąż pracowicie trzeba odganiać. Tak już chyba po prostu musi być, myślę sobie, wygodnie rozciągnięty na płaskiej powierzchni wysokiego bloku.

Nie wiem, czy jest to zgodne z jakimiś obecnymi tu zasadami. Być może, jest nawet całkiem spora możliwość, ktoś gdzieś kiedyś przybił uroczystą pieczątką dokument, którego jednym z punktów był całkowity zakaz nieupoważnionego przebywania na dachu. Bardzo łatwo byłem w stanie wyobrazić sobie pochylonego nad biurkiem zarządcę administracji, który sporządza coś takiego. Albo administracji, albo jakiejkolwiek innej jednostki, która zajmuje się takimi rzeczami. Nie wiedziałem i szczerze, ta kwestia znajdowała się na samym dole moich zainteresowań. Niech sobie przybijają jakie dokumenty tylko chcą — dopóki ktoś nie zacznie mnie z tego dachu ściągać siłą, mi pozostawało to kompletnie obojętne. Mniej więcej tak, w praktyce, wyglądało moje podejście do życia. Jeśli coś bezpośrednio się do mnie nie odnosiło, nie było powodu, by niepotrzebnie zaprzątać tym moje myśli. Miałem bowiem o wiele ważniejsze kwestie, nad którymi chciałem się zastanowić. Nie wdrapałem się przecież na najwyższe piętro, a potem na dach po niewygodnej, metalowej drabince, żeby nie myśleć. To niemal oczywiste, że człowiek, który robi coś takiego, ma coś, co bardzo pilnie musi przemyśleć. Ja byłem tego niemal idealnym przykładem. Jeszcze aż tak nie zwariowałem, żeby w takiej chwili nad niczym się nie zastanawiać.


„Największym wyzwaniem pisarza jest przekształcenie jednego, donośnego, wieloznacznego «kurwa» na wiele mniej donośnych, jednoznacznych słów”. Ta myśl zrodziła się w mojej głowie, gdy szczebel po szczeblu wspinałem się po zwisającej z dachu drabince. Pomyślałem to jedno, proste, doniosłe, wieloznaczne przekleństwo, to jedno „kurwa”, a gdy jego dźwięk zmaterializował się już w mojej głowie, to wypowiedziałem je głośno. Tak, żeby i przechadzający się obok wiatr i wchodzący po swojej własnej drabinie księżyc usłyszeli. Powtarzałem to wiele razy, głośniej, ciszej, czasami praktycznie szeptałem, czasami wręcz krzyczałem. Moje posiedzenia na myślenie, jak zręcznie to nazywałem, rozpocząłem więc od jednego mnogiego przekleństwa, które wciąż i wciąż wychodziło z moich ust. Ale kiedy postanowiłem przestać i zatrzymałem się na chwilę by bardziej jednoznacznymi, ładniejszymi słowami oddać skłębione wewnątrz mnie myśli, trafiłem na ścianę. Patrzyłem na roztaczające się przede mną miasto, na przechadzających się ulicami ludzi, patrzyłem na drzewa, niebo, lśniące na nim gwiazdy, oczami wyobraźni patrzyłem na wszystkie ważne dla mnie osoby, wybiegałem i w przeszłość i przyszłość, patrzyłem na to wszystko i, wciąż, jedyne słowo, które przychodziło mi do głowy to „kurwa”. Bo co innego mógłbym powiedzieć? Jak inaczej, jak nie najmniejszym pędzlem namalować najbardziej skomplikowany obraz? Przepraszam, to słowo dalej, niestrudzenie, pcha mi się na język. Kurwa!


