E-book
6.48
drukowana A5
34.61
Uczeń nekromanty: Opowiadania

Bezpłatny fragment - Uczeń nekromanty: Opowiadania


Objętość:
182 str.
ISBN:
978-83-8221-633-2
E-book
za 6.48
drukowana A5
za 34.61

Informacja dla czytelników

Opowiadania przeznaczone są WYŁĄCZNIE dla osób, które przeczytały już tom pierwszy „Ucznia nekromanty” — „Plaga”. Dla pozostałych osób będą całkowicie niezrozumiałe. Zawierają informacje zdradzające ważne szczegóły fabuły, stopniowo ujawniane i rozwijane w tomie pierwszym!

Kolejność czytania:

1) Uczeń nekromanty, tom pierwszy: „Plaga”,

2) „Potwór”,

3) „Król”,

4) „Mavec”,

5) „Dług”(18+),

6) Uczeń nekromanty, tom drugi: „Fascynacja”.

Potwór

„I na północy przebudzi się biała gwiazda, która wypali bożym ogniem nieczyste dusze upadłych”

Święta Księga Światłości, werset 734

38 lat przed Rewolucją Światłości

Vanisse nudziła się tego dnia bardziej niż zwykle. Opierając głowę o szybę, po której ściekały pojedyncze krople deszczu, wyglądała na poszarzały park, otaczajacy ich posiadłość.

Za jej plecami rozbrzmiewały pokrzykiwania i płacz dzieci, ale kompletnie je ignorowała. Jak zawsze. Ustrojoną w liczne, drogocenne pierścienie dłonią podparła podbródek i zapatrzyła się na majaczące ponad horyzontem szczyty górskie, leżące przy granicy z Hezrynem.

Nienawidziła swojego życia.

Tak, zdecydowanie.

Nienawidziła go tak szczerze i dogłębnie, że czasem trudno jej było każdego poranka podnosić się z łóżka. Zresztą zwykle nawet tego nie robiła. Wiele dni, szczególnie wtedy, gdy mąż był nieobecny — spędzała, leżąc w rozkopanych poduszkach, gapiąc się w sufit, nudząc niewiarygodnie — tak nieznośnie, że ciało bolało ją od nadmiaru frustracji.

Rozczarowanie i gniew na to, jak ułożyła swoje życie, przenikało całe jej jestestwo, zatruwając próżną duszę.

Marzyła wtedy.

Tonęła we wspomnieniach. Odtwarzała w nieskończoność wydarzenia, które miały miejsce przed jej zamążpójściem. Przeklinała swoją ustępliwość oraz słabość charakteru, które sprawiły, że finalnie poddała się naciskom ojca i wyszła za prowincjonalnego barona, opuszczając ukochaną stolicę.

Jej zaniepokojeni rodzice, widząc nieodpowiedzialne zachowanie nastoletniej córki — romansowanie i flirtowanie z młodymi arystokratami, którzy pojawiali się na balach i bankietach organizowanych w ich kręgu towarzyskim — podjęli decyzję o wyborze dla niej kandydata, który odciągnąłby ją od zepsutego środowiska Syllonu.

No i wybrali.

Barona Vutton.

Owszem, była to stara, szanowana rodzina, która w skali królestwa odznaczyła się tym, że objęła swoim patronatem największą świątynię Pana Światłości w północnej części Syllonu. Ale jej wybranek nie przypominał postaci z dziewczęcych snów, nie był księciem z bajki. Starszy od niej o dwadzieścia lat, miał już trzydzieści siedem, gdy stanęli na ślubnym kobiercu. Ona, siedemnastolatka, z głową wciąż jeszcze szumiącą od emocji ostatniego romansu z kapitanem królewskiej gwardii, nawykła do bezustannej atencji wielu przystojnych, młodych adoratorów, została wrzucona w nurt życia prowincjonalnej szlachcianki. Od tego dnia jej jedyną atrakcją były wiejskie festyny i dożynkowe bale, na których pojawiały się ciągle te same osoby — okoliczne ziemiaństwo, lokalni włodarze i władze miejskie z Vutton.

Vanisse do nich nie pasowała.

Raziły ją ich ogorzałe twarze, pękate, piwne brzuchy, prostackie żarty i trwające bez ustanku wzajemne swatanie — jednych z drugimi, drugich z trzecimi, trzecich z czwartymi. I tak bez końca.

Sensacją dnia dla ziemian z kręgu Vutton był taniec córki pewnego szlachcica z ubogim porucznikiem z garnizonu stacjonującego w twierdzy Hildern, albo ślub syna burmistrza z nieślubną córką pewnego baroneta.

Wiejskie plotki i atrakcje nudziły arystokratkę tak bardzo, że czasem wolała całkowicie unikać spotkań z tym towarzystwem, niż narażać się potem na całodniowy ból głowy.

W ciągu sześciu lat małżeństwa urodziła mężowi czwórkę dzieci, ale macierzyństwo nie okazało się dla niej w żaden sposób satysfakcjonujące. Dzieci męczyły ją i nudziły nie mniej niż wiejskie bankiety. Zadowolona była z tego, że opiekę nad nimi sprawowały zatrudnione przez barona nianie — z ulgą przyjmowała to faktyczne zwolnienie z obowiązków matki.

Z upływem czasu jej depresja i rozgoryczenie wiejskim stylem życia przybierały jednak coraz bardziej niepokojące formy. Tygodniami leżała w łóżku, płacząc w poduszkę, a nawet odmawiała jedzenia.

Jej mąż był człowiekiem wiecznie zajętym opieką nad ich rozległym latyfundium, całymi dniami przebywał w rozjazdach, załatwiając liczne sprawy, doglądając zbioru plonów, wizytując wielkie stajnie i ogromne obory dla trzody chlewnej, które znajdowały się w ich posiadaniu. Nawiązywał nowe układy handlowe, pilnując, aby dostawy dla garnizonu stacjonującego w znajdującej się niedaleko twierdzy Hildern, docierały na czas.

Ich relacja była dość prosta: nie rozmawiali ze sobą na żadne tematy oprócz bieżących, domowych problemów, związanych z dziećmi czy służbą. On nie rozumiał jej dylematów, nie dostrzegał jej depresji, a polegiwanie w łóżku zwalał na karb zwykłego lenistwa rozpuszczonej panny z wyższych sfer. Nie było między nimi miłości, szacunku czy nawet zwykłej przyjaźni.

Istniało jednak miejsce, w jakim się dogadywali, a była to sypialnia. Z tej przyczyny Vanisse zachodziła w ciążę raz za razem, a igraszki w łóżku były jedyną rozrywką, która mogła oderwać ją od szarości życia, zaspokajając ognisty temperament młodej kobiety. Gdy mąż wracał do domu, pierwsze co robił, to szedł do jej komnaty. Nie wychodził stamtąd godzinami, zanim oboje nie usnęli ze zmęczenia. Niestety częste wyjazdy męża, który prowadził rozliczne interesy z okolicznymi ziemianami i kupcami, ograniczały także ten obszar jej życia. W takim miejscu jak Vutton — na kochanka nie mogła sobie pozwolić. Tutaj każdy każdego znał i wszystkie sekrety, nieważne jak pieczołowicie skrywane, prędzej czy później wychodził na jaw.

Bywały więc takie dni, że nawet nie opuszczała swojego pokoju, odmawiała kontaktu z dziećmi, nie podnosiła się z łóżka, pochlipując tylko w pościeli, zastanawiając się, jak najbardziej bezboleśnie i elegancko popełnić… samobójstwo. Perspektywa spędzenia reszty życia w tej zapyziałej dziurze, jaką było Vutton, jawiła jej się jako prawdziwie piekielna kara.

Tego dnia życie Vanisse miało się jednak zasadniczo odmienić. W deszczowy, ponury poranek, kiedy kolejny raz rozważała dostępne sobie metody pozbawienia się życia, godne oczywiście osoby jej krwi i urodzenia, zobaczyła podjeżdżającego pod główne wejście zarządcę ich dworu, który szybkim krokiem wszedł do środka i zażądał widzenia z panią na włościach.

Gdy wprowadzono go do salonu, zobaczyła, jak bardzo jest poruszony i przerażony.

— Demir, co się stało? — zapytała w zdumieniu.

Ten zwykle flegmatyczny mężczyzna, ściskał teraz czapkę w drżących dłoniach.

— Miał miejsce wypadek w zachodniej stajni. Robotnicy odnawiający uszkodzoną ścianę o mały włos, a wpadliby pod ziemię. Podłoga się zawaliła. Pod spodem znajduje się ogromna jaskinia krasowa, a w niej… — Chrząknął. — W niej… — Zamilkł niespodziewanie a jego blada, poważna twarz, wyciągnęła się i sfałdowała ze stresu.

— Co się w niej znajduje? — zapytała z naciskiem, mężczyzna jednak uporczywie milczał. — Zabierz mnie tam! — zakomenderowała, podejmując niespodziewaną decyzję i gwałtownie się zrywając. Coś wisiało w powietrzu. Nawet na poziomie ciała czuła jakieś napięcie, miała wrażenie, że życie na powrót wlewa się w jej żyły.

— Nie wiem, czy to bezpieczne… — wyjąkał mężczyzna, zaciskając palce na trzymanej w dłoniach czapce z taką mocą, że zbielały mu knykcie.

— Ja o tym zdecyduję, Demirze — powiedziała wyniośle. Kazała służącej przygotować swój płaszcz przeciwdeszczowy i wyszła razem z zarządcą do dwukołówki, którą tu wcześniej podjechał. Mężczyzna nie miał odwagi zaprotestować.

Na miejscu znaleźli się w parę minut, bo stajnie dworskie były położone zaraz za granicą ogrodów i można tam było równie łatwo dotrzeć piechotą, ale perspektywa spaceru w ulewnym deszczu nie wydawała się jej szczególnie zachęcająca.

Przed stajnią zebrała się mała grupka podwładnych barona, którzy szeptali coś między sobą stłumionym głosami i wydawali się bardzo poruszeni. Gdy jednak zobaczyli Vanisse, zapadła grobowa cisza.

Pracownicy ich majątku nie znali jej dobrze, bo swój czas spędzała głównie w budynku dworskim, unikając spoufalania się z plebejuszami. Jednak z szacunku przed nią rozstąpili się, uznając fakt, że w czasie nieobecności barona Vutton, to ona miała decydujący głos, gdy istniała sytuacja kryzysowa.

Weszli do stajni. Zawalony róg budynku znajdował się w jego północnej części. Tymczasowo zabezpieczono go linami, ale otwór był na tyle duży, że z łatwością można było zajrzeć do środka.

Ku jej zdumieniu, we wnętrzu jaskini krasowej nie było ciemno! W ściany tajemniczej groty wmurowano magiczne, wieczne lampy.

Ktokolwiek wydrążył tę jaskinię, musiał zainwestować w nią bajońskie sumy. Tego typu magiczne artefakty nawet dla najbogatszych arystokratów uznawane były za luksus.

Z miejsca, w którym stała, nieopodal stropu jaskini, widać było ogromne pomieszczenie, w centrum którego znajdowało się coś na kształt sarkofagu lub może szklanej trumny. Z tej odległości nie dało się rozpoznać, co znajdowało się w środku, bo każdy kto chciałby zobaczyć szczegóły, musiałby spuścić się na dno jaskini. Odległość do podłogi wynosiła jednak dobre dwadzieścia metrów.

Na dole, zaraz pod otworem, leżały tylko gruzy, które spadły tam w momencie, gdy robotnicy zaczęli kuć podłogę.

— Zorganizujcie drabinkę linową — zarządziła Vanisse. — Zejdę na dół. Proszę także zamknąć tę część stajni, by nie mogli tu wchodzić gapie. I postawić wartownika! To może być cenne archeologiczne odkrycie i musimy zabezpieczyć teren — Jej ton nie znosił sprzeciwu.

— Tak, jaśnie pani. — Demir skinął głową, zadowolony, że ktoś przejął kierownictwo nad kłopotliwą sytuacją. Szybko zniknął za drzwiami, wyprowadzając z pomieszczenia zmieszanych robotników.

Po upływie kilkunastu minut pojawił się ponownie z dwiema drabinkami linowymi, jakich używano w pobliskim kamieniołomie należącym do baronii. Związał je i przymocował do haków, które były wbite w ścianę stajni.

— Schodzenie taką niestabilną drabinką nie jest bezpieczne. Końcówka nie jest przymocowana, będzie się bujać.

— Wiem. Ale zamierzam to zrobić, pomimo tego! — oświadczyła hardo.

Demir przyglądał się jej ze zdumieniem. Nie znał jej prawie wcale, właściwie tylko z widzenia.

Owszem, była niezwykle piękna — to jedno musiał przyznać — takim typem urody, jakiego nie spotykało się często na prowincji, z olśniewającym złotem włosów, turkusem oczu i słodkimi rysami, wolnymi od jakiejkolwiek skazy, ale była przy tym wyniosła, wycofana, wiecznie nieobecna, separująca się od życia otaczających ją ludzi. Nie przypuszczał, że ma w sobie na tyle odwagi i samozaparcia, by dać sobie radę z fizycznym i emocjonalnym wyzwaniem, jakim była eksploracja niebezpiecznych jaskiń. Sądził, że jak każda typowa, rozpieszczona arystokratka z Syllonu nie będzie do tego zdolna. Nie znał jednak siły frustracji i rozmiarów desperacji goszczących w duszy znudzonej baronowej.

