Słowo wstępne
Poeci mają dar opisywania rzeczy zwyczajnych w sposób absolutnie niezwykły, piękny czy poruszający. Czasem do bólu wręcz odzierają wyobrażenia czytelnika z wszelkich złudzeń, by innym razem rozpalić nadzieje, niby od niechcenia, używając przy tym tak niewielu słów. Powiedzieć o poezji Michała, że jest kwintesencją powyższej sentencji, to nic nie powiedzieć.
Od wielu, wielu lat zajmuję się promocją czytelnictwa. Robię to na poły zawodowo i w pełnym wymiarze z pasji i dla nieskrywanej przyjemności. Od kiedy jednak prowadzę społeczną kampanię „Nie czytasz? Nie idę z Tobą do łóżka!”, mógłbym śmiało postawić tezę, że widziałem już wiele i nie ma niemalże szans na to, by na rodzimym podwórku ktokolwiek zaskoczył mnie swoją twórczością. Zwłaszcza w dziedzinie poezji, gdzie szanowani przeze mnie giganci przenieśli się już do wieczności…
Próbowałem sięgnąć pamięcią, by odnaleźć ten moment, w którym po raz pierwszy zetknąłem się z wierszami Michała. Z całą pewnością wiem, że czułem się wówczas oczarowany trafnością przekazu. Ów czar nie ustępuje do dziś. Nasza znajomość rozpoczęła się jeszcze w 2019 roku od propozycji zorganizowania wieczoru poetyckiego. Jego gościem honorowym miał być autor tomiku, który — Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku — trzymasz w swoich dłoniach. W swej asertywności Michał pozostał niewzruszony i… do naszego spotkania ostatecznie nie doszło. Można by rzec, że takie prawo gwiazdy i ja to doskonale rozumiem. Co więcej — szanuję. Pragnę wyjaśnić, dlaczego zależało mi na tym, aby odbyć nietuzinkową rozmowę z poetą. Wcześniej bowiem, w sierpniu tego samego roku przygwoździł mnie dwoma wierszami: „Za nic” oraz „Ciut, ciut”, obydwa umieszczając w zamkniętej grupie fanów kampanii. Tytuł o tyleż niefortunny, co i skierowany do niepokornych. Upatruję w nim tej samej przekory, jaka kieruje działaniami „nieczytasza”. Bo przecież obojętnie nie da się przejść obok karteczki z jednym i drugim hasłem.
Zasiadając do lektury, przygotujcie się na potężne dawki emocji, które nie pozostawią Was niewzruszonymi i z całą pewnością uderzą w nuty, o których brzmienie nie podejrzewacie swojej wewnętrznej wrażliwości. Artysta sięga głęboko do wnętrza naszego ego i z chirurgiczną precyzją wysnuwa wątek po wątku, szarpiąc najczulsze nerwy. Mówi o miłości, tęsknocie, okrucieństwie wojny, radości i euforii. Czyni to z charakterystyczną dla siebie lekkością, a my, czytelnicy, pragniemy ciągle więcej. Taka jest poezja Michała Matejczuka.
Pozwólcie mi na tę oczywistą parafrazę: przecież to nieprawda, że poezję Michała kocha się za nic. Przecież jest piękniej, gdy się tęskni w zamian. I ja też tęsknię do kolejnych, lirycznych uniesień. Wierzę, że dzięki temu zbiorowi kilkudziesięciu przepięknych utworów pokochacie poezję miłością prawie że fizyczną. Powiem więcej — jestem absolutnie pewien, że obcując z poezją Michała, do czynienia ma się z twórcą kompletnym, pełnoprawnym spadkobiercą spuścizny najwspanialszych polskich liryków. To dla mnie ogromny zaszczyt móc wprowadzić Państwa do tomiku, w którym czeka Was „Tyle dobrego”! Zwłaszcza że wstępy mało kto czyta… i trudno się w tym przypadku dziwić.
Artur Kawa, „Nie czytasz? Nie idę z Tobą do łóżka!”
Kraków, sierpień 2023
Może kiedy okrążymy Ziemię,
Sercem dotkniemy wszystkich
Krańców świata,
Zgodnie stwierdzimy: „znaleźliśmy siebie”.
(O ile przetrwamy przez te wszystkie lata).
Centaury
Mam się już całkiem dobrze.
Nie gryzą mnie w oczy stokrotki.
Jest wiosna.
Zgadzam się na wiosnę.
Znalazłem z nią wspólny temat.
Narzekam jeszcze na słońce.
Ogrzewa mi kości zbyt mocno.