Gdybym miał stanąć przed populacją całego świata, która to wlepiłaby we mnie swoje spragnione mojej wiedzy oczy i powiedzieć jedną rzecz, przetłumaczoną od razu na wszystkie języki świata, z moich ust niewątpliwie wydostałoby się właśnie to. Kurwa! Niech interpretują to, jak tylko chcą, niech cieszą się lub panikują, niech budują mi pomniki, lub te już stojące zmiatają w proch. Niech robią z tym słowem, tą wiadomością, co tylko zechcą, ja dawno zszedłbym bowiem ze sceny i usiadł na swoim dachu. Z lekko zimnym cementem i wiatrem nieco zbyt mocno chłostającym ciało. Kurwa! Co tu więcej dodać, co, możliwie, mógłbym tutaj jeszcze napisać? Podałem cały przepis, krok po kroku wyjaśniłem proces dojścia do uzyskania efektu końcowego, pokazałem rezultat, przedstawiłem wszystko, co trzeba by przygotować. Czego jeszcze chcą ode mnie te wszystkie ludy, wygłodzone informacji, spragnione słów, kiedy wyłożyłem im cały alfabet we wszystkich możliwych kombinacjach? Czy gdyby małpa, uderzając losowo w klawisze swoimi małpimi palcami, przez przypadek stworzyła słowo „kurwa”, podniosłaby się z radością i z wyrazem trwogi wymalowanym na twarzy zaczęła krzykiem przepraszać ludzkość za popełnione wobec niej przez nią grzechy? Nie! Oczywiście, że nie! Czy wy, kurwa, słuchacie? Małpy nie rozumieją tego słowa, nie rozumieją jego potęgi, dla niej to zlepek liter niemający żadnego znaczenia. A my? Czy podnieślibyśmy się z ową radością pomieszaną z ową trwogą? Czy my, łącząc te skrajne odczucia, wstalibyśmy i krzykiem, na kolanach, przepraszalibyśmy za popełniony właśnie grzech? Nie! Oczywiście, że nie! Bo człowiek nigdy nie uderzałby w klawisze całkowicie losowo. Gdyby spod jego rąk wyszło zatrute jabłko, byłoby to tylko i wyłącznie, w pełni, jego winą. Tym różnimy się od małp, a łączy nas za to brak zrozumienia pojęcia grzechu. Tyle. Tyle chciałem powiedzieć w tę ładną, ale nie idealną noc. Kurwa. Czy ja naprawdę potrzebowałem ponad ośmiuset słów, by zrozumieć to jedno?

„Hamlet”

