dla Maurycego
Próżnia
W rocznicę tysiąclecia koronacji Bolesława Chrobrego
— Gorszej nory nie mogłeś znaleźć? –Dżela odruchowo położyła dłoń na swoim brzuchu.
— Nigdzie indziej nie chcieli się ze mną spotkać. Zresztą co nam może jeszcze zaszkodzić? — odparł obojętnie Protor.
— Nie chodzi mi przecież o nas. — szarpnęła go za rękaw. Odwrócił się i spojrzał na nią. Często zastanawiał się dlaczego z nią jest. Znał tyle piękniejszych kobiet. Dżela nie była piękną kobietą, choć piękno, tutaj, kilkaset metrów pod ziemią, zmieniło swoją tradycyjną formę; wciąż było jednak nagrodą za udaną adaptację środowiskową. Dżela jeszcze nie miała łusek, skorupy, nie straciła owłosienia i miała niezły wzrok, a jej skóra była jednolita, bez żadnej plamki.
W korytarzu było coraz więcej bocznych wejść, przez które wchodziło i wychodziło coraz więcej ludzi z różnych poziomów subterry. Można było wszystko kupić: świeże owoce, warzywa, mięso, lekarstwa, broń, narzędzia, nowe spejsery. Dymiły prowizoryczne garkuchnie i wabiły niezwykłym aromatem turkusowe kostki rozkoszy. Rozbrzmiewała muzyka.
Pancerzaki, ludzie o plecach i głowie pokrytych łuskami, specjalizowali się w stosowaniu wiedzy technicznej. Ich paznokcie przekształciły się w ostre, twarde i cieniutkie narzędzia o niepowtarzalnych kształtach. Byli bardzo spokojni, a gdy patrzyli w bok wyginali w charakterystyczny sposób całe ciało.
Bielaki byli pozbawieni owłosienia, o skórze niemal przezroczystej i gdyby nie nosili specyficznych dla siebie tunik, kończących się tuż nad kolanami, w ich klatce można byłoby dostrzec bijące serca i tętniące pajęczyny naczyń krwionośnych. Protor miał kiedyś bielacką kochankę. Była jak ocean.
Tuniki bielaków były pokryte tysiącami poziomych linii o różnych, zmieniających się barwach. Każdy bielak emitował widmo świetlne właściwe tylko jemu. Były dekoderem ciała, pragnień, emocji, bólu, wiedzy… Pozwalało im to przekazywać między sobą nie tylko ważne informacje, ale tworzyć specyficzną sztukę. Bielaki wytworzyły namiastkę odrębnej kultury. Większość znanych artystów była pochodzenia bielackiego.
Pomiędzy tymi dwoma gatunkami żył trzeci, tradycyjny, którego ciała nie wykazywały przeważających cech dywergencji w jedną lub drugą linię adaptacyjną pod ziemią. Dżela i Protor należeli do tej grupy.
— Po co rodzisz na takim świecie? -wyszeptała nagle przez zęby do Dżeli kobieta o czarnych, równo ułożonych cętkach na skórze i kilku kępkach włosów na głowie.
Dżela odepchnęła ją, szybko skręcili w następny korytarz. Skąd ona o tym wie? Pomyślała.
Szelest generatorów był tutaj cichszy. Pusty korytarz biegł idealnie prosto. Protor spojrzał jeszcze raz na spejsera, aby sprawdzić swoje położenie. Współrzędne się zgadzały, jednak żadnego wejścia nie było.
— Cholera, umówiłem się z nimi tutaj, a tu jest ślepy korytarz.
Spojrzał w dal, gdzie korytarz zlewał się w jeden punkcik. W tym momencie drzwi, na których znajdowała się ta iluzja, otworzyły się tuż przed nosem, a gdy zrobili parę kroków przed siebie — nagle zamknęły. Stali w mrocznym pomieszczeniu, usłyszeli kroki i ujrzeli zbliżającą się postać.
— Przepraszam, że nie mogłem stawić się osobiście. W tej chwili mam kilkaset podobnych spotkań jednocześnie. Zresztą ostrożność zwiększa szanse przeżycia. Siadajcie.
Dopiero, gdy usiedli a szklane ściany oślepiająco rozbłysły prawdziwym światłem słonecznym, ściąganym kilkaset metrów pod ziemię przez system zwierciadeł i filtrów przeciwpromiennych, oboje zmrużyli oczy, a Protor zauważył, że Belizerowi nawet nie drgnęła powieka na niebieskich, szeroko otwartych oczach, zniewalających zaufaniem.
Belizer rzekł:
— Może coś przekąsicie? Polecam szczególnie… Żałuję, że nie mogę zjeść z wami.
Zawsze nieogładzony Protor, mając dosyć wszechobecnych glonów w diecie, które Dżela niestrudzenie hodowała i przyrządzała by uniknąć pożywienia powszechnie znanego, rzucił się łapczywie na apetyczną porcję mięsa z warzywami. Dżela kopnęła go pod stołem. Nie znosiła tej grubiańskości. Ona także wiele razy dziwiła się sobie, że jest z kimś takim jak on.