Człowiek chciał tylko
Wylizać się z miłości…
Ale po co?
W nawyk
Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia.
Nie byłem chyba w swoim guście.
Gdybym miał włosy proste, nie kręcone.
Może wtedy?
(Reszta jakoś ujdzie).
Mógłbym jeszcze urosnąć o głowę
Albo o pół głowy.
Wtedy na pewno brałbym siebie w ciemno
I byłbym tak w pełni na miłość gotowy.
Plan nieoczekiwanie uległ pewnej zmianie.
Była to miłość od entego wejrzenia.
Włosy miałem kręcone, nie proste.
(O gustach się nie dyskutuje — ponoć).
Ani ciut, ciut nie urosłem.
Przytuliłem się do siebie pewnego poranka.
Kawa na ławę, ciasto i te sprawy.
„Jest miło — stwierdziłem —
Moja pierwsza randka”.
A potem ta miłość weszła chyłkiem w nawyk.
Nie pytaj, czy masz prawo kochać
Nie pytaj,
Czy masz prawo kochać.
O takie rzeczy nie pyta nikt wolny.
Lecz nim po czyjąś miłość
Raczysz sięgnąć,
Pokochać siebie nie zapomnij…
Przecież żyć bez miłości własnej,
To jak budować dom z papieru.
To iść we dwoje, lecz naprawdę
Nie widzieć drogi ani celu.
Przecież żyć bez miłości własnej,
To żyć bez świateł, w zimnych wnętrzach.
To wciąż odwracać się od siebie,
Innych przeceniać i upiększać.
Nie pytaj,
Czy masz prawo kochać.
Miłość jest ponoć sensem wszystkiego…
Lecz zanim w ręce weźmiesz
Czyjeś serce,
Przytul się do swojego.
Ukradkiem
A może wcale nie przypadkiem
Pod tym wspólnym niebem
Szukamy płomiennie swych spojrzeń—
Ukradkiem.
I szczęściem chcemy dzielić się
Jak chlebem.
Lecz
Aby z tego chleba
Była kiedyś miłość,
Staję się twą słabością,
A ty moją siłą.
Mleczne
Wczoraj
Gubiliśmy mleczne zęby,
Wierząc, że dostaniemy coś w zamian.
Dziś,
Gdy gubimy szczęście na ulicach życia,
Nie oczekujemy już niczego.
W otwartych dłoniach szukamy kolców,
W potoku słów — drugiego dna.
Rozmowy przeważnie toczą się o słońcu.
Choć go brak.
Gdyby istniała wróżka zębuszka,
Ale taka od serc,
Co za rozterki zostawiałaby nadzieję,
Może łatwiej byłoby wyłuskać
Z głębi siebie zrozumienie.
Miododajne
Czas leczy z ran, a może
Sprawia wrażenie, jakby je zagoił?
Są łzy — pamiętasz —
Wielkie smutne morza.
Z czasem na tych wodach
Uczysz się żeglować.
To, o czym milczysz, nie zniknie,
Słońce przywitasz przez pęknięte szyby,
Jak dawniej…
Zwyczajnie przywykniesz.
Jak na martwych polach
Drzewa miododajne.
Do słoja życia
Za każdym człowiekiem stoi historia
I nie każdemu spada wszystko z nieba.
Gdzieś silne mosty płoną jak pochodnie,
Gdzieś czyjeś usta cicho szepczą „przebacz”.
Jednym wiatr w żagle i wygładza fale,
Drugim wiatr w oczy i strąca ze szczytów.
Ktoś wręcza komuś słodką czekoladę,
Ktoś wiesza komuś tabliczkę z granitu.
Jutro na odwrót…
Los da trochę pożyć
Tym, którzy wczoraj doświadczali chłodu.
Do słoja życia wleje czystą gorycz
Tym, którzy dotąd znali posmak miodu.
Za każdym człowiekiem stoi historia —
Ile w niej światła, wie on sam, nikt więcej.
Szczęście — gdy jeszcze cieszy cię melodia.
Życie — gdy wzdychasz potłuczonym sercem.
Swan on a frosty lake
Lody zmierzają w ujścia rzek.
Topi się świat w przebiśniegach.
„Pięknie być teraz, w tym miejscu” —
Ktoś rzekł, bo kochać życia się nie bał.
Wiatr czule czesze wierzby płaczące.
Trawy, choć nagie, nie boją się chłodu —
Śmielej podnoszą łodyżki ku słońcu.
A jeśli to tylko obraz z tafli wody?
„Boję się życia” — ktoś rzekł.
