Rozdział 1– Przejście
Upadła na kolana.
Ziemia poddała się miękko, jakby sama bała się zakłócić ciszę, która zawisła nad tym miejscem niczym zbyt gruby koc. Mokra, pachnąca butwieniem ściółka przyjęła jej ciężar bez oporu. Mgła przylgnęła do skóry jak zimny pot, a powietrze smakowało pleśnią i wilgocią, jakby las oddychał stęchłym oddechem dawnych czasów.
Ostatni potwór rozpadł się w smugę czarnego pyłu. I choć już go nie było, w jej żyłach wciąż huczał ogień walki. Adrenalina śmigała po ciele jak dziki koń, przypalając wspomnienia: pustka w oczach bestii, ich szpony wgryzające się w ciało. Szpony, które jeszcze przed chwilą rwały powietrze z przeraźliwym świstem.
Jeszcze przed chwilą słyszała krzyki. Czyj głos przebijał się przez kakofonię chaosu? Kuba? Michał? A może Ola? A co z Adamem i Natalią! Wszyscy krzyczeli. Ona też. W oczach migotały błyski. W uszach dźwięczał mechaniczny zgrzyt — rytmiczny, wwiercający się w czaszkę. Portal w oddali pulsował, w połowie zamknięty, niestabilny. Obok — stalowe urządzenie, bijące czarnym światłem, jakby samo było sercem całego zła. Czuła, że to ono trzyma otwartą bramę. Że jeśli coś może ją uratować — to właśnie jego zniszczenie.
Ból. Ciemność. Gęsta substancja, która otulała ją jak trujący śluz. Dusiła. Odbierała siły. Ale zebrała się w sobie. Jeszcze raz. Ostatni.
Uderzyła.
Eksplozja rozerwała mechanizm z hukiem, który przeszył wszystko — świat, umysł, ciszę. Portal zawirował, skurczył się jak ściśnięte źrenice, aż wreszcie… zniknął. Świat zadrżał.
I wtedy zapadła pustka.
Ból nie był fizyczny. To nie mięśnie ani kości płakały — to coś głębiej. Jakby ktoś przeciął nitkę, która wiązała ją z domem, z życiem. Przeciął ją nagle. Bez uprzedzenia.
Ostatnia myśl przed skokiem?
„Jeśli mam zginąć… niech to chociaż będzie po coś.”
A teraz… była tutaj.
Las. Cień. Milczenie. Obca rzeczywistość.
Odwróciła się. Portal zniknął. Jakby nigdy go nie było. Tylko ślady walki: połamane gałęzie, wypalona trawa, pył po monstrualnym ciele, który rozwiewał się w ciszy. Jak popiół po zgasłym ognisku.
Droga powrotna była zamknięta.
Może na chwilę. Może na zawsze.
Dotknęła ramienia. Ból przypomniał jej, że żyje. Rana po szponach pulsowała rytmicznie, jakby wciąż słyszała echo tamtej walki. Krew zasychała na skórze, lepka i drażniąca. Musiała wstać.
Oparła się o pień drzewa. Zimna, gładka kora była jak dotyk nieznajomego — twardy, obcy, bezlitosny. Drzewo wyglądało na martwe, choć nadal stało. Tak jak cały ten las — stał, ale nie żył.
Rozejrzała się.
Drzewa wznosiły się nad nią jak kościotrupy, wyciągające ku niebu palce bez końców. Nagie gałęzie splatały się wysoko, tworząc ponurą kopułę, przez którą przedzierały się jedynie blade strużki światła. Widziane z dołu wyglądały jak żyły pod cienką skórą. Liście — jeśli w ogóle można je tak nazwać — miały barwę atramentu i kształt ostrzy. Niektóre poruszały się same z siebie, jakby coś niewidzialnego szeptało im do ucha.
Panował tu wieczny zmierzch. Cienie były gęste i lepkie jak smoła. Zapach ziemi mieszał się z nutą czegoś słodkiego i zgniłego. Czegoś, co przyprawiało o mdłości. Czegoś nie na miejscu. Z głębi lasu dochodził tylko jeden dźwięk — szelest, zbyt regularny, by był dziełem wiatru. A jednak… żadnych ptaków. Żadnych owadów. Żadnego życia.
Tylko cisza.
I wtedy ją poczuła.
Magia.
Nie delikatna, nie ukryta. Namacalna. Gęsta jak mgła. Wibrowała w powietrzu. Przepływała pod ziemią, pod skórą, między włóknami roślin. Przesączała się przez każdy liść, każdą cząstkę powietrza. Czuła ją całym ciałem — nie jak dotyk, ale jak wewnętrzne światło, jakby serce nagle zaczęło bić w rytm tego miejsca.
Przez ułamek chwili zapomniała o bólu. O strachu. O krwi na ramieniu.
Zamknęła oczy.
I oddychała.
Czuła, jak magia ją leczy, jak koi spięte mięśnie. Jakby las akceptował jej obecność. Jakby nie była tu wbrew jego woli.
Ale wiedziała, że to złudzenie.
Nie powinna przeżyć. Nie powinna tu być.
Wciąż widziała twarz potwora — jego puste oczodoły, szpony rozrywające jej ciało, ogień wokół. W ostatnim geście rzuciła w niego całą swoją moc. Wszystko, co miała. I wskoczyła w portal. Wraz z nim.
Czy udało jej się go pokonać?
Czy był tu, gdzie ona?
Gdzie są inni?
Serce zacisnęło się w piersi.
Kuba, Michał, Ola, Natalia i Adam — byli tam. Po drugiej stronie. Otoczeni chaosem. Ognistą ścianą. Cieniami, które zabijały bez dźwięku. Nie wiedziała, czy przeżyli. Ale musiała wierzyć, że tak. Nie mogła sobie pozwolić na inną wersję. Ich porażka oznaczała, że wszystko było na nic.
Zrobiła krok. Ziemia jęknęła pod jej ciężarem.
Rozejrzała się. Nie widziała Mrocznego Mężczyzny. Nie czuła jego obecności.
Czy to znaczy, że go pokonała?
Czy naprawdę udało się zamknąć portal?
Mogłaby teraz uciec. Odpocząć. Ale coś nie dawało jej spokoju.
Las był zbyt cichy.
Zbyt idealny w swojej martwocie.
Zbyt… pusty.
W prawdziwym lesie słychać życie. Śpiew ptaków. Szmery, kapanie wody, brzęczenie owadów. Tutaj — nic. Jakby świat wstrzymał oddech. Jakby wszystko czekało. Ale na co?
Na nią.
To miejsce ją obserwowało. Czuła to pod skórą — ciarki pełzły wzdłuż kręgosłupa. Każdy cień wydawał się mieć oczy. Każdy ruch był śledzony.
Nie była tu sama. Wyostrzyła zmysły. Napięła ciało.
W ciemności coś się poruszyło.
Wysunęła rękę przed siebie, gotowa do walki. Puls znów przyspieszył. Powietrze zgęstniało. Drzewo za nią zadrżało pod dotykiem niewidzialnego oddechu.
I wtedy to zobaczyła. Coś patrzyło.
Rozdział 2 — Ucieczka
Ledwo zdążyła się odwrócić, gdy usłyszała ten dźwięk.
Nie było w nim nic ludzkiego. Skrzypienie, jakby łamano wilgotne gałęzie i miażdżono czaszki. Do tego chrapliwy, nierówny oddech. Zbyt ciężki. Zbyt głęboki. Jakby ktoś oddychał ziemią.
Potwory.
Wystarczył jeden rzut oka przez ramię. Nie musiała liczyć. Było ich dziesiątki. Może setki. Poruszały się jak jedna masa, ale każda istota była inna — i wszystkie były koszmarem.
Utkane z ciemności. Ich ciała zmieniały kształt z każdym ruchem — raz przypominały ludzi, raz zwierzęta, raz coś zupełnie obcego. Smolista substancja sączyła się z ich kończyn, znacząc ślady na ziemi wypalonymi runami. Falowały, drgały, przeskakiwały między formami. Jak dym z popiołu, jak wspomnienia, które nie chcą umrzeć.
Szepty.
Słyszała je teraz wyraźnie. Setki głosów mówiących jednocześnie — zbyt wiele, by je zrozumieć. Przypominały modlitwę wypowiedzianą odwrotnie. Jakby każde słowo było przekleństwem. Jakby powtarzały imię, którego nie wolno wymawiać.
Nie czekała.
Odwróciła się i rzuciła do biegu.
Las był gęsty, splątany, ale adrenalina wlała się w mięśnie jak ogień. Biegła, czując, jak serce próbuje wydostać się z klatki piersiowej. Przeskakiwała przez korzenie, ślizgała się po wilgotnych kamieniach, rozdzierała kolanami zbutwiałe liście. Gałęzie smagały ją po twarzy jak bicze. Kolce rozdzierały materiał na ramieniu. Las był żywy. Próbował ją zatrzymać.
Każdy krok był walką. Każdy oddech — walką jeszcze większą.
Za nią — szuranie. Skrzypienie. Dźwięki, które nie powinny istnieć.
Cienie sunęły między pniami. Niektóre poruszały się jak ranne zwierzęta. Inne jak pijani ludzie. Jeszcze inne w ogóle nie dotykały ziemi — płynęły nad nią, zostawiając po sobie chłód. Gdy ich szepty przeniknęły jej myśli, jęknęła. Jakby coś próbowało rozedrzeć jej głowę od środka. Wślizgnąć się przez ucho. Włożyć w usta słowa, których nie znała.
A potem — zapach.
Nie ognia. Ale jakby ziemia została spalona od środka. Jak wnętrze trumny, otwartej po zbyt wielu latach. Zimno i stęchlizna.
Wiedziała, że jeśli się przewróci — jeśli chociaż zwolni — coś ją złapie. I nie wypuści.
Zacisnęła zęby.
Czuła w dłoniach narastającą energię — znajomą. Własną. Magię. Jej pierwsze zaklęcie. Jedyna broń, która nigdy jej nie zawiodła.
Błyskawica.
Wyrzuciła rękę w górę. Cała moc poszła w ten gest. Nie kalkulowała. Nie celowała. Po prostu — wystrzeliła. Rozdarcie nieba. Jasne pasmo światła. Dźwięk eksplozji w jej czaszce. Odpowiedź na ciemność.
Uderzyła.
Niektóre potwory zawyły. Zatrzymały się. Cofnęły.
Ale tylko na moment.
Potem ruszyły dalej — szybciej. Jakby ból tylko je podsycił. Jakby to była gra. I teraz naprawdę się rozkręcała.
Wiktoria sapnęła. Nie mogła tego powstrzymać. Miała za mało siły. Za mało czasu. Za dużo wrogów.
Potrzebowała czegoś więcej.
Czegokolwiek. Byleby wyjście. Byleby kierunek.
I wtedy — zobaczyła to.
Między drzewami, gdzieś daleko, majaczyło światło. Nie blade i zimne, jak to w tym lesie. Nie. To światło było ciepłe. Ruchome. Jak ogień świecy. Jak promień słońca o świcie. Żywe.
Nadzieja.
Rzuciła się w jego stronę, ignorując ból w udach i kolanach. Nie miała planu. Miała tylko ten kierunek.
Czuła, jak potwory skracają dystans. Ich cienie rozciągały się przed nimi, sięgały jej kostek. Szarpały powietrze.
Ale ona nie zwalniała.
Wyciągnęła rękę. Jeszcze trochę. Jeszcze tylko kilka kroków. Była blisko. Tak blisko. I wtedy… Wypadła z lasu.
Światło eksplodowało w oczach. Oślepiające. Bezlitosne. Jakby patrzyła prosto w słońce po latach w ciemności.
Zachwiała się. Kolana ugięły się pod nią. Niemal padła. Ale stała. Jeszcze.
Zamrugała gwałtownie. Rozmazane obrazy ustępowały jasności.
Spojrzała za siebie.
Potwory zatrzymały się tuż za linią drzew. Ich ciała dymiły, pulsowały, traciły formę. Jakby granica światła była dla nich barierą. Nie przekroczyły jej. Ale patrzyły. I nienawidziły.
I wtedy…
Spadła.
Rozdział 3 — Źródło
Ból był ostry jak szkło.
Wiktoria leżała na ziemi, niezdolna się poruszyć. Każda część jej ciała zdawała się krzyczeć. Tępy ciężar na piersi, piekące rozdarcie w biodrze, a noga… noga pulsowała w rytmie jej przerażonego serca. Złamana? Zwichnięta? Nie miała siły tego sprawdzać.
Liczyło się tylko jedno: nie poddać się ciemności, która spływała na nią jak nocna mgła.
Ale było już za późno.
Świat zaczął się rozpływać. Obraz drżał. Wszystko stawało się rozmytym cieniem. Myśli urywały się w połowie. Czuła, jak coś ją zabiera — nie fizycznie, ale głębiej. Jakby rzeczywistość sypała się jak popiół.
I wtedy nastała cisza.
Nie pamiętała momentu, w którym straciła przytomność. Po prostu… zgasła.
Ale coś się zmieniło.
Powietrze stało się inne. Rześkie. Chłodne. Pachniało wilgotnym mchem i czymś jeszcze — nutą, która przypominała zapach pierwszego deszczu w lipcu. Albo burzy, tuż przed uderzeniem pioruna.
Otworzyła oczy.
Srebrny Jeleń stał nad nią. Jego rogi lśniły w świetle księżyca, jakby były utkane z czystego światła. Obok niego, niemal niewidoczny w cieniu, trwał biały wilk. Milczący. Jego oczy miały w sobie spokój pradawnych lasów i dzikość rzeczy, których nie da się oswoić. Nie było w nich litości — tylko prawda.
Niemożliwe.
W normalnym świecie te dwa stworzenia nigdy nie stałyby razem. Ale to nie był normalny świat.
Wilk ruszył pierwszy. Cicho, bezszelestnie. Podszedł do niej. Pochylił łeb. Ciepło jego oddechu musnęło jej policzek. Pachniał jak ziemia po deszczu. Jak noc, która nie zagraża.
A potem — delikatnie, z niepojętą siłą — wsunął się pod nią. Podniósł ją na grzbiet, jakby była lekka jak piórko. Nie jęknęła. Nie zaprotestowała. Nie mogła.
Była w transie.
Chciała zapytać: Dokąd mnie zabieracie? Ale słowa nie przyszły. Nie były potrzebne. Odpowiedź tliła się gdzieś głęboko, na krawędzi zrozumienia.
Jeleń ruszył pierwszy. Jego kroki były spokojne, precyzyjne, jakby znał drogę od zawsze. Wilk poszedł za nim, niosąc ją ostrożnie, ale bez zwątpienia. Ich ruchy były zsynchronizowane. Dwa oddechy. Dwa serca. Dwóch strażników.
Las się zmieniał. Z ciemności wyłaniały się światła — drobne, tańczące iskry. Jakby same drzewa oddychały magią. Wiktoria leżała bez ruchu, ale w środku coś zaczynało się budzić. Coś głębokiego. Coś, co znała, ale zapomniała.
Nad jeziorem zatrzymali się.
Woda lśniła w blasku gwiazd, jakby nie odbijała nieba, lecz była jego częścią. Tafla drżała lekko, jakby pod spodem coś oddychało.
Wilk pochylił się. Zsunął ją powoli na miękką trawę. Nie bolało. Była zbyt odrętwiała, by czuć cokolwiek poza drżeniem wewnątrz.
Spojrzała na jezioro.
Było żywe.
Woda pulsowała. Migotała. Świeciła nie swoim światłem — ale światłem, które znała z dawnych snów. Błękitnym. Głębokim. Prawdziwym.
Wilk dotknął jej ramienia nosem. Delikatnie. Jak znak.
Nie musiał mówić. Wiktoria zrozumiała.
Z trudem uniosła się na rękach. Poczołgała się do wody. Jej powierzchnia nie stawiała oporu. Zanurzyła dłonie. A potem twarz. A potem całe ciało.
Lodowaty chłód wniknął do niej jak cień, ale nie bolał. Był oczyszczający. Jakby całe cierpienie zostało z niej wypłukane. Rana w nodze — przestała pulsować. Ból — rozpłynął się. Ciało — stało się lekkie. Serce — uspokoiło się.
Woda zaczęła wokół niej wirować. Najpierw powoli. Potem szybciej. Bombelkowała, kręciła się jak w tanecznym kręgu. Jakby chciała ją objąć. Albo zabrać. Ale nie bała się. Czuła energię. Czystą. Surową. Dobrą.
Jej ciało chłonęło ją jak gąbka. Każda komórka rozświetlała się od środka. Czuła, jak coś wraca. Jakby odzyskiwała fragment siebie, który zgubiła dawno temu. Może jeszcze zanim przeszła przez portal.
Wyszła z wody powoli, jakby rodziła się na nowo. Na brzegu czekali. Wilk i Jeleń. Nieruchomi, cisi, Strażnicy.
Spojrzała na nich. Nie umiała tego opisać, ale wiedziała, że była bezpieczna. Że dzięki nim żyje.
— Dziękuję — wyszeptała. Nie wiedziała, do którego. Może do obu. Może do samego miejsca.
Wilk spojrzał na nią. Długo. Głęboko. A potem zniknął między drzewami.
Jeleń skinął lekko głową i również odszedł, jakby ich rola dobiegła końca.
Została sama. Ale nie czuła się już samotna. Tylko pełna zdziwienia i cichej wdzięczności.
Rozdział 4 — Dary
Stopy Wiktorii zapadały się w miękkim piasku brzegu. Jezioro przed nią lśniło w mroku, a ona stała tam — samotna figurka na granicy dwóch światów. Chłodna bryza muskała jej twarz, poruszając włosy jak palce niewidzialnego kochanka. Woda, idealnie nieruchoma, odbijała księżyc i rozgwieżdżone niebo, tworząc iluzję, że to nie tafla jeziora, a brama do innego wymiaru, podwójnego świata ukrytego tuż pod powierzchnią.
Powietrze pachniało wilgocią i czymś słodkim, przypominającym kwitnące nocą kwiaty. Zapach tak inny od sterylnego powietrza miejskiego, do którego przywykła. Tutaj wszystko było bardziej pierwotne, surowe, prawdziwe. I w tej prawdzie było coś jednocześnie przerażającego i fascynującego.
Czuła, jak jej ciało drży od wewnątrz. Nie ze strachu — choć ten nie opuszczał jej od momentu przejścia przez portal — ale z oszołomienia. Wydarzenia ostatnich godzin przetaczały się przez jej umysł jak kalejdoskop obrazów, dźwięków i emocji. Walka. Portal. Ucieczka. Spotkanie z wilkiem i jeleniem. I ta wiedza, która narastała w niej jak fala, gotowa ją pochłonąć.
W tym dziwnym, nowym świecie nic już nie będzie takie samo. Czuła to w każdej komórce ciała. Jakby jej DNA zostało przeprogramowane, a geny obudzone z wielowiekowego snu. To, kim była, co uważała za prawdziwe — wszystko to nagle stanęło pod znakiem zapytania.
Wilk stał po jej prawej stronie, jego sylwetka wyraźnie odcinała się od ciemnego tła lasu. Nie był to zwykły wilk. Jego sierść mieniła się odcieniami srebra i grafitu, a oczy — bursztynowe, z pionowymi źrenicami — lśniły w ciemności jak latarnie morskie. Z drugiej strony stał jeleń, majestatyczny i wyniosły, o porożu rozgałęziającym się jak korona drzewa. Jego rogi migotały, jakby uwięziono w nich gwiazdy.
