E-book
1.58
drukowana A5
44.96
Trzeci Rzym

Bezpłatny fragment - Trzeci Rzym


Objętość:
232 str.
ISBN:
978-83-8221-737-7
E-book
za 1.58
drukowana A5
za 44.96

Mojemu najwspanialszemu

Profesorowi Jackowi Kolbuszewskiemu

poświęcam

Wstęp

„Trzeci Rzym” to powieść na podstawie pamiętnika Ludmiły, której cudem udało się zbiec z podziemnych Złotych Wrót. Okazuje się, że kraina ta jest od wieków ukrywanym w Rosji tajemniczym państwem, nazwanym Trzecim Rzymem. Wspomagane przez zaklęcia kodu wieczności Amona-Re ma ono być wieczne.


Powieść została napisana w formie wielopoziomowych wspomnień — książki w książce — przez polskiego emigranta mieszkającego w Chicago. Był on psychologiem, który wraz ze swym synem dużo podróżował.


Pewnego wyjaśnienia wymagają występujące w książce dygresje z nie dla wszystkich oczywistym przesłaniem, coś w rodzaju „ad intentionem dantis”.


Niejednokrotnie bywają one naukowymi wywodami, a nieraz nawet banalnymi dywagacjami, co powoduje różne niespójności. Wtrącenia te mają swojego narratora, którym jest wewnętrzne dziecko. Urywki te autor napisał w celach terapeutycznych sam dla siebie. Chodzi tu przede wszystkim o zranione dzieciństwo i związane z nim przykre doznania dysautonomii. Można więc ich nie czytać.


„Trzeci Rzym” elektryzuje tajnikami świata… i Rosją — krajem, który wciąż fascynuje, a także inspiruje do myślenia.

Część pierwsza

Zimniejszy wiatr

Rozdział I

Otworzyłem oczy, zanim do uszu dobiegły pierwsze brzmienia budzika. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Ostatnimi czasy nie budzę się cały. Być może z powodu słusznego już wieku nie potrafiłem tak szybko zaaklimatyzować się w często zmienianych hotelowych pokojach. Kiedyś bywało inaczej — czas i przestrzeń nie stanowiły żadnego problemu dla biorytmu mojego organizmu.

W szpary hotelowych żaluzji wślizgiwały się klinowate smużki wschodzącego słońca. Zapowiadał się piękny, sierpniowy poranek 2015 roku.

Leniwie odrzuciłem pościel i przy dochodzących z jakiegoś pokoju dźwiękach „Non, je ne regrette rien” poszedłem wziąć prysznic. Édith Piaf i gorące krople wody spływające po moim ciele wprowadziły mnie w dobry nastrój. Myślę, że Augustyn byłby ze mnie zadowolony, gdyż zawsze powtarzał, iż dobry humor poranka gwarantuje udany dzień.

Spojrzałem z lekką obawą na spakowaną walizkę i poczułem nieznaczne ukłucie w splocie słonecznym. A gdy jeszcze zobaczyłem na stoliku rosyjską wizę oraz portfel z kilkoma kartami płatniczymi i znaczną gotówką, wiedziałem już, że to wszystko zapowiada nieco dalszą podróż.

Z lekkim uśmiechem opuściłem hotelowy pokój, a mając delikatny nadmiar czasu, postanowiłem nie dzwonić po taksówkę, lecz przejść na postój taksi, który zresztą był oddalony tylko dwie przecznice. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że odrobina ruchu i świeżego powietrza przed parogodzinnym lotem jest dobrym uzupełnieniem aspiryny.

Niby od niechcenia rzuciłem do kierowcy:

— Lotnisko Chopina.

— Sie robi, panie kierowniku…

I w jednej chwili siedziałem już w czarnym mercedesie. Samochód nie był nowy, ale zadbany, a jego intérieur pachniał świeżością polskiej sosny. Usadowiłem się wygodnie na tylnym siedzeniu. Ten sposób jazdy taksówką nazywałem „na biskupa”. Ograniczał on rozmowę z kierowcą i pozwalał delektować się urokami mijanej trasy.

Taksówkarz pomimo młodego wieku wyglądał jak za szybko przejrzały owoc. Na początku sam dużo mówił o boeingach, zachwycając się dreamlinerami. Po chwili, przerywając swój monolog, zapytał:

— Kierownik do Chicago?

— Nie, do Moskwy.

— O, zimniejszy wiatr — odparł, gestykulując żywiej ramionami…

Nastała krótka cisza, którą przerwałem, mówiąc:

— Miałbym prośbę, żeby jeszcze powoził mnie pan trochę po Warszawie… taki „taryfowy spacerek”…

— Sie robi, na Moskwę, rzeczywiście mamy sporo czasu — a więc — What can I do for you?

Udałem zaskoczonego i zapytałem:

— Do you want to speak English…? — i nie czekając na odpowiedź, próbowałem pociągnąć dalej:

— I wanted to look around the center… — ale taryfiarz szybko mi przerwał, łagodnie usprawiedliwiając się:

— Tak tylko żartowałem… nie znam angielskiego.

Wiedziałem, że to stary sposób warszawskich taksówkarzy na sondaż kieszeni. Oznajmiłem mu więc krótko:

— Note — American dollar.

Kierowca nawet za bardzo się nie zmieszał. Raczej był zadowolony z takiego obrotu sprawy. I ni stąd, ni zowąd przedstawił się:

— Mariusz jestem… do usług pana kierownika.

Pomyślałem: „Jak te money zmiękczają świat”.

— A więc, panie Mariuszu, chciałbym jeszcze popatrzeć trochę na Centrum obok Narodowego, potem mostem Poniatowskiego, palma na rondzie de Gaulle’a i oczywiście Pałac… który ma podobno być zburzony — pan Mariusz wyczuł w moim głosie ton sentymentalny. Podchwycił więc sprytnie temat i kontynuował:

— Tak to już jest na tym świecie, że jak nie ma wojny, to ludziom — chciał powiedzieć „w dupach”, ale w miarę szybko zamienił „d” na „t” i ostatecznie dodał — w tyłkach się przewraca. Kiedyś to Pałac był w stolicy jedynakiem, ale dzisiaj Warszawa idzie nam pięknie w górę… zobacz pan — Marriot, Intercontinental, Żagiel Libeskinda, Cosmopolitan… Już od czasów wieży Babel i szarańczy Hunów ludzie jakby zawsze współzawodniczyli z niebem i piekłem, budując jak najwyżej lub obracając wszystko w proch. Na szczęście dzisiaj nie ma bomby, jest renowacja. W Moskwie podobno burzą wszystkie chruszczówki. Nie tak dawno wiozłem na Okęcie kuracjuszkę, która przyjechała z Moskwy leczyć w Nałęczowie nerwy i serce. Opowiadała, że na stare lata przenieśli ją z chruszczówki na siedemnaste piętro apartamentowca, gdzie przez pół roku nabawiła się ciężkiej nerwicy…

Nastała chwila milczenia. Na moment zawładnęły mną wspomnienia. Ta fobia przeszłości, która zapanowała nad moim umysłem po sześćdziesiątym roku życia, nie odstępowała mnie ani na krok. Były to lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia, kiedy Augustynowi przyszło się wychowywać wraz ze swoim starszym kuzynostwem Tatianą i Ilją w Moskwie. Marika z Sergiejem przeprowadzili się właśnie, po pięciu latach bytowania w komunalce na Kompozitorskajej do Nowyjich Czeriomuszek. Ich nowe mieszkanie na Profsojuznajej znajdowało się w czteropiętrowym bloku pobudowanym jeszcze w latach sześćdziesiątych w czasach Nikity Chruszczowa. Okazało się, że ten „kurdupel z Kalinówki”, jak go złośliwie nazywali przeciwnicy polityczni, miał duże serce i chciał uszczęśliwić radzieckie rodziny, sprawić, żeby każda miała własny kąt. I chyba ten projekt, jako jeden z nielicznych, udał się mu w pełni. Pamiętam, jaka szczęśliwa była Marika. Mówiła: „Nareszcie własna łazienka i kuchnia… ogródek działkowy i duży plac zabaw dla dzieci… no i wszystko skąpane w szerokich pasmach zieleni”. Na samo zaś wspomnienie moskiewskiej komunalki na Kompozitrskajej doznawała nieprzyjemnego dreszczu… jedna łazienka i jedna kuchnia na sześć rodzin… wszyscy wiedzieli wszystko o każdym lokatorze: co gotuje, kiedy uprawia seks, kiedy kobiety mają miesiączki, a dzieci sraczki…

Kierowca też zrobił się jakiś zamyślony i mruknął tylko:

— Po smoleńskiej to mało kto lata do Rosji rano w sobotę…

Nie zwróciłem na to uwagi, gdyż właśnie mknęliśmy Alejami Ujazdowskimi i skupiłem się na pejzażach Traktu Królewskiego. Nawet nie wiem, kiedy i jakim sposobem pan Mariusz wślizgnął się w jedyną wolną przestrzeń zalanego samochodami podjazdu przed Terminalem, oszczędzając mi parkowania w podziemnym parkingu Okęcia, który pomimo zielonej kolorystyki nigdy mnie nie uspakajał. Po drodze do hali odlotów zdążyłem jeszcze wypić kawę i kupić w kiosku jakiś thriller Remigiusza Mroza, młodego polskiego pisarza, którego nazwisko zauważyłem kiedyś w chicagowskiej księgarni. Do poczytania w samolocie lepsze to niż fake newsy czasopism, które ostatnio przestałem w ogóle czytać.

