E-book
22.05
drukowana A5
60.68
drukowana A5
Kolorowa
85.09
TU GDZIEŚ SĄ DRZWI. Mała wielka EUREKA i po stresie.

Bezpłatny fragment - TU GDZIEŚ SĄ DRZWI. Mała wielka EUREKA i po stresie.


Objętość:
262 str.
ISBN:
978-83-8369-649-2
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 60.68
drukowana A5
Kolorowa
za 85.09

Kontakt z autorką, prawa autorskie, projekt okładki

Strona www autorki: https://agnieszkapareto.com/


Kontakt z autorką: kontakt@agnieszkapareto


Copyright © Agnieszka Pareto 2024


Projekt okładki: Agnieszka Pareto

Drzwi

Przecież tam nic nie ma

Słowa dawno wyblakły

A nigdy i tak nie zdołały zagdakać upiornej treści

Więc czego szarpiesz to nieszczęsne serce emocją

Za czymś, co nigdy nie istniało

A tylko mamiło słodyczą lukru na języku?

Tęskno ci do arszeniku?


— Agnieszka Pareto

Niby mam wszystko, ale nic mnie nie cieszy

— Czemu jesteś smutna?

— Nie wiem. Wiem tylko, że nie powinnam być.

— Dlaczego?

— Bo nie mam powodu do smutku.

— Jak to — nie masz? Skoro jesteś smutna, to najwyraźniej masz. Bez powodu byś nie była.

— No niby tak, ale zasadniczo powinnam się cieszyć.

— Czemu “powinnaś” się cieszyć?

— Bo mam wszystko, o czym wielu ludzi tylko marzy.

— No to co? Ale może nie masz tego, co ci daje radość?

— A co daje?

— To, czego jeszcze nie masz, najwyraźniej. Albo nie wiesz, że masz.

— Tylko co to jest?

— Coś, co czujesz, że ci ją da. I tego szukasz.

— Ale gdzie to jest?

— A szukałaś wszędzie?

— Wszędzie, gdzie myślałam, że znajdę.

— Ale wszędzie — wszędzie?

— No, może nie wszędzie, ale nie mam już pomysłu, gdzie jeszcze mogłabym szukać.

— To co teraz zrobisz?

— Nie wiem. Mam pustkę w głowie. Ugrzęzłam w jakiejś gęstej smole. Rozglądam się wokół i wszystko wydaje się takie dobre, takie idealne, takie gładkie, a ja jestem w tym wszystkim jakaś niedorobiona. No, mówię ci — powinnam się cieszyć, ale się nie cieszę.

— To może ta “powinność” cię uwiera?

— Może…

— A skąd wiesz, że powinnaś się cieszyć?

— Bo mówią, że “nic mi nie brakuje do szczęścia”.

— Kto ci to mówi?

— No, nie wiem… wszyscy…

— Jacy wszyscy?

— Noooo… ludzie.

— Jacy ludzie?

— No, oglądam zdjęcia na Facebooku, czytam książki o szczęściu, patrzę jak ludzie mają znacznie mniej ode mnie i mimo to się cieszą i są szczęśliwi i jest mi głupio, że muszę być jakaś niewdzięczna, że mając tyle, ile mam — ja się tym cieszyć nie potrafię. Może zaczęłabym wtedy, kiedy bym to wszystko straciła, a potem odzyskała jakąś część.

— To może nie będziesz czekać aż stracisz, tylko oddasz to, co masz i zobaczysz jak to jest — nic nie mieć, a potem dostać albo odzyskać coś małego?

— Może jest to jakaś myśl… Tylko co, jeśli będę się cieszyć z tego, że mam cokolwiek? Przecież są tacy, którzy nie mają nic i się cieszą i tacy, co mają wszystko i czują to samo, co ja teraz?

— Widzisz, to może jesteś bliższa temu, czego szukasz? Może to, “co masz” nie daje ci tego, co byś tak naprawdę chciała mieć? I ani dużo ani mało tego nie zmieni?

— Wiem teraz jedynie, że patrzę na te skarby wokół mnie, za które wielu ludzi dałoby się pokroić i nie czuję nic oprócz wielkiego smutku… i wielkiego poczucia winy, że jestem niewdzięczna…

— A jesteś?

— Chyba nie… A może tak? Jestem wdzięczna, ale jednocześnie jakbym nie była.

— A skąd wiesz czy jesteś czy nie?

— No, z jednej strony wiem, że jestem, bo jest we mnie jakaś nikła radość, że to mam i że jest mi dzięki temu dobrze i wygodnie, ale z drugiej… tak mało z siebie za to daję… nie bucham tą wdzięcznością i promiennym uśmiechem, tylko jestem skwaszona i naburmuszona jakaś…

— A kto ci mówi, że jesteś “skwaszona” i “naburmuszona”? Kto ci podpowiada te słowa, że przychodzą ci w ogóle na myśl?

— Kiedy myślę o tym, jak się zachowuję wobec tego bogactwa, które mnie otacza, samo mi się pojawia.

— A ja tam nie widzę, żebyś była skwaszona czy naburmuszona. Widzę smutek na twojej twarzy. Po prostu.

— Nie uważasz, że powinnam się cieszyć?

— Nie. Skoro nie masz czegoś, co jest dla ciebie ważniejsze od tego, co masz… Widocznie to, co “masz” nie jest wystarczającym powodem do tego, żeby smutek zniknął.

— Czyli mówisz, że nie ma w tym nic złego, że się nie cieszę, skoro mam o wiele więcej niż inni?

— Nic a nic.

— No, to co mi jest?

— A musi ci coś być, skoro tak masz?

— No, to chyba nie jest normalne?

— Dlaczego?

— Trudno jest mi żyć wśród tylu ludzi biedniejszych ode mnie z takim nastawieniem.

— A co w tym jest trudnego?

— Bo widzę w ich oczach potępienie. Że we łbie mi się przewróciło od dobrobytu.

— Ktoś ci tak powiedział?

— Nie musiał. Przecież widzę.

— Skąd wiesz, że patrzą z potępieniem? Jesteś tego pewna?

— Tak myślę — po tym, jak się wobec mnie zachowują i mi przyglądają.

— Jesteś pewna, że to potępienie?

— A niby co innego miałoby to być?

— Może… współczucie?

— Współczucie? Żartujesz chyba! Z jakiego powodu mieliby mi współczuć?

— No, że widzą jak ci jest smutno, na przykład.

— I co, myślisz, że ci, co mają dużo mniej, patrzą na tych, co mają dużo więcej, ze współczuciem?

— Myślę, że to możliwe. Może mają mniej “rzeczy”, ale więcej “tego czegoś”, czego ty nie masz? Może dzięki temu rozumieją, że możesz się czuć źle, mimo wszystko, żyjąc w pozornym raju?

— A skąd oni mieliby to mieć, czego ja nie mam?

— Nie wiem. Może mają na to jakiś swój sposób.

— I co to jest, co oni mają?

— No, może właśnie to, czego szukasz…

— Czyli co — powinnam pójść do tych biedniejszych ode mnie, co się cieszą, i zapytać ich — z czego ta radość, skoro prawie nic nie mają?

— Mnie się pytasz, co masz robić?

— A kogo miałabym pytać?

— Ja nie wiem, co “miałabyś” zrobić. Zrób, co chcesz.

— Ale ja właśnie nie wiem, czego chcę…

— “Nie wiem”, to bardzo dobry początek drogi do “wiem”. Teraz czujesz, że jest coś, czego chcesz, tylko jeszcze nie potrafisz tego nazwać… czyli poniekąd… już sporo wiesz. Tylko widzisz to “w środku”. Ma na razie jeszcze nieokreślony kształt. Ale skoro patrzysz na zewnątrz i, porównując to z tym, co czujesz, mówisz sobie “to nie to”, to już bardzo wiele.

— Na razie zauważyłam, że niektórzy “to” mają.

— To już całkiem sporo. Wiesz przynajmniej, że “to” istnieje i niektórym udało się “to” znaleźć. Czyli jest duża szansa, że i tobie się uda.

— Myślisz, że wystarczy, że tego chcę?

— To bardzo wiele. Sama przed chwilą mówiłaś, że nie wiesz, czego chcesz. A jednak wiesz. Chcesz tego, co masz wrażenie, że gdzieś jest. I wiesz, że nie chodzi o to, co już masz, ale co widzisz, że mają niektórzy, i to nawet ci, co nie mają nic. Zobacz jak zawęziłaś pole do poszukiwań.

— A wiesz, że faktycznie coś w tym jest?

— Co w tym jest?

— Jeszcze chwilę temu wydawało mi się, że jestem popsuta, bo nie umiem się cieszyć tyloma pięknymi rzeczami. I nawet już się zaczęłam łapać na tym, że boję się mieć choćby jedną więcej, bo będzie jeszcze więcej tego, z czego się nie umiem cieszyć. Więc po co mam mieć, skoro nie umiem z tym być. A teraz tak jakby coś się poluzowało. Zobaczyłam jakieś drzwi. Zamknięte i bez klamki, ale są. A wcześniej nie było nic. Tylko ten smutek.

— A może to on właśnie pokazał ci te drzwi?

— Myślisz, że smutek mi w tym pomógł?

— Może nie dosłownie, ale sam fakt, że nie chciałaś, żeby był. Że nie powinnaś go mieć. Nie chcąc go, niechcący się nim zajęłaś.

— To fakt, przeszkadzał mi. Miałam ochotę wynieść się z własnej skóry i przenieść tam, gdzie go nie ma. Tylko nie wiedziałam, gdzie to jest. Zresztą, nadal nie wiem, ale mimo to czuję, że jest inaczej. Donikąd się nie wyniosłam, a jego jest jakby mniej. Co się z nim stało?

— Dostał to, czego potrzebował i sobie poszedł. Albo właśnie zakłada płaszcz i szykuje się do wyjścia.

— A czego potrzebował?

— A co mu dałaś?

— Ja? Nic.

— Jak to — nic?

— No nic. Siedziałam tu tylko i z tobą gadałam.

— No, właśnie “to” mu dałaś.

— To gadanie o nim?

— Gadanie i nie gadanie. Próbowałaś się go pozbyć. I szukałaś na to sposobu. I przypadkiem zrozumiałaś, po co przyszedł i siedział tyle czasu.

— I tylko o takie coś mu chodziło?

— “Tylko takie coś”?

— No, nie chcesz mi chyba powiedzieć, że to jest sposób na smutek?

— A jaki jest sposób na smutek?

— Nie wiem.

— A jest jeszcze?

— Nie, już prawie nie.

— No więc?

— Ale ja przecież nic nie zrobiłam…

— Zrozumienie go, to nic?

— No, jak tak stawiasz sprawę…

— A co jest teraz?

— Zdziwienie…

— Że co?

— Że tak po prostu znika, chociaż wydawało się, że zostanie już na zawsze, a ja umrę na niewdzięczność.

— Żyjesz?

— Żyję.

— A nadal jesteś niewdzięczna?

— Trochę tak.

— A dlaczego? Nie masz za co komu dziękować?

— Tu jest właśnie jakiś zonk, bo jestem w sensie, że podziękowałam tym, co mnie obdarowali, wiele razy. Nawet więcej niż wydawałoby się to konieczne, a mimo to nadal się czuję niewdzięczna. Przez ten brak radości jakby. Samo “dziękuję” nie wystarczy. Musi być radość, bo jak nie ma, to prawie jakbym im mówiła, że ich prezenty są nietrafione i robię im przykrość.

— A nie cieszyłaś się z tych rzeczy?

— Cieszyłam, ale nie cieszę się cały czas.

— Wiesz, z rzeczy nie da się cieszyć wiecznie. Przychodzi przesyt i radość mija. Nawet jak jesz najwspanialszą rzecz pod słońcem, w pierwszej chwili masz efekt nieba w gębie, ale po jakimś czasie zaczynasz mieć dość i nawet przestaje ci smakować. To normalne.

— To skąd we mnie ta potrzeba nieustającej radości z tego, co dostałam? A raczej frustracja z racji jej braku?

— A bo ja wiem? Może ktoś cię do tego przyzwyczaił? Może robił ci jakieś uwagi, że “powinnaś” się cieszyć, a skoro się nie cieszysz, to znaczy, że jesteś niewdzięczna? Źle zrozumiał ideę wdzięczności, a ty w to uwierzyłaś i teraz się męczysz. Niewykluczone, że nazywasz niewdzięcznością coś, co nią wcale nie jest. To po prostu stan nasycenia. A reszta, to nadbudowa.

— Jaka nadbudowa?

— Wiesz, może ktoś ci coś kiedyś dał, ucieszyłaś się, nasyciłaś się, i jeśli na przykład byłaś dzieckiem — rzuciłaś coś w kąt, a on ci coś z wyrzutem na ten temat powiedział, bo miał potrzebę wziąć od ciebie więcej niż mu dałaś. Ciągnąć dłużej niż to wszystko trwało. A ty to kupiłaś. Uwierzyłaś, że jest coś niehalo w tym, że po jakimś czasie rzecz cię już nie cieszy tak samo jak w chwili nowości. A to jest zupełnie naturalna rzecz. Nie ma w tym nic złego. Więc może dasz sobie spokój z ta niewdzięcznością? Masz, co masz, podziekowałaś, używasz i nikomu nic do tego czy masz banana na twarzy non–stop czy nie. Nikt go od ciebie nie wymaga. Zajrzyj, no, pod maskę. To raczej ty tego od siebie wymagasz.

— Mówisz?

— Mówię.