Wiedziała, że nie są to zwykłe zwierzęta. Ich obecność emanowała spokojem i tajemniczą potęgą. Były jak ambasadorzy innego świata, wysłani, by ją przygotować. Czuła, jak energia między nimi przepływa, niewidzialna, ale wyczuwalna — jak prąd elektryczny czy grawitacja.
Jeleń spojrzał na nią. Jego oczy były głębokie jak studnie, pełne mądrości i sekretów starszych niż ludzkość. Wiktoria nie usłyszała słów, a jednak przekaz przeniknął jej duszę, jakby jeleń przemówił wprost do jej umysłu. Obrazy i emocje wypełniły jej świadomość, intensywne i jasne jak błyskawica przecinająca nocne niebo.
— Musisz poznać swoje dziedzictwo — wyczuła głos jelenia w swojej głowie, dźwięczny i głęboki jak dzwon. — Jesteś ostatnią z Władców Zwierząt.
Te słowa uderzyły jak grom. Ostatnia. Nie jakaś tam. Nie jedna z wielu. Ostatnia. Co to oznaczało? Że byli inni. Że tacy jak ona istnieli wcześniej. A jeśli już ich nie było, to ktoś musiał ich zniszczyć. Ktoś, kto nawiedzał ją w snach, kto stał za atakami, kto bał się ich potęgi.
Wiktoria obserwowała srebrne fale rozbijające się o brzeg. Każda z nich przynosiła ze sobą nową myśl, nową emocję. Strach ściskał jej gardło jak żelazna pięść. Nie prosiła o tę odpowiedzialność. Nie chciała być „ostatnią” czegokolwiek. Chciała wrócić do swojego życia, do przyjaciół, do normalności. Ale gdzieś głęboko wiedziała, że to już niemożliwe. Że coś w niej zawsze czekało na ten moment, jak ziarno czekające na deszcz.
— Władcy Zwierząt byli strażnikami tego świata — kontynuował jeleń, a jego głos zdawał się dochodzić z odległych gór i głębokich dolin równocześnie. — Ich więź z naturą budziła strach. Zniszczono ich przez niezrozumienie i odrzucenie.
Wtedy jej umysł zalały wizje. Intensywne, bolesne, piękne. Widziała istoty, które wyglądały jak ludzie, ale nimi nie były — ich skóra mieniła się odcieniami błękitu, zieleni i złota, a oczy lśniły wewnętrznym światłem. Widziała, jak unosili się nad ziemią, otoczeni aurą magii tak potężnej, że mogła zmieniać rzeczywistość samą swoją obecnością. Ich oddech mógł zatrzymać wiatr, uspokajając burze. Ich dotyk rozpalał ogień, który nie palił, a ogrzewał. Ich kroki pozostawiały za sobą ślady kwitnących roślin nawet w najsurowszym klimacie.
Ale widziała też ich upadek. Wizja zmieniła się, pokazując armie ludzi w czarnych zbrojach, z twarzami ukrytymi za maskami. Z ich rąk strzelały promienie ciemności, pochłaniające życie. Wizja pokazała Władców Zwierząt, walczących o przetrwanie, próbujących bronić swojego świata przed najeźdźcami. Ich wędrówki, które kiedyś pozostawiały za sobą błogosławieństwo urodzaju, teraz kończyły się pustynią i zgliszczami. Potęga, która miała chronić świat, stała się przekleństwem tych, którzy jej nie rozumieli.
Płomienie. Krzyki. Nienawiść.
Widziała bitwy, zgliszcza, śmierć. Miasta trawione ogniem zagłady, upadające istoty, zwierzęta ginące w chaosie. Czuła ich ból, jak gdyby był jej własnym — piekący, wszechogarniający, przeszywający duszę. Łzy spływały po jej policzkach, chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy.
Wstrząsnęła głową, odtrącając wizje jak natrętne muchy. Serce waliło jej w piersi, jakby chciało wyrwać się na wolność.
— Ale ja nie wiem, jak tu przetrwać — powiedziała, a jej głos zadrżał na ostatniej sylabie. — Nie znam tego świata ani praw tu rządzących.
Doświadczenie z portalu wciąż tkwiło w jej ciele jak odłamek szkła. Pamiętała zimno przejścia, uczucie rozrywania na części, a potem składania na nowo. Czy kiedykolwiek miała się nauczyć żyć w tym obcym miejscu? Czy kiedykolwiek poczuje się tu jak w domu?
— Nauczysz się — przerwał jej wilk, podchodząc bliżej. Jego obecność była jak ogień w zimną noc — kojąca i niebezpieczna zarazem. — Każdy żywioł niesie w sobie moc. Woda uzdrawia, ogień daje siłę, ziemia buduje odporność, powietrze czyni cię szybszą. Musisz się z nimi połączyć.
Wiktoria spojrzała na jezioro. Woda. Tak bliska, a jednocześnie tak obca. Całe życie piła ją, kąpała się w niej, używała jej do gotowania i sprzątania. Ale nigdy nie myślała o niej jako o potędze, jako o żywiole z własną świadomością i wolą.
Skupiła się, próbując poczuć wodę inaczej. Nie jako substancję, ale jako energię. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że jest płynna, że jej ciało może się rozlewać, zmieniać kształt, dostosowywać do otoczenia. Czuła wodę, ale nie potrafiła jej kontrolować. Wydawała się bliska, ale odległa zarazem, jak echo snu po przebudzeniu.
— Czuję ją, ale nie wiem, jak ją przywołać — szepnęła z frustracją.
Jeleń zbliżył się do niej, a jego obecność była jak ciepły koc w mroźną noc. Czuła spokój emanujący z jego istoty, przenikający jej ciało, otulający jej umysł.
— Nie przywołuj. Stań się częścią — przekazał jej, a jego głos był delikatny jak dotyk piórka.
Wiktoria zamknęła oczy. Wzięła głęboki oddech i pozwoliła, by jej ciało się rozluźniło. Świat wokół niej zwolnił, a powietrze stało się gęstsze, jakby czas zmienił swoją strukturę. Wsłuchała się w swoje serce, w rytm krwi płynącej przez jej żyły. Powoli, bardzo powoli, jej oddech dostosował się do rytmu jeziora. Fale uderzały o brzeg w tym samym tempie, w jakim biło jej serce. Jedno uderzenie, jeden oddech, jeden ruch wody.
A potem poczuła to. Chłodną wilgoć, która nie była na jej skórze, ale pod nią. Przepływającą przez jej mięśnie, żyły, kości. Nie oddzielała się już od wody. Była wodą. Częścią większej całości, kroplą w oceanie życia.
Otworzyła oczy i zobaczyła, że na powierzchni jeziora pojawiły się koncentryczne kręgi, rozchodzące się od miejsca, gdzie stała. Woda reagowała na nią, jakby rozpoznała w niej pokrewną duszę.
Wilk spojrzał na nią z błyskiem w oczach, a jego pysk wykrzywił się w czymś, co można by nazwać uśmiechem, gdyby nie ostre zęby widoczne pod wargami.
— To dopiero początek — powiedział, a w jego głosie brzmiała duma.
Wiktoria poczuła, jak przez jej ciało przepływa nowa energia. Nie wiedziała, czy to woda, czy coś bardziej pierwotnego. Ale czuła się silniejsza, bardziej połączona ze światem wokół siebie. Jakby ktoś zdjął z jej oczu zasłonę, pozwalając jej dostrzec rzeczywistość w pełnym spektrum barw i dźwięków.
— Oprócz panowania nad żywiołami, możesz także otrzymywać dary od zwierząt — dodał jeleń, a jego głos był jak muzyka w jej umyśle. — Ale to nie jest coś, co możesz wziąć. To musi zostać ci ofiarowane.
Wiktoria uniosła brwi, zaskoczona tą informacją. W jej dawnym życiu dary przybierały postać materialną — książki, biżuteria, ubrania. Czy tutaj dary miały formę umiejętności? Mocy? Wiedzy?
— Jak mogę je otrzymać? — zapytała, spoglądając na jelenia z zaciekawieniem.
Zwierzę spojrzało na nią, a w jego oczach dostrzegła mądrość tysiąca lat. Czy to możliwe, że istniał tak długo? Czy nie był ograniczony czasem, śmiercią, przemijaniem?
— Musisz uklęknąć, pochylić głowę i wyciągnąć rękę — wyjaśnił wilk, przerywając jej rozmyślania. — Tylko jeśli zwierzę poczuje, że oddajesz mu należny szacunek, przekaże ci swoją moc.
Wiktoria spojrzała na jelenia, który stał dumnie, z wysoko uniesionym łbem, szyją wyprężoną jak u króla. Jego poroże wydawało się koroną, symbolem władzy i godności. Przypatrywał się jej uważnie, jakby próbował ocenić jej wartość.
Serce zabiło jej mocniej. Czy była godna? Czy zasługiwała na dar tak wyjątkowego stworzenia? W swoim dawnym życiu była tylko fotografką, dziewczyną z ambicją i niedosytem przygody. Tutaj prosili ją, by stała się kimś więcej — wojowniczką, strażniczką, ostatnią z wymarłego rodu.
Powoli, z szacunkiem, opadła na kolana. Piasek był chłodny pod jej kolanami, wilgotny od bliskości jeziora. Skłoniła głowę, czując, jak włosy opadają jej na twarz, zasłaniając widok. Wyciągnęła rękę w stronę jelenia, dłonią do góry, w geście ofiarowania i przyjęcia zarazem.
Czuła, jak serce bije jej mocniej, jak żyły pulsują pod skórą. Czy jeleń uzna ją za godną? Czy da jej swoją moc? A może odrzuci ją, uznając za niegodną dziedzictwa Władców Zwierząt?
Po chwili, która wydawała się wiecznością, usłyszała miękki szelest. Jeleń podszedł bliżej, jego kopyta zostawiały ślady na piasku. Wiktoria wstrzymała oddech, czując zbliżającą się obecność zwierzęcia. Ciepło, które biło od jego ciała, ogrzewało jej wyciągniętą dłoń.
A potem poczuła dotyk. Delikatny, ciepły, miękki. Jeleń dotknął jej ręki swoim pyskiem, a w tym momencie przez jej ciało przepłynęła fala energii. Jakby ktoś otworzył w niej śluzę, wpuszczając rwący potok. Poczuła, jak jej mięśnie się zmieniają, stając się bardziej sprężyste, silniejsze. Kości wydawały się lżejsze, ale wytrzymalsze. Ciało stało się bardziej zwinne, gotowe do skoku, biegu, ucieczki.
— Otrzymałaś mój dar — powiedział jeleń, a jego głos brzmiał teraz wyraźnie i jasno w jej umyśle. — Od tej pory twoje ruchy będą płynne i szybkie jak wiatr między drzewami.
Wiktoria spojrzała na niego z wdzięcznością. Czuła się inaczej. Lżejsza. Silniejsza. Jakby grawitacja nagle straciła część swojej mocy nad nią.
Wstała i zrobiła szybki unik na bok, testując nową umiejętność. Jej ciało odpowiedziało natychmiast, bez wahania czy oporu. Ruch był płynny jak woda, szybki jak błyskawica. Coś, co kiedyś wymagałoby wysiłku, teraz przyszło jej z łatwością, jakby robiła to całe życie.
— Teraz moja kolej — powiedział wilk, podchodząc bliżej. Jego oczy były jak dwa topazy, lśniące w ciemności.
Wiktoria ponownie uklękła i wykonała ten sam gest. Wilk przyglądał się jej intensywnie, a jego spojrzenie zdawało się przenikać przez jej skórę, mięśnie, kości, aż do samej duszy. Szukał czegoś. Sprawdzał ją. Badał jej wartość.
W końcu, jakby zadowolony z tego, co ujrzał, zbliżył się i musnął jej rękę wilgotnym nosem. To było jak włączenie światła w ciemnym pokoju. Nagle wszystko stało się ostrzejsze, wyraźniejsze. Zapachy, które wcześniej były ledwie wyczuwalne, teraz uderzały w jej nozdrza z nieprawdopodobną intensywnością. Wilgoć ziemi, złożona z humusu, minerałów i drobnych organizmów. Zapach liści — każdy rodzaj inny, unikalny. Ukryte w pobliżu małe zwierzęta — ich strach, ich ciekawość. A dalej, znacznie dalej, wyczuwała odległe ognisko, którego dym docierał tutaj ledwo wyczuwalnym powiewem, niosącym ze sobą zapach palonego drewna i czegoś, co pachniało jak pieczone mięso.
— Otrzymałaś mój dar — oznajmił wilk, a jego oczy zdawały się śmiać. — Twój węch stał się wyostrzony. Nic się przed tobą nie ukryje.
Wiktoria zadrżała. Te nowe zmysły były przytłaczające. Świat nagle stał się bogatszy o tysiące nowych informacji, które bombardowały jej umysł. Zapach jej własnego potu, krew w zaschniętej ranie, pozostałości miejskiego smogu w jej ubraniu — wszystko to nagle stało się wyraźne, obecne, domagające się uwagi.
Po chwili jeleń i wilk spojrzeli na siebie z powagą, jakby porozumiewali się bez słów. Wiktoria czuła napięcie między nimi, jakby prowadzili niemy dialog, którego nie mogła podsłuchać.
— Jest jeszcze coś, co musisz wiedzieć — powiedział jeleń, a jego głos nabrał tajemniczego tonu. — Nie tylko ty przeszłaś przez portal do nowego świata.
Te słowa spadły na nią jak zimny deszcz w letni dzień. Kto jeszcze? Kuba? Michał? Może Ola? Czy jej przyjaciele także znaleźli drogę do tego dziwnego miejsca? Czy szukali jej teraz, zagubieni w tym obcym świecie?
A może to coś gorszego? Czy Mroczny Mężczyzna również tutaj trafił?
Nie miała czasu, by zadać pytanie. W krzakach za nimi rozległ się szelest. Wiktoria odwróciła się gwałtownie, a jej ciało instynktownie przyjęło pozycję obronną. Nowy dar już działał — jej mięśnie były napięte, gotowe do ucieczki lub walki.
Z ciemności wyłoniła się sylwetka. Pies. Nie, nie tylko pies — znajomy czarny kundel o lśniącej sierści i bystrych oczach. Ten sam, który pojawił się podczas walki przy portalu, który patrzył na nią z dziwnym zrozumieniem, gdy wszystko wokół rozpadało się w chaosie.
Zbliżył się do Wiktorii, merdając ogonem jakby chciał ją przywitać, jakby byli starymi znajomymi. Jego oczy, ciemne i inteligentne, patrzyły na nią z czymś, co mogło być tylko świadomością wykraczającą poza zwierzęcą.
— To jest Nyxar — powiedział wilk z uśmiechem w głosie. — Od teraz będzie twoim towarzyszem i przewodnikiem w tym nowym świecie. Cień, który cię nie opuści.
Wiktoria uśmiechnęła się szeroko na widok psa. Poczuła falę radości, przebijającą się przez strach i niepewność. To było jak spotkanie starego przyjaciela na obcej ziemi, jak odnalezienie kawałka domu w niezbadanym terytorium.
Nyxar podszedł do niej i przycisnął głowę do jej dłoni, domagając się pieszczoty. Jego sierść była jedwabista pod jej palcami, a ciepło jego ciała przenikało przez skórę. W jej sercu zagościło uczucie ulgi i nadziei. Pies, który kiedyś był tylko przelotnym spotkaniem, teraz miał być jej towarzyszem. Wspierał ją w chwili zwątpienia, dodawał otuchy i był przy niej w najciemniejszych momentach. Teraz miał być z nią na zawsze.
— Dziękuję wam za wszystko — powiedziała ze szczerością w głosie, patrząc na jelenia i wilka.
Zwierzęta skinęły głowami, a ich oczy zdawały się lśnić w blasku księżyca. Wiktoria poczuła nowe poczucie celu i determinacji. Nowe siły pulsowały w jej ciele, nowe umiejętności czekały na odkrycie. Teraz miała nie tylko moc żywiołów oraz dary zwierząt, ale także wiernego towarzysza u boku.
A to był dopiero początek.
Przez kolejne tygodnie Wiktoria poznawała swoje zdolności. Świat wokół niej stawał się coraz bardziej znajomy, a jednocześnie nie przestawał zadziwiać. Odkrywała nowe dary, nowe połączenia, nowe aspekty swojej mocy.
Od sokoła, który pojawił się pewnego dnia na klifie nad jeziorem, otrzymała niezwykły wzrok. Zdolność widzenia na duże odległości, dostrzegania szczegółów niewidocznych dla zwykłego oka. Mogła zobaczyć kroplę rosy na liściu oddalonym o setki metrów, dostrzec ruch myszy w trawie, rozpoznać twarze ludzi z odległości, która kiedyś byłaby niemożliwa.
Od niedźwiedzia — ogromnego, brązowego stworzenia o oczach mądrych jak u starca — otrzymała wytrzymałość. Odporność na ból i obrażenia, która sprawiała, że jej ciało potrafiło znieść więcej, podnosić się po upadkach, regenerować szybciej.
Od rysia, skrytego i tajemniczego, nauczyła się poruszać bezszelestnie i ukrywać w cieniu. Jej kroki stały się tak lekkie, że nie łamały nawet suchych gałązek. Jej ciało potrafiło wtopić się w otoczenie, stać się niemal niewidoczne dla niewprawnego oka.
Pewnego dnia, podczas wędrówki przez mokradła na południu lasu, spotkała małą, kolorową żabkę. Jej skóra mieniła się odcieniami błękitu, zieleni i fioletu, lśniąc w słońcu jak drogocenny klejnot. Żabka obdarzyła ją odpornością na toksyny. Od tej pory żadna trucizna, żaden jad nie miały już nad nią władzy.
Każde zwierzę opowiadało swoją historię. Historię o świecie, który istniał tu przed nią. O walce, o stracie, o nadziei. O dawnych czasach, gdy ludzie i zwierzęta żyli w harmonii, wspierając się wzajemnie.
A Wiktoria słuchała. Każda historia pogłębiała jej zrozumienie tego miejsca, jej miejsca w nim. Każda opowieść była jak nitka w tkaninie jej przeznaczenia. A ona powoli zaczynała rozumieć wzór, jaki tworzyły.
Nyxar był przy niej przez cały czas. Wierny, czujny, inteligentny. Czasem wydawało jej się, że wie więcej, niż może powiedzieć. Ale nigdy nie naciskała. Czekała, aż sam będzie gotowy podzielić się swoimi sekretami.
Bo w tym świecie, jak się nauczyła, wszystko przychodzi we właściwym czasie. A ona miała jeszcze wiele do odkrycia.
Rozdział 5 — Spotkanie
Tygodnie zlewały się w jedno, odmierzane wschodami i zachodami słońca nad obcym lasem. Wiktoria i Cień, jej niemy towarzysz, nie spotkali ani jednej ludzkiej twarzy. Nie wiedzieli nawet, czy w tym świecie istnieją inni ludzie. Dni kurczyły się i rozciągały w rytmie treningu, polowania i nauki. Instynkty Wiktorii ostrzyły się jak nóż na kamieniu. Czuła, jak siła wzbiera w jej mięśniach, jak nowa zręczność wlewa się w ruchy. Rosła. Szybciej, niż wydawało się to możliwe.
Las stał się jej nauczycielem, surowym i milczącym. Ale nie tylko ciało chłonęło lekcje. Coś budziło się w jej wnętrzu, dar rozkwitający w ciszy. Wilcza czujność i jelenia wrażliwość — dary od duchów lasu — otworzyły jej oczy na niewidzialne. Zaczęła dostrzegać dusze. Nie jak mgliste kształty, ale jak żywe światła. Patrzyła na ptaka zrywającego się do lotu i widziała iskrę pulsującą pod piórami, czystą energię życia. Obserwowała płaza nieruchomego na liściu i czuła bijące od niego ciepło istnienia. Jasne, klarowne, piękne.
