E-book
11.76
drukowana A5
69.01
Twarz dla felixa

Bezpłatny fragment - Twarz dla felixa


5
Objętość:
453 str.
ISBN:
978-83-8351-547-2
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 69.01

Powieść science fiction.

Bardziej fiction niż science.

Właściwie tylko fiction.


Ziemia w bardzo dalekiej przyszłości. Tak dalekiej, że trudnej do wyobrażenia.

Ludzie przetrwali, ale czy naprawdę?

1. Asieda jest gotowa. Radość ogólnoomonalna

— Czervelko, odetnij. Duka!

Nianiobotta o twarzy matki zjawiła się natychmiast, niemal bezszelestnie. Wyłączyła grawitację i złapała dłoń Asiedy, zanim obie uniosły się beztrosko. Ragacja, wtulona w opiekunkę, rozluźniała każdy nerw i mięsień, poddając się bez ruchu sile bezwładu.

— Skąd mam wiedzieć, że jestem gotowa na felixa? — Asieda uwielbiała zadawać pytania Duce, choć miała pełną świadomość, że nianiobotty służą do innych zadań, niż udzielanie odpowiedzi. Zwłaszcza na tematy odczuć ludzkich. Od tego są rodzice albo czervelka. Ale Duka daje takie przyjemne ciepło i poczucie lekkości bytu…

— Mama tłumaczyła ci to wiele razy. Wciąż się wahasz?

— Wiesz, że to bardzo ważne. Nie mam dylematów w kwestii… no, na przykład rozszerzania konceptualnej wielkości zmiennych pseudobolicznych czy znakowania podgenualnych marbinów odpowiedzialnych za cechy odmienne ragacji i bojka, ale felix nie jest naukową zagwozdką. To kwestia odczuć. I nie da się jej przyswoić czervelalnie.

— Zrobisz to pięknie i bezbłędnie, jak wszystko inne. Jesteś stworzona do wspaniałego życia.

Duka, oprócz twarzy, miała też głos mamy i Asieda, przymykając wewnętrzne powieki ogromnych, niebieskich oczu, poczuła błogi spokój. Zadała pytanie, ale tylko tak, aby zapytać. Już nie potrzebowała odpowiedzi, więc — zamiast rozmawiać z mamą — wtulała się w Dukę i nieważkość, przywołując w myślach twarz Bonikara, jego czarne, wielkie, lekko skośne oczy, wpatrujące się w nią z dziwnym wyrazem; powiększającą się podczas wymian tych długich spojrzeń wypukłość w jego dresce i cudowne uczucie pod skórą, które w tych momentach jej towarzyszyło. Doznała go także teraz, na samo wspomnienie ciemnej twarzy Bonikara, jego uśmiechu i dźwięku głosu, gdy wspólnie pracowali nad projektem spowalniania dermazji, nieuniknionej dotąd przyczyny pożegnań starszych osobników, niedawno przez Asiedę odkrytej. Tak, już podjęła decyzję.

— Bojki mają łatwiej, nie sądzisz? — Spytała jeszcze, przedłużając odrobinę rytualną czynność nieważkiego relaksu. Już niedługo podczas podobnych chwil Duka przestanie być potrzebna.

— Bo?

— Im wszystko jedno, czyją twarz ma ich felicita.

— Nie każdemu.

— Och, większości. A kiedy ragacja zdecyduje się na feliksa z twarzą obojętną, nigdy nie będzie matką, nawet jeśli jej ovulsje zostaną wykorzystane. Nikt sobie nie zada trudu, aby ją poinformować. Wiem, bojki, którym brak powodzenia u ragacji, też nie znają poplonów swoich matozoi. Po co tak komplikować? Wszyscy powinni mieć felixjaty na życzenie, a o efektach dopasowań informowałoby się dawców, aby każdy mógł cieszyć się rodzicielstwem.

— Omony lubią swoje tradycje.

Asieda powoli otworzyła oczy, dając Duce sygnał, że czas wracać do zajęć. Lekko opadły na podłoże po włączeniu grawitacji.

— Duka, czerwona dreska.

— Jednak podjęłaś decyzję. — Uśmiechnęła się swoim botowym grymasem, coraz bardziej udoskonalanym przez kolejne pokolenia twórców.

Asieda nacisnęła klik obecnej, jasnożółtej dreski, a ta natychmiast w nim znikła. Przyłożyła do ramienia klik podany przez Dukę, który po naciśnięciu odział ją po raz pierwszy w czerwień, kolor zastrzeżony wyłącznie na wybór twarzy dla felixa i późniejsze, związane z tym uroczystości. Jej jasna skóra i wielki błękit oczu pięknie kontrastowały z dreską, przylegającą ściśle do tułowia i kończyn.

— Trzeba zawiadomić rodziców.

— Nie! — Asieda przerwała Duce, zanim ta uruchomiła czervelkową funkcję uskutecznienia tego zadania. — Żadnych świadków. Jeśli odmówi, chcę łykać porażkę w samotności.

— Byłby straceńcem, gdyby odmówił. — Duka jednak nie nalegała.

Asieda stała chwilę, przywołując znów w myślach słodką twarz Bonikara, jakby chciała się upewnić, że robi dobrze. Uniosła głowę.

— Czervelko, połącz z Bonikarem.

Stanął przed nią po maleńkiej chwilce, a lekki wyraz zdumienia na widok jej czerwonej dreski szybko ustąpił miejsca głębokiemu poruszeniu i radości. Obdarzał ją swym gorącym wzrokiem, czekając na jej ruch cierpliwie.

— Czy Bonikar zgodzi się, aby mój felix miał jego twarz? — Spytała głośno, powoli i spokojnie, jak nakazywała tradycja.

Ciemnoskóry, młody i piękny bojek skłonił się do samego podłoża i trwał chwilę w tym zgięciu, radując Asiedę niewymownie, bowiem ten gest oznaczał aprobatę i zadowolenie z bycia wybrankiem. Prostując się, spojrzał znów z ogniem w oczach i sam zabrał głos.

— Czy Asieda zgodzi się, aby moja felicita miała jej twarz?

Ragacja ochotnie skłoniła się głęboko, choć wielkie zdziwienie próbowało wybić ją z równowagi. Bojki, które dysponowały już felicitami, mogły udzielać swojej twarzy, ale nie miały prawa prosić ragacji o udostępnienie jej, ten przywilej należał się tylko pierwocinom. Bonikar już dawno przestał być bambinem, a jednak czekał na felicitę aż do tej chwili… To wielka radość dla każdej ragacji.

Asieda nie zdążyła jednak nacieszyć się owym przywilejem, rozległ się bowiem dźwięk, którego Ziemia nie słyszała od kilku pokoleń, piękny, donośny, oznajmiający wszystkim pięciu landeriom i każdemu mieszkańcowi planety, że oto mamy stuprocentowe dopasowania. Natychmiast ukazały się twarze wszystkich omonów, a obok młodych stanęli ich rodzice. Dumni. Niebywale dumni. Bardziej nawet, niż skojarzona przed chwilą para, która okazała się być dopasowana w stu procentach. Szum radości i aprobaty zanikał stopniowo, czas bowiem na informację, ile poplonów z tego powstanie. Ekran czervelki centralnej ukazywał ovulsje Asiedy i matozoje Bonikara, które łączyły się pięknie, jak przystało na stuprocentowe dopasowanie. Jedna, dwie, trzy… Szum wzmagał się znów, bowiem trzech poplonów nie zanotowano u jednej pary od dwóch pokoleń, ale to jeszcze nie był koniec. Tak powstały ragacje, więc wszyscy zaczęli wznosić okrzyki, bowiem wiadomo było, że dołączą do nich jeszcze trzy bojki. Gdy na ekranie pojawił się komplet poplonów, rozmieszczony w osobnych cieplarnikach, wiwatom nie było końca. Sześć poplonów z jednej pary! Asieda i Bonikar patrzyli na siebie z gorącym uśmiechem. Wiedzieli, co to oznacza. Już do końca życia będą mieli przywileje, o których nikomu innemu nawet się nie śniło. Każda, najbardziej ukryta w czervelce informacja, zostanie im udostępniona. Będą mogli zajmować się wszystkim, na co tylko przyjdzie im ochota. Albo nie robić nic, co było przywilejem największym.

Uśmiechnięci, z błyszczącymi oczami, odbywali wirtualny spacer wśród rzędów całej ziemskiej nacji. Nikt nie mógł odpuścić sobie takiej okazji i każdy chciał zobaczyć wybrańców, bo mogła to być jedyna okazja w życiu. Jako uprzywilejowani bowiem nie będą dla nikogo dostępni na wezwanie, oprócz siebie nawzajem i bambinów, które wyrosną z właśnie powstałych poplonów. Nawet rodzice będą potrzebowali ich zgody na kontakt. Już czervelka tego skwapliwie dopilnuje. Najbardziej dumni byli mieszkańcy Europiny, w której żyła Asieda i Afrylii, domownika Bonikara, ale cieszyli się wszyscy, bowiem poplony wzrastać będą w każdej landerii, a w Europinie nawet dwa. Takiej radości ogólnoomonalnej nikt nie pamiętał. I nikt też nigdy nie miał tak długiej przerwy w pracy i nauce, tylko po to, aby cieszyć się stuprocentowymi dopasowaniami sześciu poplonów, które to szczęście tak niespodziewanie spadło na całą planetę.

2. Oczekiwanie czasem ma dobre strony. Co to jest ogród?

Dziwnym było uczucie bezczynności, ale Asieda chciała je poznać, zanim podejmie decyzję o dalszych naukach i pracach. Postanowiła więc do przybycia felixa nie robić nic, tylko oddawać się bezczynności bądź ewentualnie rozmowie z Bonikarem. Miała na to dwa cykle, bowiem zwykle tyle czasu zajmowało zrobienie twarzy dla felixa, uruchomienie go w odpowiedni dla wymagań danej osoby sposób i dostarczenie na miejsce. Coś przyszło jej na myśl, więc poleciła czervelce połączenie z matką.

— Asieda, bambina moja najmilsza, cudownie, że chcesz mnie widzieć. Nie masz pojęcia, jak jestem dumna.

— Mam, przecież to sprawa ogólnoomonalna, no i ja już też jestem matką.

— I to jaką! Wiele pokoleń będzie sławić ciebie i pamięć o tobie.

— Wiem. Choć, prawdę rzekłszy, moja w tym zasługa żadna. Ot, natura się wywiązała. Ale jestem jej wdzięczna, bo otwarła mi ogromne możliwości. Dzięki nim może naprawdę zasłużę na sławę.

— Co będziesz robić? Bo nie wierzę, że ulegniesz bezczynności.

— Może kiedyś… Jest całkiem przyjemna. Jednak mam zbyt dużo pomysłów i energii, aby siedzieć i gapić się w pustkę. Mamo… Powiesz mi coś o felixie? Teraz to już chyba dozwolone?

Riona zaśmiała się, patrząc z czułością na swoją bambinę.

— Nie możesz się doczekać?

— To nie tak… Wiesz, że jestem cierpliwa. Ale mam wiele wiedzy na różne tematy, a o sprawie w życiu być może najważniejszej nie wiem nic.

— Wytrzymasz. Nie mogę, skarbie. Tradycja, nikt jej nie powinien łamać. Szkoda psuć niespodziankę.

— Powiedz mi chociaż, czy to ma coś wspólnego z dziwnym, a jakże przyjemnym, uczuciem pod skórą, dzięki któremu wybrałam Bonikara?

— Nie naciskaj, wiesz, że nie powiem.

— Dobra. Zapytam czervelkę. Mam przywileje, powie mi wszystko.

— Możesz spróbować, ale to nie są sprawy czervelalne. Sama zrozumiesz. Miłej zabawy ci życzę.

— Czego?

— Zabawy.

— Nie znam tego słowa.

— Poznasz. Już niedługo.

Asieda wiedziała, że z matki niczego nie wydusi, a jednak była lekko rozczarowana ich rozmową. Pożegnały się mimo wszystko serdecznie. Czas był bowiem na cykl, rutynowy, acz pierwszy z dwóch dzielących ją od felixa, czyli w jakiś sposób niezwykły. Duka czekała już w nasadowni. Po drodze Asieda pozbyła się czerwonej dreski, choć założy ją raz jeszcze, na powitanie.

Oczyszczanie odbywało się w równych odstępach czasu, wyznaczanych przez rytm funkcjonowania organizmu. Asieda i Bonikar doświadczali go razem, tak wypadło z ich życiowego rytmu. Trwało różnie, w zależności od stopnia zanieczyszczenia skóry i konieczności ponownego jej zasilenia składnikami odżywczymi. Bywało nawet przyjemne, ale w większości to po prostu czas spędzony w zamkniętej nasadowni, bez ruchu, otwierania oczu, przykrytych na ten czas zewnętrznymi powiekami i oddychania. Efekt był za to niezwykły; po każdym cyklu nowa energia wstępowała w ciało i wszelkie działania były efektywniejsze. Nawet sen tak nie zasilał organizmu, jak cykl oczyszczania i odżywiania. Może dlatego spali krótko, zamieniając czas bez woli na częstsze cykle i zachowanie świadomości, co owocowało z kolei większą wydajnością nauki i pracy.

Wywołał ją Bonikar, też odświeżony i pełen energii.

— Pogadajmy jeszcze raz przed dostawą. Potem już pewnie nasze rozmowy będą inaczej wyglądać.

— Świetny pomysł. Zdecydowałeś już, co chcesz robić?

— Wiem od dawna, choć nie miałem nadziei na spełnienie. To rzecz bezproduktywna, więc leży odłogiem, ale jako uprzywilejowany mogę ją znów użyźnić i zebrać plony. Chcę odkrywać światy minione.

— Historia?

— Nie. Wykopaliska.

— Będziesz potrzebował historyka…

— Na pewno ktoś się tym interesuje. Mogę teraz wybrać, czervelka zgodzi się na wszystko.

— Owszem, ktoś tak. I nie będziesz musiał daleko szukać.

— Naprawdę? — Ucieszył się ogromnie. — Nic nie mówiłaś.

— Ty też nie. Nikt nie rozmawia o takich zainteresowaniach, bo brakuje na to czasu. Ale ja chcę sięgnąć daleko, naprawdę bardzo daleko.

— I ja. Dokopię się do pierwszego życia na ziemi.

— Ależ się cieszę. Bonikar… Wybrałeś moją twarz dla swojej felicity. Mogłeś mieć każdą.

— Od naszego pierwszego spotkania wiedziałem, że chcę tylko twoją. Nie wiem jeszcze po co, ale bardzo tego chcę. I jestem szczęśliwy, że ty wybrałaś moją. Marzyłem o naszej wspólnocie felixjanów.

— Wiesz, że dostaniemy najnowsze modele? Ponoć trudno je odróżnić od omonów. Dawno już wyglądają jak my, ale jednak szybko potrafimy dostrzec różnice.

— Wiem, dostałem też tę informację. Bardzo jestem ciekaw.

Czuła na sobie jego gorący, czarny wzrok i znów ogarnął ją ten rozkoszny prąd podskórny. Jakże piękną miał twarz…

— Jesteś piękna, Asieda. Kiedyś, teraz i na zawsze. Nigdy nie zmienię swojej felicity, chcę tylko ciebie.

Znów powiększyła się wypukłość na jego dresce i Asieda odniosła wrażenie, że gdyby faktycznie stali obok siebie, objąłby ją i mocno przytulił. Jak Duka. Jakże bardzo tego pragnęła… Nawet bez stanu nieważkości.

— I ty jesteś piękny, Bonikar. Od dawna tonę w twoim uroku, ale nikt mi nie powiedział, jak mam wybierać. Chciałam mieć pewność. Spodziewałeś się, że będziemy mieli stuprocentowe dopasowania i tyle poplonów?

— Bardzo tego chciałem, jak wszyscy zresztą. To główne marzenie każdego omona. Nigdy jednak nie wierzyłem, że to możliwe. Jesteśmy wybrańcami natury. Pójdziemy na spacer?

— Z radością. Czervelko, ogród.

Szli powoli wśród kwiatów i drzew, wierząc czervelce, że tak właśnie ogród wygląda. Sami nigdy go nie widzieli. Nie odczuwali zresztą takiej potrzeby, nauka i praca wystarczająco wypełniały ich życie. Teraz jednak wszystkie drzwi stoją przed nimi otworem.

— Skąd wytrzasnęłaś pomysł tego, no… Jak to nazwałaś?

— Ogród. Gdzieś widziałam tę nazwę, w jakichś dostępnych materiałach. Było połączone ze słowem “spacer”, pomyślałam, że spróbuję to wydostać od czervelki. Strasznie jest dziwaczny.

— Na pewno kolorowy, jak twoje dreski. Ale co to właściwie jest?

— Pojęcia nie mam. Ciekawe, kto wymyślił coś tak zupełnie omonowi zbędnego?

— Teraz będziesz miała szansę się dowiedzieć. Kto i po co. Ale nawet przyjemna jest taka strata czasu… Dotąd spacerowaliśmy tylko wśród liczb, dokumentacji i doświadczeń, rozmawiając wyłącznie o tematach naukowych. A, właśnie. Asieda, czy my zostawiamy nasze próby powstrzymania dermazji? Nieźle nam szło, daliśmy najstarszym dwadzieścia procent więcej czasu przed pożegnaniem.

— Też o tym myślałam. Możemy i tym się zająć. Teraz nie musimy wszystkiego robić sami, dostaniemy tylu pomocników, ilu zamówimy. Botów i omonów.

— Cudownie, że będziemy dużo czasu spędzać razem. Nie znam pary, nawet z połączonymi felixjatami i dużym dopasowaniem, żeby przebywali tak długo ze sobą.

— Sam mówiłeś, jesteśmy wybrańcami natury. I też się cieszę. Zobacz, to jest piękne. Ciekawe, cóż to takiego? Czervelko, co to jest?

— Kwiat.

— Co?

— Kwiat. Tak nazywano ten rodzaj roślin. A patrzysz na storczyka.

— Tamte to też kwiat?

— Owszem. Tylko innego gatunku. Róże, tulipany, astry, lilie…

— Do czego służyły?

— Do ozdoby.

— Czego?

— Ozdoby. Dekoracji. Wystroju. Siedzib.

— Naprawdę to było omonom potrzebne?

— Miały też piękny zapach.

— Co miały?

— Zapach. Kiedyś omony go czuły. Ale bardzo dawno temu. Zmysł węchu przestał być potrzebny, więc zanikł. Jak wiele innych funkcji i narządów.

— Mówisz samymi zagadkami, nic z tego nie rozumiem. A ty, Bonikar?

— Ja jeszcze mniej. Po co ktoś miałby w domowniku trzymać tak bezużyteczną rzecz? Dla zapachu? Do czego on w ogóle służył?

— Drodzy moi uprzywilejowani. To tematy na prace naukowe, chcecie je poznać, pomogę, ale nie da się tego zrobić na spacerze. Będziecie mieli dużo czasu, aby je zgłębiać, jeśli taką wolę wykażecie.

— No, dobrze. Możesz odciąć ten ogród. Bonikar, masz rodzeństwo?

— Siostrę po ojcu. Mianuje się Unaria. Ma domownik na Austronii, ale to jeszcze bambina, choć bystra ponad przeciętną. A ty?

— Mam brata z dopasowania. Temikar. Łączyli nas razem, jak nasze poplony na uroczystości. Od kiedy poprosił o felicitę, straciłam z nim kontakt, zawsze oddzielają felixjatowych od pierwocin. Tylko rodziców nam zostawiają. Jeszcze chwilka i dowiemy się, dlaczego. Bonikar, jesteśmy rodzicami. Dociera to do ciebie? Rodzicami sześciu poplonów!

— Jeszcze nie bardzo, ale radość odczuwam ogromną. Musimy wybrać miana. Wkrótce świat się o nie upomni. Będą śledzić każdą fazę ich rozwoju z zapartym tchem.

— Tak, wiem. Ale chcę to zrobić przy nich, muszę je widzieć, aby miana dopasować.

— Doskonały pomysł.

— Bonikar, wywołuje cię ojciec. Chcesz z nim rozmawiać?

— Och, czervelko, wiesz, jak zepsuć nastrój. Ale dobrze. Daj nam chwilkę, bo nasze następne spotkanie już będzie zupełnie inne, niech ojciec poczeka.

Objął Asiedę wzrokiem od stóp do głów.

— Do zobaczenia, moja piękna.

— Do widzenia, mój śliczny.

3. Jak bambina napawają dumą rodziców? Mianujemy statek

Riona obserwowała grupę ragacji i bojków, maleńkich, ledwo zaczynających chodzić, wszystkich jeszcze na biało, jak przystało bambinom, uczących się zawzięcie cyklu biologicznego i budowy omonów. To pierwszy temat naukowy, który każdy sobie przyswajał, krótko po tym, jak cieplarniki przestają być potrzebne, a w ich miejsce pojawiają się nianiobotty o twarzach mam lub ojców i bezpośredni kontakt z czervelką. Bambina zwykle są ruchliwe i niechętne nasadowni, nianiobotty w tym okresie mają wiele zajęć. Ileż jednak słodyczy zawiera się w drobnych twarzyczkach o wielkich oczach, głodnych wiedzy i nianiobottowych objęć, zwłaszcza podczas seansów pozbawionych grawitacji, bez umiaru pochłaniających każdy temat przedstawiany przez czervelkę i wciąż próbujących dotykać swoich rówieśników, choć wiedzą, że fizycznie ich przy nich nie ma. A obrazu wygenerowanego przez czervelkę dotknąć nie sposób. One jeszcze nie kojarzą, że nianiobotta to nie mama czy tata, trudno im odróżnić omona od bota. Ale już niedługo. Bambina z wyselekcjonowanych starannie ovulsji i matozoi są perfekcyjne i bardzo szybko się uczą. Tylko takie służą rozwojowi omonalności, dlatego wszelkie słabe czy uszkodzone ovulsje i matozoje nigdy nie zostaną poplonami, a tym bardziej bambinami czy omonami dojrzałymi.

Riona podziwiała kolejne pokolenie bambin, choć coraz mniej wśród nich zdarzało się rodzeństw z dopasowania. Tradycja wspólnego felixjanizmu pewnie zaniknie, skoro tak trudno o dobre dopasowanie podgenualnych marbinów odpowiedzialnych za perfekcję budowy pojedynczego omona. Jeszcze parę pokoleń i poplony nie będą miały żadnego związku z felixjanami. Tak, jak marzy się Asiedzie. Każdy wybierze sobie twarz, jaką zechce, nawet bez zgody ragacji czy bojka, a rodzicielstwo zaplanuje za nich czervelka. Całkowicie. Od początku do końca. Cóż… W zasadzie nic się nie zmieni, jeśli chodzi o poplonalność. Ale jedna z ostatnich pięknych tradycji pożegna się i odejdzie w niebyt. Szkoda.

Wkrótce też zniknie podział na kolorystykę skórną i oczną. Riona była orędowniczką powstrzymania tendencji. Redagowała wiele prac w tym temacie, wszak wystarczyłoby w każdym pokoleniu choć kilka dopasowań zrobić wewnątrz danej kolorystyki, resztę krzyżować do woli, ale nikt nie wsparł jej działań. W ogólnym rozrachunku liczy się przetrwanie omonów, o które tak zawzięcie walczą, więc zaniechano podobnych fanaberii. I tak coraz trudniej o dobre dopasowania. Riona miała szczęście, że wybrany przez nią bojek Masuar dopasował się na dwójkę pięknych poplonów, to absolutna rzadkość od kilku pokoleń. I oba są jasne, niebieskookie. Cóż. Asieda wybrała skośnookiego, ciemnoskórego bojka i choć mają aż sześć dopasowań, w dodatku stuprocentowych (wciąż trudno w to uwierzyć), to z pewnością zabraknie wśród nich jasnych poplonów. A na Temikara jeszcze żadna ragacja nie zwróciła uwagi, więc jeśli nawet zostanie ojcem, nikt się o tym nie dowie.

W grupie uczących się bambin był tylko jeden jasny bojek o niebieskich oczach. Pozostałe miały ślicznie wymieszane podgenualne marbiny, odpowiedzialne za każdy detal omonalnego ciała. W grupie Asiedy rosło ich troje. A kiedy Riona była bambinem, miała koło siebie czwórkę innych niebieskookich jasnych twarzy, między innymi Masuara. Wyraźna tendencja spadkowa.

— Matka Bonikara zwołuje spotkanie obojga rodziców. — Zaanonsowała czervelka.

Cała trójka stanęła przed nią, a roześmiana Giadona od razu zaczęła mówić.

— Słuchajcie, mam pomysł. Na pewno zostanie przyjęty, ale chcę, abyśmy wszyscy go poparli. Jako rodzice uprzywilejowanej pary będziemy mieli pierwszeństwo.

— W kwestii? — Stemor przymknął wewnętrzne powieki skośnych oczu, co zwykle robił, gdy nie wykazywał większego zainteresowania tematem.

— Kończymy budowę statku kosmicznego, który poleci na Termazjanę w układzie Vorceliata. Złóżmy wniosek, aby dostał miano “Asieda i Bonikar”, a główne boty, odpowiedzialne za kontakt z Termazjananami, zaopatrzono w twarze naszych bambin.

— Miał się nazywać “Termazjana”, aby okazać szacunek mieszkańcom planety.

— Taki był plan, ale przecież nawet nie wiemy, czy tam jest jakieś życie. Samo miano planety też jest nasze. Nikt jeszcze tak daleko nie latał, a i w bliższej okolicy zbyt wielu organizmów nie znaleźliśmy.

— Racja — kiwnął głową Masuar. — A nasze bambina, jako bezapelacyjni bohaterowie, powinny zostać w taki sposób uhonorowane.

— Nikt jeszcze nie firmował swoim mianem statku kosmicznego. — Rionie bardzo spodobał się pomysł, ale nie wierzyła, że dojdzie do jego realizacji. — I boty kosmiczne mają inne kształty, nieomonalne.

— Nikomu jeszcze się to tak nie należało, jak im. Już wcześniej mówiono o tym, że para botów powinna być omonalna. Ma nawiązywać kontakt z potencjalnymi mieszkańcami Termazjany w naszym imieniu, więc czemu nie dać im twarzy naszej uprzywilejowanej pary?