— Tym razem kontenerowiec może wziąć na pokład trzy tysiące osób. Żadnego pancerzaka, ani bielaka. Tylko czyste jednostki ludzkie. Na statku znajduje się las mieszany strefy podzwrotnikowej z runem leśnym, sektor laguny morskiej strefy równikowej i sektor roślinności górskiej z prawdziwym, lodowatym potokiem i pstrągami. Udało nam się uzyskać idealny balans ekosystemów. Poza tym sektor wiejski, miejski, praca, szkoła, plaża, zima, itd. Jak to bywało dawniej. Nazwaliśmy go Gaja. To chluba Ojca, który wysłał już trzysta podobnych jednostek przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Gaja-400 jest największa i najnowocześniejsza.
Dostępna odległość lotu jest praktycznie nieograniczona. Napęd w pełni odnawialny, nawet bariera czasu została skorygowana, posiadamy na wyposażeniu tysiąc komór semihibernacyjnych i klonotrony, gdyby czasoprzestrzeń nie dała się pokonać w jednym cyklu fenotypowym.
Protor pożerał następną sztukę mięsa, a Belizer wydał się Dżeli nawet uprzejmy i przyzwoity, jak żywy, tylko ten dobór słów, których do końca nie rozumiała.
— Najważniejsze jest to, że zostaliście genetycznie zakwalifikowani. Gratuluję wam, bo nie zdarza się to często, jest nas coraz mniej… Możecie czuć się dumni i wyróżnieni. Będziecie prakolebką nowej ludzkości. Miło patrzeć, gdy ktoś ma taki apetyt, panie Protorze. Proszę o pytania.
— Kiedy uciekamy? — spytała Dżela, nie mogąc znaleźć lepszego słowa.
— Niebawem, cztery może pięć dni, ale musicie jeszcze przejść test behawioralny. To formalność. Prawie nigdy nie zdarzyło się, aby kwalifikacje genetyczne zawiodły.
— Prawie? — rzucił poirytowany Protor i w tej samej chwili poczuł ból brzucha. Przeżarłem się, pomyślał i spytał:
— Gdzie jest łazienka?
— Niebieskie drzwi.
Włożył łeb pod strumień zimnej wody, a gdy podniósł i spojrzał w lustro ujrzał za sobą… Belizera.
— Co ty tu robisz?
— Musisz ją zostawić.
— Kogo?
— Nie udawaj idioty. Ona nie może lecieć z tobą.
— Dlaczego?
— Ona jest trefna. Przecież sam wiesz. Żywy relikt.
— Albo my dwoje, albo koniec z tymi genowymi bredniami!
Protor szybko wyszedł i ku swojemu zdziwieniu spostrzegł, że ten sam Belizer siedzi i rozmawia przy stole z Dżelą jak gdyby nigdy nic. Prezentował wizualizację najnowszego kontenerowca. Wrócił więc szybko do łazienki i zobaczył ponownie tego samego, lecz innego Belizera, stojącego nadal przy lustrze. Jeszcze raz odchylił drzwi i popatrzył na niego, który gestykulując rozmawiał z Dżelą. Byli identyczni. Belizer, ten kolejny obok niego, uśmiechnął się i pokiwał szyderczo palcem.
— O co tu chodzi?
— Przecież mówiłem ci, że załatwiam wiele spraw w jednym czasie.
Protor nie czekał dłużej. Wrócił do stołu i nie zwracając uwagi na ożywioną rozmowę chwycił Dżelę za rękę.
— Idziemy stąd. Nic tutaj po nas!
Dżela próbowała stawiać opór. Przechylił jeszcze salaterkę zielonego groszku i rzekł:
— Żałuj kupo polimerów, że nie możesz poczuć smaku żarcia.
I wydał z siebie gardłowe beknięcie wprost na eleganckiego prezentera.
— Żałuję. Ty też żałuj, bo i tak do nas wrócisz.
Gdy wyszli na zewnątrz Dżela zdenerwowana krzyknęła:
— Mam ciebie już dosyć nienażarty idioto! Co ci znowu odbiło? Pierwsi, którzy się zgodzili nas zabrać, a ty wszystko zepsułeś. Ile razy mówiłam ci, żebyś nie żarł tych trucizn. Mózg ci lasują.
— Twoje glony, ta cholerna chlorella, grzyby, pleśń i gryzonie mi nie wystarczą. Jestem silnym mężczyzną!
— Przecież oni muszą coś sypać do tego żarcia. Zielony groszek trzysta metrów pod ziemią?
— Gdyby nie sypali dawno byśmy tu wszyscy pozdychali, a jednak żyjemy.
— Ja jakoś nie zdechłam. Mało ci promieniowania? Widziałeś gdzieś małe dzieci inne niż pancerzaków lub bielaków? Nawet nie widziałeś jak to produkują.
— Może nie zdechłaś, ale… — Protor przerwał Dżeli i nagle urwał. Zawsze był impulsywny, bo nie miewał dylematów.
— Ale jestem reliktem? To chciałeś powiedzieć?
— Dżela, zaufaj mi, wiem co robię. Mam intuicję, że przerobiliby nas na karmę dla egzotycznych zwierzaków z Alfa Centauri. Słyszałem już o takich przypadkach, nikt nad tym nie panuje.
— A jaki mamy wybór? Możemy tu zostać i żreć co dają lub czekać aż nas spali na popiół. Ja chcę żyć, Protor, wiesz o co chodzi.
— Oni wszyscy już o tym wiedzą. Dlatego nikt nie chce ciebie wziąć.