Ale nie wszystko w tym lesie jaśniało.
Czasem natrafiała na inne byty. Smoliste, poskręcane kształty sączące mrok. Potwory. Ich dusze były jak dziury w rzeczywistości, czarne plamy pożerające światło. Czuła emanujący z nich chłód, zastałą nienawiść, która kładła się na płucach jak trujący gaz. Z czasem, gdy jej wewnętrzny wzrok się wyostrzał, zaczęła rozpoznawać echa starych opowieści. Strzyga — jej spojrzenie było jak lodowaty szpon sięgający po duszę. Zmora — cień przemykający między drzewami, obietnica koszmaru dla nieostrożnych śpiących. Licho — skulona postać na skraju widzenia, zwiastun pecha, który czaił się jak zaraza. Uczyła się ich unikać, czując ich obecność na długo przedtem, zanim mogła je zobaczyć.
Pewnego popołudnia, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, malując niebo na pomarańczowo i fioletowo, zapuścili się dalej niż zwykle. W gęstwinie, niemal wrośnięta w otoczenie, stała chata. Mech jak zielony kożuch pokrywał spróchniałe belki, dach uginał się pod ciężarem liści i gałęzi. Wyglądała staro, jakby pamiętała czasy, gdy drzewa wokół były tylko siewkami. Ale biło od niej coś więcej niż tylko zapomnienie. Słaby zapach dymu unosił się w powietrzu, zmieszany z czymś innym. Zioła, tak. Ale też coś cięższego, słodkawego. Niepokojącego.
Podeszli bliżej, stąpając cicho po zeschłych liściach. Drzwi zaskrzypiały przeciągle, jak jęk umierającego drzewa, i otworzyły się do środka. W progu stanęła kobieta. Staruszka. Siwe włosy upięła niedbale z tyłu głowy. Jej oczy miały kolor letniego nieba tuż przed burzą — jasne, przejmujące, zbyt bystre. Uśmiechała się, a jej twarz pokrywała siatka zmarszczek. Uśmiech wydawał się ciepły, zapraszający. Ale coś było nie tak. Wiktoria wciągnęła powietrze. Nic. Staruszka nie miała zapachu. Żadnego. Ani potu, ani starości, ani nawet dymu, który snuł się z komina. Pustka tam, gdzie powinien być zapach. To było nienaturalne. Jak cisza w środku krzyku.
— Witaj, dziecko. Wyglądasz na strudzoną drogą — jej głos był łagodny, melodyjny jak kołysanka. — Wejdź, ogrzej się. Mam gorącą strawę i kąt do spania.
Nagle Nyxar zesztywniał. Sierść na karku uniosła mu się jak kolce jeża. Z gardła wydarł mu się niski warkot, a kły błysnęły bielą w gasnącym świetle.
— Nyxar? — szepnęła Wiktoria, kładąc dłoń na jego grzbiecie. Czuła drżenie napiętych mięśni.
Pies nie spuszczał wzroku ze staruszki. Jego oczy, zwykle mądre i spokojne, teraz płonęły ostrzegawczym ogniem. Instynkt wył, alarmując o czymś, czego ludzkie zmysły Wiktorii jeszcze nie zarejestrowały.
Ona mnie nie wpuści, dotarła do Wiktorii myśl Nyxara, ostra jak odłamek lodu. A nawet gdyby, nie chcę tam wchodzić. Coś tu cuchnie… chociaż nie ma zapachu.
— Ach, twój towarzysz… — staruszka westchnęła, a jej uśmiech na moment stracił blask. — Niestety, musi zostać na zewnątrz. W mojej skromnej chacie nie ma miejsca dla takich… stworzeń. Na pewno będzie mu lepiej pod gołym niebem.
Lód w żołądku Wiktorii zaczął rosnąć. Nyxar nigdy się nie mylił. Jego instynkt był kompasem w tym dziwnym świecie. Ale była tak cholernie zmęczona. Każdy mięsień bolał od treningu, a kości ciążyły jak kamienie. Perspektywa ciepłego posiłku i dachu nad głową… choćby na chwilę. Tylko na chwilę odpocząć.
— Dobrze, Nyxar. Poczekaj tutaj — powiedziała cicho, starając się, by głos jej nie drżał. Czuła jego niechęć, jego napięcie. — Tylko sprawdzę, co i jak. Zaraz wrócę.
Wślizgnęła się do środka. Drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem, który podskoczył jej w piersi. Dźwięk był zbyt głośny, zbyt ostateczny.
Wnętrze chaty uderzyło ją falą ciepła i zapachów. Zioła. Suszone pęczki zwisały z belek pod sufitem — lawenda, bylica, piołun, dziurawiec — ich aromaty mieszały się, tworząc gęstą, niemal oszałamiającą woń. Było tu… przytulnie. Niemal zbyt przytulnie. Jak pułapka zastawiona miękkim futrem. Ściany zdobiły tkane makaty o skomplikowanych wzorach — splątane korzenie, wijące się gałęzie, cienie czające się wśród liści. Przy kominku stały dwa wysłużone fotele, drewniane podłokietniki lśniły od dotyku rąk przez lata. Na półkach rzędem stały buteleczki z ciemnymi płynami, opatrzone wyblakłymi etykietami z niezrozumiałymi symbolami. Masywny kredens pod ścianą miał lekko uchylone szuflady, ukazując skrawki zawartości — kłębki nici, ogarki świec, drobne drewniane figurki przypominające ludzkie sylwetki. Światło kilku świec tańczyło na ścianach, rzucając długie, ruchliwe cienie. Wyglądały, jakby żyły własnym życiem. Na stole stał parujący garnek i miski z leśnymi owocami — jagody lśniły jak klejnoty, grzyby pachniały ziemią i wilgocią.
Ale powietrze było ciężkie. Każdy dźwięk wydawał się nienaturalnie głośny. Bulgotanie zupy w garnku brzmiało jak szmer wielu szeptów. W kącie, na półce, siedział rząd lalek. Porcelanowych. Wiktoria poczuła zimny dreszcz pełznący po plecach. Każda lalka była inna. Miały różne stroje, różne włosy. Ale to ich twarze… Niektóre uśmiechały się szeroko, nienaturalnie. Inne miały wyraz smutku, rezygnacji. Jeszcze inne… wyglądały na przerażone. Ich szklane oczy zdawały się wbijać w nią spojrzenie.
— Sama je robię — odezwała się staruszka tuż za jej plecami. Wiktoria drgnęła. — Każda ma swoją historię. Może opowiem ci którąś później?
Niepokój zacisnął się w żołądku Wiktorii jak zimna pięść. Wspomnienie smolistych potworów z lasu mignęło jej przed oczami. Coś było tutaj bardzo, bardzo nie tak.
— Pachnie… cudownie — wymusiła uśmiech, starając się zapanować nad drżeniem głosu. Trzeba grać. Udawać. Na razie.
Staruszka uśmiechnęła się szerzej, ale jej oczy pozostały zimne, ciemne jak studnie bez dna.
— Oczywiście! Specjalnie na takie chłodne wieczory jak ten — odparła słodko. Za słodko.
Wiktoria usiadła przy stole. Miska z owocami kusiła. Żołądek skręcał się z głodu. Tęskniła za smakiem czegoś innego niż znalezione owoce, grzyby i korzonki. Za czymś… normalnym.
— Dziękuję za gościnność — powiedziała, starając się, by brzmiało to szczerze.
Staruszka nalała zupy do glinianej miski i postawiła przed nią. Wiktoria zawahała się tylko przez moment, potem wzięła łyżkę. Pierwszy kęs był eksplozją smaku. Ciepło rozlało się po jej ciele. Zupa była gęsta, aromatyczna, pełna ziół i leśnych nut. Przypomniała jej coś odległego, coś z innego życia — smak domowego obiadu. Pochłonęła kilka łyżek, zanim rozsądek zdążył zaprotestować.
Z każdą chwilą spędzoną w chacie, Wiktoria czuła coraz większy dysonans. Przytulność tego miejsca była jak cienka zasłona, za którą czaiło się coś innego. Coś starego i cierpliwego. Wiedziała, że powinna wyjść, wrócić do Nyxara, do zimnej, ale uczciwej nocy w lesie. Ale zmęczenie ciągnęło ją w dół. I ta zupa… była taka dobra.
Zostanę na noc, zdecydowała nagle, czując wyrzuty sumienia wobec Nyxara. Jestem wykończona. Muszę odpocząć. Nawet jeśli to miejsce jest dziwne. Bezpieczeństwo wydawało się iluzją, ale tak bardzo go pragnęła. Może ta noc przyniesie odpowiedzi.
Wymknęła się na zewnątrz. Nyxar czekał przy drzwiach, nieruchomy jak posąg. Powietrze na dworze było rześkie, czyste. Przekazała mu swoją decyzję szeptem. Pies tylko spojrzał na nią głęboko, a potem skinął łbem. Nie było w tym zgody, tylko akceptacja. Będzie czekał. Czuwał. Gdyby coś…
Kiedy wróciła do chaty, staruszka krzątała się przy półce z lalkami, poprawiając ich stroje, układając je w rzędzie. Teraz Wiktoria mogła im się przyjrzeć bliżej. Każda była unikatem. Długie sukienki z koralikami, proste tuniki, misternie haftowane detale, wyblakłe jak wspomnienia. Porcelanowe twarze lśniły w drżącym świetle świec. Szklane oczy, głębokie i nieruchome, zdawały się kryć nieme sekrety. Niektóre miały rumiane policzki i delikatne uśmiechy. Inne wyglądały na zastygłe w bólu, strachu, jakby uwięziono je w momencie największego przerażenia. Ręcznie malowane rzęsy rzucały długie cienie. Cienkie, porcelanowe palce zastygały w niemych gestach — prośby? Ostrzeżenia? Czasem wydawało jej się, że widzi kątem oka, jak któreś spojrzenie przesuwa się powoli w jej stronę. Że te lalki nie są martwe. Nie do końca.
Noc zapadła gęsta jak smoła. Wiatr szeptał w gałęziach za oknem, a cienie w chacie tańczyły coraz niespokojniej. Czuła Nyxara za drzwiami, jego czujną obecność jak tarczę przeciwko mrokowi.
Staruszka usiadła naprzeciwko niej i zaczęła opowiadać. O lalkach. Mówiła o nich jak o osobach, które znała. Opowiadała ich historie — strzępki losów, imiona szeptane jak zaklęcia. Wiktoria słuchała, starając się wyłowić coś istotnego, jakiś klucz do zrozumienia tej kobiety, tego miejsca. Ale słowa staruszki były jak mgła, otulały, usypiały.
W końcu opowieści ucichły. W chacie panowała tylko cisza przerywana trzaskaniem ognia w kominku i zawodzeniem wiatru. Wiktoria czuła, jak powieki jej ciążą. Zmęczenie, ciepło, pełny żołądek… a może coś jeszcze? Postanowiła poddać się senności. Położyła się na wskazanej przez staruszkę pryczy przykrytej miękkimi skórami.
Zasypiała z kłębowiskiem myśli. O tym dziwnym świecie, o mocy rosnącej w jej żyłach, o Nyxarze czuwającym za drzwiami i o staruszce z oczami jak studnie. I o lalkach. Przede wszystkim o lalkach. Co przyniesie ranek? Odpowiedzi? Czy kolejne pytania? Zamknęła oczy, czując, jak ciemność chaty otula ją niczym ciężki, wełniany koc.
Rozdział 6 — Porcelanowa prawda
Obudziła się powoli, jak wynurzając z głębokiej, mętnej wody. Przez ułamek sekundy czuła tylko miękkość pod głową, ciepło otulające ciało. Prawie uwierzyła. Prawie dała się zwieść myślom o domu, o własnym łóżku, o tym, że to wszystko — ten las, te potwory, ta chatka — było tylko koszmarem. Ale potem uderzył ją zapach. I wspomnienie.
Powietrze było gęste od aromatów. Zioła, świeżo pieczony chleb, duszone grzyby, słodka woń jagód. Zapach tak intensywny, że aż kręciło w nosie, a ślina napływała do ust. Zbyt intensywny. Zbyt doskonały. Otworzyła oczy.
Stół uginał się pod ciężarem jedzenia. Parująca zupa w glinianym garnku, rumiane bochenki chleba o chrupiącej skórce, misy pełne lśniących owoców, złociste kapelusze grzybów smażone na maśle. Uczta godna króla, zastawiona w sercu dziczy. Coś tu zgrzytało. Coś wołało o ostrożność.
A nad tym wszystkim krzątała się ona. Staruszka. Jej pomarszczona twarz promieniała dziś rano niemal anielską dobrocią. Poruszała się z zaskakującą energią, nucąc coś pod nosem. Jak babcia z bajki. Tej o piernikowej chatce i dzieciach w klatce.
— Obudziłaś się, kochana! — zawołała promiennie, dostrzegając Wiktorię. Głos miała słodki jak miód. — Mam nadzieję, że spałaś dobrze. I że jesteś głodna! Śniadanie gotowe!
Zapach kusił, burczało jej w brzuchu, ale nagle poczuła ukłucie winy, ostre jak szpilka. Nyxar. Czekał całą noc. Sam, na zimnie, bez jedzenia. A ona spała w cieple, zajadała zupę. Wstyd zapiekł ją pod powiekami.
Zerwała się z pryczy, ignorując protestujące mięśnie. Zaczęła nerwowo chodzić po izbie, unikając wzroku staruszki i spojrzenia stołu.
— Och, pachnie… niesamowicie — wymamrotała, starając się nadać głosowi entuzjazm, którego nie czuła. — Ale ja… ja już muszę iść. Bardzo dziękuję za gościnę, za wszystko. Naprawdę.
Staruszka odwróciła się od paleniska. Uśmiech na jej twarzy lekko przygasł, a w oczach, tych jasnych, burzowych oczach, pojawił się cień. Ledwie zauważalny, ale był tam. Niezadowolenie?
— Tak szybko? — spytała, przechylając głowę. — Dopiero świta. Zjedz chociaż kawałek chleba. Nabierzesz sił. Droga przed tobą pewnie długa.
— Naprawdę bym chciała — skłamała Wiktoria, czując, jak narasta w niej niepokój. Coś w tej przesadnej gościnności było lepkie, jak pajęcza sieć. — Ale… obiecałam komuś. Czeka na mnie. Nie chcę, żeby się martwił.
Staruszka westchnęła. Dźwięk był długi, przeciągły, jakby wypuszczała powietrze z miecha. Pokręciła głową, a na jej twarz wrócił ten słodki, babciny uśmiech.
— Rozumiem, rozumiem — powiedziała łagodnie. Głos znów był jak kołysanka. — Rodzina to ważna rzecz. Albo przyjaciele. Nie będę cię zatrzymywać siłą. Ale… zanim pójdziesz, weź ode mnie mały podarunek. Na drogę.
Wiktoria zesztywniała. Zimny dreszcz przebiegł jej po karku. Nie chciała niczego od tej kobiety. Absolutnie niczego. Ale odmowa mogła ją sprowokować. Czuła to w powietrzu, w napięciu, które nagle zgęstniało w chacie.
Staruszka podeszła do rzeźbionej, ciemnej skrzyni stojącej w kącie. Położyła na niej pomarszczoną dłoń, pogładziła wieko. Jakby delektowała się tą chwilą. Potem, z gestem pełnym teatralności, uniosła ciężkie wieko. Zapach naftaliny i ziół uderzył w nozdrza Wiktorii.
— Chłodne dni idą — powiedziała staruszka, wyciągając ze skrzyni futro. — To cię ogrzeje w drodze.
Było piękne, trzeba przyznać. Gęste, lśniące, o głębokim, kasztanowym kolorze. Wyglądało na miękkie i ciepłe. Ale gdy staruszka podeszła bliżej, trzymając je przed sobą, Wiktoria poczuła falę odrazy. Futro wydawało się… żywe. Zbyt ciepłe, jakby wciąż tlił się w nim żar skradzionego życia. Ciężkie. Duszne.
— Och, nie trzeba było — bąknęła Wiktoria, cofając się o krok. — Naprawdę, mam w co się ubrać. Jest mi ciepło.
— Ależ nalegam! — Staruszka zignorowała jej protest. Jej uśmiech stał się szerszy, bardziej natarczywy. — Leżało w skrzyni i czekało. Na kogoś takiego jak ty. Przymierz je chociaż. Zobaczysz, jak dobrze leży.
Wiktoria znalazła się w pułapce. Nie chciała jej dotykać, nie chciała tego futra na sobie. Ale spojrzenie staruszki było twarde, wyczekujące. Niechętnie, czując, jak skóra jej cierpnie, pozwoliła staruszce zarzucić futro na swoje ramiona.
I wtedy świat runął.
Najpierw zawrót głowy. Ostry, gwałtowny. Podłoga zakołysała się pod jej stopami. Potem powietrze zgęstniało, wciskając się w płuca jak ciężka, mokra szmata. Dusiła się. Obraz przed oczami zaczął falować, kolory rozlewać się jak akwarele na mokrym papierze. Dźwięki — trzaskanie ognia, tykanie zegara, którego wcześniej nie zauważyła — stały się głuche, odległe. Serce waliło jak młotem o żebra, ale nogi miała jak z waty. Osunęła się na kolana, łapiąc spazmatycznie powietrze.
A staruszka zaczęła się śmiać.
To nie był już ciepły, serdeczny chichot. To był wysoki, piskliwy, histeryczny rechot triumfu. Dźwięk, który drapał pazurami po wnętrznościach. Przeszył Wiktorię na wylot lodowatym dreszczem.
— Głupia! Głupia dziewczynka! — wysyczała staruszka, a jej twarz wykrzywił grymas czystej złośliwości, odsłaniając dziąsła. Zniknęła babcina maska, została tylko chciwość i okrucieństwo. — Myślałaś, że stara baba przygarnie cię z dobroci serca? W tym świecie nie ma nic za darmo!
Futro! To futro! Czymś je nasączyła. Czuła to teraz — lepki, słodkawy zapach wnikający w skórę, paraliżujący wolę. Trucizna. Powolna, podstępna. Taka, która nie zabija od razu. Tylko osłabia. Czyni bezbronną. Ułatwia… wydobycie esencji. Do tych jej lalek.
— Będziesz moją najpiękniejszą laleczką! Taką żywą, taką pełną światła! — wrzasnęła staruszka, podchodząc bliżej. W jej oczach płonęło szaleństwo.
Ale staruszka nie wiedziała wszystkiego. Nie wiedziała o małej, kolorowej żabce z bagien. O jej darze. O odporności, która płynęła teraz w żyłach Wiktorii, walcząc z trucizną. Oszołomiona, na granicy utraty przytomności, ale wciąż świadoma. Musiała walczyć.
Rozpaczliwie rozejrzała się po izbie. Broń. Cokolwiek. Jej wzrok padł na półkę. Na rząd pustych, szklanych oczu wpatrzonych w nią z porcelanowych twarzy. Lalki.
Oddech miała płytki, świszczący. Serce łomotało w piersi. Czas uciekał. Drżącą ręką, zbierając resztki sił, sięgnęła po najbliższą lalkę. Tę z pęknięciem na policzku. Była ciężka, zimna. Coś zagrzechotało w jej pustym wnętrzu.
Bez chwili namysłu, z siłą zrodzoną z paniki, zamachnęła się i uderzyła. Prosto w skroń zbliżającej się staruszki.
Trzask! Ostry dźwięk pękającej porcelany odbił się echem w małej izbie. Drobne, białe odłamki posypały się na drewnianą podłogę.
