E-book
7.35
drukowana A5
34.17
Trzewia Miłości

Bezpłatny fragment - Trzewia Miłości

TYLKO DLA DOROSŁYCH 18+


Objętość:
166 str.
ISBN:
978-83-8104-556-8
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 34.17

Wprowadzenie

Trzewia Miłości to zbiór 35 krótkich opowiadań, a raczej facecji, pozbawionych wyraźnej puenty utworów okraszonych nutą czarnego humoru. Nie jest to ambitna lektura, która bezlitośnie wciąga czytelnika tak, że ten jest zmuszony zrezygnować na tydzień z teatru życia, byleby tylko ujrzeć ostatnią stronę powieści i wyrwać się w końcu z jej objęć. Stworzyłem ten zbiór bardziej z myślą o czytaniu do poduszki, gdy po męczącym dniu w pracy, po użeraniu się z szefem bądź wykładowcą, po pęknięciu turbiny w zajechanym dieslu, po setce innych zależności Murphy’ego, na które jesteśmy narażeni każdego dnia — mamy ochotę się wyłączyć, zresetować umysł, i przyjąć przed snem pigułkę z nieskrępowanej głupoty i abstrakcji, która naświetli absurd życia i choć trochę poprawi nam humor. Jeśli przynajmniej jedno z opowiadań wywoła Twój uśmiech na twarzy, drogi czytelniku, bądź czytelniczko — to spełniłem swoje zadanie. Zanim jednak przystąpisz do degustacji, zalecam podkładkę z dystansu do świata, może być w postaci whisky z lodem. Pośmiejemy się bowiem z psycholi i dziwaków, fetyszystów i zboczeńców, ze mnie i z Ciebie. Będzie też o tytułowej miłości, formach jakie przyjmuje, i o tym, jaki ma związek z trzewiami. Przerost formy nad treścią w pełnej krasie; Przytaczając słowa Franciszka Bilwerdyna -,,Nieważne jak dobry jesteś w uprawianiu beletrystyki — ważne jak przy tym wyglądasz’’.

Wstęp

Przeglądasz zawartość skrzynki pocztowej. Rachunki, więcej rachunków, i ulotki, te same od kilku miesięcy. Kolekcjonowanie papierowych reklam okolicznych melin nigdy nie było twoją pasją, więc w bezwarunkowym odruchu odrzucasz kolorowe skrawki na kupkę, której przeznaczeniem będzie kosz na śmieci. Otwierasz szafkę pod zlewem. Trzeźwiejesz z porannego stuporu za sprawą nieprzyjemnego odoru martwego mięsa. Twój wzrok wyostrza się i zatrzymuje na drugim stosiku, tym wyciągającym szpony po twe pieniądze. Dostrzegasz nieoznaczoną kopertę, która umknęła wcześniej twej uwadze. Pozbawiona stempli i adresu, zamiast tego przyozdobiona tłustymi odciskami palców, które zapewne nie znają pojęcia manicure. Już masz otwierać tajemniczą przesyłkę, gdy nagle ambitny w swej nekrozie ból brzucha zgina cię wpół. Biegniesz do kibla, by nie zawalić majtek. Myjesz ręce, podziwiasz paznokcie wyrzeźbione przez profesjonalną manicurzystkę. Wracasz do kuchni. Tym razem nic nie stoi między tobą, a zawartością koperty. W środku bez niespodzianek — list. Gęsto zapisany, a raczej nabazgrany nieludzką, bezwstydną kaligrafią, którą ledwo udaje ci się rozszyfrować. Jest to zaproszenie do nowo otwartej restauracji na obrzeżach miasta. Forma reklamy, jak i treść pełna neologizmów i niejasnego bełkotu jest niezbyt zachęcająca, masz jednak wolną sobotę, i stwierdzasz, że nie zaszkodzi sprawdzić.

Z zewnątrz prezentuje się na swój sposób nieźle, choć kiczowato. Kolorowe neony, pstrokata markiza z fallicznymi frędzlami i wycięty z kartonu człowiek przy głównym wejściu, witający cię kurtuazyjnym uśmiechem. Kierujesz się do środka, walcząc przy tym z drzwiami, na których jakiś debil umieścił napis ciągnij. Wewnątrz — antykadencja i konsekwencja. Wszechobecny przerost formy nad treścią. Wystrój jest różnorodny, a przekaz niejasny. Nie wiesz jakiej kuchni się spodziewać. Wybierasz miejsce przy oknie, dekorowanym całunem nocy. Siadasz na ogrodowym krześle (przestajesz się zastanawiać nad sensem wystroju) i prosisz o kartę. Twoim oczom ukazuje się lista dań, których nazwy niewiele ci mówią. Tajemnica podsyca twój apetyt, decydujesz się więc na jelita pełne miłościzupę otrzewną. Rudowłosa kelnerka obsługująca cię byłaby nawet ładna, gdyby nie miała dziwnego grzyba na ustach. Dopiero teraz zwracasz uwagę na pustkę w lokalu. Poza tobą w najsłabiej oświetlonym kącie sali siedzi jakiś brodaty prostak, wlepiający bezczelnie wzrok w twą buźkę. Udajesz, że tego nie dostrzegasz. Po kilku minutach kelnerka wraca z tacą parującej dobroci. W całym tym położeniu zaczynasz wierzyć, że otrzymasz kiszkę jelitową z nadzieniem z łajna. Twoim oczom ukazuje się jednak pospolity schabowy z ziemniakami i pomidorowa z kluskami. Kelnerka życzy smacznego i uśmiecha się z wdziękiem. Mimowolnie koncentrujesz wzrok na osobliwej narośli, która zdaje się rosnąć na twoich oczach. Przypominasz sobie szybko i manierach i dziękujesz za posiłek. Ruda jednak nie odchodzi, zdaje się, że czeka w napięciu na degustację. Wbijasz więc tępy nóż w kotleta, raniąc go śmiertelnie. Wnętrzności w postaci topionego sera i kwaszonego ogórka wypływają żałośnie z konającego kawałka mięsa. Nabijasz trzewia na widelec i wkładasz do ust. Mięso wydaje agonalne tchnienie, z łatwością ustępując miażdżącej sile zębów. Jest niezwykle kruche, a przy tym delikatne, a doprawione w sam raz, tak jak lubisz. Jesteś tak zaskoczony, że zapominasz o czekającej na wyrok kelnerce. Błyskawicznie pochłaniasz zawartość talerza, zlizując sok po surówce z białej kapusty. A zupa? Nie żadna zupa, a pieprzona ambrozja. Rzucasz się na talerz niebiańskiej substancji zalewając przy tym nową koszulę. Nie zwracasz na to uwagi, skupiając się na wrażeniach z kubków smakowych. Kelnerka klaszcze w dłonie na ten widok, powtarzając jakieś słowa, które brzmią jak japoński. To zapewne twój umysł szwankuje od nadmiaru gastronomicznych orgazmów. Po wszystkim wiotczejesz, i opadasz na ogrodowy mebel, wycieńczony, ale usatysfakcjonowany. Prosisz o rachunek. Wszystko wydaje się teraz piękniejsze, nawet grzyb u kelnerki jakby się zmniejszył, a i kwota na paragonie pozytywnie cię zaskakuje.

