Książkę tę dedykuję moim córkom;
Dominice i Karolinie
Pewnego upalnego lata postanowiłem zabrać moje dwie córki i bratanka na trzydniowy piknik. Przez te kilka dni mieszkaliśmy na skraju Puszczy Pszczyńskiej. Spaliśmy w namiocie, myliśmy się w jeziorze. Wieczorem rozpalaliśmy ognisko i słuchaliśmy opowieści o historii naszego miasta.
Posłuchajcie i Wy…
Siedzieliśmy wokół nierozpalonego jeszcze ogniska. Lipcowe słońce leniwie chowało się gdzieś za mikołowskimi wzgórzami. Jego czerwone, drgające na powierzchni jeziora odbicie, przypominało nam, że już powoli kończy się kolejny, upalny dzień lata. Ulegając namowom moich dwóch córek i bratanka zgodziłem się na ten kilkudniowy piknik. Jeszcze przed południem rozbiliśmy sporej wielkości namiot na wschodniej stronie jeziora paprocańskiego. Znaleźliśmy ustronne miejsce, z dala od ścieżek rowerowych i gwarnej plaży, do późna obleganej przez szukających tutaj ochłody mieszkańców Tychów. Nasze obozowisko było niewidoczne dla osób spacerujących brzegiem jeziora. Za plecami mieliśmy powoli pogrążająca się w wieczornym mroku pradawną Puszczę Pszczyńską, a z przodu, lekko podmokłą łąkę i jezioro. Po rozmowie ze znajomym leśniczym, tutaj właśnie postanowiliśmy zamieszkać przez kolejne trzy dni i noce.
Tę wyprawę obiecałem moim dzieciakom już zeszłej jesieni, ale jak to zwykle bywa, albo ja nie miałem czasu, albo noce były już zbyt zimne. W końcu nadszedł czas wakacji. Miałem wolny weekend, a dzieci właśnie wróciły z kolonii i dopiero szykowały się do wyjazdu do babci na wieś.
Zapytacie, dlaczego właśnie tutaj? Tak blisko miasta? No cóż, czasami to, co najpiękniejsze, znajduje się na wyciagnięcie ręki, wystarczy tylko się rozejrzeć.
Kiedy z zachodzącego słońca pozostała już tylko blado pomarańczowa łuna, rozpaliliśmy ogień. Wysuszone sosnowe gałęzie głośno trzaskały w ogarniających je płomieniach. Siedzieliśmy we czwórkę wpatrując się w prawie już gotowe kiełbaski, piekące się na wystruganych chwilę wcześniej patykach. Dla nas wszystkich, było to coś nowego. Dzieciaki jeszcze nigdy nie spały pod namiotem. Ja nigdy nie musiałem przeistoczyć się w ojca i wujka trapera. Jeszcze podczas drogi na miejsce naszego obozu ustaliliśmy wszyscy razem, że te kilka czekających nas dni zapełnimy nie tylko samą zabawą, ale również odrobiną historii.
— Kto ma ochotę na kiełbaskę, jeszcze dwie zostały? — spytałem.
— Uff, ja już nie mogę — westchnęła Karolina — jestem pełna- dodała i na znak tego wydęła policzki. Spojrzałem na trzy lata od niej starszą Dominikę.
— O nie, nawet nie proś tato. Mam absolutnie dosyć. A tak w ogóle, to chyba chcę zostać wegetarianką — dodała.
No tak. Trzynastolatki i ich pierwsze poważne życiowe decyzje. Najmłodszy z moich podopiecznych dziewięcioletni Kuba siedział podejrzanie cicho. Zrozumiałem, co było tego przyczyną. Z proponowanych przeze mnie dwóch kiełbasek, pozostała już tylko jedna. Nie ma się, czemu dziwić. Chłopak cały dzień szalał w jeziorze, a potem gonił zające w lesie, to i potrzebuje energii — uśmiechnąłem się do siebie.
Zrobiło się już całkowicie ciemno i na niebie zaczęły pojawiać się gwiazdy. Nad lasem, po drugiej stronie jeziora widać było migoczące tysiącami świateł miasto — Tychy. Otaczający nas z trzech stron las również przycichł, a mieszkające w nim zwierzęta poukładały się już do snu. Wpatrywaliśmy się wszyscy w czerwone płomienie ogniska. Gdzieś na skraju lasu trzasnęła pękająca głośniej gałązka. Trzepot skrzydeł przebudzonego ptaka wyrwała nas z zamyślenia.