— Hmmm… to się nawet trzyma kupy. Jeśli bym przyjęła, tak jak mówisz, że wdzięczność, to nie wieczny banan… to ja tę wdzięczność mam gdzieś w głębi siebie. Wiem, co komu zawdzięczam i raczej nie mam z tym problemu. Miałam raczej dotychczas problem z tym niecieszeniem się. Ale może faktycznie coś tu nie grało. Może ta radość, to nie obowiązek, a ja z niej go na siłę zrobiłam. I skoro na pstryknięcie palcami nie potrafię się cieszyć albo ta radość jest tylko czasowa, a potem mija, daję sobie kuksańca i rozkazuję sobie się nadal cieszyć, bo jak nie… to… “ty podła niewdzięcznico”…

— Niewykluczone, że chciałaś zadowolić dawcę albo dawców, tylko że poszłaś z tym za daleko.

— Yhy… to może być to… jakoś mi się lepiej zrobiło.

— Tak? Nie jesteś już podłą niewdzięcznicą?

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— Powoli już mniej. Teraz jestem tylko brakiem wiecznego banana, a z tym mi jest jakoś lżej. Dopuściłam do siebie opcję, że może nie jestem nienormalna, kiedy go nie mam dwadzieścia cztery na siedem. Fajnie, że mam te wszystkie rzeczy. Może nawet teraz znowu zaczynają mnie bardziej cieszyć… kiedy “nie muszę” się nimi cieszyć.

Kocham, ale nie pożądam

— Czy można kogoś kochać miłością romantyczną i nie pożądać jego ciała?

— Ty tak masz?

— Tak.

— To widać można.

— Ale może ja siebie okłamuję, że go kocham. Gdybym go kochała, pożądałabym go całego, a nie wszystko oprócz jego ciała.

— Ale przecież lubisz się do niego przytulać czy nawet całować w policzek?

— “To” tak.

— A to przecież też ciało.

— No, fakt.

— Więc może chodzi ci konkretnie o bardzo intymną część fizyczności, nie o ciało w ogóle.

— Tak, masz rację. Po prostu nie mam kompletnie ochoty na “te sprawy”.

— I myślisz, że to coś złego?

— Trochę tak.

— A co złego miałoby w tym być?

— Że go nie kocham. Bo stawiam warunki. Nie, że na głos, ale prawie jak bym mu mówiła: “jeśli mnie chcesz, to tylko tak”.

— A skąd wiesz, że stawianie warunków, to niekochanie?

— Bo słyszałam, że miłość nie stawia warunków, więc skoro ja stawiam, to widocznie nie kocham.

— A może stawiasz, “bo” kochasz? Mówisz jak jest. Bo inaczej byś robiła coś, czego nie chcesz? Ze strachu? Czy to by była miłość? Stawiasz warunki i dajesz mu wybór. Chciałabyś od niego coś dostać wiedząc, że daje ci to ze strachu, żebyś nie odeszła? Mimo że nie chce?

— Boże, broń! Kijem bym tego nie tknęła.

— No, widzisz. A ty cały czas myślisz o tym, że powinnaś dać mu coś, czego nie chcesz, bo jak tego nie zrobisz — odejdzie.

— Tak…

— Chcesz go kochać, karmiąc go kawałkiem swojej wątroby…

— Na to by wychodziło.

— Kiedy jesteś z nim i myślisz obsesyjnie o tym, że odejdzie, bo go odrzucasz, gdy nie chcesz intymności, to prawie jakbyś myślała w tym czasie o kimś innym…

— No tak. Właściwie tak… To straszne! Faktycznie!

— Chcesz dobrze, a niechcący wychodzi na opak.

— Masz rację. Kurczę, nie myślałam o tym w ten sposób.

— Nie tylko mu nie “dajesz” tego, czego teraz nie możesz, ale nawet tego, co możesz i chcesz, bo cię tam nie ma myślą.

— Tak, to przerażające… Siedzę jak przykuta tylko do tej jednej myśli… czego nie daję i że poczuje się przez to niekochany… i sobie pójdzie do innej, która mu “to” da.

— No właśnie.

— To faktycznie jakiś cyrk jest. Jestem tylko ja i moje przerażenie. Nie wiem, co się wtedy z nim dzieje. Ani ze mną.

— Ty? Jesteś tam ty?

— Właściwie, to może i mnie tam nawet nie ma… Tylko ta myśl i przerażenie… To nie ja…

— A czemu pytałaś czy można kochać i nie pożądać czyjegoś ciała? Po co ci to było wiedzieć?

— Może potrzebowałam rozgrzeszenia. Jakiegoś potwierdzenia, że robię dobrze.

— A myślisz, że gdybyś czuła, że robisz dobrze, to potrzebowałabys pytać?

— Chcesz powiedzieć, że robię źle?

— Nie, chcę tylko, żebyś nie polegała na moich słowach. Co z tego, że ci powiem “dobrze”, jeśli w głębi duszy wierzysz, że to źle?

— A to źle?

— Czekasz aż ja ci powiem, co masz myśleć? Tylko czy wtedy nie zostaniesz i tak ze swoją niepewnością?

— Wiesz, bo ja się chyba ciągle boję, że on odejdzie jak nie będzie się czuł kochany.

— Może tak być, ale czy masz na to jakiś wpływ? Czy możesz go zatrzymać gwałtem na sobie jeśli naprawdę będzie chciał odejść?

— Chyba nie.

— Czego byś chciała?

— Chyba, żeby mu się podobało tak jak jest. I żeby chciał na mnie poczekać, a nie przeskoczył na inny kwiatek tylko dlatego, że ten jest jeszcze niedojrzały i nie ma tak słodkiego nektaru jak inne. Chciałabym, żeby zależało mu na tym i tylko na tym kwiatku…

— A czemu by miał chcieć akurat tego kwiatka?

— A bo ja wiem? Bo tylko ten grzeje jego serce swoim widokiem? A inne, mimo że są piękne, nie ruszają go wcale?

— Dobrze kombinujesz. Myślisz, że chciałby, żeby wyrywał sobie dla niego swoje płatki? Jeśli faktycznie kocha?

— Nie, myślę, że by poczekał…

— A gdyby nie chciał czekać? Chciałabyś takiego?

— Nie…

— To czego się martwisz, że go stracisz? Jeśli taki jest — już go straciłaś, a właściwie — nigdy nie miałaś. Nie potrzebuje od ciebie odchodzić, żeby z tobą nie być. A jeśli jest tym, który chce od ciebie tylko tego, co sama chcesz mu dać — już go masz. Zresztą — kogoś, kto cię kocha, nigdy nie tracisz. Jedyne, co tracisz, to siebie, kiedy myślisz, że miłość da się czymkolwiek kupić. Miłość jest za darmo.

— Za darmo?

— Całkowicie.

— Jak to? To nie trzeba się o nic starać, żeby ją mieć?

— Nie.

— To czemu ludzie przestają kochać?

— Nie przestają. Nie kochają od początku.

— Ale przecież… na początku wydaje się, że to miłość. Motyle w brzuchu…

— Dobrze powiedziałaś — wydaje się. Ale miłość, jeśli jest, nie kończy się od tego, że on czy ona nie da ci tego, czego chcesz. To nie ta liga. Jeśli coś się od tego kończy, to mylisz to z zauroczeniem. A to nie miłość.

— Chcesz mnie pocieszyć, że mogę kochać i nie pożądać, a on mimo to nie odejdzie?

— Nie chcę cię pocieszać. Sama się pocieszysz, kiedy zrozumiesz. Nie odejdzie jeśli kocha. Jeśli kocha — chce dawać, a nie brać.

— To co mi radzisz?

— Nic. Wiesz, że nie lubię radzić.

— Wiem, ale miałam nadzieję, że zapomniałeś… Więc znowu mam sama zdecydować…

— Nie sama. Wiesz przecież, że jestem…

— Wiem.

— Powiem ci tylko: nie spiesz się. Nie musisz. Cokolwiek robisz, rób to tylko z miłości, a nie… dla miłości.

— Tylko co mam zrobić z tym strachem, że jednak okaże się, że on nie kocha?

— Ty nie tego się boisz przecież.

— A czego?

— Tego, że to twoja wina, że “nie potrafiłaś” go zatrzymać…

Zazdrość — potwór o zielonych oczach

— Jezu, ale ja jestem głupia!

— Czemu tak mówisz?

— Bo zachowuję się jak idiotka!

— Co znowu?

— No, bo nic się nie dzieje, a ja jestem zazdrosna jak jakaś szczeniara!

— Widocznie jednak coś się dzieje — inaczej byś nie była.

— Mówisz tak, żeby mnie pocieszyć.

— Wcale nie. Po prostu — gdyby nie było do czegoś powodu, to by to nie istniało.

— Ale przecież nie ma! To jakaś bzdura!

— A o co jesteś zazdrosna!

— Raczej: o kogo i to jest właśnie kompletny bezsens.

— O kogo?

— O małą dziewczynkę, która jest w jego klasie.

— A czemu jesteś o nią zazdrosna?

— Bo on ją wyróżnia spośród innych. Patrzy na nią inaczej. Mówi do niej inaczej. Uśmiecha się inaczej. Jest przy niej cały jakiś inny. To kompletnie głupie. Przecież to tylko dziewczynka, a czuję jakby była jego kochanką. Najchętniej wygryzłabym z siebie ten zazdrosny kawałek i rzuciła psom na pożarcie, bo aż mnie wkurza jego bezsensowność!

— Do ciebie się tak nie uśmiecha?

— No, właśnie nie.

— A co jest w tym uśmiechu takiego, że tak się czujesz?

— Nie wiem… jest inny niż dla mnie. Taki prawie zalotny, spontaniczny, jakby ta mała sprawiała mu radość samą swoją obecnością, a ja nie. I wiem, że nie mogę mieć do niego o to pretensji nawet, bo nic takiego nie robi. To mu się samo dzieje. Po prostu przy niej jest inny i to mnie doprowadza do szału! Nie chcę się do niego mizdrzyć, żeby był taki dla mnie. Zresztą… to by i tak nic nie dało, bo by nie był. Ona ma po prostu w sobie coś takiego, czego najwyraźniej ja nie mam…

— A co ona ma takiego?

— Nie wiem właśnie. Wszystko bym dała za to, żeby to mieć. Jakiś czar, wdzięk może… A ja jestem jak ten kołek w płocie. Szczególnie w momentach, kiedy to widzę.

— Może jedyne, co was różni, to to, że ona nie wie, że można inaczej?

— Czyli myślisz, że może ja też to mam?

— Na pewno masz to, że nie musisz nic robić, żeby to od niego mieć — tak jak ona.

— Tylko co to jest — ta rzecz?

— Odwaga?

— Odwaga?

— Żeby być sobą. Naturalnie.

— Myślisz, że ja nie jestem?

— Myślę, że nie.

— Ale dlaczego?

— Nie wiem. Może kiedyś uwierzyłaś, że bycie sobą, to jest to, co kogoś drażni i lepiej być kimś innym.

— To jak mam znowu zacząć być sobą?

— Może na początek zauważyć, kiedy nie jesteś?

— A skąd mam to wiedzieć, kiedy nie jestem?

— Na przykład wtedy, kiedy zatrzymujesz się przed zrobieniem tego, na co masz ochotę? Bo nie wypada? Bo komuś się to nie spodoba? Bo źle o tobie pomyśli? Bo będzie miał skwaszoną minę? Bo nie będzie dla ciebie miły?

— I co, myślisz, że jak to wszystko będę robiła, on zacznie być dla mnie taki jak dla niej?

— Nie wiem, ale może tobie samej się to bardziej spodoba?

— I on mnie wtedy bardziej polubi?

— Nie wiem, ale może ty bardziej polubisz wtedy siebie i zacznie ci to być obojętne, jakie on ma zdanie na ten temat.

— Czemu ludzie zawsze lgną do takich uroczych, jak ta mała? Czemu ja nie mogę być taka urocza?

— Ależ jesteś!

— Ale on przy mnie nie jest taki jak przy niej.

— Bo to nie kwestia uroczości.

— A czego?

— Bólu.

— Jakiego bólu?

— Twojego bólu. Z przeszłości. Który ten obrazek ci przywołuje. Boli cię, kiedy na nich patrzysz, prawda?

— Tak! Wszystko mnie w środku aż pali! Mam ochotę powiedzieć mu, żeby sobie wziął małą i poszedł do diabła! Tylko, że wiem, że to bez sensu, bo on nic złego nie robi. Co on może za to, że tak promienieje w jej obecności. Ta bezsilność mną strasznie szarpie. Że nic nie mogę. Że jestem przezroczysta jak powietrze. Patrzę na nich i zbiera mi się na płacz.

— To czemu nie płaczesz?

— Bo to głupie! Stara baba zazdrosna o dziecko!

— To nie jest głupie. To przecież twoja rozpacz. Wyobraź sobie, że jesteś mała i to widzisz… Nie chodzi ci o dziecko. O coś, co kiedyś być może widziałaś w innych oczach. Kogoś, kto był całym twoim światem? I na kim kończył się twój świat? Może wtedy uwierzyłaś, że ciebie nie “da się” “tak” kochać? Że ktoś inny jest bardziej wart tej miłości, której ty nie dostałaś, bo jest lepszy, bardziej uroczy i słodki?

— Tak, chyba tak właśnie czuję. Że zawsze znajdzie się ktoś, kogo “on” będzie kochał bardziej ode mnie… I nawet jeśli przez chwilę się czuję szczęśliwa, to zawsze jest to podszyte strachem, że to dlatego, że nie znalazła się jeszcze ta królewna. Że ja, to tylko poczekalnia … dla niej.

— Sama widzisz, że to nie jest nic świeżego. Dopóki w to wierzysz, ta historia będzie się powtarzać jak samospełniająca się przepowiednia. Dopóki uważasz, że to nie ty jesteś księżniczką — czekasz na “tamtą”. No i zawsze w którymś momencie się pojawia. A ty idziesz w odstawkę i serce ci pęka, kiedy na to patrzysz.