Wychodząc rozglądasz się po okolicy. Dopiero teraz zauważasz, że po drugiej stronie ulicy stoi jeszcze jedna restauracja. To raczej określenie na wyrost, gdy mówi się o budce z hot-dogami. Na szybkie ścierwo nie masz już miejsca, ale poziom endorfin w twoim ciele jeszcze się nie ustabilizował (wydawanie kasy jest w dechę — limfocyt typu T), więc przechodzisz przez ulicę, by kupić coś na wynos. Z grzeczności, skoro podszedłeś, zostaje na puszce coli. Widok nędznej imitacji jedzenia, niby jakiegoś doppelgängera zdrowej, świeżej żywności wywraca ci kiszki, smagane jeszcze ciepłą pomidorową. Sprzedawca obmacuje wszystko, co jadalne łapami porośniętymi kłakami i warstwą brudu. W pojemniku z sosem dostrzegasz poskręcane siwe włosy i coś, co wygląda na złuszczoną skórę. W dodatku nędznik za ladą wygląda jakoś dziwnie znajomo. Drapie się po brodzie i kolejne odłamki z bakteryjnego granatu lądują na połaciach tłuszczu i cukrów prostych. Zdaje się, że to… Niedorzeczna sytuacja, on wygląda, jak obdartus, który gapił się na Ciebie w tamtej restauracji. Teraz też to robi, przeszywając cię martwym, rybim wzrokiem. Po chwili uśmiecha się obnażając spróchniałe koniuszki zębów i wyciąga rękę w twoją stronę. Próbujesz się odsunąć, ale twoje nogi odmawiają posłuszeństwa, niefortunnie wrastając w ziemię. W końcu mocnym szarpnięciem wyrywasz się z niewidzialnych sideł. Rzucasz bliżej niezidentyfikowane monety na ladę i bez słowa odchodzisz pośpiesznym krokiem. Coś z tym gościem jest nie tak, kołacze ci myśl w głowie. Oddalasz się już na znaczną odległość, ciekawość jednak święci tryumfy i po raz ostatni odwracasz się by objąć wzrokiem tą obskurną budę. Oczywiście nie ma po niej śladu. Osłabiony umysł racjonalizuje na wszelkie sposoby ten błąd w systemie — jest ciemno, zamknął budę, zgasił światła i nie widać z daleka, podczepił kółka i odjechał na śniadym koniu. W końcu umysł się zamyka, i dopuszcza do siebie inne wrażenia zmysłowe. Coś ciąży ci w kieszeni marynarki. Sięgasz i pod palcami czujesz jakiś metalowy przedmiot. Nieśmiertelnik. Księżyc odbija tłuste ślady palców od gładkiej powierzchni. Odwracasz przedmiot, na którym wygrawerowano Trzewia Miłości zapraszają ponownie! W końcu ustępujesz miejsca pierwotnym odruchom, i pożywną zawartość żołądka zostawiasz na chodniku. Ogarnia cię smutek na widok autorskiego kolażu i, co cię zaskakuje, nagły, wręcz wilczy głód. A może tak coś na szybko (a może hot-doga)?

Apoptoza I

1

— Patrz. Leci Wąglik.

— Jebnięty gość. Miał się nie wychylać… Kurwa, Wąglik co ci mówiłem? To delikatna sprawa, a ty sobie hasasz po łączce, jak Calineczka.

— Sorry, Bonzo, zafajdałem gacie i głupio mi było.

— No ładnie. Przesrałeś swoją szansę, teraz moja kolej.

— Nie no daj spokój, jeszcze jedna próba, ostatnia! Tylko o to cię proszę, dam z siebie wszystko.

— Oj dałeś, nawet coś w zanadrzu. Petrov, podetrzyj tej łajzie tyłek, i przypilnuj, żeby nie wybrał się na spacer, ja ogarnę ten burdel.

— Ta jest!

— Powodzenia, Bonzo.

— Ssij włochate jajca Wąglik. Lecę.

Tum tu tum, tu tu tum. Taka muzyka grała, gdy Bonzo zbliżał się do domu spokojnej starości na Medview Lane. Niewielka mieścina na północy, początek wiosny. Rześkie powietrze unoszące się w powietrzu. Zapach koni, kotów, i żwirowej posypki do butów. Bonzo skupił się na maksymalnym zakleszczeniu zwieraczy, nie mógł pozwolić sobie na taką wpadkę, jak przygłupi Wąglik. Był w końcu liderem. Zbliżając się do niewielkiego Gmachu, ciemne słońce odbijało się od jego białych spodni moro. To był znak.

Trzy wiewiórki przeleciały nad pasmem jezior i rzek. Widziały wszystko z góry. Tam był człowiek, a raczej jego resztki. Zdeptany przez protezy, zaszlachtowany laskami i spłaszczony wózkami inwalidzkimi. To był zły omen dla Bonzo i jego węgierskich sił specjalnych.

Czuł jak zwieracze otwierają się, a wodnista brązowa ciecz ścieka mu po umięśnionej nodze. Stał przed drzwiami gmachu. Wąglik i Petrov przyglądali się z bezpiecznej odległości, skryci za kuriozalnej wielkości głazem. Nie było szansy na odwrót. Użył kołatki w kształcie kołatki. Głuchy dźwięk rozległ się w rzeczywistości i w jego głowie. Tupanie, coraz bliższe. Drzwi gładko rozpostarły się przed jego osobą, a za nimi — archaicznie stereotypowy kamerdyner.

— Witam, sir Bonzo. Wszyscy oczekują Pańskiego przybycia. Zapraszam do środka — wykonał zachęcający gest.

— Skąd znasz moje imię? Wąglik tu był? Wygadał się ze wszystkiego!?

— Pan Wąglik nie dotarł nawet do Zagajnika Idiotów, nie mówiąc już o Polanie Zagłady. My wiemy WSZYSTKO. Ale o tym później. Proszę, Arubarusolukthrakng stygnie.

— Aruba-co?

— Nalewka z dojrzałych odleżyn, specjalność Domów Starczej Uciechy. Zapraszam do jadalni.


