E-book
7.28
drukowana A5
24.99
TV

Bezpłatny fragment - TV


Objętość:
110 str.
ISBN:
978-83-8351-364-5
E-book
za 7.28
drukowana A5
za 24.99

Tv
Rozdział 1

Marek szedł chodnikiem, oświetlonym okręgami żółtego światła. Było późno, a jego chwiejny krok, plątanina myśli i poczucie, że zawartość żołądka zaraz ponownie ujrzy światło dzienne, nie pomagało w tej nocnej wycieczce.

Wracał właśnie ze swojego ulubionego baru, do którego przysięgał sobie dziesiątki razy już nigdy nie wracać. Słaba wola — pomyślał, opierając się o brudną ścianę z cegieł, oddzielającą drogę od obszernego parku. Parku, do którego w ciągu dnia przychodzili rodzice z dziećmi, żeby spędzić wspólne popołudnia, po zmroku aż do rana oblegany przez pijaków i ćpunów, skrytych na ławkach między długimi, ciągnącymi się w nieskończoność alejkami. Słaba wola — zguba narodu.

Po kilku minutach mozolnego marszu dostrzegł swoją przystań, pierwszy przystanek na trasie bar — dom. Małą drewnianą ławkę, wysmarowaną niezmywalnym markerem w nieudolne graffiti wyrażające nienawiść autora do wymiaru sprawiedliwości. Za placami wisiał plakat reklamujący jakieś wydarzenie: prezentacje nowych technologii w armii. Usiadł i opuścił głowę w dół wspierając się łokciami o kolana. Kruczoczarne włosy opadły mu oczy a część z nich przykleiła się do czoła właściciela. Noc była parna i wszędzie dookoła unosiła się gęsta mgła, która otaczała niby aureolą lampy uliczne, oblegane chmarami komarów i ciem. Za plecami słyszał odległe dźwięki gówniarzy w parku. Pewnie świetnie się bawią — pomyślał Marek, grzebiąc po kieszeniach w poszukiwaniu Camela. Zazdrościł młodszym od niego, energicznym, dwudziestolatkom. Sam jeszcze nie dawno był studentem, który zabierał dziewczyny na spacery a z kolegami wypijał na wszelkiego rodzaju wycieczkach hektolitry piwa. Po studiach jednak wszystko się zmieniło. Nauka zamieniła się w pracę, która pochłaniała większość jego czasu wolnego i po jakimś, czasie znajomi przestali się odzywać. Wcale im się nie dziwie, cholera, sam przecież odpuściłem znajomości z kilkoma osobami ze studiów, dlatego, że nie mieli czasu się ze mną spotkać. Ale to były inne czasy — pomyślał — wtedy dookoła było wiele ludzi. Jeden w jedną czy drugą nie robił różnicy. A teraz? Nie ma z kim nawet wyjść na piwo.

Wypuścił wielki kłąb niebieskiego dymu, który momentalnie wtopił się w otaczającą go mgłę. Dopalił papierosa po sam filtr i pstryknął nim przed siebie, prosto w kałuże na ulicy. Jego myśli były chaotyczne i czuł, że wypalenie papierosa w tym stanie, jeśli trzeba przejść jeszcze kilka kilometrów to mógł nie być za dobry pomysł. Kiedy przechodził pod kolejną lampą, ta zaczęła mrugać w epileptycznym tańcu światła i owadów, które były zaskoczone całym przedstawieniem. Marek się tym nie przejął, ot kolejna nieistotna spalona żarówka, która zostanie z samego rana w poniedziałek wymieniona na nową. Zupełnie jak ja, pomyślał. Jestem spaloną żarówką, która zostanie wymieniona na lepszy, nowszy, pieprzony energooszczędny model prosto po studiach.

Kiedy znalazł się centralnie pod wadliwą lampą, ta pękła. Marek nie skojarzył faktów. Usłyszał trzask pękającego szkła i całe szczęście, nie postanowił popatrzeć na źródło hałasu. Spadł na niego deszcz szklanych odłamków, różnej wielkości, ostrych jak kły piranii. Nie odskoczył, nie zasłonił się przedramieniem, nie zrobił nic. Jak zwykle. Stał w mroku, między okręgami światła i wrzeszczał. Jego twarz pokryła się podłużnymi, pionowymi nacięciami, z których płynęła strużkami krew. Całe szczęście miał na sobie letnią kurtkę, która przyjęła szklany deszcz dosyć dobrze, czego nie można powiedzieć o twarzy jej właściciela. Kurwa! — wrzasnął zdziwiony. Ból nie był tak silny, zapewne przez alkohol, który go skutecznie znieczulił (słaba wola…) jednak widok był okropny. Marek pochylił się do przodu i złożył ręce w miseczkę. Czuł, jak ciepła, lepka ciecz spływa mu z twarzy na dłonie. Podbiegł kilkanaście metrów w takiej pozycji, wyglądał jak żebrak uczestniczący w maratonie. Zatrzymał się pod kolejną latarnią, rozważnie jednak nie stając tym razem centralnie pod źródłem światła i robactwa.

Kiedy zobaczył swoje ręce zrozumiał, że nie jest tak źle jak mu się w pierwszej chwili zdawało. W dłoniach trzymał swoją jasnoczerwoną, świeżą krew, jak kapłan, który niesie krew zbawiciela, żeby pobłogosławić swoje stado owieczek. Twarz miał odrętwiałą, ale widział, jak kolejne krople już z mniejszą intensywnością odpadają od jego twarzy, jak muchy odlatujące od kupy gnoju. Jego myśli uspokoiły się i wręcz poczuł rozbawienie. Piękne zakończenie beznadziejnego dnia, inaczej być nie mogło — pomyślał.

Poprzedniego dnia siedział w biurze pod koniec zmiany. Ten boks — pomyślał — jest idealnym odzwierciedleniem mojego życia. Zbudowany z najtańszych materiałów, wyposażony w komputer rodem z lat dziewięćdziesiątych i telefon stacjonarny. Marek właśnie wysyłał ostatnie raporty i sprawozdania, kiedy zadzwonił jego archaiczny telefon służbowy, jaki każdy miał przy biurku. Kiedy dzwonił, nigdy nie przynosił dobrych wieści. Zazwyczaj jego dźwięk równał się z zostaniem po godzinach. Nie tym razem.

Marek szedł dalej, już mniej chwiejnym krokiem, w stronę domu, dalej zgięty w pół. Przystanął na chwilę, żeby zebrać myśli. Po jaką cholerę ja trzymam tą krew w dłoniach? — zapytał sam siebie — pieprzyć to. Wypuścił z dłoni sok zbawiciela, który z pluskiem spadł na mokry chodnik z kostki brukowej. Jeszcze tylko kilka minut — pomyślał — i będę w domu. Dalszą część drogi postanowił iść dumny z podniesioną głową umazaną własną krwią, jak indiański wojownik w wojennych barwach. Widział przed sobą róg parku a co za tym idzie był już prawie w domu. Zwycięstwo! — pomyślał — udało się nie spotkać nikogo, kto mógłby zobaczyć moją twarz Freddiego Krugera.

