Część IV
Tyrania
© Copyright by Krzysztof Bonk
Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski
Kontakt: bookbonk@gmail.com
I. Wojna z Cesarstwem Terraticos
Moja sala tronowa w twierdzy zamku Skalna Wieża jest bardzo przeciętną komnatą. Posiada kształt prostokąta i poza mym siedliskiem, które nie jest nawet na podwyższeniu, nie zawiera praktycznie niczego innego. Znajduje się tu wyłącznie wolna przestrzeń oświetlana przez wąskie, wysokie okna pozbawione zdobnych witraży. Dominuje tu szarość i mrok, a także chłód bijący od kamiennych ścian.
I te surowe wnętrze obecnie jak najbardziej koresponduje z moim własnym. Bowiem na ten czas staję się wyjątkowo zimna i wyrachowana, wiem, że to niezbędne. Doskonale już rozumiem, że kluczem do przetrwania będą bezwzględność i brak skrupułów, jak również odważne i zdecydowane ruchy uprzedzające działania moich przeciwników.
Wszak w tej morderczej rozgrywce ciągle muszę pamiętać o jednym, co znacząco wiąże mi ręce w odniesieniu do niecnych poczynań. Mianowicie, aby dokonać niemożliwego i zjednoczyć pod swoim władaniem kontynent Pendorum nie mogę popełnić żadnego z dziesięciu grzechów mitycznej Anrei. W tym względzie muszę ponad wszystko zachować czystość, bo inaczej ma odwieczna klątwa mnie samą weźmie w swe szpony i ponownie porwie w bezdenną otchłań.
— „Raport o stanie wojska” — wydaję polecenie, zasiadając na tronie naprzeciw moich kompanów podczas kolejnej narady. Głos zabiera zarządca, Gabu:
— Ściągamy najemników, skąd się da… A płacimy im tym, co uda się zdobyć Adorze z handlu zdobyczną bronią, odzieżą, a ostatnio również drewnem i dziczyzną z okolicznych lasów. Ale…
— „Ilu mam pod swoim rozkazami ludzi i w jakich formacjach”? — Naciskam na zarządcę, aby przeszedł do sedna sprawy, ponieważ nie czas na zbędne detale.
— Trzystu ludzi, to cała nasza obecna siła. W tym stu konnych łuczników, stu pięćdziesięciu piechurów i pięćdziesięciu przedstawicieli ciężkiej jazdy, Wasza Wysokość.
— „Tytuł jest zbędny” — Uśmiecham się lekko do Gabu, aby rozładować dość napiętą atmosferę. Na co odzywa się Exon:
— Wręcz przeciwnie, pani. — Kieruje te słowa do mnie. — Jako osoby panującej, twój majestat musi być podkreślany na każdym kroku. Jeżeli masz być w przyszłości władczynią całego kontynentu, wszyscy muszą okazywać ci szacunek. Inaczej nie znajdziesz należnego ci uznani wśród żołnierzy i prostych ludzi, swoich poddanych…
— „Niech tak będzie” — gestykuluję, choć me ruchy dłońmi są nad wyraz obojętne. Nie zależy mi na tytułach czy zbędnym splendorze, bowiem nie noszę w sobie grzechu pychy. Zaś jedyne, czego w tej chwili pragnę, to jakimś cudem obronić się przed nadciągającą na mnie armią cesarzowej Tiry. — „Jak daleko są od nas oddziały Terraticos”? — zapytuję.
— Zaledwie o trzy dni drogi stąd — oświadcza posępnie Exon i dodaje: — Ciągnie ku nam prawie dwa tysiące żołnierzy…
— „Wobec tego nie wyjdziemy w pole, musimy przyjąć oblężenie w zamku” — stwierdzam.
— Będzie z tym pewien kłopot, zważywszy na nasze mizerne zapasy żywności… — zauważa zakłopotany Gabu.
— „Na ile czasu wystarczy nam prowiantu podczas oblężenia”?
— Nie dłużej niż na dwa… może trzy tygodnie… — mówi smętnie zrezygnowany zarządca i z pewną nadzieją kontynuuje: — Choć Adora sugeruje, że nasze zaopatrzenie i handel wymienny mogłoby znacząco ulec poprawie, gdybyśmy nawiązali przyjazne relacje z pobliskimi Allearami…
— To wykluczone! — rzuca nad wyraz gromko Kalilla. — Mityczna Anrea powraca na świat, aby ukarać ten dumny i krnąbrny lud. To właśnie nasi najwięksi wrogowie. I nasza władczyni dała już temu wyraz, zabijając w walce ich wybrańca. W ten sposób uratowała przed niechybnym najazdem serce Pendorum! — Kobieta z Razzinal klęka na jedno kolano i nisko skłania przede mną głowę, zaś w sali słychać pomruki aprobaty. Ja jednak przykuwam wzrok do stojącego z boku Zana. Ten pozostaje niewzruszony. Z kolei swoją uwagę ponownie przedstawia Gabu:
— Mimo wszystko to raczej szczęście, iż nie zostało rozgłoszone wśród Allearów, że to nasza Anrea zabiła ich przywódcę. Inaczej mielibyśmy teraz zapewne trzeciego wroga na kolejnym froncie.