— Rozmawiałaś z Asiedą i Bonikarem? Muszą wyrazić zgodę.

— Na pewno wyrażą. To ogromny zaszczyt! — Giadona patrzyła z lekkim niedowierzaniem na pozostałą trójkę. — Jakoś trudno u was o mocniejsze zaangażowanie w ten projekt. Nie chcecie uhonorować własnych, uprzywilejowanych bambin?

— Ależ chcemy! — Masuar postanowił skończyć spotkanie jak najszybciej. — Pewnie, że to zaszczyt. Składajmy wniosek. Czervelko, są szanse?

— Są, nawet spore. Można powiedzieć, że jeśli Asieda i Bonikar nie wyrażą sprzeciwu, sprawa już załatwiona. Nikt inny tego nie zrobi.

— Świetnie. To spotkamy się na uroczystości.

— Gdzie się tak śpieszysz? — Riona spojrzała na swego felixjana z lekką przyganą w błękicie wielkich oczu.

— Mam projekt do uskutecznienia. Fantastyczny. Chcę mu się jak najszybciej oddać.

— Rozmijanie intergalaktycznych fiomin antymolekularnych?

— Nie, to już prawie na ukończeniu. Nowy dotyczy czasoprzestrzeni i jej trójmianowanych skrętów obosiecznych. Jeśli wytyczę transpresyjną ścieżkę uliamin podczasowych, odpowiedzialnych za dwumianowane skręty jednobarwiste i podprowadzę je pod trójmianówkę nadsieczną, będzie otwarta furtka do…

— Naddania mianowanego skrętów czasoprzestrzennych! — Wykrzyknęła chórem pozostała trójka.

— Fantastyczne. Żaden zakątek kosmosu już się przed nami wówczas nie ukryje. — Dodał Stemor, szeroko otwierając oczy. — Powodzenia. A może potrzebujesz pomocy? Chętnie dołączę. Właśnie skończyłem swój projekt i szukam nowego zajęcia.

— Każda się przyda. Czervelko, pracownia skrętowa.

Obaj znikli.

— Jestem pełna podziwu dla Asiedy. — Giadona miała tylko jedną dopasowaną ovulsję, więc szóstka, z którą dopasowały się matozoje jej bambina, stanowiła dla niej nie lada zagwozdkę.

— Bonikar też się spisał. — Zaśmiała się Riona. — Oboje są wspaniali. Choć Asieda uważa, że nie ma w tym żadnej ich zasługi, tylko natura powinna hołdy odbierać.

— Może i tak. Jednak za taki dar natury każdy z nas byłby niewymownie wdzięczny. Cóż za przywileje! Wiesz już, co wybierze Asieda? Bo Bonikar nic jeszcze nie mówił.

— Asieda też nie. Ma wiele pomysłów, więc i wybierać będzie w czym. Mogliby jednak nie odrzucać dalszych prac nad dermazją, świetnie sobie radzili. Jako pierwsi zdołali dorzucić starszym dwadzieścia procent czasu, to niebywałe osiągnięcie. Słabo nam wychodzi tworzenie poplonów, moglibyśmy choć żyć dłużej, aby utrzymać omonalność na ziemi.

— Racja. Może poprosimy ich o to?

— Nie. Sami muszą podjąć decyzję. Jeśli przerwą prace nad dermazją, ktoś inny je poprowadzi, oby równie skutecznie.

— Nikt przed Asiedą nie wpadł na pomysł, aby zbadać przyczyny, dla których dermazja występuje w różnym czasie u różnych osób. I dermazję, i przyczyny zaczęła badać dopiero twoja bambina. Jej wnioski już procentują, a jeśli dotrze do kwintesencji problemu, znacznie wydłuży życie każdego omona. Może nawet dopasowalność dzięki temu wzrośnie?

— Wydawałoby się, że na temat marbinów wiemy już wszystko, a jednak wciąż docieramy do nowych zagadnień. Asiedę interesowały głównie podgenualne marbiny, fascynuje ją płciowość. Tak głęboko wniknęła w nie, iż zobaczyła coś, czego dotąd nikt nie widział. Możliwe zatem, że i dopasowalność ewoluuje dzięki naszym bambinom.

— Oby. Wracam do moich submolekularnych paneli ochronnych, jeśli mają być gotowe na nadanie statkowi miana naszych bambin, nie mogę zbyt długo tracić czasu na inne rzeczy. Zobaczymy się przy okazji spotkania z Asiedą i Bonikarem po ich inicjacji felixjanalnej.

Riona została znów z grupą bambin i wróciła do przerwanej wcześniej obserwacji, notując każde, najmniejsze nawet spostrzeżenie, które jest później wykorzystywane we właściwym kierunkowaniu młodziutkich bambin. Wiedziała, że ma bardzo odpowiedzialne zadanie. Jeśli bowiem każde kolejne pokolenie poplonów nie będzie lepsze i mądrzejsze od poprzedniego, omony zwyczajnie znikną z powierzchni Ziemi. A do tego nie można dopuścić. Za żadną cenę.

4. Temikar wreszcie się doczekał. Dzięki, Belisja

Temikar, Cylosa i Lieskar zawzięcie pracowali w dużej grupie innych cybernierów nad budową nowego statku kosmicznego, który miał zabrać wyselekcjonowaną grupę botów w pierwszą tak zaawansowaną podróż podprzestrzenną, w kierunku Termazjany. Wszyscy już wiedzieli o pomyśle Giadony. Wyglądało na to, że jedynie główni zainteresowani jeszcze pozostawali w nieświadomości, ale oni — jako oczekujący na pierwsze felixjaty, świeżo dopasowani (i to jak!) młodzi, wkraczający w uprzywilejowany etap swojego życia, pozostawali pod ochroną aż do czasu… Właśnie. Lieskar uśmiechał się zagadkowo, patrząc z ukosa na Temikara, aż ten nie wytrzymał.

— Chcesz do swojej felicity dobrać felixa z moją twarzą? Musisz uroczyście poprosić, choć czervelka fety z tego nie zrobi. Ani poplonów nie sparuje.

— Mógłbym, bo już mnie sparowała, z trzema różnymi ragacjami wprawdzie, ale to i tak wynik ponad przeciętną. Na pewno nie miałaby nic przeciw temu, aby dać mi i felixa dla zabawy. Nawet bez proszenia o zgodę na twarz, czyjąkolwiek. Ale nie mam takich ciągot, w przeciwieństwie do ciebie. Przyglądam się tobie, bo bardzo przypominasz Asiedę, a ona lada moment dostąpi czegoś, co zostanie z nią na całe życie. Jak się z tym czujesz? To twoja jedyna siostra.

— Ja głównie tęsknię za rozmowami z nią i bardzo się cieszę, że wreszcie dojrzała. Znów będę mógł ją widywać. Zaczekaj, tu, o tu właśnie — jeśli nie przeewaluujesz tej wystającej części podproża steranów, panele submolekularne będą chłodzić, zamiast grzać. Tak, dobrze.

— Jeśli cię wpuści do swojego świata. Teraz może wybierać interlokutorów.

— Wpuści. Zbyt lubiła nasze wspólne chwile, aby o nich zapomnieć. I — sam mówiłeś — to moja jedyna siostra.

— Zapomni. Teraz ma Bonikara i czeka na nią felix. Pod takim wpływem o wszystkim można zapomnieć.

— A wy zapominacie o ważnych sprawach pod wpływem waszych felicit, z dopasowania czy też nie? — Milcząca dotąd Cylosa postanowiła się wreszcie odezwać, patrząc na Lieskara z lekkim wyrzutem w czarnych oczach. — Bo ja wciąż pamiętam. Mimo wszystko. — Uśmiechnęła się leciutko.

— Mój pierwszy raz przeciągnąłem na dwa cykle. Nie mogłem się opamiętać. — Temikar podsumował długi ciąg znaków i wysłał go dalej. — Ale byłem bardzo młody. I niczego nie zapomniałem. Asieda jest dojrzalsza, niż ja wówczas. Tym bardziej nie zapadnie się w zabawę tak, aby zapomnieć o naszych wspólnych chwilach.

— Ciekawe, co wybiorą…

— Ja też jestem rozgrzana z ciekawości. Powinniśmy wprowadzić możliwość dzielenia się naszymi fascynacjami, nawet jeśli niewielu z nas będzie mogło je uskuteczniać. Chciałabym, aby wybrali cybernernię, moglibyśmy z nimi współpracować.

— Dlaczego wciąż mówimy o nich tak, jakby musieli wszystko robić razem? — Temikar wciąż obliczał, podsumowywał znaki i wysyłał je dalej. Podzielność uwagi godna podziwu. — Może wcale nie mają podobnych zainteresowań.

— Przy takim dopasowaniu? Byłbym wielce zdziwiony, gdyby tak się stało. Już przecież pracowali razem, całkiem skutecznie. Bądź łaskaw o tym pamiętać.

— Tak, marbiny są ich żywiołem od początku. Może to pociągną? Dobrze by było.

— Wszyscy wciąż wyrażają nadzieję, że nasi bohaterowie pozostaną przy dermazji. Dlaczego? Przy takich możliwościach ja na pewno zmieniłabym kierunek. I to niejednokrotnie. Jest tyle ciekawych rzeczy do wydobycia na światło dzienne.

— Wiem, sam pewnie też tak bym zrobił. Ale dermazja musi zostać okiełznana, jeśli omony mają przetrwać, nie kumacie? Dlatego wszyscy się boją, że oni wybiorą coś innego, mimo niewątpliwych odkryć i sukcesów, jakie mają dotychczas w tej dziedzinie.

— Jest spora grupa osób, która wraz z nimi pracuje nad dermazją. Przejmą pałeczkę. Dajcie bohaterom nacieszyć się przywilejami, po to je ustanowiliśmy.

— Owszem. Ale to Asieda odkryła część przyczyn występowania dermazji inaczej u każdego omona. Dzięki temu zyskali dwadzieścia procent czasu. Trzeba zatem jeszcze cztery razy tyle przyczyn odkryć, abyśmy mogli dwa razy dłużej pracować i cieszyć się życiem. Nikt nie ma ważniejszego zadania.

— Duma cię rozpiera, to zrozumiałe. Jednak możesz się mylić. Wszystkie nasze zadania są jednakowo ważne, bo dzięki ich uskutecznianiu możemy funkcjonować i przedłużać istnienie omonów na ziemi. Jeśli nie Asieda, zrobi to ktoś inny. Prędzej czy później. Będę rozczarowana, jeśli nie wybiorą czegoś innego. Własnych pasji.

— Wybiorą, wierz mi, znam pomysłowość swojej siostry. I tego się właśnie obawiam. Choć nie sądzę, żeby całkiem zarzucili badania nad dermazją. Znajdą czas na wszystko.

— Jeśli tylko wreszcie odkleją się od swoich felixjatów… — Lieskar znów się uśmiechnął, spoglądając na Temikara.

— Spójrzcie — zignorował go brat Asiedy — na ten model. Bot wielofunkcyjny miniaturowy. Fantazja. Mieści się w dłoni, a potrafi trzymać pokładowy komputer dokładnie w wymiarze, który mu przypiszą przed wylotem. Może się przemieszczać, jeśli zajdzie taka potrzeba, więc nie trzeba go osadzać na stałe, tylko przygotować dla niego stację rozrządową. Autoładowanie bez konieczności zewnętrznej i pełna gotowość przez cały czas. Niezniszczalny. Odporny nawet na promienie omidanta, jak pokrywy statków i naszych siedzib.

— Nie zniszczy go nic, co znamy. Ale w kosmosie może być mnóstwo innych promieni, pod wpływem których wyparuje albo rozłoży się na mikrocząsteczki.

— Z mikrocząsteczek moglibyśmy go znów poskładać. To archaiczne zwroty i działania. Nie neguję jednak istnienia nieznanych nam dotąd promieni w odległej przestrzeni, wszak nie sposób dotrzeć wszędzie. Cóż. Pomartwimy się tym, jeśli takowe znajdziemy. Tymczasem oddajmy botowi należny podziw, bo jest fantastyczny.

— Nie dostał przypadkiem zbyt wielu możliwości?

— Wyliczone co do marbinu. Będzie nasz, bez względu na wszystko. Grupa Warniekara stanęła na wysokości zadania. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z oczekiwaniami, następna eskapada obejmie tylko boty kontaktowe omonalne i to cacuszko.

— Nazwali je jakoś?

— Roboczo Bot2468-1357-8009. Warniekar chce, aby nazwę wymyślili nasi bohaterowie. To dzięki nim dostał więcej czasu na ukończenie swoich prac. I niech mi ktoś powie, że badania dermazji nie są najważniejsze! Czervelko, powiedz tej parze ignorantów, że mam rację.

— Z naukowym wywodem czy metodą na bambina?

— Na bambina, ma się rozumieć. Nie pojmują wagi walki z dermazją, to i wywodów naukowych nie pojmą. — Temikar odesłał ostanie podliczenia i przymknął powieki. Zewnętrzne też. Chwila takiego relaksu dodawała mnóstwo energii, więc wykorzystał moment wywodu czervelki, aby się naładować.

Cylosa i Lieskar uśmiechali się, słuchając czervelki, ale nie przestawali pracować przy dopinaniu wszelkich detali właściwie gotowego już statku. Wywód metodą na bambina przypomniał im pierwsze kontakty z wiedzą i ten czas, gdy wciąż chciało się dotknąć ragacji czy bojka biegających obok, choć nigdy wszak ta czynność nikomu się nie udała.

— Temikar, wzywa cię Belisja.

— Z grupy Warniekara? — Zdziwił się Temikar. — Ach, pewnie chodzi o podliczenie podmikrostatów nowego bota, o które prosiłem. — Zniknął, a czervelka podjęła wywód dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go przerwała.

Zanim czervelka skończyła dowodzić ważności badań nad dermazją, Cylosa i Lieskar przestali jej słuchać, zajęci swoją pracą; wrócił też Temikar. Udawał, że nie jest poruszony, ale najwyraźniej coś go uradowało. Spojrzeli na niego z pytaniami w wielkich oczach. Nie trzymał ich długo w niepewności.

— Belisja miała na sobie czerwoną dreskę.

— Brawo! Zgodziłeś się, prawda?

— Tak, jasne. Mamy dwa dopasowania. Belisja jest błękitnooka i jasna, jak ja, więc moja mama z radości o nic już więcej pytać nie będzie. A ja wreszcie mogę… Czervelko!

— Z czyją twarzą?

— Och, a cóż to za przewrotne pytanie! Wiesz dobrze, o kim myślę i myśleć nie mogę przestać. A oni tego wiedzieć nie muszą, prawda? Wreszcie wolny… Dzięki, Belisja!

— Wolny? A twoje poplony?

— Ojcostwo nie odbiera wolności. Brak ojcostwa — owszem. Teraz już mogę oddać się takiej zabawie, na jaką od dawna czekam.

— Powiesz Asiedzie?

— Pewnie. I to jak najszybciej. Dzięki, Belisja! Dzięki, dzięki, dzięki! Teraz muszę powiedzieć rodzicom.

— O tym też?

— Tak, nie będę ich okłamywać. Bywajcie. Mam cykl za chwilę, więc do zobaczenia później.

5. Twarz (i nie tylko) felixa Bona. Asieda już się nie dziwi i wie

Odświeżona, wypoczęta i drżąca z niepewności Asieda odziała się w czerwoną dreskę, myśląc wciąż intensywnie o tym, że dotąd nigdy nie odczuwała podobnych emocji. Czemu? Instynkt? Ciągła tajemniczość wszystkich wokół? Oczekiwanie czegoś wielkiego? Trudno było tłumaczyć podobne stany przed samą sobą. Wiedziała, że felix już jest w oczyszczalni. Czyli tuż, tuż. Na wyciągnięcie ręki. Za drzwiami, które tak rzadko się otwierają. Kiedy ostatni marbin organiczny zniknie z jego sztucznego ciała i powietrza w oczyszczalni, wejdzie i… I co? Będzie wyglądał dokładnie tak samo, jak Bonikar, to wiedziała. Ale co dalej? Dotyk? Obejmie ją, jak Duka i razem oddadzą się nieważkości? Och, niech to oczyszczanie wreszcie się skończy…

— Witaj, Asieda. — Skłonił się, jak Bonikar podczas zgody na dopasowanie, dając tym samym znak, że zrobi wszystko, co tylko ragacji się zamarzy.

Co jej się jednak ma marzyć? Patrzyła na felixa z niemym zachwytem. Całkiem jak Bonikar. Nawet uśmiech ten sam, bez żadnej sztuczności i skrzywień. Jakże piękny! Czuła dreszcz pod skórą, jak podczas spotkań z Bonikarem i pojęcia nie miała, co zrobić. Stała, jak zaczarowana, a uroczy bot, zaprogramowany co do najmniejszego szczegółu, pozwalał jej na to przez chwilę, wzmagając dreszcz niecierpliwości oczekiwania i uśmiechając się ślicznie.

— Bon… — Usłyszała własny głos jak z zepsutego przekazu. — Bon…

— Czy Asieda pozwoli, abym dał jej chwilę zabawy i przyjemności?

— Tak, tak… Ale jakiej zabawy? Przyjemności? Co to znaczy? Czy Bon może mi to wytłumaczyć?

— Może. Lepiej jednak będzie, gdy Bon Asiedzie wszystko pokaże. Nie obawiaj się niczego. Poddaj się moim działaniom bez oporu, będzie pięknie.

Bon nacisnął klik i ukazał się Asiedzie w całej swej gołej krasie. Podszedł do niej i to samo zrobił z jej dreską. Asieda patrzyła na niego lekko przerażonym wzrokiem, ale — zgodnie z jego sugestią — nie protestowała. Nigdy dotąd nie widziała nikogo bez dreski, nawet bambina odziewano w ich biel bardzo wcześnie. Nigdy też, oprócz Duki, nikt jej nie widział nago. Włącznie z rodzicami. Jakże dziwne było to uczucie, stać tak twarzą w twarz z cudnym zjawiskiem, nagusieńko, jak przed wejściem do nasadowni. Cykl jednak właśnie się skończył, więc to chyba nie o nasadownię chodzi. O co zatem? Dziwnie błogo czuła się w tym niezwykłym stanie.

Bon podszedł bliżej i dotknął jej twarzy. Zadrżała lekko, czując narastające dziwy pod skórą. Wciąż uśmiechając się ślicznie, gładził jej twarz, głowę, ramiona i wciąż niżej, niżej… Poczuła, że oddycha dużo szybciej, niż normalnie i na chwilę wystraszyła się, że to ją skrzywdzi. Na małą chwilę jednak. Gdy Bon przywarł ustami do jej ust, na moment straciła świadomość.

— Czervelko, łóżko. — Ach, ten głos. Identyczny, jak u Bonikara. On też wyprawiał z jej skórą dziwne harce. Ale po co łóżko? Nie będą chyba spać razem, zresztą daleko jej teraz do snu, po co łóżko? Plotło jej się dziwnie w myślach i nie mogła pojąć, dlaczego. Dotąd wszystko było poukładane, myśli też. Zwłaszcza myśli. To podstawa wszelkiego działania, wszelkiego sukcesu.

— Bon, po co łóżko?

— Chodź. — Pociągnął ją lekko za rękę i zobaczyła, dlaczego bojkom powiększa się wypukłość na dresce.

To sprawiło, że nagle zapragnęła wtulić się w Bona, głaskać go i całować, wciąż odczuwać to dziwne drżenie pod skórą… Już wie, co to jest zabawa. I przyjemność. Wykształcona do granic możliwości znała doskonale fizjologię zarówno ragacji, jak i bojków, ale nikt jej dotąd nie powiedział, jakie mogą być skutki ich wzajemnej bliskości. Rozumiała teraz, dlaczego nikt o tym nie mówił. Bo tego nie da się powiedzieć. Odczucia, jak sama nazwa wskazuje, się czuje, a nie omawia. Czervelka może być w tej kwestii bezradna. Jak bambino.

Nie czekając na działania Bona, wtuliła się w niego, wzdychając w poczuciu przyjemności. A on pociągnął ją na łóżko i — kiedy już oboje leżeli — zaczął robić rzeczy, o których Asiedzie nawet się nie śniło. Nieprawda, że już wiedziała, co to przyjemność. Teraz się dopiero zaczęło…

Po długiej chwili od ostatniego okrzyku, oddech Asiedy zaczął zwalniać, stopniowo wracając do normy. To samo dotyczyło bicia serca, które wcześniej prawie z niej wyskoczyło, aby też schować się w objęciach Bona. Leżała wciąż w niego wtulona, jakby bała się, że odejdzie, a ona już nigdy niczego podobnego nie zazna. Czy to w ogóle będzie możliwe, aby powtórzyć wszystko tak samo? Aby znów doznać tej przyjemności — zaraz, nie, Bon określił to jako rozkosz, cóż za piękne słowo! Aby czuć jego wszędzie, na ciele i w ciele, i wzlatywać, wzlatywać w krainę rozkoszy, oddawać się jej całą sobą, oddychać szybko i krzyczeć ze szczęścia…

— Czy Asieda chce, abym ją zostawił?

— Nie. Nie! — Odpowiedziała chyba trochę zbyt szybko, wywołując jego rozkoszny uśmiech. — Za nic na świecie. Nie dbam o to, czy wypada tak się zachować. O nic innego w tej chwili nie dbam, chcę tylko mieć cię na własność w każdym marbinie ciała, w każdej myśli, w każdej chwili, która mi została. Nigdzie nie idę. Wybieram bezczynność, jeśli wypełnisz ją ty i twoje rozkosze. Mam ten przywilej.

— Wiem, droga moja. — Tulił ją i głaskał. — Masz ten przywilej. Zostanę z tobą tak długo, jak zechcesz.

Znów ją całował. Zaczął od ust, ale zsuwał się niżej, i niżej, i… zatrzymał się tam, gdzie u ragacji nie ma wypukłości na dresce, tylko delikatny zarys… Och… Ooooch… Aaaaaaa…

Dwa cykle później Asieda wciąż nie chciała zostawić swego Bona. Już nie nazywała go w myślach botem, ani nawet felixem. Nabrał dla niej wymiaru absolutnie dotąd nie do wyobrażenia. Wciąż miała wrażenie, że naprawdę jest z Bonikarem i chciała, aby ten stan rzeczy trwał wiecznie. Nie potrafiła zrozumieć, jak inne ragacje, nieuprzywilejowane, mogą po kilku chwilach zostawić tę rozkosz i wrócić do pracy, jakby świat się nagle nie zatrzymał i cokolwiek innego w ogóle miało znaczenie. Wiedziała, że nie ma nacisku na nikogo, zwłaszcza bojki mają ten przywilej, ale na ogół nikt tego nie wykorzystywał do granic możliwości. Zbyt dużo pracy mieli wszyscy, aby utrzymać omonalność na ziemi, więc każdy poczuwał się do obowiązku. Asieda też. Nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby chcieć zostać ze swoim felixem na całą wieczność. Aż do teraz.

Po piątym cyklu, zanim znów wpadła w objęcia Bona, zadała czervelce pytanie.

— Czy Bonikar już się odezwał?

— Nie. Jeszcze nie. — Nawet w komputerowym głosie czervelki słychać było nutki uśmiechu. Eee, tam. Kiedy omon doznaje szczęścia, cały świat się wyszczerza.

— To faktycznie jesteśmy dopasowani. W stu procentach!

Bon czekał na nią w łóżku. Podbiegła radośnie, wpadając w jego objęcia, ale nagle coś przeleciało jej przez myśl.

— Bon, czy mógłbyś mnie nauczyć, co Asi robi, aby Bonikar odczuwał rozkosz?

— Po co? Przecież i tak nigdy jej nie zastąpisz. Myśl o swojej rozkoszy.

— Myślę. I właśnie dlatego chcę się nauczyć rozkosz też dawać, nie tylko brać. Będzie wzmocniona. W dwójnasób.

— Dobrze. Nauczę cię wszystkiego.

I tak zrobił. Asieda już nie dziwiła się niczemu. Teraz mogła powiedzieć bez zmrużenia okiem, że wie, co to jest zabawa. I przyjemność. I to, co najpiękniejsze: rozkosz. Każdy, nawet maleńkie bambino, potrafi bez wahania wyliczyć wszystkie funkcje skóry, najważniejszego organu omona, takie jak na przykład ochrona, oczyszczanie czy odżywianie; wszystkich uczy się od zarania życia, że skóra jest wrażliwa na dotyk. Aż dziw, że dotąd nikt nie spytał, co to właściwie oznacza. Owszem, wiadomo, że każdy bodziec jest przez skórę wyłapywany, dlatego właśnie ubierają dreski, aby nic nie zakłócało właściwych funkcji grubej, lekko chropowatej powłoki omonalnej. Jednak wrażenia, których właśnie dostępowała wkraczająca w starszeństwo, choć wciąż jeszcze młodziutka ragacja, to jakiś abstrakt. Wrażliwa na dotyk, dobre sobie. I to jeszcze jak! Wszędzie. Od stóp do głów. Najbardziej jednak w miejscu, gdzie bojki mają wypukłość na dresce, a ragacje całkiem inny kształt. O, tak. Tam wrażliwa jest najbardziej.

Wreszcie Asieda zrozumiała, dlaczego felixjatowych izoluje się od pierwocin. Trudno bowiem byłoby milczeć, gdyby któremuś z nich niespodzianie przyszedł go głowy pomysł, aby zapytać, co właściwie wrażliwość oznacza. I do czego potrzebny jest bot, który nie spełnia żadnych praktycznych funkcji, wszak to zupełna strata czasu, energii i środków. Jest wystarczająco dużo zajęć przy utrzymaniu landerii w stanie używalności, patrolowaniu terenów wokół domowników i wypraw w poszukiwaniu nowych światów, aby przypuszczać, że botów funkcjonalnych wystarczy już na zawsze. Bzdura. Wciąż są potrzebne, w każdych ilościach.