— Tak… aż ciężko mi złapać oddech. Nie chcę na to patrzeć, ale jakaś sadomasochistyczna siła każe mi tam sterczeć, jakbym była przyklejona do tego widoku.

— Żal ci siebie?

— Kiedy myślę, że jestem zazdrosna o tę uczennicę, to nie… Myślę, że to głupie i nawet jest mi wstyd za to, co za cyrk wyprawiam. Ale kiedy mówisz o tej małej mnie, kiedy tak stała i patrzyła jak jej książę wybiera inną, to powoli mi coś dla niej mięknie w środku…

— Może twój książę kiedyś sam nie miał na tyle delikatności i wyczucia, żeby zobaczyć ciebie wbitą w ten kąt? Gdyby wiedział, że rozkwitniesz jak krzak róż — może nawet większy od tego, który na twoich oczach adorował, zalałby cię podobnym snopem jupiterów? Ale niechcący wybrał łatwiejszą ścieżkę. Kogoś, na kogo nie trzeba się było wysilać, bo uroczość jego pąka była w pełni rozkwitu, na wyciągnięcie ręki, nieprzysypana warstwą smutku takiego jak twój…

— To brzmi dziwnie znajomo. Jakbym już kiedyś tam była…

— Nie musisz już tkwić w tym kącie. I nie musisz czekać na niego, aż cię wyciągnie spod stosu gruzu. Zostaw go tam, pląsającą z tą małą, a ty weź szpadel i kop. Nie ciekawi cię, co jest pod tą warstwą?

Dawać i pomagać dla, a nie z miłości

— Hej, co taka siedzisz zadumana?

— Aaaa, nic. Dziwnie się czuję.

— Dziwnie przyjemnie czy dziwnie nie?

— Raczej to drugie. Nie wiem, co mam o czymś myśleć.

— A o czym?

— Zaproponowałam komuś pomoc, umówiłyśmy się, a kiedy już prawie była ta godzina i byłam gotowa, ona nagle zaczęła przekładać — najpierw godzinę, a potem, to w ogóle nawet i dzień.

— I?

— I szlag mnie trafił.

— Czemu?

— No, właśnie sama nie wiem. Chcesz gotową odpowiedź?

— Tak.

— Że ona nie szanuje tego, co jej daję. Może dlatego, że daję za darmo.

— Na pewno za darmo?

— Na pewno. Nie biorę za to ani grosza.

— Grosza może nie…

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nie wszystko, za co nie bierzesz pieniędzy, jest za darmo. Czasem możesz chcieć za to coś innego i kiedy ktoś ci tego odmawia — zalewa cię krew. Masz ochotę zabrać swoje zabawki, bo nie dostałaś tego, co planowałaś ugrać.

— No wiesz! Sugerujesz, że to było z mojej strony interesowne?!

— Nie sugeruję. To było interesowne. Ale niechcący. Myślałaś, że jesteś hojna, a ona biedna. Pierwotna intencja była szlachetna, zanim wkradł się do niej malutki wirusik.

— Jaki wirusik?

— Po co jej to chciałaś dać?

— Żeby jej pomóc, bo widziałam, że się szamocze i miota z czymś, na co ja — tak mi się przynajmniej wydaje — mam dość łatwy sposób.

— No widzisz. I dotąd jest wszystko pięknie. Tylko co dalej? Przyjęła chętnie i do tego momentu było ci z tym dobrze, prawda?

— Prawda.

— Schody się zaczęły, kiedy przestał jej pasować termin, na który się umówiłyście?

— Schody? Co masz na myśli?

— W sensie, że coś cię dźgnęło, tak?

— A! No tak! Kiedy ja już byłam gotowa, a ona zaczęła żonglerkę z godzinami i terminami, tak że zaczęło wychodzić na to, że nie dość, że ja jej pomagam, to jeszcze mam się dostosować do tego jak jej pasuje.

— A czemu “masz” się dostosować?

— No, bo inaczej nie będzie mogła z tej pomocy skorzystać.

— Okej, to nie skorzysta. Co się stanie jak tobie nie będą pasować te godziny i daty, które ona proponuje? Kto ci każe się do niej doginać?

— Nnno… nikt.

— Ona?

— Nie.

— Ona tylko proponuje, prawda? Grzecznie prosi. Nie rozkazuje ci?

— Nie, mówi, że nagle przestało jej pasować i musiałaby zmienić termin.

— To gdzie w tym trafia cię szlag?

— Nie wiem właśnie. Nie ma tu się do czego przyczepić. Uważam, że nie szanuje tej pomocy, której jej udzielam, ale nie jest w tym chamska czy roszczeniowa, więc nawet trudno mi mieć do niej pretensje, że nagina mnie do swoich planów.

— Tylko czemu ty się na to godzisz? Przecież cię to irytuje, prawda?

— Zdecydowanie.

— Dlaczego tak bardzo chcesz jej pomóc, że aż nie wyobrażasz sobie powiedzieć jej “nie”, skoro ci nie pasuje?

— Rzecz w tym, że właśnie, co gorsza, mi pasuje i nie widzę powodu, żeby nie móc przesunąć tego spotkania. Nie chcę mówić “nie” sztucznie, żeby — nie wiem — pokazać, że jestem taka ważna i zajęta czy coś.

— Rozumiem, czyli musi ci chodzić o coś innego. A skąd wiesz, że ona nie szanuje twojej pomocy? Żonglerkę z terminami traktujesz jako brak szacunku?

— Tak, bo gdybym ja była na jej miejscu i ktoś by mi zaproponował darmową pomoc, to rzuciłabym wszystko i skorzystała z niej na warunkach, które mi mój dobroczyńca oferuje.

— Co ma do tego szacunek?

— No, to, że przyjmujesz czyjś czas i wysiłek tak jak jest.

— Aha, szacunek, czyli przyjęcie “darmowej” pomocy, to bezkrytyczne kupno całego pakietu bez szemrania? To jest, według ciebie, szacunek? Nie jest szacunkiem powiedzieć szczerze, że proponowany termin nie pasuje, jeśli to coś ważnego, oczywiście, i starać się go dopasować do obydwu stron? Po to właśnie, żeby w ogóle móc skorzystać z tej pomocy? Z szacunku dla darczyńcy?

— Chytrze do tego podchodzisz. Nie patrzyłam na to z tej strony. Ja zawsze w takich przypadkach się dopasowywałam i rezygnowałam ze swoich innych spraw, uznając, że skoro ktoś poświęca dla mnie swój czas i energię, to nie wypada “wybrzydzać”.

— Może tu tkwi twój cierń. “Wybrzydzaniem” nazywasz to, że biorca w ogóle zakłada, że czas na udzielenie mu tej pomocy może być dopasowany również do niego, a nie tylko do ciebie? Okazaniem ci szacunku byłoby zatem przyjąć, podziękować i nawet jeśli jej — tej twojej znajomej — nie pasuje — nagiąć się i wszystko temu podporządkować? Jak rozkazowi?

— Tak to zawsze widziałam. Dla mnie to było podejście z szacunkiem. Oczywistość.

— Teraz też tak to widzisz?

— Nieee, no. Faktycznie, jak na to z tej strony popatrzeć… Przecież ona w sumie tylko zapytała. Nawet chyba coś powiedziała, że jak się nie da, to się postara sprężyć, ale coś tam z dziećmi byłoby jej łatwiej w innym czasie… To ja chyba bardziej po sobie pocisnęłam, żeby koniecznie się z nią zgrać. Widzę teraz, że wcale nie musiałam. Okej, to może ten szacunek trochę spłowiał po drodze, ale teraz wylazło mi coś innego…

— Co takiego?

— Pomyślałam, że ona ma obowiązek się do mnie dostosować, bo jej powinno bardziej zależeć, skoro jest w potrzebie. A wychodzi tak jakby mnie zależało bardziej, skoro tańczę wokół niej jak baletnica. Dziwne to… Jakbym ja była wobec niej w jakiejś potrzebie. Śmieszne.

— Może to prawda.

— Jak to?!

— Może zależy ci bardziej niż jej.

— No, ale to ona jest w potrzebie, a nie ja.

— To, że ona jest w potrzebie, to prawda, ale ty też jesteś — choć potrzebie innego rodzaju. Mi to pachnie potrzebą dostania czegoś od niej w zamian za tę pomoc. Tak jakbyś się bała, że ci zniknie i tego czegoś nie dostaniesz. A innego źródła nie ma. Przynajmniej tak myślisz. Dlatego tak za nią “gonisz”.

— Myślisz, że to dlatego mi zależy bardziej niż jej, choć powinno być odwrotnie?

— Tak by wyglądało. “Zależenie” widać na oko poziomem czyjegoś zaangażowania.

— Czyli ja zabiegam o spotkanie z nią, bo czegoś od niej chcę? I dlatego się bardziej naginam do niej niż ona do mnie?

— No, a sama sobie spróbuj odpowiedzieć.

— Trochę mnie to kłuje, bo myślałam, że ja tu jestem dawczynią, a wychodziłoby na to, że nie ja, tylko ona… Hmmm…

— (…)

— Czyli to ja za nią latam…

— Widzę, że cię to ruszyło jakoś?

— No, dosyć. Odwróciło mi wszystko o sto osiemdziesiąt stopni. Z tej perspektywy rozumiem, że ja chciałam od niej jakichś głasków za to, jaka jestem zajebista, tak? Wyczułam okazję, żeby ją podessać i stąd to moje zabieganie o to. Ale wtopa! (uśmiech z zażenowaniem)

— Czemu wtopa?

— No, a jak myślisz — czemu? Bo wylazło szydło z worka! Poślizgnęłam się na własnym g… Temu!

— W sensie jest ci wstyd, że zamiast ona potrzebować ciebie — to ty potrzebowałaś jej?

— No. Głupio mi z tym. Nie wiem, co mam teraz zrobić.

— A nic, proponuję. Potrzebować kogoś, to nie wstyd. Myślę, że czujesz się tak dlatego, że ktoś ci kiedyś wbił, że to wstyd potrzebować od kogoś uznania czy pochwały za swoje umiejętności, zasoby czy w ogóle jakieś osiągnięcia. I wyparłaś to. A teraz po prostu sobie pobądź z tym wstydem aż sam przejdzie — jak chmura na niebie.

— Myślisz, że to mi nie zostanie już tak na zawsze?

— Nieeee (śmiech), no co ty! Zaraz przejdzie, tylko nie uciekaj od tego czucia.

— Okej (westchnienie z rezygnacją).

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— Wiesz, co do mnie teraz dotarło?

— Co takiego?

— Że wolę, żeby to ona za mną latała, a nie ja za nią (śmiech).

— O! A cóż w tym jest nowego? Przed chwilą też tego chciałaś przecież, no nie?

— Tak, ale kiedy tego nie robiła — wkurzałam się.

— Okej, to na czym teraz polega różnica? Że już się nie wkurzasz?

— No, właśnie nie. Dziwi mnie, że mi to jakoś samo tak szybko przeszło.

— To co się zmieniło?

— Sama nie wiem… Przestałam czuć, że ona mnie nie szanuje. Nawet jak nie ma czasu na pomoc ode mnie, na której niby jej zależy. Aż dziwne.

— Bosko, nie?

— Oj, tak.

— No, proszę! Twój wirusik się złuszczył, kiedy nazwałaś “szacunek” po imieniu.

— To prawda.

— Ale jednym strzałem załatwiłaś jeszcze drugi wirusik.

— Jaki?

— Co powiesz na wirus przymusu pomagania?

— Czemu przymusu?

— No, bo wcześniej to bieganie za nią było u ciebie jakąś koniecznością. Tak jakbyś bała się ją zostawić z tym, że nie zostanie jej udzielona pomoc. Ale nie ze względu na nią, tylko na ciebie.

— Jak to?

— Zobacz. Wyobraź sobie, że nie udaje się wam umówić. Ona nadal siedzi w czarnej d…, a ty musisz być tego świadkiem…

— Okej… i co?

— Jak ci jest z tym jej niezałatwionym problemem, kiedy ty wiesz jak go łatwo rozwiązać, ale ona tego nie przyjmuje?

— To dziwne, ale trochę się tego boję.

— Wiesz czego?

— No, tego, że jak ona sobie z tym nie poradzi, to spadnie to na mnie — absurd jakiś.

— W jaki sposób spadnie?

— Nie wiem… będę się czuła winna, że temu nie zaradziłam? To głupie, bo przecież jesteśmy dorosłe. I to nawet nie moja rodzina. Co ma piernik do wiatraka?

— Pamiętaj, że to, co się dzieje teraz, sięga korzeniami daleko w przeszłość. To, co wylazło, może ci tylko przypominać starą sytuację sprzed lat, która wtedy została zamieciona pod dywan i domaga się swojego miejsca przy stole.

— Myślisz, że ona mi przypomina kogoś z mojego dzieciństwa?

— Całkiem możliwe. Może jakaś dorosła osoba — ważna w twoim życiu — borykała się z jakimś zmartwieniem na twoich oczach i uwierzyłaś, że jeśli nie zrobisz wszystkiego, żeby “poprawić jej humor”, może ci się potem oberwać rykoszetem, kiedy problem się rozwinie. Więc zabiegałaś zawczasu o załagodzenie tej sytuacji, żeby mleko nie wykipiało. Ze strachu przed skutkami zmartwień tego człowieka. Taki scenariusz przychodzi mi do głowy. Co ty na to?

— Brzmi dziwnie znajomo…

— Tak jakbyś bała się konfrontacji z tym, co się stanie, jeśli ta znajoma znajdzie się faktycznie w kłopocie, bo nie weźmie się za sytuację teraz, kiedy da się to jeszcze w miarę łagodnie ogarnąć. Nie bierzesz przypadkiem na siebie jej worka ziemniaków? Może jak będzie go musiała przez chwilę ponosić, to przybiegnie do ciebie i przyjmie każdy termin, który jej zaoferujesz? Kiedy byłaś mała, było zupełnie inaczej. Musiałaś brać, co ci dawali, bo inaczej by cię wykluczyli. Choćby złością czy milczeniem.