„Jak ciężko z kolan jest powstać,
Gdy zamiast płynąć, haczysz wciąż
O brzeg — choć mają mnie za wędrowca.”
Może gdy w barwy ubierze się szarość,
Może gdy śniegi ostatnie stopnieją,
Może gdy wiatry z północy ustaną,
Powieje nadzieją…
Śnieg na chodnikach Paryża
Paryż jest ponoć
Zawsze dobrym rozwiązaniem.
Przemierzając Pola Elizejskie,
Brukowane uliczki Montmartre
Aż po Sacre — Coeur,
Ludzie ratują swoje związki.
Nasz Paryż poszedł na marne.
Nie cieszy poezja w języku miłości
I kruchość croissantów.
Z atelier płynące słowa:
Je vais je vais et je viens
Entre tes reins
Straciły sens.
Zmysłowy anturaż
Serc naszych nie zbliża.
Pośród kwitnących magnolii i wiśni
Śnieg na chodnikach Paryża.
Pozwoliliśmy sobie na zimę
Pozwoliliśmy sobie na zimę.
Nazywaliśmy ją miłością.
Twój wzrok, bez pożądania,
Miał minąć.
Podobnie, jak mój
Brak zaufania.
Unosiła mnie ta miłość,
Na pozór.
Jak mgły niesione przez ziemię o świcie.
Nie chcieliśmy brać więcej od losu.
Upomniało się życie.
Twój wzrok, bez pożądania, nie minął.
Nasze słowa stały się ostre.
Skaleczeni rozstaliśmy się zimą.
(Pozwalając sobie na wiosnę).
Ze słomy i patyków
Ptaki
Budują swoje domy
Ze szkieletów wyrzuconych piskląt,
Z patyków i łamliwej słomy.
Ptaki
Potrzebują siebie,
Aby nie dać się deszczom.
U ludzi to by nie przeszło.
Całkiem zwyczajnie
Całkiem zwyczajnie,
W taki dzień jak co dzień:
Tracić będziemy tych, co byli zawsze.
Uczyć się kochać tych, co pozostali.
Mijać się z prawdą i przyznawać rację.
Zżywać się z życiem i przemijać, sami.
Na dawnych lasach jutro wzejdą młode.
Po ciepłej nocy, tuż po słońca wschodzie,
Pszczoły wylecą na łąki za miodem —
Całkiem zwyczajnie,
W taki dzień jak co dzień.
By poić trawy
Tego nie robi się w tych czasach,
To trzeba duszę mieć szaleńca,
By z ziemią równać wsie i miasta
I strzelać ludziom prosto w serca.
By poić trawy krwią poległych,
By z czarnych szaf mundury wyjąć
I grać kartami z lat odległych,
By wskrzeszać czas, co dawno minął.
Aby przeganiać wolne ptactwo
Ze swoich gniazd, ze swego miejsca…
Tak się nie robi, to wariactwo,
To trzeba duszę mieć szaleńca.
Jeszcze zakwitną kwiaty na tych polach
Płoną historie bezlitosnym ogniem,
Lalka wśród gruzów leży uśmiechnięta —
To tej dziewczynki, której bezpowrotnie
Zbrodniarz nieczuły dom obrócił w strzępy.
To tej dziewczynki, którą w chłodny ranek
Ze snu zbudzono niezbyt delikatnie.
Której wieczorem zamiast kołysanek
Będą słono szeptać modlitwy ostatnie.
Jeszcze zakwitną kwiaty na tych polach,
Przeżrą się w ziemi spalone moździerze.
Matki, jak kiedyś, Boga będą wołać,
Klęcząc przy grobach nieznanych żołnierzy.
Kołysz, ukołysz
Życzyłem ci, synku, snów pełnych słońca,
Życzyłem ci, synku, nocy spokojnej.
Chciałem cię chronić najdłużej jak można…
Rozpętali wojnę.
Kiedyś dorośniesz.
Kiedyś przeczytasz o tym w książkach:
Jak ważne było to przedwiośnie,
Czemu nie niosłem cię na rączkach,
Kiedy płonęło jak żywe ognisko
Twoje słodkie dzieciństwo.
Kiedyś zrozumiesz,
Kiedyś już będziesz wiedział więcej:
Że bardzo łatwo zginąć w tłumie,
I jak pękało moje serce,
Gdy uciekałeś i szukałeś dłoni,
A ja nie mogłem cię ochronić…
Życzę ci, syneczku, dni pełnych lata,
Życzę ci, syneczku, nocy spokojnych.
Obyś miał więcej szczęścia niż tata…
I nigdy więcej wojny.