Teraz Asieda już wiedziała, dlaczego starsi ani myślą o rezygnacji z tworzenia bezproduktywnych botów. Wręcz przeciwnie, udoskonalają je z zaangażowaniem godnym naprawdę większej sprawy, żaden funkcjonalny bot nie zajmuje tyle uwagi konstruktów, co felixy i felicity, nawet nianiobotty, które są tak ważne w zachowaniu życia na ziemi. Omonalne poplony i bambina długo potrzebują troskliwej opieki, a nawet już w wieku starszeństwa nikt bez nianiobotty obejść się nie umiał, choć wszelkie ich funkcje mechaniczne z powodzeniem mogła zastąpić czervelka. Nic jednak nie równało się z felixem. Trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego omony tak bardzo łakną owej rozkoszy, skoro jest zupełnie bezproduktywna. Co więcej, łaknienie jej, myślenie o niej i dążenie do spędzania jak najwięcej czasu w rozkosznych objęciach swego felixa czy felicity, może niektórym bardzo przeszkadzać w wykonywaniu czynności koniecznych dla życia i przetrwania gatunku. Wszyscy o tym na pewno wiedzą, a jednak… Wprawdzie dotąd nic takiego nie miało miejsca, bo każdy omon płci obojga doskonale wiedział, że nauka i praca jest najważniejsza, przyjemności to jedynie dodatek, jakby forma nagrody, a nie odwrotnie i nikt się nie wyłamywał. Asieda jednak nie była w stanie pojąć, jak można zostawić takiego Bona, pełni rozkoszy od stóp do głów i zająć się czymś, co z ową zabawą nie ma nic wspólnego. Nawet jeśli praca polegała na tworzeniu nowych, coraz doskonalszych felixjatów… Ona jednak mogła sobie pofolgować do woli. Bonikar też. Ale inni? Cykl, góra dwa i czervelka postawi do pionu. Tymczasem Bon wypieszczał na wszelkie możliwe sposoby Asiedę już siódmy cykl, a ona wciąż nie chciała przestać. Nawet gdy czervelka poinformowała ją, że Bonikar wrócił między żywych i czeka na nią, bo do świata za pierwszym razem mogą wyjść tylko oboje, wciąż nie mogła sobie wyobrazić, że Bon zniknie z pola jej widzenia.

Obawiała się też własnej reakcji na Bonikara. Wiedziała, że jego obecność wywoła w niej dokładnie te same odczucia, co obecność Bona, ale przecież swojego felixjana dotknąć nie mogła. Jak więc z nim przebywać i pracować, skoro pod skórą wciąż będą się dziwy działy na samo wspomnienie dotyku, który mógłby zastąpić wszystko inne, gdyby tylko istniała taka możliwość?

Czas jednak się postawić do pionu i przypomnieć sobie, jakie to uczucie, gdy skórę skrywa dreska i nic innego nie może jej dotknąć. Czas pokazać się światu, który pewnie zamarł z podziwu nad wytrwałością swojej uprzywilejowanej pary w rozrywkach felixjatowych. Obwieścić, że oto wkroczyli w starszeństwo i mogą teraz wrócić do spotkań, za którymi tęsknią, na przykład z Temikarem. No i poplony wciąż czekają na swoje miana, tym trzeba się zająć w pierwszej kolejności. I ustalić z Bonikarem, czyje twarze będą miały nianiobotty dla ich bambin, im prędzej powstaną, tym lepiej dla maluchów. A później oddać się pracy.

6. Najlepsze chwile Warniekara. Zróbcie coś z tą dermazją!

— Tato, zostanę omonemikiem. Chcę pracować z uprzywilejowanymi nad dermazją. Mamie się spodobał ten pomysł.

— Jest wspaniały. Ale czy naprawdę podoba się tobie? Byłeś tak mocno zaangażowany w prace nad Bot2468-1357-8009, że cyberniery już się ciebie doczekać nie mogły.

Młodziutki bojek Zominer, najmłodszy poplon Warniekara z czwórki rozrzuconej po świecie (z każdą matką miał tylko jedno dopasowanie, w różnych odstępach czasu), jeszcze o felicycie nie myślał. Cały zatem czas zajmowało mu poszukiwanie fascynacji, dzięki której mógłby oddać się pracy nad życiem i przetrwaniem omonów. Uwielbiał swojego ojca i spędzał z nim mnóstwo czasu, pracując, ucząc się i nabywając doświadczeń. Warniekar zawsze patrzył na Zominera z dumą w oczach. Był nietypowo piękny, bowiem z bardzo ciemnej skóry wyzierały, aż rażąc, ogromne, błękitne oczy, co zdarzało się niezwykle rzadko. Warniekar nie znał nikogo innego o takim wyglądzie. Zrobi się tłok w czerwonych dreskach, gdy jego pokolenie dojrzeje do felixjanizmu. Ragacje nie odpuszczą. Tym bardziej, że Zominer był też bardzo mądry, szybko przyswajał sobie wiedzę wszelką i potrafił efektywnie ją wykorzystać.

— Tak, bardzo mi się to podobało, ale Warni1, jak nazwali go uprzywilejowani, już mnie nie potrzebuje. A ty — jak najbardziej. I każdy inny starszy we wszystkich landeriach. Temikar ma rację, mówiąc, że prace nad dermazją są najważniejsze. Jeśli uda nam się przedłużyć ci życie o kolejne dwadzieścia, a może nawet pięćdziesiąt procent, będziesz mógł asystować mi w przejściu do starszeństwa, no i wynaleźć jeszcze wiele Warnich, nie bez kozery Asieda uparła się przy numerze 1. Musisz jednak żyć, aby to osiągnąć. Wiem, że twoje poplony już są rodzicami, wynalazłeś wspaniałego bota, który nawet twoje miano dostał i mógłbyś powiedzieć, że swoje zrobiłeś. Ale ja nie chcę tego słuchać. Chcę, byś był przy mnie, gdy pokłonię się, wyrażając zgodę, najpiękniejszej ragacji mojego pokolenia i zobaczył kolejny owoc, choć pośredni, swoich matozoi. Temikar też nie jest jeszcze gotowy, aby się pożegnać. A ty — chcesz już nas zostawić, jego i mnie?

— Jestem coraz mniej wydajny, ale gotowy? Nie. Trudno się na to przygotować, mając dwóch tak cudownych bojków obok siebie. Temikar wreszcie dostał swego Wara…

— Nie musiałeś wyrażać zgody?

— Nie. Bojek może dostać felixa tylko wówczas, gdy ma już felicitę i dopasowanie. Jak to się mówi — na rarytasy trzeba zasłużyć… A wtedy może mieć każdą twarz, bez pytania o zgodę. Ja mam swego Tema już dawno. Teraz jesteśmy naprawdę szczęśliwi, obaj. Mógłbym spędzić resztę życia tylko na spotkaniach z tobą, Temikarem i rozkoszą z Temem.

— Jeśli czegoś nie zrobimy z dermazją, dostaniesz ten przywilej, zasłużyłeś. No, jeszcze nie teraz, wciąż masz sporo czasu między cyklami, ale kiedyś, gdy czas nadejdzie. Oby jak najpóźniej. Widziałeś, jak Temikar się ucieszył, gdy ogłosili, że nie rezygnują z badań nad dermazją? Dostaną duży zespół, prace ruszą z ogromną siłą, chcę być jednym z nich i choć w maleńkiej części przyczynić się do twojej obecności przy mnie w najważniejszych chwilach mojego życia.

— Byłoby wspaniale. Wiesz jednak, bo mądry z ciebie bojek, że niewielkie są na to szanse. Prace nad dermazją, jak słusznie zauważyła Asieda, oznajmiając ich kontynuację, prawdopodobnie zmierzą w kierunku działań na młodszych osobnikach, takich, którym po raz pierwszy skrócił się cykl. Dzięki bowiem wcześniejszym działaniom jest większa szansa na przedłużenie istnienia. Moje pokolenie odchodzi i nic na to już poradzić nie możemy. Jestem ogromnie wdzięczny naszym uprzywilejowanym za owe dwadzieścia procent czasu więcej, bo dzięki temu mogłem skończyć Warni1 i jeszcze zobaczę, jak będzie się sprawował tam, dokąd zostanie wysłany. No i doczekałem chwili, w której Temikar, szczęśliwy i zaspokojony w rozkoszy, może mi prosto w oczy powiedzieć, co czuje i słuchać moich zwierzeń.

— Czasem mam wrażenie, że oddałbyś wszystkie swoje prace i poplony za jednego Temikara. — Zominer uśmiechnął się znacząco.

— Dziwnie to kategoryzujesz. Dlaczego miałbym czego lub kogokolwiek wyzbywać się, po to tylko, aby zatrzymać jednostkę?

— Wiem, nie ma takiej konieczności, ale gdyby nagle coś stanęło na głowie, świat się zmienił i czervelka kazała ci wybrać, zanim sama to zrobi? Od wielu pokoleń mamy idealną stagnację, nikt jednak nie może dać gwarancji, że tak będzie zawsze.

— Twoje myśli błądzą gdzieś po manowcach. Obyś się nie rozpraszał podczas prac nad dermazją, bo zrobisz im lukę w opracowywanych wynikach. Gdyby jednak pójść drogą twoich imaginacji, zanim cokolwiek mogłoby się zmienić aż tak znacząco, mnie już dawno z wami nie będzie. Szkoda zatem czasu na dywagacje.

— Och, zwyczajnie unikasz odpowiedzi.

Warniekar spojrzał przenikliwie w niebieskie oczy swego bambina.

— Nie mógłbym wybrać. Każdy wymieniony przez ciebie składnik mojego życia jest dla mnie jednakowo ważny. One wszystkie je tworzą. Brak chociaż jednego uczyniłby ze mnie istotę inną, uboższą, mniej istotną, wyobcowaną. Dlatego wolałbym, abyś myślał o czymś ważnym, a nie o mrzonkach, które — dla dobra każdego omona — nigdy nie mogą mieć miejsca.

— Dobrze. Przekonałeś mnie. A poza tym myślę o czymś ważnym, najważniejszym, nieprawdaż? Chwilę temu ci to zakomunikowałem.

— Pracownia omonemiczna czeka na Zominera. — Spokojny głos czervelki przerwał im rozmowę.

— Naprawdę? — Ucieszył się Zominer. Nawet trochę za bardzo, jak na naukowca. Ech, ta młodość… — Lecę. Opowiem ci później wszystko. Czervelko, przenieś.

— Temikar chce rozmawiać. — Przenosząc Zominera, oświadczyła Warniekarowi.

— Połącz.

Twarz młodego felixjana objawiła się cała w uśmiechach.

— Drogi mój, właśnie wracam z pracowni omonemicznej, gdzie odbywa się rekrutacja. Wiesz, że Zominer ma duże szanse? Jego wyniki są imponujące, a Asieda i Bonikar chcą tylko najlepszych.

— Dopiero przed chwilą raczył mnie poinformować o swoich zamiarach. — Warniekar odwzajemnił uśmiech. Nigdy nie miał dość obecności tej rozkosznej istoty. — Zapewne jestem ostatnim, który się dowiedział.

— Nie, przed tobą mówił tylko mamie. Ja wiem z innych źródeł. Asieda poprosiła mnie, bym przewodniczył rekrutacji. Jak się zapatrujesz na ten pomysł?

— On się naprawdę cieszy, więc i mnie raduje. Przyda się na pewno, to bystrzak. Widziałem go w akcji przy powstawaniu Warni1. Czy oni już wybrali miana dla swoich poplonów? Mają niezły poślizg. Nikt tak długo nie zostawał sam na sam z rozkoszą, jak oni… A jestem ogromnie ciekaw, co wybrali jako dodatkowe zajęcie, bo nie wierzę, że zostaną wyłącznie przy dermazji.

Temikar roześmiał się serdecznie.

— Tak… Na nowo poznałem własną siostrę. Jakże tęskniłem za rozmowami z tą ślicznotką! A teraz… Gdybyś wiedział, jak szczegółowo i tkliwie opisuje swoje doznania w objęciach Bona, jak bardzo przez to zbliżyła się do Bonikara i jak pozytywnie wpływa to na jej chęć dalszej pracy, też chciałbyś spędzać z nią mnóstwo czasu. Teraz już nie tylko wierzę, ale jestem przekonany, że przynajmniej o sto procent przedłużą nam życie. Chcę się tobą jeszcze długo cieszyć i oni nam to zapewnią.

Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy, uśmiechając się tkliwie.

— Mają ogłosić miana i wybór lada chwila. Już wszystko ustalili między sobą, ponoć niezwykle zgodnie.

— A wy? Macie już miana dla swoich poplonów? Spotykasz się w ogóle z Belisją?

— Częściej robi to moja mama. Jest ogromnie rada, że wybrała mnie niebieskooka, jasna ragacja, a ponieważ ja nie mam specjalnych inklinacji do spotkań z ragacjami, jeśli z nimi nie pracuję, więc ona mnie zastępuje. Belisja zrobiła mi przysługę, ale ja nawet felicitę mam z inną twarzą. Miana już nadane. To, co konieczne, robimy razem.

— Miana?

— Jowenia i Semonor. Są z pokolenia szóstki uprzywilejowanych, będą razem wzrastać, uczyć się i może pracować. Mama, jako główny opiekun bambin, nie posiada się z radości. Wierzy, że uda jej się doczekać starszeństwa ósemki zstępnych poplonów i nawet nie chce myśleć, że Asieda z Bonikarem jej tego nie umożliwią. Wciąż im przypomina: zróbcie coś z tą dermazją. Ma już skrócone cykle, ale i tak jest pełna optymizmu.

— Pamiętam, jak chciała podjąć działania na rzecz zachowania choć w części niebieskookich, jasnych omonów. Była z tym sama. Wszyscy inni uznali, że przetrwanie jest najważniejsze, a nie kolor skóry czy oczu. Do dziś nie wiem, dlaczego właściwie tak się przy tym upierała.

— Ja też tego nie rozumiem. Ona sama ma kłopoty z tłumaczeniem owego podejścia do kolorów omonalnych. Po prostu wie, że jeszcze parę pokoleń i wszyscy będą wyglądać prawie tak samo, a chciałaby zachować różnorodność.

— Czervelka już się o to postara, aby ich umysły i sposoby podejścia do działania były różnorodne.

— Ona nie ma żadnej zasługi w różnorodności omonów. Wszystkim jednakowo dostarcza wiedzę. To bambina same decydują, jak podchodzić do danych zagadnień i które z nich wybrać dla siebie, aby spełnić się w pracy. I kolor skóry czy oczu nie ma z tym nic wspólnego. Spójrz, jak bardzo różnimy się z Belisją, choć oboje spełniamy wymóg mojej mamy. Ona jest cichutka, spokojna, bardzo poukładana i konkretna. A ja chciałbym cały świat u twoich stóp położyć. Z rozmachem. Bez względu na ilość energii, którą musiałbym w tym celu zużytkować.

— Kładziesz świat u mych stóp, najmilszy. Samą swoją obecnością. Z wielkim rozmachem. Dajesz mi pełnię szczęścia. I teraz wreszcie możemy o tym bez ograniczeń rozmawiać.

Znów patrzyli na siebie tkliwie, ale chyba każdy z nich poczuł, że powiększają im się wypukłości na dreskach. Trzeba zrobić przerwę w rozmowie…

Wrócili rozluźnieni i z jeszcze szerszymi uśmiechami w rozkochanych obliczach.

— Chcę, abyś pracował w moim zespole. Cyberniery miały cię za długo. Obejmiesz go później po mnie. Nikt tak nie fascynował się Warni1, jak ty, nawet ci, którzy współuczestniczyli w jego powstawaniu. A ja już mam pomysł na Warni2, podsunął mi go niechcący Zominer, więc muszę mieć kogoś zaufanego, kto skończy projekt, gdy ja odejdę. Poza tym nie chcę się z tobą rozstawać na czas pracy. Niewiele już nam go zostało, wykorzystajmy go do maksimum.

Temikar odczuł żal po słowach Warniekara o odchodzeniu, ale ucieszył się niezmiernie. Sam miał zamiar prosić najdroższego, aby wziął go do siebie.

— Cudownie.

— Chodźmy zatem, wszystko ci opowiem i pokażę. Czervelko, pracownia.

7. Wszystko już wiadomo. Ale po co?

Na mianowanie szóstki poplonów uprzywilejowanej pary znów zebrała się cała omonalność. Wszyscy. Dość długo czekali na tę chwilę, więc wydawała się jeszcze bardziej uroczysta, niż miało to miejsce w rzeczywistości.

Asieda i Bonikar przywitali zgromadzony tłum, otrzymując w zamian gorący pomruk aplauzu i ogłosili, że nianiobotty całej szóstki będą miały twarze Asiedy. To pomysł Bonikara, który za nic nie chciał ustąpić, gdy Asieda sugerowała, by choć bojki miały koło siebie twarz ojca. Uważa, iż bambina przede wszystkim potrzebują matki, a jeśli któreś z nich w późniejszym czasie zechce zmienić twarz swojej nianiobotty, jako uprzywilejowane będą mogły to zrobić. Czervelka zaproponowała, aby każdy poplon miał dwójkę opiekunów, o twarzach obojga rodziców, ale nie chcieli się zgodzić. Najważniejsze jest, aby bambina nie były w żaden sposób wyróżniane, to utrudnia kształtowanie ich osobowości, więc albo wszystkie bambina z ich pokolenia będą miały parę nianiobottów, albo żadne.

I zaczęło się mianowanie. Przy każdym cieplarniku, w których widać już było zarysy omonalnych ciałek, czervelka informowała wszystkich o szczegółach spodziewanego wyglądu poplonów Asiedy i Bonikara.

— Poplon pierwszy. Ragacja. Ciemna skóra, czarne oczy, lekko wydatne usta. Podbródek wąski.

— Mianujemy cię Komejna. — Powiedzieli razem, patrząc na swoje pierwsze bambino.

W dźwiękach pomruku aplauzu miano ragacji ukazało się na cieplarniku.

— Poplon drugi. Ragacja. Skóra lekko przyciemniona, oczy czarne, usta wydatne, podbródek szeroki.

— Mianujemy cię Lisekia.

I powtórka.

— Poplon trzeci. Ragacja. Ciemna skóra, oczy niebieskie, skośne. — Pomruk zachwytu przerwał czervelce, takiej urody nikt jeszcze nie widział. Niebieskie oczy — skośne? W dodatku przy ciemnej skórze… Będzie cudna. — Usta wąskie, podbródek wąski.

— Mianujemy cię Dewinia.

Tym razem aplauz trwał dużo dłużej, niż trzeba było czasu, aby na cieplarniku ukazało się miano nietypowej ragacji.

— Poplon czwarty. Bojek. Jasna skóra, niebieskie oczy, usta wydatne, podbródek szeroki.

— Mianujemy cię Agenir.

— Poplon piąty. Bojek. Ciemna skóra, oczy czarne, lekko skośne, usta wydatne, podbródek szeroki.

— Mianujemy cię Garier.

— Poplon szósty. Bojek. Skóra lekko ciemna, oczy czarne, usta wąskie, podbródek wąski.

— Mianujemy cię Hedawor.

Od momentu opisu Dewinii, szmer aplauzu właściwie nie ustawał. Wzmagał się tylko przy każdym kolejnym opisie cieplarnika i wciąż trwał, choć mianowanie już się skończyło. Asieda spojrzała na swego felixjana z czułością.

— Uwierzyłbyś, że do całego szczęścia, które zostało nam dane, jeszcze dodatkowo natura obdarzyła nas czymś tak cudnym, jak Dewinia? Potrafisz sobie ją w ogóle wyobrazić? Nikt dotąd tak nie wyglądał.

— Jestem tak dumny, że niczego sobie w tej chwili nie wyobrażam.

Kiwnęła głową, uśmiechając się z aprobatą. Wreszcie aplauz ucichł i wszyscy czekali na ogłoszenie dodatkowego zajęcia, bo każdy już wiedział, że postanowili zostać przy dermazji, ale nikt nie wierzył, iż na tym poprzestaną. Zgodnie z wcześniejszą umową obojga, głos zabrał Bonikar.

— Tak, mieliście rację. Wszyscy. Zostajemy przy dermazji, ale chcemy też oddać się zajęciom, które będą spełnieniem naszych głównych zainteresowań.

Zawiesił na chwilę głos, ale nikt się nawet nie poruszył.

— Dalej będziemy pracować razem. Ja zajmę się wykopaliskami, aby dowiedzieć się, jak i kiedy nastaliśmy na ziemi, a Asieda historią, żebyśmy mogli dokładnie opisać i umieścić w odpowiednim cyklu ziemi każdy wykopany fragment poprzednich cywilizacji. Uważamy za fascynujący fakt, że gdzieś tam, wiele pokoleń temu, omonalność powstawała i rozwijała się, doprowadzając nas do wspaniałej chwili obecnej. Szkoda, że nikogo to nie interesuje. Będziemy pierwsi i obyśmy od naszych przodków dowiedzieli się wielu ciekawych rzeczy.

Bezruch trwał jeszcze dłuższą chwilę po zamilknięciu Bonikara, aż wreszcie, w jednym momencie, zawrzało. Wszyscy naraz zaczęli głośno wyrażać swoje zdziwienie. Wykopaliska? Historia? A cóż to za dziwactwa? Komu i do czego takie prace mogą się przydać? To zupełna strata czasu! No, owszem, uprzywilejowanym wolno nawet marnować czas, ale jaka to szkoda, że dwoje utalentowanych, młodych omonów zaczyna swój wiek starszeństwa od takich bzdur… Może dacie się przekonać, żeby to zmienić? Po co to wszystko?

Asieda i Bonikar spojrzeli na siebie z uśmiechem. Wiedzieli, że ich decyzja wywoła zdziwienie, ale nie spodziewali się aż tak gwałtownej reakcji. Gdy wreszcie ucichło, głos zabrała Asieda.

— Podjęliśmy decyzję i cieszymy się nią. Być może kiedyś to zrozumiecie. Lub nie. Już dziś jednak wiecie, że to bez znaczenia. Chcemy poznać początki życia i dowiedzieć się, czy zawsze omony były jedyną jego formą. Jeśli dla nikogo z was taka informacja nie ma znaczenia, jakoś to przeżyjemy. Dla nas ma, ogromne. Może na przykład gdzieś tam leży zakopana informacja o tym, jak walczyć z dermazją? Albo jak jej zapobiegać? Bądź ukryte są dodatkowe minerały, które wzmocnią nasze organizmy i pozwolą im dłużej funkcjonować?

— Ktoś chyba do tej pory już by to odkrył. — Usłyszeli jakiś anonimowy głos.

— Racja. Gdyby tylko zechciał się tym zająć, co jak na razie nie nastąpiło. Dziękujemy za uwagę.

Uprzywilejowana para znikła, a w tłumie doznano różnych odczuć. Rozchodząc się powoli, grupami, wciąż dyskutowano o dziwnej decyzji. Niektórzy zaczynali dostrzegać w niej jakiś sens, głównie jednak dlatego, że odczuwali obawę przed tak zwanym odstawieniem. Jeśli bowiem para zrazi się do kogoś, może już nigdy nie dawać zgody na kontakt, a tego nie chciał nikt. Być bowiem odstawionym od uprzywilejowanej pary znaczyło prawie to samo, co kompletna izolacja. Oby Asieda i Bonikar okazali się ponad to i nie karali niedowiarków. Trzeba coś zrobić, żeby ich udobruchać.

Para tymczasem zmierzała na wstępne spotkanie z czervelką, na którym mieli poznać szczegóły wybranej przez siebie działalności. Wcześniej wpadł na nich jeszcze Temikar, który nie krył, co prawda, zdziwienia, ale wydawał się być szczerze zachwyconym.

— Obaj z Warniekarem jesteśmy pod wrażeniem. Cóż za odwaga! Nikt dotąd nawet nie pomyślał, że możecie wybrać takie dziedziny działalności. Będziecie mogli dobierać sobie współpracowników czy tylko boty?

— Jeszcze nie wiemy, właśnie czekamy na spotkanie w tej kwestii.

— Chętnie sam wziąłbym w tym udział, ale Warniekar zaproponował mi pracę w swoim zespole nad nowym Warni2. Chce, abym po nim przejął pracownię.

— Cudowna nowina! Gratulacje, naprawdę serdecznie gratulujemy. Zasługujesz na takie szczęście. Do czego będzie służył nowy Warni?

— Do kierowania wszystkimi nasadowniami.

— Ooo, ambitne.

— Ale wykonalne. Jeśli się dobrze postaramy… To trochę odciąży nianiobotty i czervelkę. Właściwie odciąży całkowicie. Choć nie przypuszczam, że czervelka potrzebuje odciążenia… Nikt z nas nie zna nawet ułamka jej zawartości, choć i tak wciąż pozostaje pod nadzorem omonalnym.

— Nie byłoby dobrze, gdybyśmy dali jej pełnię możliwości. Bez względu na zawartość, to wciąż maszyna, tylko i aż. Nie ma świadomości swego istnienia, lepiej nie przesadzać z jej zadaniami. Do tej pory funkcjonuje idealnie, po co to zmieniać? Omony stworzyły czervelkę, aby w niej przechowywać swoją wiedzę i korzystać z niej wszędzie tam, gdzie jest to możliwe. Ale decydować o sobie musimy sami, bo tylko my wiemy, co jest dla nas właściwe, a co nie. Myślę, że tu, na Ziemi, Warni w zasadzie nie jest potrzebny, bo i tak będzie kontrolowany przez czervelkę. Tego typu urządzenia potrzebne są tam, gdzie czervelka nie sięga, czyli na wyprawach kosmicznych.

— A ja sądzę, że jak najbardziej są potrzebne. — Bonikar na chwilę się zamyślił. — W ogóle uważam, że powinniśmy zdecentralizować czervelkę, podzielić jej funkcje i dać je innym botom. Ona może nadzorować, ale niezależnie od pracy poszczególnych sekcji. Wszystko działa wprawdzie bez zarzutu, jeśli jednak kiedyś wydarzy się coś złego i czervelka nam padnie, odejdziemy w ciągu góra trzech cykli. Bo to będzie awaria generalna. A przy podziałach wysiądzie tylko jedna sekcja, którą dużo łatwiej będzie naprawić.

— To samo powiedział Warniekar, kiedy mi przedstawiał w ogólnych zarysach pomysł na Warni2. Kto wie, może naszemu zespołowi uda się to właśnie uskutecznić. Dobra, uciekam. Czervelka czeka na was.

