Legitymacje, znaczki, odznaki, łzy
Za ile herodzich morderstw na niewinnych można kupić
jednego prowokatora głos pod smoleńskim pomnikiem?
Za ile Herodzich naigrawań można kupić
przychylność i szacunek Piłata świata?
Za ile Piłatowych „Ecce homo” można kupić
cały pałac Heroda wystawiony na sprzedaż
w skansenie sofistów przez muzealników współpracy i pojednania ze złem?
Za ile Annaszowych zapytań przed radą doktorów prawa można kupić
zbrojną rękawicę jego sługi?
Za ile koron Bolesławowych oddanych Sasom można kupić
miejsce przy stole u króla Stasia w czasie obiadów czwartkowych
zorganizowanych wyjazdowo w Petersburgu?
Za ile legitymacji partii komunistycznej można kupić
jeden znaczek Solidarności?
Za ile ran strajkujących strażaków, okupujących budynek Wyższej Szkoły Pożarniczej, można kupić
uzbrojenie półprzytomnych zomowców atakujących ich z ziemi i powietrza?
Za ile znaczków Solidarności można kupić legitymację partii postkomunistycznej?
Za ile legitymacji Solidarności można kupić opinię przewodniczącego Bujaka?
Za ile spowiedzi podsłuchanych można odzyskać wolność mas rozdaną za chleb?
Za ile rozpędzonych w stanie wojennym demonstracji można kupić
agencję detektywistyczną funkcjonującą już w demokracji?
Za ile dni w podziemiu antyjaruzelskim można kupić
przychylność Izby Skarbowej?
Za ile różańców podarowanych synowi pułkownika z KG MO można kupić
dowolny czas przesiadywania w telewizjach śniadaniowych?
Za ile odznak Ligi Kobiet z PRL można kupić
wulgarny słowotok przywódczyni z czerwoną błyskawicą na obu piersiach i czole?
Za ile serc wyrodnych matek można kupić
wolność embrionów ich dzieci?
Za ile łez niesprawiedliwie osądzonych więźniów sumienia można kupić
miecz Damoklesa wiszący nad światem zawsze mających rację?
Moda na nowe technologie dla terapii poznawczo-behawioralnych
Skończyłem z teraźniejszym naigrawaniem się z siebie w przeszłościach,
jest w końcu czas postu,
przechodzę powoli do umartwiania się i ubolewań doraźnych,
zacząłem od problemu nieskoszonych głów powstańców grudniowych,
małolepszy w sobie, umniejszam powadze złud ichnich
tak, chodzi o to słynne powstanie grudniowe przeciw S,
przeszło już do historii, no to… przypomnijmy,
wichrzyciele nie zostali ukarani, mają się dobrze,
chociaż zasądzeni na ścięcie, wracają do łask…
teraz… w oczekiwaniach popełniają mężobójstwa na sztucznej inteligencji
zainstalowanej w łatwowiernych humanoidach bez JA,
oto minęła epoka denaturalizacji, rewitalizacji reprintów pamięci,
a nastała moda na nowe technologie dla terapii poznawczo-behawioralnych
z nowych wydań podręczników, te powstańcze nie są wcale ciekawsze,
ostatnio dzięki SI już wiele osób zeszło z pomników, by
dokończyć dzieł (co za wstyd), za które im owe wystawiono
— No to już teraz wiemy, że na wyrost —
wodzowie mają najgorzej, oskarżają ich teraz o zbyt mało śmierci na tym poziomie,
powstańcy grudniowi, już siwowłosi, chodzą ukarani symbolicznie, podobni Błochinom i Breivikom,
a czasem nawet tacy dzierżą miecze i szafoty sprawiedliwości — to groteska —
i jak się tu nie naigrawać z teraźniejszości, ale cóż…
ogłosili post i powagę rządu w telewizjach przesądów
— Nie wolno, to nie wolno, pas, i już
(ale co oni rozumieją przez post?)…
Życie jak w Madrycie
W kibucu Marinaleda życie toczy się leniwie,
prawie jak w Hawanie, a nie w Madrycie,
w telewizji kołchozowej pokazują woły ciągnące pługi Międzynarodówki
i Sri Chinmoya jako Mao po transgresji, ciągnącego się za włosy brody długie,
w końcu Che ciągnącego faję wodną razem z Arafatem, po egzekucjach
nad polami wspólnoty krąży sęp, były przekręcony anioł protektor,
wokół ogrodzenia zgromadzili się wszyscy postępowi malarze i poeci świata,
z wyjątkiem mnie,
ja już się nie gromadzę,
za wiele jestem wart,
rzuciłem się na druty pychy
podłączone do prądu w akumulatorowni Muska,
owszem, gotów jestem pracować gdzieś dla romantycznej komuny,
tak, to nie żart,
pod warunkiem że będzie to Mars.