Lubiłem ten moment wchodzenia po schodach do samolotu. Czułem się jak dwudziestolatek. Tym razem przekraczałem próg Boeinga 737 linii Aeroflot. Miejsce 19 F przy oknie w środkowej części maszyny zająłem z dużym zadowoleniem.

Nie słuchając stewardess, które objaśniały podróżnym instrukcję zachowania na wypadek awaryjnego lądowania, otworzyłem książkę Mroza. Po starcie spojrzałem raz jeszcze z lotu ptaka na znikający zarys stolicy. Przez moment wróciło znów to dziwne uczucie, że patrzę na niego ostatni raz. Dopiero gdy byliśmy w powietrzu i rozpoczynał się bufet, myśli o śmierci ulotniły się. Po jakimś kwadransie czytania, całkiem zobojętniały mi przygody Chyłki i Zordona. W samolocie zrobiło się przyjemnie ciepło, a kształtny tyłeczek stewardessy zaczął mącić mi w głowie. Przecież mogłaby być moją asystentką, z którą całkiem miło moglibyśmy spędzać jakiś czas na Hawajach. Pomyślałem: „W tych sprawach to jednak nigdy nie jest się za stary i ten pierwszy raz może być zawsze”… i usnąłem. Gdy się obudziłem, spojrzałem w okienko samolotu. Pod nami roztaczało się morze chmur. Co za paradoks. Przecież już od niepamiętnych czasów, gdy miałem jeszcze dziesięć lat i pasłem na łąkach krowy, chmury były zawsze nade mną. Żeby je oglądać, należało zadzierać głowę. Znajdował się tam wtedy mój cały baśniowy świat.

I znów rozdzwoniło się to dalekie echo wspomnień. Ten rozpamiętywacz mojego dzieciństwa nigdy mnie nie opuszczał:


Kiedy miałem może dziesięć lat, cały porządek świata jawił się mi jako dwie płaszczyzny: dolna, na której rozciągał się malachit łąk, oraz górna — pełna bajecznych chmur. Ład ten mąciło jedynie pasemko morenowego wzgórza nazywanego „górą”. „Góra” ta dzieliła wieś Kłosów na dwie części. Wieś za „górą” była dzika, porośnięta bujnymi krzakami i wysokimi olchami. W chaszczach wysokich traw i paproci gnieździły się duże jaszczurki i żmije. Raz po raz przemykały tam też stada jeleni i dzikich świń. Daleko pod lasem czerwieniły się dachy nielicznych gospodarstw. Zawsze nad tym miejscem unosiły się jakieś opary, które w nocy zapalały się i migotały tajemniczymi ognikami. W zimie, wieczorową porą, wuj Leon z sąsiadem Bakulińskim, przezywanym „pizgałą”, gdyż miał nawyk powtarzać: „na sermater trzeba pizgnąć i już”, wyplatali z wierzbowych prętów koszyki i opowiadali przy tym dziwne rzeczy, które miały się dziać za „górą” pod koniec wojny. Niemcy bodajże zakopali tam dużo złota. Tę część wsi gospodarze nazywali Olszycami. Nie lubiłem Olszyc, a najbardziej bałem się tam żmij. Jednak i za „górą” musiałem często paść krowy. Stałem wtedy na grobli, po której prowadziła polna droga, i wypatrywałem, by ktoś nią jechał. Wtedy prawie każdy zatrzymywał się i podziwiał mnie, mówiąc: „Jak masz na imię chłopczyku… nie boisz się tak sam paść krowy na Olszycach?”. Najbardziej rozmowni byli miejscowi drwale, którzy mieszkali za wsią i pracowali w okolicznych lasach. Zatrzymywali się i opierając się o ramę roweru, wyciągali paczkę papierosów. Najpierw przeliczali, ile ich jeszcze w niej pozostało, a potem wysupływali jednego i starannie ugniatając go ze wszystkich stron, wkładali do szklanej cygarniczki. I dopiero po owej celebrze palili. Mężczyźni, trzymając cały czas cygarniczkę w zębach, wypytywali mnie, co słychać w Kłosowie, kiedy ostatnio przywieźli do sklepu towar, i czy jest nafta. Właściwy Kłosów rozciągał się przed „górą”. Chlubą wsi były szkoła, remiza, sklep, kuźnia i pozostałość po wielkiej sali myśliwskiej hrabiego Myślnowicza, którą po wojnie podzielono na dwie części: w jednej odbywały się huczne zabawy taneczne, znane na całą okolicę jako „myślnowiczówki”, a w drugiej była kaplica, w której co niedzielę ksiądz z Oławy odprawiał Mszę Świętą. Całą wieś zdobił zaś wiatrak Henriego Luisenthala. Bogaty Niemiec Henri Luisenthal, którego we wsi nazywano „baronem Henrim”, kupił przed wojną resztówkę majątku hrabiego Myślnowicza i pobudował na swej posiadłości w Kłosowie duży wiatrak przypominający swą architekturą wieżę Eiffla. Ten stalowy obiekt wieńczyła turbina z dwudziestoma śmigłami i ogromną blachą sterownika wiatru, na której wyryto dwie duże litery — „H. L.”. Znaki te często spowite chmurami trudno było odczytać. Latem przed każdą burzą zaczynało się chmurzyć najpierw nad wiatrakiem.


Spojrzałem przez okienko samolotu. Nic się nie zmieniło. Wszędzie chmury. Pomyślałem, że rzeczywiście mózg człowieka to cud stworzenia. Jedno wrażenie wzrokowe chmur wywołało u mnie niezwykły ciąg reminiscencji sprzed ponad pół wieku. Miałem więc okazję doświadczyć praktycznej psychologii. Przyszedł mi nawet pomysł artykułu na temat gromadzenia pamięci emocjonalnej ciała migdałowatego, które kształtuje się zaraz po urodzeniu dziecka, kiedy struktury hipokampa i płatów czołowych mózgu dopiero się formują. Ciało migdałowate posiada więc możliwość przechowywania nawet niezwerbalizowanych przeżyć, które w późniejszych okresach życia mogą przywoływać różne sygnały wspomnieniowe. Ciocia Anielcia zawsze dziwiła się, że pamiętałem gwałtowną burzę z piorunami, która rozszalała się nad wiatrakiem w Kłosowie, a miałem wtedy trzy lata. Tak, to jest możliwe! Mój dorosły już mózg racjonalny mógł przechwycić archaiczny sygnał ciała migdałowatego z mojego wczesnego dzieciństwa i zestawiając go z jakąś aktualną burzą, dobudował wspomnienie o charakterze racjonalnym z czasów, kiedy miałem trzy lata. A zdarzają się także wyjątki wspomnień przeżyć, które miały miejsce w czasie, kiedy dzieci miały dwa lata. Podobnie rzecz się ma z całą podświadomą retrospekcją człowieka. A może w mojej przeszłości jest więcej Joyce’a niż Freuda, niewykluczone, że Marqueza też; a może ani jednego, ani drugiego, lecz po prostu uległem tylko swojemu skrzywieniu zawodowemu związanemu z moją pracą w zakresie kompleksowego zespołu stresu pourazowego CPTSD. Od wielu lat przecież leczyłem stany psychotyczne związane nie tylko ze stresem pourazowym, ale także z zaburzeniami typu borderline. Wydawać się to może tym bardziej prawdopodobne, gdyż podświadomie mogłem też realizować instrukcję obsługi powrotu do równowagi własnych emocji zwichniętych w dzieciństwie. Przecież wychowywałem się opuszczony przez rodziców w patologicznej rodzinie, a później w domu dziecka. Moje odczucia potęgowała dodatkowo trauma po nagłej śmierci ukochanej żony Mariny. Wszystko to przemawiało więc za tym, że w mojej sytuacji utrzymanie w dorosłym życiu prawidłowych działań życiowych i emocjonalnych wymagało ciągłej rekonstrukcji wspomnieniowej pozwalającej mi przepracowywać dawne urazy psychiczne ze stanu absurdalnego w stan przynajmniej zbliżony normalnego. Profesor psychiatrii Judith Levis Herman z Uniwersytetu Harvarda porównywał ten wielowątkowy proces psychoterapeutyczny do źle zrośniętego złamania kości, którą trzeba ponownie złamać i prawidłowo złożyć. Trochę paradoksalnie można więc powiedzieć, że na szczęśliwe dzieciństwo nigdy nie jest za późno. Tym bardziej, że swoje mentalne dziecko nosimy w sobie od urodzenia do śmierci. Ale czy ten proces autorekonstrukcji nowego dziecka i nowej, zdrowej osobowości jest możliwy w ramach autopsychoterapii, kiedy ma się ponad sześćdziesiąt lat? — Tak! Jest to swego rodzaju alogiczność — kiedy w starszym wieku wydawać się może, że odzyskanie utraconego jest już niemożliwe, fala odchodzącego życia przywraca z wielką lubością krainę niewinności dzieciństwa i sensualnej rozkoszy. Ślicznie ukazuje to Ingmar Bergman w swoich „poziomkach”. Oczywiście, mam tu na myśli film Bergmana „Tam, gdzie rosną poziomki” i retrospekcje starzejącego się profesora Issaka Borga.