— Tato — czy tu są wilki?! — zapytała Karolina i rozglądnęła się dookoła szeroko otwierając oczy.
— Nie córeczko, już ich dawno w tych lasach nie ma.
— A ja wiem, gdzie są! Ha! — odezwał się Kuba — dumnie wytężając pierś.
— Ja też wiem- wtrąciła Dominika — w ZOO.
— Nie tylko, są tu niedaleko — z zawadiackim uśmiechem kontynuował mój bratanek.
— A to niby gdzie? — nie wytrzymała Karolina.
— W Wilkowyjach są! — Wyrzucił z siebie Kuba i z dumą w oczach popatrzył na nas wszystkich.
Ledwo usiadł zaczęło się.
— Nieprawda!
— Nie ma ich tam
— A prawda!
— Nie!
— Tak!
— A właśnie, że nie!
I tak przez pół minuty moja czereda przekrzykiwała się nawzajem.
— Cisza! — Powiedziałem.
— Kuba ma trochę racji. Kiedyś były tam wilki i stąd pochodzi nazwa tego tyskiego przysiółka, ale spokojnie, dzisiaj już ich tam nie ma. Z tym faktem wiąże się jednak ciekawa legenda, która wyjaśnia nam powstanie nazwy naszego miasta.
Posłuchajcie …
Tychy — skąd się wzięła nazwa
Dawno, dawno temu, kiedy nasza miejscowość była jeszcze malutką wioską i nie posiadała własnego kościoła, jej mieszkańcy, musieli chodzić do świątyni w Mikołowie. Jak sami wiecie, nie jest to wcale tak blisko. Droga prowadziła przez lasy, rozciągające się między Mikołowem a Tychami. Tam właśnie, jak wspomniał Kuba, mieszkały drapieżne wilki. W miejscu tym, przynajmniej od roku 1287 istniała malutka osada nazywana Wilkowyje. Kiedy wracający z mikołowskiego kościoła wierni przechodzili przez te tereny, niejednokrotnie słyszeli ich przerażające wycie. Musieli więc przed nimi uciekać i dobiegali do swych domów zdyszani. Stąd, jak mówi legenda, powstała nazwa osady — „Dychy”, którą później zmieniono na „Tychy”.
— Ja czasami, kiedy jeżdżę bardzo długo na rowerze, to też ledwo dycham — skomentował Kuba.
— A widzisz, coś z prawdy w tej legendzie musi być — uśmiechnąłem się.
— Ja słyszałam jeszcze jedną wersję pochodzenia nazwy naszego miasta — wtrąciła Dominika.
— No, więc — zaczęła trochę nieśmiało — dawno, dawno temu, kilka rodzin szukało miejsca, gdzie mogłyby się osiedlić. Podróżowali więc poprzez lasy, bagna i puszcze śląskiej krainy. Cały ich dobytek stanowiło kilka wozów ciągniętych przez wychudzone długą podrożą woły.
— Co to są woły? — spytał Kuba
— Cicho, nie przerywaj — ofuknęła go Karolina, po raz pierwszy chyba słuchająca ze szczerym zaciekawieniem swojej starszej siostry.
— Wół przypomina trochę z wyglądu byka, jest jednak od niego dużo łagodniejszy — wyjaśniłem.
— Po wielu tygodniach dotarli do małej doliny, którą przecinała niewielka rzeczka. Zielony trawy wyścielały ją niczym kobierzec. Z trzech stron otaczała ją puszcza. Wozy zatrzymały się obok niewielkiego wzgórza. Zmęczone woły jęknęły z ulgą i zaczęły skubać soczystą trawę. Z pierwszego wozu zeskoczył postawny mężczyzna. Uniósł dłoń do czoła przysłaniając oczy od słońca. Rozejrzał się dookoła i z zadowoleniem skinął głową.
— Tutaj pozostaniemy-powiedział. — Tu będzie nasz nowy dom — Ten mężczyzna miał na imię Tych i założona przez niego osada, a później miasto przyjęło nazwę Tychy.