— Bo jestem w ciąży? Ostatnia ludzka kobieta w subterze?
Wsiedli do kuli. Zajęli pierwsze dwa fotele w samym środku. Protor wpisał współrzędne i kula niezauważalnie ruszyła z miejsca. Mimo wielkiej prędkości mknęli płynnie, bowiem kabina była posadowiona na żyroskopach. Kula płynęła wydrążonym korytarzem w głębi ziemi na magnetycznych łożyskach mając na pokładzie co najmniej trzydzieści osób. Co jakiś czas przystawała, aby ktoś mógł wsiąść lub wysiąść. Podczas podróży wszyscy patrzyli bez słów w hologramy umieszczone naprzeciwko twarzy pełne dynamicznych obrazów. Otwierano kolejny poziom z megageneratorem na głębokości dwu tysięcy metrów, drążono nowe korytarze i osiedla na głębokości pięciuset metrów, następny pancerzak piastował odpowiedzialną funkcję w przemyśle, a kolejny bielak reformował system edukacji. Zakładano nowoczesne subagroterria o niezwykłej wydajności plonów i przypominano, rok po roku, kosmiczne zdarzenie, które to wszystko zapoczątkowało
…Osiemdziesiąt lat od zarejestrowania gigantycznego natężenia neutrin w podziemnych laboratoriach na całym świecie, w dniu kalendarzowym siedemnastego czerwca, zabłysło na niebie drugie słońce. Przez parę tygodni nie było nocy, później na niebie pojawiła się gigantyczna zorza, a ptaki, morskie ssaki i wiele innych stworzeń straciło orientację przestrzenną aż w końcu się zaczęło…
— Protor, ono się chyba rusza. — szepnęła Dżela. Protor nie zareagował.
…Pod wpływem rosnącego promieniowania kosmicznego atmosfera ziemi ulegała perforacji. Promieniowanie nicestwiło biosferę. Ludzkości groziła klęska głodu i epidemia chorób popromiennych. Kiedy zwierzęta wielkości człowieka i większe od niego wyginęły, człowiek znalazł już nową siedzibę i powoli przystosowywał się do zaistniałych warunków pod ziemią. Supernowe w sylurze czy kredzie również powodowały, że życie zmieniało radykalnie swoją formę przetrwania, dlaczego teraz miałoby być inaczej? Wszystko było zgodne z prawami przyrody…
— Pójdźmy dziś na jakiś dopaminer. Dawno już nie byliśmy. Jutro wyślemy swoje kody do innych Ojców. W końcu na kogoś trafimy. Jesteśmy młodzi i zdrowi. Za tydzień nie będzie nas już tutaj. Wspomnisz moje słowa, Dżela. O, jest jeszcze wolna przestrzeń na dopaminerze 28-134-93.
Protor zajrzał do spejsera.
— Rezerwuję dla nas, dopaminują Stykslersi. Twoja ulubiona kapela!
Dżela kiwnęła z aprobatą głową i wpatrywała się w hologram informacyjny, bardzo to lubiła.
Obok nich siedziała bielacka para z dzieckiem, rodzice byli pochłonięci wymianą wrażeń bo ich tuniki gwałtownie zmieniały barwę, niczym pożar, a ich pociecha siedząc bez opieki odwróciła się do Protora i podniosła tunikę. Zobaczył żywe wnętrzności, w których się coś szybko poruszało w kształcie niebieskiej, włochatej kuli, a gdy Protor z niesmakiem skrzywił się dzieciak otworzył usta, z których wyskoczyła ta sama kulka i rozpłaszczyła się na twarzy dziecka, przyjmując w jednym momencie kształt twarzy Protora. Zaskoczony poderwał się z krzesła.
— Patrz, patrz! Dżela, to są te dziwaczne zwierzaki z Alfa Centauri, taki jeden kosztuje dwie sfery mieszkalne, kieszonkowy, a są też wielkie. Ale ich na to oczywiście stać… Usiadł z kwaśną miną, gdy w tej samej chwili dwoje bielackich rodziców obróciło się, a dziecko momentalnie wróciło do niewinnego wyglądu, tunika skrzyła się jasną zielenią. Widząc zirytowaną twarz Protora skierowaną na ich dziecko koszulki rodziców zapłonęły na czerwono i purpurowo.
Wiedział, że w tej chwili zgłaszają ten niezręczny incydent przez spejsera jako agresywne wykroczenie w miejscu publicznym. Dżela dopiero oderwała wzrok od hologramów, nie mając pojęcia co się wcześniej tutaj wydarzyło.