30.10.2020

Gdyby palił, teraz najpewniej zgasiłby wypalonego w połowie peta. Przycisnąłby go mocno do starej, brudnej, porysowanej popielniczki z dmuchanego szkła leżącej na półce zaraz koło wanny i z niechęcią pełną nagłości, charakterystyczną dla uzależnionych, sięgnąłby po kolejnego. Ale nie zrobił tego, bo już dawno temu uznał, że palenie zbyt bardzo szkodzi ciału, że jest niegodne i uwłaczające. I że wolałby zostać pochowany z mieczem wbitym głęboko w wychudzoną pierś, niż umrzeć na rozległego raka prawego, lewego bądź też obu płuc jednocześnie. Nie, zamiast tego sięgnął po otwarte już pudełeczko tabletek nasennych i wysypał ich sobie garść na zmoczoną od letniej wody dłoń. Ideały są jak gwiazdy błyszczące na granatowym, nocnym niebie, pomyślał, ładując je sobie do ust i popijając tanią wódką. Nawet gdy w rzeczywistości eksplodowały, ich światło docierać będzie do ziemi jeszcze i miliony lat. Oparł się na tyle wygodnie na ile to możliwe w ciasnej, starej, wmurowanej w ścianę wannie. Leżał nago, pozwalając ciału nasiąkać sięgającą mu do brody wodą. Jedynie głowa i kolana wystawały ponad jej taflę. Niczym wielka, nieruchoma góra lodowa, której znaczna większość kryje się przed promieniami przyjaznego słońca w tajemniczych otchłaniach głębinowych ciemności. Jego organizm przywykł do nowego uzależnienia, zmuszając go do przyjmowania coraz to większych dawek. Kiedyś prawdopodobnie przyjdzie taki dzień, że przesadzi, weźmie ich za dużo i przekręci się w tej klaustrofobicznej, niewielkiej, brudnej, pamiętającej jeszcze przedwojenne czasy łazience. Lecz na razie jeszcze trochę do tego brakowało. Przez lata wielokrotnie praktykował balansowanie na cienkiej linii życia i śmierci, potrafił więc niemal doskonale wyczuć moment, w którym powoli zaczynał tracić równowagę. Na razie szedł pewny siebie, z podniesioną głową, dopiero przygotowując się na ten finalny cios. Może nie będzie to najgodniejsza i najdostojniejsza śmierć, może nie uczczą jego poświęcenia w walce pod dobrym sztandarem, ale przynajmniej w jego płucu nie pojawiła się ani jedna komórka rakowa. A to coś, z czego w tamtych zepsutych czasach można, a wręcz należy, być dumnym. Czekając, aż kurtyna opadnie i on, główny aktor tego chorego przedstawienia, będzie mógł zejść na zasłużoną przerwę, oddał się swoim zwyczajnym rozmyślaniom. Do licznych wad łazienki dwa na trzy metry, w której zdołano upchnąć jedynie wannę, klozet i umywalkę zaliczyć należało również dokuczający mu nadzwyczajnie w takich chwilach brak okna. Tak bardzo chciałby spojrzeć na księżyc, gwiazdy, ba, chociaż na skrawek rozlanego nad naszą dostojną planetą atramentu, który ukazywał się, gdy wskazówki zegara przesuwały się na te nieco większe liczby rozrzucone po owalnej tarczy. Lecz z drugiej strony, ciągnące się w nieskończoność lata jego włóczęgi spędził w znacznej większości na obserwowaniu owego nocnego nieba. Widział już niemal wszelką możliwą kombinację wszelkich możliwych obiektów, które można zaobserwować nad naszymi głowami. Musiał tylko wytężyć umysł i skupić się całkowicie na projekcji jednego z tych obrazów, przywołać go z zawalonej niepotrzebną nauką pamięci i oddać się seansowi. Gdy już to zrobił, względnie usatysfakcjonowany, ponownie wrócił do myślenia. Tym razem już na poważnie, dokładnie chłonąc każde podsuwane mu przez mózg słowo. Myślał o różnych rzeczach, o życiu jego, o życiu jego bliskich, o życiu każdego z mieszkańców tego więziennego padołu i o życiu jako ogóle, koncepcie, najpełniejszej pełni i najszczegółowszym szczególe. Przez lata leniwej edukacji przewinął się przez dziesiątki różnych uniwersytetów, odwiedził setki wykładów, wdał się w żarliwe dyskusje z setkami profesorów. Bywał i na niewielkich, mało znanych uczelniach, jak i tych najbardziej prestiżowych, do których dostanie się, bywało niemalże celem życia dla niektórych jego współuczniów. Wysłuchał tak wiele słów wypowiedzianych przez pozornie wykształconych lektorów, ich wspólny mianownik wciąż jednak pozostawał jeden i ten sam — filozofia. Filozofię kochał i nienawidził, bo z jednej strony dała mu sens życia, a z drugiej brutalnie go odebrała. To dzięki niej wylądował w rozpadającym się mieszkaniu przeznaczonym do rozbiórki, które wynajmował za ostatnie grosze, ale to też dzięki niej przeżył najlepsze chwile swego krótkiego życia. Filozofia była dla niego jak miłość, cieszyła najbardziej, równocześnie raniąc najmocniej. Dzięki niej na jego konto każdego dnia wpływały grube sumy od hojnych, zachęcających go do nauki rodziców, ale i dzięki niej kurek z pieniędzmi pewnego dnia gwałtownie zakręcono. Gdy on wyleciał z trzydziestej szóstej uczelni, tak, tej liczby nie zapomni do końca swoich marnych dni, jego nazwisko wyleciało z rodowodu rodziny. I tak stał się wyrzutkiem, samotnym, zamiecionym pod dywan, biednym, zostawionym na pastwę losu i przysypanym niepowodzeniami, które wciąż i wciąż jakoś przeżywał, niczym karaluch, dzielnie znoszący walenie się kolejnych jego mieszkań na pobojowisku w samym sercu wojny. Wtedy popadł w niszczący go od środka nałóg, nieszczęśliwie się zakochał i doszczętnie stracił swoją wolę dalszego życia. To właśnie wtedy zaczęły się jego samotne wieczory, spędzane na ponuremu zamyśleniu w starej wannie, umilane regularnie zwiększającymi się dawkami środków nasennych. Może i w teorii powinien coś z tym zrobić, wziąć się jakoś za siebie, ale… Lata spędzone w obrzydliwym świecie obrzydliwych filozofów zaprzątających swoje myśli obrzydliwymi myślami skutecznie go od tego powstrzymywały. Jego, wyrobionym przez to doświadczenie zdaniem, prawdziwy myśliciel, jak on, powinien umrzeć, nie przepracowawszy choćby jednego dnia. A gdyby upadł tak nisko, że następnego dnia, zanim słońce na dobre wespnie się na horyzont, musiałby stawić się do roboty, jeszcze tamtej nocy, jeszcze przed pełnią księżyca, powinien wypowiedzieć swe słynne ostatnie słowa i strzelić sobie w łeb. I to właśnie ten przeklęty pogląd zaowocował kłótnią, przez którą wyleciał z jego ostatniego uniwersytetu. Cholerny profesor, który w dniu swoich trzydziestych drugich urodzin stchórzył i w odpowiednim momencie nie pociągnął za spust, mścił się na nim za wypowiedzianą prawdę. On przynajmniej nie bał się nadchodzącej śmierci. Może i nie od penetrującej mózg kuli, a od silnych, spreparowanych w niewielkie tabletki, chemicznych prochów. Gdy spojrzy się na to z innej perspektywy, była to wizja równie, o ile nie bardziej, szlachetna — bo czymże jest jednorazowa akcja przynosząca ból jedynie na parę sekund, przyrównana do powolnego, ciągnącego się miesiącami pasma cierpień, podczas którego termin finalnego uderzenia serca wciąż skryty jest za teatralną kurtyną dobrze strzeżonej tajemnicy? Mimo coraz bardziej słabnącego od leku ciała, Hamlet poczuł delikatną dumę. Taki właśnie był całe życie. Podążał tymi trudniejszymi, zarośniętymi gęstą trawą i chwastami ścieżkami, które zamiast go gwarantować, stopniowo odsuwały od umownego, pozornego, życiowego sukcesu. Lecz była to rzecz, którą niezwykle w sobie upodobał. Gdy już obierze jedną drogę, tak łatwo z niej nie schodzi. W końcu, czymże jest rzut na pięć metrów dla człowieka, który, bez użycia specjalnej siły, kulą ciska i na metrów dwadzieścia? Niczym, marnym, wyrażonym w binarnych liczbach prochem. Lecz czymże jest taki rzut dla człowieka, który wkładając w to całe swe siły, dorzucić nie potrafi do granicy chociażby i tych marnych metrów dwóch? Sukcesem, zwycięstwem, radością wielką, wyrażającą się ponad te jednowymiarowe cyfry. Takie było jego podejście do życia. Gdy inni rzucają na dwadzieścia, ty rzucaj na jeden. Bo gdy oboje zdobędziecie pięć, to właśnie ty staniesz na piedestale, butem miażdżąc kruchą czaszkę pokonanego swymi własnymi rękami oponenta. Osuwając się nieco niżej po śliskiej, ceramicznej powierzchni, z przyjemnością wyobraził sobie trzask pękającej głowy. Przynajmniej i tym razem rak osiadający w osłabionych płucach nie był tym pociągającym za spust.