Koniec refleksji, a samolot jeszcze w chmurach, a ja we wspomnieniach z chmurami:


Była jesień, kiedy krowy mogły paść się na wszystkich łąkach bez ograniczeń. Tego dnia pasłem krowy z Manią. Mania była moją kuzynką i miała dwanaście lat. Właśnie roznieciliśmy ognisko. Coś nie chciało się palić, więc musieliśmy co chwilę rozdmuchiwać żar. I tak pochyleni ku sobie pocałowaliśmy się w usta. Przestało się dymić i buchnął duży płomień. Mania dokładała drewka do ogniska, a ja pobiegłem na pole po ziemniaki. Bardzo lubiliśmy pieczone ziemniaki. Potem Mania rozłożyła kocyk i „bawiliśmy się w doktora”. A jesienne chmury spadły na łąki i przykryły nasz dziecięcy grzech. Pokryły też cały świat, którym był Kłosów aż po samo Macondo.


Zanim się zorientowałem, trzeba było zapinać pasy i wyłączyć urządzenia elektroniczne, gdyż maszyna podchodziła do lądowania na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie. Bagaż odebrałem jako jeden z pierwszych pasażerów. Ku mojemu zaskoczeniu nigdzie nie zauważyłem oczekującej na mnie osoby. Jeszcze w Warszawie odebrałem od Augustyna esemesową wiadomość, że na lotnisko w Moskwie przyjedzie po mnie attaché nuncjatury moskiewskiej ks. dr Matej Veres, gdyż wizyta nuncjusza Iwana Jurkowicza w Kazachstanie przedłużyła się, a poza tym ich delegację złapała niesamowita piaskowa „burjawa”. Zatem na razie nie mogą się wydostać z Aktabe.

Po chwili ku mojemu zadowoleniu zobaczyłem człowieka, którego postać rozwiała wszystkie moje wątpliwości. Był to ksiądz, około czterdziestki, wysoki, o czarnych włosach, które z pewnością niebawem zaczną tracić swój hebanowy kolor. Twarz miał okrągłą, policzki głębokie, a oczodoły informowały o niedoborze snu. Momentalnie przypomniałem sobie utyskiwania Augustyna, zawsze bowiem powtarzał, iż praca na placówkach dyplomatycznych nie jest łatwa i wyjątkowo wyczerpująca. Chociaż są i tacy, którzy kojarzą ją z wielką nobilitacją.

Owego księdza nie zauważyłem w pierwszej chwili, gdyż czekał przy samym końcu korytarza w pobliżu drzwi. Gdy jednak podniósł w górę transparent z moim tytułem naukowym, imieniem i nazwiskiem, wiedziałem już, że czekano na mnie jako na honorowego gościa. Widocznie nawet moja twarz nie była mu obca, gdyż już teraz od kilkunastu kroków byłem łapany przyjaznym uśmiechem. Ksiądz Veres zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Może mój syn się mylił? Pewnie istnieją także urzędnicy dyplomatyczni zadowoleni ze swojej funkcji. Attaché moskiewskiego nuncjusza przedstawił się i powitał mnie w sposób, który mógł świadczyć, iż odbył zagraniczne studia. Włochy? Hiszpania? Z dystansem nosił dość dobry garnitur. Zanim zaprosił mnie do opuszczenia hali przylotów, dwa razy poprawił poły marynarki. Dyplomata ten ujął mnie nie tylko swą serdecznością, ale również tym, iż doskonale władał angielskim, chociaż też rosyjski musiał być mu bliski, co zauważyłem, gdy kupował w kiosku jakąś gazetę. Trzymając ją w ręce, wymienił z kioskarką po rosyjsku kilka uwag o pogodzie i aktualnościach na czerkizowskim bazarze. Widać było, że lubił rozmawiać z kobietami. Pomyślałem, że nieźle będzie spędzić z nim parę dni pod jednym dachem. Nawet nie wiem, kiedy ucho moje musnęło:

— Proszę za mną. Pan pozwoli, wezmę bagaż.

Gdy wyszliśmy z lotniska, moim oczom ukazały się lśniące blachy dyplomatycznego volvo. Przed samochodem stał młody mężczyzna z modnym kilkudniowym zarostem. Gdy tylko nas zobaczył, podbiegł i przejął wszystkie obowiązki, łącznie z otwieraniem i zamykaniem drzwi samochodu. Był to kierowca nuncjusza. Na jego młodzieńczej twarzy nie było jednak widać radości życia. Sinawe obwódki pod oczami i bladość cery wskazywały na jakiś wewnętrzny ból, jakby głęboko ukrytą żałobę. Pomimo tego blasku życia dodawała mu kierownica samochodu i pewność siebie, że może śmigać po Moskwie V90, mając pod maską pewnie z 300 koni mechanicznych i na dodatek policja nie ma prawa zatrzymać pojazdu dyplomaty. Niezwykłe umiejętności tak młodego kierowcy zdumiewały mnie i napawały ciekawością: „Kim on jest naprawdę?”.

Moskwę zapamiętałem głównie z lat mojej młodości. Poprosiłem więc kierowcę, żeby trochę przyhamował swój ułański temperament i jechał wolniej, bowiem chciałem trochę nacieszyć oczy i przywołać wspomnienia dawnych dziejów. Odezwałem się do niego po rosyjsku, gdyż zauważyłem, że już uprzednio rozmawiał w tym języku z księdzem Veresem. Z dalszej rozmowy wyszło, że rzeczywiście młody kierowca był Rosjaninem i do tego rodowitym moskwiczaninem. Chętnie też zaoferował mi nieco szerszy rekonesans, przedłużając drogę o parę ulic. Nawet się przy tym trochę rozgadał.

— Ha, Moskwa… to nie to, co kiedyś… dzisiaj olśniona feerią neonowych barw, a jezdnie równe jak stół… nie zobaczy się już łatek… Putin i mer Łużkow dobrze wiedzą, że łatki na spodniach i na drogach to bieda… a czego jak czego, ale biedy to Rosjanie boją się jak diabeł święconej wody…

Nagle urwał, jakby się przestraszył swoich słów. Nastała chwila milczenia, którą przerwał po angielsku nuncjusz.

— Awram to poczciwy chłopak i do tego wyjątkowo spostrzegawczy, ale wisi nad nim ten rosyjski inwigilacyjny syndrom. Każda wypowiedziana przez niego prawda zaraz budzi w nim niepokój, a nuż ten nieznajomy to…

Rosjanom łatwiej pozbyć się łatek na spodniach i drogach niż przełamać nabyty przez lata lęk kontestacyjny.

Oprócz tego ksiądz Veres, już całkiem poufnie dodał:

— Awram służył w wojsku w podmoskiewskiej tajnej jednostce CRZ503 i w dokumentach ma zastrzeżoną federalną klauzulę tajności trzeciego stopnia… prawie co miesiąc wzywają go na ćwiczenia wojskowe.

I po chwili dodał:

— W maju podobno zmarła mu młodziutka żona, dopiero co po ślubie, ale on na ten temat nic nie chce mówić… jak kamień w wodę. Stał się bardzo tajemniczy.

Chcąc się oderwać od tych ponurych wynurzeń, ksiądz Veres opowiedział swoją zabawną wersję znanego dowcipu na temat pewnego podróżnego, który chciał przenocować w moskiewskim hotelu:

— Podróżny poprosił o pokój. Niestety, jak to zwykle w Moskwie bywa, niełatwo o pokój w hotelu. Było jedynie wolne jedno miejsce w pokoju pięcioosobowym. Była noc, a wokoło obce miasto. Podróżny zgodził się więc i pomaszerował do wskazanego pokoju pod trzynastką. Ułożył się w obszernym łożu, wiadomo, moskiewskie hotele słyną z szerokich, wygodnych tapczanów, i zamierzał się jakoś przekimać, co nie było jednak zbyt łatwe w towarzystwie czterech współtowarzyszy, którzy ostro grali w karty, popijali siwuchę i opowiadali sobie polityczne kawały, i co chwilę wybuchali salwami śmiechu. Pomyślał więc, że warto wykorzystać tu chwyt „na inwiligatora”. Wstał więc z łóżka, ubrał się i głośno oznajmił, że musi z potrzebą, co wesołych kamratów jeszcze bardziej rozbawiło. Współlokator nie poszedł jednak do ubikacji, ale zszedł do recepcji i zamówił pięć herbat pod trzynastkę, prosząc o przyniesienie ich za jakieś dziesięć minut. Spokojnie wrócił do pokoju i powiedział: „Oj! oj! rozrabiacie tak na całego i jeszcze te dowcipy polityczne. A wiecie, kto budował kanał Wołga–Don? Nie wiecie! To wam powiem: wały prawobrzeżne usypywali łopatami ci, którzy opowiadali kawały polityczne, a wały lewobrzeżne ci, którzy je słuchali. Widać, podsłuchu się nie boicie”. „Jaki tam podsłuch…?”, krzyknął jeden z wesołych koleżków, „to już nie te czasy… widać, żeś człek ze wsi!”. Podróżny zaryzykował, mówiąc: „Możemy się zaraz przekonać, kto tu z wiochy… Panie kapitanie! Mógłbym prosić pięć herbat pod trzynastkę?”. Po chwili do pokoju przynieśli zamówioną herbatę. W pokoju zrobiło się cicho i wszyscy natychmiast położyli się spać. Rano podróżny dobrze wyspany wstał i zobaczył, że oprócz niego w pokoju nie ma nikogo. Zapytał więc na recepcji, co się stało z jego współlokatorami. „Ale musiał pan twardo spać” odpowiedziała dziewczyna z recepcji, „wszystkich jeszcze w nocy zwinęła policja”. „Jak to?”, zatrwożył się podróżny, „a mnie dlaczego nie zabrali razem z nimi?”. „Bo panu kapitanowi wyjątkowo spodobał się ten numer z herbatami…”.