— Oczywiście — Skinął głową, uznając, że dwudziestotrzyletnia kobieta, matka czwórki dzieci, jest w stanie zupełnie świadomie podejmować tak ryzykowne decyzje.

Gdy drabinka została spuszczona, Vanisse zdjęła swój płaszcz i przewiesiła się dość lekkomyślnie przez skraj otworu, szukając stopami chybotliwych stopni.

— Życz mi powodzenia — mruknęła i z determinacją malującą się na swej pięknej twarzy, rozpoczęła ostrożne schodzenie.

Trwało to krócej, niż się obawiała, a strachu nie czuła prawie wcale. Wypełniała ją ekscytacja i ogromne podniecenie. Miała wrażenie, że po raz pierwszy od dnia swojego ślubu w ogóle wzięła oddech. Końcówka drabinki faktycznie bujała się mocno, ale było już na tyle nisko, że baronowa nie odczuwała większych obaw.

Zeskoczyła obok sterty gruzu i rozejrzała się z ciekawością. Jaskinia zdawała się nie mieć żadnego wyjścia. Stanowiła po prostu okrągły, duży otwór wyżłobiony w litej skale. Ściany nie były zdobione, lecz gładkie jak polerowany marmur, wolne od jakichkolwiek zacieków czy uszkodzeń.

A na środku…

Przełknęła ślinę.

To właśnie interesowało ją najbardziej.

Powoli i ostrożnie zbliżyła się do dziwnego obiektu, który z każdym krokiem ujawniał swoją niepokojącą naturę.

Kiedy wreszcie stanęła tuż obok, serce waliło jej w piersi, a ciało tak silnie drżało, jakby stała teraz naga na lodowatym wietrze. To, co ujrzała w trumnie, było absolutnie najbardziej przerażającą istotą, jaką mogła sobie wyobrazić.

Olbrzymi stwór przypominał kształtem paveya, ale głowę miał bardziej ludzką, choć wciąż niepokojącą i potworną. Paveyowie byli podziemną rasą humanoidalnych stworzeń, którzy unikali kontaktów z ludźmi. Ich przedstawiciele byli właściwie łysi, ale on miał włosy, a raczej coś, co je przypominało. Wyglądały jak przejrzyste, jedwabiste nici. Były ich miliony — cienkich jak ludzki włos, całkowicie przezroczystych, szklistych, sypkich. Jego skóra także była nietypowa, bo albinotycznie biała. W strukturze zdawała się jednak podobna do skóry paveyów, z identycznymi karbowaniami. Śliska i elastyczna. Jego kończyny też były skonstruowane jak u paveyów, z odwróconymi, zwinnymi stawami, z przyssawkami na końcach. Posiadał potężną muskulaturę.

Jedno wszakże zdecydowanie odróżniało go od członków tej podziemnej rasy. Był mianowicie… ogromny!

Patrząc na jego sylwetkę, oceniła ją na jakieś dwa metry i pięćdziesiąt centymetrów, co, zważywszy na fakt, że paveyowie byli średnio tego samego wzrostu co ludzie, czyniło go niemal gigantem.

Stała, patrząc z zapartym tchem na to dziwne monstrum, i bezskutecznie próbowała zrozumieć, czym jest i jak tu się znalazło.

Na postumencie, na którym ustawiono szklaną trumnę, wyryto inskrypcję w języku paveyów, ale oczywiście ona nie posługiwała się tym językiem. Jedynie pewien element pomiędzy hieroglifami przypominał inny, powszechnie znany — słoneczny symbol Pana Światłości. Znaki tego typu były niejednokrotnie umieszczane na sarkofagach, w ramach polecenia zmarłego opiece boga, ale jego rozmiar i kilkukrotne powtórzenie w ciągu hieroglifów zwróciły jej uwagę.

Zauważyła ciekawą odmianę w kształcie znaku. Nie tylko kolory kręgów były zamienione, ale i położenie promieni wewnętrznego kręgu. W klasycznym symbolu kolor złoty — reprezentujący większe z dwóch słońc Joliny — stanowił zewnętrzny okrąg, drugi, mniejszy, jak mniejsze, pomarańczowoczerwone słońce, był umieszczony w środku, a jego promienie skierowane był na zewnątrz.

Jednak ten symbol był jakby awersem oryginału. Duże słońce było teraz rdzawoczerwone, a to wewnętrzne, małe — złote. Na dodatek jego promienie skierowane były do środka! Interesujące… Podeszła do kupy gruzu i zadarła głowę do góry.

— Przynieś mi kartkę i ołówek! — krzyknęła do Demira. Mężczyzna nawet nie spróbował tego komentować, tylko w ciszy wykonał polecenie.

Gdy potrzebne przedmioty poleciały na jej głowę, pozbierała je i zaniosła wszystko na stopnie pod sarkofagiem, gdzie pracowicie odwzorowała wszystkie dziwne inskrypcje.

Miała już pomysł, kto mógłby jej pomóc w odszyfrowaniu ich znaczenia. Dlatego bez zwlekania, z zaciętą miną, rozpoczęła powrotną wspinaczkę po drabince. Gdy dotarła do góry, była potężnie zmęczona, ale nie dała tego po sobie poznać, udając przed Demirem, że czuje się znakomicie.

— Przygotuj powóz! Jedziemy do świątyni, do Vaclavy!

*

Świątynia Pana Światłości w Vutton była największą świątynią w północnej części królestwa Syllonu. Kiedyś, zanim Syllon, Hezryn i Valenzję podzielił konflikt graniczny, masa wiernych przybywała tu z pielgrzymkami, także z Hezu i południowych miast Valenzji. Od czasu ochłodzenia relacji, liczba pielgrzymów zmalała i świątynia popadła w kłopoty finansowe. Gdyby nie hojność rodu baronów Vutton, musiałaby prawdopodobnie zamknąć swoje podwoje lub drastycznie zmniejszyć liczbę rezydujących kapłanek. W związku z tym, niemal oczywistą koleją rzeczy było, że ciotka jej męża, która urodziła się bez jednej stopy, została wysłana, by posługiwać w świątyni. Jej rodzice nie wierzyli, że jako kaleka kiedykolwiek znajdzie sobie męża, poparli zatem jej decyzję o wstąpieniu w szeregi kapłanek.

Niestety na terenie Syllonu nie było magów specjalizujących się w magicznej kreacji i transformacji z odpowiednio wysokim poziomem umiejętności, którzy mogliby jej pomóc, dorabiając nową stopę. Według informacji, jakie udało im się zdobyć, w żadnym z innych państw na Jolinie taki mag nie urodził się od setek lat. Ci, którzy mieli odrobinę talentu, rzadko wykraczali poza jego trzeci, niewystarczający poziom.

Tysiące lat wcześniej, po wielkiej rebelii, Planetarna Rada Magicznego Nadzoru usunęła z populacji Joliny magów z tym niezwykłym talentem, skazując ich na banicję w nieznane sfery rzeczywistości. Od tamtego czasu rodziło się ich niezwykle mało. Wobec tego, rodzicom Vaclavy pozostało tylko zaakceptować niepełnosprawność córki i wspierać ją w wyborze duchowej ścieżki. Po blisko trzydziestu latach posługi, pnąc się po szczeblach hierarchii zakonnej, dotarła ona do zaszczytnego miana arcykapłanki i sprawowała w świątyni niemal nieograniczoną władzę.

Vaclava nie odcięła się oczywiście od swojej rodziny i bywała częstym gościem na dworze należącym obecnie do jej bratanka, który został następnym baronem Vutton. Tam też poznała ją Vanisse.

Mając świadomość, że ciotka jej męża jest osobą wykształconą, obytą w uczonych kręgach i dysponującą możliwością zasięgnięcia informacji w stolicy Syllonu, młoda baronowa uznała, że to właśnie u Vaclavy ma największą szansę odnalezienia odpowiedzi na swoje pytania.

Świątynia posiadała własny, magiczny portal komunikacyjny, z którego arcykapłanka często korzystała.

Przez całą drogę Vanisse wpatrywała się hipnotycznie w znaki odwzorowane na kartce, jakby wiozła ze sobą bezcenny skarb, przepustkę do lepszego, ciekawszego życia. Miała przeczucie, że znalezisko miało dużą rangę, szczególnie ze względu na bliskość świątyni. Słyszała kiedyś legendę, że tysiące lat temu w miejscu, gdzie obecnie leżało Vutton, miała miejsce wielka bitwa z paveyami, a samo miasto zbudowano nad ich podziemną, zasypaną ziemią sadybą. Czy obecność dziwnego monstrum wpisywała się jakoś w tamte wydarzenia? I jak to się stało, że ciało wolne było od jakichkolwiek oznak rozkładu? Czy pogłoski krążące wśród kapłanek, które pełniły kiedyś służbę w stolicy Syllonu, jakoby można było taką metodą przechowywać także osoby żywe — były prawdą? A jeśli tak, to być może jaskinia nie była wcale grobowcem?

Ta możliwość wywołała u niej ogromną ekscytację.

Po około czterdziestu minutach jazdy dotarli na miejsce. Budynek świątyni, imponujący i lśniąco biały, widoczny był doskonale nawet z dużej odległości. Wielkością swoją ustępował jedynie głównej świątyni na Wyspie Światłości, w stolicy ich królestwa, ale mógł się z nim równać pięknem zdobień, jak i rozmachem, z jakim zaprojektowano otaczające go ogrody. Jedynym, w czym jej teraz ustępował, były znaczenie i ranga. Fakt ten był solą w oku dla ambitnych kapłanek, których ośrodek był kiedyś znaczącym miejscem kultu w tej części kontynentu, śmiało konkurującym o pierwszą pozycję z wyspową świątynią w stolicy Syllonu.

Brama była obsadzona wartownikami, którzy znali barona Vutton. Vanisse była tak podekscytowana, że gdy tylko przepuszczono ich przez wierzeje prowadzące do kompleksu świątynnego, wyskoczyła z powozu. Zatrzymali się pod częścią mieszkalną budynku należącego do starszych kapłanek. Szybko, jak kula wystrzelona z dobrze wyważonej procy, popędziła do środka, skacząc po dwa stopnie po stromych schodach wiodących do celi arcykapłanki Vaclavy. Wpadła do środka bez pukania.

Na widok młodej arystokratki starsza kobieta, która właśnie wertowała jakieś papiery związane z administracyjnymi sprawami świątyni, zaskoczona wstała, ale zaprosiła ją zaraz do zajęcia miejsca na małej sofce dla gości.

Arcykapłanka była wysoka i mimo wieku, wciąż trzymała się prosto. Miała sztuczną stopę, lecz z biegiem lat nauczyła się na niej chodzić, niemal jakby proteza była częścią jej ciała. Niewiele osób orientowało się, że urodziła się jako kaleka, której nikt nie wróżył świetlanej przyszłości.

— Co się stało, moje dziecko, skąd takie wzburzenie? — zapytała głosem, w którym pobrzmiewała subtelna, ale jednak wyczuwalna nutka pobłażania. Z czym to mogła przybyć do niej rozpieszczona żona jej bratanka? Vaclava zdawała sobie sprawę z tego, że życie na wsi nie było pasmem ekscytujących przygód, szczególnie dla panny z wielkiego miasta, dlatego cząstką siebie współczuła kobiecie prowincjonalngo życia, ale z drugiej strony… kiedy sama była młodą dziewczyną, wiele by oddała za takie „nudne” życie u boku jakiegoś statecznego ziemianina. Spoglądała zatem na jej depresyjne epizody jak na humory rozpuszczonej ślicznotki, nie uznając ich za nic godnego uwagi.

— Wydarzyło się coś niezwykłego, o czym wkrótce ci opowiem! — odpowiedziała jej zdyszana powinowata. Nabrała powietrza w płuca i zawahała się. Czy opowiadać kapłance o wszystkim, czy przejść od razu do sedna?

Jeden rzut oka na pomarszczone i wyniosłe oblicze staruszki powiedział jej jednak, że zwierzanie się ze swoich przemyśleń może nie być rozsądne, szczególnie na tym etapie.

— Ale zanim o tym opowiem… Najpierw chcę cię prosić o pomoc w przetłumaczeniu pewnego fragmentu tekstu, który zdobyłam z narażeniem zdrowia i życia — dodała, chcąc podkreślić ogromną wagę swoich słów i unaocznić zasadność prośby.

Podała zdumionej kapłance kartkę z inskrypcją i wstrzymała oddech, gdy kobieta z uwagą ją studiowała. Zdecydowała, że lepiej będzie najpierw załatwić kwestie tłumaczenia, a informacja o olbrzymim pseudopaveyu będzie musiała odrobinę poczekać. Stanowił zbyt wielką sensację. Wolała nie rozgłaszać wieści o jego odnalezieniu, bez dogłębnego zbadania tematu.

Po upływie około minuty Vaclava uniosła głowę i przyjrzała się badawczo pięknej twarzyczce żony swego bratanka. Jej woskowe oblicze nie wyrażało teraz żadnych emocji. Widać było tylko, że pod tą nieruchomą maską kobieta intensywnie myśli.