Umierał powoli. Bardzo, bardzo powoli. Każdego dnia odkrawał od swojego marnego, wychudzonego i wyjątkowo bladego ciała mały kawałek, który początkowo nie znacząc nic, z czasem zamieniał się w ogromne dziury. Jego twarz, wykrzywiona w dziwnym grymasie, mimo młodego wieku zgromadziła mnóstwo zmarszczek, bruzd i blizn. Oczy miał podkrążone, usta sine, a niemyte od dawna, długie, skołtunione, ciemne włosy opadały mu bezwładnie na czoło. Wyglądał jak ktoś toczący przegraną walk ze śmiertelną chorobą, każdego dnia przeciągającą go przez otwarte drzwi na drugą stronę życia. W wielkim bólu i cierpieniu tracił siły, zarówno te fizyczne, jak i te psychiczne. Chociaż to drugie w znacznej większości stracił od dawna. Niszczyły go narkotyki, zażywane nałogowo leki i alkohol, którym to wszystko popijał. Do tego okropna dieta złożona z samych odpadków, które wciskał w siebie dopiero wtedy, gdy skręcający się z bólu żołądek zaczynał desperacko błagać o należący się mu pokarm. Lecz wszystkie fizyczne troski były jedynie dodatkiem, małą częścią jego upadku jako człowieka. To przeorana licznymi ranami psychika przynosiła największe i najtragiczniejsze skutki. Bolała go przede wszystkim samotność. Rodzina odrzuciła go z powodu problemów z nauką, dawni przyjaciele zostawili go na pastwę losu, gdy przestał fundować im drogie imprezy i podarunki, a dawna miłość nawet nie podniosła na niego wzroku, gdy ten, w niezmienianych od kilku dni ubraniach, błagał ją o przenocowanie go u niej chociaż jedną noc. Stał się wyrzutkiem, niepożądaną skazą na perfekcyjnie funkcjonującym organizmie, jakim jest społeczeństwo. Gdy raz potknął się i przegapił jeden krok, od razu stał się bezużyteczny, niewart, zepsuty. I chociaż już wcześniej bujnie rozwijała się w nim niechęć do życia, to dopiero po wylądowaniu w swojej niewielkiej, rozpadającej się kawalerce w pełni mógł rozwinąć skrzydła swojej destrukcyjnej nienawiści do wszystkiego, co tylko go otaczało. Truł się z premedytacją, celowo skazując się na długie, pewne cierpienie, chcąc w ten sposób z czystym sumieniem odejść z tego świata.
Gdyby ktoś, w jego ostatnim dniu, podsunąłby mu pustą kartkę, podał napełnione atramentem pióro i kazał napisać mu swoje ostatnie słowa, on… No właśnie, co właściwie napisałby w takiej sytuacji? Wpatrując się w popękaną, szaro-białą, ceramiczną płytkę szukał w sobie odpowiedzi. Wiedział, że tkwi gdzieś w nim, głęboko, tak, że tylko on mógłby jej dosięgnąć. W końcu znalazł, z triumfem, oburącz uniósł odpowiedź nad głowę i z wyrazem ogromnej satysfakcji pokazał ją całemu światu, wszem i wobec, pierwszy raz od dawna czując niewielkie iskierki szczęścia rozświetlające ciemną otchłań mieszczącą się w jego piersi. Otóż wziąłby taką kartkę, ściągnął spodnie i bieliznę, po czym, patrząc głęboko w oczy temu, kto mu ją przyniósł, zdefekował się na nią. Takie byłyby jego ostatnie słowa, ostatnia akcja, ostatnia przestroga dla młodych, myślących podobnie do niego ludzi. I taka była również jego ostatnia myśl, zanim osłabiona lekami świadomość uległo oddała się podróży do bezpiecznej krainy farmakologicznych snów. Pokonany, zniszczony przez życie, ale i samego siebie, zaczynający na górze, a kończący na dole — taki właśnie był Hamlet, a raczej cień jego dawnej postaci, spoczywający bezwładnie w wypełnionej do połowy wannie, w malutkiej, rozpadającej się łazience, gdzieś w małym, rozpadającym się mieście, gdzieś w małym, rozpadającym się świecie.