Zrobiło się prawie wesoło, tylko Awram, który nie znał angielskiego i nie wiedział, o czym rozmawiamy, burczał po rosyjsku:

— A to os..ły… bar… any… kto to takim dał prawo jazdy… zobaczcie państwo… wciska się taki, żeby to na czwartego… ale na piątego!… i do tego jeszcze trąbi… przecież widzi, że i tak nie przejedzie tego skrzyżowania, gdyż po drugiej stronie też jest korek, ale się pcha, zablokuje przejazd i sam nie zjedzie, i drugiemu nie da się ruszyć…

W końcu nerwy mu puściły i lekko przechylając głowę do tyłu, zapytał mnie wprost:

— Panie profesorze, czy w Ameryce też tak okropnie jeżdżą?

A że byłem rozbawiony po tym dowcipie księdza Mateja, odpowiedziałem w tonie lekkiego żartu:

— W Ameryce, zresztą jak i wszędzie, są dobrzy kierowcy i źli, ale może jest mniej problemów na drodze, prawie wszędzie są światła, a tam, gdzie ich nie ma, jedzie ten, kto pierwszy.

— Coś podobnego! — prawie wykrzyknął Awram, a później trochę ciszej:– A to, to mi się podoba…

Po chwili dodałem: — Jedyna święta krowa na drogach amerykańskich to autobus szkolny — School Bus. Jak ten wystawi swoje „łapki” — STOP, zatrzymuje cały ruch, ale tego nikt w Ameryce nie kwestionuje.

Do mojej rozmowy, która toczyła się już w języku rosyjskim, przyłączył się też ksiądz Matej, który opowiedział kuriozum drogowe, jakie można spotkać na południu Bałkanów skąd on pochodził. A mianowicie w jego stronach często można zobaczyć na drogach całe zjazdy rodzinne. Bowiem gdy dojdzie do jakiejś niespodziewanej stłuczki, nikt nie dzwoni po policję. Strony wypadku zawiadamiają jedynie członków swoich rodzin. I która rodzina jest liczniejsza i mocniejsza w gębie, ta rozstrzyga spór o winie wypadku na korzyść swojego pobratymca.

— Coś takiego? — mruknął pod nosem Awram i wzruszył dużymi, silnymi barkami, i przestał sarkać. Widocznie ta krótka, samoistna terapia „to flinch” rozluźniła go, gdyż przez chwilę na jego twarzy błysnął nawet lekki uśmiech.

Już po angielsku, sympatyczny attaché moskiewskiego nuncjusza, dokończył mi opowiadać dalszy życiorys Awrama, obwarowany jednak niepewnością. Zapamiętałem, że wychowywał się gdzieś w domu dziecka i nie znał swoich rodziców…

Na chwilę znów przed oczami ujrzałem swój dom dziecka. Ale jeszcze wyraźniej dom w Kłosowie u cioci Anielci.


Nigdy też nie widziałem swoich rodziców. Opowiadała mi trochę o nich ciocia, siostra mojej mamy. Według tych opowieści, moja mama miała być dobrze zapowiadającą się pianistką. Po wojnie zamieszkała we Wrocławiu, tam właśnie poznała francuskiego muzyka Ludwika Corę. Pobrali się w 1947 roku. A ja urodziłem się szóstego stycznia 1950 roku. Gdy miałem dziewięć miesięcy, moja mama Wiktoria oddała mnie pod opiekę siostrze Anieli. Miało to trwać tylko kilka tygodni, czyli na czas urządzenia się w Paryżu, gdzie młodzi małżonkowie dostali pracę w Klubie La Java.

W latach pięćdziesiątych w Australii tworzyły się orkiestry symfoniczne. W jednym z listów moja mama miała błagać ciocię o jeszcze kilka miesięcy opieki nade mną, gdyż nadarzyła się życiowa szansa kariery muzycznej w Australii. Wraz z mężem otrzymali tam propozycję pracy w nowo powstałej orkiestrze symfonicznej w Melbourne. Na początku przychodził z Australii list za listem z prośbą o przedłużenie mojego pobytu w Polsce. Później, niestety coraz rzadziej. Rodzice z roku na rok coraz bardziej oddalali się z horyzontu mojego życia W końcu ciocia Anielcia stała się moją mamą, a wujek Leon tatą, zaś starsza o dwa lata kuzynka Melania, siostrą. Tylko, że Melania w szkole nazywała się Podemska, a ja Cora. Ciocia Anielcia z wujkiem Leonem prowadzili trzynastohektarowe gospodarstwo w Kłosowie niedaleko Oławy na Dolnym Śląsku. Wiodło się im nieźle. Do pomocy mieli wdowę — panią Wolfkę i jej dorastającego syna Horsta, którzy mieszkali w domu obok. Wszystko zmieniło się, kiedy ciocia Anielcia zaczęła chorować. Coraz częściej miała krwotoki. Krew ni stąd, ni zowąd leciała jej nawet po nogach. Gdy wujek Leon podnosił jej sukienkę i chciał zaciągnąć po coś do łóżka, stanowczo odmawiała. W domu zaczęły się awantury, zwłaszcza w nocy ciocia z wujkiem strasznie się kłócili. Ciocia Anielcia zakładała na koszulę nocną gruby, wełniany sweter i krzyczała, że idzie utopić się w stawie, zaś wujek Leon brał swój skórzany pasek i wybierał się do stodoły, gdzie miał zamiar się powiesić. Przed tym otwierał jeszcze górne okienko w sypialni i straszył nas wszystkich, wywołując kogoś tajemniczego: „Chodź tu… idzie… już idzie…!”. Ja z Melanią klęczeliśmy wtedy przed świętym obrazem, który wisiał nad łóżkami i klepaliśmy bez ładu i składu modlitwy, a zwłaszcza „Aniele Boży, Stróżu Mój…”. Na drugi dzień wszystko wracało do normalnego życia. Ciocia gotowała śniadanie, a wujek na pasku, na którym w nocy zamierzał się powiesić, ostrzył brzytwę. Brzytwa ta przed goleniem musiała być tak ostra, że za jednym pociągnięciem przecinała testowany włos, który wujek Leon wyrywał sobie z głowy. Z tego koszmaru, co jakiś czas, wybawiały nas dwie kobiety: pani Wolfka i młoda dziewczyna z sąsiedztwa, Bogusia. Działo się to wtedy, kiedy Horst wyganiał krowy na pastwisko, a ciocia wychodziła do sklepu po sprawunki. Pani Wolfka przychodziła wtedy do naszej stodoły po siano do swoich kóz. Gdy pochylona nakładała do worków siano, znienacka pojawiał się wujek Leon i bez słowa jedną ręką podnosił jej spódniczkę, a drugą ściągał majtki i wkładał pani Wolfce swojego dużego siusiaka. Wtedy, gdy ich podglądałem przez szpary w deskach stodoły, mogłem mieć sześć albo siedem lat i nie wiedziałem, po co wujek to robił. Dopiero, gdy miałem dziesięć lat, wtajemniczyła mnie w te sprawy Melania. Zaskoczony zaś byłem wielkością siusiaka wujka Leona. Zastanawiałem się wtedy, jak takie coś długie i grube może się zmieścić w rozporku. Gdy wujek wkładał „to” pani Wolfce, ta cały czas głośno stękała, a wujek sapał. Robili to tak długo, aż kobieta przewracała się i leżała jakiś czas w drgawkach na klepisku. Wtedy wujek Leon szybko wychodził ze stodoły i szedł prosto do stajni zaprzągać konie. I po chwili już jechał do pracy na pole. Pani Wolfka zaś z workami pełnymi siana wracała do swojego domu. Szła wolno, szeroko rozstawiając nogi, jakby za chwilę miała się przewrócić.