Przeszli przez ogromnie mały hall, zatrzymali się w skromnej, olbrzymiej jadalni urządzonej barokowo. Bonzo czuł się przytłoczony lampionami na wysokim suficie, i dywanem z wzorami psiej kupy na ścianie. Dopiero po chwili zauważył niemal stumilowy stół zapełniony niemal do ostatniego miejsca niemal najstarszymi ludźmi tej planety. Byli po trzydziestce, ale przed studwudziestką. Strzelali z trzydziestek ósemek do zdeformowanych dzieci na prowizorycznym placu zabaw za oknem. Niektóre z dzieci próbowały uciec, większości z nich brakowało jednak kończyn, oczu, uszu, a nawet głowy, więc było to problematyczne. Oniemiały Bonzo z otwartymi ustami przyglądał się, jak grupka krzepkich kamerdynerów rozbija czym prędzej ścianę potężnymi młotami, pozostawiając wielką dziurę, z której niemal najstarsi mogli z łatwością wykończyć ohydne abominacje. Niezwykła humanitarność wzmacniała ich zdolności manualne, gdyż wszystkie strzały trafiały w głowę (pod warunkiem, że kreatury je posiadały) gwarantując szybkie zejście.

— To doroczny bal kostiumowy, organizowany w celach charytatywnych. Pomagamy ludziom uzależnionym od nadziewania croissantów naturalnymi płynami ciała. Naszym celem jest oczyszczenie piekarni i sklepów spożywczych z rogalików wypełnionych ropą, krwią, stolcem, lub co najgorsze — arbuzami. Jak sam Pan widzi, nasza organizacja dokłada wszelkich starań, by poranki były przyjemne, a noce upojne, natomiast jednoosobowe narady w latrynach — gładkie i bezbolesne. Jednak Pan nadal chce nas osłabić. Myślę jednak, że uda mi się to z Pana wykoncypować. Tymczasem zapraszam na Arubarusolukthrakng. Ze świeżymi paznokciami smakuje wybornie.

Bonzo nie wiedział, ale już wiedział. Nie wyjdzie stąd żywy, albo wyjdzie martwy. Tak czy inaczej, zachował pokerową twarz, i programując pretensjonalny uśmiech towarzyski podszedł do stołu i przyjął lampkę z zielonkawym trunkiem.

— Za nowy układ! Nie dajmy się strawić jelitom niewierności! — wydusił z siebie starszy bratanek Szou’n, przydrożny alfons z botanicznej rodziny.

— Heil Muscat. Heil Porto. — odparł Bonzo, w myślach klepiąc po plecach za przestudiowanie savoir-vivre organizacji Domy Spokojnej Starości sp. z.o.o. Wziął porządny haust trunku i niemal natychmiast zatańczył salsę. To był orgazm w płynie. Nie zważając na nic rzucił się w stronę barku po dolewkę. Lampka nie była mu potrzebna, butelka też nie, roztrzaskał ją więc czym prędzej o granitową posadzkę, i począł nie tylko zlizywać zieloną rozkosz wraz z odłamkami szkła, ale jednocześnie precyzyjnie wypełniać płynem najmniejsze nawet otwory ciała. Eksplozja ekstazy niemal rozrywała go od środka, dostał drgawek i migotania komorowo-przedsionkowego.

— Sir Bonzo, nalegam, by Pan usiadł, Błękitny respirator zjawi się lada moment, a On nie toleruje ludzi w postawie stojącej.

Bonzo powracał z upiornego majaku. Umysł cofał się do rzeczywistości, gdzie trzymał lampkę z nienaruszonym trunkiem w smoliście białej dłoni.

— Wszystko ma być siedzące bądź leżące, Galmanadzie, tout suite! — poganiał kamerdyner z drzwi kamerdynera z okna.

— Ugrabulabung!

— Potem dostaniesz chrupki serowe, pomóż mi teraz z nim, opary go wylizały. Podaj krzesło… Nie, poczekaj! Już za późno… Sir Bonzo, robiłem co w mej mocy, by doprowadzić te porozumienie do skutku. Jednak Błękitny Respirator już tu jest, czuję jego szkarłatny oddech. Teraz los twój jest w Jego palcach. Strzeżcie się stojący, nadchodzi On!

2

— Udało mu się! Wszedł do środka.

— Nie wierć się, ja tu pracuję — Petrov skrobał w pocie czoła chude pośladki Wąglika, a gówna nie było końca — nie dosrywaj nowych partii, nie nadążam ze skrobaniem. W dodatku nakapało mi do ust.

— Wybacz, to z tych emocji.

— Posłuchaj mnie uważnie. Musisz być skupiony. Gdy przyjdzie pora, powinniśmy być w gotowości, by mu pomóc. Hej, hej! Nie myśl o tym teraz zbyt intensywnie, inaczej trzeba ci będzie zbudować tamę dookoła tej chudej dupy.


Nie było zbyt zimno. Zaledwie nieco ciepło. Dokładnie to trochę cieplej, niż nie tak znów zimno. Tymi szczegółami nie powinien zajmować się człowiek obawiający się o własne życie. Bonzo nie mógł się jednak powstrzymać. Wyobrażał sobie te spotkanie, analizował je na wszelkie możliwe sposoby, uczył się najbardziej chwytliwych jego zdaniem kwestii — Ależ owszem, ten spryskiwacz do krzeseł czyni cuda, a ta pomadka do zwichnięć biodrowych! Żona byłaby dumna, jego wysokość. Bzdurne teksty zlewały się z przyjacielskimi pogawędkami z koła rybaków leśnych, a wzniosłe kwestie i imperatywne improwizacje tonęły w oceanie duchowych łez rozpaczy. Jednakowoż… Tak, zdecydowanie robi się coraz chłodniej, przy czym temperatura powietrza pozostaje bez zmian, przy wahaniach dodatnich temperatury spodni — Bonzo zeszczał się akurat w momencie Wielkiego Wzejścia. Błękitny Respirator spadł z nieba schodów, i potykając się po drodze o czyściec dywanów wylądował z impetem na Ziemi martwych śladów po butach, nieopodal wzbierającego jeziora amoniakalnej jaźni.

Donośny huk i głuche uderzenie przebudziły Bonza z myślowego kogel-mogel. Tak więc nadszedł ten moment. Dobre pierwsze wrażenie jest kluczowe. Odwrócę się powoli i ukło…

— Ekhm. Ekhm! — echo żądań Respiratora zmroziło krew w żyłach okolicznych trutni i biednych kamerdynerów.

— Kładź się głupcze, no już! — kamerdyner wprost rzucił się na zesztywniałego ze strachu Bonza. Gdy już obaj znaleźli się w bezpiecznym, horyzontalnym położeniu nastała chwila ciszy, nieznośnie długa chwila.