„Arachnofoby siłą usadzeni w Pajęczym Cyrku”

03.11.2020

Wszystkie siedzenia zajęte, co do jednego

Bilety trzeba było drukować. Oh, któż spodziewał się takiej popularności?

Z worka właściciela aż wysypują się złote monety

Sukces? Komercyjnie owszem, ale czy artystycznie?

Czy jest na sali jakiś krytyk?, krzyczy menadżer cyrku. Rozlegają się jedynie doniosłe oklaski i śmiechy, żadnej odpowiedzi. Czyżby przeszkodziła jego biała cera i czerwony nos?


Nie ważne

Artyści przeszli do historii, ostatniego pochowali ledwie wczoraj

Ostatni krytycy dogorywają w rowach, bo cóż oni mają krytykować, jak tych idiotów artystów brakło; nie ważne.

 Obędzie się i bez ich obecności


Publika gotowa, ze skupieniem wpatrzona w scenę

Na razie nic się nie dzieje. I dobrze! Salę wypełnia ekscytacja, nikt nie może się już doczekać występu

A nawet jeśli ktoś nie ma na to ochoty, nie odważa się tego pokazać

W końcu, worek właściciela jest już pełny, pieniądze przesiąkły jego paskudną śliną. Nie ma już odwrotu


Światła się włączają, główny aktor wychodzi na scenę

Wielki Pająk, pisany z dużej litery, bo mała nie oddawałaby w pełni jego potęgi

Przybliża się do tanecznego parkietu i pokazuje swoje najlepsze ruchy

Widownia zaniemówiła, w szoku i zdumieniu zakrywają oczy

A świetność tego występu najwidoczniej odbiera niektórym dech

Paru widzów jest tak oddanych, że ich ciałami wyginają radosne drżenia; cóż za spektakl!


Pająk wychodzi, entuzjazm spada

Paru z żalu kładzie się na podłogę, nie oddychając w ramach protestu

Dobrze, dobrze, krzyczy menadżer. Tym razem nie wybucha już salwa śmiechu. Przywykli do jego aparycji, czy dalej całkiem pochłonięci są geniuszem tańca? Wprowadzimy go z powrotem, mówi, dając znak Wielkiemu. Coraz więcej osób pada na ziemię. Oh, czy robimy coś źle?