— Dokładnie mi to brzmi teraz jak sytuacje z moją mamą… Rzeczywiście przypominam sobie, że starałam się ją “udobruchać”, kiedy miała kiepski dzień. Proponowałam to czy tamto, żeby tylko nie eksplodowała. Ale nie kojarzyłam, że w takiej prozaicznej sytuacji będzie aż tyle powiązań z tamtym czasem.

— Wiesz, zastanawiające było, dlaczego tak mocno ci zależało, żeby tej koleżance pomóc. Ja rozumiem dobre serce itepe, ale wydawało mi się, że siedzi ci jeszcze coś głębiej. Przymus tej pomocy, bo jak nie, to… Rozumiesz.

— Taaaa… Wydawało mi się, że pomoc, to coś dobrego.

— Jasne. Pytanie tylko “dlaczego”. Dlaczego chcesz pomóc. Ze strachu czy z serca. Dla miłości czy z miłości.

— A skąd mam to wiedzieć?

— Jeśli z serca, to będzie ci dobrze i kiedy jej pomożesz, i kiedy nie.

— Dlaczego tak?

— Bo serce wie, że wszystkie drogi i tak ostatecznie prowadzą do miłości, więc nie przywiązuje się do jedynie “słusznego” rozwiązania. Nie boi się, że popełni błąd. Bo błędu nie ma. Są tylko różne ścieżki i różne doświadczenia. Na tej zasadzie poznasz, kiedy o twojej decyzji decyduje strach. Będziesz przekonana, że istnieje tylko jedno dobre rozwiązanie i jeśli go nie wybierzesz — stanie się coś okropnego.

— To może powiem “nie”, kiedy znowu mnie poprosi o zmianę terminu…? Bo jakoś mam na to nagle dziwną ochotę.

— Pewnie! Może tego “szacunku” dla twojego czasu, którego chciałaś od niej, potrzebujesz posmakować najpierw od siebie? A o nią się nie martw. Wszystkie drogi i tak prowadzą do Rzymu. Jak jej nie pomożesz, to… i tak jej pomożesz. Powstrzymanie się od “pomocy”, to czasem największa pomoc.

Zatrzymać rzekę

— Wiesz, wkurza mnie mój mąż.

— Tak? A czym cię wkurza?

— Cały ranek próbowałam to rozgryźć, ale nie udało mi się. Doszłam jedynie do absurdu.

— Jakiego?

— Że wkurza mnie tym, że jest. Wszystkim właściwie.

— Hmmm. To dość poważne. I co planujesz z tym zrobić?

— No, na razie się załamałam. Bo on nic takiego nie robi, a nawet gorzej — jest dobrym i całkiem sympatycznym człowiekiem. I na dodatek jest przystojny. Właściwie ma wszystko, czego można by chcieć od faceta.

— Czyli rozumiem, że za chwilę siebie obrzucisz łajnem, że “powinnaś” się cieszyć, skoro takiego masz?

— No, patrz, nie zdążyłam nawet sama tego powiedzieć, a już zostałam rozszyfrowana (śmiech).

— Po prostu wcześniej już to przerabialiśmy.

— Tak, masz rację. Że się nie cieszę, chociaż wszystko mam. I do czego wtedy doszliśmy?

— Że sama od siebie wymagasz wiecznego banana na twarzy, bo “tyle” masz, więc “powinnaś” się cieszyć. I jak doszłaś do tego, że nie musisz tak demonstrować tej swojej wdzięczności przez okrągłą dobę, zrobiło ci się lżej. I przestałaś się siebie o to czepiać.

— Tak. Rzeczywiście tak było. I myślisz, że tym razem jest tak samo?

— A puściło ci?

— Nie, nadal mnie wkurza sama myśl o nim…

— To widać coś głębiej siedzi. Zresztą, tu chodzi o człowieka, a tam — bardziej o twój stan posiadania. Może masz jakieś obawy w związku z nim. Złość to wielowarstwowa substancja.

— Trochę się boję, że kiedy on wyczuje ode mnie to coś, będzie mu przykro, bo w sumie przecież jest niewinny. To ze mną jest coś nie tak, że widzę niewinnego faceta, do tego dobrego, sympatycznego i przystojnego i mnie trafia. Czy to nie świadczy o tym, że muszę mieć nierówno pod sufitem?

— Nie, przestań. Wszystko jest z tobą w porządku. Człowiek jest skomplikowaną istotą, po prostu. Często nie wiemy, co sami czujemy i idziemy po najmniejszej linii oporu, skrótem, tak jak się kiedyś nauczyliśmy. Waląc w siebie, najczęściej. Tylko, że to nie pomaga się z tego wygrzebać potem.

— No nie.

— Słuchaj, a powiedziałaś, że boisz się, że mu będzie przykro, kiedy wyczuje, że masz na niego złość, choć nic złego nie zrobił… Czemu się tego boisz?

— To trochę tak jakby coś, na co nie mam wpływu, a co we mnie siedzi, raniło kogoś, kto mi nic złego nie zrobił, rozumiesz? To ja mu robię coś złego tą nieuzasadnioną złością i jest mi z tym okropnie.

— Poczekaj, wydaje mi się, że trochę wiem, o co ci chodzi… Czyli boisz się, że jesteś jak ostre narzędzie, które tnie, a ty nie możesz tego zatrzymać ani wyłączyć?

— Coś w tym rodzaju. I wkurza mnie też, że aby go nie ranić, udaję neutralność i robię dobrą minę do złej gry, ale ta sztuczność mnie męczy i chyba jeszcze bardziej dolewa oliwy do ognia. Nie wiem już sama, co mam z tym robić.

— Poczekaj, dojdziemy do tego. Najpierw musimy złapać jeszcze koniuszek jakiejś innej nitki… A co by się stało, gdybyś nie udawała sztucznie tej neutralności, tylko po prostu zeszła mu z widoku, kiedy cię trafia szlag w jego obecności?

— No, ale to musiałabym się chyba wyprowadzić.

— Nie, dlaczego? Nie musisz zaraz popadać w drugą skrajność.

— A jak to sobie wyobrażasz?

— Zwyczajnie. Możesz mu szczerze powiedzieć, co czujesz i potem wyjść do innego pomieszczenia tylko. Albo na spacer.

— Ale jak? Miałabym mu powiedzieć, że mnie wkurza?

— Nie, to zresztą wcale nie jest prawda.

— Jak to nie?

— To nie on cię wkurza. Wkurza cię przy nim, ale nie on jako taki. Gdyby on był wkurzający, to wkurzałby wszystkich tak samo. Wkurza innych też, tak jak ciebie?

— Nie zauważyłam.

— No, widzisz. To w tobie jest jakaś struna, która jest szarpana w jego towarzystwie.

— Czyli jednak miałam rację, że jest ze mną coś nie tak?

— Nie, zupełnie nie. Po prostu wierzysz, że stanie się coś złego jak zrobisz coś, co byś chciała, ale czego “ci nie wolno”, bo to złe, bo to kogoś zrani, bo skrzywdzi itepe. Milion różnych możliwości. Wiara w jakąś nieprawdziwą bzdurę. Rozumiesz?

— To uważasz, że ta moja złość, to od tej wiary w bzdurę jakąś?

— Tak uważam. Tak jakbyś bała się czuć to, co czujesz, co jest zupełnie zwyczajnym zjawiskiem i co trudno jest wyeliminować na żądanie, żeby ktoś się źle przy tobie nie poczuł i na przykład nie odszedł czy jakoś cię nie ukarał. Nie jest tak trochę?

— Trochę tak jest. Rzeczywiście głupio mi czuć tę złość. Ale nic z tym nie mogę zrobić, więc trochę staram się ją wcisnąć w siebie z powrotem, żeby mu nie było przykro.

— No, właśnie. A może boisz się, że jak mu będzie przykro, to zrobi coś takiego, co zaboli ciebie — odejdzie albo coś. Więc skoro myślisz, że to twoja złość może być temu winna, za wszelką cenę próbujesz nie dopuścić do tego, żeby ją poczuł. Tyle, że płacisz za to tym, że to, co czujesz, na co nic nie możesz poradzić, usiłujesz w sobie zadławić.

— Poczekaj, poczekaj… próbuję to złapać…

— No?

— Czyli… to trochę tak jakbym się bała kaszleć albo oddychać, żeby ktoś się o to nie obraził i sobie nie poszedł? A to chodzi o jego problem, a nie mój?

— Właśnie, właśnie. Ten kierunek.

— Boszsz… ale to jest w sumie straszne…

— No, jest.

— Uwierzyłam, że nie mogę robić czegoś, czego nie można nie robić, bo stanie się coś złego, co na dodatek nie jest moją winą w ogóle?

— Zobacz, jakie to jest silne, no nie?

— Jasny gwint! To ja tak całe życie mogę jechać z tym baniem się czucia tego, co czuję?

— Może tak być… To są bardzo silne potencjały. Wyobraź sobie, że SS–man przykłada ci pistolet do głowy i mówi, że masz przestać oddychać, bo jak nie, to zastrzeli twoje dziecko…

— Nooo, masakra.

— I jak uwierzysz, że to zrobi, będziesz tak długo ściskać ten oddech aż umrzesz, żeby tylko do tego nie dopuścić. To jest potężny konflikt w człowieku.

— O, rany, więc ja teraz boję się czuć złość, żeby nie stało się coś strasznego…

— Dokładnie. Tylko, że to, czego się faktycznie miałaś prawo bać, już minęło. Stało się albo nie, ale już tego nie ma i nie jesteś dzieckiem, któremu się nagle zawali świat.

— Właśnie. Teraz co się może stać?

— Możesz sobie zrobić symulację w głowie. Takie czarne scenariusze. I przymiarka do każdego z nich. Jak ci w każdym. Że odchodzi, że się obraża i takie tam.

— A! Czyli myślisz, że mogę sobie wyobrazić na przykład, że coś, czego się boję, się zadzieje jeśli będę czuła złość jednak?

— Tak, czuła i nie starała się jej ubierać w żadne uśmiechy ani pozory. Pozwoliła na nią po prostu. Aż się sama wyzłości na popiół.

— No, a co jeśli jemu będzie przykro, że ja się złoszczę, choć on nic złego nie zrobił?

— Powiedz mu, co czujesz, ale że to nic “przez” niego. Jeśli będzie mu przykro mimo wszystko — to będzie po jego stronie boiska. Nic na to nie poradzisz. Co najwyżej możesz do niego pójść i z nim pobyć, jak już tobie przejdzie. Czasem dobre, rozumiejące milczenie mówi więcej niż tysiąc słów. Tylko najpierw musisz pozwolić sobie oddychać. Czy kaszleć. Wiesz, co mam na myśli.

— Tak, zaczynam to powoli kumać. Ciekawe zresztą, bo jak to do mnie dociera, to ta złość mi sama zaczyna wyciekać… chociaż jeszcze nic nie zrobiłam.

— Czasem zobaczenie czegoś tylko w innym świetle zmienia całość. Tama puszcza. Przez całe życie próbowałaś powstrzymać rzekę przed płynięciem, bo uwierzyłaś, że komuś może zrobić krzywdę.

— No, właśnie, ale jak to z tym jest? To nie robiłam krzywdy, ale skąd mi się to wzięło, że myślałam, że robię?

— To jest częsta pomyłka w dzieciństwie, szczególnie, kiedy ma się opiekunów, którzy sami tego nie rozumieją. Pomyłka, która sporo kosztuje. Tym, co się czuje, nie można zrobić nikomu krzywdy. Można, co najwyżej, wzbudzić tym reakcję tego kogoś. Że odpala się w nim ładunek jego bólu z przeszłości. Tego, który on zamiótł pod dywan, bo nie umiał sobie z nim wtedy poradzić. Taka bomba z opóźnionym zapalnikiem.

— Co to oznacza?

— Wyobraź sobie na przykład, że dziecko czuje złość z jakiegoś powodu.

— Aha.

— Jego matka, widząc to, cała się zagotowuje w środku. Nie wie, że właśnie odpalił się w niej ładunek z jej dzieciństwa: jej matka zabraniała jej się złościć, mówiąc, że “przez nią” się źle czuje i jak nie przestanie, to ją komuś odda.

— Jezu!

— No i co miała wtedy zrobić, żeby uniknąć tych strasznych skutków, którymi matka jej groziła? Musiała zatrzymać rzekę swojej złości. Postawić tamę. Przerażenie, że matka ją wyda, jak szczeniaka, zatrzymała nurt, który jednak nie przestał napierać i wywierać potwornego ciśnienia wewnątrz niej.

— I co z tym zrobiła?

— Zapomina o tym zdarzeniu na całe lata. A rzeka napiera cały czas. Przyzwyczaja się, że to ciśnienie, to normalność. Ale żyje jak beczka z prochem. Wystarczy iskra, żeby wybuchła. No i iskra się trafia. Jest nim podobna do jej niegdysiejszej, złość jej własnego dziecka. Tylko nie wie, że to, co czuje, nie ma nic wspólnego z dzieckiem. Jej matka też tego nie wiedziała. Myślała, że to, jak się czuje, to wina córki. A mała w to uwierzyła. Bo matka była jej bóstwem. Musiała mówić prawdę. Bóstwo przecież nie może kłamać. Dziecko prędzej uwierzy, że z nim jest coś nie tak, niż z bóstwem. Więc teraz za każdym razem, kiedy matka widzi złość na twarzy swojego dziecka, jej ciało reaguje tym przykrym uczuciem, za którym na usta cisną się te same słowa, które kiedyś słyszała od swojej matki: “Przestań, bo cię oddam do domu dziecka. Przez ciebie mi teraz głowa pęka…”

— Boszsz…

— No i rozumiesz, z czym zostaje dziecko z tego przykładu? Ze złością, której mu nie wolno czuć, bo matka się go pozbędzie i na dodatek stanie się jej krzywda z jego winy. Dziecko woli samo cierpieć niż narazić na cierpienie swoje bóstwo. Nie ma innego wyjścia jak tylko zatrzymać rzekę, żeby nie poraniła matki i nie zmusiła jej do jego porzucenia. Nie rozumie, że jego złość nic złego nigdy jej nie robi, a wręcz daje jej sposobność, żeby przywróciła nurt wody rzece w swoim własnym wnętrzu.