Pojedynek

Oparte na faktach

Poznałem go jeszcze za dzieciaka. Tak właściwie to on zapoznał się z moją twarzą. Rzecz działa się w wiosenne popołudnie. Słodki zapach kwitnącego ścierwa, wiatr muskający mi ciemną czuprynę, ja — ubrany w ulubione dżinsy z szelkami, wesoły, rozbawiony i beztroski. Psociłem na podwórku sąsiada, wówczas już denata. Porzucony trawnik na tle pustego, obskurnego budynku, który dawno temu zatracił status prawdziwego domu. Cienie pobliskich kasztanowców rzutujące na hermetyczną panoramę. Oniryczne wspomnienie nabiera ostrości. W jednym momencie następuje zaćmienie. Tak drodzy czytelnicy, stało się najgorsze — cholerny konik polny wskoczył mi na twarz. Bodźce cielesne nie dopuszczają do siebie tego faktu, ale umysł wie swoje. Emocje, emocje przejmują kontrolę. Panika, ucieczka, przerażenie… Zaćmienie.

Było kilka wyraźniejszych urywków z wadliwego systemu zwanego pamięcią. Mówią, że człowiek jest wart tyle, ile jego wspomnienia. Ucieczka przed psem, upadek na rowerze, manto od rodziców, dojenie krowy, sen z kostuchą, jeszcze jeden upadek na rowerze i kolejna ucieczka przed psem. Jak wartościowym byłem dzieciakiem? Czy może jak tchórzliwym?

Tak, wspomnienie z gnijącego ogródka sąsiada zacierało się z czasem, sprowadzone zostało do beznamiętnej ciekawostki — to się faktycznie stało, czy to był tylko sen? Skłoniłem się ku drugiej wersji i tak to zostawiłem na kolejne lata, zostawiając przeszłość samej sobie. Nic nie przygotowało mnie na to co miało się wydarzyć.


Cięcie. Precyzyjne, chirurgiczne. Fragment jednego z wielu nadzwyczaj zwyczajnych wiosennych wieczorów. Ja, dobre 10 lat starszy od dzieciaka w szelkach, z rozwiniętymi syndromami dojrzewania. Skromny pęk kluczy wyciągam z kieszeni, otwieram wrota nieszczęścia pod osłoną żyjących cieni. Robię krok, przekraczam próg, sięgam do kontaktu. Rzetelna, solidna praca, by te 30 sekund mojego życia nie było godnych zapamiętania. Światło zalewa pomieszczenie, jednocześnie ciemność wypełnia mój umysł. Skurwiel włamał się do środka. Siedzi jak gdyby nigdy nic na szufladce na buty. Patrzy mi prosto w oczy. Jestem sparaliżowany, nie potrafię się oprzeć jego świdrującemu spojrzeniu. Nie rozumiem, ale on wie, co robić, i przemawia.

Wróciłem. Po twojej minie wnioskuję, że mnie pamiętasz. Sprowadzają mnie niedokończone sprawy. Mam zamiar zjeść twoją twarz. Tak więc proszę uprzejmie, usiądź wygodnie, i nie stawiaj oporu. To nie będzie bolało…. Żartowałem, ty dwunożny pojebie. Siadaj i nie ruszaj się, im bardziej będziesz wierzgał, tym większy sprawie Ci ból, pięciopalczasta abominacjo z bananem między kończynami.

Tu wspomnienie się urywa, tak po prostu. Patrzę na swoją twarz w lustrze i widzę, że ktoś pokrzyżował mu plany. On nie powiedział jednak ostatniego słowa.

Następna z licznych wiosennych nocy. Nie śpię, bo jest gorąco. Gram na konsoli, więc jest gorąco. Otwieram okno, bo jest gorąco. Słyszę głuchy stuk rolety i ignoruję dźwięk, bo jestem głupcem. Nie przerywam ratowania świata. Po chwili kolejny stuk, wyraźnie głośniejszy, agresywniejszy. W tym momencie otrząsam się. Lawina wydarzeń ostatnich lat zamyka się w dwóch ogniskowych — chłopcu z szelkami i łebku w drzwiach domu. Wiem, co to jest. Wiem, kto puka. Przybył po swoją zdobycz, na obiad do przydrożnej knajpy. Dzień dobry Panu, proszę, oto karta. Dziś szef kuchni poleca gałki oczne w zalewie i grillowane nozdrza z sałatką z wągrów. Kurwa, ocknij się fagasie! — spoliczkowałem apetyczną buźkę i ocuciłem się z ponurej wizji. Nogi od razu zaczęły działać nie czekając na pozwolenie z góry. Wybiegłem z pokoju zamykając drzwi. Przerażenie nie pozwalało mi na nic. Na szczęście z odsieczą przybyła Gwardia Narodowa… To znaczy moja matka. Wpuściłem ją do jaskini potwora zamykając drzwi. Po kilku minutach wadliwej komunikacji przez barierę drzwiową i rzekomych przesłankach o zabezpieczonym terenie postanowiłem przekonać się na własne oczy. Wszedłem nieśmiało rozglądając się dokładnie. On był cwany. Mógł się schować przed Gwardią i przeczekać incydent. Chciał mi zeżreć twarz we śnie, na pewno miał przemyślane rozmaite ewentualności. Kolejne pół godziny pieczołowitych poszukiwań. Kiecka mamy od kurczowego trzymania zmiętoszona była niczym melony emerytowanej kurtyzany. W końcu zgodnie stwierdziliśmy, że zlękniony intruz ewakuował się z powrotem przez otwarte okno. Chcąc ratować przed rodzicielką resztki honoru dałem do zrozumienia, że mogę zostać sam i położę się spać. To niesamowite, ale naprawdę tak zrobiłem. Miło się zaskoczyłem. Po stosunkowo dobrze przespanej nocy, z twarzą na miejscu wznowiłem poszukiwania o poranku. I nic. Nie ma go, zwiał. Koniec z otwieraniem okna, odpuści sobie, znajdzie inną owieczkę.

Popołudniowe Słońce było wyjątkowo dokuczliwe, a ja przekonałem się, że zsuwanie rolety może doprowadzić do nagłego skurczu jąder do rozmiaru orzechów leśnych. Ciemny kształt, wielki i przerażający wyłonił się z czeluści przyjaźnie żółtego materiału. Czyhał tam cały ten czas, więc czemu nie zaatakował. Nie ruszał się. Zaryzykowałem, i przysunąłem się bliżej kształtu. Tak, to zdecydowanie był on. Jednak coś tu nie pasowało. Był nie tylko martwy, ale też spłaszczony, jak naleśnik z ubogiej rodziny. I wtedy zrozumiałem.

On nigdy nie chciał mi zjeść twarzy… Nie, to nie tak. Zjadłby moją twarz, dając mi przy tym istotną lekcję życia — lekcję pokory, lekcję wzgardzania konsumpcjonizmem, przestrogę przed podążaniem za propagandą mass-mediów i wzorcami urody promowanymi przez kolorowe pisma, lekcję bycia mężczyzną. Poznałem go jako wielkiego, zielonego skurczybyka. Pożegnałem jak człowieka. Mój nemezis… mój przyjaciel — konik polny.