— Tyle mandatów już zapłaciłeś, że stać by nas było na nową sferę… ale ty… nie.. co ci przeszkadza w tych wrażliwych ludziach? Kamizelka chłopca zapłonęła soczystą zielenią, kiedy dzieciak wcisnął dłoń w dłoń matki. Tunika na torsie ojca pociemniała w purpurę. Protor nie potrzebował tłumacza
Setki ludzi, pancerzaków i bielaków ciągnęło korytarzami stemplowanymi błyszczącymi wspornikami. Wreszcie znaleźli się w gigantycznej grocie wykutej w białym kamieniu, który w dotyku był prawie miękki. Każdy kto tutaj przybył przechodził przez wąskie, ciasne przejścia, z których wytaczał się w przezroczystej kuli, zwanej monadą. Tysiące kul-monad przesuwało się jak piórka w poziomie i w pionie ścian groty, mogącej z łatwością pomieścić cztery wielkie katedry, a gdy nagle wielka, magnetyczna scena, przybywszy znikąd, zawisła w samym środku przestrzeni, dało się słyszeć ciche, pojedyncze dźwięki. W takt muzyki monady odbijały się od siebie. Protor czuł w kościach, że dziś ich wyrwie w górę. Podczas dopaminerów uaktywniano pole degrawitacyjne. Na wirującej scenie była jedna, nieruchoma postać artysty. Każde najmniejsze drgnięcie nienaturalnie długich palców wywoływało dźwięk, każdy ruch dowolnej części ciała rozbrzmiewał. W zależności od szybkości ruchów, ilości poruszanych części ciała słuchaczy dobiegały różnorodne tony i miary. Każdy dźwięk emitował inne widmo światła. Białą grotę wypełniły niezwykłe iluminacje i hipnotyczne kaskady dźwięków.
Dopaminer zapowiadał się nieźle. W miarę jak taniec stawał się gwałtowniejszy, feerie świateł i girlandy dźwięków, wypełniały wielką jaskinię niespodziewaną witalnością kilkaset metrów pod martwą skorupą Ziemi.
Kiedy artysta wprawiał swoje ciało-instrument w nieprawdopodobnie szybkie ruchy, za którymi płynęły kaskady dźwięków i świateł, jakby nie z tego świata, rozlegał się piękny głos jak błyskawica na ciemnym niebie. Wszyscy na to czekali. Najpierw jeden, drugi, trzeci aż w końcu nie można było ich zliczyć. Brzmiał chóralny śpiew i snopy białego światła skierowały się na zawieszoną w powietrzu, magnetyczną platformę. Tysiące serc biło w rytm tej samej synkopy. Ludzie płakali ze szczęścia.
Wokół ludzkiego tancerza, ubranego w jaskrawe i lekkie odzienie, pojawił się chór nagich, bezwłosych albinosów — bielaków. Strumienie białych świateł tak podświetliły ich ciała, że wyglądali jak przezroczyste szklanki wody, w których ktoś umieścił żywe wnętrzności i kości. Zaczęli intonować pieśń budzącą strach i radość jednocześnie. Dżela była przekonana, że rytm wybijały ich widzialne, bielackie serca. Po raz kolejny Stykslersi nie zawiedli. Słowa finałowej piosenki: „Nim się zacznie koniec, a początek skończy…” wykrzyczeli w euforii wszyscy, a kuliste monady skakały jak bąbelki w gotującej się wodzie. W każdej monadzie umieszczony był mikrofon i tysiące głosów zostało przetworzonych w syntezatorze w jeden wspólny flażolet; teraz dla ruchu ciała artysty głównym tworzywem dźwiękowym stał się ekstatyczny krzyk publiczności, który przetwarzał ruchem w zaskakujące improwizacje muzyczno-świetlne. Po chwili ukazał się wielki hologram przerażającego świata na powierzchni. Wszystkie większe spotkania ludzi kończyły się w subterze ilustracją umarłego świata u góry.
Ze ścian zaczęły wydobywać się kłęby niebieskiej mgły o korzennym zapachu i słodkim smaku. Wypełniły przestrzeń i nastąpiła błoga cisza. Oprócz zjawiskowego zapachu i smaku mgła, zwana chemartist, zawierała substancje uspokajające, niezbędne do zaaplikowania stłoczonemu tłumowi na niewielkiej przestrzeni.
Platforma z artystami zniknęła tak szybko jak się pojawiła. Monady iskrzyły fluorescencją, a pojedynczych ludzi wypełniło poczucie upajającego szczęścia. Protor najbardziej lubił tę chwilę, chwilę, w której tak wielu pancerzaków, bielaków i tych jak on było jednym.
Po zakończeniu każdy udał się do wyjścia według wskazań osobistego spejsera, a później znikał w kulach sunących po niekończącym się labiryncie podziemnych tuneli. Zdumiewające, że tak wielka liczba osób w krótkim czasie rozpłynęła się nie wiadomo gdzie.
Protor i Dżela szli za rękę. Od dłuższego czasu już tak nie robili.
— Dlaczego musimy stąd uciekać, Dżela? Przecież tu jest tak dobrze? Pięknie jest. — wyraźnie roztkliwiony zagadnął Protor.
Korytarze były pełne słonecznego światła i bryzy świeżego powietrza. Obok płynął strumień krystalicznej wody, którą można było ugasić pragnienie. Wiele par szło obok nich w tym samym uniesieniu, chemartist jeszcze działał. Tylko po dopaminerach widywano tak wiele mieszanych par bielaków, pancerzaków i ludzi.
Kule w cichym szeleście rozwoziły szczęśliwców do najdalszych zakamarków submiasta. Ci którzy się tu urodzili bardzo kochali to miejsce.
Nagle Protor poczuł, że ktoś na kulowym przystanku ciągnie go za ramię.
— Protor, Protor, stary druhu! Wieki całe! Oczy za tobą wypłakałem!
Rzucił mu się na szyję i serdecznie uściskał; niewysoki, szczupły o chłopięco roześmianej twarzy nieznajomy i kręconych, jasnych włosach.