— Słucham? — podniósł słuchawkę i czekał jak skazaniec na wyrok. Zostaje pan skazany na kolejne dwie, długie, gówniane godziny pracy w tej zatęchłej dziurze.

— Dzień dobry, Marek. Czy mogę cię prosić do mojego biura?

— Oczywiście pani Magdo — Marek był nieco zdziwiony, kiedy zrozumiał, że nie dzwoni do niego cholerny kierownik Pan-za-mało-pracujecie-zostańcie-kilka-godzin-bo-przecież-nie-macie-nic-innego-do-roboty, tylko kadrowa Magda. Właściwie to był u niej tylko raz, kiedy świeżo po studiach, pełen ambicji przyszedł do tej wielkiej korporacji, marząc o ogromnym wynagrodzeniu i ciekawej pracy. Jak się okazało ani jedno, ani drugie marzenie nie spełniło się w całości. Była za piętnaście trzecia, a skoro to nie Pan-za-mało-pracujecie… to lepiej będzie pójść do kadrowej teraz a o 15 ewakuować się z tego mordoru — pomyślał.

Dochodził do skrzyżowania ze światłami. Skręcając w prawo szedłby dalej wzdłuż muru okalającego park, aż dotarłby do wielkiej, zdobionej w liście stalowej bramy, która była teraz zamknięta. Zamknięcie bramy nikogo nie powstrzymuje przed wejściem do parku, więc po co ją zamykać? — zastanawiał się Marek, kiedy zza rogu wyszła pijana parka. Szli pod ramię i chichotali do siebie. Byli pijani, szczęśliwi i zakochani. Można to było wyczytać z ich twarzy. Z początku nie zobaczyli Marka, który właśnie wyszedł z jednego okręgu światła, i szedł w półmroku ruszając szczęką wpatrzony w ziemię kilka metrów przed sobą. Kiedy wszedł w następny okrąg — jak aktor teatralny na scenę, oświetlony reflektorami, aby dać wiekopomny występ — młoda dziewczyna wrzasnęła, jakby zobaczyła najprawdziwszego ducha albo potwora rodem z horroru Stephena Kinga. Wtuliła się w swojego towarzysza i odwróciła wzrok.

— Nie podchodź! — warknął wojowniczo, aczkolwiek niepewnie młody chłopak osłaniając swoją kobietę. Marek nie rozumiał o co chodzi. Cholerne dzieciaki — pomyślał — i nagle uświadomił sobie, że ma twarz całą we krwi i zapewne wygląda jak dobrze poszatkowany tatar.

— Ughhhhh! — zawarczał wystawiając ręce w stronę zakochanych, stojących w półmroku młodych ludzi — oddajcie mi wasze dusze!

— Powtarzam, nie podchodź, bo ci przyłożę! — krzyknął jeszcze mniej pewnie niż przed chwilą a dziewczyna wydała z siebie odgłos tak przerażający, że sam Marek — potwór z zaświatów — nieco się przestraszył.

— Spokojnie gościu. Robię sobie z was jaja — Marek minął parkę przyciśniętą do muru i zachodził się rechotliwym śmiechem, zarezerwowanym dla obłąkańców. Kiedy był bliżej, zobaczył, że są bladzi jak świeżo pobielona wapnem ściana i mocno kontrastują z ceglastym, brudnym murem za ich plecami. Z jakichś przyczyn ucieszył go ten widok.

— To nie było śmieszne! — krzyknęła piskliwym głosem dziewczyna, gdy jej obrońca ją objął i odeszli dalej, w kierunku pierwszego przystanku Marka i miejsca, gdzie stał się potworem. — Byłeś bardzo dzielny, naprawdę bił byś się w mojej obronie z potworem? To znaczy o ile to byłby prawdziwy potwór a nie jakiś pijaczyna.

— Oczywiście, że tak. Wszystko dla mojej księżniczki — odpowiedział dumny jak paw i na jego twarz znowu wrócił uśmiech i kolor. Po kilku minutach znów szli pod ramię chichocząc wesoło.

Pani Magda jest niską, otyłą kobietą w wieku około pięćdziesięciu lat. Na pierwszy rzut oka wygląda, jak wredna zgryźliwa baba, lecz w gruncie rzeczy była najmilsza w całej korporacji. W końcu jest człowiekiem odpowiedzialnym za rekrutacje nowych pracowników — pomyślał Marek — a nie, jak reszta, za to, żeby wycisnąć z człowieka każdy okruch jego energii i wolnego czasu.

Od boksu marka do biura kadrowej dzieliło go kilkanaście metrów, wzdłuż innych boksów, takich samych jak jego własny. Okupowanych przez trybiki wielkiej machiny korporacyjnej. Każdy w oczach pracodawcy warty tyle co garść psich kłaków zebranych z dywanu. Jak żarówka, którą wymienia się, gdy się przepali. A przepalały się często pracując po kilkanaście godzin dziennie. Po drodze widział znajome twarze, pochylone nad monitorami. Wysyłanie ostatnich raportów i nerwowe zerkanie na zegarek a następnie służbowy telefon stacjonarny, który w każdej chwili może zadzwonić i przekreślić plany na weekend, wymagając przyjścia w sobotę.

Przed drzwiami kadrowej stał ekspres do kawy. Jedna z niewielu zalet pracy w tej firmie — pomyślał — pozwalają chociaż napędzać się kawą wątpliwej jakości przez cały dzień. Marek zatrzymał się na chwilę.

— Cześć Marek. — powiedział szczupły, wysoki na prawie dwa metry zgarbiony blondyn imieniem Albert, który teraz wyprostował się, i wystawił głowę nad swój boks. Wyglądał komicznie, jak pacynka, głowa, wewnątrz której jest cudza, obca ręka sterująca każdym jej ruchem. — Ostatnia kawa co?

— Słucham? Dlaczego ostatnia?

— Idziesz do kadrowej? — zapytał zmieszany.

— No idę. Swoją drogą, ten pieprzony ekspres też nie daje ci mleka? — patrzył na urządzenie, z nienawiścią. Właściwie to nienawidził większości przedmiotów w tym miejscu.

— Rzadko pijam kawę, ale nikt nie skarżył się na problemy z mlekiem. Mam ten zaszczyt, że mój boks jest przy samym ekspresie, mimo że nie pijam kawy. Zabawne nie?

— Tak — cholernie zabawne — pomyślał — zabawne jak spaść ze schodów i połamać sobie wszystkie gnaty.

— A ty najwyraźniej masz pecha, jeśli chodzi o mleko — powiedział rozbawiony blondyn z głupim uśmiechem.

Marek zawsze sądził, że ma pecha. Prześladował go od zawsze. Był pieprzoną chodzącą definicją prawa Murphy’ego i jeśli coś miało pójść nie tak, to trafiało na niego. Nie odpowiedział blondynowi, który znudzony rozmową wrócił do pracy.