Krzyk. Przeraźliwy, pełen bólu i zaskoczenia. Staruszka zachwiała się, zatoczyła do tyłu, łapiąc się za głowę. Z jej palców pociekła krew, barwiąc siwe włosy na czerwono. Oczy, utkwione w Wiktorii, płonęły teraz czystą nienawiścią.
Wiktoria nie czekała. Adrenalina płynęła w niej gorącą falą, zmywając resztki trucizny. Furia i strach dodały jej sił. Rzuciła się na pozostałe lalki. Chwytała je i ciskała o podłogę, o ściany, o nogi stołu. Porcelana pękała z suchym trzaskiem, szklane oczy rozpryskiwały się w pył. Z każdego rozbitego naczynia dobiegał jakby cichy szept, westchnienie ulgi. Jakby uwięzione dusze w końcu odzyskiwały wolność.
Gdy ostatnia lalka rozsypała się w kawałki, staruszka osunęła się bezwładnie na ziemię. Leżała nieruchomo wśród potrzaskanych fragmentów swoich „dzieci”.
Cisza. Gęsta, ciężka, przerywana tylko świszczącym oddechem Wiktorii. Podeszła ostrożnie. Pochyliła się, drżącą ręką dotknęła szyi staruszki. Nic. Żadnego pulsu. Zimna skóra.
Nie żyła. Czy od uderzenia? Czy jej życie było splecione z tymi lalkami, gasnąc wraz z ostatnią z nich? Wiktoria nie wiedziała. I chyba nie chciała wiedzieć.
Przez chwilę stała nieruchomo, wpatrując się w ciało na podłodze. Potem, jakby wyrwana z transu, jej umysł przełączył się na tryb przetrwania. Rozejrzała się po chacie. Wiedziała, że musi uciekać, ale nie mogła odejść z pustymi rękami. Potrzebowała rzeczy. Podbiegła do skrzyni, z której staruszka wyciągnęła futro. W środku, pod kilkoma innymi skórami, znalazła prostą, płócienną torbę. Zaczęła gorączkowo pakować. Scyzoryk leżący na stole. Kilka suchych kromek chleba ze stołu, owiniętych w szmatkę oraz trochę owoców. Znalazła też zapasową, grubą koszulę i spodnie, które wyglądały na jej rozmiar. Wszystko, co mogło się przydać w drodze. Działała mechanicznie, starając się nie myśleć o tym, co właśnie zrobiła, ani o tym, czyje były te rzeczy. Liczyło się tylko przetrwanie.
Fala szoku uderzyła ją dopiero teraz, gdy torba była już na jej ramieniu. Zabiła. Broniła się, tak. Musiała. Ale zabiła. Widok nieruchomego ciała, krwi na podłodze… Żołądek podszedł jej do gardła.
Wybiegła z chaty, potykając się o próg. Świeże powietrze uderzyło ją w twarz. Cień! Gdzie jest Nyxar? Znalazła go kilka kroków dalej, przyczajonego pod drzewem. Czekał. Gotowy.
— Musimy iść. Stąd. Teraz — wydyszała, a głos jej drżał niekontrolowanie. — Ona… ona nie żyje.
Nyxar spojrzał na nią swoimi mądrymi oczami. Nie pytał. Podniósł się i podszedł, trącając ją nosem. Czuł jej strach, jej szok.
Ruszył przodem, w głąb lasu, a ona podążyła za nim, wciąż drżąc. Oddalali się od chaty pełnej śmierci i rozbitych marzeń, zostawiając za sobą koszmar. Ale obraz martwej staruszki nie chciał zniknąć z jej pamięci. Była zła. Chciała ją skrzywdzić, uwięzić. A jednak… ciężar tego, co zrobiła, przygniatał ją do ziemi.
Zabiła człowieka. Pierwszego w swoim życiu.
Czy to już? Czy tak wygląda przetrwanie w tym świecie? Czy musiała stać się potworem, by walczyć z potworami?
Pytania wirowały jej w głowie, odbijały się echem od drzew mijanych w pośpiechu. A świadomość, że odebrała życie, ciążyła jej na duszy jak kamień. Jak piętno, którego nigdy się nie pozbędzie.
Rozdział 7 — Nowy przyjaciel
Poranek otwierał się powoli, niechętnie, jakby las jeszcze chwytał resztki snu. Mgła unosiła się nad ściółką niczym widmowe oddechy ukrytych stworzeń, a chłód przenikał przez ubranie Wiktorii, osiadając na skórze drobnymi kropelkami wilgoci. Pachniało mchem, który pod jej stopami uginał się jak żywy dywan — miękki, lecz zdradziecko śliski. Gdzieniegdzie przez splątane palce konarów przeciskały się pojedyncze promienie światła, kreśląc na poszyciu migotliwe wzory, które rozpadały się w mgnieniu oka, by pojawić się gdzie indziej.
Wiktoria stawiała kroki z rozwagą, która przyszła jej z czasem. Rozmyślnie wybierała miejsca, gdzie stopy nie wydadzą głośniejszego odgłosu. Każdy szelest, każde trzaśnięcie gałązki odbijało się tutaj echem jak wołanie. Obok niej, niby cień jej własnych myśli, bezszelestnie poruszał się Nyxar. Jego czarna sierść zdawała się wchłaniać światło — nie odbijała go, lecz pochłaniała, czyniąc go jeszcze bardziej niewidocznym na tle ciemnego poszycia.
Poczucie bycia obserwowanym narastało w Wiktorii od kilku minut — to zimny dreszcz między łopatkami, który nie chciał ustąpić, nawet gdy się odwracała.
— Czuję, że ktoś nas obserwuje — powiedziała szeptem tak cichym, że niemal pozbawiony był głosek syczących. Przystanęła, a wraz z nią Nyxar, którego uszy drgnęły nieznacznie, jak czułe anteny.
Jej towarzysz uniósł pysk. Jego nozdrza rozszerzyły się, a gardło wydało głębokie, wibrujące mruknięcie, które bardziej czuła przez swoją bliskość, niż naprawdę słyszała. Wciągnął powietrze, a jego oczy zwęziły się w szpary.
— Może to po prostu… — zaczęła, lecz słowa zamarły jej na wargach.
Coś poruszyło się nad ich głowami. Nagły, gwałtowny szelest liści sprawił, że podskoczyła. Coś ciemnego oderwało się od korony drzewa i z pełnym dramatyzmu „ŁUUUP!” runęło na ziemię między nimi, wzbijając obłoczek zeschłych liści i igliwia.
— AŁA! No pięknie, misja nieudana… — rozległ się piskliwy, pełen teatralnej pretensji głos, który w ciszy lasu brzmiał tak nienaturalnie, jakby ktoś rozdarł zasłonę między światami.
Zanim zdążyła ocenić zagrożenie, czarna, pierzasta kula na ziemi podskoczyła, otrzepała się energicznie i stanęła przed nimi. Był to kruk — większy niż przeciętny, z połyskującymi piórami, które mieniły się grafitowym blaskiem. Ale najbardziej uderzające były jego oczy — bystre, świadome, pełne tego specyficznego błysku, który Wiktoria nauczyła się rozpoznawać u istot przekraczających granice zwykłego świata.
— Dlaczego nikt mnie nie złapał?! — zakrakał z wyrzutem, przechylając głowę pod niemożliwym kątem i mierząc ich spojrzeniem, w którym czaiła się inteligencja niepasująca do zwykłego ptaka.
Wiktoria poczuła, jak napięcie opuszcza jej ciało, ustępując miejsca niedowierzaniu. Słyszała jego słowa nie jak telepatyczny przekaz, jakim komunikowała się z Nyxarem, ale jak fizyczny głos — skrzekliwy, lecz wyraźny, jakby ktoś nauczył ptaka mówić, a potem tchnął w tę umiejętność prawdziwe zrozumienie.
— Kto miał cię niby złapać? — zapytała, czując, jak kąciki ust unoszą jej się mimowolnie. To nie był pierwszy raz, kiedy napotkała mówiące stworzenie, ale pierwszy, który tak bezceremonialnie wpadł jej na głowę.
— No… ktokolwiek! — Kruk prychnął, trzepocząc skrzydłami z teatralnym oburzeniem. — Miałem wylądować z gracją, a nie wyglądać jak spadający ziemniak.
Nyxar przysunął się bliżej. Jego mięśnie napięły się pod lśniącą sierścią, a oczy zwęziły się w podejrzliwe szparki. Wiktoria wyczuwała jego nieufność, która pulsowała między nimi jak niewidzialna nić.
— Może gdybyś nie zleciał jak kamień, nie wyglądałbyś jak… ziemniak — odparł jej towarzysz, a w jego głosie pobrzmiewała nuta, której dawno nie słyszała — coś pomiędzy rozbawieniem a irytacją.
— Obrażanie nie pomoże, panie Wielka-Kłęba-Sierści — odparowała ptaszysko, podskakując i dźgając Nyxara dziobem w sam czubek nosa.
Reakcja była natychmiastowa. Ciało Nyxara zesztywniało, jakby przebiegł przez nie prąd. Jego uszy położyły się płasko na głowie, a z gardła wydobyło się głębokie, ostrzegawcze warknięcie. Wiktoria wyczuła nagłą zmianę w atmosferze — coś w zapachu kruka sprawiło, że jej towarzysz przeszedł z rozbawienia w stan pełnej gotowości.
— On pachnie… dziwnie — warknął Nyxar, a jego głos stał się niższy, bardziej pierwotny. — Jak coś z pogranicza. Trochę jak ptak, trochę jak… coś, co nie powinno mówić.
Te słowa zawisły między nimi jak mgła — gęsta i niepokojąca. Pogranicze. To słowo miało swój ciężar, swoją historię. Miejsca, gdzie światy ocierały się o siebie, gdzie reguły stawały się płynne, a granice nieostre. Wiktoria poczuła, jak jej serce przyspiesza, a zmysły wyostrzają się jeszcze bardziej.
Kruk najwyraźniej nie przejął się oskarżeniem. Wręcz przeciwnie — nadął pierś, aż jego pióra zjeżyły się jak czarna korona.
— W moim świecie to się nazywa oryginalność! — oznajmił z dumą, która w jego małym ciele wydawała się absurdalnie wielka.
Nyxar prychnął, ale Wiktoria zauważyła, że nie podszedł bliżej. Cokolwiek wyczuł, sprawiło, że zachowywał dystans — niewielki, ale znaczący.
— Wiktorio, pozwolisz, że go zjem — wymamrotał jej towarzysz, oblizując się z przesadnym, niemal komicznym gestem, który kontrastował z napięciem w jego ciele.
— Ej! — Kruk podskoczył tak gwałtownie, że na moment stracił równowagę. Zatrzepotał skrzydłami, wzbijając miniaturową burzę z pyłu i igliwia. — Najpierw znajdę mój guzik, potem możesz mnie zjeść.
To zdanie, wypowiedziane z absolutną powagą, sprawiło, że Wiktoria uniosła brwi tak wysoko, że niemal zniknęły pod linią włosów.
— Guzik? — powtórzyła, szukając w tym słowie ukrytego znaczenia, metafory, czegokolwiek, co nadałoby mu sens w ustach mówiącego kruka.
— Tak! — Ptak wykonał pełen entuzjazmu podskok. — Mój ulubiony guzik. Błyszczał jak księżyc w kałuży i pachniał tajemnicą!
Przy tych słowach rozpostarł skrzydła w dramatycznym geście, wykonując obrót wokół własnej osi, jakby demonstrował wielkość swojej straty. A potem, równie nagle, zastygł w bezruchu, a jego oczy zmatowiały, jakby ujrzał przed sobą widmo utraconego skarbu.
— A teraz… przepadł… — dodał głosem pełnym takiego tragizmu, że Wiktoria musiała przygryźć wargę, by nie parsknąć śmiechem.
Było w tym stworzeniu coś, co jednocześnie budziło jej podejrzliwość i sympatię. Irracjonalność połączona z absolutną pewnością siebie. Teatralność, która wydawała się jednocześnie sztuczna i szczera. Jakby ktoś połączył dziecko, aktora i pradawne bóstwo w jednym małym, pierzastym ciele.
— Gdzie go widziałeś po raz ostatni? — zapytała, poddając się ciekawości, która zawsze była jej przekleństwem i siłą.
Kruk zastygł na moment, jakby zbierał myśli — co samo w sobie było osobliwym widokiem. Jego głowa wykonała serię szybkich, mechanicznych ruchów, typowych dla ptaków, lecz oczy pozostały nienaturalnie skupione.
— W okolicach wielkiego, krzywego drzewa, które wygląda jak stara baba z nosem jak mój dziób! — oznajmił z taką precyzją i przejęciem, jakby opisywał lokalizację zaginionego skarbu. — Byłem tam i nagle… PUF! Guzik zniknął! To musiała być magia!
Nyxar wydał z siebie dźwięk przypominający sardoniczny śmiech, choć dla niewprawnego ucha mógłby brzmieć jak kaszel.
— Albo ci wypadł — zauważył, a w jego głosie pobrzmiewała nutka rozbawionej wyższości.
Kruk, zamiast się obrazić, wyglądał na głęboko urażonego — nie za siebie, ale za wspomniany guzik. Jego pióra nastroszyły się, a oczy błysnęły gniewem.
— Guzikowi się nie ubliża! — zakrakał z takim oburzeniem, jakby Nyxar dopuścił się bluźnierstwa. — On ma uczucia!
Wiktoria poczuła, jak uśmiech rozlewa się po jej twarzy. Było w tej sytuacji coś tak absurdalnego, tak oderwanego od powagi ich codziennych zmagań, że nie mogła się powstrzymać.
— I chcesz, żebyśmy go znaleźli? — spytała, starając się nadać swojemu głosowi nutkę profesjonalnej powagi, choć oczy zdradziły jej rozbawienie.
Kruk podskoczył, jakby samo pytanie było obrazą. Rozpostarł skrzydła w geście, który miał być prawdopodobnie majestatyczny, ale w wykonaniu podekscytowanego ptaka wyglądał raczej komicznie.
— Nie, nie, nie! — zaprzeczył z taką energią, że niemal stracił równowagę. — Chcę, żebyście znaleźli go ZE MNĄ!
To oświadczenie wywołało niemal natychmiastową reakcję Nyxara. Jego oczy przewróciły się z taką przesadą, że Wiktoria niemal usłyszała, jak obracają się w jego głowie. Odwrócił wzrok, jakby sama myśl o wspólnej wyprawie z krukiem była zbyt bolesna, by ją kontemplować.
— Nie — oznajmił tonem, który miał zakończyć dyskusję.
— Tak! — odbił piłeczkę kruk, podskakując na swoich cieniutkich nóżkach.
— Nie.
— Tak!
— Nie!
— TAK TAK TAK!
Ta dziecinna wymiana zdań trwałaby pewnie w nieskończoność, gdyby Nyxar nie westchnął z taką głębią cierpienia, jakiej Wiktoria dawno u niego nie słyszała. Jego spojrzenie, skierowane do niej, było mieszanką irytacji i błagania.
— Wiktorio, proszę, zabierz go stąd, zanim zrobię mu krzywdę.
Śmiech, który wyrwał się z jej gardła, był spontaniczny i szczery — dźwięk, który rzadko ostatnio słyszała z własnych ust. Coś w minie Nyxara, w absurdalności sytuacji, w nieprawdopodobnym zbiegu okoliczności, który postawił na ich drodze mówiącego kruka poszukującego zaginionego guzika, było tak surrealistyczne, że nie mogła się powstrzymać.
A może po prostu potrzebowała tego śmiechu po tygodniach napięcia, po nocach pełnych niepokoju, po dniach, gdy każdy cień mógł zwiastować niebezpieczeństwo.
— No dobrze — powiedziała, podejmując decyzję, której już zaczynała żałować, a jednocześnie czuła, że jest słuszna. — Możesz iść z nami.
Kruk wydał z siebie dźwięk, który mógłby być okrzykiem triumfu, radości i samozadowolenia w jednym.
— Ha! Wiedziałem, że jesteś mądrą istotą! — zapiszczał z taką energią, że igliwie pod jego łapkami zatańczyło.
A potem, bez ostrzeżenia, jednym potężnym machnięciem skrzydeł poderwał się z ziemi i wylądował na ramieniu Wiktorii z siłą, której nie spodziewała się po tak drobnym stworzeniu. Zatoczyła się pod wpływem niespodziewanego ciężaru, łapiąc równowagę w ostatniej chwili.
— Jesteś cięższy niż myślałam — mruknęła, czując, jak pazury ptaka chwytają materiał jej płaszcza, szukając stabilnego punktu oparcia.
Kruk, teraz górujący nad nią z wysokości jej własnego ramienia, wypiął pierś z miną eksperta od wszystkiego.
— Jestem poważny z natury. Futro to tylko bonus — stwierdził tonem, który sugerował, że wygłasza prawdę uniwersalną.
Nyxar, który obserwował tę scenę z mieszanką niedowierzania i rezygnacji, zmrużył oczy.
— Nie masz futra — zauważył, jakby było to ostatnie racjonalne stwierdzenie, jakiego mógł się uchwycić w tej osobliwej sytuacji.
Kruk przekrzywił głowę pod niemożliwym kątem, a jego dziób niemal dotknął piersi.
— Bo nie każdy potrzebuje sierści, żeby błyszczeć, kudłaczu.
To było zbyt wiele dla Nyxara. Spojrzał na Wiktorię wzrokiem, w którym błaganie o litość mieszało się z obietnicą przyszłej zemsty. Ona jednak tylko wzruszyła ramionami, czując jak coś w jej wnętrzu rozluźnia się po raz pierwszy od bardzo dawna.
— Myślę, że będzie ciekawie — powiedziała, a w jej głosie pobrzmiewała nuta, której dawno nie słyszała — oczekiwanie na coś nieprzewidywalnego, ale potencjalnie fascynującego.
Przyjrzała się krukowi uważniej, dostrzegając w jego oczach ten specyficzny błysk inteligencji, który odróżniał istoty z pogranicza od zwykłych stworzeń. Było w nim coś więcej niż tylko ekscentryczna osobowość — jakaś pradawna mądrość ukryta pod płaszczykiem szaleństwa, jakiś cel, który czekał na odkrycie.
— Wiesz co? Imię „Guzik” do ciebie pasuje. Od teraz tak będziemy cię nazywać — dodała z uśmiechem, który zaskoczył ją samą swoją szczerością.
A Guzik, z miną tak pełną samozadowolenia i triumfu, jakby właśnie zdobył królewski tron, a nie miejsce na ramieniu wędrowniczki, wtulił się w zagłębienie jej szyi, jakby zawsze tam należał.
I tak rozpoczęła się ich wspólna podróż — dziewczyna która trafiła do nieznanego jej świata, pies który stał się przewodnikiem, i kruk z pogranicza, poszukujący guzika, który pachniał tajemnicą.
Rozdział 8 — Mały Wielki problem
Poranek wdarł się do lasu chłodnym, wilgotnym oddechem. Mgła snuła się nisko między pniami, niczym rozlane mleko, które pochłaniało podstawy pni. Powietrze pachniało mokrą ziemią, gnijącymi liśćmi i czymś jeszcze — ostrą, żywiczną wonią sosen, która szczypała w nos. Rosa osiadła na każdym liściu, każdej igle, każdym źdźble trawy, tworząc migotliwą sieć drobnych, zimnych diamentów, które lśniły w bladym świetle wstającego dnia. Zimno przenikało przez ubranie Wiktorii, sprawiając, że skóra cierpła jej na ramionach. Zacisnęła mocniej dłonie na pasku torby, czując szorstkość skóry pod palcami.