— Brawo — pochwaliłem Dominikę. Opowiedziałaś tę historię w bardzo poetycki sposób. Dodam jeszcze, że powstała osada była osadą rodziny Tychów, stąd należy posługiwać się formą „do Tychów”, idziemy do rodziny Tychów.
— No, fajnie mówiłaś — zgodził się Kuba, którego od zawsze fascynowały opowieści z przeszłości.
— To co robimy, jest już trochę późno? Chcecie jeszcze posiedzieć chwilę, czy zmykamy do namiotu?
— Posiedźmy jeszcze, a opowiesz nam coś jeszcze o historii naszego miasta? — poprosiła Karolina.
— Wujo, ja sobie tak siedzę i liczę i wychodzi mi, że te Wilkowyje to one są bardzo stare. Mają ponad siedemset lat. A ile lat mają Tychy? — spytał Kuba.
— Masz rację, Wilkowyje są najstarszą wzmiankowaną osadą wchodzącą w skład dzisiejszych wielkich Tychów.
— A Tychy? — dopytywała się Karolina.
— Pierwsza pisemna, czyli pewna informacja o Tychach pochodzi z roku 1467 roku.
— Uuuu- jęk zawodu wyrwał się z piersi Dominiki.
— Poczekajcie, poczekajcie. To, że po raz pierwszy nazwę naszej miejscowości zapisano dopiero w połowie XV wieku, nie oznacza, że wcześniej nie istniała. Musiała przecież mieć czas, aby się rozwinąć, rozbudować. Data 1467 to tylko najstarszy odnaleziony zapis o naszych Tychach. Prawdopodobnie istniały wcześniejsze dokumenty, tylko, że nie zachowały się do naszych czasów. Albo tkwią gdzieś wciśnięte w jakiś kolejny mebel — dokończyłem.
— Jaki mebel? — cała trójka spytała jednocześnie.
— Krzesło. Księga miejska, zwana protokólarzem została wszyta w siedzisko krzesła i przez lata stanowiła jego usztywnienie. Kilkadziesiąt lat temu odnalazł ją Ludwik Musioł, mikołowski historyk.
— A co tam było napisane? — dopytywał się Kuba.
— Jedno krótkie zdanie, ale dające nam dwie ważne informacje. Brzmiało ono: „Dominikowi z Tychów daliśmy pięć groszy za gonty”. Mówi nam ono, po pierwsze, że w naszym mieście ktoś produkował gonty, po drugie…
— Co to są gonty? — przerwał jak zawsze dociekliwy Kuba.
— Są to takie, powiedzmy drewniane dachówki. Dzisiaj możecie je zobaczyć na bardzo starych wiejskich kościółkach.
— Po drugie… — powróciłem do tematu
— Po drugie, podaje nam imię mieszkańca Tychów — weszła mi w zdanie Dominika.
— Tak jest, zgadza się i do tego jest męską formą twojego imienia — uśmiechnąłem się.
Przez chwile siedzieliśmy w ciszy. Dosłownie przez chwile, bo nagle gdzieś z mroku wyskoczył nikt inny tylko nasz najmłodszy mężczyzna i z długim kijem w ręce zaczął z zapałem okładać rosnąca obok małą brzozę. Nikt nie zauważył, kiedy zdołał wstać od ogniska i odejść na chwilkę na bok.
— A masz, zgiń, przepadnij!
— A masz, a masz! Kuba rozdawał ciosy, raz z lewej, raz z prawej strony jak wytrawny szermierz.
— Co ty właściwie chcesz nam pokazać? — spytałem ostrożnie bratanka.
— Jestem słynnym rycerzem Jakubem I i walczę z groźnym wrogiem!
— A ten kij to twój miecz? — nie wytrzymała Karolina i parsknęła śmiechem.
— Tak jest. To jest właśnie mój miecz! — wykrzyknął Kuba zadając kolejny cios biednemu drzewku.
— A masz i jeszcze raz i raz i…
I w tym momencie drewniany miecz pękł i rozpadł się na trzy kawałki.
— O, szkoda — zasmucił się Kuba.