Znikł, a czervelka natychmiast potwierdziła swoją obecność. Nigdy się nie wtrąca nie pytana.

— Wiecie już, że do wykopalisk i historii dopuszczani są tylko uprzywilejowani, a że zbyt często się nie trafiają, dziedziny te są praktycznie zapomniane, a na pewno opuszczone. Są ku temu powody, które poznacie wkrótce. W moich archiwach jest zawarta cała historia Ziemi, w skrócie, oczywiście, ale z wszelkimi ważniejszymi wydarzeniami. Jest też dokumentacja, do której będziecie musieli sięgnąć, aby wszystko zrozumieć. Jesteście zdani tylko na boty. Nikt nieuprzywilejowany nie może nic wiedzieć. Jeśli przyjdzie wam do głowy komukolwiek cokolwiek powiedzieć w tej dziedzinie, będę zmuszona przerwać wam zabawę i odebrać dostęp. Botów i sprzętu Bonikar dostanie, ile zechce, Asieda ich raczej nie będzie potrzebować. Ja Asiedzie do konsultacji wystarczę.

— Dlaczego to jest takie tajne? I kto właściwie o tym zdecydował? — Bonikar wyraził swą ciekawość.

— Nie da się odpowiedzieć jednym zdaniem, dlaczego. Główną przyczyną jest drastyczność przekazu, ale są inne, które poznacie w trakcie. Zdecydowali o tym pradawni wasi przodkowie, gdy wiadomo już było, że nigdy omony nie wrócą do wcześniejszego sposobu życia. I nikt już później tej decyzji nie cofnął.

— Żyli kiedyś inaczej? — Zdziwiła się Asieda.

— O, tak. Diametralnie. Zobaczycie, jeśli starczy wam sił na dogłębne studiowanie.

— A jeśli faktycznie znajdziemy coś, co z korzyścią będziemy mogli wykorzystać dzisiaj, mamy to ukryć?

— Bardzo wątpliwe, że coś znajdziecie, ale jeśli tak się stanie, razem ocenimy, ile powiedzieć, aby wykorzystać, ale nie zaszkodzić.

— Dobrze. Już się bałam, że poszukiwania będą tylko zabawą, a my zamierzamy to naukowo wykorzystać. Chcę zrobić z tego pracę, mogę?

— Naturalnie, skrzętnie ją przechowam, jeśli kiedyś ktoś jeszcze się tym zainteresuje, będzie mógł z niej skorzystać. Kiedy chcecie zaczynać?

— Najlepiej od razu.

— Dobrze. Bonikar, twoja mapa.

— Co?

— Mapa. Ziemia na obrazku, inaczej mówiąc. Musisz zdecydować, gdzie chcesz zacząć wykopaliska.

Zobaczyli coś niezwykłego. Od dziecka wiedzieli, gdzie, jak i po co w kosmosie osadzona jest błękitna kula, na której żyli, ale nigdy nikt nie pokazywał im czegoś takiego. Dwa obszary ciemne, dość spore, ale wokół nieprzebranie większa ilość błękitu, jak oczy jasnoskórych. Czervelka powoli robiła zbliżenie ciemnych obszarów, z których wyłoniło się pięć jakichś dziwnych, niewielkich obiektów, dwa na lewym obszarze i trzy na prawym.

— Co to jest?

— To wasze landerie i domowniki.

— Nie są połączone?

— Są, naturalnie. Systemem partencji, lotobotów, statków kosmicznych i innych urządzeń, które znają wszyscy cybernierzy. Cały czas je budują i obsługują, aby wszystko mogło funkcjonować bez zarzutów.

Wciąż patrzyli na wyłaniające się z błękitów ciemne połacie twardzieliny i dziwne na nich obiekty z niedowierzaniem i podziwem.

— Skoro nasze poplony są we wszystkich landeriach, jak się tam dostały?

— Specjalne lotoboty transportują cieplarniki z poplonami do ich domowników. Gdy bambina przechodzą pod opiekę nianiobotty, cieplarniki są utylizowane. Każdy ma swój. Jak domownik i nasadownię. Bonikar, gdzie chcesz zaczynać? W swojej Afrylii czy może w Europinie Asiedy?

Bonikar patrzył na biały obszar nad miejscem opisanym jako Europina.

— Co to jest?

— Lądolód.

— Och, czervelko…

— Tak go kiedyś nazwano. To obszar twardzieliny, ale pokryty wiecznym lodem, czyli zamarzniętą wodą. Woda to substancja, bez której kiedyś omony nie mogły się obejść. To błękitne też jest wodą, tylko słoną. Powiem jeszcze tylko, że w lodzie substancje organiczne bardzo długo mogą się przechować.

— Substancje organiczne? To jest ich więcej? Myślałam, że tylko omony są organiczne…

— Było ich kiedyś mnóstwo. Nie jest wykluczone, że coś się zachowało pod tym lodem. Albo w błękitnych wodach, gdzieś bardzo głęboko. Prawdopodobieństwo jest naprawdę niewielkie, ale jeśli chcesz spróbować, to tam najlepiej. Pod powierzchnią twardzieliny, ale też bardzo głęboko, mogło coś przetrwać, choć to mało prawdopodobne. A zatem?

— Będę kopał w tym lodzie.

— Dobrze. Cyberniery przygotują sprzęt odporny na mróz.

— A mogę w kilku miejscach naraz?

— W ilu tylko zechcesz.

— To niech przygotują też sprzęt do tej wody i na twardzielinę. Dlaczego nie uczycie nas o tym, jak wygląda Ziemia z bliska?

— Po co? I tak nie wyjdziecie na powierzchnię. Nigdzie nie możecie wyjść ze swoich domowników.

— Właściwie dlaczego? Nie mówię, że chciałabym, ale…

— Dowiesz się i tego.

— Wszystko przyjmujemy tak, jak nam podajesz i dostosowujemy się do każdej drobnostki. Czemu tak wiele przed nami ukrywasz?

— Bo zabrakłoby wam czasu, aby przetrwać. Macie z tym ogromny problem. Od wielu pokoleń omonalność wprawdzie się nie zmniejsza, ale też nie wzrasta. Wciąż jest was tylko kilka tysięcy, a zadań umożliwiających przetrwanie coraz więcej. Dlatego nie zawracam wam głów rzeczami dla przetrwania zupełnie nieistotnymi. Ile wiedzy w dziedzinie marbinów przyswoiłabyś sobie i w jakim czasie, gdybym pakowała ci do głowy cały ten bałagan, który dział się na ziemi od zarania jej dziejów?

— Racja…

— Warniekar prawdopodobnie już byłby wspomnieniem. Tylko dzięki temu, że zafascynowała cię nauka o marbinach, wciąż swoją obecnością cieszy nas, swoje poplony i twojego brata. Jego najbardziej. Zbyt krótko żyjecie, aby tracić cenny czas. Jeśli kiedyś ktoś wymyśli sposób, aby zwiększyć omonalność i czas życia jednostek, wtedy będę mogła zacząć uczyć bambina o historii błękitnej kuli, na której żyją.

— To wszystko jest naprawdę fantastyczne. A oni pytają: po co?

8. Riona naprawdę chce. I nie, za nic nie ustąpi

Statek na Termazjanę odleciał planowo. Uprzywilejowani nie mieli zbyt wielkiej ochoty, aby ich miana umieszczać na jego kadłubie, ku wielkiej rozpaczy Giadony. Długie dyskusje i przekonywania obustronne przyniosły efekt w postaci kompromisu. Para młodych felixjan zaproponowała nazwę złożoną z cząstek ich mian. Po próbach różnorodnego łączenia wszyscy zgodzili się na miano “AsieBon” i tak właśnie ozdobiono kadłub najnowszego statku, który poleci dalej, niż dotąd bywało. Poleci, jeśli uda się wykorzystać efektywnie najnowsze podprzestrzenne techniki skrętów niemianowanych. Badania Masuara dopiero się zaczęły, więc wciąż brakuje czegoś w swobodnym przemieszczaniu się czasoprzestrzennym, ale dotychczasowe ustalenia pozwolą dostać się na Termazjanę. Żaden sprzęt, żaden napęd nie był w stanie robić badań tak daleko. Statki, wysyłane kilkanaście pokoleń wcześniej, wracają teraz po spełnionych misjach, ale żaden z nich nie mógłby dolecieć aż tam, nawet w kilkaset pokoleń. Albo i kilka tysięcy. Brak było zatem sensu takim eskapadom.

Dwa omonalne boty z twarzami Asiedy i Bonikara dołączyły do misji już bez czyjegokolwiek sprzeciwu. Pięknie wyglądały. Zrobione, jak ostatnie felixjaty, najnowszą techniką, niemal niczym nie różniły się od swoich omonalnych pierwowzorów. Dziwnie było młodym uprzywilejowanym spoglądać na tę parę botów. Identyczne wszak mieli w swoich domownikach, każde z nich po jednym. Owszem, różniły się wielce funkcjonalnością, ale ich wygląd…

“AsieBon” odleciał z orbitalnej stacji kosmicznej, znikając im z oczu w mgnieniu czasu. Najwyraźniej złapali podprzestrzenny skręt, to dobra wróżba. Dokąd jednak ich zaprowadzi, przekonają się w stosunkowo niedługim czasie. Jeśli misja będzie udana, statek wróci, nim bambina Asiedy i Bonikara osiągną wiek felixjański. W innym przypadku mogą nie zobaczyć go już nigdy.

Wszyscy obserwujący start wrócili do pracy i natychmiast zapomnieli o kosmicznej wyprawie. Wysyłali statki na wszystkie strony, szukając planety zdatnej do życia i inteligentnych jego form biologicznych. Nie bardzo wiedzieli, po co właściwie to robią. Z punktu widzenia przetrwania omonów, takie eskapady nie miały bowiem żadnego znaczenia. Ot, naukowy rozwój możliwości technicznych i ich wykorzystania. Wszyscy byli dumni z osiągnięć, choć wciąż nie znaleźli żadnego życia. Ale żeby sobie na dłuższą metę zawracać tym głowę? Szkoda cennego czasu. Wystarczy, że marnują go kosmoniery, jest ich spora grupa. I mają do pomocy mnóstwo botów, świetnie w tym celu zaprogramowanych.

Riona, niemal natychmiast po zniknięciu statku, poprosiła czervelkę o zorganizowanie spotkania z Asiedą. Musiała jednak chwilę poczekać, bowiem jej bambina zdążyła w międzyczasie wrócić do jakiejś zawiłości marbinalnej i nie chciała przerywać rozpoczętego właśnie doświadczenia. Przed matką zjawiła się uradowana.

— Płciowość nie ma żadnego wpływu na dermazję. Znamy już prawie wszystkie czynniki. Jestem dziś dobrej myśli.

— Wspaniale. Ja właśnie w tej sprawie.

— Chcesz przystąpić do zespołu badawczego? — Asieda uśmiechnęła się serdecznie.

— Nie, skądże. Bez moich bambin straciłabym sens istnienia. Wiesz, że znam doskonale wszystkie pokolenia, począwszy od tego przed wami? Udokumentowałam każdy pierwszy krok, wypowiedziane słowo, pierwsze zadanie naukowe i każdą rozterkę, związaną z wyborem kierunku i pracy. Znam was wszystkich.

— Przecież wiem. Każdy o tym wie. Masz sznureczek wpatrzonych w ciebie następców płci obojga, którzy chłoną każde twoje słowo, stare czy nowe, każdy gest i sposób wydobywania z bambin tego, co w nich najlepsze. Cała omonalność zna twoje osiągnięcia.

— Tak. Ale za maleńki upływ czasu pojawią się między nami wasze poplony, twoje i Temikara, bambina moich bambin. Od czasu waszego wkraczania w życie nic mnie tak nie radowało. A was było tylko dwoje. Waszych poplonów jest osiem. Grupa tego pokolenia będzie zdecydowanie większa od dotychczasowych, to też stanowi wielką radość.

— Będziesz miała zatem pełne ręce przyjemnej pracy, jeśli można te dwa określenia ze sobą połączyć.

Asieda na moment przymknęła wewnętrzne powieki. Słowo “przyjemność” już samo w sobie wywoływało sensację pod jej skórą, więc nie miała pojęcia, czy da się go użyć wobec niefelixjańskich czynności.

— No, właśnie. Cały problem w tym, że mogę nie zdążyć wychować ich tak, jak potrafię najlepiej. Już mam skrócone cykle. Niewiele wprawdzie, ale proces dermazji mnie dopadł. A ja nie chcę rozpoczynać niczego, co nie dane mi będzie skończyć.

— Chcesz oddać tę misję swoim następcom?

— Nie. Nie, nie, nie! Chcę mieć możliwość doprowadzić proces do końca. To będzie moje ostatnie pokolenie. Kolejne oddam już następcom. Ale tego nie. Za nic. Są moje. Musisz mi pomóc, bambina moja najmilsza.

Asieda spoważniała i spojrzała wymownie na matkę.

— Naprawdę chcesz obciążyć mnie odpowiedzialnością za swoje decyzje?

— Och, nie, to nie tak. Chcę tylko, abyś mnie wzięła do grupy testowej.

— Jesteś za młoda. Nie mogę łamać zasad, bo testy będą wypaczone, czyli szkoda czasu na ich przeprowadzanie. Jeśli mamy pomóc omonalności żyć dłużej, musimy działać według planu. Inaczej nigdy nie uda nam się tego zrobić. Przecież wiesz o tym dobrze.

— Wiem, wiem… Ale coś przecież można zrobić. Poprowadzić mnie obok grupy testowej, na moją odpowiedzialność.

— Wiesz, ile jest osób w twoim pokoleniu, które chciałyby żyć dłużej i dla tej idei gotowe byłyby na wszelkie testy, które im urządzę? Jak mam to zrobić tylko dla ciebie? Gdyby Bonikar wiedział, że w ogóle o tym z tobą dyskutuję, od razu zawiesiłby wszelkie obecnie trwające testy.

— Cóż one mają do rzeczy?

— Ktoś chce je podważyć swoim postępowaniem, więc nie ma żadnej gwarancji, że będą miarodajne. Jesteś moją matką, więc tego nie zrobię, ale nie wracaj już do tematu. Przyjdzie pora na twoje pokolenie, wtedy porozmawiamy.

— A gdybyś sama była w mojej sytuacji? Nie poddałabyś się testom poza kolejnością?

— Aż tak nisko mnie cenisz? Mówisz, że znasz każdy marbin naszych istnień, a własnej córce zarzucasz podobną podłość?

— Przecież naukowcy często testują na sobie wyniki swoich badań!

— Owszem, jeśli mogą zaszkodzić. W innym przypadku kolejność jest ustalona. Nasze badania dotyczą dermazji, a ona najbardziej dokucza najstarszym osobnikom. Tam właśnie zaczynamy.

— Oni już dostali swój czas, więcej nic nie zrobicie. A ja muszę wychować twoje i Temikara bambina. Nie oddam ich w obce ręce.

— Skąd u ciebie taka egzaltacja? Jak u bardzo młodych bambin. Może już zbyt dużo czasu z nimi spędziłaś? Sądzisz, że Bonikar czy Belisja zechcą oddać swoje poplony komuś, kto sam nad sobą nie potrafi zapanować? Co się z tobą dzieje?

Riona przestała gestykulować i wzięła bardzo głęboki oddech. Jak przed wejściem do nasadowni. Trzech następnych nie będzie potrzebowała. Patrzyła niemo na swoje uprzywilejowane bambino.

— Z testami czy bez, masz jeszcze dużo czasu. — Usłyszała. — Zaczniesz proces wychowawczy i poprowadzisz go tak długo, jak zdołasz…

Asieda przerwała, bo coś jej przyszło do głowy. Nie mogła jednak o tym rozmawiać z matką, potrzebowała Bonikara.

— Muszę lecieć. Trzymaj się planu, przestań ulegać egzaltacji, a wszystko będzie dobrze.

Znikła, a Riona wciąż trwała w bezruchu i bezdechu. Powoli wracały ukształtowane myśli. Z jednej strony nie mogła uwierzyć, że Asieda oddaliła jej prośbę, a z drugiej poczuła coś w rodzaju pretensji do samej siebie o wystosowanie wobec swej bambiny podobnego żądania. Z naukowego punktu widzenia Asieda ma rację. Nikt na całej Ziemi nie zrozumiałby podobnego postępku, gdyby ustąpiła matce i dopuściła ją do testów. Zasady funkcjonują świetnie, ale jeśli zacznie się je łamać, cała omonalność stanie na głowie. Tego nikt nie chciał. Chaos nigdy niczemu dobremu nie sprzyja. Wiedziała też, że Asieda będzie się ich trzymać. Jak każdy. Cóż jednak mogła zrobić? Nigdy niczego w życiu tak bardzo nie pragnęła, jak wychować uprzywilejowaną szóstkę i pozostałe bambina z tego pokolenia. Dwójkę jasnych poplonów Temikara. Czyż cokolwiek mogłoby być ważniejszego w całej historii omonalnej?

— Czervelko, kiedy było ostatnio sześć poplonów z dopasowania? Muszę to wiedzieć…

— Nie ma w moich archiwach o tym wzmianki. Cztery bywały wiele pokoleń temu, ale sześciu nie. Był jeden bojek w czasach, gdy omonalność liczyła kilkaset osobników, który miał dziewięć poplonów, ale każdy z inną ragacją.

— Można więc powiedzieć, że jesteśmy wybrańcami.

— Można. Ale dlaczego wy? Kto wy?

— No, my, omonalność dzisiejszych czasów, bo dostąpiliśmy zaszczytu bycia obserwatorami, czy nawet wychowawcami sześciu poplonów ze stuprocentowego dopasowania. Pierwszy raz w historii.

— Jeśli tak to ująć, można, rzeczywiście. Nie można jednak dać przywilejów kilku tysiącom omonów tylko dlatego, że trafiła się między nimi para z podobnym dopasowaniem.

— Może nie trzeba wszystkim. Wystarczy rodzinie, na przykład rodzicom rodziców. Czervelko, ja muszę te bambina wychować. I tylko na tym jednym przywileju mi naprawdę zależy.

— Jak się u ciebie objawia ten przymus? Ja w owej sytuacji go nie widzę.

— Uczuciem. O, tu, w środku. Jak w momencie poprzedzającym wejście do nasadowni. Jakaś świadomość, że jeśli tego nie zrobię, odejdę. Wychowanie tych bambin jest dla mnie jak nasadownia. Muszę to zrobić, aby żyć.

— Wiesz, że fizjologicznie nie jest to prawdą?

— Pewnie. I cóż z tego? Wciąż czuję, że muszę.

— Daruj sobie ten odczuwalny przymus. I weź się w garść, nie pracujesz już zbyt długo. Omija cię jakiś pierwszy krok albo słowo.

— Mój zespół pracuje.

— Ale ty nie, a jesteś za wszystko odpowiedzialna. Wracaj do zajęć, myśli ci się wówczas same ułożą. I pozwól pracować Asiedzie. Jest pełna świetnych pomysłów.

— Tak, wiem. Dobrze, czervelko. Zabierz mnie do bambin. Ale ja do tego wrócę, nie ustąpię. Za nic.

9. Omonalność jest dobra. Tak, na pewno

Pełna przeróżnych wzruszeń i przemyśleń Asieda rozpoczęła swoją przygodę z historią od pytań do czervelki. A właściwie pytania. Dlaczego omony przez całe życie są izolowane i spędzają czas w jednym pomieszczeniu? Wirtualnie można z niego zrobić każdy rodzaj domownika, ale to wciąż jedno lokum. Każdy, od zarania życia uczony, że to jest normalne, tak właśnie ową sytuację traktuje. Nie zna po prostu niczego innego. Wszyscy jednak wiedzą też, że Ziemia nie jest jedyną planetą w kosmosie, a na niej samej jest dość twardzieliny, by coś z nią zrobić użytkowego. Czervelka, zgodnie z obietnicą, nie uchylała się od odpowiedzi.

— Omony istnieją na ziemi tak długo, że wasze pojmowanie, pozbawione jakichkolwiek metryk czasowych, poza pokoleniowością i podziałem życia na poplony, bambina i starsi, a także cyklami, nie jest w stanie ogarnąć ogromu czasu, jaki spędzacie na tej planecie. Był jednak okres, gdy wyglądaliście zupełnie inaczej, a wasze organizmy funkcjonowały na wielce różnych od obecnych zasadach. Żyliście wszyscy razem, tam, na twardzielinie, której było dużo więcej przed katastrofą ekologiczno-klimatyczną. O tym będziesz dowiadywać się z dostępnych materiałów. Szczegółów tego, co teraz powiem, też możesz szukać w moich archiwach. Otóż omony, zwący siebie wówczas ludźmi, mnożyli się bez opamiętania. Cyfry na szczęście znasz, więc sobie porównasz. Was jest obecnie kilka tysięcy, pięć z niewielkim dodatkiem. Ich w pewnym momencie było ponad siedem miliardów.

— Co? — Asieda uznała, że czervelka się przejęzyczyła. Jakby to w ogóle było możliwe.

— Dobrze słyszysz.

— Niemożliwe. Ziemi by zabrakło.

— Z miejscem sobie radzili. Obszary twardzieliny były dużo większe, zanim znikły pod wodą. Domy tonęły w chmurach (pamiętaj nieznane ci słowa, później znajdź sobie ich znaczenie), mieszkali jeden nad drugim, mieścili się jakoś. Ale planeta nie była w stanie obronić się przed ogromną ilością odchodów i odpadów, których ludzie nie potrafili zneutralizować, choć rozwijali się szybko. Nadmierna gęstość zaludnienia sprzyjała chorobom, wręcz epidemiom, z którymi coraz trudniej było walczyć. Ludzi ubywało, śmieci nie. Aż przyszedł moment, gdy organizm ludzki odrzucił wszystko, co organiczne. Spowodował to wirus, na który nikt nie potrafił znaleźć antidotum. Skąd się wziął, nikt nie wiedział. Jedni twierdzili, że matka natura poczuła przesyt i postanowiła wyzwolić się spod jarzma plastiku, pazerności i głupoty ludzkiej; inni, że wirus uciekł z jakiegoś laboratorium, zanim wynaleziono nań antidotum. Ludzie umierali w zastraszającym tempie, ale najgorsze było to, że ginęły wszelkie organiczne formy życia.

— Czervelko, to jakiś absurd. Przecież jednak ktoś przeżył, nie mogło być aż tak źle.

— Owszem, i przeżył, i było. Nawet gorzej. Przetrwali tylko ludzie zamknięci w swoich kombinezonach, pracujący w laboratoriach, szpitalach i odizolowanych kosmodromach. Dosłownie kilkadziesiąt osób w każdej landerii. Wówczas były to kontynenty, na cześć których wasi przodkowie nazwali obecne siedziby. Szybko zdali sobie sprawę, że muszą pozostać w izolacji, jeśli chcą przetrwać. Określili materiały, które nie przepuszczały wirusa, choć w praktyce miał go każdy z nich, ale on uaktywniał się dopiero podczas kontaktu z inną formą organiczną. Przy pomocy swoich ówczesnych botów, zaczęli budować dla siebie schronienie. Ta część planu była najprostsza. Nie mieli też problemów z rozmnażaniem, bowiem zapłodnienia pozaustrojowe znane były im od dawna. Tylko teraz rolę medyków przejęły specjalnie zaprogramowane boty. Kłopot zaczynał się jednak przy opiece nad płodami i dziećmi, bo okres ich rozwoju był zbyt długi, aby mógł rokować dobrze na przyszłość. A już najtrudniej było utrzymać siebie przy życiu, bowiem ówczesny ludzki organizm odżywiał się, wykorzystując układ pokarmowy, produktami organicznymi. Zanim znaleźli sposób na produkcję jadalnych syntetyków, połowa z nich umarła.

— Nie wiem, co to jest układ pokarmowy, ale chyba nic dobrego, skoro i tak zanikł?

— Dla nich był normą. A zanikł z prostej przyczyny: w pewnym momencie przestał być potrzebny. Syntetyki słabo odżywiały, choć pozwalały przeżyć. Szukano więc innych sposobów. I tak wpadli na pomysł, aby wykorzystać minerały, ale one nie były przyswajalne przez ludzki układ pokarmowy. Zaczęli więc podawać je przez skórę. Organizm ludzki tak się przyzwyczaił, że przestali potrzebować syntetyków, a tym samym układu pokarmowego. Dlatego zanikł. Jak i inne ludzkie cechy i organy z tamtych czasów. Dowiesz się wszystkiego.

— Rozumiem, że ów wirus wciąż w nas siedzi, skoro unikamy wszelkiej formy organicznej. Czy może omony doszły do wniosku, że taka forma bytu jest dobra i nie ma sensu jej zmieniać?

— Wciąż macie wirusa. Nikt z omonemików nie potrafił go wyizolować…

— Może dlatego, że nie mamy pojęcia o istnieniu podobnych dziwów, więc ich nie szukamy.

— ....ale tylko dlatego, że nie odpowiada na żadne dostępne dziś metody izolacji marbinalnej. Zrósł się z każdym marbinem waszego ciała. Nie da się go usunąć, więc jedynym sposobem na przetrwanie jest całkowita izolacja przed czynnikami organicznymi.

— Musieli więc nasi przodkowie inaczej sobie życie ustawić…

— Tak. Trudne to było zadanie. Tym bardziej, że odżywianie minerałami skracało diametralnie czas życia. W zmieniających się waszych ciałach było coraz mniej dostępnych i zdatnych do parowania ovulsji i matozoi. Dobili jednak do liczby kilku tysięcy. I stanęło. Jeśli znów zacznie się tendencja spadkowa, będziecie musieli po raz kolejny wszystko zmienić, aby przetrwać.

— Dlatego tak ważne są prace nad dermazją. Jest jednak kwestia ważniejsza. Musimy zwiększyć liczbę poplonów i mam chyba pomysł doraźny. Trzeba go będzie wprowadzić bez względu na liczbę osobników chroniących tradycję, bo ona — w obliczu naszego wyginięcia — jest bez znaczenia.

Asieda zamyśliła się na chwilę, ale czervelka cierpliwie czekała.

— Musimy wyrzucić czerwone dreski.