— Skąd to masz? To język paveyow… — powiedziała, bardzo powoli dobierając słowa i bezwiednie przesuwając kościstym palcem po powierzchni kartki. Z pewnością dziwne symbole Światłości nie umknęły jej uwadze.

Vanisse zamknęła powieki i po chwili je otworzyła.

— Obiecuję, że wszystko ci w swoim czasie wyjaśnię, ale najpierw muszę mieć to tłumaczenie. To ekstremalnie ważne. Czy jesteś w stanie je zorganizować?

— Tak — odpowiedziała krótko arcykapłanka. Szóstym zmysłem czuła, że prośbie, z jaką przybyła do niej Vanisse, nie powinna odmówić. Jakieś dziwne przeczucie przesunęło się niczym zimny dreszcz wzdłuż jej kręgosłupa. Zacisnęła dłonie na kartce, a potem zwinęła ją w mały rulonik.

Ich świątynia miała na swoim wyposażeniu prywatny portal komunikacyjny. Stara kapłanka często z niego korzystała, aby odwiedzić między innymi znanego jej, gnomiego profesora, specjalistę od historii Syllonu. To jego osoba pojawiła się teraz w jej myślach.

— Dziękuję. To bardzo pilne i bardzo ważne — podkreśliła Vanisse, wypuszczając powietrze z płuc i odczuwając przy tym niezmierną ulgę. Miała niemal wrażenie, że jakiś ciężki kamień spadł jej z serca. Z niezrozumiałych dla siebie przyczyn niezwykle mocno zależało jej na rozwiązaniu zagadki dziwnego monstrum i bardzo liczyła na dyskrecję Vaclavy.

— Za mniej więcej dwa dni wyślę ci umyślnego z tłumaczeniem. Ale obiecaj mi, że opowiesz mi, po co i w jakim celu je potrzebowałaś. Obiecujesz?

— Tak! — Niemal wykrzyknęła Vanisse i ucałowała kościstą dłoń kapłanki, z egzaltacją malującą się na jej pięknym obliczu.

Staruszka nawet nie zdążyła otworzyć ust, a baronowej już nie było w jej celi.

Młoda kobieta rzadko kiedy doświadczała uczucia takiej silnej ekscytacji i radości, dlatego nie zamierzała dać go sobie teraz odebrać. Gdyby opowiedziała Vaclavie o całym wydarzeniu, z pewnością skończyłoby się na ostrzeżeniach, przestrogach i połajankach. A na to szkoda jej było życia.

*

Dwa dni później młoda baronowa otrzymała wreszcie upragnioną przesyłkę. Czas oczekiwania spędziła przyklejona do okna, hipnotycznie wpatrując się w światło drogi prowadzącej do ich podjazdu. Każda godzina dłużyła jej się boleśnie, a głowę wypełniały niezliczone scenariusze tego, co mogło się wydarzyć.

Baron miał sporą biblioteczkę i w jednej z historycznych książek, natrafiła na wzmiankę o szklanych trumnach. Znalazła tam potwierdzenie pogłoski, że nie zawsze wkładano do nich zmarłych. Autor podawał, że czasami w takich właśnie kapsułach, zwanych także kapsułami czasu, zamykane były przez kapłanów osoby chore, które musiały czekać na lekarzy lub magów uzdrowicieli. Sztuka tworzenia kapsuł znana była tylko kapłanom bóstw oraz nekromantom, co czyniło sprawę podwójnie interesującą.

Gdy posłaniec wszedł do salonu, niemal wyrwała mu list z dłoni. Trzęsącymi rękami rozerwała kopertę i jej głodne oczy wbiły się w równe linijki tekstu.

List był odpowiedzią gnomiego profesora na wcześniejszy list Vaclavy. Brzmiał następująco:

Droga Vaclavo!

Miło mi, że zleciłaś mojej skromnej osobie to niezwykłe zadanie. Bardzo mnie zaskoczyła przesłana inskrypcja.

Napisana jest w starożytnym dialekcie paveyów, aktualnie nie będącym już nigdzie w użyciu. Szczęśliwie posiadamy kilka słowników i z ich pomocą udało mi się przygotować przybliżone tłumaczenie. Z góry przepraszam za jego łamany język, ale to najlepsze, co mogę ci zaoferować. W nawiasach wstawiłem moje przemyślenia.

Oto tłumaczenie:

„Tu śpi [nieczytelne] oblicze Pana Światłości. Awatar. Karząca Ręka Prawa i Porządku. Młot na bezbożnych [tu w znaczeniu: żyjących bez konkretnego boga, nie chodzi o ateistów]. Grom na zuchwałych, który poraża [oślepia, zwęgla?] i popieli do cna niewiernych. [Popieli — to mój domysł wynikający z kontekstu, ale znalazłem też tłumaczenie: odsysa. Tylko jakoś mi tu nie pasuje.].

To tyle. Mam nadzieję, że moje tłumaczenie okaże się dla ciebie użyteczne. Pozdrawiam i oczekuję na twoją, od dawna już zapowiadaną wizytę….

List był podpisany w zamaszysty sposób:

Gravindurf.

— To może być zatem tylko jedno… — wyszeptała zarumieniona z emocji Vanisse. Jej początkowe wątpliwości, związane z wyglądem dziwnego potwora, całkowicie rozwiało otrzymane tłumaczenie. Choć jego postać, zbliżona do postaci paveya, niepokoiła a nawet zdumiewała, uznała swą podejrzliwość za nieuzasadnioną paranoję.

Mimo że zmierzchało, wstała, poszła do garderoby i nie czekając już na służącą, samodzielnie ubrała płaszcz, a potem szybkim krokiem udała się do stajni.

Służba śledziła jej poczynania rozszerzonymi ze zdumienia oczami, gdyż ich pani nie zwykła przecież wychodzić z domu, a nawet ze swojego pokoju. Tak niezwykła odmiana zachowania baronowej była dla nich trudna do pojęcia.

Plotka o tajemniczym znalezisku żyła oczywiście na dworze baronów Vutton swoim życiem i każdy już zdawał sobie sprawę, że odkryta została dziwna „jaskinia pijaw” z sarkofagiem w środku — prości ludzie w taki sposób zwykli określać paveyów. Nikt jednak nie wiedział, kto dokładnie się w niej znajdował, na ten temat krążyły tylko pogłoski. Służbę interesowało raczej to, czy sarkofag zawiera cenne artefakty magiczne lub złotą biżuterię, z którą być może pochowano zmarłego. To, kim był za życia, pozostawało dla nich bez większego znaczenia, zwłaszcza, że wiedza o różnorodnym zastosowaniu szklanych trumien nie była powszechna.

Vanisse zastała w stajni tylko drzemiącego wartownika, który został wyznaczony do pilnowania tego miejsca przez Demira. Spiorunowała go wzrokiem, gdy na odgłos jej kroków przebudził się, nieprzytomnym spojrzeniem przypatrując nadchodzącej pani dworu. Nie skomentowała jednak w żaden sposób jego zachowania, gdyż wolała, aby dyscyplinowanie służby pozostawało w gestii zarządcy. Zachowując ostrożność, zeszła kolejny raz do jaskini dziwnego paveya.

Ręce miała drżące, otarte od lin, a zęby zacisnęły się w niemal permanentnym szczękościsku. Była skrajnie zdeterminowana.

Podjęła decyzję. Podniosła z ziemi metalowy fragment zbrojenia, które spadło razem z gruzem na dno jaskini i zbliżyła się do sarkofagu.

Przez chwilę mierzyła wzrokiem olbrzymią sylwetkę tej dziwnej istoty. Ciało było niemal nagie. Potężne węzły mięśni, jeszcze bardziej masywnie zbudowane niż widywało się u orków, wiły się pod białą skórą. Z pewnością siła, którą dysponował, musiała być olbrzymia. Jedyną formą jego ubioru był balteus, stworzony z czegoś, co przypominało bardzo gęsto umieszczone platynowe rzemienie, zwieszające się od szerokiego, metalicznie połyskującego pasa, do połowy uda. Tworzyło to rodzaj metalowej, krótkiej tuniki, zakrywającej wyłącznie biodra. Reszta ciała, w tym tors, ramiona i stopy, były całkowicie obnażone.

— Jeśli mnie zabijesz, nie wyrządzisz mi tym wielkiej szkody — powiedziała cicho, lekko kiwając głową. — Moje życie nie może być już bardziej beznadziejne. A zatem do dzieła! — mruknęła, dodając tym sobie otuchy.

Podniosła pręt do góry i już bez wahania — uderzyła nim w powierzchnię szklanej trumny, która w ułamku sekundy rozprysła się w milion kawałków, jakby coś rozsadziło ją pod ciśnieniem od środka, a potem dosłownie rozwiała się w powietrzu, nie zostawiając po sobie niczego, oprócz odrobiny jasnego proszku, który oprószył suknię baronowej.

Potwór wykonał gwałtowny wdech i natychmiast usiadł, wyrzucając przy tym z siebie jakiś okrzyk, lub może tylko słowo w języku paveyów, które brzmiało jak okrzyk dla ludzkiego ucha. Prawdopodobnie dokończył po prostu zdanie, z jakim na ustach został uśpiony, ale cokolwiek ono znaczyło, czy było przekleństwem, czy błogosławieństwem skierowanym do tych, którzy umieścili go w kapsule — pozostało tajemnicą.

Serce Vanisse biło niemal tak szybko jak serce kolibra, a oddech nie nadążał za jego tempem. Dysząc jak wyczerpany biegacz, powoli cofnęła się o dwa kroki do tyłu. Realizm tej sytuacji zaczynał do niej docierać. Naprawdę to zrobiła. Obudziła go!

Monstrum z wolna obróciło głowę w jej stronę i zapadła głęboka cisza, w trakcie której Vanisse czuła się tak, jakby lada chwila miała dostać zawału. Mroczki krążyły jej przed oczyma z takim nasileniem, że z trudem rozróżniała kształty jego twarzy. Zachwiała się, osunęła na kolana, wypuszczając z rąk pręt, który metalicznie zagrzechotał o podłogę. Sądziła, że zaraz zemdleje i była tego bardzo bliska.

Oczy potwora, w kolorze fosforyzującego, nienaturalnie jaskrawego błękitu, patrzyły na nią niemal gadzio, bez drgnienia powiek. Mimo że w jaskini panował półmrok, bo natężenie magicznych lamp nie było zbyt duże, jego oczy pałały własnym blaskiem, jakby ktoś umieścił pod ich powierzchnią niezależne źródło światła. Ten fluorescencyjny efekt był naprawdę niezwykły i Vanisse przyszło do głowy, że potwór może dzięki temu widzieć w ciemności, bo jego oczy oświetlały otoczenie niczym dwie małe latarki.

I właśnie teraz te nieludzkie oczy patrzyły prosto w jej ludzkie, turkusowe oczy.

— Jesteś awatarem Pana Światłości? — spytała, mimo że każde słowo przechodziło jej przez gardło tak, jakby łykała kuliste nasiona ostu.

Ale stwór milczał, chociaż była absolutnie przekonana, że ją doskonale rozumie. Czy jej się to wydawało? Coś w jego oczach błysnęło, jakieś… zaskoczenie? Rozbawienie?

Jego twarz była niepokojąca — nosiła pozory ludzkiej twarzy, układ oczu, ust i nosa był zbliżony do takiego, jak u istot humanoidalnych — a zarazem wiedziało się od razu, że to nie jest człowiek. Coś w ich symetrii, ich konstrukcji, ich formie — wszystko głośno krzyczało o jego obcym pochodzeniu, zupełnie jakby artysta, który nigdy nie widział istoty ludzkiej, spróbował stworzyć jej podobiznę tylko na podstawie ogólnego opisu, ale nie znał dokładnie rozstawu oczu, czy rozmiaru poszczególnych elementów. Wszystko miało dziwaczne proporcje, nadając monstrum raczej pozór sztucznego konstruktu niż żyjącej istoty.

Długie włosy, podobne do szklanych pasm, opadły mu na ramiona, gładkim, niemal śliskim ruchem.

Powoli wstał. Poruszał się tak samo jak pavey, miękko i nieludzko. Stawy zginające się w przeciwnych kierunkach, pogłębiały to wrażenie.

Wyrastał nad nią jak góra, był wprost olbrzymi, przytłaczający.

Nagle pożałowała, że go obudziła. Co ona sobie myślała? Czego się właściwie spodziewała?

Strach — pojawił się dopiero teraz. O kilka minut za późno.

Zadrżała… o to swoje nielubiane, nudne i gnuśne wiejskie życie. Zapragnęła, by wróciło, już nie chciała go utracić. Śmierć przestała być czymś tak upragnionym jak wcześniej — ucieczką od prowincjonalnej egzystencji. W ułamku sekundy wszystko w niej dokonało zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni i obrało nowy kurs.

Za późno.

Idąc na czworakach, cofała się powoli w stronę kupy gruzu, łudząc się nadzieją, że on pozwoli jej stąd odejść w jednym kawałku.

Ale gdy tylko przesunęła się o metr w stronę wiszącej drabinki, olbrzym wydał z siebie dziwny warkot i błyskawicznie zeskoczył z postumentu, stając w sekundę tuż obok niej, bezpośrednio na posadzce jaskini.