Patrzyłem na to z rozbawieniem i zdałem sobie sprawę, że właśnie mam temat na kolejną historię
— Rycerzu Jakubie … — zacząłem
— Jakubie Pierwszy — poprawił mnie bratanek
No tak, tytuły zawsze były bardzo ważne, tak wtedy, jak i dzisiaj- uświadomiłem sobie.
— No więc, Jakubie Pierwszy i wy damy dworu — skierowałem te słowa do moich dwóch dziewczyn — Opowiem wam historie pewnego miecza.
Kuba usiadł, więc mogłem zaczynać.
Tyski Szczerbiec
Dawno, dawno temu, gdzieś na początku XIV wieku, drogą wzdłuż tyskiego potoku, w okolicach dzisiejszego osiedla A, przejeżdżał ktoś, kto zgubił miecz. Może był to rycerz podążający na swym koniu w stronę Mikołowa, a może przeciwnie, jadący przez Bieruń do Krakowa. A może kupiec, handlujący różnorakimi towarami, w tym i bronią. Całkiem możliwe, że był to płatnerz wiozący swe lśniące wyroby do miasta. Przy okazji, kto z was wie, kogo określano słowem płatnerz?
— To ten, kto komuś coś musi zapłacić — dobitnie oznajmił Kuba
— Mylisz się Kuba. Płatnik, to ten kto płaci, a płatnerz wytwarzał części rycerskiej zbroi i między innymi miecze — z delikatnym uśmieszkiem tańczącym w kącikach ust wyjaśniła Dominika.
— Miecze wytwarzał miecznik, zwany później płatnerzem, ale… — nie dane mi było dokończyć
— Miecznik to ryba! — zawołał Kuba
— Sam jesteś ryba — parsknęła śmiechem Karola
— Dobrze moim mili, uspokójcie się. Każdy ma trochę racji. Pozwólcie, że będę opowiadał dalej.
W 1930 roku, podczas budowy pierwszego tyskie stadionu, na głębokości półtora metra robotnicy odnaleźli duży, żelazny miecz. Władze miasta przekazały znalezisko do muzeum w Katowicach. Podobnie, jak twój rycerzu Jakubie I, nasz tyski miecz również jest pęknięty na trzy części. Dzisiaj znajduje się w muzeum w Bytomiu.
— Ale historia! — zachwyciła się Karolina.
Wstałem, aby rozprostować zesztywniałe plecy. Uniosłem głowę i spojrzałem na rozgwieżdżone niebo.
— Późno już, pora spać. Dziewczyny zalejcie ognisko wodą umyjcie ząbki i do śpiworów. Pobudka o dziewiątej.
Poranek przywitał nas szaroburym niebem szczelnie zasnutym chmurami. Była dziewiąta trzydzieści, więc byliśmy już po szybkim śniadaniu.
— I co teraz? Mieliśmy się kąpać i opalać, a tu, co? Prawie leje — dzieciaki pospuszczały nosy na kwintę.
— Co będziemy teraz robić, ja nie chcę siedzieć cały dzień w namiocie –smucił się Kuba.
— Wiecie co? — powiedziałem. — Zapraszam was na spacer w dwóch wymiarach.
— To znaczy? — spytała Karolina.
— To znaczy, że przespacerujemy się wokół jeziora i przy okazji cofniemy się w czasie — dodałem tajemniczo — Ruszamy?
— Super!
— Ale fajnie
Zagłębiliśmy się w las. Stąpaliśmy po miękkiej ścieżce, po której obu stronach rosły sosny, rzadziej dęby, brzozy. Dolne partie lasu porastały paprocie. Wokół pachniało żywicą, mokrą trawą i jak zawsze…. nową opowieścią.
Po kilkunastu minutach doszliśmy do miejsca, gdzie nasza droga krzyżowała się z drugą, nieco mniejszą.
Zatrzymałem się.
— Co się stało? — spytała Kuba.
— To tutaj — odpowiedziałem.
— Co tutaj? — cała trójka spytała jak na komendę.
Tutaj właśnie po raz pierwszy podczas naszej dzisiejszej wycieczki cofniemy się w czasie.
Dzieciaki rozglądnęły się wokół.
— Ale tutaj nic nie ma.