Wspaniały Kumpel

Greg zerknął na zegarek i zabrał się za zmyślanie wymówki. Obiecał sobie, że nie zawiedzie więcej najlepszego kumpla, ale w tej kwestii notorycznie dawał dupy (kumpel lubił dominować, choć na penisa był zmuszony zakładać przedłużkę). Coś po drugiej stronie ulicy przykuło uwagę Grega i w jednej chwili jego problemy wzięły sobie urlop. Coś ruszało się żywiołowo, a po krótkiej inspekcji Greg stwierdził, że coś jest ulicznym obdartusem. Bezdomny entuzjastycznie wymachiwał przemoczonym kartonem. Treść napisu na kartonie wprawiła Grega w osłupienie.,,ZA 5 ZŁ POSTAWIE WIELKĄ PARUJĄCĄ KUPE NA TWOICH OCZAH’’ wypisane koślawymi drukowanymi literami człowieka, który nie dba o kultywowanie poprawnej polszczyzny.

Kloszard dostrzegł Grega i uśmiechnął się obnażając spróchniałe koniuszki zębów. Odwrócił karton i tym razem napis głosił:,,DZISIAJ JADŁEM KEBAB ZE ŚMIECI”. Greg spojrzał się w lewo, w prawo, ponownie w lewo i przeszedł pospiesznie na drugą stronę.

— Witam szanownego pana w łaźni U Włodzimierza. Proszę NIE mówić mi Włodek. — wyciągnął brudną rękę do Grega, najpierw dotarł do niego jednak zabójczy smród gnoju i zgnilizny. Greg wziął porządny haust tych wyziewów przyprawiając się o erekcję godną samego Zeusa, a następnie uścisnął dłoń interlokutora.

— Dzień Dobry. Mam na imię Greg, miło pana poznać.

— Greg? Panie, co to za imię? — palec Włodzimierza doznał szoku i schował się w jaskini niezdrowo żółtych smarków.

— Od Grzegorza. Mój ku… to znaczy moja dziewczyna przezywa mnie żartobliwie Greg (dodaje,,moja dziweczko’”, ale ten fakt Greg opuścił).

— No niech będzie, że Greg, nieważne. Cieszę się, że wpadł pan do mojego skromnego butiku, dziś mamy ofertę specjalną. — wykonał ręką teatralny gest zaproszenia.

— No właśnie, co do tej oferty to zapytam wprost. Rozumiem, że usługa według standardów konstytucyjnych? Bo nigdzie w mieście nie spotkałem tak niskiej stawki, chcę wiedzieć, czy nie wchodzę w jakiś czarny rynek?

— Panie, jaki czarny, gdzie pan tu czarnucha widzisz? Masz pan tu certyfikat, o, tutaj — sięgnął do kieszeni kamizelki po pergamin, rozwinął, a Gregowi ukazało się pismo z oficjalnym znakiem wodnym UE i Ministra Finansów.

— Wygląda na-a pra-awdziiwy. — Greg w tym momencie soczyście spuścił się na różowo (specjalna dieta buraczana), chrząknął z powagą i zmarszczył brwi. Włodzimierz zdawał się niczego nie dostrzec.

— Bo jest, panie, teraz na czarno się nawet nie opłaci, za dużo zachodu z tym! — machnął ręką. Palec lewej w tym czasie wygrzebał skarb z jamy i obdarował jego słodyczą spierzchnięte usta kloszarda.

— A za 5zł się opłaci? Przecież w każdym innym punkcie płaciłem od 10 wzwyż.

— Ja na zapisy przyjmuję, takie kolejki, panie kochany. Dziś luźniejszy dzień, to biorę z łapanki, tak tylko na telefon. Masz pan okazję życia.

— Wie pan, jestem dość wymagający, a na Srelpie nie kojarzę punktu,,U Włodka’’.

— Włodzimierza. — poprawił Grega, jako profesjonalista zamaskował jednak ślady irytacji w głosie -Bom niszowy, tak na mieście gadają to się przyjęło, ten, jak to, andergrand reprezentuje. Wpisz mnie pan w Srajgramie, na pewno pan znajdziesz kupe pochlebnych opinii.

— Kupe, to dobre — sztuczny śmiech Grega zadziałał, Włodkowi puściły nerwy.

— Słuchaj chłopie, kolejke mi tylko robisz, ja grzecznie sie staram, bo mi na porządnego faceta żeś wyglądał ale chcesz seansu, to idź pan do kogo innego, ja na dziś zamykam.

— Już pan zamyka, oj panie Włodku — ciągnął szyderczym tonem — nie przystoi tak, godzina trzynasta, największy szczyt, klientów pan zawiedzie.

— Aj tam, niech se szukają gdzie indziej atrakcji, i tak mi się odechciało już, a idź mi pan.

— Miłego dnia, Włodku — Greg i tak nie miał czasu na jego ulubioną opcję full service, ale przeciągając rozmowę mógł zaciągać się bagiennymi wyziewami tego żywego ścierwa. Niestety na rozdrażnienie po ejakulacji nie znalazł jeszcze remedium, więc staruchowi się oberwało.

— Dla ciebie Włodzimierzu, chamie jeden! — Greg nie zwracał już jednak uwagi na głos za plecami.

Przyspieszył kroku, a do listy problemów dorzucił polepioną dowodami męskości bieliznę, gdyż jego kumpel był chorobliwie zazdrosny. Po drodze Greg wstąpił do miejskiego szaletu i dokładnie zlizał spermę z majtek. Było to okropne uczucie, bo miał fobię co do dźwięku ocierania języka o materiał, ale nie było innego wyjścia. Telefon wibrował w odbycie Grega, wycisnął go pewnym pchnięciem i sięgnął do spodni. Wiadomość od kumpla,,Znowu dałeś dupy. Jak dojdziesz do mnie, czeka Cię sroga kara. Oliwię osprzęt, którym ją wymierzę’’. Greg podwiązał nasieniowody przenośnym zestawem Cnotliwy Jan, by znów nie zawalić gaci. Wypadł z kibla i ruszył sprintem w stronę mieszkania kumpla. Co działo się już u kumpla, zostaje w kumplu.

Czerwień Nilu

— Wyszedłeś już? — niebieski spojrzał na zegarek. Pokazywał 8:30.

— Czekaj, daj mi jeszcze 3 minuty. — czerwony złapał za wystającą kiszkę i próbował przegryźć ją zębami.

— Pośpiesz się, siedzą nam na dupie — irytacja w szorstkim głosie strzaskała pozory opanowania. Odszedł w stronę auta, puszczając kółka z dymu, by nie postradać zmysłów.