Jego skok był zadziwiająco lekki, szybki i zwinny jak na tak masywną budowę, co tylko upewniło ją, że nie ma najmniejszych szans na opuszczenie tej jaskini bez jego zgody.

Powoli podniósł swoją nieludzką dłoń i ostentacyjnie pokiwał w powietrzu jednym palcem, dając jej do zrozumienia, że popełni wielki błąd, jeśli spróbuje podejść do drabinki.

Znieruchomiała zatem, czując, jak umiera w niej cała nadzieja i tylko opuściła ramiona w geście rezygnacji.

Pochylił się nad nią i jednym ruchem, trzymając za talię, podniósł w powietrze, ustawiając jej twarz na poziomie swoich pałających oczu.

Jęknęła tylko, czując, że to, co się stanie za chwilę, z pewnością nie będzie dla niej przyjemne.

— Niegrzeczna… — wyszeptał tym razem w języku ludzi. Jego głos był jeszcze bardziej nieludzki niż jego postać. Niski i dudniący jak podziemne lochy. — Nie ma tu pijaw… Teraz są tu ludzie… — dodał enigmatycznie, mrużąc oczy i wpatrując się w jej twarz, jakby chciał prześwietlić ją na wylot.

— Błagam! Nie zabijaj mnie… — jęknęła, niemal krztusząc się własnymi łzami. Miała na tyle intuicji, by wiedzieć, że jej sytuacja z każdą sekundą robi się coraz bardziej krytyczna.

Pokręcił lekko głową.

— Zepsuta… Zepsuta… Marzy o kochankach… Marzy o romansach… Widzę twoją zgniłą duszę, ludzka kobieto… Potrzebujesz kary! — Obrócił się i rzucił nią w stronę sarkofagu, na którym pogrążony we śnie spędził tysiąc długich lat, a może i więcej?

Wiedział, bo przecież był bogiem, że świat, w którym obudził się w formie awatara, opanowali bez reszty ludzie. Jego dawni wyznawcy, paveyowie, sprowadzeni zostali do roli niszowego gatunku, który nie miał już takiej mocy, jak niegdyś, gdy nieśli strach wszędzie, gdzie się pojawiali.

Vanisse słabo jęknęła. Upadek na kamienny sarkofag zabolał bardziej, niż sądziła, jej ramię i plecy paliły teraz żywym ogniem. Ale musiała zadać mu to pytanie, choćby miało być ostatnim pytaniem, które wypowie w swoim życiu.

— Nie jesteś jego awatarem, prawda? Nie jestesteś Elynnem! — szepnęła niemal bezgłośnie.

— Jeszcze nie! Ale bardzo chętnie zajmę jego miejsce! — wydał z siebie dźwięk, który przypominałby śmiech, gdyby nie był taki przerażający.

— Ale jesteś jego drugim obliczem, prawda? Tak jakby bliźniakiem, drugą stroną tej samej monety? — pytała nadal słabym głosem, wciąż jeszcze łudząc się, że te słowa go w jakiś sposób oswoją, uspokoją? Potwór zmrużył lekko oczy, a ich intensywny blask przygasł na krótką chwilę.

— Przecież Elynn nie może być moim bliźniakiem, ludzka kobieto! W żadnej wersji tego wszechświata. Pomyśl przez chwilę! — Wygiął pogardliwie swoje dziwne, nieforemne usta.

— A ta nazwa, jaką słyszałam… Aspekt? — Załkała cicho. — Aspekt jest zawsze w kontekście czegoś… Czegoś zatem musisz być Aspektem, prawda?

Pochylił się lekko i zniżył głos, jakby zdradzał jej jakąś tajemnicę.

— Jeśli już, to na pewno nie Elynna… Można powiedzieć, że jestem Aspektem kogoś innego, choć to nie wyraża precyzyjnie naszej relacji. — Zaśmiał się. — Bo równie dobrze on może być moim! — A potem powoli pokiwał głową, jakby jej słowa coś ważnego mu przypomniały.

— No właśnie. Kapłanki! Gdzie są moje nowe kapłanki? Wezwiesz je do mnie! — powiedział, podchodząc do niej powoli. Jego postać przytłaczała ją, a pałające oczy przerażały.

— Wezwę… oczywiście… wezwę! — szepnęła, kuląc się w sobie.

Wtedy on, jednym brutalnym gestem chwycił skraj jej sukni i szarpnął, rozrywając ją na pół. Wygięła się rozpaczliwie, w daremnej próbie powstrzymania go. To co teraz czuła było stanem absolutnej paniki — nie do opisania. Zawyła tylko jak ranna łania, próbując osłonić swoje ciało przed jego spojrzeniem.

— Nie… nie, błagam! — To było niemal zwierzęce, łkające wołanie.

— Błagaj! — Zaśmiał się. — A może dostąpisz łaski…

*

Vaclavę w nocy obudził jakiś zgrzyt. Usiadła na łóżku i przez chwilę nasłuchiwała. Ktoś wchodził po schodach prowadzących do jej celi.

Starsza kobieta zapaliła świeczkę i owinęła się ciasno szarym szalem, który trzymała zawsze koło wezgłowia. W świątyni zdarzały się przeciągi.

— Kto tam? — zapytała niepewnie. Mimo wszystko nie odczuwała strachu. To nie leżało w jej naturze.

Goście o tej porze? Nie wydawało jej się to możliwe. Wartownicy, którzy pilnowali wstępu do świątyni po zmroku, nie wpuściliby nikogo obcego. Chyba że… to nie był obcy?

Wstała i zdecydowanym ruchem otwarła drzwi, aby już nie przedłużać tej męczącej niepewności. A potem zasłoniła rękami usta, by stłumić krzyk.

Na ziemi pod jej drzwiami siedziała skulona Vanisse, baronowa Vutton.

— Dziecko, co się stało?! — Przerażona arcykapłanka pochyliła się nad młodą kobietą, pomagając jej wstać i prowadząc zgiętą w pół w kierunku swojego łóżka.

Ciałem baronowej wstrząsały drgawki, ale jej płacz był całkowicie bezgłośny.

Vaclava odnotowała ze zgrozą, że kobieta zostawia za sobą czerwone ślady na posadzce, a jej suknia była podarta i przesiąknięta krwią. Sine usta dygotały tak, że nie dawała rady mówić.

— Powiedz mi, co się stało… Proszę! Ktoś cię skrzywdził?! — za–klinała ją staruszka, zdjęta straszliwym podejrzeniem.

Vanisse zrobiła wysiłek, by coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle.

— Błagam! Powiedz mi cokolwiek — powtórzyła z naciskiem kapłanka.

— A… a… awa… awatar… — wyszeptała na wydechu kobieta, zamykając oczy i przyciskając twarz do poduszki.

— Awatar? Jaki awatar?! — wybuchnęła w rozdrażnieniu Vaclava, ale potem przypomniała sobie dziwną inskrypcję, przyniesioną parę dni wcześniej przez młodą baronową.

Awatar? Oblicze Elynna, Mroczny Aspekt? Co też odkryła arystokratka? Staruszka zmarszczyła brwi. Musiała dotrzeć do sedna tej sprawy. Za wszelką cenę! Mocno potrząsnęła na wpół przytomną kobietą, ignorując jej niepokojący stan.

— Spotkałaś awatara? Co ty mówisz…?

Drżąc, Vanisse odchyliła głowę do tyłu, a białka jej oczu błysnęły jak u osoby obłąkanej.

— Tak… Awatar Karzącej Ręki Prawa i Porządku… grom… miecz… młot… tarcza… — dukała kobieta, i choć dla absolutnie każdej innej osoby jej słowa brzmiałyby jak bełkot zaszokowanej ofiary, służebnica Pana Światłości znała święte teksty aż za dobrze. Każde słowo, każdy wers. Każdą przepowiednię…

Sekretne ustępy pisma, znane tylko wtajemniczonym kapłankom mówiły, że Pan Światłości — bóg Elynn, miał kiedyś swojego strażnika zwanego Karzącą Ręką Prawa i Porządku a czasem Mrocznym Aspektem. Reprezentował on siłę podtrzymującą twardą ręką — błogosławiony porządek rzeczy. Elynn był dobrem i pięknem, a Aspekt, był jego tarczą i obrońcą. Jednak w pewnej chwili doszło do wojny pomiędzy Aspektem a Mor’tyrem, który pragnął zniszczyć Porządek. W tej potyczce zwycieżył Pan Ciemności. Zapanowała epoka Chaosu, upadły państwa, struktury społeczne, nastąpiła anarchia. Ci co cierpieli z powodu pandemonium jakie pochłonęło świat, wzywali Elynna, prosząc go o zmiłowanie, ochronę i pomoc. Prosili o łaskę, bezpieczeństwo, opiekę. Gdy świat się odbudował, ludzie dziękowali Elynnowi, a o Aspekcie nikt już nie wspominał. Uważano, że ich zawiódł. Nie sprawdził się. Elynn wyprowadził ich z Chaosu bez walki, bez wojny, bez straty, bez przemocy. Wyprowadził ich miłością, cierpliwością, duchem wzajemnej pomocy i wsparcia.

Aspekt nie był zatem potrzebny.

Stopniowo przestano go wzywać w modliwach, a energia wiary płynąca od milionów istnień przestała go zasilać. Wspomnienie po nim żyło tylko w pismach teologicznych i nielicznych świątyniach, z których ostatnią była świątynia w Vutton.

Istniała jednak pewna rasa, która wciąż uznawała Karzącą Rękę Prawa i Porządku za swojego boga i patrona. Rasa, która o nim nie zapomniała. Paveyowie. Tylko dzięki nim przeżył. Cienki strumyczek energii ich wiary, utrzymywał go przy życiu przez millenia.

— Gdzie… on jest? — Słabym głosem spytała stara kapłanka, czując, że coś podchodzi jej do gardła. Nie była tylko pewna, czy powodem tego była ogromna radość, czy jednak przerażenie.

— Pod stajnią… jaskinia… paveyów… odkryliśmy… zapadła się… była tam szklana… trumna… sarkofag… z inskrypcją, otwarłam ją… w środku był…

Jaskinia paveyów? Ostatnich prawdziwych wyznawców Karzącej Ręki Prawa i Porządku? Vaclava cofnęła się o krok, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. Jeśli gdzieś mógł przetrwać, to tylko tam! Znała doskonale Przepowiednię Przebudzenia. Była to jej ulubiona przepowiednia. Miała ją wyrytą w pamięci. Studiowała ją. Marzyła o niej…

Czyżby miała się ona zrealizować jeszcze za jej życia?! Już w tym momencie gdy wzięła do ręki karteczkę z inskrypcją w starożytnym języku, czuła że nie powinna bagatelizować tamtej prośby Vanisse. To musiało coś oznaczać, coś niezwykle ważnego!

Na dziedzińcu świątyni, za oknem, usłyszała jakieś głosy, ale początkowo nie zwróciła na nie uwagi.

— Co ci zrobił? — spytała tylko blada jak ściana, a zarazem bardzo poruszona. — Zgwałcił cię? — dodała po upływie paru sekund, takim specyficznym tonem, jakby pytała o coś, co było tylko jakimś drobnym sekretem lub nawet… powodem do wyróżnienia?

Jednak dygocząca kobieta nie odpowiedziała, wykonała tylko dłonią drobny gest, który miał chyba oznaczać, że o tę kwestię lepiej w ogóle nie pytać, albo może raczej, że jest to najmniejszy z jej obecnych problemów.

— Czego on chce…? — wyszeptała jeszcze Vaclava, ale Vanisse nie odpowiedziała jej także na to pytanie, bo finalnie, umęczona przerażającym doświadczeniem, straciła przytomność.

Vaclava przełknęła ślinę i z pewnym wahaniem rozchyliła połę jej podartej sukienki, spodziewając się zobaczyć ślady brutalnej przemocy seksualnej, aż za dobrze jej znanej. Wiele kobiet przybywało do świątyni w strasznym stanie, z obszarów objętych konfliktem granicznym. Kapłanki próbowały im pomóc fizycznie i duchowo, ale czasem sytuacja była beznadziejna.

Przysunęła świeczkę bliżej leżącej i dopiero wtedy na jej posiniaczonym ciele zobaczyła źródło krwawienia. Na brzuchu kobiety, wycięty czymś ostrym, widniał… duży symbol Pana Światłości. Ale nie słoneczny symbol Elynna, dobrego, świetlistego boga, tylko jego rewersowa wersja, sekretna — oznaczająca właśnie Mroczny Aspekt, Karzącą Rękę Prawa i Porządku, z promieniami wewnętrznego kręgu słonecznego, skierowanymi do środka.

Vaclava dobrze ten symbol znała, miała go wytatuowanego na brzuchu, w dokładnie tym samym miejscu. Ponieważ rana krwawiła obficie, kapłanka zagryzła usta i położyła na niej małą poszewkę, którą zdjęła z poduszki. Przez chwilę intensywnie myślała nad tym co powinna teraz zrobić, przede wszystkim jako osoba duchowa, na wysokim stanowisku, sprawująca opiekę nad świątynią, a dopiero w drugiej kolejności — jako krewna barona Vutton, zobowiązana do pomocy jego małżonce. Miała jednak głębokie przekonanie, że jej obowiązek wobec zgromadzenia był ważniejszy niż obowiązek wobec rodziny. To co się wydarzyło, to był znak — czuła to!