Rzeczywiście, miejsce to nie wyróżniało się niczym od setek podobnych skrzyżowań w naszej puszczy.
— Może jest, może nie ma, ale kiedyś było. Posłuchajcie…
Tajemnica Burgundsteina (kamienia Burgunda)
— Przez wiele stuleci otaczające nas do dzisiaj lasy należały do książąt władających księstwem pszczyńskim. Tylko oni mieli prawo w nich polować. Z resztą, polowania te, należały do ich ulubionych rozrywek. Aby utrzymać tak ogromne połacie lasów w porządku, książę zatrudniał pracowników, zarówno leśniczych, jak i inspektorów leśnych. Grubo ponad sto lat temu takim właśnie inspektorem był niejaki Burgund.
— Fajnie wujek, tylko co to ma do tego małego skrzyżowania w środku lasu? — jak zwykle niecierpliwy Kuba chciał już wszystko wiedzieć.
— Kiedy byłem w mniej więcej twoim wieku, przyprowadził mnie tutaj mój tata i opowiedział mi tę samą historię.
— No dobra wujo, opowiadaj, opowiadaj — pogonił mnie bratanek.
— Do obowiązków leśniczego należało obchodzenie wyznaczonych, podlegających mu terenów lasu i doglądanie, czy wszystko jest we właściwym porządku. Sprawdzał, czy drzewa nie chorują, zaznaczał te chore do wycięcia, decydował, gdzie i jakie drzewa zasadzić. Sprawdzał stan drewnianych płotów oddzielających lasy od pól i łąk. Dbał również o zwierzęta. Pilnował na przykład, aby zimą je dokarmiano, kontrolował ich ilość i gatunki.
Podczas takiego właśnie obchodu inspektorowi Burgundowi zdarzył się niecodzienny wypadek. Wracał już do swojej leśniczówki, kiedy nagle usłyszał szum dobiegający z niedalekich zarośli. Przystanął i nie ruszając się przez kilkanaście sekund nasłuchiwał. Ponownie usłyszał szelest dobiegający zza gęstych krzaków rosnących tuż obok wąskiej ścieżki. Powoli ściągnął z prawego ramienia sztucer i czekał. Kiedy był już pewien, że tajemniczy stwór odszedł, nagle krzaki rozstąpiły się i zdumionemu leśniczemu ukazał się ogromny jeleń, dwunastak. Burgund postanowił ustrzelić zwierzę, wszak takie okazy widuje się bardzo rzadko, nawet codziennie spacerując po lesie. Delikatnym ruchem uniósł karabin i oparł o ramię, położył palec na spuście. Jeleń wpatrywał się w człowieka stojąc w całkowitym bezruchu. Burgund przyłożył twarz do kolby, zamknął lewe oko i wycelował prosto w serce zwierzęcia. Powoli zaczął zginać palec. Już, już miał nacisnąć spust, aby oddać śmiertelny strzał, lecz nagle zamarł w bezruchu. Strzelba wypadła mu z rąk, a mężczyzna upadł na kolana. Ciągle patrzył na zwierzę. Pomiędzy ogromnymi rogami, tuż nad jego głową jaśniał krzyż. Promienie światła wypływające z krzyża tworzyły złocistą łunę wokół głowy zwierzęcia. Minęło kilka sekund, jeleń skinął głową, odwrócił się i zniknął w gęstwinie puszczy. Oszołomiony Burgund podniósł swoją strzelbę i wrócił do swej leśniczówki. Nazajutrz, w miejscu, gdzie ukazał mu się cudowny jeleń ustawił sporej wielkości głaz, aby upamiętnić te niesamowite spotkanie.
— I to właśnie tutaj się wydarzyło? — spytała Karola.
— Tak twierdził mój tata, a jeszcze wcześniej jego tata i tata mego dziadka. Ta historia jest przekazywana w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Teraz przyszedł czas abyście i wy ją poznali. Kiedyś opowiecie ją swoim dzieciom i pokażecie im miejsce, gdzie jeleń z krzyżem na głowie ukazał się leśniczemu.
— A gdzie jest teraz ten kamień? — spytał Kuba.