Męcząc się z zamkiem w drzwiach, Marek dalej był ogromnie rozbawiony żartem, jaki zrobił młodziakom przy parku. To było bezbłędne — pomyślał — szkoda, że tego nie nagrałem. Miałbym ubaw do końca życia. Chociaż z drugiej strony — rozmyślał — czy aż tak bardzo poturbowało mnie to szkło?

Z tą myślą zagęścił ruchy i znalazł odpowiedni klucz w swoim ogromnym pęku kluczy. To zabawne, jak wiele tych małych zębatych przedmiotów potrzebuje człowiek. Marek zawsze nosił ze sobą ogromną ich ilość, klucze do auta, swojego starego, czarnego audi A3, małego mieszkania na czwartym piętrze, do którego zawsze było ciężko się dostać w piątkową noc po wyjściu z baru, idąc ledwo o własnych siłach. Miał jeszcze klucze do malutkiej altanki oddalonej o kilka kilometrów od bloku, w którym mieszkał. Klucz do zapinki rowerowej (w tym cholernym mieście okradliby drzewa z liści, gdyby nie były tak wysoko), klucz do piwnicy i chip, który otwierał kratę pozwalającą dostać się do korytarza pod budynkiem. Normalny klucz do tej kraty zgubił dawno temu.

Po chwili, która dla niego trwała całe wieki w końcu otworzył drzwi i wpadł do środka z ulgą.

— Dzień dobry — powiedział do kadrowej siedzącej za biurkiem. Kobieta miała twarz surowej matki, takiej która nie wypuści cię z domu bez zjedzenia co najmniej tysiąca kalorii. Miała krótkie blond włosy przystrzyżone w jakiś dziwny, chaotyczny sposób.

— Proszę usiąść — odpowiedziała miłym, spokojnym tonem i wskazała na krzesło. — Niestety panie Marku nie mam dobrych wieści — mówiła ze szczerym żalem, a może tylko udawała? To nie miało znaczenia — mamy cięcia w budżecie i niestety musimy zredukować kilka etatów. Ze względu na to, że ostatnimi czasy twoje wyniki są słabsze niż reszty pracowników dostałam polecenie, aby rozwiązać z panem umowę.

Marek był w szoku. Ostatnio stracił nieco zapał, o ile miał go dłużej niż tydzień po tym jak się tu przyjął, ale nie uważał, że jest gorszy niż reszta pracowników.

— Nie rozumiem, ja…

— To nie wszystko — przerwała mu — ze względu na to, że ostatni większy projekt jakim się pan zajmował, zdaje się, że było to przygotowanie oferty dla firmy Ryberix? — powiedziała i zaczęła wertować papiery na biurko.

— Tak, to był Ryberix — cholerna, śmierdząca śledziem dziura nad Bałtykiem. Firma, w której gorzej niż stęchły dorsz śmierdziały tylko interesy, które robili właściciele tej fabryki. Wyciągali z tej firmy tyle lewizny, ile się tylko dało i było to doskonale widać w ich raportach i rozliczeniach. Właściciel firmy miał jednak koneksje w całym kraju, więc mogli mu naskoczyć.

— No więc ten projekt, którym się pan zajmował…

— Tak wiem. Nie wyrobiłem się z terminami i było tam sporo niedociągnięć z mojej strony — mówił przepraszającym tonem, sam nie wiedział, dlaczego. Ale przecież wszystko bym poprawił tylko mój choler… Mój komputer — powstrzymał się — mój komputer ledwo zipie. Zgłaszałem, że mam z nim dużo problemów.

— Tak, zgłaszał pan, jednak mam tutaj dokumenty potwierdzające, że tamten komputer jest w idealnym stanie. Nasz firmowy informatyk dokładnie go sprawdził i stwierdził jednoznacznie, że …

Marek przestał słuchać, patrzył tępo jak poruszają się jej małe, niezgrabne usta pomalowane na jakiś bliżej nie określony kolor podobny do czerwieni, ale nie będący nim. Przez ten pieprzony komputer właśnie wywalają mnie z roboty — pomyślał — nie będę tęsknił za tą robotą, ale przynajmniej jako tako płacili.

— … dlatego, niestety jestem zmuszona zwolnić pana dyscyplinarnie — Marek usłyszał jedynie ostatnie słowo

— Dyscyplinarnie?! — niemal krzyknął wybity z zamyślenia.

— Tak jak panu przed chwilą mówiłam…

— Dobra, dobra rozumiem — odpuścił, chociaż w głowie głębiły mu się najgorsze scenariusze. Pieprzone zwolnienie dyscyplinarne. Pięknie to będzie wyglądać w moich papierach. „Zwolniony dyscyplinarnie za położenie ważnego projektu”. Już to widzę, jak jakaś porządna firma, do której codziennie przychodzi kilkanaście osób wręcz błagać o pracę z idealnym CV, zatrudnia mnie, dyscyplinarnie zwolnionego, zawalającego ważne projekty matoła. Nic nie da tłumaczenie, że ten komputer był zamulony jak dno rzeki na wiosnę. I tak mają raporty informatyka, który własną matkę by sprzedał byle zachować posadę.

Jestem w dupie — pomyślał.

Mieszkanie Marka składało się z jednego, obszernego pokoju, niewielkiego aneksu kuchennego i mikroskopijnej łazienki. W centralnej części mieszkania była duża skórzana kanapa, na której często ucinał sobie drzemki. Przed kanapą stał szklany stolik kawowy teraz wypełniony brudnymi naczyniami i otwartymi butelkami po piwie. Mieszkanie było urządzone w nowoczesnym, minimalistycznym stylu. Zimnym i nieprzyjemnym — mawiał zwykle jego właściciel. Ubrania porozrzucane chaotycznie oraz duża ilość piwa w stosunku do jedzenia w lodówce — to mówi o mieszkańcu tej męskiej jaskini jedno; jest singlem. Był singlem, od kiedy pamiętał i od kiedy pamiętał, nie miał czasu na randki.

Na ostatniej prawdziwej randce był podczas studiów z koleżanką z roku, jednak na jednej randce się skończyło. Podobno teraz wychowuje dwójkę dzieci jakiegoś bogatego prezesa, który skacze w bok, kiedy tylko ma okazję. Dobrze jej tak — pomyślał Marek z przekąsem, stojąc przed lustrem.

Obmył się i oceniał straty. Twarz miał zdrętwiałą, a alkohol skutecznie go znieczulił.