Szli w milczeniu, które przerywał tylko rytmiczny stukot łap Nyxara o wilgotną ściółkę i okazjonalne, nerwowe krakanie Guzika. Kruk co chwilę podlatywał, lądował na gałęzi tuż nad nimi, by zaraz znów poderwać się do lotu, jakby sama myśl o zgubionym guziku nie pozwalała mu usiedzieć w miejscu. Kierowali się w głąb lasu, w stronę, którą wskazał — choć „wskazał” było tu słowem na wyrost.
— No więc, Guziku — zaczęła Wiktoria, starając się, by jej głos brzmiał cierpliwie. Musiała ostrożnie stawiać stopy, lawirując między śliskimi korzeniami, które niczym sękate palce starego olbrzyma wystawały z ziemi. — Gdzie dokładnie go zgubiłeś? Pamiętasz coś charakterystycznego? Drzewo w dziwnym kształcie? Jakiś kamień?
Kruk przekrzywił łebek, jego czarne, paciorkowate oczy błysnęły inteligentnie, choć odpowiedź daleka była od precyzji.
— To było… eee… — zamyślił się, zawieszając głos w sposób, który sugerował intensywną pracę umysłu, albo kompletną pustkę. — Gdzieś tam! — Wymachiwał skrzydłem w kierunku, który równie dobrze mógł oznaczać kępę paproci po lewej, jak i starego dęba po prawej. — Albo może tam? — Jego skrzydło powędrowało w inną stronę. — Troszeczkę bardziej w prawo. Chyba. Albo w lewo? Wiesz, Wiktorio, pamięć jest jak ptasie gniazdo — czasem coś się z niej wysypie.
Nyxar, idący tuż obok Wiktorii, wypuścił powietrze z płuc w sposób, który brzmiał jak skrzyżowanie westchnienia ze stłumionym warczeniem. Jego czarna sierść lśniła od wilgoci, a para unosiła się z pyska przy każdym oddechu.
— Czyli, mówiąc prościej, nie masz zielonego pojęcia.
— Ależ skąd! Mam pewność! — zaprotestował Guzik z energią, która niemal strąciła go z gałęzi. Zatrzepotał skrzydłami, odzyskując równowagę. — Po prostu to pewność… no wiesz… nieco rozmyta w szczegółach. Jak obraz za mgłą! Ale pamiętam jedno, to na pewno! — Urwał na chwilę, jakby chciał zbudować napięcie. — Było tam coś błyszczącego! O tak! I coś… zębatego!
Wiktoria zatrzymała się gwałtownie. Słowo „zębatego” zawisło w zimnym powietrzu niczym obietnica kłopotów. Spojrzała na kruka, unosząc brew.
— Zębatego? Co masz na myśli?
— No, zębatego! — powtórzył Guzik, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. — Tylko nie jestem pewien, czy to coś chciało mnie ugryźć… czy po prostu tak szeroko się do mnie uśmiechało. Wiesz, niektóre stworzenia mają takie… entuzjastyczne uzębienie.
— Wspaniale — mruknął Nyxar, a jego głos był suchy jak piasek na pustyni. Otrzepał łapą błoto z pyska. — Czyli szukamy błyskotki w miejscu, gdzie coś potencjalnie zębatego może uznać nas za śniadanie. Cudowny początek dnia.
— Kogoś może — odparł beztrosko Guzik, przeskakując na wyższą gałąź. — Ciebie na pewno nie. Ty jesteś śmierdziuchem. Nawet najbardziej zębate coś dwa razy się zastanowi.
Nyxar tylko prychnął cicho, ale nie podjął tematu.
Po kolejnych kilkunastu minutach błądzenia, podczas których Guzik co chwilę zmieniał zdanie co do kierunku, dotarli wreszcie na niewielką polanę. Trawa sięgała tu Wiktorii do pasa, mokra i ciężka od rosy. Pośrodku polany rosło potężne, stare drzewo — buk, którego konary skręcały się pod dziwacznymi kątami, a kora była poorana głębokimi bruzdami, nadając mu wygląd pomarszczonej, nieco złośliwej staruchy. U stóp drzewa, niemal ukryta w gęstej trawie, ziała niewielka dziura w ziemi. Wyglądała jak wejście do nory, otoczone bezładnie rozsypanymi kamieniami i świeżo rozgrzebaną ziemią.
Guzik zamarł w powietrzu, zawisając na moment niczym czarna plama na tle szarego nieba. Potem runął w dół z okrzykiem triumfu.
— A niech mnie wszystkie pióra przytłoczą! TO TUTAJ! — wylądował niezgrabnie tuż przy otworze, wskazując na niego skrzydłem z taką pewnością, jakiej wcześniej mu brakowało. — Mój skarb! Mój bezcenny guzik! Wpadł mi prosto do środka! Tutaj go upuściłem, goniąc za wyjątkowo tłustą dżdżownicą!
Wiktoria podeszła bliżej, ostrożnie rozgarniając wysoką trawę. Otwór był ciemny i niepokojąco głęboki. Zapach stęchlizny i wilgotnej ziemi mieszał się tu z innym, piżmowym, zwierzęcym odorem.
— Do nory? — spytała, kucając i próbując zajrzeć do środka, ale widziała tylko mrok. — A wiesz chociaż, kto w niej mieszka?
Guzik przestąpił z nogi na nogę, unikając jej wzroku.
— Eee… — zaczął, drapiąc się nerwowo łapką po łebku. — Może coś małego? Wiesz, jakiś borsuk, lis… albo coś dużego? Może niedźwiedź z problemami mieszkaniowymi? A może… może coś, co bardzo, bardzo nie lubi, kiedy grzebie mu się w domu bez zaproszenia? — Spojrzał na nią z miną niewiniątka, które właśnie przyznało się do podpalenia stodoły.
Wiktoria zmrużyła oczy. Coś w atmosferze tego miejsca sprawiło, że poczuła dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Skupiła się, próbując sięgnąć swoim darem, otworzyć umysł na emocje płynące z otoczenia. Początkowo czuła tylko wilgotny chłód i spokój lasu. Ale potem… potem pojawiło się coś innego. Cienkie, wibrujące nici niepokoju, które zdawały się promieniować z ciemnej dziury. A pod nimi twardszy, gorący rdzeń gniewu. Poczuła to jak nagłe ukłucie lodu w skroniach, po którym natychmiast rozlała się fala gorąca, jakby ktoś przyłożył jej do czoła rozżarzony węgiel.
— Cokolwiek tam jest, nie jest zadowolone z naszej obecności — powiedziała cicho, a jej głos był napięty. Czuła to wyraźnie — falę wściekłości i lęku, jakby ktoś krzyczał w jej głowie. — I jest… przestraszone.
— Coś mi mówi, że to „coś” zaraz przestanie się bać, a zacznie być bardzo, bardzo agresywne — westchnął Nyxar, stając tuż za Wiktorią. Jego uszy były postawione, a mięśnie napięte. Wpatrywał się w otwór nory z uwagą, gotów do reakcji.
— Właśnie dlatego ja strategicznie zajmuję pozycję obserwacyjną! — oznajmił Guzik, zrywając się w powietrze. Znalazł sobie bezpieczne miejsce na najniższej gałęzi sękatego buka, skąd miał doskonały widok na całą scenę. — Dajcie znać, jak wygracie! Albo jak przegracie! Kibicuję obu stronom!
Wiktoria i Nyxar zostali sami przy norze. Dziewczyna przygryzła dolną wargę, czując, jak serce zaczyna jej bić szybciej. Ciemność w otworze zdawała się gęstnieć, pulsować.
— Może wystarczy po prostu… szybko sięgnąć… — zaczęła, ale jej słowa utonęły w niskim, gardłowym warkocie, który dobiegł z głębi nory.
Dźwięk był pełen furii. Coś zaszeleściło gwałtownie w środku, jakby przesuwając się po suchych liściach. A potem, niczym pocisk wystrzelony z procy, coś małego i ciemnego wystrzeliło z otworu prosto w ich stronę.
— UWAŻAJ! — ryknął Guzik z drzewa, ale jego ostrzeżenie było spóźnione i pozbawione konkretów. Przed czym mieli uważać?
Nyxar zareagował instynktownie. W ułamku sekundy skoczył przed Wiktorię, zasłaniając ją własnym ciałem. W tym samym momencie z nory wyskoczyło stworzenie — niewielkie, ale kipiące wściekłością. Było długie i smukłe, pokryte gęstym, brązowawym futrem, które teraz jeżyło mu się na grzbiecie. Miało małe, błyszczące czarne oczy płonące dziką furią i długi, szpiczasty pysk, z którego wystawały rzędy zaskakująco dużych, ostrych jak igły zębów. Wydało z siebie serię gniewnych, wysokich pisków i zaczęło krążyć nerwowo wokół wejścia do nory, niczym mały, futrzasty demon broniący wrót do piekła.
Wiktoria, osłonięta przez Nyxara, poczuła kolejną falę emocji uderzającą w jej umysł. Tym razem była silniejsza, bardziej bezpośrednia. Ostry, skręcający żołądek głód. Przeszywający strach — nie jej własny, ale należący do tego małego, rozwścieczonego stworzenia. Strach przed intruzami, strach o coś cennego, co ukrywało w norze.
— To łasica — powiedziała cicho, ale pewnie. Czuła jej emocje tak wyraźnie, jakby były jej własne. — Jest głodna. Przeraźliwie głodna. I boi się, że zabierzemy jej… jej jedzenie. Myśli, że jesteśmy zagrożeniem dla jej zapasów.
— Lepiej szybko powiedz, czy bardzo głodna! — wrzasnął Guzik z bezpiecznej odległości. — Bo wygląda, jakby chciała spróbować czegoś nowego! Na przykład psiej nogi!
Łasica prychnęła głośno, jakby w odpowiedzi na słowa kruka, a potem, z zaskakującą szybkością, rzuciła się w stronę Nyxara. Pies był jednak gotowy. Zwinny unik w bok sprawił, że ostre zęby kłapnęły w powietrzu tuż obok jego łapy. Odskoczył, warcząc ostrzegawczo, ale nie atakując. Wiktoria tymczasem gorączkowo grzebała w swojej torbie, szukając czegoś, czegokolwiek, co mogłoby pomóc. Jej palce gorączkowo miotały się w torbie, zahaczając o twarde krzesiwo, plącząc się w kawałku sznurka, muskając zimną stal scyzoryka. Coś, cokolwiek! Muszę coś znaleźć! Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. — Guzik, zrób coś! Odciągnij ją! — krzyknęła, a jej głos zadrżał.
— Jasne! Żaden problem! Jestem mistrzem dywersji i odwracania uwagi! — Guzik poderwał się z gałęzi i sfrunął niżej, krążąc tuż nad rozwścieczoną łasicą. Nabrał powietrza w płuca i wrzasnął na całe gardło: — HEJ, TY! ZĘBATA SZCZOTKO DO PODŁOGI! MASZ MNIEJ WDZIĘKU NIŻ ZGNIŁA RYBA! I MASZ FUTRO JAK STARY DYWAN!
Łasica zatrzymała się na ułamek sekundy, jakby kompletnie zbita z tropu absurdalnością tego porównania. Przekrzywiła łepek, wpatrując się w kruka swoimi wściekłymi oczkami. A potem zasyczała jeszcze głośniej, z nową furią, i ponownie rzuciła się na Nyxara.
— Nie działa! — zakrakał Guzik, wykonując desperacki unik w powietrzu, gdy łasica niemal dosięgnęła jego ogona. — Ona chyba nie zna chleba! Albo uważa to za komplement!
Wiktoria zamknęła oczy na moment, odcinając się od chaosu. Musiała się skupić. Musiała sięgnąć głębiej. Wzięła drżący oddech i pozwoliła, by emocje łasicy przepłynęły przez nią raz jeszcze. Głód. Strach. Ale pod tym wszystkim… coś jeszcze. Potrzeba bezpieczeństwa. Poczucie zagrożenia nie tylko dla jedzenia, ale dla samego schronienia.
Otworzyła oczy. Wiedziała, co musi zrobić.
— Nie walczymy z tobą! — powiedziała głośno, ale spokojnie, powoli wyciągając pustą dłoń przed siebie, dłonią do góry, w geście uspokojenia. — Nie chcemy ci niczego zabrać. Chcemy tylko odzyskać coś, co przypadkiem tu wpadło. Coś małego.
Łasica zatrzymała się ponownie, węszyła powietrze, jej mały, wilgotny nos drgał nerwowo. Nadal była spięta jak sprężyna, gotowa do skoku, ale w jej oczach pojawił się błysk wahania. Czuła spokój w głosie dziewczyny, brak agresji w jej postawie. Wiktoria sięgnęła powoli do torby i tym razem jej palce znalazły to, czego szukała — mały, płócienny woreczek. Wysupłała z niego garść suszonych owoców — słodkich, pachnących jagód, które zabrała z domu staruszki. Wyciągnęła jedną, dużą, pomarszczoną jagodę i rzuciła ją delikatnie w stronę łasicy, tak by wylądowała tuż przed nią.
— Masz. To dla ciebie. Nie walcz z nami. Jedz.
Stworzenie węszyło przez chwilę, podchodząc ostrożnie do owocu. Tym razem w jej węszeniu nie było już tylko wrogości, ale i ciekawość. Czuło słodki zapach, czuło, że dziewczyna mówi prawdę, że nie ma złych zamiarów. Po chwili wahania chwyciło jagodę w zęby i zaczęło ją szybko, łapczywie pożerać. Wiktoria rzuciła kolejną, a potem jeszcze jedną. Łasica, całkowicie pochłonięta niespodziewanym posiłkiem, na moment zapomniała o intruzach. Zajęła się metodycznym chrupaniem suszonych owoców, mrużąc oczy z zadowolenia.
— Teraz albo nigdy! — szepnęła Wiktoria do siebie i błyskawicznie podeszła do nory. Nie zastanawiając się długo, wsunęła rękę w ciemny, wilgotny otwór.
Ziemia była zimna i lepka. Jej palce natrafiły na korzenie, kamyki, suche liście. Czuła pod palcami coś miękkiego — pewnie wyściółkę gniazda. A potem… coś twardego i okrągłego. Gładkiego, chłodnego w dotyku. Chwyciła to mocno i równie szybko wyciągnęła rękę na światło dzienne.
— Mam go! — zawołała triumfalnie, otwierając dłoń.
Na jej dłoni leżał guzik.
Guzik natychmiast sfrunął z drzewa, lądując obok niej z podekscytowanym krakaniem.
— Mój skarb! Mój najdroższy, najwspanialszy guzik! Wiedziałem, że cię znajdziemy! Tęskniłem za tobą bardziej niż za zgniłym serem!
Wiktoria przyjrzała się znalezisku uważniej. Był to rzeczywiście guzik, ale inny niż wszystkie, jakie widziała. Stary, wykonany z jakiegoś dziwnego, ciemnego metalu, który mimo to delikatnie połyskiwał w bladym świetle poranka. Był cięższy, niż można by się spodziewać. Na jego lekko wypukłej powierzchni wyryte były drobne, skomplikowane wzory, które zdawały się wirować i zmieniać, gdy obracała go w palcach. Przypominały trochę splątane pnącza, a trochę zapomniane runy. Czuła od niego lekkie, niemal niedostrzegalne mrowienie na opuszkach palców, jakby metal był ledwo żywy i cicho nucił pod jej dotykiem.
— Może… może jednak jest magiczny? — zamyśliła się na głos, czując dziwny dreszcz.
— Oczywiście, że tak! — Guzik uderzył delikatnie dziobem w swój odzyskany skarb, jakby chciał go pocałować. — Jest w nim moc! Potęga! I… i coś, co cudownie błyszczy! To najważniejsze!
Nyxar podszedł bliżej, obwąchał guzik z wyraźnym sceptycyzmem, po czym spojrzał na kruka swoimi mądrymi, bursztynowymi oczami.
— I co teraz, posiadaczu błyszczącej potęgi? Jaki jest następny genialny plan?
— Teraz? — Kruk dumnie rozpostarł skrzydła, prezentując odzyskany guzik, jakby to był królewski klejnot. — Teraz ruszamy na kolejne, jeszcze wspanialsze przygody! W poszukiwaniu sławy, bogactwa i… i może czegoś do jedzenia! Ale najpierw… — Urwał, otrzepując pióra, jakby chciał zrzucić z siebie resztki napięcia. — Najpierw możemy chwilę odpocząć. Ta futrzasta pirania prawie pozbawiła mnie ogona. Potrzebuję chwili na regenerację nerwów.
Wiktoria spojrzała na Nyxara. Pies odwzajemnił spojrzenie, a w jego oczach dostrzegła coś na kształt rozbawienia. Po chwili oboje parsknęli cichym śmiechem — śmiechem ulgi i absurdu całej sytuacji.
— Dobrze, Guziku. Odpoczniemy — zgodziła się Wiktoria, ostrożnie chowając tajemniczy guzik do bezpiecznej, wewnętrznej kieszeni swojej torby. Czuła jego chłodny ciężar przez materiał. — Ale najpierw upewnijmy się, że nic innego w tym lesie nie ma ochoty na niezapowiedzianą degustację któregoś z nas.
I tak, pod czujnym okiem sękatego buka, zakończyła się ich pierwsza wspólna misja ratunkowa. Misja dziwaczna, niebezpieczna i trochę śmieszna. Ale patrząc na podekscytowanego kruka i spokojnego, czujnego psa u swojego boku, Wiktoria czuła, że to dopiero początek. Prawdziwy początek czegoś nieprzewidywalnego. A guzik w jej kieszeni zdawał się ciążyć bardziej, niż powinien.
Rozdział 9 — Burmistrz
Morian zsunął kaptur z głowy, pozwalając, by chłodne, wilgotne powietrze owiało mu twarz. Wciągnął je powoli przez nos, filtrując zapachy. Dym z kominów — gryzący, torfowy. Błoto — wszechobecne, lepkie, cuchnące zgnilizną i czymś jeszcze, co zawsze towarzyszyło ludzkim osadom stłoczonym zbyt blisko siebie. I strach. Ten zapach był najsubtelniejszy, ale dla Moriana najbardziej znajomy. Unosił się nad tą wioską jak niewidzialna mgła.
Rozejrzał się bez zainteresowania. Kilka krzywych, drewnianych chat, skleconych naprędce z nierównych bali, z dachami łatatanymi mchem i słomą. Spękana, błotnista droga, która udawała główną ulicę, prowadząca do czegoś, co szumnie nazywano placem — kawałka ubitej ziemi między karczmą a czymś, co mogło być kuźnią. Widział to już setki, może tysiące razy — ten sam wzór błota, strachu i daremnych nadziei, powtarzany w nieskończoność jak zdarta płyta. Wioski takie jak ta były bliznami na ciele świata, pełnymi ludzi, którzy rodzili się, żyli i umierali w tym samym błocie, przekonani o własnej wyjątkowości.
Ludzie. Wszędzie tacy sami. Przerażeni wszystkim, co nieznane, a jednocześnie dumni ze swojej małej, brudnej rzeczywistości. Ufni wobec tych, którzy prawili im komplementy, a gotowi wbić nóż w plecy sąsiadowi za garść miedziaków, jeśli tylko nadarzyła się okazja. Nie obchodziło go to. Nie czuł do nich ani sympatii, ani nienawiści. Byli po prostu elementem krajobrazu, jak drzewa czy kamienie. Przewidywalni w swojej małości. Nie miał zamiaru zostawać tu dłużej, niż wymagało zlecenie.