— Stał tutaj, przy tym właśnie skrzyżowaniu, gdzie my teraz jesteśmy. Niestety, od wielu lat nikt go nie widział, choć trwają jego poszukiwania. Prawdopodobnie podczas przebudowy leśnych ścieżek gdzieś go zakopano lub wrzucono do jakiegoś rowu.
— Ja nie wierzę w takie historie — stwierdziła Dominika
— Musi być jakieś inne wytłumaczenie, że postawiono tutaj ten pomnik.
— Książę pszczyński stawiał tego typu kamienne pomniki w wielu miejscach tego lasu i wiele z nich zachowało się do naszych czasów. Czynił to, aby upamiętnić swoich inspektorów leśnych i podziękować za ich pracę. Takim właśnie pomnikiem musiał być i nasz Burgundstein- wyjaśniłem.
— A ja tam wolę historię z jeleniem — skomentowała Karolina.
— Ja też córeczko, ja też.
Zameczek Myśliwski Promnice — Jagdschloss Promnitz
Niebo nadal zasnuwała cienka warstwa chmur, przez które z trudem przebijały się promienie słońca. Było jednak na tyle ciepło, że spacer po pachnącym lesie stanowił prawdziwą przyjemność. Szedłem napawając się pięknem puszczy. Kilka kroków przede mną, dziewczyny, przebiegając z jednej strony ścieżki na drugą zrywały kwiaty i dokładając do nich liście paproci tworzyły wielkie bukiety. Na samym przedzie mój rozbrykany bratanek, co rusz przeskakiwał przez rów z wodą biegnący wzdłuż drogi. Miałem ochotę trochę pozrzędzić, ale pomyślałem, że nawet, jeśli trochę się zamoczy, to też będzie dla niego jakaś nauka. Nic złego jednak się nie wydarzyło, a po chwili Kuba podbiegając do nas z uśmiechem zameldował:
— Przed nami zamek. Atakujemy?
— Nie zamek, a zameczek myśliwski „Promnice” — sprostowałem.
— Łoł, wygląda jak z bajki — zachwyciła się Dominika — skąd w środku puszczy wziął się taki pałacyk?
Zatrzymaliśmy się przed Hubertusem.
— Wujo, to ten Burgund i jeleń z twojej opowieści — rozgorączkowany Kuba biegał wokół wielkiego pomnika przedstawiającego patrona myśliwych z psami i ogromnego jelenia.
Na schodach prowadzących do wnętrza zameczku czekała na nas niespodzianka. Niespodzianka siedziała z brodą opartą na podciągniętych kolanach z zamkniętymi oczami i z widoczną przyjemnością trwała w bezruchu, wsłuchując się w odgłosy lasu.
— Gosia?! — niemal równocześnie z resztą kompanii wykrzyknąłem ze zdziwienia.
— Dzień dobry — uśmiechnęła się moja czternastoletnia chrześnica, a zarazem siostra Kuby.
— Ale macie miny — patrzyła na nas z rozbawieniem.
— Co, pewnie się zastanawiacie, skąd się tutaj wzięłam? Już wam mówię. Jak wiecie, miałam wczoraj wyjechać na obóz w Bieszczady, ale niestety w ostatniej chwili go odwołali, to znaczy nie całkowicie. Przełożyli na przyszły tydzień i wtedy pojadę. Tak sobie pomyślałam, że musieliście tutaj bardzo za mną tęsknić, więc wpadłam — z uśmiechem od ucha do ucha relacjonowała Gosia.
— Bardzo się cieszymy — odpowiedziałem nadal trochę zaskoczony.
— Jest tylko jeden mały problem. Miejsce w namiocie się znajdzie, ale śpiwora dla ciebie nie mamy…
— A ja się przygotowałam, w końcu harcerka jestem nie? — uśmiechała się nadal. Tutaj mam wszystko, co potrzeba — odwróciła się i ręką wskazała leżący obok wyładowany wszelakim ekwipunkiem plecak.
— Ale fajnie, że nas znalazłaś — ucieszyła się Dominika. — Tylko jak?
— Co jak? — spytała Gosia.
— Skąd wiedziałaś, że będziemy tu w zameczku, a nie gdziekolwiek indziej — dziwiła się Karolina.
— To nie było takie trudne — stwierdziła Gosia.