Pod lewym okiem miał długą, płytką szramę, zaczynającą się na wysokości kości policzkowej, sięgającą niżej kącika ust i kilka drobniejszych zadrapań. Teraz właściwie już nie krwawił, ale rozumiał, dlaczego ludzie przy parku tak się przestraszyli. Odbicie w lustrze przypominało twarz szalonego kultysty lub pomiotu prosto z piekła. Cała lewa połowa twarzy we krwi, która teraz była zaschnięta jak maska. Długa rana, która po obmyciu okazała się jedynie nacięciem, przed obmyciem wyglądała jak rozerwana granatem. Nakleił w poprzek rany kilka plastrów. Nie wiedział czy tak powinien zrobić, ale to najlepsze co mu przyszło do głowy. Podobało mu się, jak wygląda ten opatrunek. Jak szwy — pomyślał wyobraził sobie, jak zdobywa tę ranę w walce na arenie, dostając w zamiar rękę córki cezara. Miał farta. Reszta obrażeń jakich doznał w trakcie szklanego opadu to zwykłe zadrapania, identyczne jakie zdobywają dzieci podczas zabawy w chowanego, gdy któreś wpadnie w krzaki, szukając najlepszej kryjówki.

— Muszę coś zjeść — pomyślał — jak jutro rano wstanę z żołądkiem przyschniętym do kręgosłupa, potężnym bólem głowy i świadomością braku pracy to chyba wyskoczę przez to pieprzone okno.

Włączył telewizor i z niemałym wysiłkiem powlekł się do lodówki. Między puszkami i butelkami piwa znalazł święty graal pijanego singla o godzinie, w której normalny człowiek powinien już dawno spać — a właściwie niedługo wstawać — albo kończyć właśnie nocną zmianę. Kawałek wczorajszej pizzy. Jadł lubieżnie, jak skazaniec, który spożywa swój ostatni posiłek przed wykonaniem egzekucji na krześle elektrycznym. W zasadzie tak właśnie było.

„Szanowny Panie Marku Gnat, za złamanie prawa etyki i dobrego wychowania i upicie się w sztok w pobliskim barze skazuje pana na 24 godziny morderczego kaca, wyrok zostanie wykonany po przebudzeniu się ze snu. Ma pan prawo, do ostatniego posiłku przed wykonaniem wyroku” — Marek śmiał się w duchu i widział siebie, oczyma wyobraźni, na ławie oskarżonych siedzącym przed obliczem sędziego w peruce.

We włączonej przez niego telewizji leciała powtórka wiadomości. Kolejny pijany kierowca rozjechał kolejnego niewinnego obywatela. Nudy. Skończył jeść, otworzył piwo, którego wypił zaledwie łyk i wylał je do zlewu. Mam już raczej dość — wybełkotał do siebie. Ciepło mieszkania pogłębiało jego upojenie. O ile na zewnątrz w chłodnym wilgotnym otoczeniu mógłby, zapewne, wypić jeszcze kilka kolejek o tyle tutaj czuł, że uginają się pod nim nogi.

Poczłapał do skórzanej kanapy, która znajdowała się bliżej aneksu, niż łóżko. Skóra zaskrzypiała pod jego ciężarem i impetem z jakim na nią spadł.

— W sobotę i niedziele zapowiada się na to, że dalej będzie padać. Temperatura nie przekroczy dwunastu stopni Celsjusza. Zalecamy zabrać ze sobą parasol — powiedział przystojny prezenter. Marka zawsze dziwiło, że znajdują się mężczyźni chętni do tego zawodu. To jak pielęgniarz. Niby wszystko się zgadza, ale nie chcesz, żeby obcy chłop zmieniał ci cewnik.

— To wszystko na dziś. Zapraszamy jutro o godzinie dziewiątej rano. Do zobaczenia! — wesoły, siwy prezenter machał do kamery.

— Spierdalaj — powiedział półprzytomny Marek, jedną nogą już we śnie, odwrócony tyłem do telewizora. Wziął do ręki pilota wycelował za siebie i nacisnął czerwony przycisk.

— Sam spierdalaj — odpowiedział prezenter. Marek tego nie usłyszał, a przynajmniej nie zarejestrował tego w umyśle. Telewizor zgasł.

Rozdział 2

Poranek — o ile można tak nazwać pobudkę o godzinie czternastej — był dla Marka ciężki.

— Wyrok został wykonany — pomyślał, pozostając w całkowitym bezruchu, obawiając się, że najmniejszy ruch wywoła falę potwornego bólu żołądka i głowy. Za dużo pieprzonej wódy popitej piwem. Klasyczny, powtarzający się regularnie błąd, jaki popełnia prawie każdy w tym kraju. Nigdy nie obiecywał sobie, że to ostatni raz, bo wiedział, że to nie prawda. To kłamstwo, które wmawiają sobie tysiące, a może i dziesiątki tysięcy w każdą sobotę rano. Kłamstwo warte tyle, co postanowienia noworoczne złamane w pierwszym tygodniu nowego roku.

Marek starał się nie myśleć o tym, że leży teraz jak sparaliżowany nie tylko przez to, że każdy ruch może rozbić jego słabą konstrukcję, ale też przez to, że bał się wrócić do normalnego życia i codzienności. Stracił pracę, niby nic strasznego, ale co dalej. Ma wprawdzie odłożone na tyle pieniędzy, że spokojnie może odpuścić szukanie pracy na dobre kilka miesięcy, ale wiedział jak szybko ten czas minie.

Wziął głęboki wdech i usiadł na kanapie. W głowie jeszcze mu szumiało i czuł pulsujący ból. Nie było jednak aż tak źle. Zawsze może być gorzej prawda? — pomyślał pozytywnie. Zabrał ze stołu smartfona, odblokował go odciskiem palca i sprawdził powiadomienia. Żadnych telefonów od znajomych, żadnych SMS-ów. To dobrze — pomyślał, chociaż tak naprawdę było mu żal. Został zapomniany przez świat. Poza pracą, jego życie opierało się głównie na samotnych, piątkowych wyjściach do baru. Co tydzień ten sam lokal, w którym są ci sami ludzie a mimo to z nikim się nie zaznajomił. Czasami uważał to nawet na zabawne, kiedy wchodził przez ciężkie drewniane drzwi do przytulnego, ciemnego pomieszczenia kilkoro stałych bywalców od razu mimowolnie zerkało w stronę nowego przybysza. Jeśli pojawiał się ktoś nowy ignorowali to zupełnie, jeśli przychodził stały bywalec, taki jak Marek, witali go niemalże niezauważalnym skinieniem głowy, pomimo tego, że nigdy nie rozmawiali. Z tego głównie powodu Marek nigdy nie zmieniał miejsca piątkowej wycieczki. Wiedział czego się może spodziewać. Kilku ludzi w różnym stadium rozkładu siedzieli w odległości kilku stolików nie zamieniając ze sobą ani słowa mimo to połączeni jakimś dziwnym zrządzeniem losu w tym samym miejscu. Zawsze, kiedy podchodził do baru od razu dostawał lane piwo od barmana, który był jednocześnie właścicielem. Gdyby to nie był jego lokal — myślał Marek zawsze w momencie, kiedy zabierał z lady kufel i bez słowa odchodził do stolika — na pewno nie utrzymałby tej roboty. Barmani na filmach zawsze wycierają machinalnie jakieś szklanki i zagadują klientów o ich problemach. Tam tak nie było. Szklanki były zazwyczaj brudne a barman-właściciel mało rozmowny.