Skierował kroki w stronę największej chaty, tej z wywieszonym nad drzwiami wyblakłym znakiem kufla piwa. Karczma. Serce każdej wioski, bijące rytmem plotek, pijackich przechwałek i cichych transakcji. Drzwi zaskrzypiały żałośnie, gdy je pchnął. Wnętrze uderzyło go falą stęchłego powietrza — mieszaniną kwaśnego piwa, taniego tytoniu, potu i czegoś nieokreślonego, co przypominało zapach mokrej sierści psa. Gęste, duszne, niemal do krojenia nożem. Kilka łojowych świec, wetkniętych w żelazne uchwyty na ścianach, rzucało drżące, pomarańczowe światło na zakurzone belki stropowe i brudne stoły.
Rozmowy ucichły natychmiast. Kilka par oczu — mętnych od alkoholu, zaciekawionych, podejrzliwych — uniosło się znad glinianych kufli, by zmierzyć go od stóp do głów. Ocena. Kalkulacja. Czy jest zagrożeniem? Czy ma pieniądze? Czy można go okraść? Znał ten taniec spojrzeń. W takich miejscach każdy obcy był potencjalnym wrogiem lub potencjalną ofiarą. Zignorował ich.
Karczmarz, starszy, przysadzisty mężczyzna z brudnym fartuchem przewiązanym na wydatnym brzuchu, ledwo uniósł wzrok znad szynkwasu, który polerował szmatą o wątpliwej czystości. Jego spojrzenie było obojętne, zmęczone. Widział już takich jak Morian zbyt wielu. Ale ktoś inny czekał.
Za ladą, oparty o nią nonszalancko, ale z napięciem widocznym w zaciśniętych dłoniach, stał mężczyzna, który wyraźnie tu nie pasował. Niski, krępy, ale ubrany w kaftan z lepszego materiału niż reszta bywalców. Może nawet z aksamitnymi wstawkami przy kołnierzu, choć teraz lekko poplamionymi. Twarz miał mięsistą, pooraną zmarszczkami wokół małych, czujnych oczu. Usta zaciskał w cienką linię. Burmistrz. Morian rozpoznał ten typ od razu. Zawsze wyglądali podobnie — za dobrze ubrani jak na warunki, w których żyli, z oczami błyszczącymi chciwością i wiecznym niezadowoleniem. Ten tutaj miał jeszcze dodatkowy bonus — lekki, nerwowy tik w lewym kąciku ust, który drgał co kilka sekund. Zdradzał więcej, niż człowiek chciałby pokazać. Człowiek z sekretami. Zazwyczaj brudnymi.
— Łowca — mruknął burmistrz, odstawiając na ladę kufel, którego zawartość ledwo tknął. Głos miał niski, lekko schrypnięty, jakby od ciągłego wydawania poleceń. — Dobrze, że jesteś. Czekaliśmy.
Morian skinął krótko głową, nie siląc się na uprzejmości. Podszedł do lady, czując na plecach spojrzenia ciekawskich. Oparł się o zimne, lepkie drewno, dając burmistrzowi do zrozumienia, że nie ma czasu na pogaduszki.
— Mów, co masz.
Burmistrz rozejrzał się nerwowo po karczmie, jakby obawiał się, że ściany mają uszy. Pochylił się lekko w stronę Moriana, ściszając głos do konspiracyjnego szeptu. Zapachniało czosnkiem i tanim winem.
— Wąż — powiedział, a głos nabrał sztucznie zatroskanego tonu, podczas gdy tik w kąciku ust zdradzał napięcie. — Wielki jak pień drzewa, prawdziwa plaga, mówię ci. Zadomowił się przy wodospadzie. Straszy ludzi. Już dwie owce poszły na straty! A wczoraj… wczoraj znaleziono tam martwą kobietę. Jedną z naszych. Rozszarpaną. To musiała być ta bestia. Kto wie, co będzie dalej… może kolejne ofiary? Trzeba działać szybko, łowco, zanim dojdzie do prawdziwej tragedii.
Kłamiesz, przemknęło przez umysł Moriana. Tym razem poczuł to jeszcze wyraźniej. Zimny, twardy węzeł fałszu w głosie burmistrza. Wąż mógł straszyć ludzi, mógł kraść owce. Ale zabójstwo kobiety? Coś tu śmierdziało na kilometr. Ten tik, te nerwowe spojrzenia, ten sztuczny ton. Burmistrz wiedział więcej, niż mówił. Albo krył kogoś. Albo sam miał coś na sumieniu. Kobieta nie została zabita przez węża, pomyślał Morian z lodowatą pewnością. Ale to nie moja sprawa. Zlecenie dotyczyło węża. Proste zadanie, prosta zapłata. Nie miał zamiaru mieszać się w lokalne brudy i morderstwa.
— Coś jeszcze? — zapytał chłodno, jego głos był pozbawiony emocji, jakby nie usłyszał o tragedii.
Burmistrz zmrużył oczy, wyraźnie zaskoczony brakiem reakcji Moriana na wieść o śmierci. Jego spojrzenie stało się twardsze, bardziej podejrzliwe, ale i jakby z nutą ulgi.
— To wszystko, co musisz wiedzieć. Znajdź go. Zabij. Przynieś łeb jako dowód. Zapłata czeka.
Łowca pozwolił sobie na cień kpiącego uśmiechu, który ledwo uniósł kącik jego ust. Wyprostował się, odsuwając od lady.
— W takim razie to wszystko, co musisz zapłacić. Z góry. Połowę teraz.
Burmistrz zawahał się, tik znów zatańczył na jego twarzy. Widać było walkę — chciwość kontra potrzeba pozbycia się problemu (lub zatuszowania czegoś). W końcu niechętnie skinął głową i sięgnął do sakiewki ukrytej pod kaftanem. Odliczył kilka monet, rzucając je na ladę z brzękiem, który na moment przyciągnął uwagę wszystkich w karczmie.
Morian zgarnął monety bez słowa, sprawdzając ich wagę w dłoni. Nie czekał na dalsze instrukcje ani pożegnania. Odwrócił się i ruszył do wyjścia, ignorując spojrzenia i nagle ożywiony gwar rozmów za plecami. Drzwi zaskrzypiały ponownie, wypuszczając go na chłodne, błotniste powietrze wioski. Ruszył w stronę lasu, zostawiając za sobą smród ludzkich kłamstw i strachu. Las przynajmniej był uczciwy w swoim milczeniu.
Nie spodziewał się jednak, że tego dnia, tropiąc rzekomego potwora przy wodospadzie, natknie się na coś znacznie dziwniejszego. Coś, co na moment zachwieje jego ugruntowanym cynizmem.
Las pachniał inaczej niż wioska. Czystą ziemią, wilgotnym mchem, żywicą. Szum pobliskiego wodospadu narastał z każdym krokiem, tworząc monotonne, uspokajające tło. Morian poruszał się bezszelestnie, jego wysokie, skórzane buty ledwo zostawiały ślady na miękkiej ściółce. Zmysły miał wyostrzone, oczy przeszukiwały zarośla, uszy wyłapywały każdy nietypowy dźwięk. Szukał śladów wielkiego gada — połamanych gałęzi, śluzu na kamieniach, charakterystycznego zapachu. Na razie nic.
I wtedy ją zobaczył.
Stała na niewielkiej polanie niedaleko ścieżki prowadzącej do wodospadu. Dziewczyna. Młoda, może kilkunastoletnia, ubrana w proste, podróżne szaty. Ale to nie ona przykuła jego uwagę. To jej towarzystwo. Wielki, czarny jak noc pies siedział u jej boku, spokojny i czujny. A nad jej głową krążył kruk, co jakiś czas lądując na jej ramieniu. I mówił. A raczej — skrzeczał. Morian słyszał wyraźnie pojedyncze, ludzkie słowa, wyrzucane z kruczego gardła w przypadkowej kolejności, jakby ptak bezmyślnie powtarzał zasłyszane frazy. „Ładnie!”, „Złodziej!”, „Głupi!”. Typowe dla oswojonego kruka czy papugi. Nic nadzwyczajnego. Morian zmarszczył brwi, bardziej zirytowany niż zaciekawiony.
Dziewczyna mówiła do nich. Cicho, spokojnie. Jej głos ginął w szumie wodospadu, ale Morian widział ruch jej warg. A zwierzęta… reagowały. Pies przekrzywiał łeb, jakby słuchał uważnie. Kruk, między swoimi „słowami”, zdawał się odpowiadać jej serią kraknięć i gestów.
Wariatka, pomyślał Morian, a pierwszą jego reakcją była irytacja. Kolejna wiejska dziwaczka, gadająca do zwierząt, które tresuje, by udawały rozmowę. Strata czasu. Już miał się wycofać, wrócić do poszukiwania węża, gdy pies uniósł łeb. I spojrzał w jego stronę.
Nie było w tym spojrzeniu zwykłej zwierzęcej ciekawości. Była inteligencja. Świadomość. I coś jeszcze — przenikliwość tak głęboka, tak niepokojąco ludzka, że Morian poczuł się na moment obnażony, przejrzany na wylot. Trwało to tylko ułamek sekundy, zanim pies odwrócił łeb z powrotem do dziewczyny, ale wystarczyło. Morian zamarł za pniem potężnego dębu, czując dziwny chłód pełznący wzdłuż kręgosłupa.
Obserwował ich przez dłuższą chwilę, ukryty, niemal wstrzymując oddech. Dziewczyna nie tylko mówiła do zwierząt. One zdawały się jej odpowiadać. Nie słowami, które on mógłby zrozumieć — słyszał tylko szczeknięcia psa, czasem ciche warknięcie, i te bezsensowne, powtarzane przez kruka słowa. Ale ich interakcja była płynna, naturalna. Kruk zniżył lot, otarł się łebkiem o jej policzek, a ona uniosła dłoń i pogłaskała go w geście, który wyglądał na odpowiedź w jakiejś niemej rozmowie. Pies trącił jej nogę nosem, a ona spojrzała na niego i skinęła głową.
Coś poruszyło się w zakamarkach pamięci Moriana. Obraz zakurzonej biblioteki w odległym mieście. Zapach starego pergaminu i wyschniętego atramentu. Ciężkie, oprawione w skórę księgi, których strony szeleściły pod palcami. Czytał kiedyś o nich. O Władcach Zwierząt. Legendarnym rodzie ludzi, którzy potrafili rozmawiać ze zwierzętami, rozumieć ich myśli, dowodzić nimi. Ród, który podobno wyginął wieki temu, starty na proch przez tych, którzy bali się ich mocy.
Nie, to bzdura, skarcił się w myślach. Przesądy. Bajki dla dzieci i starych bab. Świat był prosty, brutalny i pozbawiony magii w takim romantycznym wydaniu. Liczyła się stal, spryt i siła. Nie gadające zwierzęta.
A jednak… Coś w tym, co zobaczył, nie dawało mu spokoju. Ten sposób, w jaki pies na niego spojrzał. Ta dziwna harmonia między dziewczyną a jej towarzyszami. Ziarenko niepewności, małe i twarde jak kamyk w bucie, zostało zasiane w jego umyśle. I wbrew jego woli, wbrew jego cynizmowi i doświadczeniu, zaczęło kiełkować.
Rozdział 10 — Wąż
Słońce wspięło się wysoko, zalewając dolinę płynnym złotem. Powietrze drgało od ciepła, nasycone zapachem nagrzanych skał, wilgotnej ziemi i słodką wonią dzikich kwiatów porastających zbocza. Dolina, wciśnięta między strome, surowe klify, zdawała się być osobnym, zapomnianym światem. Przez jej środek, niczym srebrna nić, wił się strumień — krystalicznie czysty, zimny, pełen życia. W pewnym miejscu, jakby zmęczony spokojnym biegiem, spadał gwałtownie w dół, tworząc wodospad. Huk spadającej wody odbijał się echem od skał, zagłuszając inne dźwięki. Tysiące kropelek rozpryskiwało się w powietrzu, tworząc migotliwą, ruchomą tęczę, która tańczyła w słonecznych promieniach tuż nad powierzchnią niewielkiego jeziora u stóp kaskady. Szmaragdowa roślinność oplatała wilgotne kamienie, a na spokojnej tafli wody kołysały się leniwie wielkie, białe kwiaty lilii wodnych, jakby drzemiąc w południowym słońcu.
Wiktoria stała na skalnej półce tuż przy krawędzi urwiska, wpatrzona w kipiel u dołu. Stąd wodospad wydawał się jeszcze potężniejszy, a huk wody niemal ogłuszający. Czuła na twarzy chłodną mgiełkę unoszącą się znad jeziora. Nyxar stał tuż obok niej, napięty, jego bursztynowe oczy czujnie lustrowały okolicę, a uszy poruszały się, wyłapując każdy szelest. Guzik, jak zwykle niespokojny, krążył nerwowo nad ich głowami.
— O nie, nie, nie! Mówię wam, to śmierdzi! — zakrakał, wykonując gwałtowny zwrot w powietrzu. — Ta woda jest… jest podejrzanie mokra! Zbyt mokra! I te tęcze! Zwykła podpucha! Na pewno na dnie czai się coś wielkiego, śliskiego i zębatego, co tylko czeka, żeby nas schrupać! Jakieś wodne duchy, albo gorzej, wodne potwory bez poczucia humoru!
— Guziku, czy cokolwiek poza tobą ma według ciebie odpowiednie poczucie humoru? Albo maniery? — zapytała Wiktoria, odrywając wzrok od hipnotyzującego tańca wody.
— Oczywiście! Ja! — odparł kruk z niezachwianą pewnością siebie, lądując na pobliskiej gałęzi. — Zawsze mówię „przepraszam”, zanim chapnę coś błyszczącego! To się nazywa kultura osobista!
Wiktoria przewróciła oczami, ale na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Spojrzała z powrotem na jezioro. Coś w tej wodzie, w jej głębi, w szumie wodospadu, przyciągało ją z siłą, której nie potrafiła wytłumaczyć. Czuła tam obecność. Spokojną, potężną, starą. To nie był strach, raczej ciekawość i dziwne poczucie pokrewieństwa.
— Idę tam — powiedziała nagle, bardziej do siebie niż do towarzyszy. Zaczęła szybko ściągać buty i cięższą, wierzchnią tunikę, zostając tylko w lekkiej koszuli i spodniach. Skóra zareagowała gęsią skórką na chłodny powiew znad wody.
— Że co proszę?! Chyba ci piórka zaszkodziły! — wrzasnął Guzik, o mało nie spadając z gałęzi z wrażenia. — Oszalałaś do reszty?! Tam może być… no wiesz… COŚ! Wielka, zębata, łuskowata rzecz, która uważa ludzi za przekąskę! Albo przynajmniej za zabawkę do gryzienia!
Nyxar podszedł bliżej, trącając jej rękę nosem. W jego oczach malowała się troska. Uważaj, usłyszała w myślach jego ciche ostrzeżenie, brzmiące jak głęboki pomruk. Nie podoba mi się to miejsce.
Wiktoria uśmiechnęła się do niego uspokajająco.
— Będę ostrożna — obiecała, choć sama nie była pewna, co ją czeka. Wzięła głęboki oddech, czując jak serce zaczyna jej bić szybciej — mieszanką ekscytacji i niepewności. I skoczyła.
Powietrze świsnęło jej w uszach przez krótką chwilę lotu. Potem uderzyła w powierzchnię wody. Chłód był szokujący, ale nie nieprzyjemny. Woda otoczyła ją miękko, tłumiąc dźwięki zewnętrznego świata. Cisza podwodnego królestwa była niemal absolutna, przerywana tylko bulgotaniem powietrza.
Zanurkowała głębiej, otwierając oczy. Światło słoneczne przesączało się przez wodę, tworząc ruchome, zielonkawe smugi w półmroku głębin. Rozglądała się, pozwalając, by woda niosła ją powoli. I wtedy go zobaczyła.
Wąż.
Był niewyobrażalnie wielki. Jego cielsko, grube jak pień starego drzewa, wiło się w spokojnym, hipnotyzującym rytmie. Łuski lśniły tysiącem odcieni — od głębokiej, szmaragdowej zieleni po płynne złoto, mieniąc się przy każdym ruchu, jakby były utkane ze światła słonecznego i cienia głębin. Płynął powoli, majestatycznie, władca tego podwodnego królestwa. Jego głowa, szeroka i płaska, ozdobiona była wzorem przypominającym koronę. A oczy… Oczy były wielkie, stare i zdumiewająco inteligentne. Pełne spokojnej mocy, bez śladu agresji czy dzikości. Patrzyły na nią bez lęku, z ciekawością.
Wiktoria poczuła to całą sobą — to nie był potwór z opowieści burmistrza. To była prastara, mądra istota, która znalazła tu swój dom, swoje sanktuarium. Czuła jej spokój, jej siłę, jej głębokie połączenie z tym miejscem.
I wtedy ciszę przerwał krzyk. Ostry, gniewny, rozkazujący. Dźwięk tak obcy w tej spokojnej scenerii, że aż zabolał.
— WYNOCHA Z WODY! NATYCHMIAST!
Wynurzyła się gwałtownie, kaszląc i łapiąc powietrze. Na brzegu, tuż przy krawędzi jeziora, stał on. Morian.
Wyglądał jak ucieleśnienie burzy w pogodny dzień. Wysoki, barczysty, ubrany w ciemną skórę i stal. Stał mocno rozstawionych nogach, emanując aurą zimnej, skupionej siły i niebezpieczeństwa. Jego twarz, naznaczona starymi bliznami, była jak mapa trudnego życia — każda linia opowiadała historię walki, straty, przetrwania. Ciemne włosy, sięgające ramion, opadały mu częściowo na czoło, a oczy — zimne, szare jak stal przed burzą — wpatrywały się w nią, a potem przeniosły się na wynurzającą się za nią głowę węża. W jego spojrzeniu nie było strachu, tylko determinacja łowcy, który namierzył cel. W potężnej dłoni ściskał rękojeść ciężkiego miecza, którego klinga nosiła ślady niezliczonych bitew. Każdy jego mięsień był napięty, gotowy do działania.
Gdy zobaczył węża w pełnej krasie, jego postawa stała się jeszcze bardziej niebezpieczna. Bez chwili wahania ruszył do przodu, podnosząc miecz, gotów zadać cios.
— NIE! — krzyknęła Wiktoria, w ostatniej chwili gramoląc się na brzeg i stając pomiędzy nim a wężem. Rozłożyła ręce, osłaniając stworzenie własnym ciałem, choć drżała na całym ciele od zimna i emocji. — Zostaw go!
Morian zatrzymał się gwałtownie, jego stalowe oczy zwęziły się gniewnie.
— Odsuń się, dziewczyno! — warknął, a jego głos był twardy jak kamień. — Nie masz pojęcia, z czym masz do czynienia! To potwór! Bestia! Pożre cię, zanim zdążysz mrugnąć!
— To chyba ty nie masz pojęcia! — odparła Wiktoria, unosząc podbródek. Czuła za sobą spokojną obecność węża, który wynurzył się bardziej, obserwując scenę swoimi mądrymi oczami. — On mnie nie skrzywdzi! To nie jest potwór, tylko zwierzę! Czuję to! Ma duszę! Nie zrobił nic złego! A ty chcesz go zabić tylko dlatego, że jest wielki i inny?!
Morian zacisnął palce na rękojeści miecza tak mocno, aż zbielały mu knykcie. W jego oczach pojawił się błysk czegoś więcej niż tylko gniewu — frustracji, może nawet zmęczenia.
— Wiesz, ile razy słyszałem takie bzdury? — Jego głos był teraz niższy, bardziej znużony, ale wciąż niebezpieczny. — Ile razy ludzie płakali mi nad „niewinną istotką”, którą potem znajdowałem w kawałkach razem z nimi? Nie zaryzykuję życia dla twoich sentymentów! Ktoś mnie wynajął, żebym pozbył się zagrożenia! Powiedziano mi, że ta bestia zabiła kobietę!