Z Bogusią było całkiem inaczej. Jej chodziło tylko o papierosy. Koniecznie musiały to być „damskie” lub „zefiry”, no, od biedy „giewonty”. Przychodziła niespodziewanie i mówiła do wujka: — Leon, dzisiaj mogę, masz papierosy? Śmiesznie to brzmiało, taka młoda dziewczyna mówiła do starszego chłopa — „Leon”. Ale wujkowi było wszystko jedno, gdy ją tylko zobaczył, cały drżał i nogi pod nim zaczynały się uginać, jakby miał je z gumy. Bogusia poklepywała wtedy wujka po plecach i mrugając, mawiała: „Spokojnie, Leon, bo się przed czasem wypstrykasz…”. Wujek szedł do schowka w stajni i przynosił stamtąd paczkę papierosów, którą Bogusia chowała za bluzkę. Sam zaś wyciągał z kieszeni „giewonty”, które szli palić w parowniku. Tak w ogóle to wujek Leon palił papierosy, które nazywały się „sport”, ale w drugiej kieszeni nosił też zawsze zmiętoszoną paczkę „giewontów”, które palił tylko z Bogusią. A jak wypalili, szli do stodoły. Bogusia zwinnie wdrapywała się po belkach sąsieku, prawie pod sam dach stodoły, gdzie była ułożona sterta słomy, zaś wujek wspinał się za nią po drabinie. Później dochodziło stamtąd trzeszczenie słomy i głośne chichotanie Bogusi. Ciocia Anielcia co trochę wycierała łzy fartuchem i cicho popłakiwała.

Gdy miałem dwanaście lat, ciocia zmarła, a wujek Leon sprzedał gospodarstwo i wyjechał z moją kuzynką Melanią do swojego brata w Szczecinie. Mnie zaś oddał do domu dziecka we Wrocławiu na ulicy Ciepłej. Wyjątkowo zapamiętałem też ostatnią noc w Kłosowie. Rozpętała się wtedy wielka burza z piorunami i huraganem. Tej nocy runął wiatrak Luisenthala. Rankiem nie słyszałem już obracających się śmigieł tego mającego być wiecznym wiatraka. Wiał nowy wiatr.


Z chwilowego letargu wyrwał mnie głos księdza Mateja.

— Panie doktorze, panie doktorze, niech pan nie zasypia… właśnie dojeżdżamy do Vadkovskij.

Rozdział II

Awram podjechał pod zachodnią bramę moskiewskiej nuncjatury. Elewację nad drzwiami i całej szerokości linii okien pokrywał biały bas — relief. Poza tym rezydencja była raczej skromna. Prestiżu z pewnością dodawała jej flaga Stolicy Apostolskiej kołysana moskiewskimi podmuchami wiatru. Ksiądz Veres drobnymi kroczkami zaprowadził mnie do środka i skierował do pokoju gościnnego, który nie ustępował w niczym pięciogwiazdkowym hotelom, gdzie ostatnimi czasy miałem zwyczaj mieszkać. Dominował biały i niebieski wystrój, który dopełniały kolorowe dodatki jak czerwone obicia niektórych mebli i brąz podłogi wylanej z żywicy poliuretanowej. Dwuskrzydłowe drzwi z piękną supraportą były lekko uchylone i gdzieś z oddali dochodziły kobiece głosy. Unosiły się zapachy gotowanego obiadu. Możliwe, że byłem już po tej rosyjskiej podróży nieco głodny, stąd takie gastronomiczne wrażenia. Attaché nuncjusza pokazał mi też moją sypialnię, umeblowaną z powściągliwą elegancją, której spokój trochę zakłócał stojący w narożniku duży gipsowy anioł dźwigający świece. Okazało się, że rzeczywiście za dużymi drzwiami była jadalnia, a jeszcze dalej kuchnia. Na obiad zaprosiła nas siostra Alisa. Oprócz niej w kuchni nuncjusza pracowała jeszcze siostra Wielimira. Obie serafitki pochodziły gdzieś z Kresów. Siostra Wielimira powiedziała skąd, ale nie zapamiętałem nazwy tej miejscowości, co może świadczyć, że rzeczywiście byłem bardzo głodny. Na twarzach zakonnic zawsze dominował uśmiech.

Pamiętam też siostrę Annę z rezydencji arcybiskupiej we Wrocławiu. Ona też zawsze obdarzała każdego swoim szczerym uśmiechem. Mój przyjaciel, profesor psychologii z uniwersytetu w Chicago, Jonathan Colin, przeprowadził kiedyś badania w zakresie funkcji śmiechu. Badania te potwierdzały, że śmiech działa leczniczo na cały organizm, powodując wydzielanie endorfin, które działały w jakimś zakresie znieczulająco i uspakajająco. Ale nie to było najważniejsze w jego odkryciu. Ten fakt od dawna był znany. Profesor Colin zaobserwował coś więcej. Poza śmiechem, takim szczerym i takim do rozpuku, istnieje też „maska” śmiechu, noszona coraz częściej na twarzach ludzi dwudziestego pierwszego wieku. Sztuczne „krzywienie” mięśni twarzy biorących udział w naturalnym procesie śmiechu powoduje, według Colina, przenoszenie wtórnych bodźców na mięśnie klatki piersiowej i ramion, a to z kolei daje rytmiczne zmiany ich napięć i rozluźnień, co w efekcie przynosi uczucie relaksu charakterystycznego dla naturalnego śmiechu. Jest to więc korzystny nawyk, który przeważnie zaczyna się sytuacyjnie, kiedy chcemy być chwilowo mili i uprzejmi wobec drugiego człowieka w celu osiągnięcia określonych korzyści biznesowych lub mając na względzie dobre relacje z drugą osobą. Z czasem ten całkiem interesowny nawyk przechodzi na stałe, przynosząc duże korzyści, hartując i wzmacniając siły obronne organizmu, a tym samym chroni uśmiechającego się przed chorobami, uodporniając go przed różnymi wirusami i bakteriami. Profesor wnioskował też, iż życiowa radość i uśmiech są w dużym stopniu zaraźliwe, udzielają się innym. Mój przyjaciel Jonathan miał chyba w tym wszystkim niemało racji, gdyż gdy tylko pojawiły się uśmiechnięte siostry Alisa i Wielimira, nawet największe smutasy przy stole ożywiały się i miło uśmiechały. Sporo jest zatem prawdy w sentencji, że „uśmiech to skrzywienie, które wszystko prostuje”.

Następnego dnia powróciła z Kazachstanu delegacja moskiewskiego nuncjusza i po kolacji nareszcie mogłem spotkać się z moim synem. Gdy już usiedliśmy wygodnie w fotelach, z niecierpliwością czekałem na relację Augustyna z jego dotychczasowego pobytu w Moskwie. Zapytałem więc wprost: — Jak to się stało, że jeszcze miesiąc temu mieszkałeś na probostwie stołecznej parafii św. Olgi i pracowałeś w Moskiewskiej Akademii Duchownej, a dzisiaj już jesteś sekretarzem nuncjusza?

Augustyn jakiś czas milczał i zadumany stukał palcem wskazującym w brzeg fotela… po czym prawie szeptem powiedział:

— Rzeczywiście, stało się to tak nagle… współpraca z rosyjskimi profesorami Hilarionem Kurajewem i Antymem Arsienjewem układała się przecież znakomicie. Byliśmy o krok od fascynującego odkrycia naukowego… — wydusił z siebie, ściśnięty jakimś żalem. Po chwili skwitowałem:

— A ja myślałem, że rezydencja arcybiskupa Iwana Jurkowicza to dla ciebie olśniewający awans.

— Na pewno też, ale tu w Moskwie wydarzyło się coś z pogranicza wręcz koszmarnego thrillera, napisanego jednak przez życie. — odpowiedział mój syn już głośniej.

— Spokojnie, tylko spokojnie, tu w Moskwie wydarzyć może się wszystko, a na zimniejszy wiatr wystarczy nieraz turkusowy szalik — starałem się tym subtelnym kolorem ciepłego morza obniżyć poziom emocji. I chyba mi się udało, gdyż Augustyn pierwszy raz lekko się uśmiechnął i rozluźniony mówił dalej:

— Zgodnie z umową pomiędzy ministrem Ławrowem i kardynałem Parolinem w styczniu tego roku przybyłem do Moskwy wraz z dziesięcioosobową grupą profesorów z Watykanu. Naszymi sprawami bytowymi zajął się metropolita moskiewski arcybiskup Paolo Pezzi, zaś działalnością naukowo-kulturalną — minister kultury Federacji Rosyjskiej Władimir Miedinski. Muszę powiedzieć, że ten Miedinski zrobił na mnie dobre wrażenie. Od pierwszego spotkania w jego gabinecie, gdzie odbieraliśmy skierowania do pracy naukowej, dał się poznać jako wyjątkowo merytoryczny i sympatyczny. Zaraz po przyjeździe, jak ci wiadomo, zamieszkałem na plebanii św. Olgi u proboszcza Pielaka. Natomiast do pracy naukowej zostałem przydzielony na Wydział Pisania Ikon Moskiewskiej Akademii Duchownej. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu ta prawosławna uczelnia na wspomnianym Wydziale Pisania Ikon miała również, i to na wysokim poziomie, kilka kierunków okołotematycznych, związanych z archeologią. Były to przede wszystkim paleografia porównawcza i archiwistyka, jak również brachygrafia i kilka pomniejszych dziedzin papirologii. Zostałem przydzielony do grupy profesorów Hilariona Kurajewa i Antyma Arsienjewa, którzy aktualnie pracowali, na zlecenie ministra kultury, wspomnianego już Miedinskiego, przy archiwizacji pozostałości bizantyjskiego skarbu carów, mieszczącego się obecnie w najniższych pomieszczeniach Soboru Chrystusa Zbawiciela.