Niespodziewanie na dziedzińcu rozległ się dziwny łomot i tym razem arcykapłanka nie mogła go zignorować. Narastający harmider był na tyle nietypowy, że zmusił ją do zainteresowania się czymś więcej niż tylko swoją nieszczęsną powinowatą.

Na miękkich nogach podeszła do okna, a jej serce zamarło.

Na środku dziedzińca, otoczony z wszystkich stron strażnikami świątynnymi oraz rozpierzchłymi kapłankami, które także musiał wezwać hałas, stał jakiś białoskóry olbrzym o kończynach paveya i oczach świecących jak magiczne latarnie.

Powoli obrócił się, jakby wyczuł, że ona na niego patrzy.

Jakby szukał właśnie jej… Tylko jej!

Poczuła, jak coś ściska ją w gardle ze wzruszenia.

Podniósł dłoń i wskazał na nią palcem, a potem powiedział najbardziej niskim i wibrującym głosem, jaki można sobie wyobrazić:

— Ty… będziesz mi służyć!

Vaclava w ułamku sekundy całkowicie zapomniała o nieszczęsnej Vanisse, bez przytomności leżącej na jej łóżku.

— Tak, mój panie! — wyszeptała z fanatycznym blaskiem w oczach. Wybiegła z celi szybko jak młoda dziewczyna, zapominając o swoim kalectwie, i popędziła na dziedziniec. Wielkimi oczyma wpatrując się w awatara, podeszła do niego, następnie klęknęła, a finalnie upadła przed nim na twarz.

Olbrzym zbliżył się do niej o jeden krok.

— Ty, czysta… bez grzechu… Wierna sługa Pana!

Pokiwała tylko głową i ucałowała ziemię, na której stał.

— Panie, ciebie czcimy, ciebie wielbimy! O, Święty Karzycielu, Pogromco nieczystych!

Potwór potoczył wzrokiem po zgromadzonych dokoła ludziach, którzy po kolei padali przed nim na kolana. Za chwilę nie było już na dziedzińcu żadnej stojącej osoby, dlatego nikt nie mógł zobaczyć błysku drwiny i rozbawienia, jaki pojawił się w jego oczach.

To był dla niego wielki dzień. Już teraz czuł przypływ mocy, energia ich wiary dała mu pierwszy, słodki zastrzyk życiodajnej siły. Oto wyznawcy Elynna oddali mu cześć!

Przestał być już tylko bożkiem paveyów. Pokłonili się zapomnianemu Aspektowi. Uśmiechnął się triumfująco. Gdy tysiące lat temu kładł się do szklanej trumny przykazał ocalałej garstce swoich wyznawców wyryć na postumencie znamienną inskrypcję. Kazał im dopilnować by w świat poszły przepowiednie o przebudzeniu Aspektu. Kazał im też nazywać się Drugim Obliczem Elynna, aby wierni żyli w przekonaniu, że jest jego nieodłączną częścią. W świat poszedł również symbol czerwonego słońca tłumiącego złote słońce, który był od zawsze symbolem o znaczeniu, jakiego nie znał już żaden mieszkaniec Joliny. Ale znali go wszyscy bogowie. Był wspomnieniem katastrofy, która kiedyś zniszczyła ich własny świat. Świat z którego przybyli. Aspekt był zdeterminowany, by to co sobą reprezentował — Chaos jaki ze sobą wtedy przyniosła, przekuć teraz w nienaruszalny Porządek. Jego Porządek.

Tymczasem w celi na piętrze nieszczęsna Vanisse odzyskała przytomność, otwarła oczy i dostrzegła, że jest sama. Głos awatara brzmiący z dziedzińca powiedział jej wszystko, co potrzebowała wiedzieć. Zrozumiała, że kapłani przyjęli go jako awatara Aspektu, strażnika boga Elynna i poddali się jego władzy. Nie była zaskoczona takim obrotem sprawy. Przecież potwór to przewidział, szeptał do ucha, sączył w jej duszę, groził, a może obiecywał…

Powoli, człapiącym krokiem, podeszła do okna. Zobaczyła jak nowi wyznawcy leżą na ziemi, oddając cześć białemu gigantowi.

— Porządek… i Chaos! — szepnęła, w nagłym olśnieniu. — Bliźni bracia!

Załkała cicho. Opuściła wzrok na swój okaleczony brzuch, przykryty nasiąkniętą krwią poszewką. Została naznaczona.

A potem to poczuła. W swoim łonie. W jego głębinach. Wiedziała, co się stało. Stała się naczyniem. Przez pełne udręki godziny, jakie spędziła z nim w podziemnej krypcie, nie widziała tego jako łaski, tak jak jej to obiecywał. Ale gdy teraz stała, patrząc na jego olśniewającą sylwetkę, doświadczyła przypływu chorej nadziei. Poczuła się wybrana. Błogosławiona?

Może jednak jej nudne życie miało się zakończyć? Dotknęła dłonią swojego łona. Czy warto było tak cierpieć, aby odmienić jego bieg? Rozpaczliwie poszukiwała sposobu, aby nadać swojej tragedii jakiś ślad wartości i sensu. Inaczej, nie umiałaby z nią żyć.

Zacisnęła powieki, tłumiąc płacz.

Pogrążona w szoku kobieta nie wiedziała jeszcze, że za dziewięć miesięcy narodzić miało się z niej dziecko, które zniszczy istniejący w Syllonie kult dwóch bogów i zastąpi go nowym, o wiele bardziej mrocznym i niepokojącym, niczym prawdziwe oblicze Aspektu. Ale nawet gdyby to wiedziała, kompletnie nic by jej to nie obchodziło. Bo w tym wszystkim — od samego początku, aż do tego nieoczekiwanego końca — chodziło tylko i wyłącznie o nią samą.

*

Daleko, daleko od Vutton, w katakumbach pod stolicą Syllonu, uśpiony w szklanej trumnie awatar Mor’tyra poruszyłby się w swoim śnie, gdyby tylko mógł. Ale nie mógł… Lata wcześniej uśpiono go w niej na jego własne, pochopne życzenie, a wejście dokładnie zasypano.

Jedyne, co Pan Ciemności mógł teraz zrobić, to nadać losom swoich potomków taki bieg, by narodził się wśród nich nowy awatar. I tego dnia podjął pierwsze kroki zmierzające do tego celu.

Jak każdy bóg, wiedział doskonale, że może posiadać tylko jednego przebudzonego awatara. Ale przecież dla uzyskania przewagi wystarczał od zawsze — tylko jeden. W tej grze o duszę wiernych, niczym na boskiej szachownicy, Mor’tyr musiał radzić sobie teraz bez swojego najważniejszego hetmana.

Natomiast jego największy przeciwnik — zyskał zupełnie nowe, niezwykle potężne oręże.

Już wkrótce ich świat miał się nieodwracalnie zmienić.

Dalszy ciąg historii Awatara znajdziesz w kolejnym opowiadaniu: „Król”.

Znalazłeś błąd w tekście? Napisz do mnie na e.raj@poczta.fm

Król

„Ten, kto raz dotknął ciemności, na zawsze jest przez nią dotknięty”.

Przysłowie mnichów

14 lat przed Rewolucją Światłości.

Próbował usiąść, ale nie dał rady. Drżał na całym ciele. Popatrzył na swoje zaciśnięte ręce, pokryte smugami krwi. Zaklął pod nosem. Nogi nie chciały współpracować, w boku rwało, krew wyciekała z ust. Nie tak wyobrażał sobie śmierć, nie tak to miało wyglądać.

Zimno, tak okropnie zimno!

Gdyby tylko miał koc, gdyby tylko miał płaszcz…

Przewrócił się na wznak i patrzył chwilę na niebo. Było szaroróżowe, przejrzyste, atłasowe. Wstawał świt.

Świt? To ile już tak leżał? Zamrugał powiekami, uświadamiając sobie, że nie zauważył nawet upływu kilku ostatnich godzin, gdy dryfował bez ustanku między nieprzytomnością a rozpaczliwymi próbami ocalenia swojego gasnącego życia. Zatamowanie krwi powiodło się do pewnego stopnia, ale coś w nim było nieodwracalnie zepsute. Miał wrażenie, że jakiś dziwny wałek pojawia się dookoła talii. Wylew wewnętrzny? Krew dostała się do otrzewnej? Nie czuł już nawet bólu. Dziwne. Tylko to przeraźliwe zimno.

Obserwował długie, cienkie pasma chmur, wznoszące się nad ostrymi szczytami Hezrynu.

Po co tu, do cholery, w ogóle przybył? Co chciał komu udowodnić?

Pieprzona wojna, pieprzony Hezryn!

Przed oczyma stanął mu obraz twarzy młodszego brata. Wesołej, zawsze uśmiechniętej. Nigdy jej nie zobaczy. Obraz twarzy matki. Siostry. Wszystko pokrywało się z wolna mgłą, jak strome, górskie turnie, tam w górze, wysoko ponad nim.

Rozejrzał się z wysiłkiem, obracając głową w lewo, później w prawo. Leżący obok żołnierz wpatrywał się wyblakłymi oczyma w lekkie, coraz bardziej rozjaśnione, brzoskwiniowe niebo. Krew zastygła mu w kąciku ust.

Popatrzył w drugą stronę. Kolejny żołnierz. Temu brakowało połowy twarzy. Ulubiona broń krasnoludów, topór — dokonała dzieła zniszczenia. Przez moment, jak zahipnotyzowany, przypatrywał się odsłoniętej kości szczękowej, przerąbanej na pół. Język, także przepołowiony, zwisał nieco na bok, jak bezwładny kawałek mięsa.

Dalej leżeli inni. Adiutant, kapitan, sierżant. Zginęli przez jego głupotę. Nadal poczuwał się do odpowiedzialności, mimo że umysł stopniowo odmawiał mu posłuszeństwa.

Tak, to był jego pomysł. Wojna przecież się skończyła, przynajmniej na papierze. Negocjacje pokojowe zostały sfinalizowane podpisaniem umowy o zawieszeniu broni. Hezryn stracił kilkanaście przygranicznych kopalni, Syllon zdobył pas szerokości kilkunastu kilometrów, urywając go z ziem rdzennie należących do górali.

A wtedy on wpadł na pomysł, że zrobią sobie mały obchód. Wycieczkę krajoznawczą. Przecież znowu panował pokój! Ubrał się w zwykły mundur, zdjął królewskie insygnia. Chciał być jednym z nich. Pojechali drogą wiodącą z Vutton na zachód, wzdłuż pasma górskiego zwanego Południowym Grzbietem. Zamierzał złożyć wizytę w swoich nowych, zdobycznych kopalniach. Droga była uczęszczana tylko przez karawany wiozące urobek, nie spodziewali się zatem kłopotów. Chciał mieć o czym opowiadać, gdy już wróci do stolicy. Chciał… Ale to już było nieważne. Za moment przywita się z bogami, za moment będzie po wszystkim.

Dwadzieścia jeden lat.

A tak pięknie się zapowiadało! Zaledwie rok wcześniej przejął tron po swoim ojcu. Rozpaczliwie pragnął się wsławić, zasłużyć na miano wielkiego króla, większego niż jego gnuśny rodzic. Odziedziczył po nim rozgrzebaną, jątrzącą się jak rana wojenkę, wieloletnią, nerwową, niepotrzebną. Konflikt graniczny, odwieczny spór. Udało mu się ją z sukcesem zakończyć i dziś płacił za to cenę.

Zasadzka.

Wyskoczyli na nich zza głazów, zza gęstych zarośli kosodrzewiny, zza skarlałych górskich drzew. Ich oddział liczył około trzydziestu osób. Górali była setka. Nie mieli szans. Walczył jak lew, swoim potężnym wzrostem górując nad podwładnymi, ale nawet on nie dał rady. Partyzanci atakowali niczym berserkowie. Najpierw strzała z łuku. Weszła gładko w jego lewe ramię. Nawet tego nie poczuł, bił się dalej z rozwianym włosem, pianą na ustach, błyskiem w oku. Położył ich trzech, ale czwarty zaskoczył go od tyłu. Zasadzka to zasadzka, nikt nie przestrzega reguł czystej walki. Poczuł topór w łopatce. Odebrało mu dech. Obrócił się, a wtedy kolejny z nich dzidą podciął mu ścięgno w prawej nodze. Osunął się na kolana, a dwóch pozostałych dokończyło dzieła. Jeden wbił mu miecz w bok, drugi — w okolice szyi na lewo od obojczyka.

Upadł, charcząc, a oni odeszli, przekonani, że już jest po nim. Prawie mieli rację.

Ocknął się jakiś czas potem, wstrząsany dreszczami zimna, osłabiony, obolały. Rozpaczliwym wysiłkiem zatamował najgorsze krwawienie, uświadamiając sobie, że jako jedyny przeżył. Cały oddział został wymordowany. Górale nie zorientowali się, kogo udało im się dopaść, nie wiedzieli, że był królem: Naramirem II, władcą Syllonu, z którym ich ojczyzna przegrała spór przygraniczny. Sądzili, że był jednym z sierżantów, wyróżniającym się — wysokim, postawnym wojownikiem, ale nikim więcej. Byli też wszyscy hezryńskimi krasnoludami, a zatem telepatia nie mogła im pomóc w odkryciu tożsamości króla.