Spocony i umazany smarem, czerwony w pośpiechu podciągnął spodnie, wytarł kleiste smarki o rękaw i pobiegł do samochodu.

— Zabrakło papieru, wybacz, jeśli podrażnię ci węch.

— Nie pierdol tylko wskakuj do wozu — zgasił skręcanego papierosa i rzucił strzelbę na tylne siedzenie -Zapnij pasy — przekręcił kluczyk. Ruszyli wypełniając step rechotem starego diesla.

— Myślisz, że ich zgubiliśmy?

— Nie słyszałeś tej pieprzonej syreny? Muszę nad wszystkim czuwać, a ty traktujesz to jak jakiś biwak.

— Zamiast się nade mną znęcać skup się na drodze — podrapał się po ręce — popatrz kurwa, spójrz na moje dłonie! — wyschnięte łuski błyszczały mu pod paznokciami.

— Jest jeszcze trochę wody, polej się.

— Dobra, zostawię też dla ciebie.

— Jeszcze się trzymam, wylej wszystko.

— Dzięki — oblał się nagrzanym od Słońca płynnym błogosławieństwem. Niebieski zadrżał z zazdrości, gdy zbłąkana kropla spadła mu na ramię.

— Dobrze jedziemy?

— To już niedaleko, za trzecim drzewem judaszowym sto metrów w lewo.

Jechali dalej w milczeniu. Brzask niematerialnej cieczy zalewał percepcję niebieskiego. Udawał przed sobą, że to nic takiego, nie chcąc niepokoić czerwonego. Odległy miarowy szum syren niesiony był przez wiatr, wpadając w zdewastowany wybrykami dzieciństwa bębenek czerwonego. Na szczęście jest głuchy tylko na prawe ucho, kontemplował niebieski, pozwalając płynąć myślom i wspomnieniom, zlewającym się w bezkształtną masę. Skoś trawnik, kup kwiaty na pogrzeb, podlej kwiaty, 12 stycznia, termin porodu, nie zapomnij o płatkach owsianych, nie patroszę ryb, nie kochanie, to robota dla kobiety, pocałuj mnie, mały się obudził, posprzątam dziś garaż, to nie byłem ja! Niebieski ocknął się z chwilowego letargu, spojrzał na czerwonego. Wyglądał komicznie wymachując tą urwaną ręką.

— …zostać w Kashmir City! Co ja powiem wielebnemu?! Przepraszam Ojcze, bo zgrzeszyłem, myślą mową uczynkiem i resztkami ciała. Gniję na cześć Pana naszego jedynego, niech Królestwo Jego…

Niebieski postanowił zignorować przypływ histerii brata. Przyprawił twarz szczyptą powagi i zatrwożenia, złapał mocniej za wytartą kierownicę i dodał gazu. Bezkresny step okazał się kończyć czerwoną linią, która oddzielała go od kresowego lasu, porośniętego czarnymi świerkami.

— …Chleba naszego daj nam Jahwe, i odpuść mi mą bezkresną głupotę, gdyż…

— Ucisz się! Rzuć tę rękę, jutro będziesz miał nową.

— Jeśli nam się….

— Bez twojej pomocy nie dam rady. Skup się. Widzisz tego szaleńca z fryzurą Elvisa?

— Co z nim?

— Stoi pod drzewem judaszowym. To musi być On. Wyczytaj jego fale theta.

— Jest za głośno, zgaś silnik.

Stanęli przy dogasającym ognisku. Zachodnia część lasu płonęła, a wściekła czerwona łuna nadała łagodny wyraz twarzy czworonożnemu potworowi z fryzurą legendy rock’n’rolla.

Czerwony oddał precyzyjny strzał godowy w stronę drzewa judaszowego. W momencie, gdy resztki kału spadały na podartą tkaninę wełnianych majtek, On odebrał sygnał, wbił drewnianą różdżkę w ziemię i uciekł w głąb lasu.

— Wszystko zgodnie z planem — niebieski uśmiechnął się, zaraz jednak posępniał, syreny zdawały się zbliżać -Wskakuj za kółko, i podjedź pod pętlę, powinna być zaraz za zakrętem. Złapię kostur i zaraz wracam.

Czerwony zbladł z nerwów. Zjadł starą miętówkę ze schowka i ruszył. Zza gęstwiny wyłoniła się autostrada. Nie, pomyślał, i w tym momencie jego jądra powędrowały do podbrzusza. To był magazyn worków do biegu w workach.

— Nie mam ręki, by dobrze biegnąć w worku. Nie przygotowałem się trenerze, proszę dać mi tydzień, bym zbudował formę! Mam takie urządzenie na płaski brzuch w mieszkan — głośny trzask kości czaszki, krew skażona wirusem HIV wpadająca do ust niebieskiego, wrzask szaleństwa, łuski sypiące się na ziemię przy kolejnych uderzeniach kosturem.

-Jednaa.t..to — czerwony ściskał jego dłoń, karmazynowe łzy płynęły z oczodołów.

— Tak bracie. Pyszne oczy. Sprzedadzą Cię na portalu aukcyjnym, trafisz w dobre ręce. Słyszę ich, są blisko. Będę żył dla Ciebie — oblizał palce i resztki mózgu z kostura. Spojrzał na zegarek — 8:30. To będzie długa noc.

Second Lice

Czwartek — Inwokacja

— Ej Marcin?

— Co jest?

— Posłuchaj, jak brzmi las.

— Chyba chodzi ci, że szumi?

— Nie, ten zdecydowanie brzmi… kojącym, basowym pomrukiem. — zamknął oczy i dał się ponieść chóralnym wyziewom anemonów.

— Ej Slava?

— No?

— Weź nie pierdol.

Jednak Slava w istocie nie pierdolił. Pełnił funkcję miejscowego duchownego, i restrykcyjnie przestrzegał zasad życia w służbie Pana, w tym celibatu.

Marcin spytał kiedyś wprost, czy ten nie próbował wkładać w jakikolwiek otwór stymulacyjny. Slava nauczony tolerować głupotę kompana, skazał go jedynie na dziesięć zdrowasiek za bluźnierstwo, pod rząd. Marcin doszedł najdalej do ośmiu, potem zapominał słów.

— Hej chłopcy! — Slava wyciszył się, i niemal usnął ukojony śpiewem lasu, jednak jego medytacja została brutalnie przerwana. — Marcinie, Księżulku — Mietek ukłonił się z wyraźną szyderą.

— Cześć Mietek — wycedził przez zęby zmieszany Marcin.

— Pokój Twemu ciału (bezduszny poganinie — dopowiedział w myślach wielebny).

— Przynoszę jedynie wieści przed sobotą. Rysio kazał przekazać, że Cię zniszczy, rozumisz? Znis-zczy.