— A ja zawsze myślałem, że skarbiec carów jest przechowywany w Cerkwi Zwiastowania, będącej w przeszłości prywatną cerkwią carów rosyjskich.

— Och, tato! Ten skarbiec to historia na niejedną sensacyjną książkę. A z tego, co wiem, klejnoty carów są dzisiaj przede wszystkim na Kremlu i w różnych muzeach. W Cerkwi Zwiastowania też. Ale ten skarb z podziemnych lochów Soboru Chrystusa Zbawiciela to rzecz raczej wyjątkowa, związana z wianem drugiej żony Iwana III Srogiego, księżniczki Zoe Paleolog i… Złotymi Wrotami.

— Wybacz, synu, parę ładnych lat przebywałem w Moskwie, ale o żadnych Złotych Wrotach nie słyszałem — powiedziałem tonem lekkiego podirytowania, ale i ciekawości…

— Rzeczywiście mało kto o nich słyszał, gdyż do dzisiaj jest to największa tajemnica Rosji i dla przykrywki więcej się mówi o sensacjach tajnego „metra 2”.

— No… tak… rzeczywiście… o liniach metra pod Kremlem słyszałem niejedno…

— Na razie, tato, zostawmy jednak w spokoju krainę Złotych Wrót i wróćmy do skarbu bizantyjskiego.

— Otóż, jak już wspomniałem, Zoe Paleolog, księżniczka bizantyjska, poślubiła Iwana III Srogiego i przybywając na Kreml, przywiozła ze sobą, oprócz osobistych klejnotów, dużą ilość dzieł sztuki oraz starogreckich i starohebrajskich ksiąg, nazywanych później księgozbiorem Liberia. Wwiozła też dwa peloponeskie stwory, nibykonie, ale poruszające się tylko na tylnych nogach w pozycji pionowej, jakby stały dęba, oraz mające zamiast kopyt dziesięciopalcowe dłonie u przednich nóg przeistoczonych w duże ręce i dziesięciopalcowe stopy u tylnych nóg przeistoczonych w dwie duże dolne kończyny. Poza tym stwory te nie posiadały końskiego ogona i grzywy. Nie miały też nic wspólnego z mitycznymi centaurami. Były w zupełności realne. Pierwsza dama Kremla, będąca miłośniczką sztuki, sprowadziła z Włoch architektów i zainspirowała przebudowę w większości jeszcze drewnianego Kremla. Na kremlowskim dworze szeptano zaś, że jest grecką czarownicą. Po jakimś czasie wszystko się uspokoiło, a końskie pokurcze — ogier Zax i klacz Cal oraz bizantyjskie dzieła sztuki przepadły jak kamień w wodę. Księżniczka Sofija zatrzymała przy sobie tylko podręczną biblioteczkę oraz złote i srebrne klejnoty, które po jej śmierci długi czas były przechowywane w skarbcu Soboru Zwiastowania. Na krótko przed rewolucją październikową prawosławni księża wywieźli część tego bizantyjskiego skarbu na Syberię w dorzecze rzeki Popigaj i schowali w starej cerkwi we wsi Chagatlewo. Ukrycie tam przed bolszewikami bizantyjskiego złota było pomysłowe, gdyż nikomu do głowy nie przyszło szukać klejnotów księżniczki Sofiji w miejscu, gdzie powstawała kopalnia diamentów.

W 1931 roku władze radzieckie postanowiły zburzyć budowany prawie przez pół wieku Sobór Chrystusa Zbawiciela i zbudować na jego miejscu największą budowlę świata — Pałac Rad. Niestety, z tego projektu nic nie wyszło, ale co ciekawe, Stalin strzegł miejsca po wysadzonym w powietrze Soborze Chrystusa Zbawiciela jak oka w głowie. Plac ten zalano nawet wodą, zbudowano na nim później otwarty basen pływacki „Moskwa”. Jaką więc tajemnicę mógł ukrywać ten skwer położony w najstarszej części miasta na brzegu rzeki Moskwy u wpływu Irkutu do Angary nieopodal Kremla? Dopiero w 2000 roku ukończono odbudowę zburzonego soboru. W tym samym też roku do jego podziemnego skarbca wróciły bizantyjskie precjoza i ministerstwo kultury Rosji zarządziło jego archiwizację, w której u boku rosyjskich profesorów Hilariona Kurajewa i Antyma Arsienjewa brałem udział.

W trakcie klasyfikacji archiwalnej uwagę profesora Kurajewa przykuło jedno z precjozów. Była to srebrna szkatułka, w której znajdował się kawałek deseczki zawinięty w dobrze zabalsamowany perski papirus. Profesor starannie odłożył papirus, a kawałek bardzo starego drewienka miał zamiar wyrzucić do kosza. Zawahał się jednak i podnosząc je do góry, zapytał: „A z tym co robimy?”. Oniemiałem z wrażenia, poznałem od razu ten kawałek orzechowego drewna. Była to od wieków daremnie poszukiwana przez archeologów całego świata lewa część titulusa. Zdołałem jedynie wykrzyknąć: „Profesorze, ostrożnie…! To jest, bez najmniejszej wątpliwości, Titulus Crucis, a dokładnie jego lewa połówka”. „Skąd taka pewność?” — zapytał chłodno profesor Kurajew. Usiedliśmy na jakichś starych workach, a ja biorąc głęboki oddech, zacząłem opowieść o mojej habilitacji na rzymskim uniwersytecie Angelicum Opowiedziałem więc profesorom, jak to w latach 2005 — 2007 pisałem rozprawę habilitacyjną z archeologii na temat: „Titulus Crucis w badaniach — od Gelazjusza z Cezarei do paleografii Michaela Hasemanna”. Nadmieniłem, że w trakcie jej redagowania podobny skrawek rzymskiej połówki titulusa miałem więc w rękach nieraz. A ta przypadkiem znaleziona przez nas lewa połówka, uznawana przez archeologów za bezpowrotnie zaginioną, jest w porównaniu z jej prawą częścią w o wiele lepszym stanie, co może dawać dużą nadzieję na powtórne przebadanie titulusa i to zarówno pod względem epigraficznym, jak i datowaniem radiowęglowym. Może to też całkowicie potwierdzić postawioną w mojej pracy tezę o autentyczności Titulus Crucis. Profesorowie Kurajew i Arsieniew byli wyjątkowo zaskoczeni nie tylko rewolucyjnym znaleziskiem, ale także i moją specjalizacją archeologiczną z dziedziny starożytnej paleografii porównawczej. Mało co wiedzieli też na temat nowoczesnych badań nad titulusem. O nazwiskach profesorów Michaela Hasemanna i Carstena Thiede, jak również mojego rzymskiego promotora, światowej sławy archeologa Charliego Gongera, dowiedzieli się dopiero ode mnie. Ich dotychczasowa wiedza na temat titulusa ograniczała się do kilku rozdziałów „Historii Kościoła” Gelazjusza z Cezarei i Antoniego z Piacenzy, którą liznęli jeszcze jako studenci na Prawosławnej Akademii Duchownej w Moskwie. Poza tym Titulus Crucis nie był w kręgu ich zainteresowań naukowych. Widząc jednak wypieki na mojej twarzy, postanowili jako wybitni specjaliści w dziedzinie papirologii zająć się naukowym opracowaniem znalezionego przez nas perskiego manuskryptu. Uzgodniliśmy również, że fakt tak poważnego odkrycia archeologicznego należy zgłosić na piśmie władzom Rosji.

Przy okazji profesor Kurajew, widząc mój zapał naukowy w dziedzinie archeologii, zwierzył się też z pewnej tajemnicy, która znajdowała się według niego w podziemiach Moskwy. Opowiedział, jak to pewnego razu postanowił zapuścić się nieco głębiej, poza strefę strzeżoną podziemi moskiewskiego soboru. Wędrował tak na chybił trafił przez cały dzień i gdy już chciał wracać, nagle ujrzał rzecz nieziemską. Na gigantycznej ścianie czegoś w rodzaju opuszczonego wyrobiska starej kopalni otwarły się ogromne złote wrota i przez moment do jakiejś krainy wjeżdżały i wyjeżdżały pociągi oraz samochody. Profesor mówił, że oniemiał z wrażenia i przez chwilę zaczął się nawet szczypać w policzek z obawy, czy czasem, spędzając cały dzień w ciemnych i dusznych lochach, nie dostał jakichś zwidów. Wszystko działo się jednak w całkowitym realu. Ponadto wracając, natknął się na młodą żebraczkę, która zanosząc się od płaczu, prosiła o pomoc. Profesor chciał ją ominąć, gdyż w moskiewskich katakumbach mieszka dużo bezdomnych i różnej maści kamorry, ale dźwięczny, staroruski język dziewczyny przykuł na tyle jego uwagę, że zatrzymał się i skrupulatniej przyjrzał jej postaci. Nie przypominała bezdomnej, lecz raczej wypielęgnowaną modelkę lub aktorkę. Jako specjalista od cyrylicy zainteresował się poważnie językiem dziewczyny i postanowił zabrać ją ze sobą i zawieźć do monasteru św. Anny. Ihumenia Agnia zgodziła się ze względu na ogromny prestiż profesora Kurajewa przyjąć nieznajomą do klasztoru na próbę jako posłusznicę. Mniszki nie rozumiały za bardzo jej dziwnego języka. Tylko profesor potrafił z nią rozmawiać. Może i dobrze, że tak się stało, gdyż dziewczyna mówiła o rzeczach będących prawdopodobnie największą tajemnicą Rosji. Miała też ze sobą coś w rodzaju pamiętnika opisującego dzieje podziemnego świata oraz swojej miłości, która w tej krainie była zakazana. I właśnie z tego pamiętnika, który profesor przetłumaczył na język rosyjski, dowiesz się już, tato, wszystkich szczegółów o złotych wrotach i krainie, do której prowadziły. Oprócz dzienniczka Ludmiły, tak miała na imię ta dziewczyna, zastawiam na biurku moją pracę habilitacyjną o titulusie i notatki, które zrobiłem w czasie archiwizacji skarbca bizantyjskiego. Wszystko to pozostawiam do twojej dyspozycji, gdyż już pojutrze wylatujemy z nuncjuszem do Hiszpanii.