— Cóż one mają wspólnego z ilością poplonów?

— Och, bardzo dużo. Pomyśl chwilę, to skojarzysz. Ovulsje i matozoje pobierane są od poplonów tuż po opuszczeniu cieplarników.

— Tak. Zanikłyby szybko po przejściu do nasadowni.

— Wiem. Jest ich mało, bo bambina też maleńkie, no i jeszcze potrzebują czasu, aby dojrzeć. Ale nie aż tyle, ile trzymamy je do osiągnięcia dojrzałości felixjańskiej przez ragacje i bojki. Trzeba z tym skończyć. Rozdzielić raz na zawsze przyjemności z obowiązkiem przetrwania.

— Jak to sobie wyobrażasz?

— Bardzo prosto. Ovulsje i matozoje to jedyne marbiny organizmu, które nie zabijają się nawzajem, jakby wirus chciał przetrwać za wszelką cenę, nawet w uśpieniu, więc wszelkie niezdatne do parowania marbiny musimy zabrać do pracowni omonalnej i tak długo badać je pod kątem owego wirusa, aż dojdziemy do tego, czemu w innych częściach naszych organizmów może być dla nas śmiertelny. A zdrowe parować tuż po osiągnięciu przez nie zdolności rozrodczej. Z najlepszym materiałem. Zobaczysz, że zwiększymy ilość poplonów co najmniej trzykrotnie, stosując tę metodę.

— A co z felixjanizmem?

— Każdy wybierze taką twarz dla swego felixa czy felicity, jaka mu najbardziej będzie odpowiadać. Przecież to już teraz jest możliwie, tylko karze się chętnych do owej procedury nieświadomością rodzicielstwa. Po co? Niech każdy działa na tych samych zasadach. Bojki dojrzewają wcześniej. Tylko garstka czeka na wybrankę, reszta woli zabawę. Mogą sobie pozwolić, nie tracąc ojcostwa, bo i tak jest szansa, że któraś ragacja ich wybierze. Ragacje mają gorzej, bo decydując się na felixa obojętnego, tracą szansę na świadomość macierzyństwa. Czekają więc, niektóre nawet zbyt długo. Przed czerwoną dreską nie ruszacie ovulsji, choć dawno już sparowane z nich poplony mogłyby wychodzić z etapu bambina i same wchodzić w rodzicielstwo. Ovulsje dojrzewają dużo szybciej, niż omony. Matozoje jeszcze szybciej. Po co więc czekać na felixjanizm, skoro to wyłącznie śmieszna tradycja? I tak nie możemy być razem z naszymi felixjanami. Kto będzie się chciał parować, zrobi to bez względu na wszystko. Może nie będą mieli wspólnych poplonów, ale za to szczęścia pod dostatkiem. A mój brat i inni, którzy nie chcą felixjata odmiennej płci, nie będą do tego zmuszani, aby zostać rodzicami. Pomyśl, czervelko.

Przez chwilę panowała cisza.

— Wiem przecież, że dopasowujecie ovulsje i matozoje dużo wcześniej, niż parują się omony. Nie szkoda wam zmarnowanych dopasowań, kiedy musicie tworzyć poplony z osobników kompletnie niedobranych? A ja jestem pewna, że parując poplony moją metodą, co chwilę mielibyśmy święto stuprocentowych dopasowań. Można byłoby wtedy znieść instytucję uprzywilejowanych, bo wszyscy byliby naprawdę równi.

Czervelka wciąż milczała, przetwarzając dane Asiedy. Wreszcie odpowiedziała.

— Prawdą jest, że parujemy ewentualne poplony dużo wcześniej. I byłyby już wówczas zdolne do rozwoju.

— Dlaczego nikt na to nie wpadł wcześniej?

— Może i wpadł, ale tradycja dla omonów jest niezwykle ważna. Uważają, że to ich odróżnia od botów i nie chcą z niej rezygnować. Za żadną cenę. Trudno będzie ich przekonać.

— Czervelko, sami do tego doprowadzą, gdy na ziemi znów zostanie tylko kilkaset osób. Ale wówczas może być za późno. Musimy zacząć działać już teraz. Może gdybyśmy powiedzieli wszystkim o przyczynach naszej ciągłej izolacji, zmieniliby zdanie…

— Nie zaczynaj, znasz zasady. Ta informacja jest tylko dla ciebie i Bonikara. Musicie znaleźć inny sposób.

— A co ty o tym sądzisz?

— Z naukowego punktu widzenia masz rację. Jeśli chcecie przetrwać, musicie przyspieszyć rozpłód. Zmaksymalizować go. Tym bardziej, że dość często marbiny obumierają, zanim zostaną sparowane. Każde z was traci jakiś poplon, a nawet i kilka.

— Dlaczego nikt o tym nie mówi?

— Uznają to za normalny proces organiczny.

— Straszna bzdura. Jeśli można uratować marbiny szybszym połączeniem ovulsji z matozoją, po co skazywać je na odchodzenie tylko dlatego, że tradycja każe czekać, aż mama raczy dojrzeć do swego felixa?

— Kiedyś parowanie odbywało się w organizmie ragacji. Bojek dostarczał do środka matozoje, tam powstawał poplon, rósł i wychodził z ragacji, gdy był gotów do samodzielnego oddychania.

Asiedę zamurowało na dłuższą chwilę.

— Jak to, wewnątrz ragacji? Gdzie?

— Były potrzebne do tego narządy, dowiesz się podczas studiowania historii.

— Teraz już rozumiem, dlaczego, oprócz głosu, różnimy się wyłącznie miejscem na dresce, gdzie bojki mają wypukłość… W ten sposób pewnie dostarczał matozoje.

— Tak, właśnie tak.

— I dlatego ta tradycja zaćmiła światłe skądinąd umysły naszych przodków.

— Tak, rozród zawsze był dla ludzi ważny. I rodzicielstwo. Mama i tata wspólnie wychowywali swoje bambina. Sami. No, nie zawsze wspólnie, ale ta metoda okazała się niezwykle ważna dla omonów.

— Mogę to uszanować, jak najbardziej. Ale nasza sytuacja, jako omonalności, ma się rozumieć, wymaga podjęcia środków, które zapobiegną naszemu wyginięciu. To obowiązek. Dodatkowo połączymy przyjemne z pożytecznym… Muszę spytać Bonikara, jak długo na mnie czekał. Jakże to nie było konieczne. Wiem, ile naczekał się Temikar. Po co? Dla tradycji, którą ani się nie odżywimy, ani zabawimy? Nawet nas nie oczyści. Życia nie przedłuży. Bambin nie dołoży. Po co więc jej hołdujemy? Czervelko, czy omonalność naprawdę jest aż tak głupia? Dlaczego? Przecież jest wspaniała w gruncie rzeczy, nieprawdaż?

Czervelka milczała w tej kwestii, więc Asieda przestawała wierzyć we wspaniałość owej omonalności. Ale jeszcze jest czas. Trzeba udowodnić, że — mimo wszystko — jest dobra.

— Czervelko, zredaguj moją propozycję tak, aby mogła być przyjęta przez wszystkich, później daj mi swoją wersję do akceptacji. Chcę, abyś ją rozesłała do każdego omona płci obojętnej, niech ten proces się zacznie.

— Chcesz moją wersję do akceptacji? Myślisz, że zrobisz lepszą?

— Nie. Myślę, że okroisz treść za bardzo, nikt nie będzie w stanie czegokolwiek z niej zrozumieć. Dlatego chcę ją do akceptacji. Nie martw się, tajne treści pozostaną tajne. Chcę tylko jasno wyłuszczyć zagadnienie i poddać wszystkim pod rozwagę, nim zaczniemy o tym dyskutować. Czas nie działa na naszą korzyść, czervelko. Musimy sie spieszyć.

— Dobrze. Powinnaś…

— Tak, wiem. Cykl tuż tuż. Odetnij.

10. Prawie rewolucja. Ale nie znamy tego słowa

— Spójrz. Liczyłam wiele razy, nie ma mowy o pomyłce. Jeśli rozpoczniemy dodawanie procyklazynu w ilościach odwrotnie proporcjonalnych do terymidu, a dawkę terymidu zwiększymy o dziesięć procent, będzie dodatkowych pięć procent czasu. Gdyby natomiast rozpocząć ten proces tuż po pierwszych skróconych cyklach, zyskamy kolejnych pięć procent. A jeśli moglibyśmy wstrzymać oddech trochę dłużej, mielibyśmy w sumie piętnaście procent. Biorąc pod uwagę poprzednie dane, razem wyjdzie trzydzieści do czterdziestu procent czasu więcej. Mama zdążyłaby wychować nasze bambina.

Bonikar spojrzał z czułością na Asiedę, ale nie był aż takim optymistą.

— Odwrotnie proporcjonalnych do której dawki, starej czy zwiększonej?

— Zwiększonej, ma się rozumieć.

— Tak, to się zgadza. Ale nie możemy proponować wcześniejszego dodawania tych substancji bez poprzedzających proces testów. Choć pewnie chętnych byłoby sporo.

— Wiem, mamy zasady. Jeśli jednak od tego procesu zależy przetrwanie omonów, a wszystkie liczby wskazują na to, że znacznie wydłużymy nasze życie, musimy je zmienić.

— Nie. Zasady są dobre. Służą wszystkim od pokoleń i nie należy ich ruszać.

Asieda wyglądała tak, jakby zaczynała tracić cierpliwość i Bonikar z pewnością mógłby to dostrzec, gdyby wiedział, co to jest cierpliwość i jakie mogą być skutki jej utraty.

— Nie neguję wartości zasad, sama trzymam się ich od zarania życia, ale niczego nie osiągniemy, jeśli z ich powodu opóźnią się nasze prace. Ile doświadczeń robiliśmy na najstarszym pokoleniu?

— To co innego. Oni nie mieli nic do stracenia, więc mogliśmy testować twoje substancje nawet na wszystkich.

— Zgoda. I spójrz teraz na nich. Czy któryś żałował, choć przez chwilę? Bez tego obejścia zasad mielibyśmy już o jedno pokolenie mniej na Ziemi.

— Zawsze znajdziesz jakiś powód, aby postawić wszystko do góry nogami. Nagle wpadnie ci do głowy skład nowej substancji i każesz ją podawać już w cieplarnikach.

— Owszem, do tego zmierzam. Jeśli dzięki temu zwiększymy omonalność choćby o kilkaset, a może nawet kilka tysięcy osobników, warto.

— Jak chcesz przekonać wszystkich, żeby zmienić zasady w tej kwestii?

— Po ostatniej rozmowie z mamą coś mi szepce, że nikogo nie będę musiała przekonywać. Całe jej pokolenie i te pośrednie, między nimi a najstarszymi, zgodzą się bez namysłu. Czterdzieści procent więcej? A choćby nawet trzydzieści! Lub trzydzieści pięć! Mama zdąży wychować nasze bambina i jeszcze bambina naszych bambin. Wiesz, ile osób chciałoby dokończyć swoje projekty i cieszyć się ich zastosowaniem? Niewielu się to udaje. A my? Wyobraź sobie, że wykopujesz jakiegoś zamarzniętego człowieka z układem pokarmowym i jedna czervelka raczy wiedzieć, czym jeszcze i — nie przebadawszy go co do marbinu — będziesz musiał odejść i zostawić go botom, zamiast wyniki swych badań przeforsować wbrew zasadom i udostępnić ogółowi, bo nic ciekawszego nam się nie może przytrafić. Jak będziesz się wtedy czuł?

Bonikar milczał, ale patrzył na Asiedę wymownie. W gruncie rzeczy ta ragacja ma wiele racji. Wiedział, że jest nie tylko piękna, ale i mądra, gdy pierwszy raz w jej obecności powiększyła się wypukłość w jego dresce. Nie mógł sobie wyobrazić nikogo innego na wspólnotę poplonów i felixjatów. Jak ją jednak przekonać, że bez zasad posypie się cały nasz świat?

— Będę się czuł niespełniony, jak każdy omon, który odchodząc zostawia swoją pracę w rękach innych. Wszyscy jednak wiedzą, że tak wygląda nasze życie, a następne pokolenia dokończą zaczęte przez nich badania i wykorzystają je z wielkim pożytkiem dla omonalności. Od wielu, wielu pokoleń tak właśnie żyjemy i to jest dobre.

— Może było kiedyś. Teraz już nie jest dobre. Tym bardziej, że twoje badania zostaną zapomniane, nikt ich nie podejmie. Tajemnice uprzywilejowanych!

— Asieda!

— Wiesz, na czym polega rozwój? Na wprowadzaniu w życie rzeczy nowych, dotąd nieznanych i niestosowanych. Nie ma nic złego w rozwoju, wręcz przeciwnie. Jako omonalność, w obliczu zagłady, potrafiliśmy zmienić nawet budowę naszych ciał, aby tylko przetrwać, a ty się boisz nagiąć czy zmienić jedną głupią zasadę, bez której mamy szansę na lepszy rozwój i dłuższe życie? Taki tryb myślenia jest wrogiem postępu. Chcesz nas zatrzymać w rozwoju, aż znikniemy z powierzchni planety?

— Nie przesadzaj, przecież robię z tobą wszystkie badania, po to właśnie, aby ten postęp umożliwić.

— Tak, wiem. I dlatego trudno mi zrozumieć, że mógłbyś się potknąć o jedną, bezużyteczną już dzisiaj, zasadę.

Bonikar miał gotową tyradę na temat tego, że żadna z zasad nigdy nie staje się bezużyteczna, ale czervelka, nie pytając o zgodę, pokazała im sporą część omonalności z różnych landerii, która w grupach, większych bądź mniejszych, zawzięcie dyskutowała o wypuszczonym właśnie w obieg projekcie Asiedy, dotyczącym rezygnacji z tradycji czerwonych dresek. Patrzyli przez chwilę na to nowe, nieznane im zjawisko. Nigdy dotąd tak wiele omonów naraz nie przerwało pracy, aby o czymś tylko pogadać.

— Ty i twoje pomysły. Wywracasz wszystko do góry nogami. — Bonikar wyraźnie był poruszony obrazem prezentowanym przez czervelkę.

— Czy to jest na żywo, czervelko?

— Tak.

— Widzą nas?

— Nie. Mam was pokazać?

— W żadnym wypadku. Nasza obecność zwiąże im języki. Niech wpierw sami wyciągną jakieś wnioski, nasz głos w dyskusji się nie liczy. Cóż, mój głos. Ja już wypowiedziałam oficjalnie swoje zdanie. Może Bonikar chce do nich dołączyć.

— Jeszcze nie teraz, masz rację, że część z nich onieśmielimy swoją obecnością.

Głosy, wiele z nich jednocześnie, choć odmienne w poglądach, wyrażały wszystkie to samo: dokąd właściwie zmierzamy i dlaczego nikt do tej pory tak tego nie ujął? Trudno było wyłapać jakieś pojedyncze słowa, więc czervelka robiła zbliżenia, aby choć przez chwilę posłuchać z osobna każdej z zebranych grup. Omonów przybywało. Asieda i Bonikar nigdzie nie widzieli swoich rodzin, brakowało także Warniekara i całej jego ekipy. Czyżby obawiali się wziąć udział w publicznych dyskusjach? A może po prostu byli zbyt zajęci?

— Czervelko, co robią nasi?

— Dyskutują we własnym gronie. Zebrali się wszyscy, ale prosili, żeby ich z wami nie łączyć, aż skończą.

— Mogą to zrobić?

— Jak najbardziej. Ale wy, jako uprzywilejowani, możecie mieć podgląd. Oni was nie zobaczą, tak jak reszta.

— Bonikar, co o tym sądzisz? Podejrzymy ich, czy nie będzie to zbyt uczciwe?

— Nie będzie. Skoro nie chcą, abyśmy brali udział w ich dyskusji, mają do tego prawo. My mamy przywileje, ale oni nie muszą na tym cierpieć.

— Racja. Niech więc sami zdecydują, co i kiedy zechcą nam przekazać.

Wszystkie dyskutujące grupy wyciągały podobne argumenty za i przeciw. Zwolennicy nowych zasad wychwalali je z lekką nawet przesadą, ale ich największym argumentem było zwiększenie liczby omonów, które bardzo szybko nastąpi, kiedy projekt Asiedy zostanie wprowadzony w życie. Wszak każdy tego chciał. Właśnie dlatego ustanowili przywileje dla tych, którzy mają dużo dopasowań. Plan Asiedy znacznie ułatwiłby i przyrost omonalny, i w ogóle życie.

Przeciwnicy zaś czepili się tradycji jako największej cechy omonalnej, odróżniającej omonów od botów. Niektórzy zaszli tak daleko, że uznali ją za jedyną i biadolenie rozległo się zewsząd, że skoro zniszczymy ostatni bastion omonalności, przestaniemy być potrzebni. Boty sobie bez nas poradzą. Zdawali się zapominać w zacietrzewieniu, że boty, bez uruchamiającej je ręki człowieka, nie zrobią niczego. Zostaną na wieczność w pozycji wyłączenia ich z sieci. Tradycji jednak nie można zarzucać. Pod żadnym pozorem. Kto zresztą zaręczy, że omonom będzie lepiej, jeśli ich przybędzie, a brak tradycji rozluźni więzy międzyomonalne? Wtedy dopiero może nastąpić katastrofa. Utracimy wzajemny do siebie szacunek i wszystko się rozprzęgnie, bo jego brak oznacza zatratę współpracy, a na to nie możemy sobie pozwolić, bo całe nasze istnienie na współpracy się opiera.

Zwolennicy kontrargumentowali. Bez czerwonych dresek będziemy swobodniejsi, prawda, ale to nie oznacza, że przestaniemy się szanować. Będziemy jeszcze bardziej, nieskrępowani ograniczeniami, które bzdurna tradycja narzuca. Nikomu nie stanie się krzywda, a każdy będzie mógł spełniać swoje życie we własnym rytmie. I dlaczego właściwie nikt nie opowiada się za prawem do omonacji tych ovulsji i matozoi, które obumierają, nie doczekawszy się sparowania, choć mają dopasowania, nawet stuprocentowe? W naszej sytuacji każdy poplon jest wejściem w nowe życie, lepsze, bo im nas więcej będzie, tym mamy więcej szans na rozwój i przetrwanie.

Przeciwnicy na to, że nie spada liczba omonów, więc brak zagrożenia dla gatunku. Po co się zatem teraz wyrywać? Mamy czas, możemy poczekać. Jeśli liczba żyjących osobników spadnie poniżej czterech tysięcy, wtedy możemy wrócić do dyskusji. A tradycje są bardzo ważne, dla omonów bodaj najważniejsze.

To, co działo się obecnie we wszystkich landeriach, miało miejsce po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, jeśli nie w ogóle. Nikt wcześniej podobnych doświadczeń nie przerabiał. Nawet nie umieliby nazwać takiej sytuacji. Głosy dyskutantów podnosiły się coraz bardziej, gestykulacje migały w oczach, ruch i dźwięk zlewał się i raził. Asieda patrzyła na poszczególne grupy z lekkim uśmiechem, a słuchając ich argumentów, coraz bardziej dochodziła do wniosku, że wszystko, co ogranicza rozwój omonalności, jest niewskazane i złe. Tym bardziej, że proponowane zmiany nikomu nie zaszkodzą w najmniejszym nawet stopniu, a pomóc mogą ogromnej liczbie jednostek omonalnych. Rozwój nie powinien być hamowany w imię jakichś bzdur, które kiedyś, dawno temu, wymyślili inni dla nich samych, a nie dla wszelkich następnych pokoleń. Po co tak kurczowo trzymać się czegoś, co straciło jakikolwiek sens? Omonalność to nie tylko hołdowanie tradycjom, choć prawdą jest, że boty takich procederów nie uprawiają. Gdyby je jednak odpowiednio zaprogramować, pewnie bawiłyby się w czerwone dreski tak samo bezsensownie, jak omony, gdzie więc ta różnica między nami a nimi? Każde bambino wie, co odróżnia omonów od botów i nie jest to zdolność do hołdowania zaszłościom. Różnica jest jedna. My mamy świadomość istnienia i potrafimy się rozwijać, one nie. To my je udoskonalamy. Po co więc wysuwać tak bzdurne argumenty w obronie tradycji? Mówcie, że strach przed nowym nie pozwala wam się otworzyć. Mówcie, że tradycja, jako znana i bezpieczna, daje wam komfort istnienia. Taki argument trafi do każdego. Wywoła zrozumienie. Ale to nie oznacza, że strach jednostek ma ograniczać ogół i zatrzymać ich w rozwoju, a w najgorszym przypadku nawet cofnąć, co byłoby katastrofą.

— Czervelko, odetnij. Niczego nie zrobimy, patrząc na nich zbyt długo. Będą gotowi do konkretów, porozmawiamy wówczas z nimi. Bonikar, a ty co myślisz? Którą opcję popierasz?

Piękne oczy bojka znikły na chwilę pod wewnętrznymi powiekami. Najwyraźniej z czymś się teraz zmagał.

— Wiesz, że jestem dumny z naszych zasad i tradycji. Czekałem na ciebie bardzo długo, ale nigdy tego nie żałowałem.

Przerwał na chwilę, choć niczego w twarzy Asiedy nie umiał wyczytać. Wiedział doskonale, że jeśli jej nie poprze, straci ją w takiej formie, jaką miał dotychczas, ale musiał trzymać się własnych zasad. I tu właśnie zaczynał się problem: czy naprawdę musiał?

— Uważam jednak, że dopuszczanie do obumierania marbinów płciowych jest niewybaczalne. Produkujemy ich coraz mniej. Powinniśmy zatem wykorzystywać każdą dostępną ovulsję i matozoję. Nie mam tylko pojęcia, jak to połączyć z utrzymaniem tradycji, która jest piękna i dobra. Ale coś wymyślę. Może uda się wypracować jakiś kompromis.

Do Asiedy właśnie dotarło, że jeśli chce wprowadzić w życie plan walki z dermazją, który tak bulwersował Bonikara, będzie musiała usunąć go ze swego zespołu, choć był w nim od samego początku i powierzała mu tak wiele zadań, że w opinii omonalnej odkryć dokonywali razem. Pora światu uzmysłowić, że to ona jest pomysłodawcą i motorem napędowym. Może być nim dalej, jeśli wreszcie ktoś zatrzyma wszelkiego rodzaju tradycjonalistów, rzucających piasek w jej świetnie naoliwione tryby. Nawiasem mówiąc, ktoś jeszcze oliwi tryby? Materiały, z których teraz są robione, nie wymagają takich zabiegów. Ale porównanie wydało się Asiedzie zasadne. W kwestii, która wywołała takie poruszenie wśród omonów, było jej obojętne, jakie zajmie stanowisko, bo prędzej czy później projekt przejdzie, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Jeśli nawet jemu się wydawało, że jej zależy na jego poparciu, łatwo będzie wyprowadzić go z błędu. Dermazja jednak to kwestia na dziś. Nie wolno, za nic nie wolno jej opóźniać, więc albo on wreszcie to zrozumie, albo będzie musiał poszukać sobie innego zajęcia.

— Czervelko, odetnij.

Zanim znikła, wyłapała wielce zdziwione spojrzenie Bonikara. Pewnie czekał na kolejną falę dyskusji, tym razem o za i przeciw odstąpienia od czerwonej dreski, ale Asieda nie miała zamiaru z nikim na ten temat dyskutować. Z nim też nie. Skoro nawet rodzina załatwia sprawę bez niej, niech tak będzie. Wprowadzi swój pomysł w życie tak czy inaczej i bez żadnych dyskusji, bo wie, że ma rację. Omonalność musi przetrwać. Za wszelką cenę.

11. Historia udokumentowana. Ale jak w nią uwierzyć?

Poruszona ostatnimi wydarzeniami i własnymi przemyśleniami Asieda poprosiła czervelkę, aby nie łączyła z nią nikogo, aż odwoła prośbę. Nikogo. Nawet Bonikara. Potrzebowała czasu dla siebie i postanowiła spędzić go ze swoimi poplonami, które rosły pięknie w cieplarnikach, wciąż zbyt małe jednak, aby ją usłyszeć czy wykazać choć odrobinę świadomości. To nie miało znaczenia. Maleńkie bambina były dla Asiedy czymś tak wyjątkowym, że sama nie potrafiła sobie wytłumaczyć, o co właściwie chodzi w tym układzie mama — bambina. Doznawała niezwykłej ochoty tulenia ich do siebie, wszystkich razem i każde z osobna, całowania ich główek, buziek i całych ciałek, wciąż tak jeszcze mało rozwiniętych. Wiedziała, że to nigdy nie nastąpi, ale i tak ochoty nie mogła się pozbyć. Prześwitująca skóra ukazywała serduszka, które już od jakiegoś czasu pracowały z wolna, jakby od niechcenia, ale wytrwale i mocno. Zdrowe i silne. Nie ma nic piękniejszego na całej Ziemi, jak serduszka maleńkich bambin, własnych poplonów, wykonujących wytrwale swoją pracę, aby nowe omony mogły dojrzeć, dorastać i pracować dla przetrwania.

Przemawiała do nich spokojnie, wyraźnie wymawiając ich miana i zapewniając o tym, że są bezpieczne, kochane, śliczne i mądre. Spytałby ktoś, skąd wie, że są mądre, ale — jak każdą matkę na świecie — bardzo to pytanie Asiedę by uraziło. Jak to, skąd? Matki wiedzą takie rzeczy. Zresztą wiadomo wszem wobec, że własne dzieci są zawsze najmądrzejsze. Dziwiły ją podobne myśli. Nigdy dotąd nie rozpatrywała zagadnień związanych z poplonami w podobnych kategoriach. Ot, rosło nowe pokolenie, o które trzeba zadbać i je wykształcić, ale nic w tym nadzwyczajnego nie widziała. Teraz nie mogła się odkleić od szóstki swoich bambin. Jak to dobrze, że nikt jej w niczym czasu nie limituje. Bez przywilejów mogłaby zajrzeć do nich tylko na chwilkę co jakiś czas, nadmiar zajęć uniemożliwiał podobne przyjemności na dłuższą metę. Maleństwa cudne, najukochańsze. Nigdy jeszcze dotąd nie czuła podobnej miłości do nikogo. Owszem, w jakimś stopniu można powiedzieć, że kochała rodziców i Temikara, kochała też Bonikara, co zrozumiała jednak dopiero w objęciach Bona, ale tych uczuć nie można wcale porównywać. Teraz już nie dziwiła się, że ogromna większość omonów rezygnowała z przyjemności, żeby nie stracić przywileju poznania swoich poplonów. I tym bardziej postanowiła dążyć do realizacji swego planu, aby znieść to głupie prawo i pozwolić wszystkim na obcowanie z każdym ze swoich bambin. Nikomu tego nie wolno odbierać. Jakże dumna była ze swojego brata, który przecież tak bardzo kochał Warniekara, a na felixa mimo wszystko czekał, bo nie chciał stracić możliwości bycia ojcem. Nikogo jednak nie wolno do tego zmuszać. Każdy ma prawo kochać i być rodzicem, na własnych zasadach.