— Piecu, wróć, jak opanujesz sylaby, co ty na to? — Marcinowi skoczyło ciśnienie. Sam widok tego zapitego prostaka przyprawiał go o mdłości.

— Dla ciebie Pan Pieczonka, śmieciu. Twoje miejsce w szeregu czeka, ulubiene, zagrzane przez twą własną dupe, kapisze?

— Capiche, capiche. A teraz zejdź mi z drogi capie, ten smród może być zaraźliwy. Powiedz mu coś Slava, Bóg na pewno wstydzi się za takie nieudane eksperymenty.

— Pokój waszym ciałom, ścieżki Pana wiedzą, gdzie są zadeptane. — zrobił posępną minę, by dodać wagi słowom, których sam nie rozumiał.

Mietek Pieczonka machnął ręką na tych dwóch pajaców i udał się do w stronę sklepu po następną prytę. Gorąco dziś było, ino żar z nieba. Po drodze wpadł do Ryśka by pochwalić się, jak to im dowalił.

Mietek był prawą ręką Ryśka Panienki, którego kumple nazywali Panie. Panie i Piecu trzęśli światem zawodów olimpijskich we wspinaczce na czas. Wielki mistrz i jego prawa rąsia. Niejasna była rola Mietka w przygotowaniach do zawodów. Krążyły teorie, że Rysiek trzymał go przy sobie jako przeciwwagę, swego rodzaju narzędzie motywacyjne. Niektórzy mają tendencję do otaczania się osobami, które uważają za gorsze od siebie, bo to dodaje im pewności siebie. Swego rodzaju wampiry energetyczne. Rysiek potrafił jednak zaskakiwać, więc nikt nie brał za pewnik jego wampirzej natury.


Marcin udał się ze Slavą do pubu Pod Orzechem na kufel napoju z bąbelkami. Właściciel knajpy, młody i schludny Mister Gejoza, szczycił się, że tylko on w całym mieście serwuje zimnego grzańca. Chłopcy poprosili to co zwykle i poczęli luźną rozmowę, umiejętnie krążąc wokół, ale nie uderzając bezpośrednio w to, co najbardziej zajmowało ich myśli. Slava w końcu odważył się podjąć temat:

— Myślisz, że naprawdę masz szanse w tym roku? Wiesz, widziałem Ryśka kilka dni temu, bynajmniej nie wygląda, jakby miał zamiar rozstać się ze złotym pasem.

— Teraz zaczynasz we mnie wątpić, kiedy najbardziej cię potrzebuję? — przeszył Slavę ognistym spojrzeniem. Slava odwrócił wzrok.

— Po prostu… — zaczął nieśmiało — to już twoje piąte mistrzostwa. Może pora, ja wiem… pogodzić się z losem, i zadowolić drugim miejscem? — Slava instynktownie osłonił twarz kieszonkową biblią.

Marcin zamachnął się i uderzył z impetem w blat. Wystraszona piana z przewróconych kufli szukała drogi ucieczki między szczelinami w podłodze. Bar ucichł i czekał na rozwój akcji.

— Drugi? Jak mogę się z tego cieszyć!? Całe życie byłem drugi. Drugi przy narodzinach, drugi w wyścigu worków w szkole, drugi na konkursie ortograficznym… Nawet w śmierci nie mogę być najlepszy, brat i tu mnie uprzedził.

— Pokój jego ciału — wyszeptał Slava.

— Nie rozumiesz, jak to jest! Nie rozumiesz pustki, której nie potrafię wypełnić. Nie wiem, czy wygranie tych pieprzonych zawodów załata mi dziury w mózgu i psychice, ale chcę spróbować, chcę choć raz posmakować pierwszego miejsca. Chcę… — nie dokończył. Zwiesił głowę i wyszedł bez słowa.

— Poradzi sobie? Jak ksiądz myśli? — Gejoza podszedł do stolika z żółtą ścierą w ręce.

— Niezbadane są ścieżki ludzkie, gdyż ze ścieżkami Pana się krzyżują. Będę się modlił za niego.

— Tu modlitwa nie wystarczy, z całym szacunkiem. Ksiądz ma na niego dobry wpływ, może jutro go odwiedzi z rana, poprawi mu humor? — Gejoza mrugnął konspiracyjnie i uśmiechnął się z gracją.

— Co sugerujesz? My nie… to znaczy…

— A co ksiądz ma na myśli?

— Ja… tego. Zajmij się ścieraniem tego syfu, Pan Bóg nie znosi bałaganu, to jest zapisane tu, w tej księdze! A teraz, pozwól, że się oddalę, czeka mnie ważne, wieczorne czuwanie. — odwrócił się na pięcie i oddalił w stronę Bazyliki imienia Hioba.

— Co za pedał — podsumował Gejoza i śmiał się, głośno się śmiał ze swego ciętego dowcipu. Zostały mu dwa dni życia.

Piątek — Epifania

— Co dziś trenowałeś?

— Nogi.

— I co jeszcze?

— Nogi.

— A coś poza nogami?

— Łydki.

— Jesteś chory, zdajesz sobie z tego sprawę?.

— Weź przestań, bo się czerwienię.

Ksiądz z rezygnacją pokręcił głową (Panie, gdzie popełniłeś błąd?).


dupa, dupa

dupa, gówno?

gówno, dupa, dupa. Dupa, dupa? gówno, dupa, gówno, dupa!

gówno? Dupa, gówno, gówno, dupa.

dupa, gówno, gówno, gówno!


— Ścisz ten telewizor, próbuję się modlić.

— Ale leci mój ulubiony program!

— Miałeś jeszcze raz przestudiować techniki wspinaczki, a nie tracić czas na te głupoty

— Właśnie to robię. Studiuję i oglądam mój serial. To się nazywa multitaksing, bijacz!

— Jako powiernik słowa pańskiego zasługuję na odrobinę szacunku od ciebie.

— A gumnij się w łeb! — rzucił Marcin i wybuchnął histerycznym śmiechem.

Slava podskoczył nagle niczym kopnięty prądem. Jego spojrzenie nabrało ikry i żywiołu, jakby wyrwany został z kilkudniowego letargu. Sięgnął do kieszeni sutanny i odetchnął z ulgą, gdy wymacał miękki przedmiot pod palcami. Rozłożył ręce, naciągnął recepturkę i strzelił się centralnie między oczy. Czerwony ślad w miejscu uderzenia stał się naocznym dowodem jego gorliwości. Fizyczna asceza koiła zmysły Slavy, jednak ten z powodu przygotowań Marcina do olimpiady zupełnie zapomniał o jednym z cyklicznych rytuałów. Gumnął się ponownie, z jeszcze wiekszą pasją, jakby chciał nadrobić stracony czas. Po kilku imponujących gumnięciach narzędzie bożej łaski nie wytrzymało istoty wiary. Pękło zacinając oko Slavy, a ten w nieoczekiwanym rozbłysku gwiazd ujrzał sylwetkę Pana. Mlecznobiałe zęby zespolone najłagodniejszym, najcieplejszym uśmiechem, delikatne rysy spowite bielmem omnipotencji, prosta, śnieżnobiała szata, łamiąca się od krochmalu, gdy Pan schylał się i wyciągał rękę do Slavy. Marcin nie zwracał już uwagi na jątrzącą się sylwetkę duchownego, pochłonięty serialem i analizowaniem wykroku wstecznego, który miał dać mu wygraną w jutrzejszych zawodach. Obaj wkrótce usnęli, ululani myślami o winie, kobietach i niewykorzystanych szansach.