Zimno, okropnie zimno.

Podniósł jedną rękę, białą jak śniegi na szczytach, skostniałą, zdrętwiałą.

Patrzył na jej zarys na tle rozświetlającego się nieba. Przez chwilę śledził ruch palców.

To cud, że przetrzymał noc, ale...jego szczęście powoli się kończyło. Nikt po niego nie przyjedzie, nikt nie będzie go szukał. Pojechali boczną drogą, skrótem, który polecił mu sierżant. Żadna misja ratunkowa nie wpadnie na pomysł, by go zbadać, bo nie był powszechnie znany. Pomyślą, że przepadli bez śladu, zapadli się pod ziemię. A gdy wreszcie wezwą magów poszukiwaczy, będzie dla niego o wiele za późno.

Wciąż powoli poruszał palcami.

— Przepraszam, byłem głupcem… — szepnął.

— No, na to wygląda.

Drgnął tak silnie, jakby coś go fizycznie uderzyło.

Otwarł usta, niczym ryba wyrzucona na brzeg i próbował złapać głębszy oddech. Bezskutecznie. Usłyszał coś? Czy to było przywidzenie, czy to już przedśmiertne majaki?

Nie miał sił ruszyć drętwiejącym karkiem, tylko bezradnie, pogrążony w częściowym paraliżu, patrzył na brzoskwiniowe, obojętne niebo. Tylko ono nad nim wisiało, jak zjełczały owocowy mus.

Niespodziewanie jakaś głowa wsunęła się w jego pole widzenia, zakrywając je w połowie. Prawie był jej wdzięczny za uwolnienie go od tej zgniłej, różowożółtej poświaty. Kto by chciał umierać pod takim niebem?

— Co my tu mamy, umierający Syllończyk? — Obcy głos mówił z delikatnym hezryńskim akcentem i to sprawiło, że Naramir poczuł całkowity odpływ sił. Miał wrażenie, że ktoś usunął mu spod pleców część gruntu, tracił stabilność, niebo znowu nad nim rosło, rosło, coraz szersze, bardziej żarłoczne, coraz bardziej odrażające.

Milczał, bo nie widział sensu w odpowiadaniu na retoryczne pytania.

— Umm. Znam twoją twarz. Znam ją, widziałem ją… — Głos napełnił się wahaniem, niepewnością. Naramir nadal nie miał nic do powiedzenia. — Znam ją aż nazbyt dobrze, z nieudanych negocjacji z Numirem V sprzed czterech lat. Znam ją, tak… jak zły szeląg! — mruczał obcy.

Po takim niezbyt przyjacielskim wstępie, król wciąż nie miał nic do dodania.

Obca twarz pochyliła się nad nim i szepnęła:

— Och, twój umysł jest cudownie sylloński. Otwarty i bezbronny. Czytam cię jak księgę, obracam kolejne karty. Jak to możliwe, że nasi dzielni wojacy ominęli taki klejnot?

No tak, Hezryńczyk. Telepata.

Te ich pieprzone talenty do czytania umysłów. Zapomniał o tym. Nie mógł nawet umrzeć w spokoju i godności, musiał napotkać jakiegoś świra, węszącego w ludzkich mózgach.

Z pewnym wysiłkiem skierował wzrok na tę twarz, choć wszystko się w nim opierało. W jakiś sposób czuł, że spoglądając na nią, nada jej znaczenie, jakiego nie będzie mógł później cofnąć, wymazać — nada jej niechcianą, nachalną realność. A po co mu to było? W godzinie jego śmierci?

A jednak coś w tej twarzy przykuło jego uwagę.

Cztery lata temu w Vutton, w świątyni Pana Światłości odbyły się negocjacje pokojowe zakończone fiaskiem. Żadna ze stron nie ustąpiła. Był tam jako siedemnastolatek razem ze swoim ojcem, Numirem V, występując w charakterze obserwatora. Uczył się niuansów dyplomacji, uczył się negocjować, poznawał tajniki królewskiego powołania. Zapamiętał z nich dobrze tylko jedną osobę.

Królową Hezrynu.

Dwudziestodziewięcioletnia Uselianna Ulia va Hez była personą zwracającą uwagę. Lodowata uroda górskiej bogini, perfekcja rysów twarzy i dumne, godne obejście — tak ją zapamiętał. Wydawała mu się doskonałością. Nie mógł sobie wyobrazić piękniejszej kobiety, bo łączyła w sobie cechy, jakich poszukiwał — urodę z wysoką pozycją, a to w oczach młodego następcy tronu czyniło z niej idealną kandydatkę na królową. Poza tym — co warto podkreślić — dopiero co owdowiała, tak w każdym razie oficjalnie mówiono. Ale szpiedzy króla Numira V donieśli mu o skandalu, który dotyczył jej kuzyna — a zarazem męża — Uvanna. Skandalu spowodowanego szokującą niedyskrecją królewskiego małżonka, która sprawiła że Uselianna w szale wściekłości wygnała go z dworu i pozbawiła praw do zasiadania u jej boku na tronie Hezrynu.

Zadziwiające było to, że te wszystkie fakty pojawiły się teraz w głowie umierającego króla w taki sposób, jakby przewracał kartki w kronice towarzyskiej, w kolumnie poświęconej plotkom.

Twarz, która się nad nim pochylała, była bardzo podobna do twarzy Uselianny i to wydało mu się tak niezwykłe. Te same lodowatoniebieskie oczy o szczególnym srebrzystym odcieniu, platynowe włosy, regularne, posągowe rysy twarzy.

Dynastia królów Hezu krzyżowała się między sobą od pokoleń i nawet kuzyni dalszego stopnia byli do siebie podobni. Robili tak, ponieważ zależało im na zachowaniu wyjątkowych cech, jakimi dysponowali — potężnej telepatii i niezwykle silnej magii umysłu.

Ten człowiek był zbyt podobny do członków ich dynastii, by mógł być po prostu przypadkowym Hezryńczykiem. Naramir wysilił się celem skupienia na słowach, jakie wygłosił dziwny przybysz.

— Widzę że jesteś na tropie, śledzę twoje myśli. Czyżbyś był fanem jej lodowatej urody? Cóż, muszę cię rozczarować, jej serce jest podobne do kawałka lodu, nie znalazł się taki, któremu udałoby się go skruszyć… A na pewno nie mnie.

— Uvann? — wyszeptał Naramir. Sam nie wiedział do końca, co mówi, a jednak w jakimś przedśmiertnym przebłysku intuicji, to imię nasunęło mu się na usta.

Hezryńczyk zaśmiał się donośnie.

Jego białe włosy były ciasno splecione w warkocz i opadały na ramię, ale koło skroni i za uszami miał je niemal całkiem wygolone, co nadawało mu zadziorny i buntowniczy wyraz.

Był z całą pewnością niezwykle przystojnym mężczyzną, otoczonym charyzmatyczną aurą, ale w godzinie śmierci dla Naramira nie miało to najmniejszego znaczenia. I tak obraz przed oczyma zacierał mu się i mglił coraz bardziej.

— Skoro umierasz, to potwierdzenie tego i tak niczego nie zmieni — powiedział Hezryńczyk, odrzucając swój długi warkocz na plecy. — Tak, owszem, jestem niesławnym małżonkiem naszej wielkiej władczyni, Uselianny. Byłym królem. Tym samym, który ją zdradził. Tym, który został uznany za martwego, a faktycznie skazany… czy tam zesłany, na głupią i upokarzającą pracę w przygranicznej straży. Tak, to ja! Do usług. — Wykonał dłonią powiewający gest, który miał chyba sugerować szykowny ukłon, ale wypadł tak jakby próbował się odpędzać od męczącego insekta.

— Pomóż mi… — niespodziewanie szepnął Naramir.

Co? Te słowa faktycznie wyszły z jego ust? Czy rzeczywiście poprosił śmiertelnego wroga swojego kraju o pomoc?! Chyba jednak gasnąca świadomość zaczęła mu ostatecznie szwankować, inaczej nie mógł sobie tego wytłumaczyć.

Uvann pochylił się nad nim z drwiącym uśmieszkiem.

— Co tam bełkoczesz? Czy się przesłyszałem? Chcesz, bym pomógł człowiekowi, który jest największym zagrożeniem dla mojego ukochanego… królestwa?

Coś w jego tonie, sposób, w jaki zaintonował słowo „ukochanego”, sprawiło, że Naramir przekręcił lekko głowę, by nieco lepiej widzieć piękną twarz byłego króla Hezrynu.

Lodowatoniebieskie oczy błyszczały w rozbawieniu.

Ten człowiek miał charakter, to się wyczuwało.

— Wykopała cię na zbity pysk, a przecież o mały włos tron należałby do ciebie… — wychrypiał Naramir. — Wystarczyło, by twój ojciec urodził się rok wcześniej niż jego starszy brat. Rok wcześniej! I to ty miałbyś pierwszeństwo, a nie ona… Jesteś wszak potomkiem dynastii. Po mieczu!

Uvann westchnął z udawaną rozpaczą. Widać było, że dobrze się bawi, słuchając umierającego Syllończyka. Nigdy nie był nadmiernie zaangażowany w sprawy polityczne.

Rozgrywająca się przed jego oczyma agonalna scena także go nie wzruszała. Miał w życiu wszystko, widział wszystko. Każdy kolejny akt, każda kolejna odsłona… Jedna za drugą. Nie przynosiły mu już wyzwań. Żeglował w oceanie nudy i rozczarowania.

Prychnął lekko.

— Tak, to było niefortunne, przyznaję. Ta zimna suka upokorzyła mnie publicznie, powinieneś widzieć jaką scenę zrobiła, gdy się dowiedziała o moim niewinnym romansie… Fakt, że z jej własną siostrą, ale czy to ma jakieś większe znaczenie? Królowie romansują od wieków z pannami dworu i nikogo to nie obchodzi.

Naramir nie był w nastroju na idiotyczne rozmowy o braku moralności, szczególnie w wydaniu królów. Był w nastroju na umieranie. Ból znowu się pojawił, przebił jak jasna, kłująca igła przez podstawę jego czaszki, wędrując w górę, w stronę skroni, aż w końcu zalał mu cały umysł, topiąc go w jękliwej skardze. Stęknął, odwracając wzrok od Uvanna. Wiedział, że to koniec, że nie zostało mu już dużo. Czuł jakiś dziwny rodzaj spokoju, który upewniał go, że nikt nie może już zatrzymać nadchodzącej śmierci.

— Może… może nie była jednak taka całkiem zimna… — szepnął, spoglądając ponownie w blednące niebo, które traciło z wolna swój brzoskwiniowy, poranny blask. Zmieniało się w lodowy błękit. Prawie jak oczy Uvanna i Uselianny. Obserwował tę ewolucję niemal z przyjemnością. Niemal z rozkoszą.

Ostatnie chwile jego ziemskiego życia, coś… coś jeszcze chciał uchwycić, coś jeszcze zostało niedokończonego. Ale nie mógł z tym nic zrobić. Musiał zaakceptować swój los.

Uvann przypatrywał mu się w zamyśleniu.

Patrzył długo, przeciągle, patrzył i patrzył na rozluźniające się rysy umierającego króla Syllonu. Oblicze wydawało mu się odlane z wosku, który bardzo wolno się topił. Rozpływał się, witając z nicością. I ta cisza, która pojawiła się w jego oczach, niepokojąca cisza… Złowróżbna cisza.

— Mogę ci pomóc… w zamian za jedną obietnicę. Jedną prostą obietnicę. — Pochylił się nisko, tak nisko, że jego usta prawie dotknęły skroni Naramira. — Zrobisz jedną rzecz, o jaką cię proszę. Dowolną. Jedną jedyną. Twoje życie w zamian za jedno spełnione życzenie.

Naramir miał takie uczucie, jakby znajdował się w głębokiej, niebieskiej studni, której brzegi zamykały się nad nim szybko, coraz szybciej. Ale wtedy zobaczył drabinkę. Małą, chybotliwą drabinkę, tak blisko — na wyciągnięcie ręki. Tylko czy zdąży? Tylko czy mu się uda?

— Tak. Zgadzam się. Spełnię jedno twoje życzenie.

Te słowa zabrzmiały tak daleko od niego, jakby ktoś stojący kilkadziesiąt metrów dalej wołał, krzyczał coś, może tylko szeptał. Nie wiedział, czy nawet brzmiały dostatecznie głośno, aby Uvann mógł je usłyszeć. A potem poczuł, że świat oddala się od niego, stając małą kulką nisko pod stopami. Leciał daleko, daleko od swojego zmaltretowanego, bezwładnego ciała, wreszcie wolny od bólu, od rozpaczy i tego przeraźliwego żalu za wszystkie głupoty, jakich się w życiu dopuścił, jakie zapoczątkował, w jakich brnął…

Uvann spojrzał mu w twarz.

— Straciłeś przytomność czy już po tobie? — mruknął, próbując wychwycić ślad oddechu, ale w wietrznej, górskiej pogodzie nie było to łatwe.

Wstał, prostując się.

Spojrzał na swojego konia i po raz pierwszy poczuł współczucie.