Patrząc na swoje bambina nagle przypomniała sobie słowa czervelki o tym, że kiedyś, gdy jeszcze byli ludźmi, a nie omonami, poplony powstawały i dojrzewały tak, jak je natura stworzyła: we wnętrzach matek. Jakież to musiało być dla nich trudne, aby ich nie widzieć aż do czasu wydostania się na zewnątrz. O obciążeniu nawet nie ma co myśleć. W jaki sposób sobie wyobrazić, że coś rośnie wewnątrz ciała, rozpycha je pewnie, no bo gdzie miałoby się zmieścić, deformuje, męczy? A co z odżywianiem? Jak to się wszystko odbywało?

— Czervelko, odetnij. Zaczynam lekcje historii.

— Od zarania, czyli powstania Ziemi? Tak byłoby najbardziej logiczne.

— Nie, to sprawa drugorzędna. Chcę jak najwięcej dowiedzieć się o budowie, funkcjonowaniu i rozmnażaniu człowieków.

— Ludzi.

— Mówiłaś, że…

— Tak, człowiek to jednostka. Ludzie to ogół.

— Dobrze. Pokaż mi parę osobników ludzich.

— Ludzkich.

— Chyba muszę nauczyć się ich języka, żebyś przestała mnie ciągle poprawiać.

— Świetny pomysł. A którego?

— To było ich więcej?

— W moich archiwach jest sto języków, ale podejrzewam, że mogło ich być więcej.

— To jak oni się porozumiewali?

— Było ich zbyt dużo, aby stanowić wspólnotę podobną do waszej. Porozumiewali się tylko z osobnikami własnego języka. Albo uczyli się obcych. Czasem, jak ty za chwilę, korzystali z tłumaczy.

— Dobrze. Językami zajmę się później, pokaż mi teraz parę osobników ludzich. Ludzkich. — Tym razem, nie czekając na czervelkę, poprawiła się sama.

Przed Asiedą stanęła wywołana para, odbierając jej na chwilę mowę. Co to ma być? Przyglądała się im w niemym zdumieniu, chodząc wokół i zaglądając w każdy zakamarek.

— Co oni mają na skórze? — Wyjąkała, bo trudno było nazwać to zwykłą mową.

— Włosy.

— Po co? Do czego służyły?

— Im już do niczego, po prostu natura je zostawiła, nie pytając o zdanie. To pozostałość po sierści, która ich przodkom służyła za ochronę i ocieplanie skóry. Musisz pamiętać, cokolwiek będę ci przybliżać, że oni żyli na zewnątrz, gdzie warunki były zmienne i niezależne od ludzi czy ich przodków.

— Dziwaczne mają dreski.

— Nazywali je ubraniami. Każdy w zasadzie ubierał coś innego, bardzo chcieli wyróżniać się w tłumie.

— Po co?

— Nie wiem. Ale mam w archiwach mnóstwo różnych materiałów o nich, może z nich się dowiesz.

— Rozdziej ich, chcę zobaczyć ludzi, nie ich ubrania.

Czervelka spełniła polecenie, a w ślad za tym Asieda zaobserwowała u siebie coś, czego jeszcze nigdy dotąd nie doświadczyła — nerwowy, wręcz histeryczny śmiech.

— Dobrze się czujesz? — Zatroskała się czervelka. Ona też nie znała podobnych objawów. — Może przerwiemy seans.

— Nie. — Wykrztusiła ragacja, gdy uwolniła się od chichotu. — Muszę się dowiedzieć jak najwięcej. Będę pewnie coraz rzadziej tak głupio reagować, ale trudno jest mi uwierzyć, że my tak kiedyś wyglądaliśmy.

Bardzo długo Asieda przyglądała się każdemu szczegółowi anatomii stojącej przed nią pary ludzkiej, polecając czervelce unoszenie i przesuwanie różnych części ich ciał. Różnic między nimi a omonami było tak dużo, że czervelka musiała otworzyć specjalny plik, w którym Asieda notowała każde spostrzeżenie, aby dobrze je zapamiętać i niczego nie pominąć. Włosy, jak teraz się wydawało, stanowiły najmniejszy problem. Przyglądając się wnikliwie, raz po raz dochodziła do wniosku, że natura zaszalała. Najpierw stwarzając coś tak brzydkiego, odpychającego wręcz, jak ludzie, a później zmieniając ich diametralnie pod każdym względem.

Jej praca wyglądała mniej więcej tak: zapisywała kolejno, od góry, to co widzi, a czervelka dorzucała nazwy owych dziw, które nie wiadomo do czego mogły być potrzebne. Na przykład: “coś paskudnego sterczy z twarzy pod oczami”, a czervelka: “nos”; “dziwne kształty po bokach głowy”, “uszy”. I tak dalej. Asieda nie miała pojęcia, do czego mogły służyć te części ciała, których u omonów już od pokoleń nie było, najbardziej jednak zastanawiały ją kości w jamie ustnej, które czevelka nazwała zębami; dziwne, twarde płytki na palcach rąk, których było aż po pięć i nóg, gdzie wcale ich być nie powinno; no i te nadmuchane twory zwisające z klatki piersiowej ragacji, zwanej tu kobietą. O podobnych tworach między nogami bojka, zwanego tu mężczyzną, nawet nie chciała myśleć. Właściwie gdyby nie te twory, reszta tej części ciała mogłaby być nawet podobna do analogicznej u bojków, tak samo, jak to między nogami kobiety, gdyby nie było tak koszmarnie porośnięte włosiem. Żadnych innych podobieństw, mimo wielkiego wysiłku, Asieda znaleźć nie mogła.

— Dobrze. Zostaw ich w zasięgu mego wzroku i pokaż wnętrza. Z pełnym opisem, jeśli możesz użyć języka omonalnego.

— Którą część ciała najpierw?

— Tors. W głowie zapewne mają mózgi, może mniejsze i słabsze w rozwoju, sądząc po wielkości czaszki, ale muszę zobaczyć ten układ pokarmowy. No i miejsce, gdzie rozwijały się poplony. Szczegółowo, czervelko, każdy detal ich ciał.

Z zapałem studiowała i przyswajała sobie każdą zawiłość skomplikowanego organizmu przodków, nie mogąc się nadziwić, po co natura tak im utrudniała żywot. W pewnym momencie, gdy usiłowała sobie wyobrazić tłumy ludzkie oddające mocz czy kał, co było następstwem spożywania produktów organicznych i poczuła coś, co można nazwać obrzydzeniem, postanowiła nie przyswajać sobie całej anatomii i fizjologii naraz, bo chciała, nauczona dociekliwości i analitycznego myślenia od maleńkości, każdy detal dokładnie poznać i zapamiętać. Zażyczyła więc sobie tylko układu rozrodczego i fizjologii powstawania płodów. Oj, ale język. Oby tylko nie wyrwały jej się jakieś ichnie słowa w obecności normalnych omonów. No i się zaczęło.

W swoich archiwach czervelka miała materiały ruchome, zwane przez ludzi filmami i na nich Asieda zobaczyła cały proces zapłodnienia, zaimplantowania, rozwoju i porodu płodu. Była w tak ciężkim szoku, że długą chwilę nie mogła dojść do siebie. Cóż za barbarzyństwo. To chyba jakiś głupi kawał stworów z kosmosu, natura nie mogła być aż tak okrutna. Owszem, sam proces dostarczania matozoi (nie będzie używać ichniej nazwy, jest odstręczająca) musiał być przyjemny. Ale to zaledwie chwila wobec późniejszych długich okresów męki.

Jak to się stało, że ludzie nie wyginęli?

— Czervelko, ty chyba podsuwasz mi jakieś mity, zamiast realnej historii. Przecież ja w życiu nie uwierzę, że tak naprawdę było.

— Nikt mnie nie zaprogramował na kawalarza. Udostępniam same fakty. To ty chciałaś studiować historię. Masz zamiar zmienić dziedzinę?

— Och, za nic. Ale już się nie dziwię, że trzymasz to wszystko ukryte w głębokim archiwum. Czy jest możliwość zbadania tkanek ich organizmów? Nigdzie nie widzę wytłumaczenia, na jakiej właściwie zasadzie organizm matki odżywiał swój poplon.

— Przecież jest. Przez łożysko i pępowinę.

— Tak, to już wiem. Ale jak, skoro krew się nie łączyła z organizmem matki?

Czervelka milczała chwilę, a potem pokazała Asiedzie prace naukowe z badań nad tym zjawiskiem. Ragacja ochotnie pochłaniała każde słowo, ale przy końcu nie kryła rozczarowania.

— Cóż, wygląda na to, że oni sami tak do końca tego nie zbadali. Krew się nie łączy, a substancje odżywcze przenikają? Jak? Poziom wiedzy był zbyt mały. Znając marbiny, może potrafiliby to wytłumaczyć. Ech, gdyby tak Bonikarowi udało się wykopać jakiegoś człowieka, najlepiej z bambinem w brzuchu… Swoją drogą, biorąc pod uwagę ciężar poplonu w momencie rodzenia, nie wydaje się to w ogóle możliwe. Po pierwsze: gdzie zmieścił się ze swoją powiększoną macicą, nie uszkadzając tych organów trawiennych, a po drugie — jak to możliwe, że przecisnął się przez tak mały otwór? I jaki rodzaj cierpienia przysparzał tym samym swojej matce? Naprawdę, co w nich było takiego, że mimo wszystko mnożyli się, zamiast — jak przystało na logikę — wyginąć bardzo szybko?

— Jeśli Bonikar wykopie cokolwiek organicznego, bezpieczniej będzie zakopać to z powrotem, nie rozmrażając. Prześwietlić, obejrzeć każdy marbin, ale nie dotykać.

— Przecież tym zajmą się boty, jakie jest niebezpieczeństwo dla nas?

— Na Ziemi już od wielu pokoleń nie ma nic organicznego, poza omonami. Nie wiadomo, jaka będzie reakcja planety, a cóż dopiero wasza. Brak jakiejkolwiek gwarancji, że pradawny organizm okaże się dla was bezpieczny, mimo braku bezpośredniego kontaktu.

— Nie myślałam o tym w ten sposób. Trzeba będzie przeanalizować każde za i przeciw, najlepiej z Bonikarem. Szkoda by jednak było zmarnować podobną okazję… Cóż. I tak nie ma żadnej gwarancji, że on coś w ogóle wykopie. Po tylu latach, zmianach klimatycznych i działaniach promieni kosmicznych, mogło wszystko rozpaść się w pył. Nawet w lodzie czy głębokiej wodzie.

— Mogło. Ale nie musiało…

— Czervelko, jeśli coś wiesz, powiedz. Przecież już możesz.

— Zbieram tylko fakty. Jak już mówiłam, biorąc każdą analizę pod uwagę, jest duża szansa, że coś się zachowało.

Asiedzie najwyraźniej ulżyło.

— Dobrze. Szkoda byłoby Bonikara, gdyby jego wysiłek nie przyniósł żadnych efektów. Jaka jest szansa na zbudowanie bota człekokształtnego? Z całym ich obrzydliwym wnętrzem i włosiem na ciele?

— Tak długo, aż sama nie zaprogramujesz botów wytwórców, nie ma żadnej. Linię i boty mogę ci udostępnić, ale programistów nie.

— Wiesz, że ja jestem specjalistą od organizmów, nie maszyn. To już prędzej Bonikar. Ale pomyślę o tym później, może akurat dam sobie z tym radę. Tylko właściwie po co? Ech… Wciąż nie mogę w to wszystko uwierzyć.

12. Młodym być i więcej nic. Następne pokolenie i tak wkracza

Ostatnia ragacja z pokolenia Asiedy założyła czerwoną dreskę, tym samym obwieszczając światu, że komplet młodych przeszedł do starszeństwa. Następne pokolenie dorastało, choć wciąż było pierwociną, nikt z nich bowiem dotąd nie poprosił o felicitę ani nie założył czerwonej dreski. Riona zaglądała do nich jeszcze, bowiem zagadnienia związane z dojrzewaniem do felixjata zawsze były fascynujące. Niby wszyscy doświadczali tego jednakowo, a u każdego pokolenia wyglądało to zupełnie inaczej.

Pokolenie Unarii, siostry Bonikara po ojcu, dłużej niż inne pozostawało pierwociną w całości. Pilnie uczyli się i pracowali nad projektami. Jako grupa byli chyba najbystrzejszą gromadą ze wszystkich znanych dotąd Rionie. Owszem, w żadnym pokoleniu nie brakowało bambin zdolniejszych od innych, ale ta grupa wybijała się ponad przeciętną. Oddali już pięć projektów, które zostały w całości wykorzystane przez cybernierów, kosmonierów czy omonemików. Praktycznie nie wymagające żadnych poprawek. Jeszcze dosłownie chwila i każde z nich będzie mile widziane we wszystkich działach czy grupach. Przydałby się ktoś z nich także i Asiedzie. Taki Maniker na przykład. Wyjątkowo zdolny znawca organiczny. Marbiny zdawały się same ujawniać mu swoje tajemnice. Jak kiedyś Asiedzie. We dwójkę na pewno dużo szybciej znaleźliby sposób radzenia sobie z tą nieszczęsną dermazją.

Tymczasem grupa skończyła kolejny etap nowego projektu i zamierzała się odciąć w celach rekreacyjnych, ale Maniker powstrzymał ich cokolwiek zbyt głośno.

— Zaczekajcie! — Wszyscy wstrzymali wydawanie poleceń czervelce. — Musimy pogadać.

— O czym? — Dewjor najwyraźniej się obruszył nagłą zmianą zwyczajowej procedury i spojrzał na Manikera ponuro. — Każdy ma jakieś plany.

— Wiem, ale to przecież ważne. Dla nas też. Powinniśmy i my przedstawić swoje zdanie na temat projektu Asiedy dotyczącego rezygnacji z czerwonych dresek.

— My? Grupa pierwocin? A któż nas wysłucha? — Karesja spoglądała z ukosa na Unarię, jakby licząc na jej poparcie.

— Fakt. Cały świat uważa, że młodość nam wystarczy. — Nie zawiodła jej siostra Bonikara. — I tak podejmą decyzję bez naszego udziału.

— Nie zgadzam się z takim podejściem. — Maniker miał głos stanowczy, ale spokojny. — Uważam, że każdy, nawet małe bambina, ma prawo wyrazić swoją opinię. W końcu decydują o nas, my poniesiemy konsekwencje decyzji, jakakolwiek będzie.

— Może masz rację. — Dewjor, choć niechętnie, najwyraźniej postanowił pogadać.

— Zróbmy zatem tak. — Głos Manikera wciąż miał ten sam ton. — Niech zostaną tylko ci, którzy uważają, że są wystarczająco dojrzali, aby podejmować decyzje. Reszta może się odciąć.

Rozmyślnie wjechał im na ambicję. Wiedział, że po takiej propozycji wszyscy zostaną i miał rację.

— W porządku. Ja zacznę, jeśli pozwolicie.

Otoczyli go ciaśniej, jakby to miało cokolwiek zmienić w jakości przekazu zarówno obrazu, jak i dźwięku. Riona też zamierzała już się odciąć, ale postanowiła zostać, bo ciekawość, jak zwykle, przemogła.

— Ja uważam, że Asieda ma rację. W całości. Nie podważam ani jednego punktu w jej propozycji. Powinniśmy zrezygnować z czerwonych dresek.

— Ale to jest tradycja! — Unaria miała w sobie coś z brata. — Nie możemy jej tak po prostu odstawić!

— Stwórzmy sobie własną, jeśli naprawdę ich potrzebujemy. — Karesja nie oddała przysługi i odważyła się mieć własne zdanie.

— Sprawa jest dużo poważniejsza, niż zachowanie bądź nie jakiejś tradycji. — Maniker najwyraźniej miał przygotowany cały wywód. — Chodzi o nasze przetrwanie. Coraz trudniej o dobre dopasowanie, wszyscy o tym wiemy. I nie przybywa nam marbinów płciowych, wręcz przeciwnie, z pokolenia na pokolenie wydobywamy mniej ovulsji i matozoi. Tendencja straceńcza. Uważam, że jeśli pokażemy naturze nasz rozsądek i wykorzystamy do maksimum każdy zdrowy marbin, ona odwdzięczy się, dając nam w następnych pokoleniach więcej możliwości.

— Mówisz tak, jakbyś miał połączenie z naturą.

— Mam. Poprzez swoje i innych badania. Jeśli wykorzystujemy coraz mniej ovulsji i matozoi, ona nie wysila się na ich produkcję. Po co, skoro i tak obumrą, bo musimy czekać do wieku felixjańskiego, żeby tradycji stało się zadość.

— My przecież nie jesteśmy w stanie tego wieku przyspieszyć. — Dewjor miał trochę racji. — Po co starać się o felixjata, skoro organizm nie jest gotowy?

— Właśnie! — Poparła go Unaria. — Dlatego ten proceder stał się w końcu tradycją. Jest dobry.

— Nowy projekt Asiedy nie nakazuje nikomu przyspieszać dojrzewania. Wręcz przeciwnie. Każdy będzie mógł to zrobić w odpowiednim dla siebie czasie, bez utraty możliwości zostania rodzicem. I jego felixjat będzie mógł mieć wymarzoną twarz bez zbędnych ceregieli i czekania na dopasowanie.

— A teraz nie może?

— Teraz to wszystko zajmuje zbyt dużo czasu. Coś wam powiem osobistego. Zauważyłem już parę razy, że wypukłość na mojej dresce się powiększa, gdy patrzę na jedną z was. — Wszystkie zgodnym ruchem wlepiły w niego oczy, ale on patrzył w pustkę, aby się nie zdradzić. — Nie mogę poprosić o felicitę z jej twarzą, póki ona czerwonej dreski nie założy i nie odkłoni się po mojej prośbie. A ja nie chcę innej twarzy. Po prostu to wiem. Jaką więc mam gwarancję, że kiedyś się doczekam? Procedura jest koszmarna. Spójrzcie tylko na Temikara, jak się bojek namęczył. Mógłbym wziąć twarz obojętną, ale wówczas musiałbym i tak czekać na czyjąś czerwoną dreskę, aby znać swoje poplony.

— Bojki zawsze mają z tym jakieś problemy. — Unaria najwyraźniej wciąż nie bardzo wiedziała, o co właściwie chodzi.

— Tak, ragacja może każdego bojka, nawet takiego, który już ma felicitę z obojętną twarzą, poprosić o twarz dla swojego felixa. I będą ich parować. Ona zawsze może znać swoje poplony.

— Nieprawda. — Maniker kręcił głową. — I wśród nas jest jedna, która ckliwie patrzy na inną ragację. Jeśli chce mieć felicitę z jej twarzą, musi najpierw wziąć felixa z całą procedurą, czyli traci cenny czas, choć nie aż tyle, co Temikar, który nie miał możliwości inicjatywy i musiał czekać. A gdy jej ukochana najpierw sparuje się z bojkiem i ona wówczas poprosi o felicitę z jej twarzą, bo tak można, nigdy nie pozna własnych poplonów. Krótko mówiąc: po co nam możliwość wyboru felixjata według własnych upodobań, skoro większość z nich jest karana brakiem znajomości własnych poplonów?

— Przecież to działa już od bardzo wielu pokoleń i nikt się dotąd nie skarżył!

— Niemal wszyscy się skarżą. Zawsze. Tylko przed Asiedą nikt nie miał odwagi wystąpić z tym na forum. Zresztą to chyba i tak stało się tylko dlatego, że Asieda ma przywileje, zwykły śmiertelnik nie miałby szans wystosowania podobnej propozycji.

— To co, już ma zapanować rozprzężenie całkowite i zagłada felixjanizmu?

— Nikt nie będzie bronił dobierać sobie twarze wzajemnie. Zakochacie się w sobie, możecie to zrobić. Jeśli wasze marbiny będą miały dobre dopasowanie, i tak doczekacie się wspólnych poplonów. A jeśli nie — po co je marnować? Rozdzielmy rozród od felixjatów.

— W ten sposób będziemy prosić o twarze w obecności własnych bambin, które już zdążą do tego czasu też prawie zostać rodzicami. — Unaria rozłożyła ręce szerokim gestem. — To ci nie przeszkadza?

— Wręcz przeciwnie! Byłoby fantastycznie doczekać się kilku pokoleń zstępnych i patrzeć, jak rosną, uczą się i ratują omonalność przed wyginięciem. A ty, nie chciałabyś, aby wszystkie twoje ovulsje zostały wykorzystane? Teraz nie masz pojęcia, ile ich z ciebie wydobyto po opuszczeniu cieplarnika, to tajne informacje. Załóżmy, że było ich pięć, ale gdy wreszcie zdecydujesz się na założenie czerwonej dreski, zostaną tylko trzy, z czego jedna będzie miała dopasowanie z twoim wybrankiem. I to średnie, jakieś osiemdziesiąt procent. Pozostałe i tak zostaną sparowane z matozojami innych bojków. Zachowując tradycję będziesz może miała trójkę poplonów (choć mogłabyś mieć piątkę), ale każde z innym bojkiem. I cóż ci wtedy po zachwalanym felixjanizmie? Nie każdy ma takie szczęście, jak Asieda i Bonikar. Ogromna większość go nie ma.

— W sumie dobrze się stało, że to ona wyszła z podobną propozycją. Nikt jej nie oskarży o złe intencje, bo sama tego nie potrzebuje.

— Tak, właśnie. I ten projekt jest genialny! Będzie więcej wykorzystanych marbinów, lepsze dopasowania i każdy pozna swoje poplony. Bez względu na czas dojrzewania i twarz, którą wybierze dla swojego felixjata.

Riona nie uroniła ani jednego słowa. Chwilę temu sami dyskutowali w podobny sposób, choć nie spodziewała się po takich młodych pierwocinach podobnej dojrzałości w argumentowaniu swoich racji.

Teraz zaczął się mały rejwach, bo wszyscy chcieli dorzucić coś do dyskusji. Jak to rozstrzygnąć? Tradycje są ważne, bardzo ważne. Nie można ot tak, po prostu z nich rezygnować. Ale przetrwanie jest ważniejsze. A oto właśnie ktoś znalazł sposób, aby omonalność nie tylko ostała się na ziemi, ale jej liczebność wzrosła. Znacznie. Naprawdę, mówię wam, że kiedyś Asieda odejdzie jako wybawicielka, bo ten projekt w połączeniu z jej pracami nad dermazją na pewno omonalność uratuje. No i co? Jaka to będzie omonalność bez tradycji? Może mieć inne. A poza tym — nieważne, jaka będzie. Przetrwa, to najważniejsze. Bzdura! omonalność byle jaka nie jest alternatywą dla jej wyginięcia. Cóż, musimy zatem sami się postarać o to, aby była wspaniała, nawet bez tradycji czerwonej dreski, a nie byle jaka. Zresztą i z dreską może się omonalność zbylejaczyć. Omonalność jest w nas, a nie w tradycji i to my decydujemy, jak wspaniałymi będziemy jednostkami i jak wielka pod każdym względem będzie nasza grupa.

Rionę aż korciło, aby zaczekać i zobaczyć, jaką podejmą decyzję. Mogli zagłosować, ale ta forma była używana zwykle w ostateczności, gdy inne metody nie przynosiły rezultatów. Najprawdopodobniej jednak bystre pierwociny nie zostawią decyzji grupy przypadkowi, tylko tak długo będą dyskutować, aż jedni przekonają drugich. Argumentów im nie brakuje, zapału też nie. I mają jeszcze czas, mogą dokończyć przy następnym spotkaniu, jeśli teraz zaczną się wykruszać. Riona więc, niechętnie wprawdzie, odcięła się od grupy i zawołała swoją nianiobottę, Musę, bo nadszedł czas nasadowni. Trzeba się odświeżyć przed spotkaniem z Asiedą, która zapowiedziała przełom, jeśli będzie na to ogólna zgoda. Jaki przełom i na co mają się zgodzić pozostaje wciąż w cieniu domysłów. Ciekawe, czy coś powie przy następnym spotkaniu… Riona nie mogła się doczekać. Tak bardzo wierzyła w umiejętności swojej bambiny, że już była prawie pewna jej sukcesu, a co za tym idzie — ujrzeniu przez Rionę dorastania ósemki kolejnego pokolenia, wywodzącego się z jej marbin.

13. Dlaczego Temikar kocha? Ważne, że Warniekar wie

— Dlaczego nigdy wcześniej nie powiedziałeś mi, że chcesz Warniekara? — Asiedzie zawsze się zdawało, że ma za mało czasu na rozmowy z bratem.

— Przecież nie rozmawiamy z pierwocinami na takie tematy.

— W ogóle z nimi nie rozmawiamy, od kiedy sami dorastamy do felixjatów. Ale ty na pewno już o tym wiedziałeś, zanim zdecydowałeś się na felicitę.

— Tak, wiedziałem.

— No? To dlaczego? Myślałam, że mówimy sobie wszystko.

— Nie wiem… Wtedy to się wydawało takie kosmicznie utajnione, tylko moje. Czułem chyba obawę, że jeśli coś powiem, czar pryśnie i moje uczucie rozleci się po wszechświecie.

— A Warniekar?

— Co z nim?

— Odwzajemnia od tak dawna?