— A może właśnie powinniśmy to rozgłosić i to wszem i wobec, aby zaskarbić sobie należną przychylność ludności władztw Pendorum — ripostuje ostro Kalilla.
— „Wystarczy” — ucinam tę dyskusję, ponieważ dotychczasowy status quo z Allearami, którzy ciągle są dla mnie pewną zagadką, mnie osobiście zadowala.
Po niedawnej wymianie zdań w komnacie zapada cisza, aż rozbrzmiewa w niej drwiący głos nieco bezczelnie opartej o ścianę Viri:
— Żeby zdobyć środki na prowiant i armię, może ponownie powinniśmy zacząć grabić wioski…
— Napadać na karawany… — wtóruje łakomie partnerce Ravel.
— Wykluczone — odpowiada energicznie poruszona tą sugestią Adora. — W ten sposób prosty lud Pendorum, a także szlachetni panowie nas znienawidzą. Nie możemy być postrzegani jako plaga, a musimy, jako wybawiciele.
Wobec takiego stanowiska mężczyzna z chanatu zauważa:
— Inne władztwa jakoś nie robią sobie z tego problemu. I podczas wojny nawet honorowi lordowie z Saladior potrafią bez litości gwałcić oraz grabić.
Wzrok wszystkich skupia się na mnie, tej, która ma za zadanie nieustannie rozstrzygać takie spory. Czynię więc kwaśny wyraz twarzy i zgodnie z moją powinnością, gestykuluję:
— „Nie będziemy więcej zabijać ani okradać chłopów czy kupców, to ostatecznie postanowione”.
W takim układzie Viria z partnerem spuszczają zrezygnowani głowy, za to pozostali zdają się popierać moją decyzję. A zaraz pada w komnacie moje pytanie:
— „Czy wiadomo już, kto jest teraz władcą królestwa Saladior i czemu tak ochoczo zawarł przymierze z cesarstwem, aby nas zaatakować”?
— Sprawa jest nader podejrzana i nadal ją badamy… — oznajmia zafrasowany Gabu, który z Adorą otrzymał zadanie szpiegowania ościennych władztw.
— „A co wiemy do tej pory”? — Pragnę uzyskać jakiekolwiek informacje.
— Otóż… Po tragicznej śmierci króla Anrona… — Mój zarządca odwraca ode mnie wzrok: — Królewscy lordowie niespodziewanie wybrali na swego władcę niezwykle młodego mężczyznę za to majętnego i dobrze ożenionego z bliską kuzynką zmarłego monarchy… W każdym razie ze względu na jeszcze nie do końca odkryte przeze mnie związki krwi i pewne poszlaki, istnieje taka możliwość, że sojusz cesarstwa oraz królestwa będzie długotrwały…
— „Czy zauważono już nadciągające na nas wojska Saladior”? — zapytuję z duszą na ramieniu. Odpowiedzi udziela Exon:
— Na szczęście z północnej strony cały czas mamy spokojną granicę. Zapewne królewskie oddziały wciąż liżą rany po wielkiej bitwie i przegranej wojnie z cesarstwem.
Kiwam na zgodę głową i ozdabiam piegowatą twarz lekkim uśmiechem. Ponieważ podczas tej narady pada choć jedna dobra wiadomość. Gdy naraz strażnik informuje mnie, że przybywa poseł z wieściami od samego wielkiego chana. Zezwalam na jego niezwłoczne stanięcie przed mym majestatem imperator, po czym autentycznie zdenerwowana, spodziewając się kolejnych kłopotów, witam go przed sobą.