— No, nie! Zaciekawiłeś mnie na dobre swymi tajemnymi opowieściami i teraz zostawiasz z nimi samego — powiedziałem z lekkim przekąsem, chociaż dobrze rozumiałem sytuację syna. Zapytałem, czy będą jakieś przeciwwskazania do opisania tych sensacji w moich wspomnieniach.

Ku mojemu zdumieniu Augustyn odpowiedział na to pytanie bez większego zastanowienia, powiedziałbym nawet, że z aluzyjnym rozbawieniem w głosie: — Ależ skąd, przecież nikt ani w Rosji, ani na całym świecie nie uwierzy w złote wrota i podziemny Trzeci Rzym księżnej Zoe Paleolog. Wszyscy potraktują to raczej jako sensację nowego szaleńca, któremu wydawało się, że odkrył rubinową tajemnicę. A takich w Moskwie było już bardzo i to bardzo wielu. Także związana z tym historia Ludmiły wydawać się może całkowicie anachroniczna, tym bardziej, iż profesorowie Arsienjew i Kurajew zniknęli wraz z dziewczyną bez śladu. Natomiast zaskakujące odkrycie archeologiczne jerozolimskiej części Titulus Crucis Ministerstwo Kultury Rosji przekazało do Instytutu Historii i Archiwów Uniwersytetu im. M. Łomonosowa w Moskwie. A swoją drogą o znalezisku poinformowałem też Instytut Archeologii Rzymskiego Uniwersytetu „Angelicum” oraz Universitet of Arizona w Ameryce, który znany jest na świecie z najnowocześniejszych technik datowania radiowęglowego. Przypuszczam więc, że sprawa lewej połówki titulusa znajduje się w dobrych rękach i nie stanowi też większej tajemnicy. Ja zaś zostałem odsunięty od sprawy, gdyż ministerstwo kultury pod koniec czerwca rozwiązało ze mną umowę i arcybiskup Paolo Pezzi skierował mnie do pracy w sekretariacie moskiewskiego nuncjusza. Pozostał tylko żal, bowiem z rosyjskimi profesorami zdążyłem się szczerze zaprzyjaźnić i snuliśmy wiele wspólnych planów naukowych. Tak nagłe ich zniknięcie wciąż nie daje mi spokoju i myślę o najgorszym.

Teraz już wiesz, tato, dlaczego naszą rozmowę zacząłem w tak smętnym nastroju i niespodziewanie znalazłem się tu w moskiewskiej nuncjaturze.

Zauważyłem, że Augustyn ma problem z dystansem do tego tematu, więc uciąłem jego biadolenie.

— Dla mnie sprawa jest oczywista. Tu w Rosji takie zaginięcia nikogo za bardzo nie dziwią, zresztą podobnie jak w Ameryce, gdyż są to dwa duże kraje i ludzie dzięki dzisiejszej technice podróżowania błyskawicznie przenoszą się w różne odległe strony. Poza tym twoi przyjaciele są księżmi prawosławnymi i podlegają specjalnej jurysdykcji kościelnej. Zresztą jak i ty. Częste znikanie w ich sytuacji nie jest więc tu żadną rewelacją.

„A może Kraina Złotych Wrót istnieje naprawdę?” — pomyślałem. Rosja to piękny i bajeczny kraj, a cała reszta to tylko ideologia i polityka…

Rozdział III

Od rana Augustyn był zajęty przygotowaniem podróży nuncjusza Ivana Jurkowicza do Hiszpanii. Depesze dyplomatyczne, urywające się telefony… wszystko na jego głowie. Pomagali mu II sekretarz ks. Anton Demshin i znany mi już attaché ks. Matej Veres. Stanowili dobrze zgrany zespół. Augustyn umiał pracować w grupie i zdobywać sympatię ludzi. Jednym słowem — był lubiany. Dopiero po południu przyszedł do mojego pokoju i usiadł na miękkim pluszu krzesła, pomasował sobie trochę krzyż i stękając, powiedział:

— Muszę trochę odsapnąć. Jeszcze jeden telefon do Toledo i mogę spokojnie się pakować.

Nie zważając na reisefieber, zagadałem:

— Czy ten wyjazd ma coś wspólnego z Kazachstanem?

— Tak. I myślę, że w Madrycie uda się ostatecznie załatwić aktualny problem personalny światowej wierchuszki Drogi Neokatechumenalnej. Maria Carmen Hernandes Barrera ma już 85 lat i jest poważnie chora. W październiku wyjeżdża do Kanady na operację i zgłosiła rezygnację z pełnienia dożywotniej funkcji w trzyosobowej Międzynarodowej Ekipie Odpowiedzialnej za Drogę. Sprawa jest poważna ze względu na osobiste zaangażowanie się papieża Franciszka. Wskazania Watykanu są jednoznaczne — Wschód. Już w marcu 2015 roku metropolita moskiewski arcybiskup Paolo Pezzi był wzywany do Rzymu w sprawie świadectwa wyjątkowo aktywnej w Kazachstanie, Białorusi i Rosji misjonarki neokatechumenalnej — Marii Ascension Romero. I właśnie dopiero co wróciliśmy z Atyru i Aktobe, gdzie nasz nuncjusz po tamtejszych parafiach sprawdzał wszystkie dokumenty działalności ewangelizacyjnej Marii Ascension Romero, a już jutro udajemy się do Madrytu na spotkanie z prymasem Hiszpanii — arcybiskupem Toledo — Braulio Rodriguezem Plazą. W zjeździe weźmie też udział cała wielka trójka Drogi, a więc wspomniana już przeze mnie Maria Hermandes, Kiko Arguello i o. Mario Pezzi. Oni to prawie pół wieku temu tworzyli pierwsze wspólnoty neokatechumenalne w podmadryckich slumsach. Zaproszona jest również Maria Romero, która nie zaistniała tak wyraziście w historii tego ruchu, ale jako najbardziej doświadczona misjonarka Drogi Neokatechumenalnej w Rosji ma pełną akceptację papieża Franciszka do zastąpienia Marii Hermandes. Najważniejsze, żeby w Madrycie udało się wybrać Marię Ascension Romero, chociaż ad experimentum.

Myślę, że za jakiś tydzień powinniśmy powrócić, a ty, tato, przez ten czas nie powinieneś się nudzić, zgłębiając niezwykłe dzieje titulusa i „Złotych Wrót”…

Pomyslałem: „No cóż na Nikolską nie pojadę, gdyż Marika z Siergiejem siedzą jeszcze u rodziny w Gruzji i nie wiadomo, kiedy wrócą… trzeba będzie tak czy owak trochę poczytać, a i dżdżysta pogoda temu sprzyja”.

Ten rozdział moich wspomnień będzie chyba najnudniejszy. Nic, poza historią. Chyba, że trochę horroru występującego przy niektórych opisach kar śmierci ożywi ten nieco naukowy passus.