— To ty Neutro? Nie mogę uwierzyć! — z wyraźną sympatią zmierzwił kędzierzawą już nieco szpakowatą czuprynę o głowę niższemu przybyszowi.
— Miałeś się odezwać, a przepadłeś jak kamień w wodę. Nikt nie pozwolił mi skontaktować się z tobą, mówili że nie wolno, a ty tak po prostu zapomniałeś. — z wyrzutem ciągnął Protor.
— Wybacz bracie. Chciałem, ale mi także zabronili. Mówili, że przenieśli cię na subkontynent… — nie zdążył dokończyć, bo Protor odwrócił się szybko i wyraźnie zagniewany udał się w kierunku nadciągającej kuli.
— Widzę, że się zmieniłeś dryblasie już nie bijesz, ale się gniewasz, gdy cię ktoś zdenerwuje. Zawsze to jakiś postęp. — Neutro nie ustępował.
— Kto to jest? — spytała Dżela.
Protor jednak nie wsiadł do kuli. Może się i zmienił, ale dla tych, których kochał zawsze był prostoduszny. Odwrócił się i uśmiechnął:
— To jest ten mądrzejszy jakiego w życiu ma każdy. Dziś pewnie zarządza pancerzakami na poziomie zero? Zawsze o tym marzył.
Neutro uśmiechnął się. Należał do tych ludzi, na których trudno się gniewać. W Dżeli wzbudził od razu sympatię, tym bardziej gdy usłyszała o poziomie zero. Nie wytrzymała.
— Byłeś na poziomie zero?
Zapadła cisza. Protor i Dżela patrzyli na niego z wypiekami na twarzach.
— Byłem. — jego chłopięca twarz spochmurniała — ale nie ma się czym chwalić.
Neutro spojrzał na spejsera.
— Protorku, mam propozycję. Zapraszam was do Laguny. Nie możecie mi odmówić!
— Do Laguny? Kilkakrotnie próbowaliśmy się tam dostać, ale nigdy nie otrzymaliśmy zgody.
Laguna była tym czym dawniej była stolica. Każdy z mieszkańców subterry miał prawo ją zobaczyć, nasycić się jej wielkością i przepychem, ale kolejka była długa.
— Spróbuję to załatwić. — porozumiewawczo wtrącił Neutro i uśmiechnął się tak, że na dwu policzkach zarysowały się dołki. Rzeczywiście trudno było go nie lubić.
Nagle z bocznego, zastrzeżonego korytarza trakcji wytoczyła się mała, biała kula i rozsunęły się drzwi.
— Wsiadajcie. — powiedział Neutro.
— To twoja? Tylko twoja? — z osłupieniem zapytał Protor.
— No, wsiadajcie, bo nie mamy wiele czasu.
To była bardzo szybka, szykowna kula. Szybka i wygodna. Dżela i Protor nigdy nie sunęli trakcją zastrzeżoną i do tego białą kulą, prawie sami.
— Dlaczego tak ceniony w strukturach człowiek jak ty, chodzi na dopaminery dla zwykłego tłumu? — spytała zaciekawiona Dżela.
— Kiedy tylko mogę staram się nie opuścić żadnego występu chóru albinosów, a poza tym mam bardzo nudne i smutne życie. Zresztą sama spójrz na Protora i na mnie, kto by pomyślał, że jesteśmy rówieśnikami?
— Dlaczego się szybciej starzejesz? — spytała Dżela.
— Po prostu pracuję w strefie zagrożenia, tam wszystko się szybciej starzeje. Próbujemy opóźnić to co i tak… — nie zdążył dokończyć, gdyż kula zaczęła wykonywać ruch pionowy. Dżela i Protor przestali go słuchać, byli przejęci tym, że poruszali się kulą w pionowej trakcji pierwszy raz w życiu. I to jeszcze kulą uprzywilejowaną dla czterech osób. Instynktownie rozłożyli ręce w obie strony. Neutro włączył rozpylacz prawie niewidzialnej, niebieskiej mgiełki i charakterystyczna tonacja chóru albinosów wypełniła całą kabinę. Wszyscy zapadli w lekki sen.
Po jakimś czasie obudziła ich czerwona mgiełka. Wyszli z kuli i szybko znaleźli się w samym centrum Laguny. Pierwszy raz w życiu. Wszystkie opowieści były dalekie od tego co ujrzeli. Przez całe życie żyli w niewielkich korytarzach, grotach, największa przestrzeń jaką znali to dopaminery, a tutaj nie było ściany skalnej aż po sam horyzont. Wysoko nad głowami kłębiły się hologramy chmur w prawdziwych promieniach słońca. Było niezwykle jasno. Gdzie niegdzie rosły najprawdziwsze drzewa o jasnozielonych liściach i różnokolorowe kwiaty w geometrycznych klombach. Na środku placu wznosiła się świątynia z trzema portalami dla każdej podziemnej populacji. W centralnym miejscu na portalu dla ludzi była wyrzeźbiona piękna korona z fleuronami. Symbol utraconej królewskości, a z wewnątrz dochodziły echa modlitwy o powrót korony… Dżela mimowolnie szeptała.