— Straszne to…

— Prawda?

— Tyle nieszczęścia przez kompletne nieporozumienie…

— Do tego się to sprowadza. Na dodatek dziecko nie jest w stanie powstrzymać rzeki. Może jedynie usiłować i idą na to jego wszystkie siły. Jedyne, co z czasem dominuje całe jego życie, to podskórna rozpacz, że nie wytrzyma i puści… i z jego winy stanie się tragedia. Cała odpowiedzialność na nim.

— No, nieźle… Żyć z takim bagażem…

— Złość jest prawie jak krzyk o pomoc — błaganie o potwierdzenie, że “nie oddasz mnie, nawet jak nie wytrzymam…”

— O, wow…

— Nadal cię wkurza?

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— Chyba już nie. Zdaje się, że pozwoliłam sobie zakaszleć po tych wszystkich latach powstrzymywania…

Nie mogę mieć, bo dla innych zabraknie

— Wiesz, mój mąż się dzisiaj zachował jak świntuch. Egoistyczny, pazerny świntuch.

— Dlaczego? A co takiego zrobił?

— Ugotowałam dzisiaj gulasz i makaron. Rozdzieliłam porcje na talerze i została jeszcze chochla makaronu i chochla mięsa z sosem. Taka na jedną całą porcję. On zjadł swoją, a potem sobie dołożył jeszcze resztkę gulaszu, a makaron zostawił.

— Aha?

— Rozumiesz? Samo mięso sobie wziął! I sos!

— Okej, ale o co konkretnie się na niego gniewasz?

— Nie rozumiesz?! No, bo co teraz zrobić z tym makaronem? Nie ma już do niego nic! Kto go takiego zje?

— A! O to ci chodzi. Czyli złości cię, że nie pomyślał o tym?

— Dokładnie!

— A jest możliwe, że nie wiedział?

— Jak to — nie wiedział! Przecież to oczywiste! Musiał wiedzieć, że został goły makaron!

— Poczekaj, ja nie stawiam się po jego stronie. Staram się tylko, żebyś mogła spojrzeć trochę jego oczami. Pamiętaj, że on widzi rzeczy inaczej niż ty.

— No, ale chcesz mi powiedzieć, że nie widział gołego makaronu, który jak byk leżał w otwartym rondlu koło garnka z sosem?!

— Może widział, może nie. Może widział, ale nie patrzył na niego tymi ścieżkami myślowymi, co ty. Może tak był skupiony na tym, na co ma w danym momencie ochotę, że reszta go nie interesowała. Może…

— O, to to! Reszta go nie interesowała! To jest bardzo dobrze powiedziane! Tylko swój czubek nosa! A o innych nie pomyśli!

— Rozumiem, że to przykre, ale czy uwierzysz, jeśli ci powiem, że sam fakt, że teoretycznie nie pomyślał o innych, to nie jest to, dlaczego cię to złości?

— Nie? A co niby?

— Powodów może być wiele, ale ten wcale niekoniecznie. Myślenie o sobie, jest w gruncie rzeczy… myśleniem o innych, jakkolwiek jesteśmy nauczeni tak nie myśleć.

— Jak to?

— To nie jest oczywiście tak jednowarstwowe, bo tu się nakłada jeszcze wiele wątków, ale w rzeczywistości jesteśmy skłonni być altruistyczni wobec innych, gdy najpierw sami stajemy się tacy wobec siebie.

— No dobrze, ale czy on nie mógłby być altruistyczny tak, żeby inni nie musieli za to płacić?

— Mógłby i potencjalnie jest możliwe, żeby taki się stał. Ale póki co — taki nie jest.

— Widzę, że nie jest, egoista jeden.

— A powiedz mi jedną rzecz. On zawsze taki był, odkąd go poznałaś?

— Zawsze. I od zawsze tego w nim nie cierpię!

— To czemu akurat dzisiaj się spodziewałaś, że nagle zachowa się inaczej? Bo tak chciałaś?

— Yyyyy… dobre pytanie…

— (…)

— No, miałam wprawdzie myśl, żeby ostatnią porcję pomieszać i jakby ktoś później chciał, to żeby był w niej i gulasz i makaron…

— To czemu za tym nie poszłaś?

— Znowu dobre pytanie… Nie wiem. Bo miałam nadzieję, że jak postawię te dwa garnki obok siebie, to będzie to tak ewidentne, że nie będzie można nic innego wymyślić.

— I widzisz, że można było.

— Kurczę, no, widzę. Ale co, to teraz chcesz powiedzieć, że to ja jestem wszystkiemu winna?

— Coś ty! Winna nie. Raczej — odpowiedzialna za to, że masz taki wynik.

— Jak to — odpowiedzialna?

— W sensie, że coś ci mówiło, żeby zmieszać gulasz z makaronem, ale poszłaś bardziej za tym, co byś chciała, żeby było niż za tym, czego się w gruncie rzeczy spodziewałaś, znając go z wcześniejszych akcji. Nie ma w tym twojej winy. Bardziej — nieskorzystanie z twojej intuicji.

— No tak, faktycznie. Skoro chciałam, żeby zmieszać cały makaron i sos… Ale dlaczego ja zawsze muszę być tą odpowiedzialną, która musi za wszystkich myśleć, żeby nie było jakiejś kuchy i żeby nie zabrakło dla innych?

— Za wszystkich nie musisz. To było myślenie za siebie. Ochrona własnego interesu.

— Ale czemu, skoro jesteśmy razem, on nie wpadnie na to, żeby ochronić mój interes? Ja chronię jego przecież.

— Jak to! Przecież on wolał sam gulasz. Jeśli chronisz jego interes, to czemu masz mu za złe, że on zadbał o niego sam? To jesteście już dwoje do dbania o jego interes.

— Mam już kołowrotek… Zaraz, poczekaj… Niby faktycznie… To z tego wynika, że dla mnie ważne było, żeby wykorzystać całe jedzenie i żeby było go więcej dla wszystkich, a dla niego — żeby zjeść to, na co ma większą ochotę i resztę pominąć?

— Nie wiem czy on chciał pominąć resztę. Zauważ, że to są jedynie twoje domysły.

— No, ale fakty mówią same za siebie.

— Według mnie, nie. Faktem jest, że zjadł resztę gulaszu. Kropka. To, że innych pominął, to domysł. Twoja opinia. Skąd wiesz, że w ogóle miał w tym momencie myśl o kimkolwiek poza sobą? Czy to oznacza, że pominął innych? Może przypisujesz mu jakąś premedytację, której nie było?

— Już sama nie wiem…

— Teraz zabawię się w adwokata diabła. Uważaj na to: a co, jeśli ci powiem, że licząc na to, że on weźmie trochę makaronu i gulaszu, pomyślałaś o sobie i o tym, na co ty byś miała ochotę? Nie licząc się z nim, który miał smaka na sam gulasz?

— To jest mega przewrotne, ale rzeczywiście coś w tym jest. Tak, rzeczywiście tak chciałam, ale wydawało mi się, że właśnie dlatego, że myślę o innych. Żeby dla wszystkich było więcej.

— I to jest okej, ale to jest miecz obosieczny.

— No, widzę właśnie. I tnie równo. Czyli co, wychodzi na to, że zarzucam mu to, czym sama grzeszę?

— W jakimś sensie tak. On jest szczery w tym, czego chce. Bierze to, na co ma ochotę. I mówisz, że zawsze taki był. Tak?

— No, tak.

— Więc z drugiej strony, licząc na to, że nagle dzisiaj wpadnie na pomysł, żeby zrobić rentgena twoich myśli i odgadnąć, co uważasz za słuszne w tym konkretnym przypadku, nie sądzisz, że myślałaś trochę życzeniowo, a nie realistycznie?

— Tak, to prawda, bardziej sobie tego życzyłam niż się spodziewałam.

— To trochę tak jakbyś powierzyła myszy kawałek sera i liczyła na to, że go nie zje, a potem byłaś na nią wściekła, że jednak zjadła.

— No, trochę tak było właśnie. Chociaż teraz widzę, że bardziej byłam zła na siebie, że nie zrobiłam tego, co chciałam zrobić od samego początku — zmieszać ostatnią porcję.

— Właśnie.

— Poczekaj, to w takim razie jestem z nim skazana na to, że on sobie będzie brał zawsze najlepsze kąski jeśli ich nie zamknę pod kluczem?

— Niekoniecznie.

— Co masz na myśli?

— Mnie tu jeszcze ciekawi, czy lubicie dokładnie to samo? W sensie picia czy jedzenia, które miałabyś przed nim chować albo mu wydzielać.

— Nie. To znaczy, część rzeczy tak, ale mamy też takie, które ja lubię, a on nie albo odwrotnie.

— No, właśnie. Bo zapytam wprost: a ty też miałaś dzisiaj chętkę na ten gulasz bez makaronu? Tą ostatnią porcję? Pytam zakładając, że nie ma ograniczeń typu: zabraknie dla innych jeśli zje się sam gulasz, a makaron będzie goły, bez niczego.

— No, jakby tak było, to też bym wolała sam gulasz.

— Widzisz zatem, że coś jest na rzeczy…

— Czyli myślisz, że czepiam się go o to, co sama bym zrobiła?

— Coś w tym stylu, tylko z założeniem, że gdybyś nie uważała, że to coś złego.

— Tylko jak rozdzielić to, że miałabym na coś ochotę z tym, że nie jestem sama na tym świecie i są inni, którzy też może by chcieli coś później zjeść z tego, co zostało z obiadu?

— Jasne, jasne. Nie o tym mówię. Ale abstrahując od innych. Czy ty sama, kiedy widzisz, że on sobie nie żałuje i umie o siebie zadbać, nie zazdrościsz mu po cichu, że też byś tak chciała, bez tych cholernych skrupułów, które każą ci siebie samą trzymać na smyczy, żebyś nie posądziła się o pazerność i egoizm, tak jak nazywasz to, co on dzisiaj zrobił?

— Czekaj, czekaj, coś w tym jest, faktycznie. Nooo, trochę chyba mu zazdroszczę.

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— (…)

— A gdyby miał ochotę zjeść albo wypić ostatnią porcję tego, czego nie lubisz, a on lubi — miałabyś z tym problem? W sensie — broniłabyś tak tej porcji, żeby została dla innych?

— O, ty! No, powiem ci, że chyba tutaj mnie masz… Nie, nie czuję tak bardzo, żebym w tym wypadku mianowała się szlachetną obrończynią ostatniej porcji… Czułabym się rozgrzeszona. I co teraz?

— Nic. Po prostu właśnie się dowiedziałaś czegoś więcej o sobie samej.

— Że co? Że jestem hipokrytką?

— Nieee, tam zaraz hipokrytką. A nawet jeśli, to niewinną. Wiesz przynajmniej, że to ty miałaś ochotę na ten gulasz i może byś go nawet zjadła bez makaronu, gdyby nie twoje skrupuły.

— Ale co, to źle, że je mam?

— Ani źle ani dobrze. Po prostu je masz. Kwestia tylko, że wybiórczo. W stosunku do rzeczy, które sama lubisz, bo tych, których nie, może zabraknąć, prawda? Te Radek może sobie zjeść. (puszcza filuternie oko)

— O, żeszsz… Nieźle się sama wpakowałam na minę. Głupio mi teraz.

— Całkiem niepotrzebnie. Ja cię z tego nie rozliczam, więc odpalają ci się jakieś stare sprawy, kiedy, tak jak ostatnio mówiliśmy, być może, ktoś ci się kazał wstydzić i “liczyć z innymi”, kiedy wychodziło, że masz na coś ochotę i może nawet po to sięgałaś. Albo dostawałaś po łapkach po fakcie. I to się miało jak pięść do nosa, bo wystarczyło ci powiedzieć, że “okej, weź sobie troszkę, a resztę zostawimy na jutro, dobrze?” albo “weź wszystko jak ci tak smakuje, a dla innych dorobimy coś innego” albo “podzielmy się tym, a potem z tą resztką makaronu coś wymyślimy”… cokolwiek w ten deseń.

— Brzmi, niestety, znajomo. Znowu. To myślisz, że jemu też tak mogłam powiedzieć?

— Dzisiaj raczej nie. Musiało się stać to, co się stało, żebyś mogła to sobie uprzytomnić. Wszystko jest dobrze, jak jest.

— Tak myślisz czy znowu chcesz mnie pocieszyć?

— Absolutnie tak myślę i mówię to na serio. Jeśli cię to pociesza, to super. Tym lepiej.

— (…)

— (…)

— A tak po nim pojechałam…

— Nie przejmuj się. W końcu sam zeżarł gulasz, na który miałaś taką ochotę…

— Noooo! Fakt! (śmiech)

Chwalipięta bez kopięta, język lata jak łopata

— Hej, coś się stało?

— Eeee, nic…

— Ale widzę, że coś cię gryzie.

— Znowu się czuję jak walnięta.

— Pamiętasz, że kiedy tak się czujesz, zawsze jest coś dużego na rzeczy?