— Będziesz miał spory kawałek mięsa do dźwigania, biedaku. Do Vutton jest dobre siedem kilometrów. Napracujesz się.

A potem poszedł poszukać munduru żołnierza hezryńskiego, który nie byłby za bardzo poplamiony krwią. Nie było to łatwe zadanie.

*

Gdy zbliżyli się do świątyni Pana Światłości w Vutton, słońce wzeszło już ponad horyzont, zrobiło się przyjemnie, niemal ciepło. Bezwładne ciało króla leżało przewieszone przez siodło, koń szedł powoli i z trudem. Olbrzymi mężczyzna ważył blisko sto trzydzieści kilogramów, a i sam Uvann nie był przecież ułomkiem.

Hezryńczyk czuł jakiś rodzaj zmęczenia psychicznego, ponieważ całą drogę musiał mobilizować zwierzę do wzmożonego wysiłku, wpływając bezpośrednio na jego umysł. Dźwiganie ponad dwustu kilogramów przez tak trudną leśną trasę nie należało do łatwych zadań. Gdy wjechali na główny trakt, łączący Vutton z położonym dalej na południe miasteczkiem Sayanes, były król poczuł ulgę. W oddali majaczył już jasny punkt zbudowanej na przedmieściu świątyni. Droga była prawie pusta, zauważył tylko pojedynczą sylwetkę mężczyzny, który wędrował od Vutton w kierunku Sayanes. Nie widział w tym oczywiście nic dziwnego, bo droga była regularnie uczęszczana przez miejscowych oraz kupców, który przewozili swoje towary bez użycia portali komunikacyjnych.

Po upływie paru minut niemal zrównał się z obcym i wtedy dostrzegł, że jest to mnich z zakonu Trzech Księżyców, odziany w szary skromny habit, bardzo już wysłużony. Człowiek ten szedł powoli, z niedużym tobołkiem na plecach. Był mężczyzną w średnim wieku, o pogodnej twarzy, ze skroniami łagodnie posrebrzonymi siwizną. Miał nieokreślone rysy twarzy, a cała jego sylwetka była zadziwiająco niepozorna.

Uvann zapatrzył się w niego, sam nie wiedząc dlaczego.

Mnich również na niego patrzył, ale jego łagodne oczy nie miały w sobie nic prowokującego ani nawet ciekawskiego. Zupełnie jakby samym wzrokiem uznawał tylko realność istnienia Uvanna, ale nic poza tym — nic ponad czystą faktyczność jego bytu.

Uvann ukłonił się lekko, a zakonnik odpowiedział uprzejmym ukłonem.

Gdy się prawie mijali, Hezryńczyk, sam nie wiedząc czemu, odezwał się:

— Dokąd zmierzasz, mnichu? — Już wypowiadając te słowa, poczuł, jak zabrzmiały, wyczuł nutę pychy i wyższości w swoim własnym głosie, a może nawet jakąś zaczepność, której mnich zdawał się nie słyszeć.

— Do Syllonu, dobry człowieku, do tamtejszego zakonu Trzech Księżyców.

— Ach, tak, słyszałem o was. Ten heretycki zakon, który nie wierzy w bogów.

I znowu złapał się na tym, jak brzmiał jego ton. Prześmiewczo? Pogardliwie?

Był zdumiony tym, że coś, co dawniej mu umykało w jego relacjach z innymi, teraz widział niemal jak na dłoni. Wystarczyła sama obecność tego człowieka, aby poczuł… aby zyskał pewną samoświadomość energii, jaką kierował wobec innych i intencji za nią stojącej.

Miał takie wrażenie, jakby stał obok i widział tę scenę rozgrywającą się między dwojgiem ludzi, wymianę słów, które były tylko grą, wojną o energię, o postawienie na swoim. Wojną rozgrywającą się na tle czegoś większego. Bardziej trwałego.

— Nie chodzi o wiarę w ich istnienie, synu. Chodzi o wiarę w ich znaczenie dla ciebie. O wiarę w ich wpływ.

Znowu chciał coś odpowiedzieć, jakąś uszczypliwość, może jakiś docinek. Ale tym razem wybrał inaczej, co zdumiało go bardziej nawet niż napotkanie w górach umierającego władcy Syllonu.

— Długa droga przed tobą — odpowiedział krótko. Poczuł w sobie jakiś natychmiastowy, dziwny spokój. Pierwszy raz w swoim życiu nie odczuwał potrzeby, by coś komuś udowodnić. Umniejszyć kogoś albo pochlebić komuś. Był jakby lżejszy, inny. To tak też można żyć? Bez tych wszystkich przepychanek?

Mnich uśmiechnął się tylko łagodnie.

— Jak przed każdym, synu. Jak przed każdym.

— Tu niedaleko jest publiczny portal, w mieście Vutton — powiedział, chcąc być uprzejmym.

— To niczego nie zmieni. Droga i tak nigdy się nie kończy.

Uvann umilkł, spoglądając w bok. Czuł się przez chwilę jak małe dziecko. Nie bardzo wiedział, co mógłby odpowiedzieć na tak enigmatyczne stwierdzenia, które oczywiście mogły mieć jakieś głębsze znaczenie, a może nawet mnich skierował je specjalnie do niego, ale na ten moment było za wcześnie na wyciąganie metafizycznych wniosków. Autorefleksja wcześniej nie była jego mocną stroną.

I wtedy to powiedział, choć sam nie miał pojęcia, skąd przyszło mu to do głowy:

— Przyjmujecie do zakonu Hezryńczyków?

Zakonnik milczał. Spoglądał tylko na niego z tym samym delikatnym uśmiechem.

Były król chwilę mierzył się z nim wzrokiem, a potem skapitulował. Żachnął się i machnął ręką.

— Przyjmujecie, no pewnie, głupie pytanie! Bardziej chciałem wiedzieć, chciałem spytać… — Zawahał się. — Czy przyjmujecie ludzi, którzy z życiem duchowym nie mają nic wspólnego, tylko, nazwijmy to, rozwinęli ścieżkę kariery w świecie materii. Do oporu. No i… są trochę w martwym punkcie.

— Ty już znasz odpowiedź także na to pytanie.

Uvann zacisnął lekko usta i kiwnął głową.

— Dotarłem w życiu na szczyt tego, co można sobie wymarzyć, a potem to straciłem. Nie szanowałem niczego. I nawet nie rozpaczałem po tej stracie. Podświadomie wiedziałem, że nie takiego życia pragnę. Ono okazało się złudą i pustką. Mam teraz dużo mniej celów niż kiedyś. Jeżdżę po lesie i patroluję drogi. I mam czas, by myśleć. Czasem więc myślę sobie, że powinienem poszukać kogoś, kto ma zupełnie inne ścieżki, inne cele, nie takie materialne jak ja. Może mógłby mi powiedzieć, co w mojej sytuacji…

Zawahał się i przerwał. Miał wrażenie, że bełkocze, język mu się plącze, a sens słów ucieka. Nie wiedział, co dokładnie chce powiedzieć, i nie miał pojęcia, jak miałby wytłumaczyć tego typu subtelne odczucia czy mgliste imponderabilia — obcemu zakonnikowi.

Za dużo słów.

Za dużo myśli.

Za mało świadomości.

Mnich tylko spoglądał na niego ze spokojem i wyrozumiałością.

— Pięknej drogi życzę — odpowiedział nagle były król, znów zaciskając usta, a potem spiął konia, mobilizując go do podjęcia wysiłku.

Zakonnik odpowiedział skinieniem i chwilę spoglądał na Hezryńczyka zmagającego się z oporem zwierzęcia. Gdy w końcu Uvannowi udało się zmusić wierzchowca do ruchu, mnich powiedział coś, co ledwo już dotarło do uszu byłego władcy Hezrynu.

— Nie będzie miał na ciebie wpływu, dopóki mu na to nie pozwolisz…

Były król nie wiedział, o czym mówi mnich, dlatego nie obrócił się już, tylko popędził konia. Po kilku minutach, spędzonych w konfuzji i lekkim oszołomieniu, całkiem zapomniał o tym spotkaniu.

Wiedział, że czas mu się kurczył, a ciało króla ciążyło zwierzęciu coraz bardziej.

Już wkrótce jego wzrok przyciągnął majestatyczny budynek, widoczny w odległości kilkuset metrów. Świątynia wyglądała z daleka bardzo imponująco, miała lśniąco biały kolor, jaśniejący jak fragment lodowca, przeniesiony na obrzeża granicznego miasta, niczym coś obcego — biały kieł wbity w zieloną tkankę okolicznych pól, łąk i sadów.

Była jedną z największych świątyń w królestwie Syllonu, a z pewnością największą na północy kraju. Odróżniało ją od innych to, że wyznawano w niej specyficzny Aspekt Pana Światłości — Karzącą Rękę Sprawiedliwości, która dosięga brudnych i grzesznych; młot, który miażdży bezbożnych.

Uvann nie był nigdy przesadnie religijnym człowiekiem, ale doskonale wiedział, że kapłani mieli do swojej dyspozycji środki, których brakowało innym specjalizacjom zajmującym się uzdrawianiem. Dlatego był skłonny zaryzykować wizytę w tym przyczółku, bo nawet w Hezrynie stał się stosunkowo sławny.

Wygładził swój zdobyczny mundur, który miał pomóc mu zachować prawdziwą tożsamość w ukryciu i podjechał do bramy wjazdowej na teren świątyni, pilnowany przez dwójkę znudzonych wartowników.

— Odsuńcie się, wiozę umierającego króla Syllonu! — zawołał donośnym głosem, dbając o to, by nie ujawnić swojego hezryńskiego akcentu.

Wartownicy popatrzyli na niego ironicznie.

— Jasne, a my jesteśmy damami dworu! Spadaj stąd!

Uvann jednak nie zamierzał dać się tak łatwo odpędzić. Nie po to był wybitnej klasy telepatą i magiem umysłu jak większość członków jego rodu. Zmrużył oczy i sięgnął do otwartych umysłów mężczyzn. Chwilę potem ich oczy otwarły się szerzej, spojrzeli na siebie i skinęli głowami.

— No dobrze, jedź dalej — rzucił wyższy z nich.

To poszło łatwo.

Oczywiście Uvann nie specjalizował się w kontroli umysłów i wpływaniu na ludzi. Ten dar posiadała jego była żona, królowa Hezrynu, z którego to powodu zwano ją czasem Wiedźmą. Sama myśl, że ktoś może zmusić innego człowieka do zrobienia rzeczy niewiarygodnych, jakich nigdy wcześniej by nie zaakceptował, przerażała wielu spośród jej poddanych — nawet tych najwierniejszych. Uvann miał jednak na tyle wysoki poziom aktywnej telepatii, że był w stanie przekazać innym stosunkowo silne sugestie. Szansa powodzenia istniała, lecz tylko jeśli osoba im poddana nie była całkiem negatywnie nastawiona do sugerowanego tematu.

Mistrzostwa Wiedźmy nie mógł osiągnąć, choć miał magię umysłu na dziewiątym poziomie. Ona miała talent pozaskalowy, a on nigdy się w tym kierunku nie rozwijał. To, co miał już rozwinięte, musiało mu teraz wystarczyć.

Uvann minął mężczyzn z obojętną miną i wjechał na rozległy plac znajdujący się tuż przed głównym budynkiem świątyni. Odbywały się na nim zazwyczaj masowe nabożeństwa i obchody świąt. O tak wczesnej porze nie było jeszcze wiernych, ale kilka kapłanek krzątało się w okolicy, zamiatając plac i pieląc kwiaty w klombach.

Na widok jeźdźca na koniu, w mundurze obryzganym krwią, wiozącego drugiego człowieka przed sobą, wszystkie kobiety przerwały pracę, wbijając w niego przerażony wzrok.

— Pomóżcie! Wiozę króla! — zawołał celowo urywanym głosem.

Odpowiedziały mu zdumione spojrzenia i ciche szepty, ale nadal bez żadnego działania.

— Pośpieszcie się, wezwijcie arcykapłankę! Jeśli nie pomożecie królowi Syllonu, zakon zostanie ukarany za zdradę stanu! — zawołał, zauważając, że jego przybycie wzbudza coraz większą uwagę. Kolejne osoby podchodziły, otaczając go szerokim kręgiem.

— Nie groź nam, przybyszu! Nasz dom jest domem bożym, a nie szpitalem! — zawołała jakaś młoda, piękna kapłanka, która właśnie wyszła z budynku, i stanęła na szczycie marmurowych schodów.

Uvenn skierował na nią wzrok.

Zaskoczyła go jej uroda, rzadka wśród wyświęconych kapłanek.

Nieczęsto oglądało się taką nieskazitelną perfekcję rysów. W kwestii urody mogłaby o palmę pierwszeństwa rywalizować nawet z królową Hezrynu! Miała złoto-miodowe włosy, pięknie owijające się dookoła głowy w formie gładko splecionego warkocza, co tworzyło wrażenie korony. Miękkie, malinowe usta nadawały jej twarzy nutę słodyczy, ale wielkie oczy w kolorze jasnego turkusu pałały gniewem.

— Pomóż mu! — powiedział, zniżając ton. — To Naramir II, król Syllonu. Zostaliśmy napadnięci pod wieczór na bocznej drodze prowadzącej do kopalni w Północnym Grzbiecie. Z trudem tu dojechałem, koń nie daje już rady!