Jednak zapierające dech w piersiach miało być to co ujrzeli za chwilę. Jedną ze ścian, wysoką prawie na sto metrów, stanowiło potężne akwarium z podwodnymi roślinami i zwierzętami w najbardziej okazałych formach oraz barwach jakie mogli sobie tylko wyśnić, czytając książki i oglądając filmy o dawnym życiu. Płaszczki, rekiny, kalmary, żółwie, ławice ryb, meduzy i delfiny, a pomiędzy nimi falujące wisiory podwodnych roślin…
Takich miejsc na Ziemi, a w zasadzie pod, było już tylko kilka. Kiedy przeszli nieco dalej weszli do niewysokiego lasku, przez który płynęła rzeczka, nieopodal w fosie pływały łabędzie, żółwie i ryby. Dżela miała łzy w oczach.
— Najtęższe umysły świata pracowały nad tym zamiast zająć się czymś praktycznym. — skwitował zimno Neutro.
— To znaczy, że to wszystko nie jest prawdziwe? — spytała Dżela.
— A widzisz gdzieś tu ptasie gówno? –rzucił Protor. Neutro jakby tego nie słyszał nadal ciągnął swoim nienagannym stylem.
— Zależy co rozumiesz przez „prawdziwe”? Bo są tu owszem prawdziwe, molekularne bioidy, wystarczy im tylko światło do funkcjonowania, każdy atom wie co ma robić, wszystko się uzupełnia. Cały układ utrzymywany jest w idealnej równowadze.
— Coś jak Belizery? — niewzruszony zjawiskiem wyrecytował Protor.
— Tak, to ta sama technologia. Ale… — Neutro zatrzymał się i wyraźnie zdziwiony zapytał:
— Skąd znasz Belizery?
Protor uśmiechnął się.
— Jadłem z jednym obiad. Tak obyty człowiek jak ty może sobie sam odpowiedzieć na pytanie o czym rozmawialiśmy podczas przekąski.
— O co ci znowu chodzi?
— O to, że udajesz idiotę. Zjawiasz się niespodziewanie na dopaminerze dla motłochu, wozisz nas swoją białą kuleńką zastrzeżonymi trakcjami, bierzesz w miejsce, na które normalni ludzie czekają pół życia, pokazujesz nakręcane zabaweczki, gdy nasz świat skwierczy na patelni, a każdy przeraźliwie próbuje stąd uciec.
— Co ty wygadujesz? Najtęższe umysły pracują nad wytworzeniem pola elektromagnetycznego nad kulą ziemską. Mamy punktowe pola na globie, gdzie to już działa. Możemy odzyskać atmosferę, może nie za naszego życia, ale odzyskamy całą planetę. Nie można uciekać. Nie można się poddawać.
— Nie wierzymy w to, że można żyć pod ziemią i czekać aż wreszcie wszystko naprawią najtęższe umysły. Ziemia i tak się spali jak skwarek, promieniowanie nie ustanie. Chcemy stąd uciekać. Każdy chce! Neutro, nie widzicie tego? Zawsze wszystko potrafiłeś zrozumieć, najzawilsze twierdzenia, tylko nie innych ludzi. Przecież nie będę żył dwieście lat, kończąc jako przezroczysty robal podziwiany na dopaminerach.
Protor objął ramieniem Dżelę jak ojciec obejmuje dziecko. Neutro zamyślił się. Wyciągnął spejsera, coś w nim pogmerał.
— Chodźcie tędy.
Protor i Dżela nie ruszyli się nawet.
— No chodźcie! — krzyknął poirytowany i poszedł przed siebie nie oglądając się za nimi.
Wielkie ptaki przeleciały tuż nad ich głowami, gdy podchodzili do wysokiej ściany gigantycznego akwarium. Neutro spojrzał do góry i gdy zobaczył oddalające się ptaki powiedział niecierpliwie:
— Oddajcie mi swoje spejsery. No oddawajcie, nie mamy czasu.
Włożył je do ciężkiej skrzynki, którą taszczył cały czas ze sobą i zamknął. Nagle niewielkie drzwi w ścianie akwarium otwarły się. Odruchowo odskoczyli zlęknieni, że wyleje się na nich ściana wody. Po chwili zobaczyli zmyślną konstrukcję i nie ukrywając podziwu rozglądali się wokoło, idąc dalej za Neutro. Szaroniebieski rekin podpłynął na wyciągnięcie ręki. Miał straszne, malutkie, czarne, beznamiętne oczka.
Korytarz był wyłożony mahoniowymi kasetonami z prawdziwego drewna na ścianach i czarną, połyskliwą deską na podłodze. Skąpy strumień światła prowadził paroma zakrętami do środka pięknego pomieszczenia. Ściany wyłożone szlifowanymi marmurami, w których znajdowały się skamieniałe szczątki życia epoki kambru, syluru, karbonu… Na podłodze grube drewno z dużą ilością sęków. Po chwili można było zauważyć, że jest to skamieniałe drewno. Pośrodku przezroczysty bar z blatem z górskiego kwarcu i paru gości, którzy nie zwracając na nikogo uwagi widzą wszystko. Barman był pancerzakiem, który nie mógł już swobodnie kręcić głową. Z tyłu wyglądał jak jeden z amonitów zdobiących przepierzenia. Na ścianach przy każdym stole wisiał snop słonecznego światła z akomodowanych zwierciadeł. Usiedli przy jednym z nich. Nastało kłopotliwe milczenie.
— Bracie, nie uciekaj z nimi. Nic o nich nie wiesz.– w końcu wydusił z siebie Neutro.