— Jakoś nie mogę się do tej dużości przyzwyczaić. Mnie się ciągle wydaje, że robię z igły widły.

— Wiesz, igła też może nieźle zaleźć za skórę. Albo za paznokieć…

— Brrrr…

— To jak? Znowu Radek coś wywinął?

— Taaaa… on jest maszyną do drażnienia mnie. Specjalny model. Z turbodoładowaniem (śmiech).

— Czym cię dzisiaj naelektryzował?

— Chwaleniem się. Przy każdej okazji i do każdego.

— Przesadza?

— Niby nie.

— Niby?

— No, taaak. Bo mówi o tym, co faktycznie zrobił, co jest, według mnie, w porządku.

— Tylko co nie jest?

— No, to, że ciągle o tym gada. I przy każdej okazji.

— A ma się czym pochwalić?

— No, ma w sumie…

— To co cię dokładnie drażni?

— No sam fakt tego “sprzedawania się”. Tego nadstawiania się do głasków, krygowania i wdzięczenia. Nie znoszę tego.

— Czemu nie?

— Nie wiem właśnie.

— Ty nie lubisz się chwalić tym, co dobrze robisz?

— Nie, ja wolę, żeby ludzie sami to zauważyli.

— A zauważają?

— No, nie widzę właśnie.

— Zazdrosna jesteś?

— Jestem, co już samo w sobie mnie wkurza, bo nie lubię być, ale to nawet nie to.

— A co?

— Bierze mnie to, że jeśli ja nie będę robić tak jak on, to nigdy się nie doczekam tego, żeby ktoś zauważył to, co robię. A nie cierpię tego nadstawiania się jak końska dupa do bata.

— Czyli jesteś jak w imadle?

— Tak jakby.

— Chciałabyś, żeby cię zauważyli, ale bez chwalenia się?

— Tak, dokładnie.

— I boisz się, że musiałabyś się zgwałcić do robienia tego, czego nie znosisz, bo inaczej zostaniesz na zawsze w kącie?

— Właśnie!

— Czyli nie samo jego chwalenie się cię rusza, tylko to, że wierzysz, że dzięki temu on osiągnie coś, na czym tobie zależy i że to jest jedyna droga?

— Oj, chyba dotykasz sedna. Nie wiem jak wyjść z tego dołu.

— Może ktoś ci kiedyś pomógł w to uwierzyć?

— Że to jedyna droga?

— To i może jeszcze coś.

— Nie wiem, nie pamiętam nic takiego.

— Ja mam jedno skojarzenie.

— Jakie?

— Pamiętam pewną rodzinę, znaną mi osobiście. Mama, tata i dwójka dzieci. Jedno dość przebojowe, a drugie ciche i mocno introwertyczne.

— I co z nimi było?

— To “żywsze” dziecko często przychodziło do rodziców i a to pokazywało im coś, co zrobiło, a to opowiadało o różnych wydarzeniach w przedszkolu, a potem w szkole…

— A to drugie?

— To drugie było mocno nieśmiałe i choć było podobnie uzdolnione jak rodzeństwo, z jakiegoś powodu nie za bardzo się tym dzieliło.

— Może to wygadane rodzeństwo było bardziej uzdolnione?

— Trudno to porównać. Każdy ma jakąś wyjątkowość. Tamto dziecko też ją miało, niewątpliwie. Tyle, że miało mniej wyrazistą ekspresję.

— I co się z nim stało?

— Ponieważ jego rodzice byli typowymi, statystycznymi rodzicami i ludźmi, którzy zwracali uwagę bardziej na to, co im samo wyskakiwało przed oczy, i nie mieli specjalnej wnikliwości, żeby zajmować się tym, co było ukryte, dawali całą swoją uwagę i zachwyt temu dziecku, które prezentowało sobą to, co bardziej do nich “docierało”, to drugie nieświadomie traktując trochę jako dziwne i z mniejszym, niż tamto, polotem. Ten polot zresztą, to często coś, co ludzie kojarzą z pewnym rodzajem gwiazdorstwa i — często nie są od tego wolni rodzice własnych dzieci — i wyróżniają jako bardziej atrakcyjną cechę niż cichość i skrytość.

— Wiem, że to nie koniec, a już mi się zaczyna szklić oko…

— No widzisz, może to dobry trop…

— I co było dalej?

— Właściwie, to już niewiele, a może właśnie… bardzo dużo. W tych statystycznych rodzinach, w których rodzice sami często byli “produktem” podobnych rodzin swojego pochodzenia, mało kto się znał na wydobywaniu diamentów ukrytych w mniej gwiazdorskich “opakowaniach” i jeśli ktoś miał pecha urodzić się właśnie w takiej, kończył “nierozpoznany”, z przekonaniem, że jest mniej wart od swojego rodzeństwa, skoro nie potrafił “zawalczyć” o swoje laury. Niechcący rodzice przechylali szalę ważności na stronę dziecka bardziej ekspresyjnego, dając tym samym do zrozumienia temu drugiemu — mówiąc w uproszczeniu, bo dotyczy to tak samo rodzin wielodzietnych — że skoro nie umie się upomnieć o uwagę tak jak brat czy siostra, to znaczy, że jest mniej zdolne czy utalentowane. I skoro ktoś w nim tego nie widzi, oczywiste jest, że widocznie tego nie ma.

— O, rany! To zupełnie jak u mnie!

— No, właśnie. Po to ci to mówię, bo to dość częsty model. Jeśli się wychowałaś wśród ludzi, którzy nie potrafili dostrzec twojej wyjątkowości, bo nie mieli sami takich możliwości, mogli — zupełnie nieświadomie — wpoić ci wiarę, że skoro nie błyszczysz na zewnątrz, to znaczy, że w środku też nic ciekawego nie masz. Albo, że aby zostać dostrzeżonym, trzeba o to zabiegać. A to tylko była kwestia tego, że nie każdy rodzic ma wystarczająco kompetencji, aby pomóc dziecku z siebie to wydobyć i poświęcić mu uwagę, aby uwierzyło, że “ktoś się po nie zgłosi”, nawet jeśli ono samo tego nie zrobi.

— O, jasny gwint! Aż mam świeczki w oczach! Czyli mówisz, że ta moja niechęć do chwalenia się, to może być to, że nie wierzę, że mam z czym?

— To raz, a po drugie możesz mieć silne przekonanie, że musisz to robić, aby cię w ogóle zauważono. Może twój mąż przypomina ci starą sytuację, kiedy chwalony był… kto? siostra czy brat?

— Siostra. Ona zawsze była rodziców oczkiem w głowie. A ja — ten mruk.

— Sama widzisz. Większość ludzi z niewiedzy idzie na łatwiznę i sięga po to, co błyszczy już na pierwszy rzut oka. Jeśli dziecko obserwuje taką dysproporcję w odniesieniu rodziców do jego rodzeństwa i do niego, często nabiera wiary, że jest od rodzeństwa gorsze i winę za to przypisuje sobie — że było za mało przebojowe czy wręcz niedostatecznie uzdolnione. A odpowiedzialność tutaj leży po stronie dorosłych, ale też nie wina, bo nie byli tego świadomi. Co nie zmienia faktu, że krzywda została wyrządzona. Nawet jak kogoś nadepniesz na palec niechcący, to boli tak samo jak kiedy to zrobisz specjalnie.

— No tak, to teraz mi się wszystko klaruje…

— Radek mniej cię już wkurza tym chwaleniem się?

— Wiesz, to trochę niesamowite! Faktycznie tak!

— To masz przykład tego, że złości cię naprawdę nie ten, kto coś “ci” robi, ale bardziej o czymś przypomina…

— Rzeczywiście. Moja siostra, to była zawsze gwiazda. Chwaliła się i to było nagradzane w naszym domu, więc myślałam, że to przez to, że ona się chwali — oni chwalą ją. No i że ją bardziej przez to kochają i podziwiają.

— Byłaś małym dzieckiem. Co innego miałaś myśleć, jeśli ci nikt z dorosłych tego nie wytłumaczył? Inaczej byś na to patrzyła, gdyby ktoś — po pochwaleniu siostry, podszedł do ciebie, widząc jak obserwujesz to wszystko z kąta, może nawet z łzami w oczach, przytulił cię i zapytał o twoje rysunki czy o to, co ty o czymś myślisz? Oni tańczyli wokół gwiazdy…

— Tak, dokładnie tak było…

— Radek ci po prostu przypomina tamte czasy… i tamten ból… Teraz, kiedy to rozumiesz, już nie potrzebujesz z tym nic robić, prawda?

— Zgadza się. Niech się chwali. Faktycznie, jakbym się trochę mniej bała tego, że mnie nie zauważą…

— Kto ma zauważyć — zauważy cię bez fanfarów. Przede wszystkim dlatego, że w takim momencie jak teraz, przestajesz zależeć od czyjegokolwiek zauważenia czy chwalenia. Nie musisz chwaleniem się o nic zabiegać.

— Zresztą, wiesz co?

— Co?

— Teraz, jak przyglądam się temu jego chwaleniu, to ono jakoś się zmieniło.

— Jak się zmieniło?

— Noooo… tak jakby bardziej dzielił się tym, co robi, a nie chwalił. Jakoś neutralniej. Nie widziałam tego wcześniej.

— Bo rozminowałaś pole minowe, które odpalało ci to, co czułaś, kiedy byłaś mała. Teraz widzisz tylko to, co jest teraz. A teraz on po prostu mówi o swoich osiągnięciach. Może z czasem ty też zaczniesz mówić.

— Kto wie? Do tej pory nie chciało mi to przejść przez gardło. Gardziłam tym jakoś wewnętrznie.

— Dziwisz się? Nie chciałaś się mizdrzyć jak końska dupa do bata (śmiech).

— Taaa… Może też nie będę tak bardzo czekać aż mnie ktoś zauważy.

— Ktosie już nie są ci potrzebne, chyba że mówimy o jednym konkretnym ktosiu…

— O mnie, w sensie?

Jej(go) krzywa gęba — na sam jej widok mnie trzepie

— Czy ty mówisz poważnie, że nie ma błahych powodów do tego, żeby mieć na kogoś wkurw ot, tak?

— Nie ma.

— Bo chcę cię posłuchać i nie zacząć sobie w tej chwili wrzucać, że brak mi piątej klepki…

— I bardzo dobrze! Jest postęp!

— Właśnie… To znaczy, odruch jeszcze jest, bo powstrzymuję się jedynie rozumowo — wiesz, co mam na myśli…

— Jasne, rozumiem. Poczułaś głód i chciałabyś odruchowo popędzić do lodówki, ale mówisz sobie “nie”, co nie zmienia faktu, że ssanie na wiaderko lodów nadal jest.

— Oooo, dobre (śmiech). Właśnie.

— Ale wiesz, że pierwsze kroki ku tak zwanemu nowemu kosztują trochę wysiłku. I trzeba zacząć od czegoś, czego się wcześniej nie robiło. Na przykład od powstrzymania się od robienia czegoś pod wpływem odruchu.

— O, czyli jest szansa, że nie wejdę w stare koleiny?

— Jak najbardziej. A przynajmniej, że już nie będzie to stuprocentową regułą. Znasz takie znane dość powiedzenie, przypisywane Einsteinowi, ale nie mam pewności czy to faktycznie on powiedział, zresztą — mniejsza z tym — że szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów?

— Tak, znam, ale jakoś nigdy nie potrafiłam go przełożyć na własne życie. Przynajmniej nie świadomie. Ale faktycznie, trudno, żeby się u mnie cokolwiek zmieniło, jeśli tuptam jak chomik w kołowrotku.

— No, to chociaż skończysz z tym samobiczowaniem na początek. To już całkiem sporo.

— Oj, tęsknie za tym. Czuję, że miałabym ochotę sobie nawrzucać za bezsensowność własnych reakcji, ale pociesza mnie to, co mówisz.

— To nie jest wrodzone — pamiętaj. Nikt się nie karze za coś, jeśli ktoś go wcześniej tego nie nauczył. I nie wpoił kryteriów tego, co tej karze podlega, a co nie.

— Dobrze wiedzieć… A co z tym moim wściekiem na jego krzywą gębę?

— Wiesz już, że osoba czy sytuacja, jako taka, nie ma mocy wzbudzania emocji, jeśli ich ziarno nie tkwi w samym człowieku.

— No, wiem. Ale co z tym zrobić?

— Poczekaj. Nie leć tak do przodu, bo ci tyłu zabraknie (śmiech). Co ci mówi ta jego gęba?

— Że jest na coś wkurzony. Prawdopodobnie na mnie.

— A jest?

— Nie wiem.

— To skąd myślisz, że akurat na ciebie?

— Tego też nie wiem, ale to mi wyskakuje samo — jak pajacyk z pudełka.

— Okej, czyli możesz przypuszczać, że to jakieś twoje przyzwyczajenie, kiedy widzisz osobę z taką miną w twoim towarzystwie? Ale pewności nie masz?

— Może tak być. Nie spytałam go nawet, na co jest wkurzony.

— A wiesz na sto procent, że jest wkurzony?

— O, widzisz. Też nie wiem.

— Czyli reagujesz na coś, czego nawet nie jesteś pewna?

— No, na to by wyglądało. Ale co z tego wynika?

— Jak dla mnie, to to, że musisz dokonywać jakiegoś automatycznego założenia u siebie.

— Jakiego na przykład?

— Takiego, że jest zły — w ogóle.

— Okej, ale co z tym dalej?

— Sama czyjaś złość nie miałaby znaczenia, prawda? Czy tak samo podziałałaby na ciebie złość przechodnia na ulicy?

— Raczej nie, ale przechodzień nie byłby, przynajmniej w teorii, zły na mnie. Chociaż mógłby, oczywiście, gdybym mu coś zrobiła, na przykład.