Ten przygląda się wręcz zdegustowany ubogiej sali i skromnie ubranym moim kompanom. Następnie aż z litością patrzy na mój tron, chustę na głowie zamiast korony i wreszcie na mnie samą w ubiorze gladiatrix. Można odnieść nawet wrażenie, że ten mężczyzna gotów jest zaraz parsknąć szczerym śmiechem. Jednakże zbiera się w sobie, odchrząkuje w dłoń i dumnie oświadcza:
— Mój pan, wielki chan Bulundur, przesyła ci, pani, życzenia wielkiej pomyślności… — Poseł kłania mi się nad wyraz nisko. — Ponadto nasz światły władca spieszy donieść, że w trosce o byt młodego imperium chanat Precis niezwłocznie wypowiada wojnę cesarstwu Terraticos. Co więcej, nasze wojska już atakuję pogranicze. — Na te niezwykle krzepiące wieści robię okrągłe oczy i składam dłoń na piersiach. Zaś posłaniec, w nieco frywolnym tonie, dodaje: — Wielki chan pragnie także oznajmić, że w niewysłowiony wręcz sposób niezmiernie tęskni za rozkoszą twego ciała, pani… — Po tym obwieszczeniu wywracam oczy do góry, ponieważ wolałabym, aby akurat te wieści pozostały z dala od uszu moich kompanów. Natomiast przybysz, po krótkiej pauzie, tym raz w żałobnej tonacji, kończy swoją wypowiedź: — Nasz pan donosi również z wielkim smutkiem, że niespodziewanie bardzo zaniemógł na zdrowiu i według medyków jego dni w krainie Pendorum są już zapewne policzone…
W obecnych okolicznościach to prawdziwy cios. Ale kto, jak nie ja sama, za to odpowiadam? — myślę tak, po czym kończąc naradę, zdecydowanie oświadczam:
— „Ugośćcie posłańca z przyjaznego nam chanatu i niech niczego mu nie braknie. Jednocześnie zarządzam mobilizację wszystkich wojsk. Jutro, skoro świt, odbędzie się zbrojny wymarsz”.
*
Opuszczam wysokie mury zamku-twierdzy i muszę przyznać, że czynię to z nieskrywaną przyjemnością. Oto znowu doświadczam otwartej przestrzeni i jadę konno na czele swej armii, by walczyć o niezłomny cel — zjednoczenie Pendorum.
Mój plan na najbliższy czas jest dość oczywisty. Z królestwa Saladior ciągle nie napływają zbrojne oddziały, natomiast cesarzowa Tira, zgodnie z moim oczekiwaniem, większość swej armii zawraca na silniejszego wroga z chanatu. Dlatego sama wykonuję odważny manewr, poruszając się szybko w kierunku ziem cesarskich z zamiarem rozbicia mniejszych jednostek z Terraticos i tym samym wsparcia niespodziewanego sojusznika z Precis.
Jadę na czele siedemdziesięciu konnych łuczników Ravela, ponadto towarzyszy mi Exon z trzydziestką ciężkozbrojnej jazdy, a u mego boku mam jeszcze Kalillę z pięcioma dziesiątkami łuczników oraz Virię z taką samą ilością piechoty. Wszak jest tu jeszcze Zan z trzydziestką zakonników na opancerzonych rumakach. Reszta wiernych mi żołnierzy pozostaje strzec mej jedynej twierdzy, a zarazem stolicy niewielkiego imperium.
Wkrótce Ravel powraca ze zwiadu i przynosi wieści, których oczekuję. Otóż w naszą stronę zmierza niczego nieświadoma grupa żołnierzy z Terraticos pod dowództwem dwóch znamienitych patrycjuszy. Liczebność wroga jest porównywalna z naszą armią, lecz ja dysponuję kluczowym elementem zaskoczenia i zamierzam z niego skwapliwie skorzystać. Jak bowiem powiada światły Etos: „zaskakiwanie wroga to już połowa zwycięstwa”. Więc czas sięgnąć po całość — myślę i po wybraniu dogodnego terenu na przecięciu przemarszu armii cesarstwa, wydaję pierwsze rozkazy.
*
— Więc ta słaba na umyśle dziewka, czy też raczej dziwka, właśnie! Zwykła ladacznica, po zniewoleniu twej osoby, raczyła cię wypuścić…? Ha! Cóż za ucieleśnienie prawdziwej głupoty w tym niewieścim ciele, Legusie!
— Zgadzam się tobą, zacny Damidosie… — oznajmia lekceważąco drugi z pary patrycjuszy, jadący konno na przedzie cesarskich wojsk. — Wspomniana osoba, zwana Matką Cień, jest… zaledwie cieniem monarchini, do którego to miana nieudolnie pretenduje… — Spluwa na zieloną trawę.
— Otóż zaprawdę masz rację, Legusie! Nie dorasta ona nawet do pięt naszej chwalebnej cesarzowej, Titrze, odrodzonej, mitycznej Anrei! Niech jej wielkość będzie po stokroć pozdrowiona! I niech za naszą sprawą jednoczy ona Pendorum!
— Racja, Damidosie… — A po drodze niech zetrze z powierzchni ziemi tę nędzną, piegowatą kreaturę, uzurpatorkę, która zapewne własnym ciałem przekupiła mężnych rycerzy Arezara, aby ją wsparli. Zaś powiadam ci, że zaciekły bój musiałem toczyć z całymi ich setkami, którym wcześniej musiała ona dogodzić…
— Ladacznica! Dziwka! Godna jedynie wbicia na pal! Choć komuś takiemu zapewne nawet obcowanie z zaostrzonym palem w swym kroczu sprawiłoby przyjemność, ha!