— Jesteście braćmi? — zdziwiona odezwała się Dżela.
— Hmmm, braćmi? Leżeliśmy obok siebie na tej samej półce, ale w różnych słoikach.
— Życie jest tutaj możliwe. Wiele razy tak już bywało. Odtworzymy pole magnetyczne Ziemi i zrównoważymy biosferę.
— Wrócimy zatem na gotowe braciszku. Przywitasz mnie na kosmodromie jako gadająca stonoga. Nie namówisz mnie na dwustuletnie obligacje.
— Wiem co ci chodzi po głowie. Byłem niedawno na powierzchni w magnetycznym grzybie. Widziałem jak startowały kolejne statki „ojców”. Znów kolejny „ojciec” wyprawiał swoje dzieci w podróż donikąd. To chory umysł. Po całym świecie rozsyła Belizery i kompletuje genomy. Przecież w odległości co najmniej dwudziestu tysięcy lat świetlnych nie ma żadnego miejsca, gdzie życie mogłoby przetrwać. Dwadzieścia tysięcy lat świetlnych! Czy ty to rozumiesz? Chcesz dać sobie wmówić, że to tylko poobiednia drzemka pod palmą na basenie?
— Jest sto miliardów galaktyk, a w każdej z nich sto miliardów gwiazd. Musi się wreszcie udać, braciszku. Coś się znajdzie.
— Im nie chodzi o człowieka. Nie wierzcie w te brednie o naturalnych ekosystemach. To sekta Hawkinsfoola. Im chodzi o idealny zestaw genów, który będzie krążył w pustce kosmicznej na wypadek, gdyby… Takie części zamienne dobierane według instrukcji. Dla nich życie to gen, a nie organizm. Nie chcą was ratować, ale interesują ich klocki, z których się składacie.
Dżela nic nie mówiła, lecz uważnie słuchała. W jej głowie narastał strach, przed którym nie ma wyjścia, tak jak nie ma drogi ucieczki przed tym co ją niechybnie czeka. Głębiej już żyć w Ziemi nie możemy, bo przestajemy być ludźmi, a na powierzchni nie ma warunków do życia, bo jedna z tryliona gwiazd eksplodowała właśnie tutaj, wbrew prawom Chandrasekhara i obliczeniom naukowców. Ale życie każe żyć dalej.
Kiedy dorastała z tą świadomością jakoś do niej przywykła. Wierzyła, że ktoś znajdzie rozwiązanie zanim dorośnie i wszyscy będą żyć jak jej prapra-babcia, aż w końcu (wiedziała od kiedy), coś jej nie pozwalało już tak spokojnie myśleć o tym wszystkim. Musiała znaleźć rozwiązanie sama i to jak najszybciej.
Pancerzak przyniósł posiłek, na którego widok Protor zapomniał o wszystkich dylematach. Dżela tego w nim nie lubiła, tak jak nie lubiła tego jedzenia. Była pewna, że coś z nim jest nie tak… że coś tam dodają… i to coś ma wpływ na ludzi… na nich.
— Zatem, kochany bracie, powiedz nam kiedy Ziemia zamieni się w Marsa? — bez zakłopotania zapytał Protor, smakując swoje ulubione danie z dzieciństwa. Dżela przegryzała jakąś macę z glonów, którą zawsze nosiła przy sobie i piła wodę.
Neutro pierwszy raz zwrócił się do niej:
— Dżela, dlaczego nic nie jesz?
Protor wyraźnie usatysfakcjonowany wyśmienitą kolacją odpowiedział za nią:
— Jada tylko glony, grzyby, a od święta szczura. Zresztą prowadzimy piękną hodowlę tych szlachetnych zwierząt. Uważa, że to żarcie steruje naszym myśleniem, ale na mnie nie działa, bo jak wiesz nie grzeszę myśleniem. A gdzie ty pomieszkujesz i w jakim towarzystwie braciszku?
— Mieszkam sam, ale nie mam jednego, stałego miejsca. Zależy, gdzie jest praca do wykonania. Brałem udział w budowie Laguny, zajmowałem się…
Nie zdążył dokończyć, gdy Protor rzucił obcesowo:
— W zasadzie to nie mam pewności, że i ty nie jesteś Belizerem?
Neutro nie przejął się docinkami. Spokojny i uśmiechnięty zapytał:
— Słyszałeś coś o projekcie Wenecja?
— Coś mi się kojarzy ze szkoły — po czym wyrecytował — Jakoś nikomu tam jednak płetwy nie urosły. — dodał z naciskiem, gdy pancerzak przyniósł nowe butelki i zabierał puste talerze. Protor oglądnął pod światło zawartość butelki i patrząc w oczy Neutro wycedził:
— Byłeś lepszy. Do dziś nie wiem kto o tym zdecydował? Ten wzorowy i miły będzie myślał, a ten nienażarty i impulsywny będzie rył w ziemi. Skoro padło na ciebie to myśl brachu! Powiedz do cholery jak się wydostać z tej klatki i nie pieprz mi farmazonów jakbyśmy siedzieli na sztucznej plaży. Spotykamy się nagle po tylu latach, a ty mi stawiasz jedzonko z dzieciństwa i prawisz o Wenecji? Musimy się stąd wydostać. Nie chcemy przejść na sobie przyspieszonego kursu o ewolucji i przekonać się czy zmiany są dziedziczne czy nabyte. Tacy jak wy na pewno wiecie, gdzie można stąd uciec. — rzucił sztućce na stół, zassał szczelinę w zębach i dodał — Braciszku.