— Kłamstwo! — słowo wyrwało jej się z piersi, głośniejsze niż zamierzała. Poczuła, jak drżenie rąk ustępuje miejsca fali gorącego sprzeciwu. Wyprostowała się, patrząc mu prosto w oczy. — A widziałeś to? Byłeś tam? Czy po prostu ślepo wierzysz w opowieści tych, którzy się boją albo mają coś do ukrycia? Ktoś ci zapłacił, żebyś go zabił, prawda? Więc po co sprawdzać fakty? Łatwiej jest machnąć mieczem i uznać sprawę za załatwioną!
Morian zamarł. Jego oczy na moment straciły swoją stalową twardość, zastąpioną przez cień niepewności. Wspomnienie kłamliwego tonu burmistrza, jego własne podejrzenia… Spojrzał na dziewczynę — przemoczoną, drżącą, ale zdeterminowaną. Potem jego wzrok powędrował na węża. Stworzenie wciąż obserwowało ich spokojnie z wody. Nie było w nim cienia agresji. Tylko czujna inteligencja.
— To nie ma znaczenia — powiedział w końcu, ale jego głos był cichszy, pozbawiony wcześniejszej pewności. Napięcie wciąż jednak było wyczuwalne. — Nawet jeśli teraz jest spokojny, to tylko kwestia czasu. Taka jest ich natura. Natura potwora.
— A jeśli się mylisz? — Wiktoria zrobiła krok w jego stronę, nie spuszczając z niego wzroku. — Jeśli twoja „prawda” jest tylko strachem i uprzedzeniem? Ile niewinnych istot już zabiłeś, wierząc w takie „prawdy”?
Morian milczał przez długą chwilę, wpatrując się w nią przenikliwie, jakby próbował przejrzeć ją na wylot. Wiatr szumiał w koronach drzew, mieszał się z hukiem wodospadu. W końcu wypuścił powietrze długim, powolnym westchnieniem i powoli, bardzo powoli, opuścił miecz, wbijając jego czubek w miękką ziemię u swoich stóp.
— Jeśli się mylę… — zaczął cicho, głos stracił dawną twardość. Urwał na moment, wpatrując się w dal, jakby ważył słowa. — …to po prostu dzisiaj nie zarobię. — Wzruszył lekko ramionami, ale w jego oczach pojawił się cień goryczy. — I będę musiał dodać kolejną wątpliwość do kolekcji.
Zapanowała cisza, ciężka od niewypowiedzianych słów. Wiktoria nie odzywała się. Wiedziała, że to nie koniec. To była tylko chwila zawieszenia, moment, w którym jego światopogląd został zachwiany.
Wtedy wąż poruszył się w wodzie, podpływając bliżej brzegu, niemal do jej stóp. Wiktoria odwróciła się od łowcy i uklękła na wilgotnej ziemi. Powoli, bez lęku, wyciągnęła rękę w stronę potężnej głowy. Zamknęła oczy, wsłuchując się nie tylko w szum wody, ale w cichy rytm życia pulsujący wokół niej, w energię płynącą od tej niezwykłej istoty. Czuła pod palcami delikatne drżenie skóry węża, jakby przekazywał jej coś więcej niż tylko swoją obecność.
Wąż zawahał się tylko przez moment, a potem powoli opuścił głowę i delikatnie oparł ją na jej wyciągniętej dłoni. Dotyk jego łusek był chłodny i gładki. Wiktoria poczuła przepływającą przez nią falę spokoju i zrozumienia. Pozwoliła sobie na całkowite otwarcie, na połączenie.
Nie tylko dotyk. To było jak zanurzenie w innym wymiarze percepcji. Fala ciepła przepłynęła przez jej ciało, a przed jej zamkniętymi oczami pojawiły się obrazy — nie wspomnienia, lecz czyste odczucia. Świat widziany oczami węża. Pulsujące barwy energii życiowej. Woda mieniąca się wszystkimi odcieniami błękitu i zieleni, skały pulsujące czerwienią i złotem ukrytego w nich ciepła. Czuła przepływ życia w strumieniu, w roślinach, w najmniejszych owadach. Czuła prądy wody muskające jej łuski, powolne, miarowe bicie potężnego serca w jej własnej piersi. Huk wodospadu brzmiał inaczej — jak głęboka, wibrująca pieśń ziemi. Czuła smak czystej wody i zapach mokrych kamieni, intensywniejsze, pierwotne. Czuła prastary spokój tego miejsca i głęboką więź węża z nim. Czuła jego samotność, jego siłę i jego wiekowe zmęczenie.
Morian stał jak wryty, obserwując. Zmarszczył brwi, próbując znaleźć w tym jakiś podstęp, sztuczkę. Ale niczego nie dostrzegał. Tylko dziewczynę i węża w cichej komunii. Poczuł dziwny ucisk w piersi — mieszaninę irytacji i czegoś, czego nie potrafił nazwać. Wspomnienie starych ksiąg wróciło z nową siłą. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza, jakby szukając oparcia w znajomym ciężarze stali.
Po chwili, która mogła trwać wieczność, odwrócił się na pięcie. Bez słowa, bez jednego spojrzenia w ich stronę, ruszył w głąb lasu, znikając między drzewami równie cicho, jak się pojawił.
Wiktoria otworzyła oczy, czując na dłoni ciężar głowy węża. Wiedziała, że łowca odszedł. Ale czuła też, że to nie było pożegnanie. To była tylko przerwa. Ich ścieżki miały się jeszcze skrzyżować. A pytanie, czy można ufać potworom — lub ludziom — pozostało bez odpowiedzi.
Rozdział 11 — Strzyga
Morian wracał do wioski powoli, bez pośpiechu. Krok za krokiem, jego ciężkie buty chlapały w błocie, które zdawało się być nieodłącznym elementem tego miejsca. Słońce, które tak pięknie oświetlało dolinę wodospadu, tutaj, między krzywymi chatami, traciło swoją moc, filtrowane przez dym i wszechobecny zapach wilgoci i rozkładu. Czuł na sobie spojrzenia. Ludzie kręcący się po placu — kobiety niosące wodę, mężczyźni opierający się o ściany chat, dzieci ganiające zabiedzonego psa — wszyscy zerkali na niego ukradkiem. W ich oczach widział mieszaninę strachu, ciekawości i nadziei. Nadziei, że przyniósł im wybawienie od… czegokolwiek, co naprawdę ich trapiło. A może tylko od węża. Nie obchodziło go to.
Wiedział, że burmistrz czeka. Tacy jak on zawsze czekają. Niecierpliwie, jak pająki w centrum swojej sieci. Nikt nie podszedł, nikt nie zagadnął. Aura, która go otaczała — aura łowcy, człowieka, który obcuje ze śmiercią — trzymała ich na dystans.
Pchnął drzwi karczmy. Tym razem wnętrze było niemal puste, pogrążone w półmroku i ciszy przerywanej jedynie brzęczeniem natrętnej muchy. Zniknęli gapie i pijacy. Został tylko on. Burmistrz. Siedział przy tym samym stole co poprzednio, ale teraz zajmował centralne miejsce, jak udzielny władca na swoim dworze. Przed nim stał pusty kufel. Jego palce, grube i pokryte pierścieniami, bębniły miarowo o lepkie drewno blatu. Dźwięk niósł się echem w pustej sali, podkreślając napięcie.
— I jak? — Głos burmistrza był ostry, pozbawiony wcześniejszej, udawanej troski. Poderwał głowę, a jego małe oczka zwęziły się, wpatrując w Moriana. — Po robocie? Łeb masz?
Morian podszedł do stołu, nie spiesząc się. Ściągnął powoli skórzane rękawice, czując na sobie natarczywe spojrzenie burmistrza. Rzucił je na stół. Miękki odgłos skóry uderzającej o drewno był jedyną odpowiedzią przez kilka długich sekund.
— Nie widzę konieczności zabijania go — oznajmił w końcu spokojnie, a jego głos, niski i opanowany, zdawał się potęgować ciszę w karczmie.
Zapadła chwila kompletnego bezruchu. Burmistrz zmrużył oczy, jakby nie dosłyszał lub nie zrozumiał. Tik w kąciku jego ust zaczął drgać gwałtowniej.
— Co takiego? — wycedził przez zaciśnięte zęby.
— To nie potwór — powtórzył Morian, a w jego głosie nie było śladu wahania. Sięgnął do bukłaka u pasa, odkręcił go i pociągnął długi łyk wody, zupełnie niewzruszony narastającą wściekłością burmistrza. — To po prostu zwierzę. Stare, wielkie, ale tylko zwierzę żyjące przy wodospadzie. Nie stanowi zagrożenia. Nie mam tu nic więcej do roboty.
Twarz burmistrza nabiegła krwią. Gwałtownym ruchem sięgnął po nóż leżący na stole — duży, ciężki nóż do krojenia mięsa, z ostrzem lśniącym nawet w półmroku. Zaczął obracać go powoli w palcach, jakby ważył jego ciężar. Jego oczy płonęły.
— To nie była prośba, łowco — syknął, a jego głos był teraz twardy, napięty jak struna. W spojrzeniu czaiła się nie tylko frustracja, ale i zimna groźba. — Myślisz, że możesz tak po prostu przyjść, wziąć pieniądze i odejść? Nie dostaniesz reszty zapłaty. A ludzie… ludzie dowiedzą się, że łowca potworów, którego wynajęliśmy za ciężkie pieniądze, stchórzył. Albo co gorsza, że zadaje się z bestiami. Powiesz im, że to nie potwór? Spróbuj. A jak jutro, pojutrze, za tydzień, coś się stanie… jak zniknie kolejne dziecko albo znajdziemy następne zwłoki… ta krew będzie na twoich rękach. I na rękach tej… — urwał, jakby szukając odpowiedniego słowa — …dziwaczki, którą widziano, jak kręci się przy wodospadzie.
Morian nawet nie drgnął. Patrzył na burmistrza spod lekko przymkniętych powiek, jego twarz była nieprzeniknioną maską. Nie pierwszy raz słyszał takie groźby. Szantaż, strach, manipulacja — to były narzędzia ludzi takich jak burmistrz. Tanie i przewidywalne.
— Jeśli chcesz, żeby ktoś zabił dla ciebie niewinne stworzenie, znajdź innego głupca — powiedział cicho, ale jego głos niósł w sobie stalową nutę. Powoli wstał, przeciągając się leniwie, jakby cała ta rozmowa śmiertelnie go nudziła. — Ale nie okłamuj mnie więcej. Szczególnie w sprawie morderstwa. Bo następnym razem może ci to nie wyjść na dobre.
Burmistrz przez chwilę mierzył go wzrokiem, jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości. Nóż w jego dłoni znieruchomiał. W końcu jednak, jakby zdając sobie sprawę z bezcelowości gróźb wobec kogoś takiego jak Morian, odchylił się na krześle. Jego twarz nagle złagodniała, a na usta wypełzł fałszywy, jowialny uśmiech. Westchnął ciężko.
— Dobrze, dobrze. Może się nie dogadaliśmy. Może byłem zbyt… porywczy. — Uśmiechnął się szerzej, sięgając do wewnętrznej kieszeni kaftana. Wyciągnął z niej niewielką, skórzaną sakiewkę, ciężką od monet. Rzucił ją na stół obok rękawic Moriana. Brzęk złota był głośny w ciszy. — Zrozum, ludzie się boją. Potrzebują poczucia bezpieczeństwa. Może zmienisz zdanie, jak dorzucę jeszcze trochę do naszej umowy? Za fatygę. I za dyskrecję.
Morian nawet nie spojrzał na pieniądze. Jego oczy wciąż spoczywały na twarzy burmistrza, zimne i pogardliwe.
— Nie interesuje mnie to.
Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Czuł na plecach palące spojrzenie burmistrza, pełne nienawiści i upokorzenia. Nie obejrzał się. Nie zwolnił kroku. Wyszedł z dusznej atmosfery karczmy na błotnisty plac, zostawiając za sobą kłamstwa, chciwość i zapach strachu. Nie miał już tu nic do roboty.
Nie zauważył jej. Nie usłyszał. Ale ona tam była.
Wiktoria poruszała się skrajem lasu, tuż za ostatnimi chatami wioski, cicho jak cień. Obserwowała, jak Morian wychodzi z karczmy. Jej kroki były lekkie, niemal bezszelestne na miękkiej ziemi. Oddech miała równy, skupiony. Trzymała bezpieczny dystans, ale nie spuszczała go z oczu. Coś w tym człowieku ją intrygowało. Jego siła, jego spokój, ale też… ta chwila wahania nad wodospadem. Nie był taki jak staruszka z chaty. Był niebezpieczny, ale może… nie do końca zły?
Nyxar szedł bezszelestnie przy jej nodze, jego czarna sierść niemal zlewała się z cieniami. Guzik krążył wysoko w powietrzu, niewidoczny z ziemi, ale jego ostre oczy śledziły każdy ruch łowcy. Co jakiś czas zlatywał niżej, by bezgłośnie wylądować na jej ramieniu.
Po co za nim idziemy? — zapytał w jej myślach Nyxar, jego mentalny głos był jak zawsze spokojny, ale czujny. Jest niebezpieczny.
Wiem — odpowiedziała mu w myślach Wiktoria. — Ale… czuję, że coś się wydarzy. Coś złego.
Co robimy? Obserwujemy? — zakrakał cicho Guzik, przekrzywiając łebek.
Cicho — syknęła bezgłośnie Wiktoria, nie spuszczając wzroku z oddalającej się sylwetki mężczyzny.
Morian, nieświadomy obserwatorów, ruszył pewnym krokiem w stronę lasu, tą samą ścieżką, którą wcześniej podążał do wodospadu.
Las zdawał się wstrzymywać oddech. Śpiew ptaków urwał się gwałtownie, zastąpiony przez nienaturalną, ciężką ciszę — nawet brzęczenie owadów ucichło. Wiatr zamarł w gałęziach. Powietrze stało się zimne, lepkie, niosąc ze sobą słodkawy odór rozkładu, który zdawał się pełznąć z głębi lasu.
Morian wyczuł to pierwszy. Jego doświadczone zmysły zaalarmowały go na ułamek sekundy przed tym, zanim świadomie zrozumiał zagrożenie. Zatrzymał się gwałtownie w pół kroku, jego ręka instynktownie powędrowała do rękojeści miecza. Rozejrzał się powoli, jego stalowe oczy lustrowały gęstwinę, cienie między drzewami. Coś było nie tak. Powietrze zgęstniało, stało się zimne i nasycone zapachem… rozkładu i czegoś jeszcze. Czymś drapieżnym i nienaturalnym.
Wiktoria, idąca w pewnej odległości za nim, również stanęła jak wryta. Poczuła to samo — nagły, lodowaty dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa. Nyxar przywarł do ziemi, warcząc cicho, jego sierść zjeżyła się na karku. Guzik gwałtownie zafurkotał skrzydłami, wzbijając się wyżej i rozglądając nerwowo.
I wtedy się pojawiło.
Z najgłębszego cienia, spomiędzy dwóch potężnych dębów, wyłoniła się sylwetka. Ciemna, wysoka, przeraźliwie chuda. Poruszała się w nienaturalny, szarpany sposób, jak marionetka zerwana ze sznurków. Długie, szponiaste ręce zwisały bezwładnie po bokach. Głowa była osadzona na cienkiej szyi pod dziwnym kątem, a twarz… Twarzy prawie nie było. Tylko ściągnięta, szara skóra, zapadnięte oczodoły i rozdziawione w niemym krzyku usta, odsłaniające rzędy ostrych jak igły zębów. Strzyga. Oprócz odoru rozkładu, promieniowała od niej fala nienaturalnego zimna, które sprawiało, że włoski na karku stawały dęba.
Morian zaklął cicho pod nosem. Sięgnął po miecz, ale zanim zdążył go dobyć, bestia skoczyła. Poruszyła się z niewiarygodną, nienaturalną prędkością. Długie ramię świsnęło w powietrzu i uderzyło go w pierś z siłą taranu. Morian poczuł, jak powietrze uchodzi mu z płuc, a świat zawirował. Przekoziołkował po ziemi, uderzając plecami o korzeń drzewa. Ból był ostry, ale adrenalina już płynęła w jego żyłach. Błyskawicznie zerwał się na nogi, splunął krwią i ziemią, unosząc miecz w pozycji obronnej.
Strzyga skręciła głowę, wydając z siebie cichy, gardłowy syk. Jej oczy — jeśli można je było tak nazwać — były pustymi, czarnymi dziurami, w których czaiła się tylko zimna, bezmyślna nienawiść do wszystkiego, co żyje.
Wtedy rozległ się piskliwy wrzask. Guzik, niczym czarna błyskawica, runął z góry, celując prosto w oczy potwora.
Morian usłyszał tylko chaos dźwięków — przeraźliwe krakanie kruka, wściekłe warczenie psa, syk i gardłowe bulgotanie strzygi. Nyxar skoczył na bestię z boku, zatapiając potężne kły w jej chudej nodze. Strzyga zawyła z bólu i wściekłości, odtrącając psa jednym uderzeniem szponiastej dłoni. Ale atak psa dał Wiktorii ułamek sekundy. Poruszając się z zadziwiającą szybkością i gracją, odbiła się od pnia pobliskiego drzewa i wylądowała bezszelestnie tuż za plecami potwora. W jej dłoni błysnął krótki, szeroki sztylet.
Morian zauważył to kątem oka. Zrozumiał jej zamiar bez słów. Wykorzystał chwilowe odwrócenie uwagi strzygi i zaatakował frontalnie, zmuszając ją do obrony. Bestia zasyczała, machając na oślep długimi ramionami, ale Morian był szybszy, bardziej doświadczony. Sparował cios, uchylił się przed kolejnym, opierając się plecami o pień drzewa, by zyskać stabilność. Wykorzystał siłę impetu i pchnął mieczem, celując w korpus. Ostrze ze zgrzytem przecięło twardą, suchą skórę potwora, ale ześlizgnęło się po żebrach, nie zadając poważniejszych obrażeń.
Guzik, wciąż krążąc tuż nad głową strzygi i unikając jej chaotycznych ciosów, skrzeczał histerycznie.
— Z lewej! Głupia! Z lewej! — wrzasnął, a jego głos, choć piskliwy, był zaskakująco wyraźny.
Morian usłyszał krzyk ptaka. Z lewej? nonsens… Ale zanim ta myśl zdążyła wybrzmieć, zobaczył ruch dziewczyny. Reagowała zanim ptak skończył skrzeczeć, zanim strzyga drgnęła. Instynkt? Szczęście? Niemożliwe. Coś tu było cholernie nie tak. Ufając odruchom wypracowanym przez lata walki, sam uskoczył w bok. Strzyga zaatakowała dokładnie tam, gdzie przed chwilą stała Wiktoria — z lewej strony. Jej szpony świsnęły w powietrzu. Ale Wiktoria była już gotowa. Przyklękając nisko, wykorzystała odsłonięcie potwora i z całej siły wbiła ostrze sztyletu w jego bok.
Strzyga zawyła przeraźliwie, tym razem z bólu i zaskoczenia. Odskoczyła do tyłu, szarpiąc się i próbując dosięgnąć rany. Nyxar, otrząsnąwszy się po uderzeniu, warczał nisko, gotów ponownie rzucić się do ataku. Morian i Wiktoria zbliżyli się do siebie, stając niemal ramię w ramię. Ich oddechy były szybkie, urywane, ale oczy mieli skupione na potworze, czujne i gotowe.