Przeglądam bilety, każdy opłacony, każdy kosztował grube pieniądze. Więc co robią ci ludzie, marnując swój cenny kapitał, zamiast na scenę wlepiając wzrok w zakurzony grunt?

Jaki jest klucz do tej zagadki?

Wielki dalej tańczy, ludzie dalej padają. Jak muchy. Muchy? Oh, nie pozwólcie mu ich zjeść, to dopiero byłaby wtopa!


Mordercze zapędy Pająka udaje się na szczęście powstrzymać. Wychodzi, scena wolna jest dla Panny Pajęczycy. I ona zachwyca ludzi swymi pięknymi ruchami. Ale ludzie dalej, jakby uparcie, jakby w proteście, lądują na podłogę. Cóż to się stało, co za tragedia w tym Pajęczym Cyrku!


Spektakl się kończy, nieszczęśliwie, przedwcześnie

Dobrze jednak, że krytycy dogorywają po artystach; gdyby obaj dalej, sprawnie i na dwóch nogach, żyli, nie zostawiliby na nas suchej nitki

Ani jednej!

Wszyscy widzowie nieprzytomni, właściciel, ważąc w dłoni worek pieniędzy wzrusza ramionami

Lądują na pożarcie Pająków. Bo w końcu cóż nam zostaje?


Dopiero wtedy odkrywa się tajemnica

Z kieszeni jednego z nich wypada mała karteczka. Cóż to może być, pytam siebie, schylając się po nią. Oh! Legitymacja arachnofoba. Nagle wszystko staje się jasne. Ale dlaczego arachnofoby trafiły tutaj, do Pajęczego Cyrku? Dlaczego wrzucili do worka swoje pieniądze?


Zanim jestem w stanie przemyśleć tę przedziwną sprawę, właściciel ogłusza mnie łopatą i również rzuca na pożarcie Pająkom

Ja przynajmniej nie mdleję. Daję się rozrywać z godnością nie-arachnofoba. Bo cóż zostaje mi innego, samemu tkwiąc w Pajęczym Cyrku? Nie wiem i wzruszyłbym ramionami, ale te zostały już wcześniej pożarte

„Pozorna pomoc, 500mg w jednej dawce, doustnie”

03.11.2020

Gdyby przeprowadzić publiczną sondę na temat „Jakie słowo najbardziej kojarzy się panu/pani z bezludną wyspą?”, najczęstszymi odpowiedziami pewnie byłyby „samotność”, „survival”, „przetrwanie”, „dżungla”. A przynajmniej tak myślę. Nie jestem ani całą ludzką populacją, ani dyrektorem urzędu do spraw publicznych sond. Ale podejrzewam, że mało kto powiedziałby „cisza”


A właśnie to słowo, „cisza”, najbardziej mi się z ową bezludną wyspą kojarzy

Nagle, gdy wokół są jedynie drzewa i morze, wszystko cichnie

Nie słychać irytujących szumów zatłoczonych ulic w godzinach szczytu, czy urywanych rozmów stojących obok przechodniów

Milknie szum, milkną ludzie, milknie cały świat

Jedyne co nie milknie to wciąż bijące serce, czasami tak dosadnie głośno, że ma się ochotę sięgnąć po nie i równie dosadnie je wyrwać

Taka to jest cisza


Nawet gdy człowiek krzyczy, a krzyczeć będzie bardzo dużo, cisza dalej tam jest

Tkwi w naszych usznych bębenkach, skutecznie odcinając wszystkie dźwięki

My go nie słyszmy, więc jak nasz krzyk mają usłyszeć inni?

Siadamy na zimnym piasku, zakrywamy twarz rękoma i do oporu zadajemy sobie to pytanie

Więc jak nasz krzyk mają usłyszeć inni?