— Nie wówczas, gdy wyszedłby jej zaostrzonym drzewcem przez nieme, przeklęte gardło… — chrypi Legus. — I zaprawdę takiego jej końca zamierzam doczekać i osobiście się do niego przyczynić…
— Oczywiście, drogi przyjacielu. Dlatego ja, Damidos, wyruszyłem z tobą, by spalić jej jedyną wioskę w tym jej nędznym imperium. Tę samą, która tyle lat była twoja, ha!
— Nie dbam o te kilka zbitych ze sobą drewnianych belek ani w tych nędznych siedliskach ich mizernych mieszkańców. Boska Tira odda w moje władanie zamek-twierdzę Skalną Wieżę, a to będzie dopiero początek jej hojnych darów…
— Ha, Legusie! Czyż nasza przyszłość u boku cesarzowej Tiry nie rysuje się doprawdy wspaniale?! — Patrycjusz wskazuje dumnie rękę przed siebie, gdzie droga prowadzi przez podejście pod dość strome wzniesienie z gęstym lasem po obu stronach. Gdy wtem na szczyt wyniosłości terenu wkracza w szerokiej linii grupa kilkudziesięciu ludzi. — Co to za zgraja wieśniaków…? — zapytuje lekceważąco Damidos.
— Nie widzę z tej odległości… Może to zbuntowani chłopi…? Ostatnio cesarzowa słusznie podniosła im podatki, a niewypłacalnych całymi setkami bierze w niewolę. Bardzo słuszne posunięcie, ale niektórzy wieśniacy wszczęli bunt.
— Zatem utopmy we krwi buntowników! — krzyczy radośnie Damidos i spogląda porozumiewawczo na Legusa. Ten kiwa mu twierdząco głową i zaraz trzy dziesiątki cesarskiej, średnio opancerzonej konnicy, rozpoczyna szybkie podejście pod górę z zamiarem ataku.
Naraz z przodu dobywa się krzyk mężczyzn i paniczne rżenie rumaków, a wokół świszczą strzały.
— Wieśnicy mają łuki! — drze się na to wyraźnie zbulwersowany Damidos. — Pewnie w podarku od tej władczyni łachmaniary z imperium! — Wstaje w strzemionach, odwraca się w kierunku większości swoich żołnierzy, legionistów oraz kuszników, po czym gromko krzyczy: — Wszyscy do ataku na buntowników! Szarża! Mężczyzn wybić w pień! Kobiety zniewolić i zgwałcić! Przy czym ja, Damidos, gwałcę jako pierwszy!
Wojsko cesarskie w bezładnej masie rusza do przodu, a wraz z nim, w zbrojnej rzece, także dwaj dowodzący patrycjusze, oni zaś konno i z obnażonymi mieczami. W tym czasie większość posłanej przodem konnicy Terraticos zostaje wybita, zanim osiąga szczyt wzniesienia, a reszta spychana jest do tyłu i dobijana przez wyrosłe jak spod ziemi zwarte szeregi piechoty.
— Tych wieśniaków jest całe mrowie, a ich widły wyjątkowo zabójcze! — zauważa nagle zbity z tropu Damidos. A wtóruje mu ponuro Legus:
— I są wyjątkowo dobrze wyszkoleni jak na wieśniaków… — Z kwaśną miną wstrzymuje konia. Bowiem czołówka legionowej piechoty właśnie zderza się na wzniesieniu z wrogiem, lecz z powodu gorszej pozycji spychana jest z powrotem ku dołowi. Ponadto ściśnięci między lasami na drodze kusznicy stoją bezradnie, nie mogąc skutecznie rozwinąć szyku.
— Co robimy?! — rzuca już na dobre zdenerwowany Damidos, obserwując potyczkę, która dla jego wojsk przyjmuje coraz bardziej dramatyczny obraz. — Przecież nie mogą pokonać nas w walce zwykli wieśniacy!
— To chyba nie są zwykli wieśniacy… — cedzi przez zęby Legus i wskazuje mieczem na tyły wojsk cesarskich, na które w formacji klinowej szturmuje ciężka jazda zakonna Arezara. Następnie z obu stron lasu pomykają łucznicy konni i w mgnieniu oka neutralizują kuszników, po czym dobierają się do cesarskiej piechoty.
*
Po przeszyciu strzałami gardeł kilku żołnierzy z Terraticos zarzucam łuk na plecy. Przezbrajam się w dwa miecze i szturmuję bezpośrednio grupę cesarskich piechurów, którą od tyłu dosłownie masakrują zakonnicy Arezara. Siedząc na koniu, tnę z góry ostrzami w cesarskie hełmy i ramiona. Aż naraz zostaję draśnięta w nogę. Wtedy cofam rumaka, zeskakuję na ziemię i mając pewny grunt pod stopami, atakuję dalej!