Moje locja somnambuliczne
Wybrzeże snów moich… Cóż to jest? Wybrzeże omamów?
Dlaczego płynę wzdłuż niego, a nigdy ku niemu?
Moje locja są błędne czy tylko to somnambuliczne treści?
Kolorowy kubistyczny statek mój, jak prawdziwy,
przesuwa się przed linią brzegową nierealną,
fraktalicznie perfekcyjną, jak idea Platona…
A cóż to takiego ten mój statek?
To urągające mi zjawiska bytu nieuznającego istnienia mojego
pełnego zachwytów, nieprzydatnych do cna
zachwytów żeglarza nad dziewiczą przyrodą
światowych wysp, widzianych z morza,
na środku Pacyfiku ostatecznie niespokojnego,
żeglarza wychylonego przez burtę swojego brygu krańcowo,
ten żeglarz odkrywca w pełnym słońcu, a wyspy we mgłach,
tylko ta nitka, tylko ta linia brzegowa, drażni ta geometryczna doskonałość…
Sny kolorowe, a lądy szare, mapy kolorowe, a brzegi realności strome,
stroje żeglarzy, piratów kolorowe, a ziemia obiecana armady nieokreślona we łzach…
Wychylam się i ja przez burtę, wyciągam rękę jedną,
z drugą na locji, na sercu — do załogi krzyczę: „Tam, tam, tam
kotwiczymy, lądujemy, przybijamy” — tam i oto jesteśmy tu,
wiersz, werset, strofa locji rozstrzyga,
we łzach czeka ona, moja dziewczyna tubylcza, miłość wymarzona,
dziewczyna z Księżyca wypływa, trzymając w zębach rekina przebudzenia z mórz,
rekina mojego lirycznego nieopisanego JA.
W kropli
Wrogowie ciszy w kwiatach liczni — zmysłowe zakończenia kwiecistości,
znośny aplauz owadzi w niekończących się pozyskiwaniach barw,
brzęczenie nieustanne — rozdzwanianie się kolorów pragnień wszelakich,
z hipokrytycznej palety 365 barw wybierają błędniki, zmylenia, opuszczenia,
mozaiki, witraże, przeważnie symfoniczne, polifoniczne, polikasandryczne,
kondensacja sielskości… na złudnym dywanie aprobat sztuki absolutnej natury…
kalejdoskopowość pulsuje od krańca po kraniec —
wypełnia rozszerzenia wizji tętniącej upałem,
przedczasowe uderzenia w dzwony rurowe na łące łąk
skomponowanej z prostych, najprostszych wyczekiwań tęcz —
bębnienie kozackie w kotły konieczności ptasich nagle zamiera,
wypełzają w znikającym świetle wątłe łodygi: seledynowych wątłości samych w sobie,
w tym macierzanki i rzeżuchy, tej niewinności łąkowej symbolicznej
dla nazw tylko okrążających kwiecistości owe, właśnie
nazwy osiadają na rzeźbionych liściach krwawnika i rumianku,
bławat rozczula nadciągające burze bezdennością lustra błękitu własnego,
mak pomarańczowieje (wieje zapachem polnym pomarszczonym) w jej odgłosach,
a kąkol traci purpurę władz na rzecz wichrzycielskiego pospólstwa traw,
znika gwar, tęsknota matematycznie się rozwiązuje w postrzeżeniach,
płacz owadzi ucina błysk, na przepowiednię szybki nazbyt,
nadchodzi elokwentna wypowiedź nieba, ale po jakiejś chwili
w nim odbija się kobierzec potrzeb i zaspokojeń odwiecznych pustyń
współczuć planety, miłośnie spełnionego marzenia w deszczu kropli…
Bodaj Biohazard w Klubie Studio, czyli przypadek Eos i Titonosa na Krowodrzy albo nieśmiertelni starcy
W stumilowych butach poszedłem jak zawsze z DS „Piasta” mojego
na koncert Biohazardu i Life of Agony, z Brooklynu bandy obie,
natychmiast znalazłem się przed zimnym jak piwo Klubem Studio,
ale takie są właśnie buty stumilowe, tak działają,
przenoszą jednocześnie do Krakowa i od Nowego Jorku daleko,
czasem zbyt szybko, człowieka i grzechy jego,