— Dobrze. To powiedzmy, że przechodzień byłby zły na ciebie, bo mu coś zrobiłaś. Jaka tu jest różnica w stosunku do Radka?

— Noooo… że wiedziałabym prawdopodobnie, co zrobiłam i że tak jakby “ma prawo” się na mnie złościć.

— Czyli tu nie ma takiej sytuacji?

— No, właśnie nie. Już od rana taki wstał i jedyne, co zdążyłam zrobić, to pooddychać w jego towarzystwie. Na logikę nie jest to nic, co powinno człowieka wkurzać.

— Ale sama powiedziałaś, że nie jesteś pewna, czy faktycznie był wkurzony.

— Nie jestem, ale poczułam dziwny ucisk w brzuchu na ten widok.

— Właśnie, właśnie. Czyli, kiedy pomyślałaś, że to może być złość na ciebie konkretnie, ten ucisk się pojawił?

— Chyba tak. I poczułam się winna, nie wiadomo czemu.

— Winna, chociaż nic nie zrobiłaś?

— Tak, dokładnie. To zupełnie bez sensu…

— Nie, poczekaj. To ma właśnie wielki sens, tylko nie dla twojej głowy.

— W jakim sensie?

— W takim, że logika tutaj zawodzi. Bo zazwyczaj jest tak, że coś robisz, a ktoś w reakcji na to się wkurza i takie coś wydaje się “normalne”.

— Tak, masz rację. Tutaj brakowało tego elementu, że coś zrobiłam. Wkurw jest bez niczego. To znaczy… pomyślałam, że coś zrobiłam, ale nie mam pojęcia co i próbowałam szybko tego poszukać — na przykład wczoraj. Że ten wkurw mógł u niego się pojawić z opóźnieniem na coś, co zrobiłam wcześniej. No i ten niepokój mnie wtedy zalał, że nie wiem, co zrobiłam źle.

— Otóż to. Czyli jego stan z automatu powiązałaś z tym, co ty zrobiłaś. W ogóle nie było tu opcji, że to może nie mieć związku z tym, co zrobiłaś ani nawet w ogóle z tobą.

— Faktycznie nie.

— A istnieje taka opcja, prawda?

— Że coś tam mu siedzi i że to nie moja wina?

— Tak.

— No, istnieje.

— I co ty na to?

— Czuję drobną różnicę.

— Na plus?

— Tak, jakoś mi ulżyło, chociaż jeszcze mam drobny ucisk, że to tylko opcja, ale że za chwilę może się okazać, że to jednak przeze mnie.

— Okej, ale nawet jeśli, to co?

— Nie wiem właśnie… Myślę…

— Powiedzmy, że coś, co zrobiłaś albo powiedziałaś wcześniej — nie dzisiaj — nagle mu się przypomniało i strzelił tak zwanego focha. I go ma. A ty na ten widok masz kulę w żołądku. Co robisz w takiej sytuacji?

— Zazwyczaj czułam się jak zbity pies cały dzień. I starałam się go unikać, bo on mnie z kolei wkurzał, że ani nie powie, o co chodzi ani nic. Jakbym wiedziała, co konkretnie się stało, to bym mogła coś z tym zrobić — nie wiem — naprawić, przeprosić, cokolwiek. A tak? Tylko kwas i syf w powietrzu. Albo nawet go pytałam czasami, to mówił, że wszystko okej, chociaż widziałam, że daleko jest do okej.

— I mimo to czułaś się winna?

— No, tak, bo skoro to nie było wyjaśnione…

— Przez niego wyjaśnione?

— No, tak.

— Ale nawet jeśli mówił, że jest okej, to ty skądś czułaś, że nie mówi prawdy?

— Tak.

— Ale brałaś pod uwagę, że to okej może dotyczyć spraw między wami, ale może z jakąś jego sprawą jest mu nieokej?

— O, widzisz, dobre pytanie. Nie wiem. Chyba nie brałam. A może brałam?

— Wiesz, dlaczego pytam?

— Nie.

— Bo mam pewien przebłysk.

— Dawaj.

— Powtórzę to jeszcze, ale możemy już powoli założyć, że to, co przy nim czujesz, jest czymś starym, w sensie — z twojej przeszłości?

— No, tak, domyślam się.

— Dziecko może sobie stworzyć skrót myślowy, jeśli nikt go nie wyprowadzi z błędu.

— Jaki?

— Taki, że skoro w jego towarzystwie rodzic źle się czuje, to znaczy, że ono jest przyczyną tego złego samopoczucia. I dziecko zaczyna się czuć winne, choć to kompletnie nie jego wina.

— Czyli myślisz, że tak sobie kiedyś wykoncypowałam, bo nikt mi nie powiedział, że to nie przeze mnie?

— Tak podejrzewam. Skleiło ci się w małym rozumku, że skoro wcześniej na przykład sporo razy któreś z rodziców — może obydwoje — było złe “z powodu” twojego zachowania czy tego, co zrobiłaś, każda krzywa mina, to nieodłączny skutek twoich niecnych działań. Więc skoro nie ma w danym momencie żadnego “nagannego” czynu, który przychodzi ci na myśl, to musiało być coś wcześniej i załączał ci się popłoch, żeby tego poszukać i nadać sens tej krzywej minie.

— No tak, to się trzyma kupy. To w takim razie myślisz, że to dlatego, że nikt mi nie powiedział, że to nie przeze mnie? I nie pozwolił mi od–wierzyć, że ja, to samo zło?

— Wiesz, poprzez proste skojarzenie zrobiłaś sobie skrót i nawet jeśli do niego coś nie pasowało, próbowałaś dopasować tak, żeby ci się składało w sensowną całość. Zabrakło wyjaśnienia, które by ci podpowiedziało, że to w ogóle inna układanka i że niczego nie musisz szukać, bo zresztą ta układanka należy do kogoś zupełnie innego. Zostałaś z ciężkim plecakiem. Nikt nie odwołał alarmu.

— Niech zgadnę… bo sam nie wiedział?

— Dokładnie, co — jak już wiesz — nie zmienia faktu, że boli jak diabli.

— Właśnie…

— I jak teraz z krzywą gębą?

— Mówisz o moim?

— Yhy.

— No, ci powiem, że po tym wszystkim, co tutaj padło… nawet mi się go jakoś żal zaczyna robić…

— Żal, powiadasz?

— Aha… Jak siebie odjęłam z tego równania i on sam w nim został, to zdecydowanie inaczej zaczęło to wyglądać. Mniej to wisi na mnie i przez to miałabym nawet ochotę pomyśleć, że przykro mi, że coś tam miele, co tę gębę mu wykrzywia. O, widzisz! Nawet już gorzej mi to nazywać “krzywą gębą”. Mówiąc tak, czuję się prawie tak jakbym kopała leżącego.

— O, proszę! Ludzkie uczucia ci się pojawiły jak zrzuciłaś z siebie nieswoją winę? Czy też w ogóle winę?

— Tak jakby. Jedyna wina, jaka by mnie teraz interesowała, to kieliszek wina, żeby to oblać (śmiech).

— Zaraz coś znajdziemy. Mam taką jedną butelkę obciążoną sporą zawartością winy… to jest… yyyy … wina (śmiech).

Nudą wieje, że aż strach

— Nudziło ci się kiedyś?

— O, pewnie! Mnóstwo razy. A bo co?

— Bo mi się właśnie nudzi.

— To fantastycznie!

— A co w tym fantastycznego? Dla mnie to męczarnia.

— Dlaczego?

— Nie wiem właśnie. Ale męczy mnie ta nuda.

— A wiesz, co konkretnie cię męczy? Czym jest ta nuda?

— Nie mam nic ciekawego do roboty…

— A potrzebujesz koniecznie coś robić, żeby było ciekawie?

— Lubię robić ciekawe rzeczy.

— To czemu nie robisz?

— Bo mi nic nie przychodzi do głowy. Jedynie same nudne rzeczy.

— Może potrzebowałabyś czegoś nowego?

— Niewykluczone, ale nie wiem, co by to miało być.

— A gdzie tego szukasz?

— Próbuję coś wymyślić.

— I masz pustkę w głowie?

— Właśnie…

— I ta pustka cię męczy? A może ten wysiłek, że usiłujesz coś znaleźć?

— Pewnie i jedno i drugie.

— A próbowałaś kiedyś nie szukać?

— Jak to?

— Tak to. Zwyczajnie.

— Czyli jak? To mam nic nie robić?

— No, a co chcesz robisz, skoro nie wiesz co?

— No, właśnie nie wiem, bo same nudne rzeczy przychodzą mi na myśl. A na te nie mam ochoty.

— Bo może szukasz tam, gdzie tylko takie są. Znane i wyżute doszczętnie, jak guma do żucia, w której już nie ma smaku i nie masz nawet przyjemności z poruszania szczękami.

— A gdzie indziej bym miała szukać?

— A musisz szukać?

— No, jak nie będę szukać, to nie znajdę. Moja babcia mówiła, że od gadania, to się butów nie zrobi.

— Okej, to prawda, ale skąd się bierze pomysł na te buty?

— A bo ja wiem? Z głowy?

— A skąd się pomysł bierze w głowie?

— Nooo… znajdujesz go właśnie… A nie?

— Ale jak znajdujesz?

— A co, sam przychodzi?

— A nie?

— Ale jak ma sam przyjść jeśli mu w tym nie pomogę?

— Okej, ale zależy, co ty uważasz za pomoc.

— Nooo, szukanie.

— I co, działa?

— Nie bardzo. Ani nie mam pomysłu ani sił, żeby szukać. Ani nie wiem gdzie i jak. I jestem coraz bardziej zmęczona tą nudą.

— A może nie nudą tylko tym naprężaniem się, żeby wypatrzyć coś na horyzoncie?

— Może… Tylko co innego miałabym robić?

— Najpierw pomyśl, czemu to nicnierobienie cię tyle kosztuje.

— Nie wiem. To jest właśnie dziwne, że można się tak zmęczyć nie robieniem niczego.

— A może — paradoksalnie — robieniem, bo ty przecież właśnie nie przestajesz robić ani na chwilę. Tylko, że nie robisz nic, co widać gołym okiem.

— Mówisz o tym szukaniu?

— O szukaniu i czymś jeszcze.

— A czym?

— Skoro męczy cię nicnierobienie, to dla mnie jest tu jakiś haczyk.

— Jaki znowu haczyk?

— Coś, co wymusza na tobie to szukanie. Coś, z czego nie zdajesz sobie sprawy. Bez powodu nie robiłabyś nic.

— Jak to?

— Zwyczajnie. Według mnie, ty nie szukasz czegoś ciekawego wyłącznie dla przyjemności.

— Skąd wiesz?

— Bo inaczej by cię to nie męczyło. Byłoby ci równie dobrze z robieniem i z nierobieniem. Skoro tylko robienie sprawia ci frajdę, a nierobienie męczy, to znaczy, że masz coś zapisane małym druczkiem.

— Myślisz, że mam jakiś przymus szukania czegoś do roboty?

— Tak właśnie myślę.

— Ale dlaczego?

— No, i to jest właśnie pytanie za milion dolarów. Jak się dowiesz, to może nie będziesz musiała niczego szukać, tylko albo samo się znajdzie albo nawet jeśli nie będzie nic, to i tak będzie ci dobrze.

— To by było fajnie…

— Prawda?

— Ale, zaraz… To mówisz, że ja szukam czegoś na siłę do roboty?

— Tak, nazywasz to szukaniem czegoś ciekawego. To jest, moim zdaniem, ukryta wymówka umysłu, żeby cię wyprowadzić w pole. No, może nie tak celowo, ale na jedno wychodzi.

— W sensie?

— Kiedy szukasz “czegoś ciekawego” do roboty, tłumaczysz sobie, że w każdej chwili możesz przecież robić milion innych rzeczy, ale akurat wszystko jest zrobione i nie ma konkretnej potrzeby, więc teoretycznie powinnaś mieć spokój, że można sobie pozwolić na leniuchowanie i móc się tym zwyczajnie cieszyć. Zrelaksować i odprężyć. Ale nie ma mowy o relaksie. Jest napięcie. Jest?

— No, jest. I to mega.

— Umysł podpowiada, że musisz zrobić coś ciekawego, bo inaczej się będziesz nudzić, a nuda, to … coś złego, prawda? Uczucie przykrości.

— No, to prawda…

— A wcale nie!

— Jak to nie?

— Nuda, to tylko brak widocznego zajęcia. Aktywnego. Zero w tym napięcia. Po prostu stan bezruchu. Kompletnie neutralny.

— To skąd to napięcie?

— Ano z tego, że masz wdruk z przeszłości, że nuda, to coś złego. Nuda, lenistwo, obijanie się — różne łatki zostały przypisane temu błogosławionemu stanowi (śmiech). Każdy przebywa w tym stanie naturalnie — pomiędzy jednym działaniem a drugim. To tak jak wydech między wdechami. Nikt nie każe ci jechać cały czas na wdechu, no nie?

— Fakt.

— No więc jeżeli ktoś, dajmy na to, autorytet w czyimś dzieciństwie, ma taki sam wdruk, bo ktoś mu włożył, że nudzenie się, to coś złego, dążył do tego, żeby i jego potomstwo wyrosło na “porządnego” człowieka. Bo taką intencję też miał jego rodzic. A porządny człowiek, to człowiek pracowity. Pracowity, czyli wiecznie zajęty. A wiecznie zajęty równa się nie żyjący w zgodzie z naturalnym rytmem działania i niedziałania. Wdechu i wydechu. “Pracowity” człowiek, widząc kogoś, kto “leniuchuje”, dostaje piany na pysku, bo mu to przypomina o jego własnym zaburzonym rytmie i dawno wypartej potrzebie relaksu, resetu i… dopływu świeżych myśli i nowych idei.