Cisza to oczywiście nie jedyny problem na bezludnej wyspy

Nie, gdyby tak było, pobyt na niej byłby w zasadzie całkiem znośny

Nieszczęścia tańczą jednak w parach, a ich nawzajem nakręcane kroki wybrzmiewają na twardym parkiecie o wiele wyraźniej niż pojedynczo

Tak, że stukot łatwo dający się zignorować, zmienia się w rozbijający głowę i zdrowy rozsądek młotek

A gdy białe kawałki naszej czaszki upadną na równie biały piasek bezludnej wyspy, oh, jakże ciężko jest je pozbierać


A więc co jest tym tancerzem do pary?, swoimi wysokimi obcasami wybijającym niezwykle irytującą melodię
Pragnienie, oczywiście

Otoczony przez wodę czujesz ogromną suchość w gardle, tak złą, że to jakby całe piekło przeniosło się do twego przełyku

W piekle oczywiście jeszcze nigdy nie byłem, ale jeśli jest tak straszne jak ten ból, nabieram ochotę w swoim życiu zejść na ścieżkę dobra

Bo woda ta, chociaż pozornie tak samo lśniąca i chłodna, pełna jest śmiercionośnej soli. A to boli bardziej, niż krwawiące rany otwierające się w twojej krtani

Cóż więc zrobić?


Sam, cierpiąc, zadawałem sobie to samo pytanie

Co zrobić?

Czy da się jakoś wydoić piasek?, rozmyślałem pewnego popołudnia, gdy na moje nieosłonięte ciało padały ekstremalnie silne promienie rażącego słońca

Niestety, tego dalej nie udało mi się dokonać

Ale odkryłem coś znacznie lepszego


Ściągnąłem przepoconą koszulę i uniosłem ją nad spragnionym gardłem

Po kilku minutach ściskania i próbach wyciśnięcia z niej słodkiej ulgi, udało się

Dziesiątki kropel spadło na wyschnięty język, znów podnosząc go do życia

Oh, jakże dumny byłem ze swego odkrycia!


Przez trzy dni ostrożnie wyciskałem pot do niewielkiej muszelki, jaką udało mi się znaleźć

A kiedy wreszcie się wypełniła, wypiłem całą jej zawartość, dwa, może trzy pełne łyki, zostawiające na przełyku przyjemną świeżość i orzeźwienie


Wtedy jednak jeszcze nie wiedziałem, że to, co na krótką metę przynosi upragnioną ulgę, po czasie staje się śmiercionośną trucizną

Każdego dnia słabłem, pojąc się tą pozorną pomocą

Jakby to w niej, cóż za absurdalna myśl!, skryte było lekarstwo dla mej bezsilności

A jej prawdziwe oblicze poznałem dopiero później. O wiele, wiele za późno. Umierałem od tej trucizny, w nieświadomości, że statek z pomocą dobije do brzegu wyspy dokładnie następnego dnia


Pożądany klucz zmienił się więc w kłódkę, jeszcze bardziej blokując i tak już szczelnie zamknięte drzwi

Więc tymże właśnie była owa pozorna pomoc?, 500 mg w jednej dawce, doustnie?

Kiedy zabierali moje bezwładne ciało, nawet bijące serce nie przerywało już tej paskudnej, pogrążonej w szaleńczym śmiechu ciszy

Obrzydliwa paskudność Cyrku

21.02.2021

Nie rozumiem i nie chcę zrozumieć. To właśnie czuję po przeczytaniu tych czterech tekstów, dwóch opowiadań i dwóch wierszy, składających się na część zatytułowaną „Cyrk, bo za kółka trzeba dodatkowo dopłacić”. Nie rozumiem i nie chcę, cholera, zrozumieć. A mimo to piszę ten tekst, dobre cztery, w przybliżeniu pięć miesięcy po napisaniu tamtych. Jaki to ma sens? Żaden. Oczywiście, że żaden.

Te teksty są obrzydliwe i paskudne, przyznam to od razu. Mówią o paskudnych ludziach tkwiących w paskudnych miejscach robiących, myślących lub mówiących obrzydliwe rzeczy. Są takie i nic tego nie zmieni, nikt temu nie zaprzeczy. To paskudny syf, abominacja, przerobiony na litery obraz wielkiego, dymiącego gówna, wysranego przed chwilą przez konia. Przepraszam za dosadne słownictwo, ale w bardziej delikatnych i gustownych słowach w życiu bym tego w pełni nie wyraził. To gówno, śmierdzące, rozlewające się powoli po trawniku pod naciskiem swego własnego ciężaru. To ja jestem autorem, mogę więc mówić o własnym dziele, co tylko mi się podoba. A wiecie co, w przeciwieństwie do tego, mi się nie podoba? Te teksty.