skracają drogę diametralnie wirtualnie,
zgubiłem je podczas szarpaniny przy wejściu,
już bosonogi, po chwili surfowałem na rękach tłumów przed sceną,
nurkowałem, skacząc ze sceny w fale ludzkie zataczające kręgi
i uderzające w palisady ochroniarzy bezkrwawo,
bodaj jeden chłopak i jedna dziewczyna, bodaj studenci z AGH,
bodaj bawili się jedyni młodzi w rozentuzjazmowanym tłumie świerszczy,
cóż, prawda, nieprawda, wśród takich jak ja, żywych jeszcze częściowo,
siwe kitki i świecące glace fruwały, błyskały stroboskopowo przy barierkach
wokół tych dwojga i w ogóle wszędzie, szczególnie.… Nie, nieszczególnie,
a może to były fragmenty ciał po wybuchu pocisku moździerzowego 155,
a na scenie rozbiegani panowie po przejściach, wprost z metra,
powtarzający ten sam taniec z pierwszego clipu, stutysięczny chyba już raz,
zasuszeni, pomarszczeni na twarzach i piersiach gołych,
pod szarością już nieczytelnych tatuaży, bo jakichże by,
scukrzeni przez używki, scaleni przez napiwki, rozkojarzeni przez moralne przewałki,
odgrywali kawałki jakby z Wesela Figara (po wielokroć i nikogo to nie zdziwiło, że tu)
i zdało się słyszeć coś z Wesela Wyspiańskiego, kiedy na dany znak i na bis
pięćdziesięcioparolatki zmarmurowiały, przerywając headbanging
przy owych dźwiękach muzyki lat 90. skompromitowanych, tych
jak wcześniejsze i późniejsze dziesięciolecia
hardcorowej przenośni podgłośnionej do ostatniej kreski
— a tu prawie połowa XXI wieku… Nie, nie przesadzajmy z uproszczeniem,
zmarmurowienie czas nie tylko zimowy zatrzymało,
wtedy centrum koła rozbujanych szkieletów
zamarło, piekło zamarzło… Nie, jednak nie,
nasze nie, polskie piekiełko ma się dobrze, spokojnie,
przez tego pornobasistę BIO i na Krowodrzy, i na Brooklynie jednocześnie
stało się tylko to, co z Eos i Titonosem.
Wiosna i perpetuum mobile
Każdy płatek kory brzozowej w każdym oknie sztuki,
wymyślony list Petrarki na korze wierzby spisany,
wykuty wręcz, jak Tablice Mojżeszowe, w granicie,
z płatków ciemiernika i rannika ułożona tablica pierwiastków,
takie konstrukcje tylko z udziałem aniołów funkcjonalizacji,
przyroda przedziera się przez harapucie technologiczne,
częściej przez meandry epistemologii i epistolografii sztucznej inteligencji,
przyroda wiosenna stawia pierwsze kominy modernistycznych łodyg zielonych,
odwiecznie i dowiecznie zaschniętych w szarości tam i tu dla snów,
aktualizacja oprogramowania planety ludzkiej coroczna trwa,
gestor przerywa dociekania półkul i więcej serc pojawia się na drzewach,
serc ostrych, jak nóż zakochanego jelenia, daniela i łosia,
brzozy upajają się nektarem swojej pamięci,
skrapiają nim darczyńców treści formalnych, erudytów lasu pokoju,
nawoływanie brygad informatycznych słychać oczywiście od zarania,
a po zaraniu nie wiedzieć czemu nie,
ożywczy powiew rozchyla i tak witki śmierci mniej ufne,
wiedzieć czemu pojawia się czucie samoistne w istnieniu…
Dron eskalacji to świecący brzaskiem czy jeszcze nocny Herkules zimy?
Cóż to tak kląska nad zagajnikiem w Jasionce, bazie antysowietyzmu?
Międzynarodówki poezji buszują w brzezinach Awdijiwki jeszcze, a tu
wojna dyktatora, ślady zakochanych pietyzmem napalmu zaciera
wschodnich rezunów perpetuum mobile, co sezon ona nieustępliwsza…
A odrodzenie, a życie w sztuce ledwie?