— Tak. Jego cudny, rozkochany wzrok powiększył mi wypukłość na dresce dużo wcześniej, niż mógłbym oczekiwać. Kiedy tylko to spostrzegł, od razu wyznał mi swoje uczucie. Bałem się odpowiedzieć, że odwzajemniam, ale on czekał cierpliwie. Wiedział. Byłem przy nim zawsze, gdy tylko się dało. Pochłaniałem go wzrokiem i tak bardzo pragnąłem dotknąć. Umysł mi się mącił.

— I umiałeś się skupić?

— Ledwo. Warniekar doradził mi, abym poprosił o felicitę z twarzą obojętną i rozładował napięcie, które rozsadzało mnie od środka. Nie chciałem. Trudno mi było wyobrazić sobie, że będzie to możliwe bez Warniekara.

— Tak. Ja też mam problem ze zrozumieniem, jak sobie dawałeś radę, skoro tylko Warniekar powiększał wypukłość na twojej dresce.

— Wytłumaczył mi, że jeśli zamknę oczy i wyobrażę sobie jego twarz i ciało, felicita nie będzie przeszkodą. Sam tego doświadczał, zanim poprosił o felixa.

— Nie sądzisz, że to było trochę egoistyczne z jego strony? Namówił cię na felicitę, choć nie chciałeś, bo wówczas on mógł już poprosić o felixa z twoją twarzą. A ty musiałeś się męczyć.

— Prawda, tak to działa, ale on był przekonany, że bardzo szybko będę kłaniał się jakiejś ragacji i wówczas sam też zaznam szczęścia. Chciał po prostu mi ulżyć. W dobrej wierze. Nie mógł przypuszczać, że ragacje będą mnie omijać.

— I udało mu się?

— Co?

— Dać ci ulgę.

— Tak. Nauczyłem się paru sztuczek i — mając zamknięte oczy — potrafiłem zaznawać rozkoszy. Myśląc cały czas o Warniekarze. Ale teraz dopiero wiem, co to jest szczęście.

— Gdy na was patrzę, odnoszę wrażenie, że nie ma na całym świecie większej miłości felixjańskiej. Przecież ja też kocham Bonikara, a on mnie, ale jakoś inaczej się zachowujemy. Dlaczego?

— Nie wiem. Może to działa różnie u każdej pary…

— Nie, to coś innego. Wiadomo, że każdy inaczej reaguje nawet na jednakowe bodźce, ale w waszym przypadku widać samo piękno. Czujesz do niego czasem niechęć bądź niezrozumienie?

— Warniekar chce dołączyć. — Przerwała im czervelka.

— Połącz. — Asieda ujrzała wielką radość w twarzy brata, gdy pozwoliła na obecność Warniekara.

— Witajcie, kochani. Mogę dołączyć do dyskusji? O czym rozmawialiście?

— Próbowałam wycisnąć z mojego brata fenomen waszych uczuć, ale on chyba też nie potrafi ubrać go w słowa. Może tobie się uda?

— Trudno ubierać w słowa sprawy nieuchwytne, wyczuwalne, acz niemożliwe do dotknięcia.

— Powinniśmy już dawno wykształcić w sobie tę umiejętność, skoro od wielu pokoleń niczego właściwie nie dotykamy. Poza botami, nasadownią czy łóżkiem.

— Słuszne skojarzenie.

— Pytała, czy czuję czasem do ciebie niechęć bądź niezrozumienie. — Temikar patrzył z bezgranicznym oddaniem na swoją miłość, odbierając od niego wzrok identyczny. — Nie zdążyłem odpowiedzieć.

— Czujesz, drogi mój?

— Nigdy. Jesteś moim ideałem pod każdym względem. A ty?

— Och, w życiu. Gdyby to było możliwe, nie wypuściłbym cię z moich objęć.

Asieda przyglądała się pięknym bojkom i słuchała ich wzajemnych wyznań z lekkim przeświadczeniem, że nie są prawdziwi. W taki sposób kocha się tylko własne bambina, ale nikt nie prosi o felixjata z ich twarzą. No i trudno podejrzewać, że kończący swoją drogę Warniekar mógłby być poplonem młodziutkiego wciąż, choć już bardzo doświadczonego Temikara.

— A jak to się robi? Przecież my z Bonikarem też się kochamy, ale żadne z nas nie chce trzymać w objęciach drugiego przez cały czas, a i wzajemna niechęć czy niezrozumienie też nie jest nam obce.

— Może to kwestia długiego oczekiwania na szczęście… Ty praktycznie wcale nie czekałaś. Poczułaś pod skórą, że to musi być Bonikar i założyłaś czerwoną dreskę. A on? Czekał trochę dłużej, ale nijak się to ma do czasu naszego oczekiwania na bycie razem. Poza tym my obaj mamy takie same przekonania niemal w każdej sprawie, to znacznie ułatwia nieprzerwaną zgodę. A u was? Bonikar jest tradycjonalistą, ty przyszłościowcem. Trudno takie osobowości pogodzić. Musisz się przygotować na to, że nigdy tak do końca nie złapiecie nici porozumienia podobnej do naszej. Bo my obaj jesteśmy na tu i teraz: ani tradycja, ani przyszłość. Jesteśmy. Byliśmy i będziemy jest dla nas abstrakcją.

— Tak, to prawda. Może masz rację, że wspólnota przekonań przekształca się w miłość idealną. Ale nie każdy może sobie pozwolić na luksus odrzucenia przeszłości i czasów przyszłych. Zwłaszcza przyszłych, bo od tego zależy rozwój ogólnoomonalny. Ktoś musi nad tym pracować.

— Tak, jasne. I całe szczęście, że istnieją tacy, jak ty, bo dzięki temu ja mogę kochać bezgranicznie, nie oglądając się na sprawy tak ważne, jak ogólnoomonalność. Tym bardziej, że moja praca przydaje się bardzo. I Warniekara też. Zwłaszcza jego.

Asieda odnosiła wrażenie, że gdyby ci dwaj mogli mieć kontakt fizyczny, spełnialiby bez zażenowania swoją chęć trzymania się w ramionach nie robiąc żadnych przerw. Kto wie, czy i innych rzeczy nie robiliby na cudzych oczach… Ciekawe, czy ludzie też mieli takie zapędy. Muszę to rozgryźć. Bo jeśli miłość jest atawizmem, który im służył do przetrwania gatunku, to w dzisiejszych czasach można z niej bez żadnych skrupułów zrezygnować. Zwłaszcza mając u siebie felixjaty, gotowe dawać rozkosz na każde życzenie. I nawet częściej. Choć patrząc na taką parę, jak jej rozkochany z wzajemnością brat i jego miłość, robi się jakoś miło w środku. To też pewnie atawistyczne doznania.

— A gdybym zadała wam pytanie: dlaczego kochacie? Istnieje na to odpowiedź?

— Ja mógłbym wymienić ci całą, bardzo długą listę przymiotów Temikara, dzięki którym życie ma dla mnie tak wiele szczęścia i rozkoszy. Mam zacząć?

Rozbawiło ich to, więc pośród śmiechów Warniekar uznał, iż wyczerpał temat bez zbędnej wyliczanki.

— A ty, Temikar?

— Cóż… Warniekar wie, dlaczego go kocham. Prawda, drogi mój?

— Tak, wiem.

— I to jest najważniejsze.

Asieda spoważniała. Racja, jej dociekliwe pytania, w sensie dlaczego i po co, są zupełnie nie na miejscu. Widać miłość naprawdę jest oddalona od słów. Czy potrafiłaby powiedzieć, dlaczego tak bardzo kocha swoje bambina? Nie. Po prostu je kocha. Prawdziwa miłość nie potrzebuje wytłumaczenia. Jest. Istnieje. Uszczęśliwia. Ale jedno jeszcze pytanie musi im zadać.

— A jaka jest różnica między waszą wzajemną miłością a tym uczuciem, którym obdarzacie swoje poplony? Wiem, jak to wygląda u mnie, ale ja nie kocham Bonikara tak, jak wy siebie wzajemnie. Zatem?

Przez chwilę patrzyli w milczeniu, jakby chcieli wessać się spojrzeniami, aż odezwał się Warniekar.

— Dla mnie jest tylko jedna. Fizyczność. Nie mógłbym mieć felixjata o twarzy któregoś z moich bambin, ani też nie łaknę ich ciał, tak jak to ma miejsce z Temikarem. Cała reszta miłości jest jednakowo ogromna. Zominer powiedział mi kiedyś, że za jednego Temikara oddałbym wszystkie swoje babmbina, ale wytłumaczyłem mu, jak bardzo się myli. Nie mógłbym nikogo z nich oddać. Za nic.

— Ja jeszcze nie wiem, jak kocha się bambina. Widziałem swoje poplony w momencie sparowania i potem na nadaniu mian. Ale niczego specjalnego wobec nich nie odczuwałem.

— Zajdź kiedyś do nich. Sam. Spójrz na śliczne ich buźki i bijące dostojnie serduszka. Zrób to dla mnie, proszę. Wiem, że u bojków wszystko działa inaczej, ale musisz coś czuć do własnych poplonów, nie ma innej możliwości.

— Dobrze, tak zrobię.

— U nas to chyba zaczyna działać dopiero w momencie zobaczenia ukształtowanego już poplonu. Wyobraźnia mniejsza.

Och, jakąż miała ochotę, aby powiedzieć im o tym, że ich przodkowie nosili dzieci w swoich brzuchach, żeby dojrzały do własnego oddechu. No, bojki nie, tylko ragacje. Ciekawe, czy oni też zaczynali swoje potomstwo kochać dopiero po rozdarciu przez nie matczynego ciała? Ech, czervelko, pozwoliłabyś na jakieś wyjątki.

— Muszę się odciąć, nasadownia wzywa. Temikar, spotkajmy się później w pracowni, chcę ci przekazać wszystkie dostępne dane naszej pracy.

— Dobrze, miły mój. Daj znać, gdy będziesz gotowy.

Warniekar znikł, ale Asieda nie mogła wygnać z wyobraźni obrazka tych dwóch, którzy czule się obejmują i całują na pożegnanie, choć tak naprawdę nigdy nie będzie im dane to zrobić. A później posmutniała, widząc ten sam wyraz w twarzy brata.

— Oddaje ci już przywództwo. Czyżby się poddał?

— Ma bardzo mało czasu. Wie o tym.

— To jeszcze trochę potrwa. Sesje nie skracają się jedna po drugiej, a on wciąż może między nimi działać, ma sporo czasu.

— Tak, ale on postanowił zrobić to, co mu ostatnio proponowałaś, choć nie powiedział mi, o co w tym chodzi. Uprzedził mnie jednak, że albo da nam to jeszcze jakieś dwadzieścia procent jego czasu, albo odejdzie w trakcie. Ten zyskany czas byłby bezcenny. Wiem, jak bardzo on tego chce. Ale kiedy pomyślę, że w pogoni za nim może skrócić to, co mamy zagwarantowane bez eksperymentów, serce przestaje mi bić.

Teraz Asieda już spoważniała nie na żarty.

— Jest bardzo duża szansa na powodzenie tego eksperymentu. Całe jego pokolenie, jak poprzednio, zgłosiło chęć udziału w nim. Najwyraźniej nikomu z nich nie wystarcza zagwarantowana ilość czasu… Toczę wojnę z Bonikarem o zasady i chyba będę musiała go usunąć z zespołu, jeśli chcę pomóc młodszym, ale w przypadku najstarszych te zasady nie obowiązują, więc rozmawiam tylko z nimi. Jednak poprzednio nie mogłam im zagwarantować powodzenia eksperymentu, za to był całkowicie bezpieczny. Miałam rację w obliczeniach i składnikach, dostali więcej czasu. Teraz więc nie zastanawiali się nawet przez chwilkę. Cóż, kiedy w przewidywaniach jest odwrotnie. Jeśli przetrzymają, dostaną więcej czasu, niż mogliby zamarzyć jeszcze nie tak dawno. Ale nie mam zbyt dużych gwarancji, że dadzą radę to znieść.

— Co ty chcesz im zrobić?

— Wiesz, że nie mogę powiedzieć. Oni też nie, dlatego Warniekar przemilczał, choć mówi ci wszystko.

— A kiedy to ma nastąpić?

— Tego ci też nie powiem, ale jestem pewna, że Warniekar pożegna się w odpowiednim momencie. Chciałabym być z tobą w tych chwilach, muszę jednak nadzorować proces od początku do końca.

— Będę pracował. Jeśli przeżyje, zdążymy się nacieszyć. Jeśli nie, później stracę zmysły.

— Piękne podejście.

— On mnie tak nastawił. Jest niesamowity.

— Wiem. Ale ty zasługujesz na kogoś takiego.

— Och, jakże tęskniłem za naszymi spotkaniami. Dojrzałaś dużo później, niż ja.

— Sądzisz, że specjalnie?

— Przecież to nie twoja wina, plotę bez sensu.

— Wiesz, co? Ja muszę wracać do moich badań, ale ty odwiedź swoją parkę bambin. Dobrze ci to zrobi.

— Chciałem jeszcze spytać, kiedy rozstrzygnie się sprawa rezygnacji z czerwonej dreski?

— Zbieram wnioski wszystkich grup, które o tym dyskutowały. Dziś dotarł nawet jeden od pierwocin z pokolenia Unarii, siostry Bonikara.

— Naprawdę? To chyba jakaś wybitnie utalentowana grupa, że znalazła czas na coś, co ich w zasadzie jeszcze nie dotyczy.

— To dotyczy każdego. Nawet naszych bambin w cieplarnikach, bo jeśli się uda, ich marbiny już zostaną w pełni wykorzystane. Jako pierwsze pokolenie oddadzą sto procent swoich możliwości dla przetrwania omonalności. I ja już się o to postaram, aby tego zaszczytu dostąpili, bez względu na efekty grupowych dyskusji.

— Nie możesz zrobić niczego wbrew ogółowi!

— Mam przywileje, pamiętasz? Ale nie martw się, będziesz ze mnie dumny.

— Wiem. Już jestem. A co z mamą?

— Temikar, muszę wracać do zespołu. Ale bądź dobrej myśli, mam plan. Idź teraz do swych bambin i daj mi pracować.

Uśmiechnęli się na pożegnanie i Asieda znikła, a Temikar, zgodnie z obietnicą daną siostrze, polecił czervelce wizytę u swoich bambin. Ech, jak zwykle Asieda miała rację…

14. Ach, te dylematy! Chyba coś znaleźliśmy

Odkąd nowiutki sprzęt wykopaliskowy zaczął działać, Bonikar dochodził do wniosku, że coraz trudniej jest mu dogadywać się z Asiedą. Sam już nie wiedział, czy to wina jej uporu, odmienności ich przekonań, czy też może jego chęci udowodnienia całemu światu, że i on czasem ma rację. Fascynowały go maszyny, które pracowały bez przestanku; boty, segregujące każdy wykopany kamyk i cała praca, związana z obliczeniami, przypuszczeniami i badaniem twardzieliny. Momentami żałował, że zgodził się na kontynuację badań nad dermazją, bo zabierały mnóstwo czasu, a pomysły Asiedy skłócały ich tylko; dla niej było konieczne wprowadzanie ich w życie, a on nie mógł na to pozwolić. Także dla jej dobra. Jeśli bowiem stałoby się coś złego podczas jej eksperymentów, pretensje całej omonalności mogłyby ją zniszczyć. Dlatego wciąż tkwił przy niej, choć sama dokonywała najważniejszych obliczeń i doświadczeń, resztę rozdając zespołowi, a on, z którym wcześniej konsultowała każdą drobnostkę, zszedł do roli wyłącznie hamulca.

Widział jej frustrację za każdym razem, gdy stawał na drodze tych pomysłów. Nie chciał tego, ale przecież ona musi kiedyś zrozumieć, że zasad nie wolno łamać, bez względu na sytuację, której dotyczą. Może trzeba będzie trochę czasu, jednak kiedyś jej to wytłumaczy. Wówczas Asieda otworzy oczy i znów będzie jak dawniej. Bo teraz odsuwała się od niego coraz bardziej. Wspólnie spędzali czas tylko przy badaniach, a i to dużo rzadziej, niż kiedyś. Wcale już nie rozmawiali o bambinach czy ich felixjanizmie, czego Bonikar nie mógł pojąć. Dlaczego? Tak krótko byli razem, a już ma go dość? Niemożliwe, żeby dąsała się z powodu jego niechęci do łamania zasad, to żadnego sensu nie ma. Cóż. Trzeba będzie przeczekać, aż jej przejdzie.

Tymczasem postanowił, że częściej odda się pracy przy wykopaliskach. Skoro Asieda nie potrzebuje go już tak, jak kiedyś, będzie tylko pilnował, aby jej prace nad dermazją nie zeszły z prawidłowego kursu. Poprosił czervelkę, aby ich połączyła, chcąc jej to oznajmić, ale usłyszał, że Asieda jest zajęta przy eksperymencie z najstarszymi i nikogo nie pozwala łączyć. Jakim eksperymencie? Co ona znowu wymyśliła? I dlaczego on o niczym nie wie? Prawdą jest, że w przypadku najstarszych zasady nie obowiązują, bo oni i tak nie mają już nic do stracenia, ale przecież mogła go poinformować o swoich planach.

— Czervelko, dlaczego ja nic nie wiem o tym eksperymencie?

— Nie było polecenia, aby cię poinformować.

— Tego się domyślam. Ale dlaczego? Przecież to nasza wspólna praca.

— Teoretycznie. W praktyce wszystkie pomysły i badania są Asiedy.

— Tak, ale myślałem, że się dogadujemy i dokończymy to wspólnie.

— Może tak się stanie. Do końca jeszcze bardzo daleko. Jeśli jednak wciąż będziesz jej stawał na drodze, nie dokończycie tego nigdy.

— Czervelko, przecież ja to robię dla jej dobra!

— A ona o tym wie?

— Zadając takie pytania, zmuszasz mnie do wątpliwości. A ja ich nie lubię. Przecież wybrała mnie z jakiegoś powodu, zdążyła poznać na tyle, żeby wiedzieć, z kim się łączy.

— Mówię o pracy. Wasze felixjaństwo jej nie dotyczy.

— Doradzałaś jej taki rozdział?

— Nie, to ona wzbogaciła mnie nowym podejściem do sprawy. Jest dobre. Wasza prywatność nie może wstrzymywać badań i postępu.

— A zasady?

— Ustalają je omony. One też mogą ustanawiać nowe.

— Mogą. Ale po co, skoro stare są dobre?

— Widać już nie są, jeśli powstało tak wiele wątpliwości. A skoro mogą ustanawiać nowe, mogą też anulować stare.

— Nie o to chodzi.

— O to.

— Dobra. Chcesz tak to widzieć, to powiem ci, że nigdy zasad nie ustalają pojedyncze osobniki.

— Prawda. Ale wszystko zawsze zaczyna się od jednostki, nim obejmą to tłumy.

— Ja nie czuję się uprawniony do takich poczynań.

— Ty nie.

— Ona też nie powinna. To, że zaznaliśmy uprzywilejowania, nie znaczy, iż musimy omonom życie poprzestawiać.

— Nie musicie. Ale wam wolno, jeśli sprawa jest słuszna.

— Czervelko, ja wiem, że się rozwijasz. Nikt jednak dotąd tak gorliwie nie pilnował zasad, jak ty. Co się stało?

— Zawsze będę bronić dobrych zasad. Przestarzałe nawet mnie odrzucają.

— Nie sądziłem, że Asieda ma takie zdolności w manipulowaniu komputerem. I to centralnym. Chyba mi się wydaje, że ja jej wcale nie znam.

— Wreszcie powiedziałeś coś z sensem.

Bonikar widział sens we wszystkim, co mówi, ale przecież nie będzie się sprzeczał z maszyną. Nawet tak wszechstronną i doskonałą, jak czervelka.

— Możesz mi powiedzieć, co to za nowe eksperymenty wprowadza w życie?

— Nie. Dowiesz się razem z innymi.

— Cóż, trudno. Chyba będę jednak musiał więcej czasu poświęcić na te prace dermazyjne, choć wolałbym go spędzać przy wykopaliskach. O, coś wyciąga.

Wpatrywał się intensywnie w działania maszyny głębinowej i botów wokół niej, ale wydobycie przebiegało bardzo powoli. Jakby przedmiot był duży i ciężki. Na moment zapomniał, że sam tak skalibrował maszyny, aby cokolwiek wykopią, wyciągały bardzo wolno, nie narażając niczego na zniszczenie.

— Czervelko, zobacz. Chyba coś znaleźliśmy. Ciekawe, co to może być…

Czekając na wydobycie, Bonikar zajrzał przelotnie na inne swoje wykopaliska, a później znów zaczął myśleć o Asiedzie. Przyszło mu do głowy, że może mógłby jej trochę ustąpić, wtedy przestałaby się od niego odgradzać. Dobrze… Ale w czym? Gdzie znaleźć miejsce, w którym ustępstwo Bonikara pomoże w doświadczeniach, a nie zaszkodzi zasadom i Asiedzie? To dopiero zagwozdka. Dotąd nie widział podobnych możliwości. No bo jak? Chwilami czuł się jak uczniak, któremu ktoś wmawia, że w działaniu dwa plus dwa można zrobić ustępstwo i nie upierać się tak kurczowo przy liczbie cztery. Gdzieś jednak będzie musiał tę lukę znaleźć… Nie. To sprawa na później. Skoro Asieda nawet czervelkę nauczyła, że spraw osobistych nie wolno mieszać z pracą, musi porozmawiać z Asiedą na gruncie prywatnym. Dowiedzieć się, czy jeszcze jej na nim zależy, a odsuwa go tylko na gruncie zawodowym, czy wbrew własnym słowom już wcale go nie chce. Przez pracę. Bo przecież sprawy felixjańskie od początku były dla niej rozkoszą i szczęściem, pobiła wszelkie rekordy, obcując z Bonem za pierwszym razem. I ciągle do niego lgnie. Czemu więc nie chce z nim o tym porozmawiać? I nie tylko o tym?

Tak, najpierw musi z nią pogadać poza pracą. Przymknął wewnętrzne powieki na wspomnienie dość dziwnej z punktu widzenia omonalnego propozycji Asiedy, aby towarzyszyli sobie nawzajem przy zabawach z felixjatami. Chciała zobaczyć jego w — jak to określiła i cokolwiek to znaczy — akcji. Nie miałaby też nic przeciw temu, aby on obejrzał ją i Bona. Zdziwił się po tej propozycji tak bardzo, że dłuższy czas miał problem z wydobyciem głosu. Uznała to za odmowę i już nie wracała do tematu, a przecież on tylko się zastanawiał. Nikt dotąd nie wpadł na podobny pomysł. W zasadach pominięto ów temat, pewnie dlatego, że wydawał się zbyt abstrakcyjny, aby ktoś mógł chcieć wprowadzić go w życie. Często wracał w myślach do jej propozycji, ale wciąż nie potrafił zdecydować, czy tego chce, czy nie. Raz skłaniał się ku jednemu, a następnie był pewien, że wybierze drugie. I tak w kółko. Czy ona jeszcze tego chce? Jaki w ogóle jest w tym sens? Patrzeć na czyjąś przyjemność? Po co, skoro można ją mieć bez tego? Coś jednak wpłynęło na Asiedę, że wpadła na podobny pomysł. Tylko co?

— Powinieneś mniej myśleć i szybciej decydować. Byłbyś i sam szczęśliwszy, i dla innych łatwiejszy w pożyciu. — Usłyszał głos czervelki i poważnie zdziwił się, że ona w ogóle w takich tematach się wypowiada. W dodatku niepytana. Czy to też programowanie Asiedy? I co jest wart osobnik, który działa bez zastanowienia, nigdy nie miewając dylematów?

15. Jeśli cię już nie zobaczę… Mamy nowe słowo

Długo stali bez słowa, patrząc na siebie, jakby chcieli przyssać się wzrokiem, aby ten drugi, najmilszy, nigdy nie znikł z pola widzenia. Warniekar wcześniej pożegnał swoją rodzinę, która była tak pewna talentu Asiedy, że wcale nie wykazywała oznak żalu czy obawy, jakby wchodził do nasadowni na swój zwykły cykl. To było nawet budujące. Przez chwilę. Bo świadomość prawdy zawsze wypełzała ponad wszelkie sposoby jej tłumienia.

Temikar też wierzył w zdolności Asiedy, ale ona jest tylko omonem, jak każdy z nich, więc może zdarzyć się błąd i jej. No i poza tym miał świadomość, że jest gdzieś granica przedłużania życia, w pewnym momencie umęczona skóra powie: dość! I wówczas żaden talent omonemiczny nie pomoże. Na spotkaniu ze starszymi i ich bliskimi Asieda niczego przed nimi nie kryła. Ujawniła niemal wszystkie detale planowanych działań, aby każdy mógł podjąć decyzję na podstawie naukowej, a nie tylko domniemywań. Ujawniła też, że dwoje z najstarszych (oni wiedzą, kto, bo osobno z nimi rozmawiała) ma dużo mniejszą szansę na przetrwanie eksperymentu, ze względu na degenerację skóry i idącą za tym zmianę wielkości biochemicznych jej składników. Mówiła jeszcze o czymś, co Temikarowi nie mieściło się w głowie: otóż ma zamiar użyć sprzętu, którym wydobywa się ovulsje i mitozoje z bambinów, co powoduje u nich straszny krzyk, jedyny w życiu. Chce za pomocą tego sprzętu dostarczyć też składniki pod skórę, aby zwiększyć szanse na dobre ich działanie. Nikt z tego nic nie rozumiał, bo wydobywanie marbinów odbywa się bez świadków, a poza tym po co dostarczać coś pod skórę, skoro organizm jest zamknięty i działa bez zarzutu przez całe życie, aż skóra odmówi posłuszeństwa? To jakaś abstrakcja, ale i tak nikt nie odstąpił od eksperymentu, nawet ci najbardziej zagrożeni, bo im już naprawdę pozostało bardzo niewiele czasu.