Paruję uderzenie mieczem i wyprowadzam cios krótkim ostrzem w masywną tarczę, zaś drugim orężem w dłoni dosięgam gardła przeciwnika. Kopię z impetem już prawie trupa, a ten leci na przerażonych kamratów. Rzucam się na nich z zawziętością i tnę po oczach, to w torsy i szyje.
Raptem odwracam się i szlachtuję parskającego za mną rumaka, po czym przeszywam w locie, spadającego, wrogiego jeźdźca. Wyjmuję z jego trzewi miecz w prawdziwej fontannie krwi, która rozbryzguje się wszędzie na boki i szukam sobie kolejnych przeciwników. Tych na palcu boju błyskawicznie ubywa, albowiem rzeź cesarskiego wojska jest nieopisana.
*
— To oni, patrycjusze — mówi do mnie unurzany we krwi Exon, pokazując mieczem na dwóch klęcząc mężczyzn. Wbijam wzrok w jednego z nich i marszczę brwi, rozpoznając go. — Tak, to zdrajca Legus… — stwierdza mój dowódca ciężkiej jazdy. — A ten drugi koło niego to niejaki Damidos — dodaje.
Przenoszę wzrok na nieznanego mi cesarskiego dowódcę. Ten ozdabia swą twarz wręcz promienistym, ale ze wszech miar nieszczerym uśmiechem i pogodnie oświadcza:
— To prawdziwy zaszczyt, o wielka pani, zostać pokonanym przez tak wspaniałą wojowniczkę, jak ty! Zaiste to honor i chwała także po naszej stronie!
Na te słowa wykrzywiam twarz jeszcze mocniej, podchodzę do wypowiadającego się mężczyzny, kucam przy nim i zaciągam się jego zapachem. Następnie jestem dosłownie przekonana, że wciągam do nosa odór degenerata. Prostuję się, jak struna, a zza moich pleców rezolutnie odzywa się Viria:
— Ten ponownie pochwycony przez nas Legus to notoryczny kłamca i zdrajca. Zatem zgodnie z prawem Anrei proponuję odciąć mu język i coś tam jeszcze, a potem ku przestrodze puścić wolno. Natomiast Damidos do znany gwałciciel. Tego gada wiadomo, czego wypada pozbawić i chętnie sama to zrobię, nawet własnymi zębami… — Kobieta z Favers obnaża kły w gniewnym grymasie i czyni zdecydowany krok do przodu.
— „Wstrzymaj się” — unoszę rękę w dość oczywistym geście.
— Ale czemu?! — oburza się Viria. — Postąpimy zgodnie z prawem Anrei, czyli twoim własnym, nieprawdaż?!
W odpowiedzi głos zabiera Exon:
— Zgodnie z prawem mitycznej Anrei proponowany czyn byłby aktem zemsty, a zatem grzechem. Natomiast tych oto patrycjuszy powinna ukarać sama śmierć, a następnie ich przyszłe życie, w którym to urodzą się biedni i ułomni na ciele.
— Pluję na taką odroczoną sprawiedliwość! — wrzeszczy na to wściekle Viria. Ale nagle robi wielkie oczy i wskazując na mokre spodnie oraz kałużę na ziemi pod kroczem Damidosa, wybucha wielkim śmiechem: — Ha! Wielki cesarski dowódca zeszczał się ze strachu we własne gacie! Co za żałosny szczyl, niegodny nawet ułomnego, drugiego życia!
W końcu szydzącą Virię odprowadza na bok Ravel. A kiedy atmosfera nieco się uspokaja, gestykuluję do Exona:
— „Patrycjusze zostaną uwięzieni i odeskortowani do twierdzy razem z łupami, my zaś jeszcze zapolujemy w okolicy”.
Tę treść, pod nieobecność Adory, przedstawia na głos mój inny zaufany tłumacz, a Exon kiwa usłużnie głową na zgodę. Tak więc zwycięstwo jest nasze, mamy jeńców i jasno sprecyzowane najbliższe plany. Pójdziemy za ciosem i jestem dobrej myśli, że już niebawem ponownie będziemy świętować wygraną!
II. Wojna z królestwem Saladior
Jest taki pocieszny, po prostu niesamowity… — myślę, dotykając malutkiej dłoni syna Adory, chłopca imieniem Roden. Znajduję się z nim sam na sam w komnacie jego matki. Moja specjalistka od handlu w imperium dopiero co skończyła karmić malca piersią.
Sama przyznaję, że jestem tutaj dość częstym gościem. To jedyne miejsce w zamku, gdzie mogę nasycić oczy widokiem małego, niewinnego dziecka. A jest to na swój sposób tęskny dla mnie widok, którym często raczyłam się w mej rodzimej wiosce.