Rzeka z dziecięcych snów
Bystrze, które przepływa przez mój mnisi pokój,
pełne jest jakichś rybek z epoki krótkich spodenek,
latających w powietrzu, cudem niewyłowionych przez lata z rzeki dzieciństwa,
zmagam się ze skurczem ręki, odkąd zaprzestałem połowów,
może to jest powód przetrwania nienaruszonej pustelni żywiołów,
a one figlarnie poruszają się pod prąd nurtowi,
dzielące ze mną słońce na trójkąty coraz mniejsze,
zmieniają się w dzieła Braque’a
i zastygają w końcu na samym środeczku koryta,
a koryto to spora, ale jednakowoż rynna w pokoju, jak w Rydze Dźwina,
ale Dźwina jest ogromna, zwłaszcza u ujścia,
pod prąd płynie czasem zapomnieniowo, czasem zapamiętale,
a pokój mój jest malutki, jak
przystało na celę, erem, na Morzu Północnym platformę,
rzeczka jest na tyle dziecinna, że nie ma w niej
larw komarów, ważek i skrzeku ekologiczne nadzieje skupiającego,
zielone trzciny nie porastają brzegów typowych,
śmiga ci ona wśród starych olch, po dość płaskiej równinie Jezreel,
księżyce rogate do niej nie zaglądają ani piżmaki buntu się tu nie kąpią,
ot, bez jednej chociażby czapli, bystrzyca pięciolatka z opowiastki dziadka —
bajki wydanej (w niezbyt twardych okładkach)
dużo później w serii Poczytaj mi… —
bliżej końca nie ma wodospadu, tylko za zakrętem
rozlewa się szerzej, jak w deltach imaginacji aryjskie dunaje,
w małomiasteczkowym bluesie odkryjesz może jej nazwę,
taką, co to Loebl wymyślił dla Nalepy,
najpierw nazwa — potem poszum wody czystej jak kryształ —
skończy się w wielkomiejskim korku i uchu Irka Dudka,
zniknie z oczu przed katedrami i straganami, zabudowana książkami
i ocementowana intencjonalnymi zranieniami, jak Kocyt postindustrialny…
Rawa każdego dzieciństwa wpływa do kopalni w miasteczku górniczym,
przed wzrokiem żywych kryje się, jak Tyropeon pod świątynią
albo Cedron — w dolinie wyroku…
A tu widzę dzisiaj: ofiary z dzieci zamienione na ofiary z ich snów.
Wergiliańskie światłości
Ze słońca i z historii, ze słonecznej Italii
literatura maszeruje żółwiami legionów, płynie i taranuje penterami,
literatura cezarów, historyków i stoików,
uznawanych (przez siebie głównie) za słońca na ziemi,
choć promienność ich spływająca na twarze innych
wymuszona była czasem ludzkimi pochodniami
na arenach od Oktawiana po Dioklecjana i Apostatę,
a my dzisiaj, równie bojaźliwi, płoniemy sami,
ignorujemy strony ciemne, nazywając je barbarzyńskimi.
Gdzie są wodzowie piszący filozoficzne traktaty przed bitwami?
Gdzie dziś są italscy szlachetni ekwici?
Ze swą dumą żółwiową na koniach, ze słoniami przed sobą
wrażych machin oblężniczych konstruktorzy… Gdzie są
ci, co przyszli po nich…
Germańscy pisarze i frankońscy poeci, iroszkoccy mędrcy i eremici?
I jedni, i drudzy w sarkofagach Etrusków, jak Eneasz
w kurhanach podziemnych bazylik orfickich, nieoficjalnie
pełnych wciąż alabastrowych posągów ich dzieł
poza granicą użyteczności słońc,
w wieczności jednającej Parnas i kicz,
w wieczności niespełnionych spełnień pełni,
mgieł lirycznych tańczących w próżni kosmosu historii, z których
rodzą się supernowe heksametru i czarne dziury pretensji
z mgławic własnych dążeń, z błędów ciemnych i jasnych chwil,
lecz tylko supernowe wybuchną, dając nowe życie zjawiskom,
a horyzont zdarzeń współczesnych skryje i przechowa
zapadające się w nim i w nas światłości wergiliańskie
już na zawsze.
Na krawędzi ideospadu: akrecja skrajnej miłości
Szukam w wewnętrzności swojej samej skrajności.
Czy uda mi się ją odnaleźć, tak jak i zewnętrzności antypody?