Dlaczego ta pieprzona lampa pękła razem z kloszem? — ta myśl przerwała jego rozmyślania. Zdziwił się, że dopiero teraz to wydało mu się nienormalne — Ktoś rozbił mi ją nad głową? Nie doszedł do żadnego wniosku.

Marek włączył telewizor. Właśnie leciał western, w którym aktor z twarzą twardziela, pokrytą bliznami odbywał pojedynek na śmierć i życie w samo południe, z jakimś bandziorem, który wcale nie wyglądał inaczej niż główny bohater. Marek patrzył mętnymi wzrokiem, jak punktualnie, gdy wbiła godzina dwunasta i zabrzmiał dzwon, mężczyźni wyciągnęli rewolwery i oddali strzały. Oczywiście, bohater z pociętą twarzą wygrał, jakby inaczej. To wszystko jest takie przewidywalne — pomyślał i wyobraził sobie siebie, w takim pojedynku.

Z jednej strony on, z blizną poniżej lewego oka, po drugiej stronie niska, gruba kadrowa. Oboje w skórzanych prochowcach po kostki, świdrują się wzrokiem czekając na sygnał, który da wysoka wieża zegarowa. Wiatr rzuca pod ich nogami piachem, pustynne róże przemykają między nimi. Ludzie zamykają drewniane okiennice z trzaskiem, w obawie o kule, które mogły by wpaść do ich domów. Zanim wskazówki ustawiły się pionowo w górę, kadrowa wyciąga zza pleców karabin maszynowy, ogromny ciężki z obrotowymi lufami. Marek blednie. Dziesięć sekund po południu zostają z niego tylko skórzane buty z ostrogami i kupka śmierdzącej, parującej, czerwono różowej mazi, z której żałośnie wystają kości.

Tak by to pewnie wyglądało — pomyślał rozbawiony tym scenariuszem. Karabin maszynowy model Zawalił-Pan-Projekt załadowany nabojami typu Zwolnienie-Dyscyplinarne.

Marek przysnął na chwilę na kanapie. Kiedy znowu się obudził, nie wiedział która godzina, ale wiedział, że musi zapalić. Palenie i jedzenie na kacu jest jak przeszczep organów, może się nie przyjąć — pomyślał, ale nałóg był silniejszy. Wypalił pól camela i miał dość. W telewizji leciały telezakupy. Wysoki prezenter-sprzedawca, którego usta nie zgrywały się z tym co mówi lektor, próbował sprzedać jakieś usługi. Był ubrany w pomarańczowy garnitur, który bardzo mocno kontrastował z jego opalenizną i śnieżnobiałymi zębami.

— Czy zdarzyło się wam kiedyś odnieść wrażenie, że wasze życie nie posuwa się w kierunku, w jaki byście chcieli? — zapytał retorycznie. Marek był zajęty oglądaniem śmiesznych wypadków w Internecie i dojadaniem kolejnego kawałka zimnej pizzy.

— Czy macie czasem wrażenie, że każdy odnosi sukces, tylko nie wy? — na filmiku właśnie ktoś wywalił się na plecy próbując zrobić salto i Marek zachichotał cicho.

— A może zostaliście zwolnieni z pracy dyscyplinarnie przez grubą kadrową? — prezenter stanął bokiem i wskazał palcem w stronę kamery.

— Co? — powiedział Marek na głos, mimo że wiedział, że nikogo nie ma z nim w mieszkaniu. Odniósł dziwne wrażenie, że gość w telewizji właśnie powiedział, że …

— Aha! To pewnie to! Bingo! — prezenter uniósł ręce w górę. Marek czuł, że ten nie patrzy w kamerę, a prosto na niego.

— W takim razie — kontynuował — mam dla ciebie świetne rozwiązanie przyjacielu! — jego usta dalej nie grały z lektorem. — Weź i się kurwa zabij! — wrzasnął i przybliżył swoją twarz z wielkim, śnieżnobiałym uśmiechem, tak blisko, że Marek pomyślał, że zaraz wyskoczy z ekranu i mu przyłoży. Podskoczył zaskoczony całą sytuacją, ale wszystko wróciło do normy. Prezenter-sprzedawca w pomarańczowym garniturze pokazywał, jak genialnie można obrać marchewkę nową obieraczką.

Marek siedział cały spocony, próbując uspokoić bicie swojego serca. Co to było? — pomyślał wytrzeszczając oczy i gapiąc się jak ciele prosto w ekran. Musiałem przysnąć, tak, na pewno mi się to przyśniło — uspokajał sam siebie — to jedyne wyjaśnienie. Program się skończył i leciała reklama jakiegoś szamponu na łupież, reklamowanego przez znanego piłkarza.

— Kluczem do mojego sukcesu, jest wybieranie najlepszych produktów — powiedział piłkarz z nieskazitelną, nażelowaną do granic możliwości fryzurą.

Marek wyłączył telewizor. To pewnie przez stres mam takie sny — stwierdził i zapomniał o całej sprawie. Raz jeszcze obejrzał ranę pod okiem, przemył ją i ponownie nakleił plastry, jak szwy. Przez resztę dnia mężczyzna nie włączał telewizora. Nie boje się — tłumaczył sam sobie — po prostu głowa mnie boli, a gadanie jakiegoś głupka to tylko potęguje.

Do końca weekendu Marek nie wychodził z domu, przeglądał oferty pracy w Internecie. W poniedziałek wstał z dobrym nastawieniem, znalazł kilka ciekawych ofert i miał zamiar osobiście pojechać do firm szukających pracowników. To miało dać mu przewagę nad innymi, leniwymi, w większości otyłymi analitykami, którzy wyślą jedynie CV i będą czekać na odpowiedź, jak na zbawienie.

Dzień zapowiadał się chłodny i pochmurny. Marek kierował się w stronę miejsca, gdzie kilka dni temu lampa próbowała zmielić mu twarz. Nie uważał, że rana na twarzy będzie miała wpływ na rozmowę o prace. W końcu i tak jest pracownikiem biurowym, który kontakt z klientem będzie miał jedynie telefoniczny lub mailowy. Szedł wzdłuż parku, obok ceglastego muru. Teraz było to miejsce pełne życia. Za muru dobiegały go odgłosy szczekających psów i głośne śmiechy dzieci. Mimo ponurej pogody ludzie i tak wolą spędzać czas na zewnątrz — pomyślał, kiedy przechodził obok miejsca zamachu na jego wizerunek, Szkło zostało posprzątane a klosz lampy wymieniony na nowy, odróżniający się teraz jasną bielą, od pozostałych lekko już zżółkniętych lamp. Rozglądał się za śladami swojej krwi, ale te też, najwyraźniej, już posprzątano. A może nie było jej tak dużo jak zapamiętał? W świetle latarni, będąc pijanym jak bela w środku nocy świat wydaje się surrealistyczny, łatwo się pomylić — pomyślał o prezenterze w pomarańczowym garniturze, ale szybko przestał się na tym skupiać. Lepiej nie.