Zaś odkąd opuściłam tamto, do pewnego czasu, spokojne miejsce wydarzyło się tak wiele, że aż trudno uwierzyć. Jednak to nie koniec burzliwych wydarzeń, zdają sobie sprawę, iż być może nie jestem nawet w połowie mej drogi.
Dumam nad swoim życiem, dotykając drobniutkiego ciałka dziecka w kołysce. Aż dochodzę do wniosku, że czas udać się na naradę, którą zwołałam na obecną porę.
W sali tronowej oczekują mnie już wszyscy jej stali bywalcy. Zasiadam na mym tronie — trochę sfatygowanym fotelu i swobodnie gestykuluję w kierunku Exona, zapytując:
— „Jak przedstawia się sytuacja na wojnie z cesarstwem”?
— Nader pomyślnie… — oznajmia poważnie postawny, jasnowłosy mężczyzna w połyskującej zbroi z szeregiem zadrapań na metalowej fakturze. — Podczas naszego niezwykle udanego wypadu pojmaliśmy w sumie trzech cesarskich patrycjuszy i rozbiliśmy kilka cesarskich oddziałów. Przy czym nie zanotowaliśmy prawie strat własnych. Co więcej, nasi ludzie nabyli bitewnego doświadczenia. Natomiast za zdobyte łupy w nasze szeregi weszły kolejne zastępy najemników, a ponadto mamy czym opłacić żołd.
— „Doskonale, a jak wiedzie się na wojnie wielkiemu chanowi”?
— Poczynione przez imperium działania dywersyjne okazały się dla chanatu nieodzowną pomocą — wyjaśnia ponownie Exon. — Cesarzowa Tira odesłała na granice z nami znaczącą część wojsk, aby obsadziły główne zamki. Zaś jej samej, na drugiej wrogiej granicy, pozostało zbyt mało środków, aby w wojnie z Precis przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.
— „Czy cesarstwo nam w tej chwili zagraża”?
Na moje pytanie odpowiada zadziornie Viria:
— Patrycjusze nabrali respektu i nie wyściubiają swoich arystokratycznych nosów z granicznych twierdz. Za to patrycjusz Damidos sika w gacie za każdy razem, kiedy go odwiedzam w lochu i pokazuję me ostre zęby, ha! — Kobieta z Favers wygląda wręcz kuriozalnie, gdy niczym wściekły królik, w gniewnym grymasie demonstruje nam całkiem imponujących rozmiarów siekacze.
— Toż to istne tortury! — rzuca wobec wyznania partnerki Ravel i spoglądając z kąśliwym uśmiechem na Virię, puszcza jej oko, po czym dodaje: — Lecz zadawane psychiczne męki są ze wszech miar uzasadnione.
Sama uśmiecham się lekko zarówno ze względu na oglądaną scenkę, jak i całkiem dobre wieści. Potem sugeruję kolejne kroki:
— „Przy braku zagrożeń ze strony cesarstwa udamy się w sile trzystu ludzi na ziemie królestwa Saladior. Postaramy się stoczyć tam kilka zwycięskich bitew i kto wie, może nawet wymusimy pokój” — Na te sugestie pojawiają się pomruki aprobaty dla moich planów, a ja poruszam inny temat: — „Najpierw jednak pragnę jednego z was szczególnie wyróżnić nadaniem szlacheckiego tytuł oraz wioski Pirt, będącej w granicach imperium Pendorum”
Wobec tej propozycji moi kompani stają w większości spięci jak struny poza Zanem, który lekko się uśmiecha. A muszę przyznać, że bardzo rzadko widzę na jego przystojnej twarzy uśmiech, choć ten jest naprawdę uroczy. Osobiście zachowuję należną memu majestatowi powagę i jednoznacznie wskazuję osobę, którą obdarzam wspomnianym zaszczytem, a wybrankiem jest Exon.
— Litości… — W odpowiedzi na moją deklarację Viria ostentacyjnie załamuje ręce, a oczy wywraca do góry. Z kolei Ravel z dezaprobatą kręci głową. Zgoła odmiennie zachowuje się Kalilla, która podchodzi do swego partnera, po czym długo i z uczuciem całuje go w usta. On zaś tuli ją w objęciach. Następnie arystokrata z mego nadania klęka przede mną na oba kolana, a ja kładę mu jedno z krótkich ostrzy na ramieniu i tym samym oficjalnie nadaję szlachecki tytuł.
— Oto palatyn Exon — ogłasza zaznajomiona wcześniej z moimi planami Adora.
— Palant… — słyszę uszczypliwe syknięcie Viri, której zaraz posyłam surowe spojrzenie. Na co kobieta z Favers kłania mi się przesadnie głęboko i wyniośle rzuca w powietrze: — Przepraszam, jaśnie wielmożnego państwa!