Epistemologia prawidłowa wymaga przeciwstawienia się radykalizmowi serc,
wymaga poszukiwań i dzielenia na czworo, nie tylko włosa, ale i dowodów
nieprzekraczalności wyznaczanych słupami, kamieniami i sferycznością zapór,
a w skrajności ukryta jest poezja prawdy światów przyszłych i odległych.
Zapewne jeszcze nie poznaję wewnętrzności samej skrajności,
usta ułożyłem w ciup i zbliżam do warg uniwersum w zdeklarowanej miłości.
Czy można pocałować gwiazdę, galaktykę, usta całej ludzkości?
Ot, taka skrajność metodologiczna, na próbę…
Pocałunek wszechświata jest możliwy, gdy będę
w centrum idei nieskończoności realnym człowiekiem myślącym,
to znaczy, gdy moje ostateczne, dokończone JA
na brzegu skrajności przetrwa zniszczenie i włączy się w ideę,
nie zawaha się na zdefiniowanej krawędzi ideospadu —
z najpospolitszego przed niewyobrażalnym strachu.
Cynizm pokonanych
Szedłem ścieżką ewakuacyjną do siedliska bliskich przyjaciół,
efemerydy żalu jak estragon rosły na obrzeżach
pomieszkiwania ich w szlachetnej złości,
skostniałe od mrozu sublimujące łzy egzemplarze
tamaryszków podążały w ślad za mną,
spokojnie oddalającym się z miejsca klęski pokolenia,
wietrzne zakusy pobratymców kąpiących się w porankach epok
dawały znaki chorągwiami strat, sztandaru zwycięstwa nie mieli, cóż,
taki to schyłkowy był czas nowy,
zakosami podążaliśmy wszyscy, ci z nor
i ci z dworców, i ci z ukryć rewolucyjnych,
inni z rekolekcyjnych, inni z rekreacyjnych, a jeszcze inni
z reprezentacyjnych i replikacyjnych.
Efemerydy niewybaczeń więdły na zdziczałych rabatach,
poddały się porom sumień i okresom daremnych przekonywań w erach całych,
zewsząd ujadały pozwolenia na cukier epoki stabilizacji
— odpersonifikowane fantomy brodatych genseków
i certyfikaty wojskowości sprzętowej sprzątania z ulic ludzkich ciał.
Zza zabrudzonych szyb patrzyły twarze Rauschenberga i Rottenbergowej
i górników z kopalni srebrnych łyżek do butów oficerskich,
kopalniane ciężarówki i odrzutowce czekały w ziołach,
skryte w dowolnych schronach na wsparcie amoniakiem lotnym.
Z usłużnych bram wywiał się wiatr przemian sam, w stroju Ewy i Adama,
a za nim wyszła trójka ideologiczna za brodami skryta
— pięknie ubrana w barok, klawesyn, skrzypce i porcelanę.
Ze sztandarem odwrotu na końcu ukazał się Rakowski
i estragon, i efemeryda w beczce kręcili się jeszcze jak fryga,
Diogenesa już w niej nie było, mianowany sędzią zaszył się
w prywatnym sądzie.
Maski w książkach
Szukasz repliki świata w uczuciu,
potem we wspomnieniu zimnym jak lód,
jak góra lodu oderwana od znikającego kontynentu
werbalnych zapewnień o stałości, stabilności, stacjonarności,
coś jak Antarktyda i Atlantyda,
niepoznanie, i fikcja uszczuplające lądolód swój,
coś jak Arktyka roztapiająca się w szklance herbaty
niczym kostka cukru.
Tak naprawdę jesteś twórcą repliki tej przemiany,
masz ją w sobie albo gdzieś w mieszkaniu swoim najdalej,
czasem jesteś sam tym płynącym białym niedźwiedziem,
wychodzącym na ląd stały po przepłynięciu
dwustu kilometrów potopu
rozgrzanych wód płodowych jutra w głowie,
potem leżysz na tej krze przekazów i odpoczywasz,
potem leczysz uczucia, potem ściągasz tę ciężką,
przemoczoną niedźwiedzią skórę,
potem wyjmujesz harpun tkwiący w boku.
Polujesz dla bycia na czasie jak wszyscy wokół,
twój Moby Dick znika w powieści Melville`a,
a ty pozujesz do selfie z uczuciem, repliką
godną litości, wyczerpania kukiełką.
Przysuwasz do niego co?
Przytulasz do niego co?