Neutro machnął do pancerzaka i coś mu szepnął. Pancerzak po chwili przyniósł bardzo długie, cienkie, podobne do menzurki, trzy naczynia, które służą do kosztowania aerodrinków, niezwykle cenionych ostatnimi czasy. Neutro ustawił naczynia koło siebie i zaznaczył na wszystkich z nich laseropisem takie same poziome linie. Nie zrażał się tym, że Protor nie zwracał na niego uwagi.
— Spójrz. Te dwa mniejsze mają taką samą pojemność, ale ten trzeci ma dwa razy większą niż jeden mały. Jeśli do dużego naleję zawartości tych dwóch to powinno być dwa razy tyle, czyli do tej linii. Ni mniej ni więcej. Zrobię ci zatem drinka.
Do jednej małej rurki wlał alkohol, a do drugiej colę. Przelał obie do dużej i podświetlił laseropisem. Powierzchnia drinka była wyraźnie poniżej oczekiwanej linii.
— Uciec można już tylko tutaj. — Neutro spojrzał na Protora i powtórzył bardzo poważnie.
— Tylko tu jest jeszcze wolna przestrzeń. O kontrakcji objętości pewno też coś pamiętasz? — po czym wypił całą zawartość jednym haustem i dodał:
— Ale jak dotąd — stamtąd nie ma jak na razie powrotu. To jeszcze nie Wenecja.
Dżela poczuła drżenie, była wzruszona. Nic z tego nie rozumiała, ale poczuła się szczęśliwa. Nie potrafiła tego ukryć. Uśmiechnęła się. Na jednej ze ścian, jak prawie we wszystkich miejscach publicznych subterry, eksponowano bieżący widok powierzchni Ziemi. Niebo iskrzyło się łunami purpury i fioletu. Zorze iluminowały wszystkimi widzialnymi kolorami. Po raz pierwszy poczuła, że to nie jest jej obce i niebezpieczne miejsce. Poczuła, że można stąd jednak uciec, chociaż nie rozumiała dokąd.
— Ucieczka w głąb materii. Wolę już genozjady. I to mówi inżynier, naukowiec, materialista, człowiek, który twardo stąpa pod ziemią. Dziwne, że nam się to wszystko na łeb jeszcze nie zawaliło! Kontraktacja objętości. Koncept w sam raz do drinka. Idziemy stąd. Nic tu po nas. Wstając zawyrokował w swoim stylu Protor i jak zawsze przechylił do otwartej buzi niedojedzony półmisek zakąsek.
— Znamy budowę może tylko szóstej części materii z jakiej złożony jest wszechświat, pozostałych pięć szóstych nie składa się z cząstek, z których jesteśmy zbudowani, ani nawet z cząstek, których istnienia się domyślamy z równań. Wracamy do większej części, albo może do całości? Zejście o rząd wielkości w głąb stałej Plancka to jedna z możliwości.
Neutro tracił swój charakterystyczny spokój, gdy zaczynał o tym mówić. Widać, że wiele o tym wie i wiele nad tym rozmyśla.
— Idziemy stąd Dżela, nic tu po nas.
— Pytałeś o szanse, Protor. Odbyło się już kilka tajnych ekspedycji do Interioru Plancka w projekcie Wenecja. Wyniki są jeszcze analizowane, ale wstępnie wygląda to na tyle obiecująco, że rząd przyjął projekt Nowej Kolonizacji. Takie są fakty.
— A jest tam co jeść, bo o więcej nie śmiem pytać?
— Wszystko jest funkcją względną, nasze pokrewieństwo też. To moje współrzędne. Jeśli się zdecydujesz, mogę cię zarekomendować, ja na pewno zostaję tutaj. To wszystko co mogę dla ciebie, przepraszam, dla was zrobić.
Wyciągnął rękę, ale Protor jej nie uścisnął.
Wszyscy wyszli w pośpiechu i milczeniu. Trudno było nie podziwiać Laguny. Każdy z mieszkańców subterry mógł się znaleźć tutaj co najwyżej dwa razy w życiu. Kwitły magnolie, storczyki, lilie, migdałki; w małym sosnowym lasku na wzgórzu błyskały kępy wrzosów i rododendronów, ludzie kąpali się w namiastce oceanu, a niektórzy nawet próbowali serfować na sztucznych falach. Gdzie okiem sięgnąć przeplatały się różnorodne strefy roślinne w najbardziej niespodziewanych układach.
Promienie dwu słońc były wszechobecne, a letni, gorący, pełen słońca dzień nie do zapomnienia. Do góry wznosiła się ściana morskiej głębiny, kłębiąc się falistymi kształtami i turkusowymi kolorami. Na samej górze leniwie płynęły chmury. Protor zauważył, że nie ma już ptaków.
Podczas podróży kulą nie zamienili ani jednego słowa. Dżela poczuła kolejne drgnienie życia i tylko dlatego nie chciała rozmawiać z Protorem, który zapewne będzie uparty jak zawsze.
Wyszli z kuli nie pożegnawszy się z Neutro, a on nie odwrócił do nich twarzy.