— Czyli mówisz, że nuda, czyli nicnierobienie, przynosi nowe myśli?

— Oczywiście! Pod warunkiem, że człowiek może — nudząc się — zrelaksować. Bo jeśli robi to z wiecznym poczuciem winy, bojąc się, że ktoś go na tym przyłapie i nazwie leniem, obibokiem, pasożytem czy jeszcze gorzej, jest jak zaciśnięty wąż ogrodowy — nic do niego nie przychodzi. Nie przepływa swobodnie świeży nurt. Czuje tylko stres i coś, co ludzie często nazywają “pustką”. A to nic innego, tylko silna poduszka energetyczna, która cię oddziela od pola możliwości. Takiego Sezamu z pomysłami.

— I co wtedy?

— Ano nic. Trzeba się ponudzić w nowych warunkach, kiedy nie masz koło siebie strażnika i kiedy sama dla siebie nie jesteś takim strażnikiem, który cię nahajką okłada po plecach za to, że nic nie robisz.

— Ale jak to zrobić?

— Na początek zauważyć, że w ogóle masz takiego strażnika. Masz?

— A jak go namierzyć?

— To jest to ciśnienie, które czujesz. Ten stres, który masz, kiedy nic nie robisz… Ciało to czuje, prawda?

— No tak. Całą mnie nosi.

— No, właśnie to “noszenie”, to taki zduszony w tobie potencjał, jak ciśnienie wody w zaciśniętym ogrodowym wężu, która napiera, ale nie może przepłynąć.

— I co z tym zrobić?

— Czuć po prostu, nie robiąc jednak nic. Nie szukając zajęcia na siłę, bo wtedy zamiatasz to jeszcze bardziej pod dywan.

— Czyli to ciśnienie jest dobre?

— Ani dobre ani złe zasadniczo. Neutralne. Kiedy jednak wiesz, że aby popłynęło i przyniosło ci spokój i nowe pomysły, musisz po prostu świadomie rozluźnić mięśnie i pozwolić na ten stan, niezależnie od natłoku myśli i oskarżeń pod twoim adresem, które ci się kotłują w głowie.

— To tak jakbym miała zignorować matkę, która mnie krytykuje, że “powinnam się wziąć do roboty” albo ojca, że “mam się uczyć”?

— Tak, dokładnie. Wiesz, u nich to wynikało z przekonania, że to jest sposób na dobrego człowieka.

— Taaaa… wiemy, wiemy. Dobre intencje, co?

— O to chodzi. Chcieli dobrze, ale oprócz dorodnych, rumianych jabłuszek, wrzucili też do twojego koszyka parę zgniłków, które zdominowały całość.

— To znaczy, że gdzieś intuicję miałam dobrą po drodze, żeby sobie pozwalać na takie okresy bujania w obłokach, ale z czasem dałam się wziąć pod pantofel tym straszakom i zostałam w takich kleszczach, tak?

— Dokładnie. Chciałaś jednego, ale wiara w to, że to jest złe, nie pozwalała ci ruszyć z miejsca. Zatrzymałaś rzekę, a raczej — usiłowałaś nie dopuścić do jej płynięcia.

— To mówisz, że to mnie najbardziej męczyło w tej nudzie?

— Tak myślę. Organicznie jej potrzebowałaś — i jako odpoczynku i naturalnego odświeżenia — dopływu czegoś nowego — ale hamowało cię cały czas przekonanie, że to jest złe, bo tylko “praca”, czyli zapieprzanie non–stop, jest jedynie słuszną wartością.

— Ale kicha!

— Kosmiczna wprost.

— I tylu ludzi się z tym męczy i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy…

— To fakt. Nawet gdyby ludziom pozwolić na nudę — dać pieniądze na ileś miesięcy, żeby nie musieli pracować — dostaliby szału i zwariowali, gdyby nie wiedzieli, co z tym zrobić, co im w środku napiera, czego nie czują jak nie są ciągle zajęci.

— Ale jaja!

— O, dobrze, że wspominasz o jajach…

— Co? (śmiech)

— Ten stres, który masz, kiedy się nudzisz, można trochę wysiedzieć jak jaja. Możesz sobie wyobrazić, że kiedy nic nie robisz, czyli — nudzisz się — i masz z tego powodu stres, to ten stres jest jak jaja do wysiedzenia. Potrzeba na nich siedzieć i jak kura po prostu być w miejscu i ogrzewać je swoim ciepłem, aż się w końcu wylęgną. Tyle, że nie wiadomo kiedy to nastąpi. Po prostu wtedy, kiedy to nastąpi. Poznasz po pisklakach…

— Dobre…

— I co, nadal nuda wydaje ci się taką męczarnią?

— No, wiesz, muszę to przetestować, ale póki co jestem zainspirowana tym kurnikiem… Kiedy znowu zniosę jakieś jajo, chętnie je wysiedzę i zobaczę, co się niego wylęgnie (śmiech).

Bo ja się boję utyć

— Co tak się badawczo oglądasz w tym lustrze?

— Chyba mi jeden wałek przybył na brzuchu… o, tu… widzisz?

— Nie mam porównania z tym, co było poprzednio.

— No, mniej było… Kurczę, a prawie nic nie jadłam ostatnio…

— Odchudzasz się?

— Prawdę powiedziawszy, to… całe życie. Moje życie, to jedna wielka dieta i walka, żeby nie utyć albo zrzucić, jeśli utyłam. Zresztą, tyję niesamowicie łatwo. I mam wrażenie, że moje myśli ciągle krążą wokół tycia i wagi.

— Pewnie wolałabyś móc jeść wszystko, na co masz ochotę i wyglądać idealnie tak jak chcesz?

— O, i to jak! Marzy mi się coś takiego, ale dla mnie to jak gruszki na wierzbie…

— Dlaczego?

— Bo ja mam tendencje do tycia. Po mamie, po babci, pewnie i po prababci. Wszystkie to miały. Nie były nigdy grube, to fakt. Raczej miały tak zwaną solidną budowę, ale żeby nie utyć, musiały się cały czas trzymać w ryzach. Ja mam identycznie. Męczące to jest strasznie.

— Dlaczego męczące?

— Bo jak tylko czuję, że robi mi się drobna różnica w jakichś spodniach czy coś — w sensie ciaśniej — zaraz mi się humor psuje i znów zaczynam liczenie kalorii.

— Wiesz, gdyby tycie powodowało automatycznie psucie humoru, to wszyscy z taką skłonnością mieliby tak samo.

— A nie mają?

— Nie. Znam sporo tak zwanych “puszystych” osób, które kochają swoje wałeczki i wcale im to nie przeszkadza. Czują się dobrze we własnej skórze.

— To im zazdroszczę, bo ja się czuję dobrze tylko wtedy, kiedy moje ubrania robią się na mnie za luźne.

— Wygląda na to, że jesteś w jakimś zaklętym kręgu. Tycie działa jak włącznik nastroju: tyjesz — zły, chudniesz — dobry, dobry — zły, zły — dobry. I tak się bujasz od jednego do drugiego.

— No, mówiłam ci, że to jest męczące.

— Tylko, że mnie się wydaje, że tycie jest tylko skutkiem czegoś, co ci siedzi głębiej.

— Mam kiepską przemianę materii, po prostu.

— Kiepska przemiana materii, to skutek, a nie przyczyna. Skutek czegoś, w co się kiedyś uwierzyło.

— Że co na przykład?

— Nie wiem na razie, co to jest u ciebie, ale mam podejrzenie, że jest tu drugie dno.

— Ciekawe gdzie.

— Zobaczymy. A co by się stało jak byś utyła i nie mogła już nosić tych rzeczy, które lubisz?

— No, to by była masakra!

— Masakra, czyli co dokładnie?

— No, fatalnie bym się czuła!

— Jak konkretnie?

— Jak wieprz, jak jakiś tucznik.

— A jak się czują wieprz i tucznik?

— Myślę, że okropnie.

— Tak, prawdę powiedziawszy, to ani ty ani ja nie wiemy jak się czują (śmiech). Mówisz raczej o tym, co sądzisz, że one czują, kiedy mają takie ciało. Ale to są twoje uczucia, kiedy na nie patrzysz, nie ich.

— No, tak. To prawda.

— To jakie to jest uczucie?

— Czuję pogardę do samej siebie. Że jestem taka spasiona i tłusta i wstrętna… Brrr!

— Ktoś cię kiedyś tak przezywał?

— Tak. W podstawówce. W mojej klasie była grupa dzieciaków, która mi dokuczała.

— I jak ci wtedy było?

— Sporo już nie pamiętam, ale raczej niewesoło. Mętnie mi się kojarzy, że kiedyś, jak poskarżyłam się mojej mamie, to się roześmiała i powiedziała, że mam ich kopnąć w tyłek, tak jak ona by zrobiła na moim miejscu i się mam nie przejmować.

— Przestałaś się przejmować?

— Gdzie tam! Jedynie przestałam jej o tym mówić, bo to nie miało sensu.

— Stanął kiedyś ktoś w twojej obronie? Ktoś z uczniów czy nauczycieli?

— Nie, nigdy. Wszyscy udawali, że nie widzą. A może faktycznie nie widzieli? Nie wiem.

— A ty się jakoś próbowałaś bronić?

— Raczej kiepsko. Coś tam może im się próbowałam odszczekiwać, ale jak napadali na mnie całą chmarą, niewiele to dawało. Jeszcze bardziej się rozjuszali.

— Czyli myślałaś wtedy, że atakują cię z powodu tego, że jesteś troszkę przy kości?

— A niby z jakiego mieliby to robić powodu, skoro mnie wyzywali od grubych wieprzy? Oni wszyscy szczupli byli… chociaż… zaraz, zaraz… poczekaj… nie… tylko… to dziwne jest…

— Co jest dziwne?

— Były wśród nich dwie dziewczyny, które były zdecydowanie grubsze ode mnie i one też mnie przezywały… Przypomniałam sobie, że mnie to wtedy dziwiło, że grubsze ode mnie i wyzywają mnie od grubych. I że nikt ich nie przezywa, tylko mnie.

— O, widzisz… Może miały coś, co innych trzymało z daleka od ich tuszy?

— Nie wiem czy coś takiego miały, chyba że wredota jest tym czymś, co masz na myśli. Pamiętam, że obie były strasznie wredne i złośliwe. Może ja byłam mięczakiem i dlatego wskakiwali na mnie, a tamte dwie zostawiali w spokoju.

— Poczekaj, ale żebyśmy za bardzo na skrót nie poszli, bo z tego, co mówisz, twoja sylwetka była “powodem”, dla którego ci dokuczali, a ja uważam, że to nie to.

— No, ja nie wiem, co by w takim razie miało być innym powodem.

— Zobacz, te dwie grubsze dziewczyny były zwolnione z przezywania, bo może grupa czuła lęk przed ich “wredotą”, jak to nazwałaś. Być może zdawali sobie sprawę, że lepiej z nimi nie zadzierać, bo można oberwać.

— Mogło tak być, co nie zmienia faktu, że nadmierne kilogramy, to jednak jest powód do kpin z człowieka. Przynajmniej w takim głupim wieku, bo potem, to najwyżej cię za plecami obsmarowują.

— Poczekaj, dojdziemy do tego. Teraz chodzi mi po głowie to, że w przypadku trzech dziewczyn o jakiejś tam zaokrąglonej sylwetce, jedna jest prześladowana, a dwie nie. I te dwie mają w sobie pewną dozę, nazwijmy to, agresji, którą grupa respektuje. I może dlatego ich nie atakuje. Nie wiemy tego na pewno, ale istnieje pewna szansa, że ta cecha trzyma innych na dystans od ich kilogramów.

— One nawet, tak mi się wtedy wydawało, odwracały uwagę innych od swoich tłustych tyłków tymi atakami na mnie.

— Całkiem możliwe. Ale możliwe też, że wcale nie musiały.

— To prawda.

— Ludzie zasadniczo statystycznie nie lubią, kiedy inni się od nich różnią. W jakikolwiek sposób. Osoby o innym nieco kształcie ciała są dla nich takim samym “zagrożeniem” jak ktoś innej rasy czy religii. To stary silny instynkt obrony stada przed niebezpieczeństwem, zupełnie nieświadomy.

— To oni myśleli, że ja im zagrażam?

— Nieświadomie mogli tak uważać i dlatego atakowali. Tamte dwie miały ostre kły i pazury, więc je zostawiali w spokoju, ale ty byłaś jednostką inną i w ich pojęciu słabą, więc sobie na to pozwalali. Nikt im nie pomógł cię poznać i tym samym przekonać, że nie stanowisz dla nich żadnego zagrożenia. A nawet mogłoby się okazać, że się wzajemnie polubicie i twoja tusza przestanie stanowić jakikolwiek zapalnik dla ich lęku przed innością.

— Czy sugerujesz, że to ta moja słabość miała większe znaczenie niż tusza w tym, że mi dokuczali?

— Nazywam to “słabością” na roboczo, ale chodzi o pewną niezdolność do samoobrony, którą stado wyczuwa. Z tego, co zawsze mówiłaś, nie bardzo kto się w domu za tobą ujmował i popierał, więc nauczyłaś się, że jesteś ze wszystkim sama, no i potem na skutki tego nie trzeba było specjalnie czekać.

— Czekaj, czekaj… ale jeszcze muszę tu podrążyć…

— A drąż! Proszę cię uprzejmie!

— Czyli gdybym na przykład była taka tęga jak byłam, ale z pazurem, a może nawet i z poczuciem humoru, tak, żebym ich jęzorem mogła przemielić, to myślisz, że by mnie zostawili w spokoju? I że te nadmierne kilogramy miały z tym, co się wtedy działo, mało wspólnego?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 60.68
drukowana A5
Kolorowa
za 85.09