Dotarł do wielkiego biurowca, podobnego do tego, w którym pracował wcześniej. Z zewnątrz nie różnił się w zasadzie niczym i najprawdopodobniej w środku zastanie dokładnie to samo. Ludzie inni, ale zapewne bardzo podobni. Karierowicze gotowi odciąć własną nogę, aby dostać awans, nie mówiąc już o odcinaniu cudzej nogi. Budynek znajdował się w ścisłym centrum otoczony wieloma podobnymi, szklanymi wieżami.

— Dzień dobry. Przyszedłem na rozmowę — powiedział Marek wchodząc do gabinetu, do którego został skierowany przez recepcjonistę. Za niewielkim biurkiem siedział mężczyzna o poważnej twarzy nie zdradzającej żadnych emocji, ubrany w granatowy garnitur bez najmniejszego zagniecenia. Był zupełnie łysy i wyglądał na około czterdzieści lat.

— Witam. Proszę siadać. Pan… Marek Gnat, zgadza się? — zapytał mężczyzna pochylając się do ekranu komputera. Kadrowy zdradzał oznaki słabnącego wzroku, jednak nie chciał przed sobą przyznać, że się starzeje. — Nazywam się Karol Turkowski, miło mi.

Marek podał rękę mężczyźnie za biurkiem i usiadł.

— Widzę, że ma pan interesujące CV, studia ukończone z wysokimi wynikami, później praca w renomowanej korporacji — nie odrywał głowy od komputera, co ucieszyło Marka. Najwyraźniej miał rację i rana na twarzy nie przyciąga wcale uwagi. — Został pan zwolniony dyscyplinarnie? — spytał zdziwiony.

— Niestety tak, zarzucono mi, że położyłem ważny projekt, mimo moich zapewnień, że musiałem pracować na wadliwym sprzęcie.

— Wadliwym? — zainteresował się mężczyzna — co to znaczy wadliwym?

— Mój firmowy laptop odmawiał posłuszeństwa — krople potu wystąpiły na czoło — miałem problemy z wysyłaniem maili, formaty plików same się zmieniały i tak dalej.

— Rozumiem. Niestety, w ramach zabezpieczenia się przed ewentualnymi wyciekami poufnych danych, firma nie zatrudnia pracowników zwolnionych dyscyplinarnie. Po prostu łatwiej jest znaleźć kogoś z czystą kartoteką. Rozumie pan. — na twarzy mężczyzny malowało się szczere współczucie, co zdziwiło Marka, który od samego wejścia za próg gabinetu, czuł chłód, bijący od tego człowieka. A może to tylko kwestie bezdusznego otoczenia?

— Oczywiście rozumiem, spodziewałem się, że tak może być. No nic. Dziękuję za poświęcony czas — odpowiedział i wstał wyciągając rękę na drugą stronę biurka. Kiedy Marek był już przy drzwiach, kadrowy go zatrzymał.

— Panie Marku, jeśli mogę zapytać, co się panu stało w twarz? — w jego głosie można było wyczuć szczere współczucie i zainteresowanie.

— A już myślałem, że pan nie zauważył. Nad moją głową rozbiła się latarnia. — odpowiedział zażenowany — latarnia uliczna, taka z kloszem.

— To dziwne. Tak sama z siebie pękła panu nad głową? — mężczyzna nie ukrywał zdziwienia a nawet rozbawienia.

— Wiem, jak to brzmi, ale tak właśnie było — chwycił za klamkę zadając nieme pytanie: to przesłuchanie pajacu?

— Przepraszam, nie chciałem pana urazić. Zostaw mi swoje CV, dobrze? Może się coś zmieni.

W kolejnych korporacjach odpowiedź była dokładnie taka sama. W tym fachu zwolnienie dyscyplinarne zazwyczaj nie świadczy o braku kwalifikacji, ale o kombinatorstwie, dlatego boją się zatrudniać kogoś takiego na średnie i niższe stanowiska. Może pora się przebranżowić? — rozważał. Wiedział doskonale, że nic innego nie potrafi robić. Trzeba było się uczyć na budowlańca, tam nikogo pewnie nie obchodzi zwolnienie dyscyplinarne. Oczyma wyobraźni widział siebie w żółtym kasku i kamizelce ostrzegawczej, jak steruje dźwigiem. W dole mali mężczyźni, jak ludziki lego krążą niczym mrówki, gdy on, nad ich głowami przewozi ładunek. Wtem maszyna przestaje współpracować (zupełnie jak laptop) i ciężki, kilkutonowy ładunek spada wprost na ludziki lego. Nie, to nie byłby dobry pomysł. Tego dnia odniósł kolejną porażkę. Po drodze do domu poszedł do dużego supermarketu, Zawsze robił zakupy raz na dwa tygodnie. Nienawidził tych tłumów i dzieci pałętających się pod nogami, których rodzice udawali, że nie widzą co wyprawia ich latorośl. Przed automatycznymi, rozsuwającymi się na boki drzwiami stał człowiek o aparycji bezdomnego i żebrał o kilka groszy. Marek wrzucił mu do kubka monetę, którą miał w kieszeni i zobaczył w oku żebraka błysk.

— Dzięki kierowniku! — niemal krzyknął uradowany datkiem. Cóż za awans społeczny — pomyślał Marek z przekąsem — z bezrobotnego nagle zostałem kierownikiem! Minął mężczyznę, który został na swoim posterunku w oczekiwaniu na kolejnego „kierownika”. Kiedy przechodził przez automatyczne drzwi poczuł się dziwnie, jakby stanęły mu włosy na karku. Coś, jakby przeczucie albo wyładowanie elektryczne. Zapewne tak czują się ludzie, których zaraz porazi piorun — pomyślał. Jakiś dziwny impuls kazał mu odskoczyć do przodu. Zrobił szybki krok i drzwi zamknęły się kilka centymetrów za jego plecami, niemal łapiąc go za pięty. Trzasnęły z taką siłą, że szyby posypały się w drobny mak, spadając na ziemię jak deszcz, jak deszcz szkła, który spadł na jego głowę obok parku. Marek odwrócił się zdziwiony. Przez otwory po szybach patrzył wprost w oczy bezdomnego, który odwzajemniał spojrzenie.

— Kurwa kierowniku, miałeś szczęście jak fiks — powiedział, po czym rozejrzał się dookoła podejrzliwie i odszedł. Marek wiedział, że ten człowiek poczuł to samo uczucie co on, tuż przed tym, gdy drzwi próbowały go zabić. Czuł, że zbliża się zagrożenie, a bezdomny w okolicy rozbitej szyby zawsze stanie się sprawcą zdarzenia. Nie ważne, co tak naprawdę się wydarzy i on o tym wiedział. Był doświadczony w swoim „fachu”.