Sobota — Onomatopeja

Tłum szalał. Rysiek zaprezentował markową pozę, która wyrażała wszystko, czego oczekiwali fani. Pewność siebie, gwarancja zwycięstwa, gorące afterparty z najlepszą kokainą w mieście. Spiker próbował opanować wirującą, seksualną energię, która zapanowała nad stadionem. Chrząkał usiłując wyrzucić z przełyku nieistniejące afty. Na niewiele się to zdało, teraz Rysio kontrolował show, nadając rytm organicznej orkiestrze. Panie! Panie! Panie! — skandowali ludzie. Jedna z samic zemdlała przebita soplem rozkoszy, gdy Panienka podszedł i chuchnął jej w usta. Napawał się władzą jeszcze kilka minut, a gdy był już syty, postanowił przejść do ulubionego punktu programu. Usiadł w strefie dla uczestników i gestem nakazał ciszę. Tłum zamilkł. Rysiek wskazał palcem spikera, łysiejącego mulata o ksywce Dojo, który zdobył sławę reklamując płyn na porost włosów. Dojo otrzymał prawo głosu.

— A teraz przed państwem drugi zawodnik Mistrzostw Wspinaczki Pionowej, federacji MWP, czterokrotny wicemistrz świata, M-M-M-Marcin! — Dojo włożył w to tyle entuzjazmu, na ile tylko go było stać. W sumie to lubił dzieciaka, i przydałoby się żeby ktoś w końcu utarł nosa Ryśkowi.

Marcin pomachał niezręcznie w stronę kamery. Jego strefa kibica w liczbie dwóch osób zawrzała. Slava recytował fragmenty ulubionych psalmów, by dodać Marcinowi otuchy. Stara, niedowidząca ciotka Marcina, poczciwa Felicyta, z pasją machała drewnianą laską. Próbowała skandować jakieś hasła, ale znów wypadła jej sztuczna szczęka. Resztę zawodów spędziła w kuckach, po omacku szukając niesfornych zębów.


Mietek, głównodowodzący żylety, poczuł obowiązek i rozpoczął kontrę. Głośnym, przepitym głosem rozpoczął autorską pieśń — jebać Marcina, to kurwa jebana jest! […]. Piecu nie grzeszył elokwencją. Tłum dołączył do Mietka i przez kilka minut stadion rozbrzmiewał tysiącem pełnych pasji i dumy głosów. Piecu to oczywiście nie wystarczyło. Jak co roku, starał przekroczyć granicę dobrego smaku, by zachować dobre imię. Odwrócił się i błysnął bladymi pośladkami. Zadbał o odpowiednią warstwę brudu i gnoju w szczelinie, więc widok był co najmniej niesmaczny. Przekaz wypisany czarnym flamastrem nad szlachetną linią był jednoznaczny,,wylisz to, sók-o’’. Ostatnia litera nie zmieściła się na wąskich plecach, i została zamaszyście dorysowana na lewym pośladku. Spragniony sensacji telebim prezentował artystyczny kunszt Mietka na wielkim ekranie. Punktem kulminacyjnym performance’u było soczyste pierdnięcie, od którego fragmenty zaschniętego kału wystrzeliły w powietrze, niczym chińskie fajerwerki z bazaru. Rysiek starał się zachować kamienną twarz, gdy kamera najechała na jego sylwetkę. Posłał widzom trenowany latami, cwany uśmieszek i przyklasnął z aprobatą. W środku jednak kipiał z zachwytu, był dumny z siebie. Doprowadził Mietka tak daleko, od ulicznego śmiecia do ulubieńca tłumów i artysty na miarę naszych czasów. Nie chciał jednak okazywać zbyt wiele emocji, by Piecu nie popadł w pychę, która mogłaby go zgubić.


Stanęli przed potężnymi konstrukcjami. Rysiek spokojny i skoncentrowany. Na stadionie panowała kompletna cisza. Wszyscy czekali na znak od Dojo, zielone światło, jeden ruch, który odpali reakcję łańcuchową. Marcin nie potrafił zebrać myśli. Rozglądał się nerwowo. Po prawej — tysiące gniewnych twarzy, kontakt wzrokowy otwierający ranę, z której wyciekała zrezygnowana ropa. Jeszcze chwila, i prawdopodobnie by zemdlał. Szarpnął głową, i spojrzał w lewo. Felicyta skulona pomiędzy kolorowymi ławeczkami, konsumowała zielonkawe okruszki po chipsach. Zakurzona szczęka bezskutecznie wołała swą panią o pomoc. Dojo położył dłoń na przycisku. Marcin miał zamiar oddać się szaleństwu, tu i teraz, zgasić ostatnie ogniki godności osobistej i poddać się okrucieństwu życia. Jednak jego wzrok zahaczył o czarną, prostą sylwetkę. Slava uniósł spojrzenie znad kart księgi, i bezgłośnie poruszył ustami. Dojo nacisnął czerwony guzik, rozbłysła zielona lampa. Wykrok wsteczny. Marcinowi wróciła trzeźwość umysłu.


Stadion opustoszał, pozostały jedynie dowody niedawnej fiesty w postaci kubków po napojach i odłamków zaschniętego łajna. Marcin sunął powolnym krokiem w stronę wyjścia, gdzie czekał już Slava i Plecy. Ksiądz dostrzegł Marcina i rozpoczął skandowanie kto jest naszym mistrzem świata, a Plecy odpowiadały zniekształconym hej, hej! Ksiądz obrócił ciotkę Felicytę w stronę Marcina. Uśmiechała się w błogiej nieświadomości i powtarzała hej, przerywając co chwila, by zlizywać okruchy zepsutej żywności, które przylepiły się jej do twarzy. Marcin uśmiechnął się na ten widok, i uświadomił sobie, że niewiele to czasem więcej, niż wszystko.


Sanitariusze zatrzymali się przy nich. Rysiek podźwignął się z noszy i usiadł. Cholerny twardziel — pomyślał Slava. Rysiek niemal nie dał po sobie poznać, jaki ból sprawia mu najmniejszy nawet ruch.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 34.17