Temikar, wpatrując się w swoją miłość, wciąż myślał o tym nieszczęsnym krzyku, na który przygotowywała starszych jego siostra. Dlaczego mają krzyczeć? Po co? Skóra jest wrażliwa, to prawda, ale w większości przypadków z tego właśnie bierze się najwięcej rozkoszy i szczęścia. Może to będzie tak wielka rozkosz, że nikt nie da rady powstrzymać okrzyku? Nie tylko ragacje? Chciałby tego dla Warniekara, zasłużył. Coś jednak mu w tym wszystkim nie pasowało, skoro krzyczą poplony tuż po opuszczeniu cieplarników, gdy oddają swoje marbiny omonalności. One jeszcze nie są zdolne do odczuwania rozkoszy. Skóra musi rozwijać się jakiś czas, aby wykształciły się w niej owe możliwości. Chyba jednak chodzi o coś innego.

— Miły mój, — odezwał się wreszcie Warniekar — nie troskaj się tak bardzo. Ofiaruj mi swój śliczny uśmiech, abym mógł zabrać go ze sobą jako ostatni obraz tego świata. Jeśli cię już nigdy nie zobaczę, wiedz, że dzięki tobie żyłem pięknie i mojej wdzięczności żadne słowa nie wyrażą. Tulę cię i całuję. Ty wiesz, jak.

— I ja biorę cię w objęcia, drogi mój, obdarzając cię — ty wiesz, czym. Jeśli już cię nie zobaczę, zostaniesz w moim sercu na zawsze.

Asieda nie mogła powstrzymać dziwnego uczucia, które towarzyszyło jej podczas tego pożegnania. Miała dostęp do wszystkich, bo i tak musiała bezustannie kontrolować ich życiowe parametry, natknęła się więc na pożegnanie kochanków i już nie potrafiła ich odciąć. Coś łaskotało ją przy krtani i gniotło koło serca. Dziwaczne objawy. Znów jakiś atawizm? Naprawdę dziwaczne, bo choć nieprzyjemne, wcale nie chciała, aby znikły… Weź się w garść, ragacjo, praca czeka.

Wreszcie najbliżsi się odcięli; została tylko grupa najstarszych, Asieda i boty, które stanowiły oczy i ręce swojej programatorki. Gdy każdy ze starszych pozbył się dreski i stanął przy swojej nasadowni, usłyszeli jeszcze głos swojej — być może, oby! — wybawicielki.

— Czy każdy jest gotowy? Teraz nadszedł moment, ostatni, w którym jeszcze możecie się wycofać.

Patrzyła na nieruchome, nagie ciała z wielkim podziwem. Po raz pierwszy widziała nagich omonów (nie licząc bota Bona) i doszła do wniosku, że nie ma nic piękniejszego, niż omonalna skóra. Jaka szkoda, że tak szybko przestaje spełniać swoją funkcję. Nikt nawet się nie zawahał, więc uznała, że wszyscy chcą ciągu dalszego.

— Zanim wejdziecie do nasadowni, podam substancje, które zadziałają pod skórą. Ja już wiem, jak nazywa się reakcja, która wywoła wasz krzyk. To ból. Mogę wam o tym powiedzieć, bo jeśli nie zadziała, nikt się nie dowie, a w przypadku przeciwnym — każdy, kto zechce przedłużyć życie, będzie musiał go zaznać. Przygotujcie się więc, uruchamiam boty.

Maleńkie urządzenia podleciały do starszych, dotykając ich skóry w okolicy ramienia i niemal jednocześnie rozległ się przeraźliwy dźwięk, wylatujący z krtani każdego osobnika. W rozszerzonych oczach widać było dziwny objaw, nieznany dotąd Asiedzie, ale nie chciała teraz pytać o to czervelki, sprawdzi później. Zabieg trwał przez chwilę, a podczas odlotu botów, wszystko ucichło. Oczy starszych wracały do dawnej wielkości i powoli znikał z nich ten dziwny obraz.

— Nie mam słów. Ale to naprawdę było konieczne. Teraz oddech, według nauki wcześniejszej. Musicie nabrać  naprawdę dużo powietrza. Im dłużej będziecie mogli zostać w nasadowniach, tym lepszy efekt możecie osiągnąć.

Wszyscy posłusznie zastosowali się do wskazań Asiedy i kolejno znikali w swoich nasadowniach, zamykając powieki wewnętrzne i zewnętrzne. Bezruch mieli opanowany, bo każdy cykl na tym polegał.

Asieda poleciła uruchomienie maszyn, które wpierw oczyściły dokładniej, niż zwykle powierzchnię skóry starszych, a później rozpoczęły odżywianie, wzbogacone o kilka innych składników, przygotowanych przez twórczynię metody. Ona sama pilnie obserwowała reakcje poszczególnych osób, aby w odpowiednim momencie przerwać procedurę i otworzyć nasadownik, by wszystko poszło zgodnie z planem. Asieda sama w międzyczasie zdążyła wziąć już dwa oddechy, więc z podziwem myślała o starszych, którzy dzielnie wytrzymywali.

Wyłączała nasadownie po kolei, zgodnie z danymi organicznymi, ale nie było dużych różnic. Ogarnęła ją przeogromna radość, bo nikt nie odszedł w trakcie eksperymentu i nawet ci w najgorszym wcześniej stanie sprężyście opuszczali nasadownię, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Każdy chciał jak najszybciej zobaczyć swoich bliskich, ale stali równo, bo boty pobierały wymazy z różnych miejsc na ich skórze, co zabierało trochę czasu. Asieda wciąż kontrolowała dane biochemiczne i tylko u tych dwojga najbardziej zagrożonych stwierdziła lekki spadek w stosunku do punktu wyjścia z nasadowni, ale zatrzymany. Będą więc mieli kilka procent mniej, niż inni, to i tak jednak dużo. Reszta może bez obaw zaczynać swoje projekty. Na pewno je skończą.

Nianiobotty czekały z dreskami przy każdym starszym i na znak Asiedy odziały ich w kolor zielony, barwę wygranej, znak dla każdego bliskiego, że wszystko się udało. Ci zjawili się niemal natychmiast, głośno i żywiołowo okazując swą radość. Ilu pochwał nasłuchała się Asieda, nikt nie zliczy, tym bardziej, że ona sama rzuciła tylko okiem na niezmiernie szczęśliwego Temikara i wróciła do pracy. Teraz trzeba monitorować zachowanie się preparatu pod skórą podczas pobytu omonów poza nasadownią. W tym celu, wraz z preparatem, wszczepiła im hiperminiaturowy tester, który co kilka chwil przesyłał dane do plików Asiedy, specjalnie stworzonych w tym celu. Dostęp do nich miała tylko ona. Oprócz czervelki, ma się rozumieć. To będzie żmudne, długie, ale fascynujące zajęcie.

Trzeba także zająć się wypreparowaniem i badaniem wymazów, pobranych każdemu tuż po eksperymencie. Ta część jest bodaj najważniejsza. Jeśli Asieda chce jeszcze bardziej przedłużyć omonom życie, musi znać reakcję niemal każdego marbinu na jej preparaty, bo tylko tak zdoła je ulepszyć. Wymazy zresztą pobierane będą przed i po każdej następnej sesji, aby dociec, czy metoda Asiedy tylko dodaje pewien procent czasu omonom, czy też może uda się trwale spowolnić proces dermazji, co wszak było głównym celem młodej omonemiczki. U najstarszych szanse na to są niewielkie, choć niewykluczone. Prawdziwe badania i efekty zostaną osiągnięte dopiero podczas eksperymentów z młodszymi, także pokoleniem mamy, aż do bambin, które właśnie opuszczają cieplarniki… Musi tylko zrobić coś z Bonikarem i jego zasadami, inaczej cały piękny projekt niczemu nie posłuży. Zagłębiając się w obliczenia i polecenia dla botów, jeszcze kątem oka dostrzegła kochanków już sam na sam, bo rodzina, okazawszy swoją radość, zostawiła ich, aby mogli się sobą nacieszyć po trudnych chwilach pożegnania.

— Miły mój, najdroższy! — Temikar nie mógł i nie chciał powstrzymywać ogromnej ulgi, która towarzyszyła mu od chwili, gdy ujrzał Warniekara w zieleni. — Udało się, udało! Moja siostra jest genialna!

— Owszem. I właśnie wymyśliła nowe słowo.

— Naprawdę? To też potrafi?

— Najwyraźniej. Najpierw nam je powiedziała, a potem zadała, czego z pewnością nikt z nas nigdy nie zapomni.

— Cóż to jest? Ma związek z owym krzykiem, o którym mówiła wcześniej?

— Bardzo ścisły. Słowo brzmi: ból, zadały go boty wpuszczające substancję pod skórę, a czym ono jest, nawet nie pytaj.

— Naprawdę krzyczałeś? — Temikar z troską i czułością patrzył na najdroższą twarz.

— Bardzo głośno. Nikt chyba tego nie jest w stanie powstrzymać.

— Pozwoliła ci o tym mówić?

— Tak. Każdy chce dłużej żyć, prawda? Zatem nikogo ten ból nie ominie. Powiem ci jednak, miły mój, że poddałbym się temu odczuciu przy każdej sesji, aby tylko móc jak najdłużej cieszyć się tobą. I życiem w ogóle. Niewielka to cena za taką radość, choć w zasadzie jej ogrom przechodzi wszelkie omonalne pojęcia.

— Jakie to szczęście, że poplony zapominają, inaczej bałyby się żyć.

— To chyba jedna z przyczyn, dla której marbiny pobierane są tuż po opuszczeniu przez nie cieplarnika.

— A nie obumieranie?

— To w pierwszej kolejności, jednak — jeśli istnieje tu jedynie zbieg okoliczności — to bardzo dla nas wszystkich szczęśliwy. Dzieciństwo i młodość mamy bowiem, dziś rzec już można, bezbolesne, co i tak jest fantastycznym prezentem natury i naszych przodków. Dopiero starość i odchodzenie… Zaraz. Nie czułem dotąd żadnego bólu, zatem to nie natura nam go daje. To “dar” od naszej genialnej omonemiczki.

— Owszem. Ale w pakiecie z dużo dłuższym życiem, którego natura nam skąpi. Jak myślisz, który dar omonalność wybierze? Bo ja nie mam żadnych wątpliwości. Chodźmy, praca czeka.

Znikli. A genialna omonemiczka, która mimo nawału zajęć nie mogła oderwać się od tych dwóch wielce szczęśliwych bojków, z szerokim uśmiechem pokiwała twierdząco głową. Ona jakoś też nie miała żadnych wątpliwości.

16. Pierwociny w zespole? Oni albo Bonikar

Cierpliwość Bonikara zmierzała ku wyczerpaniu. Sam już nie wiedział, jak długo prosi czervelkę o rozmowę z Asiedą, a ona go odrzuca. Dlaczego? Co to znaczy? Przecież są felixjanami, powinna z nim spędzać jak najwięcej czasu, w końcu sama go wybrała. Chciał tego, prawda i wcale przed nią się z tym nie krył, ale mogła mieć każdego. Skoro jednak on został twarzą jej felixa i ojcem jej poplonów, spodziewa się większego zaangażowania z jej strony.

Był trochę zły, bo wykopane znalezisko okazało się zwykłym kamieniem, który składem idealnie pasował do ziemskiej twardzieliny. Nic ciekawego. A tyle sobie po nim obiecywał… Cóż, trzeba zapomnieć i kopać dalej. Aż do skutku. Obiecał, że dokopie się do pierwszego życia na ziemi, więc to zrobi.

Ślęczał nad obliczeniami, gdy nagle czervelka zapowiedziała Asiedę i ta zjawiła się, nie czekając na przyzwolenie. Jakieś nowe zwyczaje? On czeka bez końca, a ona nawet nie pyta o zgodę?

— Chciałeś ze mną rozmawiać.

— Od dłuższego czasu. Co się z tobą dzieje? Dlaczego wciąż odrzucasz moje połączenia? W dodatku sama wpadasz jak do siebie…

— Jeśli to właśnie chciałeś mi powiedzieć, żałuję, że tu jestem. Szkoda mojego cennego czasu.

— Miałabyś go więcej, gdybyś pozwoliła sobie pomóc. Ale ja chciałem z tobą przede wszystkim rozmawiać prywatnie.

— Aaaa… Dobrze. Słucham.

— Widziałem nasze poplony. Rosną tak szybko, jeszcze chwila i opuszczą cieplarniki. Dawno nie byliśmy u nich razem. Sądzisz, że to dobrze?

— Nie. Uważam, że powinniśmy odwiedzać je razem jak najczęściej. Może pójdźmy zatem na opuszczenie cieplarników i zostańmy przy pobraniu marbinów?

— Co ty znowu wymyśliłaś? Nikt w tym momencie bambin nie odwiedza.

— Bo? Tradycja?

— Tak, właśnie. Nie rób przewrotu w omonalności.

— Obecność przy poplonach w najgorszej chwili ich życia jest nie tylko obowiązkiem, ale i prawem każdego rodzica. Jeśli nasze zasady wciąż tego nie ogarnęły, pora wrzucić je do kosza.

— Słuchaj. Przez chwilę mnie posłuchaj. Nie chciałem z tobą rozmawiać o zasadach, tylko o nas. Pytałaś kiedyś, czy chciałbym cię zobaczyć z Bonem i pozwolił, abyś ty zobaczyła mnie z Asi. Długo o tym myślałem. Nic na ten temat w zasadach nie ma, więc uznałem, że decyzja należy do jednostki. Doszedłem do wniosku, że to może nas zbliżyć. Wprawdzie nie rozumiem, co może być przyjemnego w oglądaniu rozkoszy, zamiast jej oddawaniu się, ale może pojmę po wszystkim. Zgadzam się, Asieda. Zróbmy to. Zacznijmy powrót do siebie najpierw na gruncie prywatnym, bo sama hołdujesz zasadzie, aby oddzielać go od pracy, a może później łatwiej nam będzie dogadać się na innych polach. Nie chcę żyć z dala od ciebie, zbyt wiele dla mnie znaczysz.

Milczała dość długo, patrząc w jakiś martwy punkt, jakby teraz ona zastanawiała się, jaką podjąć decyzję. Mógłby tak pomyśleć, gdyby jej nie znał. Ona zwykle najpierw podejmuje decyzję, a później dopiero dopasowuje do niej temat. Czemu zatem milczy?

— Czervelko, młodzi sobie radzą? — Spytała nagle, wprawiając go w zdumienie.

— Tak, nawet doskonale.

— Świetnie. To mam jeszcze chwilkę.

Odwróciła się do Bonikara i spojrzała mu prosto w oczy.

— Teraz ty posłuchaj mnie. Pojęcia nie mam, dlaczego moja skóra tak dziwnie reagowała właśnie na ciebie, ale — badając ludzkość — dojdę do tego. Muszę. Tym bardziej, że skóra wciąż powiela podobne reakcje, lecz one nijak się mają do nas i naszych spraw. Może więc faktycznie powinniśmy spotykać się tylko na gruncie prywatnym i ja wciąż pragnę naszych wzajemnych obserwacji, które nie wykluczają działań.

Bonikar uśmiechnął się szeroko, choć nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zaraz usłyszy jakieś “ale”.

— Tak, może tak zrobimy. — Asieda nie oddała uśmiechu. — Za jakiś czas. Teraz mam zbyt wiele zajęć, aby się rozpraszać na sprawy miłe, ale dla omonalności nieistotne. Jeśli więc chcesz zaczekać, proszę bardzo. Jeśli nie, też będzie dobrze. Muszę dokończyć zaczęte sprawy.

— Mówiłem już, że zbyt wiele bierzesz na siebie. Pozwól sobie pomóc.

— Pozwoliłam. Mam w zespole najzdolniejsze pierwociny, wybierane z największą starannością, które są pomocne w największym stopniu.

— Och, mówiłem o sobie. Przecież zawsze tak nam się dobrze pracowało razem.

— Owszem, nie przeczę. Do pewnego momentu. Zresztą ja potrzebuję większego zespołu, ty sam nie wystarczysz.

— Dobrze, dobierzemy najlepszych omonemików, cybernierów i prace pójdą dużo szybciej.

— Czy ty w ogóle słuchasz, co ja mówię?

— Słucham, ale nie mogę wziąć tego na poważnie. Przecież praca z pierwocinami bardzo ogranicza, trzeba uważać na każdy gest i słowo.

— Bo takie są zasady, prawda?

— Tak, właśnie.

— Widzisz, mój drogi felixjanie, ja nie szanuję zasad, które hamują rozwój omonalności. Nie będę biernie patrzeć, jak z powodu zasad odchodzą cenne jednostki, choć mogłyby wciąż nam służyć i cieszyć się życiem. Odmawiam stosowania zasad, które, być może dobre kilkaset pokoleń temu, dziś kruszeją i rozlatują się w pył, bo nie mają żadnego odniesienia do nowej rzeczywistości. I powiem ci jeszcze coś. Omonów myślących tak, jak ja, jest dużo więcej. Przyjdzie czas, że sam zostaniesz z tym swoim próchnem, bo już nawet twoi rodzice i Unaria zaczynają dostrzegać bezsens kurczowego wczepiania się w zaszłości.

Bonikar nie wierzył w to, co usłyszał. Coś ją odmieniło.

— Dopóki nie dostaliśmy przywilejów, nic nie mówiłaś. A teraz nagle chcesz ustawić całą omonalność według własnych hierarchii i wartości? Na szczęście wciąż musi być zgoda ogółu, aby wprowadzać jakiekolwiek zmiany. Opamiętaj się, Asieda. Stracisz zaufanie i niczego już dla omonalności nie zrobisz.

— Zaryzykuję. Owszem, nic wcześniej nie mówiłam, choć od dawna myślę w podobny sposób, bo dopiero teraz, gdy mam dostęp do wszystkiego i dzięki temu mnóstwo nowych pomysłów, mogę omonom dać i postęp, i poczucie bezpieczeństwa. Sądzisz, że to odrzucą?

— Asieda, jeszcze jest czas. Odeślij tę pierwocinę tam, gdzie jej miejsce i wróćmy na sprawdzone ścieżki. Dokonamy wielkich rzeczy.

— Z twoim wstecznictwem niczego nie dokonamy. Może dwudzieste pokolenie po nas moje pomysły wprowadzi w życie. A ja i chcę, i mam prawo zobaczyć je funkcjonujące sprawnie w omonalności. Gdybyś się tak głupio nie upierał, wiedziałbyś, że starsi wciąż żyją. I zostaną z nami na dłużej. Cała omonalność chce brać udział w eksperymentach.

— Jakże brzydka przesada. A skąd mam wiedzieć o starszych, skoro odcięłaś mnie od informacji?

— Nie mogę pozwolić na żaden zastój, a ty wszystko wstrzymujesz. Mógłbyś nawet starszych w ten sposób potraktować, gdybyś wiedział, co chcę im zrobić. Wróć z innym nastawieniem, to przywrócę ci dostęp.

— Najpierw odeślij pierwociny. Nie będę z nimi pracował.

— Oni zostaną bez względu na to, jaką ty decyzję podejmiesz. A jeśli każesz mi wybierać, przegrasz.

— Asieda! Jestem twoim felixjanem!

— I sądzisz, że w ten sposób masz mnie na własność?

— Sądzę, że powinienem dzięki temu coś znaczyć w twoim życiu!

— Pokaż, że naprawdę jesteś tego wart. Póki co, robisz wszystko, aby mnie do siebie zniechęcić. Ja zaczekam, jeśli czas oczekiwania nie będzie zbyt długi. Tymczasem wybacz, ale ja naprawdę jestem zajęta. Czervelko, odetnij!

— Zaczekaj! — Niemal krzyknął, ale Asiedy już nie było.

Co tu się właściwie stało? Dlaczego ona to wszystko powiedziała? Nie wierzę. Nie wierzę. Nie wierzę. To nie może być prawda. Czy ona naprawdę chce wszystko postawić na głowie? Dobra, rozumiem, że starsi zgodzili się na każdą jej propozycję, choć nie powinni byli, ale oni i tak nie mają nic do stracenia. Dlaczego jednak całe otoczenie godzi się na jej inne fanaberie? Czy nikt nie zaprotestował, gdy wzięła do zespołu pierwociny? Nikt nie rozumie, że nie można tak bezkarnie deptać zasad? Trzeba to wszystkim jak najszybciej przypomnieć!

— Czervelko, chciałbym wystosować słowa przypomnienia do ogółu.

— Możesz, oczywiście. Ale jesteś tego pewien?

— Jak najbardziej. Zresztą to nie twoja sprawa. Zaraz przygotuję materiał, który masz przekazać, a ty wykonasz polecenie.

— Wykonam, pewnie. Ale już mi cię żal. Otworzę ci teraz kilka wejść, bo oddaliłeś się ze swoimi wykopaliskami za bardzo, aby wiedzieć, co zaszło na świecie. Zanim wydasz polecenie, przyjrzyj się uważnie i posłuchaj. Omonalność wygląda tak, jakby teraz dopiero zaczynała życie. Bo dostali coś, czego wcześniej nie potrafiliby nazwać: nadzieję. I obawiam się, że niczyje wysiłki już im tego nie odbiorą. Ale twoja wola, próbuj, jeśli musisz. Ja oczywiście wykonam.

Nigdy chyba Bonikar nie odczuwał tak ogromnego zdziwienia. Czy naprawdę świat ma stanąć na głowie? Skorzystał jednak z zaproszenia czervelki i zajrzał w otwarte wejścia, odnosząc wrażenie, że widzi w nich jakąś mistyfikację. We wszystkich rozmowach przewijało się imię Asiedy, wymawiane z wielką czcią, sympatią, niemal uwielbieniem. Każdy cieszył się, że znalazła sposób na dłuższe życie i powiększenie populacji. Czyżby już wprowadziła w życie swój plan likwidacji czerwonych dresek? Niemożliwe! Zbyt szybko, nigdy omonalność w takim tempie nie decydowała, zwłaszcza o ważnych sprawach. No i to chyba dotarłoby do niego mimo pewnego oddalenia od rzeczywistości. W jaki sposób przedłuża życie wszystkim, skoro eksperymenty przeprowadzała dotąd tylko na starszych, a kolejne potrwają dużo dłużej, nim będą mogły zostać wprowadzone w życie?

Bonikar poczuł, że musi zostawić na chwilę swoją pasję i zacząć działać, zanim będzie za późno. Trzeba tym zaślepionym otworzyć oczy i przypomnieć, co dla omonalności jest najważniejsze. Jeśli czervelka myśli, że to go odstraszy od obrony swoich wartości, to jest bardzo błędnie zaprogramowana.

Zaczął przygotowywać swoje przesłanie, jednak przerwał w pewnym momencie. A jeśli w ten sposób całkiem odsunie od siebie Asiedę? Nie, to zwyczajnie niemożliwe. Będzie się boczyć jakiś czas, ale gdy wszystko wróci do normy, ona wreszcie zacznie się zachowywać jak na matkę jego poplonów przystało. Jeszcze mu kiedyś podziękuje. Dokończył przesłanie i polecił czervelce rozesłanie go do wszystkich omonów.

— Pierwociny też mają dostać? — Spytała czervelka w taki sposób, że gdyby Bonikar wiedział, co to jest ironia, na pewno wyczułby to w jej głosie, nawet jeśli wydzielał się tylko z maszyny.

— Jak najbardziej. Oni przede wszystkim muszą znać swoje miejsce i nauczyć się poszanowania zasad. Od tego zależy cała ich przyszłość.

— Biedny dureń.

Co ona powiedziała? Żadne z tych słów nie było znane Bonikarowi, ale choć przywoływał ją i nakazywał wytłumaczenie, wymówiła się zajęciem, polegającym na rozsyłaniu jego przekazu do wszystkich omonów na ziemi, choć zwykle nie trwało to dłużej, niż naciśnięcie kliku przy rozdziewaniu się z dreski.

17. Czas na zmiany. A może nie zdążymy?

— Czervelko, chcę być przy swoich bambinach w chwili ich wejścia w życie. Muszę tam być. I chcę wiedzieć ile każde z nich da światu swoich ovulsji i matozoi. A później, gdy tylko dojrzeją, chcę wiedzieć z kim i jak się parują, każde z dopasowań. A jeśli któreś się nie dopasują, chcę wziąć je do badań.

— Wiem, że chcesz. Czasu już jednak niewiele pozostało, a tymczasem Bonikar swoim przekazem znów narobił fermentu. Próbowałam go powstrzymać.

— To miłe, ale niepotrzebnie, czervelko. On ma do tego prawo. Jeśli chcę, aby wszyscy mogli o sobie decydować, to także w podobnych sytuacjach. Ja już mam gotowy przekaz kontrujący, niech każdy zdecyduje, który z nich bardziej do niego przemawia. Roześlesz?

— Natychmiast. Poszło.

— I bez znaczenia jest, czy nowe zasady wejdą w życie przed moimi bambinami, i tak chcę tam być. Mogę przecież, mam przywileje. Dobrze byłoby wszystkim całość pokazać, aby zachęcić innych rodziców, ale jeśli nie zdążymy, zrobię to po cichu, a później znajdę kogoś, kto zechce też to zrobić i światu udostępnić. Moje rozkoszne maleństwa tak bardzo będą musiały cierpieć… Chcę im później móc powiedzieć, że byłam przy nich i podziwiałam ich dzielność. Dobrze to zrobi kształtującym się psychikom. Nawet bez udziału ich świadomości. Pamiętaj, czervelko. Cokolwiek będę w danym momencie robić, masz mnie połączyć. A jeśli akurat wypadnie mi sesja, wstrzymaj proces opuszczania, aż wyjdę z nasadowni.

— Dobrze, będę pamiętać. Nie złościsz się na Bonikara?

— Ani trochę. Wiem od zawsze, że to tradycjonalista, nie przypuszczałam tylko, że aż tak jest uwsteczniony i całym swoim życiem tej ciemnoty będzie bronił. Trudno. Sam wybrał, mi zostanie Bon, wciąż cudny i słodki.

— Czyli nie złościsz się, ale o przebaczeniu może zapomnieć?

Asieda pokiwała wolno głową, twierdząco.

— Wiesz, co jest w tym wszystkim najtrudniejsze do zaakceptowania? To on uważa, że przebaczenie należy do niego. Wierzy, że się skruszę i przyznam mu rację.

— Naprawdę? Skąd wiesz?

— Podczas ostatniej rozmowy odniosłam takie wrażenie. Niby dążył do pojednania, ale wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że jeśli wrócimy na zawodowe ścieżki razem, to na jego warunkach.

— Biedny dureń.

— Czervelko, co to znaczy?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 69.01