Zapadła nagła cisza. Ludzie dookoła zamarli, a ich oczy skierowały się w stronę kobiety.

Piękna kapłanka powoli zeszła po schodach i zbliżyła się do jeźdźca.

Wbiła wzrok w bezwładne ciało króla. Nieśpiesznie przekręciła głowę Naramira po to tylko, by zobaczyć jego otwarte, martwe oczy, wpatrujące się już w wieczność…

Coś chciała powiedzieć, zrobić jakiś grymas, ale pewien szczegół przykuł jej uwagę. Pierścienie na ręku władcy nie pozostawiały wątpliwości, kim jest ich posiadacz. Zawahała się i oblizała lekko usta. Powoli podniosła oczy na Uvanna. Chwilę się sobie przyglądali.

Uvann uśmiechnął się lekko, bardzo subtelnie, niemal samymi oczyma. A jednak był w tym spojrzeniu jakiś rodzaj porozumienia, jakiś rodzaj sygnału. Zarumieniła się. Wiedziała, co chciał jej zasugerować.

— Dobrze, wnieśmy go do lewego pastoforium świątyni — zakomenderowała.

Uvann nie potrafił rozpoznawać pozycji, jakie w zakonie miały poszczególne kapłanki, zauważył tylko, że piękna blondynka ma jasną szarfę w pasie, co ją w jakiś sposób odróżniało od reszty.

Do konia podeszło dwóch wartowników, po których posłała kapłanka, i z wielkim trudem zabrali się za przenoszenie ciała króla. Uvann musiał zejść i także im pomóc, ponieważ sami nie daliby rady. Naramir był olbrzymim mężczyzną, mającym blisko dwa metry dwadzieścia centymetrów, mimo młodego wieku już dobrze umięśnionym i rosłym. Sam Uvann, choć miał około metra dziewięćdziesięciu, był znacznie smuklejszy. Chwilę trwało, nim przetransportowali władcę Syllonu do budynku, składając go na stole, który znajdował się w rogu pastoforium. W pomieszczeniu nie było więcej mebli poza dwoma zamkniętymi szafkami oraz wąską ławeczką.

Wartownicy oddalili się pośpiesznie, jakby brzydził ich dotyk martwego. Skutkiem tego Uvann został przez moment sam z Naramirem. Kapłanka o miodowych włosach także gdzieś zniknęła.

Były król Hezrynu przypatrywał się zwłokom bez specjalnych emocji. Sięgnął wgłąb siebie, poszukując odpowiedzi na pytanie, dlaczego tu w ogóle przybył. Miłosierdzie? Interes własny? Hmmm. Nie, chwila! Już znał odpowiedź.

Przybył tu, ponieważ… się nudził.

Tak, śmiertelnie nudził się, pracując jako zwiadowca, szukając ryzyka i emocji — wybierał samodzielne przydziały i podróżował w regiony, w których szansa spotkania przygranicznych oddziałów syllońskich była bardzo wysoka. Można powiedzieć, że lubił igrać ze śmiercią.

Śmierć…

Miał teraz przed oczyma jej beznamiętny obraz.

Długie, smoliście czarne włosy władcy zwieszały się ze stołu, w grubym, poklejonym krwią warkoczu, splecionym na wojskową modłę. Szare oczy wpatrywały się w powałę tępym, martwym spojrzeniem. Życie opuściło Naramira ostatecznie w trakcie ich podróży, tak przynajmniej oceniał to Uvann. W jego odczuciu władca był martwy od około godziny, bo jego ciało wciąż jeszcze zachowało śladowe ciepło.

Przez dobrą minutę Uvann zastanawiał się, jak sam wyglądałby na miejscu Naramira. Tak niewiele od tego brakowało… Jedno więcej aroganckie słowo z jego ust, a Uselianna zabiłaby go bez wahania. Na szczęście dla siebie i swojej małej córki — zdecydował się milczeć.

Niespodziewanie przypomniał mu się ten moment w życiu, gdy ważyły się jego losy. Podczas zamkniętego posiedzenia sądowego siedział tylko sztywny jak manekin, wpatrując się w nią i jej siostrę, klęczącą przed władczynią, błagającą rzewnie o wybaczenie. Wolał, gdy błagała go o jeszcze, kiedy się kochali. Taaaak. Ale cóż, rozumiał przecież, że kobieta rozpaczliwie chciała zachować swoje życie, a przy okazji — pozycję na dworze.

A jej nudny mąż? Ten gnuśny arystokrata siedział tylko z pochyloną głową i nie odzywał się ani słowem. Był ich kuzynem w czwartym pokoleniu. Siedział zaledwie na wyciągnięcie ręki od Uvanna. Mimo tej upokarzającej bliskości kochanka swojej żony — nawet się nie wściekał. W sumie Uvann mu się nie dziwił. Mężczyzna pochodził z bocznej linii dynastii. Nie miał nic do gadania, poślubił siostrę królowej, bo tak mu rozkazano. Przyjął ją zatem z powrotem, bo tego od niego oczekiwano. Milczał, bo tak mu powiedziano. Pusta wydmuszka, marionetka.

Nie żył, podobnie jak Uselianna. Żadne z nich nie żyło prawdziwym życiem. Czyli oczywiście takim, jakie prowadził sam Uvann. Życiem emocji, ryzyka, ekscytacji, pełni!

Tak sobie przynajmniej wówczas wyobrażał. Tak się łudził. Tylko w taki sposób, mógł poczuć się lepszy. A potem i tak każdego z nich los kopnął w dupę. Westchnął.

Jego rozmyślania przerwał cichy zgrzyt i odgłosy szurania.

Wypędzony władca Hezrynu zobaczył przed sobą dość niezwykłą scenę.

Do postforium weszły trzy osoby.

Piękna, młoda kapłanka szła, podpierając ręką zgiętą w pół staruszkę o śnieżnobiałych włosach. Ocenił ją na blisko dziewięćdziesiąt lat, drżącą dłonią wspierała się na lasce i przesuwała stopy krok za krokiem. Stopy? Odniósł wrażenie, że jedna jej stopa była protezą, ale nie mógł mieć takiej pewności. Za nimi szła starsza, ubrana na szaro kobieta o ponurej, pociągłej twarzy i ciemnych, skośnych oczach.

Młoda piękność spojrzała na niego czujnie, ale się nie odezwała. Cofnął się pod ścianę, tak by im nie zawadzać i tylko obserwował, co się dzieje.

Staruszka została podprowadzona do stołu, aby mogła z bliska przyglądnąć się ciału Naramira.

— Vanelis, przysuń ławkę! — zaskrzeczała niespodziewanie mocnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem, stukając laską w ziemię. Gdy ławka została dosunięta, usiadła na niej tak, aby znaleźć się jak najbliżej głowy Naramira. Wbiła w niego przeciągłe spojrzenie. Kościstymi palcami dotknęła lekko chłodnego czoła zmarłego, dość bezceremonialnie obmacując jego głowę, być może badając w ten sposób stan mężczyzny.

— Tak, to on. Naramir II — zawyrokowała, kiwając lekko siwą głową.

— Słyszałam już plotkę, że szukali ich całą noc, ale nie znaleźli żadnego śladu po całym oddziale. Co za cud, że się odnalazł… — dodała młoda kapłanka, która najwyraźniej nosiła imię Vanelis. Strucha coś tylko fuknęła i dotknęła szyi króla.

— Nie jest długo martwy, prawda? — rzuciła w przestrzeń, ale Uvann wiedział, że kieruje to pytanie w jego stronę. Pomimo starczego wieku doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co się dokoła niej dzieje. Były król domyślił się, że była to sama arcykapłanka Vaclava, która pełniła swoją funkcję już ponad pół wieku, tak że nawet do Hezrynu dotarły o niej wieści.

— Według mojej oceny zmarł jakąś godzinę temu, gdy jechaliśmy jeszcze przez las. Wcześniej jeszcze okazjonalnie pojękiwał, charczał, jak zwykle ludzie przed śmiercią, a potem całkiem ucichł.

— Zostaw nas. — Nieznoszącym sprzeciwu tonem poleciła starucha, a Uvann spełnił jej polecenie bez szemrania. Wyszedł przed zewnętrzne drzwi, za którymi znajdowały się stopnie prowadzące na boczny dziedziniec. Usiadł na nich, zamknął oczy i skupił się. Jako znakomity telepata mógł śledzić to, co dzieje się w postforium. Wystarczyło, że podłączył się pod umysł kobiety o skośnych oczach, a zrobił to w samą porę. Ciekawa rozmowa właśnie się zaczynała.

— Pojawia się dla nas ogromna szansa… Szansa, o jakiej mówią przepowiednie — powiedziała z nabożeństwem w głosie Vaclava.

— „Martwa korona na północy zgaśnie, a potem wstanie jeszcze jaśniejsza, niosąc słowo Pana na wszystkie ludy tej ziemi…” — zacytowała jakieś pisma kapłanka Vanelis.

— Właśnie tak! — Skrzekliwy głos arcykapłanki brzmiał nieprzyjemnie nawet w uszach pozostałych kapłanek, ale oczywiście żadna z nich nie ośmieliłaby się o tym wspomnieć.

— Wezwijmy go. Tylko on może tego dokonać… — szepnęła blondwłosa piękność.

Zapadła cisza. Była tak znacząca, że Uvann od razu domyślił się, że nie chodzi o byle uzdrowiciela ani nawet nekromantę. W umyśle kobiety zobaczył to, co miała na myśli. Zacisnął mocniej powieki.

Niemożliwe.

Niemożliwe… A jednak!

Przerażający obraz wżarł się w jego umysł, jak znamię wypalone rozgrzanym prętem, nie dając się już wymazać, nie dając się zniszczyć.

— Tak… Tylko on. Tylko on może zobowiązać króla do tej misji. — Arcykapłanka pochyliła głowę.

Młoda kapłanka bez wahania pochyliła się i zwolniła hamulec, który blokował koła znajdujące się pod nogami stołu. Z pomocą skośnookiej towarzyszki zaczęła go pchać, kierując się w stronę wyjścia z postforium do głównego budynku świątyni.

Ciekawość Uvanna rosła wykładniczo. Poczuł na kręgosłupie dreszcz ekscytacji. Podniósł głowę, rozglądając się.

Dwie kapłanki sprzątające boczny dziedziniec przyglądały mu się w zdumieniu.

Zignorował je, pochylając głowę, udając, że wpatruje się w swoje buty. Skoncentrował się na podsłuchiwaniu kobiet we wnętrzu świątyni, choć w miarę jak się oddalały od postforium, stawało się to coraz trudniejsze. Nie wiedział, co jest tego przyczyną: czy odległość (w co wątpił, bo z jego talentem potrafił podsłuchiwać ludzi w odległości ponad dwustu metrów), czy może materiał, z jakiego zbudowano ściany świątyni?

Kobiety zaczęły schodzić pod ziemię, ostrożnie staczając stół po rampie, przeznaczonej być może dla starszych kapłanek, które wożono na wózkach inwalidzkich. W zakonie sióstr Światłości posługa nie kończyła się nigdy, nawet dla najstarszych członkiń zgromadzenia.

Sygnał słabł coraz bardziej, myśli skośnookiej kapłanki stały się dla niego niemal nierozróżnialne od szumiącego tła, które każdy telepata do pewnego stopnia bezustannie rejestruje na peryferiach swojego zmysłu.

Zaklął.

Wstał i ponownie wszedł do postforium. Nie mógł stracić kontaktu z tym, co się tam działo! Z zaciśniętymi w napięciu szczękami wszedł do głównego budynku świątyni.

Z pewną ulgą odnotował, że poranne nabożeństwa jeszcze się nie zaczęły. Nieduża grupa wiernych znajdowała się w bocznej nawie, przed stosunkowo niewielkim kryształowym posągiem, przedstawiającym Pana Światłości z mieczem w jednej dłoni i wagą w drugiej.

Idąc najciszej jak potrafił, minął rząd pustych ławek, kierując się tą samą drogą, jaką widział w umyśle skośnookiej kapłanki.

Weszły do drzwi znajdujących się na lewo od ołtarza. Niestety zaraz obok nich kręciła się jakaś starsza kapłanka, porządkująca kwiaty w wazonach ustawionych niedaleko ołtarza.

Skupił się, sugerując jej, że kwiaty po jego drugiej stronie są w gorszym stanie i po kilku sekundach staruszka oddaliła się, aby poświęcić im uwagę.

Korzystając z momentu jej nieuwagi, pchnął drzwi i zamknął je za sobą, szybko i cicho. Za drzwiami znajdował się krótki, dość szeroki korytarz, który kończył się schodami oraz niewielką rampą prowadzącą do podziemia.

Udało mu się tutaj pochwycić nurt myśli skośnookiej kapłanki i zawahał się, czy powinien kontynuować schodzenie pod ziemię. Z pewnością kapłanki były w jednej z bocznych katakumb i zauważyłyby jego podejście. Zbliżył się do schodów. Usiadł na nich, na tyle nisko, aby ktokolwiek, kto wszedłby przez drzwi koło ołtarza, nie zobaczył go od razu, co dałoby mu czas do zejścia schodami jeszcze niżej.

Skoncentrował się ponownie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 6.48
drukowana A5
za 34.61