Powstały one w dziwnym okresie. I oczywiście nie mogę powiedzieć tu nic więcej, ale myślę, że każdy, kto ten tekst w ogóle będzie mieć w rękach (tzn. moi bliscy, nie oszukujmy się, nikt inny tego nie czyta), od razu zrozumie i przypomni sobie, z czym wiązał się październik i listopad dwa tysiące dwudziestego roku. Te cztery, krótkie teksty zrodzone zostały właśnie wtedy, chociaż zrodzone to niezbyt dobre słowo, zostały WYSRANE przeze mnie właśnie gdzieś w przeciągu tych paru dni. I to właśnie z tego powodu są tak obrzydliwe i paskudne, nasiąkły do szpiku tą paskudnością, której za nic nie da się pozbyć. Z tych liter wydostaje się nieopisywalny smród, odór, którego nie da się zignorować. Obrzydliwe, paskudne. Nie umiem nawet poprawnie zakończyć tego akapitu.

Pierwszy tekst był zrodzony z frustracji. I to widać. Widać to w użytych słowach, jego długości, obsesji na temat punktowania rzeczy nieidealnych i nieperfekcyjnych. Widać to w wulgaryzmach, widać to w przesłaniu, widać to w wyciągniętych wnioskach, których nawet ja nie jestem w stanie zrozumieć. Bezsensowne gadanie przesiąkniętego złością idioty, którego słowa niestety jakoś opuściły jego śmierdzącą mordę i wylądowały na papierze. Bezsensowne, paskudne.

Cały ten tekst miota się, próbuje, ale ostatecznie mizernie upada. I to widać, słyszymy trzask pękających kości towarzyszący temu upadkowi. Ten tekst krzyczy, drze się, wdrapuje się na najwyższy dach najwyższego budynku tylko po to, by bezsensownie i bezskładnie wyć. I nienawidzę go właśnie za to. Że nigdy mu się nie udaje dojść do sedna.

Pisanie jest bowiem właśnie tym, dochodzeniem do sedna. Jest próbowaniem a na końcu osiąganiem. To zaś zrobiło coś odwrotnego, temu tekstowi nie udało się wygrać, jemu udało się obrócić całą konwencję do góry nogami, by osiągnąć absolutną, kurwa, porażkę. Tak bardzo potrzebowałem wtedy tego pisarskiego ujścia, a mimo całej tej potrzeby za nic mi się to nie udało. Mimo całego starania, mimo darcia się tak głośno, że zdarłem sobie całe gardło. Nie udało się, kurwa mać, nie udało się! Ten tekst zrodził się z frustracji, a potem z tej frustracji bezceremonialnie zdechł. Jest on tak żałosnym wywieszeniem białej flagi, poddaniem się, porzuceniem swoich ideałów. Nienawidzę go, mój boże, jak ja go nienawidzę. Reprezentuje to, czego w pisaniu tak nie cierpię. Bezowocne szukanie. Kurwa! „Czy ja naprawdę potrzebowałem ponad ośmiuset słów, by zrozumieć to jedno?”.

Hamlet, Hamlet, Hamlet… Zbyt wiele ładnych, pstrokatych słówek, by opowiedzieć o… O czym, tak właściwie, o czym? O czym jest ten tekst, co się za nim kryje? Co jest za tą śliczną fasadą? Nic. Nic poza beznamiętnym gniciem i gloryfikowaniem tego paskudnego stanu. To tekst o niczym, który nie osiąga niczego. Nie ma morału, nie ma historii, nie ma sensu. Jest ładną opowiastką o paskudztwie. Opowiastką, której zniknięcia nie zauważyłby nikt. Nawet ja. Tak przeźroczysty, tak pozbawiony wartości tekst… Paskudztwo, paskudztwo. Pogrążony w takiej stagnacji tekst mógł powstać jedynie w okresie osobistej stagnacji. I za to tak bardzo go nienawidzę. Bo udokumentował coś, czego udokumentowania bardzo nie chciałem.

Ostatnie dwa teksty. Przepraszam, już cierpnie mi ręka i kończą się pomysły na to coś. Ile można pisać, myśleć i analizować paskudztwo? Ale dobrze, przebrnijmy jeszcze przez to. Chcę już to skończyć, samemu zapomnieć i skazać na zapomnienie. Bo tylko na to to zasługuje. Przepraszam. Do rzeczy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 2.94
drukowana A5
za 31.57
drukowana A5
Kolorowa
za 56.03