Książka Augustyna na temat historii Titulus Crucis liczyła 460 stron i była napisana w języku angielskim. Postanowiłem wybrać kilka, według mnie interesujących fragmentów, dotyczących symbolicznego znaku czterech liter: J N R I, które każdy z nas zna, ale niewiele wie, co znaczą i skąd się wzięły. Wyjaśnia to pierwszy rozdział pracy Augustyna liczący 52 strony i poświęcony tematyce kary śmierci w czasach, kiedy żył Jezus Chrystus. Ukazuje on opisy wymierzanych kar śmierci oraz kierunki rozwoju myśli filozoficznej dotyczącej tej kary nazywane retencjonizmem. Zaprezentowany jest również lakoniczny przegląd poglądów na temat kary śmierci w historii chrześcijańskiej. Opisane są więc najważniejsze argumenty abolicjonistów na całym świecie. Onegdaj, gdy nie było jeszcze prawa pisanego, kara śmierci miała charakter zwyczajowy, polegający na tym, że w przypadku morderstwa była wymierzana przez rodzinę osoby zamordowanej. Później, gdy już istniały pierwsze systemy państwowe, pojawiły się najstarsze kodeksy prawa świata starożytnego. A wśród nich przede wszystkim kodeks króla Babilonu Hammurabiego i antyczny kodeks Drakona. Filozofowie i etycy tej miary co Platon, Arystoteles i Seneka akceptowali karę śmierci w ówczesnych dla nich państwowych systemach prawa karnego. Seneka uważał ją za ostateczną sankcję w przypadku wcześniejszego wykorzystania wszelkich łagodniejszych form karania. Starożytne prawo karne, które cechowała duża surowość, utrzymywało więc karę śmierci, nadając jej zasadnicze znaczenie. Wymieniony już Kodeks Hammurabiego, który stanowi najstarszy pomnik prawa babilońskiego, przewidywał karę śmierci w ponad 30 przypadkach. Groziła ona między innymi za udowodnione oskarżenie o zabójstwo lub o czary, kradzież mienia Bożego lub mienia należącego do pałacu, paserstwo, kradzież syna pełnoprawnego obywatela, współudział w ucieczce niewolnika lub niewolnicy, rabunek, współudział w zabójstwie męża. Podobnie kodeks Drakona cechował się wyjątkową surowością. Praktycznie za każde przewinienie groziła kara śmierci. A kradzież była największym przestępstwem. Za kradzież, bez względu na to, co zostało zrabowane, była wymierzana kara śmierci. Prawodawstwo Drakona nie różnicowało przestępstw na mniejsze i większe. Poza karą śmierci skazany mógł również zostać sprzedany w niewolę, pozbawiony praw obywatelskich czy też zostać skazany na chłostę lub karę pieniężną. Poza morderstwem żadne popełnione przestępstwo nie było ścigane z urzędu. Poszkodowany sam musiał zgłosić skargę. Także źródła objawienia starożytnego chrześcijaństwa w szerokim stopniu dopuszczały stosowanie kary śmierci. Stary Testament popierał stosowanie kary śmierci, między innymi za przestępstwa przeciwko życiu i wolności, cudzołóstwo, kazirodztwo, bluźnierstwo i nieposłuszeństwo rodzicom. Chociaż za cudzołóstwo i nieposłuszeństwo rodzicom często odstępowano od tej surowej kary.

Z kolei Nowy Testament bezpośrednio nie odnosił się do kary śmierci, gdyż uznawał on zasadę miłosierdzia i przebaczenia. Wybitny starochrześcijański apologeta Klemens Aleksandryjski był jednak orędownikiem wymierzania kary śmierci, o czym pisał w swoim dziele zatytułowanym „Stromata” („Kobierce”). Protagonista ten aprobuje stosowanie kary śmierci w krańcowych przypadkach naruszenia prawa. Swoją opinię oparł na skonstruowanym przez siebie argumencie polegającym na porównaniu sędziego wydającego wyrok kary śmierci do chirurga zmuszonego do wycięcia z ciała pacjenta chorego narządu. Tym chorym narządem w społeczeństwie byli według niego mordercy oraz inni groźni, nierokujący poprawy przestępcy. Zatem w oczach Klemensa Aleksandryjskiego racją usprawiedliwiającą moralnie wydanie wyroku śmierci był wzgląd na dobro społeczeństwa, dla którego zbrodnicze działania stanowią stałe zagrożenia.

Okres poprzedzający edykt mediolański z 313 roku przyniósł wiele dzieł pierwszych chrześcijańskich humanistów piszących na temat kary śmierci. Należeli do nich przede wszystkim św. Cyprian, Laktancjusz i Tertulian. Prawo wymierzania kary śmierci przez władze państwowe w przypadkach ostatecznej konieczności postulował również św. Augustyn.

Najpospolitszymi sposobami wykonywania kary śmierci w starożytności były w prawie babilońskim — wbicie na pal; w prawie żydowskim — ukamienowanie; w prawie rzymskim — ukrzyżowanie, które było też uważane za najbardziej haniebne i najokrutniejsze. Oprócz tego Rzymianie tracili również skazańców poprzez wbicie na pal, rozrywanie przez pędzące w przeciwne strony wozy, spalenie żywcem, wydanie na pożarcie zwierzętom podczas igrzysk, przeznaczenie do walki z gladiatorami, ścięcie toporem lub mieczem, powieszenie na widłach, karę worka, zezwolenie na samobójstwo. Także skazanie do pracy w kopalni lub deportację na wyspy poza granicami imperium uważano za kary równoznaczne z wyrokiem śmierci. W Imperium Rzymskim, w czasach gdy w Palestynie żył Chrystus, najczęściej stosowano kary ukrzyżowania, spalenia żywcem, ścięcia, a także wydania skazańca na pożarcie dzikich zwierząt. Sposób karania zależał bowiem od pozycji społecznej oskarżonego i od rodzaju popełnionego przez niego przestępstwa. Osoby pochodzące z wyższych warstw społecznych nie mogły zostać skazane na powieszenie na widłach ani na spalenie żywcem. Arystokraci skazani na śmierć mogli uniknąć tej kary, udając się na wygnanie. Gdyby jednak wygnany powrócił, każdemu wolno było go bezkarnie zabić. Na ciężką pracę w kopalni albo na walkę z gladiatorami mogli być skazani tylko niewolnicy lub osoby wywodzące się z niższych warstw społecznych Na spalenie żywcem skazywano głównie za podpalenie. Podpalacz był rozbierany, przywiązywano go lub przybijano gwoźdźmi do słupa, który następnie wciągano ponad stos drewna ułożonego wokół niego i podpalano. W ten sposób też tracono niewolników, którzy spiskowali na życie swoich panów, oraz pierwszych chrześcijan.

Wydanie skazanego na walkę z gladiatorami przypominało wydanie na pożarcie dzikim zwierzętom. Przestępca skazany na pożarcie drapieżników ginął natychmiast, podczas gdy przeznaczony do walki z gladiatorami mógł mieć chociaż teoretycznie jakąś szansę. Skazanie na walkę z dzikimi zwierzętami było stosowane wobec przestępców winnych przede wszystkim kradzieży bydła, zabójstwa, dezercji lub magii. Za najbardziej „humanitarną” uchodziła kara ścięcia. W pierwszych wiekach istnienia Rzymu do wymierzania tej kary używano topora, który później zastąpiono mieczem. Skazanemu wiązano ręce na plecach i przywiązywano go do słupa. Następnie rozbierano go i biczowano. Dopiero po chłoście kładziono go na ziemię i ścinano mu głowę. Szczególną formą kary śmierci była kara worka, którą orzekano za zamordowanie osoby bliskiej, na przykład ojca lub matki. Na głowę skazańca zakładano kaptur ze skóry wilka, a na nogi drewniane buty. Najpierw biczowano go, po czym wkładano do worka z wołowej skóry i zaszywano razem ze żmiją, kogutem, małpą lub psem. Worek umieszczano na wozie zaprzęgniętym w czarne woły i wieziono w stronę rzeki lub morza, gdzie był wyrzucany. Wyjątkową zaś karą śmierci było zezwolenie, jakiego udzielał cezar osobie z wyższych sfer skazanej na śmierć przez samobójstwo. Wszystkie opisane tu sposoby wykonywania kary śmierci, poza samobójstwem, odbywały się przy udziale publiczności.

Najokrutniejszą z kar było jednak ukrzyżowanie. Tę karę Rzymianie zapożyczyli od ludów barbarzyńskich. Śmierć na krzyżu była nie tylko bardzo okrutna, ale również hańbiąca. Na ogół uśmiercano w ten sposób osoby niebędące pełnoprawnymi obywatelami. Skazywani na nią zostawali niewolnicy albo wybitnie okrutni przestępcy. Kaźń odbywała się na ogół w miejscach publicznie dostępnych ku przestrodze innym. Tak było, gdy krzyżowano masowo uczestników powstania Spartakusa albo niewolników, którzy zwrócili się przeciwko swym panom.

Wykonanie kary śmierci przez ukrzyżowanie zaczynało się na długo przed powieszeniem skazańca na krzyżu. Najpierw skazaniec był biczowany, potem sam musiał nieść na miejsce kaźni część krzyża, na którym miał umrzeć. Wbrew popularnym sposobom przedstawiania Drogi Krzyżowej Jezusa skazańcy nie nieśli całego krzyża. Na ogół więzień był przywiązywany do poprzecznej jego belki. Jego ręce były wiązane tak, by upadając, nie mógł się zasłaniać i uderzał w ziemię głową. W rzeczywistości Chrystus też niósł na Golgotę nie cały krzyż, ale jego belkę.

Po dojściu na miejsce kaźni skazaniec był przybijany do belki, którą niósł. I znów wbrew wielu obrazom Chrystusa Ukrzyżowanego więźniowi nie przebijano dłoni, ale przeguby rąk. Ludzki nadgarstek jest tak zbudowany, że nie utrzymałby ciężaru ciała. Gwóźdź przebijał więc kości promieniową i łokciową, przytwierdzając ciało skazańca do krzyża. To samo robiono ze stopami więźnia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.58
drukowana A5
za 44.96