Morian zerknął na nią kątem oka. Coś w jej ruchach, w tej niesamowitej szybkości reakcji, nie pasowało do obrazu zwykłej wiejskiej dziewczyny. Była zbyt szybka. Zbyt pewna. Jakby czytała w myślach potwora. Jakby wiedziała, co zrobi, zanim to zrobił.
— Skąd wiedziałaś? — rzucił cicho, nie spuszczając wzroku ze strzygi. — Że zaatakuje z lewej?
Wiktoria nie odpowiedziała od razu. Jej twarz była blada, ale oczy płonęły determinacją. Guzik skrzeczał coś o swojej genialnej taktyce powietrznej, a Nyxar warczał ostrzegawczo. Spojrzała na niego tylko przez moment, a w jej oczach, na ułamek sekundy, dostrzegł nie tylko determinację, ale i dziwną, nieludzką głębię — jakby patrzyła na świat jednocześnie jego oczami i oczami psa warczącego u jej boku. Ten błysk nienaturalnego połączenia wystarczył, by w jego umyśle znów pojawiły się obrazy zakurzonych ksiąg…
Strzyga nie dała im więcej czasu na rozmowę. Z nową furią rzuciła się do ataku. Tym razem byli gotowi. Działali jak jeden organizm, jakby trenowali razem od lat. Morian uniósł miecz, blokując pazurzasty cios wymierzony w jego głowę. Metal zgrzytnął o kość. Wiktoria wykorzystała to otwarcie, błyskawicznie wślizgując się pod ramieniem potwora i wbijając sztylet głęboko w jego kark.
Strzyga zawyła ponownie, potrząsając głową, ale nie padła. Zaatakowała chaotycznie, na oślep, jej ruchy stawały się coraz bardziej dzikie i desperackie. Ale Morian i Wiktoria byli jak tancerze śmierci. Każdy ich ruch uzupełniał się wzajemnie — gdy jedno unikało, drugie uderzało. Gdy jedno blokowało, drugie atakowało z innej strony. Poruszali się płynnie wokół wyjącego potwora, ich style walki — jego oparty na sile i doświadczeniu, jej na szybkości i precyzji — tworzyły zabójczą kombinację.
W końcu Morian dostrzegł okazję. W szaleńczym ataku strzyga na moment odsłoniła gardło. Bez chwili wahania, z siłą i precyzją zrodzoną z setek walk, pchnął mieczem. Ostrze przebiło twardą skórę i chrząstki, wychodząc z drugiej strony szyi. W tym samym ułamku sekundy Wiktoria, jakby czytając w jego myślach, dokończyła dzieła, wbijając swój sztylet aż po rękojeść prosto w miejsce, gdzie powinno bić serce potwora.
Strzyga zawyła po raz ostatni — długim, zduszonym jękiem agonii. Jej ciało zadrżało konwulsyjnie, a potem osunęła się ciężko na ziemię, wzbijając tumany kurzu i suchych liści. Nieruchoma. Martwa.
Zapadła cisza. Gęsta, ogłuszająca po chaosie walki. Słychać było tylko ich przyspieszone oddechy i ciche skomlenie Nyxara, który lizał ranę na nodze.
Gdy kurz opadł, a ostatnie echo wycia strzygi ucichło wśród drzew, Nyxar podniósł łeb i spojrzał na kruka, który wylądował na pobliskiej gałęzi, otrzepując pióra. W oczach psa wciąż czaiła się niechęć, ale pojawiło się też coś nowego.
Przynajmniej nie uciekłeś, skrzeczący worku piór — mruknął w myślach Wiktorii, choć na zewnątrz wydał tylko cichy pomruk.
Guzik rozpostarł dumnie skrzydła.
— Oczywiście, że nie! Guzik nigdy nie ucieka! No… prawie nigdy. Poza tym, mam zasadę: jeśli już kraczesz jak opętany, to rób to do samego końca! I przyznaj, moje ostrzeżenie uratowało wam skórę!
Nadal go nie lubię — warknął Nyxar do Wiktorii. — Ale może… może jednak nie jest kompletnie bezużyteczny.
Morian stał nieruchomo, jego pierś unosiła się ciężko. Miecz w jego dłoni był ciężki. Spojrzał na Wiktorię, która stała równie nieruchomo, ściskając rękojeść sztyletu, jej twarz wciąż blada, ale oczy błyszczące dziwnym światłem. Ich spojrzenia spotkały się nad martwym ciałem potwora.
Nie padło ani jedno słowo. Ale oboje wiedzieli. Ta walka była czymś więcej niż tylko przypadkowym starciem. Była dowodem na coś dziwnego, niepokojącego, ale i potężnego. Działając razem, bez słów, bez planu, stanowili niemal idealny duet bojowy.
Po chwili, która zdawała się trwać wieki, Morian w końcu się poruszył. Podszedł do ciała strzygi, jakby dopiero teraz w pełni rejestrując koniec walki. Pochylił się nad ciałem strzygi… Ale jego palce, badające ranę, na moment zawahały się. Spojrzał na swój miecz, potem w stronę, gdzie stała dziewczyna z psem. Świat nagle wydał mu się mniej… poukładany. Mniej czarno-biały. I to uczucie było bardziej niepokojące niż widok martwego potwora u jego stóp.
Rozdział 12 — Sojusz
Ciało strzygi leżało nieruchomo na wilgotnej ściółce. Kwaśny, mdlący zapach śmierci i rozkładu unosił się nad nim, mieszając z czystą wonią mokrej ziemi i żywicy. Morian spojrzał na poskręcane zwłoki z obojętnością wyrytą na twarzy, jakby widok martwego potwora był dla niego równie codzienny co wschód słońca. Bez pośpiechu schował miecz, sięgnął do pasa i wyjął krótki, zakrzywiony nóż. Ostrze błysnęło w przefiltrowanym przez liście świetle. Przyklęknął przy potworze i szybkim, wprawnym ruchem odciął jeden z nienaturalnie długich, szponiastych palców. Przeciął twardą skórę i ścięgna z cichym chrzęstem, który zginął w leśnej ciszy. Zrobił to z precyzją chirurga, bez cienia wahania czy obrzydzenia.
Wiktoria przyglądała się temu w milczeniu, czując, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Czekała, aż Morian schowa makabryczną zdobycz do małej, skórzanej sakwy przy pasie. Dopiero wtedy odezwała się cichym, ale stanowczym głosem:
— Po co ci to?
Morian nawet na nią nie spojrzał, zajęty ocieraniem ostrza noża o skraj skórzanego płaszcza.
— Dowód — odparł beznamiętnym tonem, jakby mówił o pogodzie. — Że to strzyga zabijała, a nie ten twój wąż znad wodospadu. Teraz burmistrz będzie musiał mi zapłacić. Nawet jeśli nie za węża, to za to.
— Sprzedajesz… części potworów? — Wiktoria zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć logikę stojącą za tym chłodnym pragmatyzmem.
— Trofea przekonują ludzi — wzruszył ramionami, prostując się. Na jego ustach pojawił się lekki, cyniczny uśmiech. — Przekonują, że problem został rozwiązany. A przekonani ludzie chętniej płacą. I rzadziej zadają niewygodne pytania.
Wiktoria zamilkła. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Coś w niej buntowało się przeciwko takiemu podejściu, przeciwko sprowadzaniu walki na śmierć i życie do poziomu transakcji. Ale brutalna rzeczywistość tego świata, którą dopiero zaczynała poznawać, uderzyła ją z nową siłą. Dla niego to była praca. Sposób na przetrwanie. Zimny, praktyczny, pozbawiony złudzeń.
Morian spojrzał na nią kątem oka, chowając nóż. Była dziwna. Zbyt spokojna jak na kogoś, kto dopiero co walczył ze strzygą. Zbyt pewna siebie. A jednocześnie naiwna w swoim oburzeniu. Coś w niej jednak nie dawało mu spokoju. Ta szybkość, ta koordynacja w walce…
Nyxar podkradł się bliżej Moriana, węszył ostrożnie wokół jego nóg, nisko warcząc. Łowca rzucił krótkie, badawcze spojrzenie w stronę psa, ale nie odsunął się ani nie wykonał żadnego groźnego gestu.
— A to co? Twój pies obronny? — zapytał w końcu, bardziej stwierdzając niż pytając.
— To Nyxar — powiedziała Wiktoria. — Mój przyjaciel. I przewodnik.
— Przewodnik? — Morian uniósł brew, ale nie drążył tematu. Jego uwaga skupiła się z powrotem na dziewczynie. — Kim ty właściwie jesteś?
Wiktoria zawahała się tylko przez moment. Postanowiła być szczera, przynajmniej częściowo.
— Jestem… powiedzmy, że z innego świata — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. — W moim świecie nie ma takich stworzeń jak to. — Wskazała podbródkiem na martwą strzygę. — Nie znam się na potworach, które mogą czaić się w cieniu. Ale mam pewną zdolność…
— Tak? — prychnął lekceważąco, choć jego oczy pozostały czujne. — I jaka to cudowna moc objawiła się naszej bohaterce?
Ignorując jego sarkazm, Wiktoria kontynuowała spokojnie:
— Potrafię rozróżnić. Wiem, które istoty są po prostu zwierzętami, nawet jeśli groźnymi, a które są… czymś innym. Potworami. Zwierzęta mają duszę, instynkty. Działają, by przetrwać, polują z głodu, bronią terytorium. Tak jak każde żywe stworzenie. Ale potwory… — Zadrżała lekko, przypominając sobie pustkę w oczach strzygi. — One są inne. Puste w środku. Pełne zimnej, mrocznej energii. Nie żyją tak jak my czy zwierzęta. Ich istnienie to… pomyłka natury. Zniszczenie.
Morian uniósł brew, ale tym razem nie skomentował od razu. Jej słowa były dziwaczne, brzmiały jak fragment jakiejś zapomnianej legendy. A jednak… w jakiś pokrętny sposób miały sens. Wiele razy w swojej karierze spotykał stworzenia, których działania wymykały się logice instynktu czy potrzeby przetrwania. Były jak ślepa furia, jak cień śmierci, których jedynym celem zdawało się być sianie zniszczenia. Może ta dziewczyna, mimo swojego dziwactwa, dostrzegała coś, czego on, polegając tylko na stali i doświadczeniu, nie potrafił nazwać? Bzdura, warknął na siebie w myślach, ale ziarno wątpliwości, zasiane nad wodospadem, nie chciało zniknąć.
— Chcę, żebyś mnie uczył — dodała Wiktoria nagle, a jej głos nabrał siły. — Jak walczyć. Jak przetrwać w tym świecie. W zamian… podzielę się z tobą swoją wiedzą. Moją zdolnością. Może to ci się przyda. Oszczędzi ci zabijania czegoś, co nie zasługuje na śmierć. Albo ostrzeże przed prawdziwym złem.
Morian parsknął krótkim, pozbawionym wesołości śmiechem.
— Uważasz, że ja potrzebuję nauczyciela? Zwłaszcza takiego jak ty?
— Myślę, że potrzebujemy siebie nawzajem — odparła prosto Wiktoria.
Łowca milczał przez dłuższą chwilę, mierząc ją wzrokiem. Każda cząstka jego doświadczenia, każdy instynkt łowcy krzyczał, że to głupi, niebezpieczny pomysł. Dziewczyna była młoda, niedoświadczona, związana z dziwnymi zwierzętami i gadająca o duszach potworów. Była problemem, którego nie potrzebował. Mógłby jej odmówić. Mógłby po prostu odejść, zostawić ją samą sobie — robił to przez całe życie. Samotność była bezpieczniejsza.
Ale coś w niej… coś w tym, jak walczyła, jak bez wahania rzuciła się między niego a węża, jak teraz stała przed nim, proponując ten absurdalny układ… było inne. Nie była gotowa na ten świat, to widział wyraźnie. Ale nie była też zwyczajna. I ta jej dziwna pewność co do natury potworów… Może jednak było w tym coś więcej niż tylko młodzieńcza fantazja?
Westchnął ciężko, przecierając dłonią zmęczoną twarz. Spojrzał na nią raz jeszcze — na tę mieszankę naiwności i niepokojącej siły. Ryzyko, pomyślał. Ale może inne niż te, które znam.
— W porządku — powiedział w końcu niechętnie. — Spróbujemy. Ale na moich zasadach. I jeśli będziesz mi przeszkadzać, jeśli narazisz mnie na niebezpieczeństwo przez swoją głupotę, zostawiam cię tam, gdzie stoisz. Zrozumiano?
— Jasne — na twarzy Wiktorii pojawił się nieśmiały, ale szczery uśmiech ulgi.
Guzik, który przez całą rozmowę siedział cicho na gałęzi, przechylił łebek, obserwując ich swoimi bystrymi, paciorkowatymi oczami.
— Oho! Sojusz zawarty! Historyczna chwila! Czas na pieczęć z krwi! Albo przynajmniej jakiś uroczysty uścisk dłoni! Czy skrzydła? — zakrakał wesoło, podlatując bliżej.
Morian zmrużył oczy, patrząc na ptaka z wyraźną irytacją. Wiktoria parsknęła cichym śmiechem.
— Ruszajmy — mruknął łowca, ignorując kruka i odwracając się w stronę lasu.
I ruszyli w głąb gęstniejącego mroku, niepewni, co przyniesie im ten dziwny, wymuszony sojusz.
Rozdział 13 — Korzenie mroku
Morian odzyskał resztę zapłaty od burmistrza. Szpon strzygi był wystarczającym dowodem, by zamknąć usta chciwemu urzędnikowi i oczyścić reputację węża znad wodospadu — przynajmniej na jakiś czas. Z zimną satysfakcją przyjął monety, nie poświęcając burmistrzowi ani jednego zbędnego słowa. Tak rozpoczęła się ich wspólna, niepewna podróż.
Morian, choć z natury milczący i zamknięty w sobie, czasami dzielił się z Wiktorią swoją wiedzą. Rzucał krótkie, rzeczowe opisy potworów, które mogli spotkać, mówił o ich słabościach, o śladach, jakie zostawiają. Robił to oschle, jakby od niechcenia, ale Wiktoria chłonęła każde słowo, próbując zrozumieć brutalne zasady rządzące tym światem. Mimo jego ostrzeżeń, ich wspólna droga była jak dotąd zaskakująco spokojna. Krajobraz zmieniał się powoli, lasy ustępowały miejsca wzgórzom, a potem znów gęstniały. Aż pewnego dnia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, trafili na kolejną osadę.
Już przy pierwszym kroku postawionym między pierwszymi domami oboje poczuli, że coś jest fundamentalnie nie tak. Powietrze było nienaturalnie gęste i ciężkie, lepkie od wilgoci, która osiadała na skórze niczym niewidzialna rosa, mimo że niebo nad nimi pozostawało czyste… Domy wyglądały na zwyczajne, niektóre nawet zadbane, z małymi ogródkami i równo ułożonym drewnem przy ścianach. Ale panowała wokół nich złowroga, nienaturalna cisza. Zbyt głęboka, zbyt martwa, jak na miejsce, gdzie powinni mieszkać ludzie, gdzie powinien rozbrzmiewać gwar codziennego życia. Morian zmarszczył brwi, czując coś jeszcze — subtelny, nieprzyjemny posmak w powietrzu. Jak stęchlizna, ale nie zwykła. Była to woń magii, ale spaczonej, zgniłej. Coś, co udawało życie, ale było tylko jego plugawą imitacją. Jego rzadki dar, zdolność wyczuwania magicznych emanacji, alarmował go cichym, nieprzyjemnym mrowieniem na karku.
W centrum wioski, na niewielkim placu, rosło olbrzymie, prastare drzewo. Jego korona była niezwykle gęsta, tworząc mroczny baldachim nawet w świetle dnia. Ciemna, niemal czarna kora zdawała się dziwnie połyskiwać, jakby była wiecznie wilgotna. Wiktoria przystanęła gwałtownie, czując zimny dreszcz pełznący po plecach. Coś w tym drzewie budziło w niej pierwotny lęk.
— Coś ci się nie podoba? — mruknął Morian, zatrzymując się obok niej. Spoglądał na nią spod przymrużonych powiek, jego twarz jak zwykle była nieprzenikniona. On też to czuł, teraz silniej. Zgniła magia pulsowała wokół drzewa jak chore serce.
— To drzewo… — wyszeptała Wiktoria, ściszając głos, jakby bała się, że potężne konary mogą ją usłyszeć. — Ono… jest złe. Ciemne. Utkane z mroku.
Morian zmarszczył brwi, patrząc sceptycznie na drzewo.
— Bzdury. To tylko stare drzewo. Pewnie widziało niejedno — powiedział, bardziej próbując przekonać samego siebie niż ją.
Ale gdy przyjrzał mu się uważniej, sam poczuł lekkie ukłucie niepokoju. To nie był tylko niepokój. To była pewność, płynąca z jego daru. Magia tego miejsca była stara, potężna i skażona. Trująca. Coś w jego masywnym pniu, w splątanych konarach, w tej nienaturalnej czerni kory, było odpychającego. Coś, co nie pasowało do reszty otoczenia.
Z pobliskiego domu wyszła kobieta. Poruszała się powoli, ociężale, jakby każdy krok sprawiał jej ból lub wymagał ogromnego wysiłku. Jej oczy miały dziwny, mętny odcień, pozbawione blasku, jakby nie spała od wielu tygodni. Podniosła na nich wzrok, ale jej spojrzenie było puste, nieobecne, jakby patrzyła przez nich, a nie na nich.
— Goście — wymamrotała cicho, a jej głos był monotonny, pozbawiony jakichkolwiek emocji. — Nie mieliśmy gości od dawna.
Wiktoria spojrzała na nią uważnie, sięgając swoim darem. Poczuła to wyraźnie — ledwie tlącą się iskrę życia, przygaszoną, wyssaną. Kobieta była jak pusta skorupa.
— Oni… oni tu są tylko ciałem — powiedziała cicho do Moriana. — Coś zabrało z nich resztę. Duszę. Energię.
Morian zacisnął usta. Zgnilizna magiczna wysysała życie z tej wioski. Nienawidził takich spraw. Magia, klątwy, pasożyty umysłu — rzeczy, których nie można było po prostu przebić mieczem i załatwić sprawy. Wymagały finezji, wiedzy, której często mu brakowało. Jego dar pozwalał wyczuć zagrożenie, ale nie zawsze podpowiadał, jak je zwalczyć.
— Musimy odpocząć — powiedział krótko. Zmęczenie dawało o sobie znać po długim marszu. — A potem się tym zajmiemy. Cokolwiek to jest.
Zatrzymali się w jednym z pustych domów, który wskazała im kobieta machnięciem ręki, zanim wróciła do swojej chaty, nie czekając na odpowiedź. Wnętrze było zaskakująco czyste, ale powietrze miało dziwną, stęchłą woń — zapach kurzu, starości i tej samej, wszechobecnej, zatrutej magii. Morian, nie tracąc czasu, rzucił swój tobołek na ziemię i położył się na prostej, drewnianej ławie przy ścianie, niemal natychmiast zamykając oczy, próbując odciąć się od nieprzyjemnych emanacji. Wiktoria usiadła na zydlu przy stole, czując, jak dziwna, nienaturalna senność zaczyna ją ogarniać. Coś cichego, niewidzialnego, szeptało w jej myślach, delikatne jak muśnięcie wiatru, kołysząc ją do snu, obiecując odpoczynek… zapomnienie…
Nagle ciszę przerwał paniczny, piskliwy wrzask.
— NIE SPAĆ! OBŁĄKANI! NIE SPAĆ, BO WAS ZJE! POŻRE WASZE SNY! — Guzik wpadł do chaty przez otwarte okno, latając w kółko jak oszalały i trzepocząc gwałtownie skrzydłami.