Spoglądam jakiś czas z dezaprobatą na partnerkę Ravela, zastanawiając się, czy za jej niestosowne zachowanie nie wymierzyć jej należnej kary. Jednak porzucam tę myśl, mając w pamięci, że ta kobieta ma po prostu taką krnąbrną naturę. W związku z tym pragnę już zakończyć naradę, gestykulując:
— „To wszystko, przygotujcie wojska do jutrzejszego wymarszu. Zaś w komnacie niech pozostaną ze mną jedynie nowy palatyn oraz Adora. Otrzymają oni specjalne rozkazy” — Niebawem pozostaję jedynie w obecności wymienione pary, a wtedy znowu czynię ruchy dłońmi: — „Przemyślałam dogłębnie sprawę i pragnę zawrzeć traktaty handlowe z Allearami, z którymi graniczymy od północnego wschodu”.
— Ale… — obrusza się Exon. Na co kładę mu palec na ustach i tłumaczę:
— „Nie muszę już teraz walczyć z Allearami, ponieważ prawie nikt na kontynencie Pendorum nie uważa mnie za mityczną Anreę. Szczególnie obecnie, gdy to imię nadała sobie także cesarzowa Tira. Natomiast ja osobiście nie znam wspomnianego ludu i skłamałabym, twierdząc, że żywię wobec niego złe zamiary, bowiem nie posiadam ku temu żadnego powodu. Dlatego chcę abyście wspólnie udali się do naszych sąsiadów z misją handlową. I jeżeli okażą się przyjaźnie nastawieni wówczas, przynajmniej czasowo, życzyłabym sobie zawrzeć sojusz handlowy”.
— Myślę, że jest na to szansa… — stwierdza w zamyśleniu Exon. — Odkąd Allearzy stracili swego wybrańca, cofnęli się do swych lasów i gór. Od dawna ich grupy nie atakują już władztw Pendorum.
— „Otóż to” — podchwytuję. — „Dlatego wybierzecie się na ich ziemie z przedmiotami przeznaczonymi na handel i zaledwie niewielką, zbrojną eskortą. Natomiast na miejscu liczę, że mój nowy palatyn, godny swej rangi, podejmie słuszną decyzję co do dalszej współpracy z Allearami”.
— Jeszcze raz dziękuję za nadany tytuł i… włości… — zająkuje się niemal ze wzruszeniem Exon. — Zaczynałem jako kowal, syn kowala… i tylko marzyłem, że kiedyś, może… Zaś dzięki tobie, pani… Wiedz, że cię nie zawiodę…
Widzę, jak memu rycerzowi kręci się łza w oku i aby go dalej nie krępować, na koniec podsumowuję nasze spotkanie:
— „Jesteś, palatynie, właściwą osobą na właściwym miejscu i ufam ci z całego serca. A teraz przygotujcie się wszyscy do drogi. Wy także jutro wyruszacie, wszak nikomu nie zdradzajcie celu swojej podróży”.
Po tym przekazie Exon kłania mi się nad wyraz nisko i sprężystym krokiem wychodzi z komnaty. Jednak Adora pozostaje na miejscu. Spoglądam na nią pytająco, a dziewczyna upewnia się, że jesteśmy same i jakby w tajemnicy oznajmia:
— Od dawien dawna na całym kontynencie Pendorum panuje zakaz handlu z Allearami. Oczywiście niektórzy kupcy go łamią i najlepiej wychodzą na sprzedaży wina.
Na te słowa uśmiecham się nieznacznie i stwierdzam:
— „W tobie również pokładam zaufanie, że odpowiednio zadbasz o największy zysk ze sprzedaży”.
— Tak, pani…
— „Anreo”. — Mrugam okiem.
— Tak, pani, Anreo… — mówi cały czas ostrożnie Adora i czuć po jej tonie głosu, że trzyma coś jeszcze w zanadrzu. I rzeczywiście zaraz to wyjawia, oświadczając: — Pragnę zauważyć, że Allearzy wyjątkowo łakną trunków, ale się na nich nie znają i dlatego swobodnie możemy rozcieńczyć wino zwykłą wodą nawet do połowy. Nikt ze wspomnianego ludu się nie zorientuje, a pozwoli nam to się wzbogacić aż dwukrotnie…
Wobec takiej sugestii ściągam surowo brwi i przez chwilę walczę sama ze sobą. Muszę bowiem przyznać, że przedstawiona propozycja jest doprawdy kusząca i biorąc pod uwagę trudną sytuację mego imperium, w innych okolicznościach pewnie gotowa byłabym na nią przystać. Jednakże nie mogę popełnić występku chciwości. Nawet nie powinnam o tym myśleć. Dlatego gestykuluję:
— „Niech Allearzy otrzymają od nas najlepsze wino za sprawiedliwą cenę. To ostateczna decyzja” — Spotykam się z pełnym rozczarowania wzrokiem partnerki Gabu. Lecz dziewczyna zaraz pogodnieje i na odchodne oświadcza:
— Chciałam dobrze, łaskawa pani… Chciałam się tylko zasłużyć…
*
Na czele trzystu żołnierzy imperium Pendorum jadę konno dumnie na spotkanie nowych bitew i mam nadzieję łatwych zwycięstw. Przekraczam granicę z królestwem Saladior i wysyłam liczne patrole w poszukiwaniu oddziałów wroga. Jednak początkowo nie napotykamy zbrojnego przeciwnika, a zatem zagłębiamy się coraz dalej na wrogie terytorium.