Chwile później pojawił się kierownik sklepu wraz z ochroniarzem, Nie mieli pojęcia, co mogło spowodować to zdarzenie. Najpewniej jakiś problem z elektryką — powiedział ochroniarz. Już następnego dnia wymienili szyby na nowe i zapomnieli o wszystkim. Marek nie zapomniał. Nie wrócił do tego sklepu.

Po powrocie do domu zastanawiał się, czy lampa i drzwi miały ze sobą coś wspólnego. Nie znalazł żadnej odpowiedzi. Ludzie mają tendencję do szukania wzorów tam, gdzie ich nie ma. To przeświadczenie o własnej wyjątkowości każe nam myśleć, że cokolwiek się dzieje, musi mieć przecież jakieś znaczenie. Jakiekolwiek. Zazwyczaj jednak okazuje się, że byliśmy w złym miejscu i w złym czasie. Zwykły pech (prawo Murphy’ego dręczące Marka). Ale czy myślenie, że prześladuje mnie pech — myślał — to nie kolejne tłumaczenie losowych wydarzeń? Doszedł do wniosku, że tak. Istnieją ludzie, którzy wygrali główną nagrodę na loterii dwa razy z rzędu. Z nim jest podobnie, tylko jego nagrodą jest śmierć w dziwnym wypadku. Już dwa razy trafił piątkę i wcale nie miał nadziei na główną wygraną.

Siedział w swoim jednopokojowym mieszkaniu i palił camela. Patrzył się w wyłączony telewizor, którego nie włączył od czasu miłej pogawędki z prezenterem w pomarańczowym garniturze. Nie to, że się bał, po prostu… nie miał ochoty oglądać telewizji. To wszystko. A przynajmniej tak to sobie tłumaczył. Może mu się to przyśniło, ale po co ryzykować? Kiedy w nastoletnim wieku oglądał horrory, zawsze zastanawiał się, po co ludzie zaglądają do szafy lub schodzą do piwnicy, jeśli słyszeli, że coś tam głośno mlaska i najpewniej właśnie konsumuje płaty mięsa jakiegoś nieszczęśnika. On nie miał zamiaru otwierać tej szafy, dlatego telewizor pozostawał wyłączony. Przezorny zawsze ubezpieczony, jak mawiał jego ojciec, który kupował dwanaście piw, jeśli miał zamiar wypić tylko dwa a efekcie wypijał wszystkie. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Kilka dni później Marek prowadził rozmowę o pracę przez telefon.

— Tak, ukończyłem wszelkie potrzebne kursy — mówił przejęty. — Jeśli chodzi o… — przerwał — rozumiem, ale… — dobrze, dziękuję. Kurwa — burknął sam do siebie.

Wiedział, że może być trudno znaleźć pracę, ale żeby aż tak? Wtedy zadzwonił telefon. Numer nieznany. Przeważnie nie odbierał od obcych numerów, bo niby po co ktoś miałby do niego dzwonić, ale zważając na to, ile ostatnio rozesłał swoich numerów w cv, spodziewał się, że to jeden z pracodawców chce się z nim skontaktować. Czuł, że serce bije mu nieco szybciej. Był pełen nadziei.

— Słucham?

— Dzień dobry. pan Marek? Z tej strony Karol Turkowski, nie wiem czy mnie pan pamięta.

— Oczywiście pamiętam — mężczyzna był przejęty.

— Od razu muszę przeprosić, ale nie dzwonie w sprawie pracy — Marek się zdziwił. Po co w takim razie do mnie dzwonisz? Na pogaduszki? — chodzi o to, że… może...bezpieczeństwo — sygnał był słaby i połączenie przerywało. Marek nie mógł zrozumieć ani słowa.

Odsunął telefon od twarzy i popatrzył na ekran. Pojawiły się na nim zielone, pionowe paski, które mieniły się i zmieniały położenie. Puścił telefon, który zaczął bulgotać i skwierczeć. Był gorący. Co do… — Marek był bardziej zdziwiony niż przestraszony. Podszedł do aneksu kuchennego po rękawice kuchenną, żeby nie oparzyć ręki parzącym telefonem. Wtedy urządzenie wydało z siebie elektryczny, głośny trzask. Marek zatrzymał się na sekundę i w tym momencie telefon zapalił się niewielkim płomieniem a sekundę później wybuchnął. Nie jak dynamit, ale jak średnich rozmiarów petarda. Takie, które rok rocznie okaleczają jakiegoś pijanego dzieciaka na sylwestra, urywając mu kilka palców. Gdyby wybuchnął przy uchu, zabiłby. Tego był pewny.

— Kurwa mać! — Marek zbladł jak wegetarianin w rzeźni. Zrzucił z dłoni rękawice i nalał wodę do dużego, ciężkiego kufla ze szklanym uchem. Ugasił telefon. Nalał kolejny kufel wody i przyglądał się urządzeniu z daleka, chociaż rozsądniej byłoby powiedzieć, że przyglądał się kawałkom spalonego plastiku, w miejscu wybuchu, które przykleiły się do paneli. Rozejrzał się dookoła. Telefon był wszędzie. Kawałki rozerwanego wybuchem plastiku i szkła powbijały się w ściany i sufit. Marek nie odniósł żadnych obrażeń. Rana na twarzy zamieniała się już w bliznę i nie miał ochoty zarobić następnej do kolekcji.

Co się dzieje z tą pieprzoną elektroniką? Telefon może nie był najnowszy, ale żeby zaraz wybuchać? Marek słyszał wcześniej historie o telefonach, które zginały się w tylnej kieszeni jak bumerangi, ale to było coś zupełnie innego. Model C4 — pomyślał Marek chichocząc pod nosem. Kiedy początkowy strach i zaskoczenie go opuściło, był nawet rozbawiony sytuacją i zaczął się zastanawiać, czy nie iść z tą sprawą do producenta. Mógł zapewne zażądać jakiegoś wysokiego odszkodowania. Mył właśnie kufel, kiedy usłyszał niosące się po klatce echo kroków. Ktoś ewidentnie wbiegał na górę. Początkowo Marek to zignorował. W momencie, kiedy uświadomił sobie, że na jego piętrze i piętrze niżej oprócz niego mieszkają sami starsi ludzie zaczął się zastanawiać o co chodzi. W tym momencie drzwi otworzył z hukiem jakiś mężczyzna z kapturze. Marek stał obok zlewu trzymając w ręce mokry kufel. Więc to tak zginę. Mężczyzna stanął na środku mieszkania, przed niskim stopniem, między drzwiami wejściowymi a skórzaną kanapą. Rozglądał się powoli. Wychylił się w prawo, w stronę wnęki, gdzie stało za duże jak dla jednej osoby łóżko. Marek bez chwili zastanowienia zamachnął się i z całej siły cisnął we włamywacza ciężkim kuflem. Chybił. Szklanka minęła zakapturzoną głowę o pół centymetra i uderzyła w lustro wiszące na ścianie po prawej stronie od drzwi. Napastnik ugiął kolana i obrócił się w stronę miotacza.

— Cholera, Marek — wrzasnął — chciałeś mnie zabić?

— Karol? — Zdziwił się właściciel mieszkania. — Dlaczego skradasz się tu jak jakiś złodziej? Pomylony jesteś czy co?

— Myślałem, że nie żyjesz! — mężczyzna podbiegł do zdziwionego Marka Gnata. Karol objął go serdecznie, jak przyjaciela ze studiów, którego spotyka się po latach.

— Przez przerwane połączenie? — uniósł pytająco lewą brew. Był pewny, że ktoś z nich dwóch ma problem z głową i założyłby się, że to łysa głowa tego pana powinna zostać dokładniej pooglądana przez specjalistę w białym kitlu.

— Nie chodzi tylko o połączenie. Kiedy przyszedłeś… mogę ci mówić na Ty? — marek odpowiedział skinieniem głowy — Kiedy przyszedłeś do mnie na rozmowę o pracę i powiedziałeś, co stało się z twoją twarzą, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.

— Nie rozumiem, to tylko lampa…

— Słyszałeś kiedyś, żeby lampa drogowa rozbiła się razem z kloszem tak sama od siebie? One są projektowane w taki sposób, żeby było je naprawdę trudno rozbić. Właśnie z tego względu, żeby na nikogo nie spadło szkło.

— Sugerujesz, że ktoś celowo rozbił lampę nad moją głową?

— To by wcale nie było aż takie złe. Zastanów się, czy ostatnimi czasy, powiedzmy od momentu, gdy nad głową rozbił ci się klosz, nie dzieją się dziwne rzeczy związane z urządzeniami elektrycznymi?

— Może…, ale to pewnie tylko przypadki.

— Wierzysz w przypadki? — zapytał Karol.

— Słuchaj, rozumiem już o co chodzi. Jesteś przemęczony, za długo siedzisz przed komputerem. Radzę ci dobrze weź sobie tydzień urlopu — i odwal się ode mnie — pomyślał. Karol kręcił głową z dezaprobatą. Próbował coś jeszcze powiedzieć, ale Marek już go nie słuchał. Odprowadził go do wyjścia pomachał „»na do widzenia«” i zamknął drzwi na klucz. Przekręcił zamek dwukrotnie.

Siedział na ulubionym skórzanym meblu i jadł kanapkę. W głowie krążyło mu setki myśli na sekundę. Patrzył przed siebie na wyłączony telewizor i przeżuwał spory kęs salami. Nie wierzył w cokolwiek Karol chciał mu wmówić. Nie chciał nawet wiedzieć, co mężczyzna ma mu do powiedzenia. Obawiał się, że może mieć racje. Wystarczająco dużo miał teraz na głowie, żeby dodawać sobie problemy z paranormalną elektroniką. Z drugiej strony… dalej nie włączył telewizora.

Następnego dnia rano Marek postanowił skontaktować się z łysym mężczyzną. Nie mógł spać w nocy więc miał dużo czasu na przemyślenia. Latarnia, drzwi w sklepie, wybuchający telefon. Może to faktycznie nie były przypadki. Ale w takim razie co? Co mogło powodować takie wydarzenia? Celowo wywoływane spięcia elektryczne? Czytał kiedyś, że w chinach mają dostęp do takiej technologii. Potrafią człowieka wysadzić jego własnym telefonem. Ale nie jestem w chinach — pomyślał — i nie jestem wrogiem politycznym jakiejś grubej ryby. Ryby. To słowo utkwiło mu w pamięci, ale nie mógł go skojarzyć z niczym konkretnym.

Skoro nie miał telefonu, musiał jakiś kupić albo pojawić się osobiście w biurze Karola. Wyszedł i postanowił przejść się na nogach do szklanej wierzy w której pracował mężczyzna. Najbardziej obawiał się tego, że Karol ma rację. Co prawda nie wiedział dokładnie, co miał na myśli, ale nie musiał tego wiedzieć. Na pewno nie chodziło o nic przyjemnego. Przybiegł zdyszany do mnie do domu tylko ze względu na to, że przerwało nam połączenie. Musiał mieć ku temu jakiś powód albo był zdrowo szurnięty.

— Dzień dobry, Szukam Karola Turkowskiego — Znudzona recepcjonistka nawet nie patrzyła w stronę mężczyzny po drugiej stronie biurka. Wpisała coś w komputerze, podniosła słuchawkę.

— Nazwisko?

— Gnat.

— Pana Turkowskiego nie ma dzisiaj w biurze. Wziął kilka dni urlopu. Zostawić mu jakąś wiadomość?

— Nie trzeba. Czy może mi pani podać do niego numer na komórkę?

Wyszedł z budynku z numerem Karola na kartce. Czuł się dziwnie bez telefonu. Był bardziej przyzwyczajony do telefonu niż do butów. Bez nich pewnie mógłby się obejść. Bez telefonu nie wiem nawet jaka będzie dzisiaj pogoda — pomyślał a przed oczami miał obraz swojego dziadka.

— Będzie padać — powiedział stary, delikatnie przygarbiony człowiek otoczony drzewami jabłoni. Na głowie miał fale bujnych, siwych włosów, które nie straciły swojego uroku i gęstości mimo wieku.

— Skąd wiesz dziadku? — zapytał młody Marek.

— To widać po chmurach, czuć po wietrze — powiedział wskazując na zachmurzone niebo. — Przyroda daje wszystkie odpowiedzi, trzeba tylko wiedzieć jak zapytać — uśmiechnął się i zmierzwił włosy dzieciaka.

To było ostatnie wspomnienie, jakie miał związane z dziadkiem, któremu najwyraźniej przyroda nie dała zawczasu znać, że ma raka prostaty. Tęsknił za nim.

W kiosku na rogu w pobliżu biurowca, w którym przed chwilą rozmawiał z obojętną recepcjonistką, o ile można to nazwać rozmową, kupił telefon. Najlepsze co udało mu się kupić to telefon z klapką, które już dawno wyszły z użycia. Teraz nawet dzieci mają telefony z ekranem dotykowym — pomyślał i wcale go to nie dziwiło. Telefon z dostępem do internetu dawał wiele możliwości, cała wiedza ludzkości w kieszeni dzieciaka, który zamiast czerpać wiedzę będzie grał w kolorowe, proste gry i oglądał filmiki z kotami. Cholera sam to robię — doszedł do wniosku. Marek kupił też starter z kartą sim. Wybrał numer otrzymany w recepcji i czekał. Po kilku sygnałach odezwał się zaspany głos.

— Słucham.

— Karol? To ja Marek. Słuchaj, przemyślałem to co mówiłeś. Możemy się spotkać?

— Ja też przemyślałem to co mówiłeś i chyba masz rację. Wziąłem kilka dni urlopu.

— Myślę, że jednak nie miałem racji. Ostatnio naprawdę dzieją się dziwne rzeczy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.28
drukowana A5
za 24.99