I chociaż staram się całkowicie skoncentrować na kampanii wojennej to myślami często wybiegam do misji zleconej Exonowi oraz Adorze. Ponieważ muszę przyznać, iż wiążę znaczące plany z tą wyprawą.
Cóż rzec. Poza Allearami graniczę jedynie z władztwami, z którymi od dłuższego czasu jestem w stanie wojny, a zatem handel na tym odcinku praktycznie zamarł. Natomiast wysyłanie karawan do pozostałych państw Pendorum ze względu na odległość i trudny teren do pokonania jest uciążliwe i obarczone sporym ryzykiem.
Aż w końcu podczas jednego z postojów na noc, zanim usnę w swoim namiocie, świadomie rozświetlam oczy i kieruję mego wyzwolonego ducha w kierunku Exona oraz Adory. Szczęśliwie odnajduję tę parę w obozie Allearów wolnych i wydaje się całkiem zadowolonych. Na ten widok czuję prawdziwą ulgę i najpierw przyglądam się z zaciekawieniem zatopionemu w mroku nocy obozowisku.
Tubylcy zamieszkują przyzwoicie skonstruowane, przenośne szałasy z drewna i skór. Widzę ogniska z rożnami, na których pieką się jelenie i dziki. W pobliżu stoją spętane konie, a także worki skrywające jakieś przedmioty. Zaś co do samych Allearów, to zarówno kobiety, jak i mężczyźni, wszyscy oni są niewątpliwie również wojownikami. Każda z postaci posiada na plecach łuk, a przy pasie co najmniej jedno ostrze. Ich twarze są pociągłe, a sylwetki wysokie i smukłe. Do tego Allearów zgodnie zdobią jasne włosy często poprzeplatane drobnymi warkoczykami.
Spoglądam tak na przedstawicieli przeklętego ponoć przeze mnie ludu i cały czas doprawdy nie odnajduję w sobie żadnej zawiści. Nawet więcej, widok ten rozczula me serce niczym matki. Czyżby więc przez te tysiące lat od zapoczątkowania naszego konfliktu moja złość się wreszcie wypaliła? W końcu jak powiada zacny Etos: „wszystko, co ma początek, skazane jest także na swój kres”. I muszę przyznać, że osobiście nie wierzę, iż w przyszłości z własnej inicjatywy zaatakuję Allearów, jeżeli sama nie zostanę sprowokowana. Myślę tak i w pewien sposób uspokojona przybliżam swego ducha do pary moich kompanów. Zatrzymuję się przy nich, aby dyskretnie podsłuchać, jakie zawarli umowy z Allearami. Oni jednak nieoczekiwanie prawię o czymś zupełnie innym.
— Jak się czuje Roden? — zapytuje wyjątkowo troskliwie Exon, głąskając Adorę po włosach.
— Nasz syn miewa się… bardzo dobrze… — odpowiada nieco speszona dziewczyna. Zaś ja sama nie bardzo mogę zrozumieć słowa Exona. Ich syn? Lecz jakby spełniając moje życzenie, świeżo upieczony palatyn wyjaśnia:
— Ciągle mam wyrzuty sumienia, że wtedy, gdy uciekłaś z obozu łowców niewolników w Otchłani, a Anrea poszła spać, kazałem ci się oddać mej osobie. Wybacz… był to czas, kiedy czułem się bardzo źle bez Kalilli i poszukiwałem pocieszenia w iluzorycznej władzy, która uderzyła mi do głowy…
— Nie mam czego wybaczać… — stwierdza spokojnie Adora. — Gdybyś mnie wtedy nie posiadł, nie urodziłabym Rodena, naszego syna…
— To prawda, jest wspaniały… Ale to powinno być dziecko Gabu…
— Nie przejmuj się… — pociesza pyzata dziewczyna. — Pod sercem noszę już drugie dziecko. I tym razem bez wątpienia ojcem jest właśnie Gabu…
— Winszuję szczęścia… — Exon uśmiecha się szczerze.