E-book
11.03
drukowana A5
62.82
Trzech ich było

Bezpłatny fragment - Trzech ich było

Opowieść o pewnej przyjaźni


Objętość:
339 str.
ISBN:
978-83-8414-218-9
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 62.82

„Przyjaciele to rodzina, którą wybieramy sami.”

Kubuś Puchatek


„Przyjaciel to człowiek, który wie wszystko o tobie i wciąż cię lubi.”

Elbert Hubbard


Wnuczkowi

Antoniemu

Poświęcam

Wstęp

Tych też było trzech, chociaż ci trzej na zdjęciu poniżej w żaden sposób nie są tymi, którzy występują w książce i nawet z trudem można ich nazwać pierwowzorami bohaterów niniejszej opowieści. Jednak bardzo wiele faktów i cech ich charakterów zostało wplecionych do niniejszej opowieści. Oni dali tylko powód do napisania tej historii, zainicjowali i odeszli w siną dal, niby to wracając dopiero po pięćdziesięciu latach, ale nie wszyscy osobowo. Ten w okularach odszedł na zawsze, jako pierwszy w wieku 58 lat. Napisano na jego nagrobku, że Bóg tak chciał i wielu ma wątpliwości czy tak było naprawdę, czy rzeczywiście tak chciał, a może było tak, że jego niefrasobliwe życie to spowodowało, a miłosierny Bóg jedynie zaoszczędził mu niedogodności przez siebie samego zafundowanych. Ten siedzący pod samymi drzwiami kilka lat po nim odszedł, bo ciągle na coś chorował, do samego końca. Ten trzeci żyje nadal i dzisiaj ma 76 lat.

Ich przyjaźń trwała niezbyt długo, ale intensywnie w czasach wczesnej młodości i jak już wspomniano wiele różnych drobnych faktów i różnych nawyków jest ukrytych w tej książce. Po maturze rozjechali się w różnych kierunkach i więcej wspólnie i w jednym miejscu nigdy się nie spotkali.

Zdjęcie to wykonano pół wieku temu, natomiast obiekt za ich plecami wybudowano jeszcze wcześniej, bo 700 lat wcześniej i jest to kościół pod wezwaniem św. Katarzyny i św. Jana w Świerzawie.

Przypadek tych trzech kolegów ze zdjęcia nie jest czymś niezwykłym, bo ludzie zawsze gromadzili się w różnych grupach kilkuosobowych lub wieloosobowych, zawsze ich coś łączyło, na przykład uprawiany zawód [górnik, elektryk itp.] czy też zainteresowania pozazawodowe [literatura, film itp.]. Ważne było, aby ich poziom intelektualny był zbliżony niezależnie od tego czy ten poziom pochodził z wysokiej półki [literatura] czy z półki dużo niższej [sport, łowiectwo].

Ci trzej na zdjęciu byli w wieku maturalnym a więc łączyła ich głównie nauka. Również o bohaterach naszej opowieści wiemy, że byli emerytowanymi inżynierami pochodzącymi z jednego zakładu, który został zlikwidowany w wyniku zmian ustrojowych. Łączyło ich wiele, przy czym głównie były to zainteresowania z tak zwanej wysokiej półki [między innymi literatura]. Poza zainteresowaniami intelektualnymi ważną rolę w ich więzi odgrywały stosunki sąsiedzkie z tej racji, że mieszkali w jednym bloku. Ta bliskość sąsiedzka spowodowała, że ich stosunki sąsiedzkie i więzi, w pewnym momencie, niczym nie różniły się od zwykłych więzi występujących w rodzinie a niekiedy nawet je przewyższały. Ból występujący w jednej rodzinie natychmiast udzielał się pozostałym dwóm rodzinom.

U podstaw tej sąsiedzkiej znajomości leżała najzwyklejsza przyjaźń, a dokładniej męska przyjaźń pozbawiona wielu cech, którym wielu ludzi niekiedy hołdowało, takich jak zawiść, zazdrość, podejrzliwość a nawet najdrobniejsza konkurencja w kontaktach. Między nimi panowało równouprawnienie koleżeńskie, o ile można użyć takiego nieco dziwacznego określenia. Oni posiadali wielki dystans do siebie samych jak i podobny dystans zachowywali w kontaktach między sobą. To nie było tak, że tak się umówili, oni te cechy wypracowali sobie sami przez całe, długie lata. Oni lubili swoje towarzystwo, nigdy się ze sobą nie nudzili, bo tak się ułożyło, że każdy z nich ciągle zgłębiał nieco inną dziedzinę wiedzy. Oni, czyli Nikodem, Wojciech i Maksymilian, potocznie zwracali się do siebie Nik, Wojtek i Maks. Na pewno nie wyglądali jak ci trzej na zdjęciu, a jak? Niech czytelnik zamknie oczy i spróbuje sobie wyobrazić ich twarze, a może sam należy do takiej trójki lub dwójki przyjaciół? Pod powieką może zobaczyć wspaniałe obrazy, a jeszcze, kiedy uruchomi się wyobraźnię, to ho, ho…

Cechy Maksa, Nika i Wojtka już w wieku dojrzałym to zlepek cech ludzi, z którymi autor miał bliższy lub luźniejszy kontakt na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu lat, nawet niektóre sytuacje opisane w książce zostały wzięte z życia. Jednak doszukiwanie się konkretnych pierwowzorów jest zupełnie bezcelowe i skazane na niepowodzenie.

1. Ci trzej z osiedla

Nie często w historii świata działo się tak, aby na przestrzeni tylko kilkudziesięciu lat tak wiele się zmieniło w życiu ludzi i w ich otoczeniu. Poziom życia zmienił się od głodu do bogactwa, ustroje polityczne zmieniały się z dnia na dzień, poziom intelektualny społeczeństw znacznie się podniósł, chociaż do wyżyn jeszcze mu daleko, otwarto granice między państwami, które nie tak dawno ze sobą wojowały. Wystarczyło spojrzeć na świat tylko z perspektywy życia jednego człowieka, czyli mówiąc inaczej, z perspektywy jednego pokolenia.

W miasteczku nazywali ich seniorami, chociaż oni sami śmiali się z tego określenia, bo za takich się w ogóle nie uważali. Był Klub Seniora w Miejskim Domu Kultury, który skupiał grupę starszych ludzi i głównie na wycieczki jeździli. Ani Nikodem przez przyjaciół zwany Nikiem, ani Wojciech, ani Maksymilian zwany Maksem, bo o nich jest mowa, nie chodzili na żadne spotkania tego klubu, do żadnych organizacji i partii nie należeli. Oni, we trójkę stanowili partię, która się rozpadała i za chwilę się łączyła, kłócili się między sobą, potem się godzili i nikt nikogo za nic nie przepraszał. Za to potrafili bardzo skutecznie oddzielać mądrość od głupoty i dziwnym trafem zawsze, kiedy stanął przed nimi mur z głupoty, potrafili się w mgnieniu oka zjednoczyć i dawali odpór. Przed nimi siewca głupoty musiał odstąpić, chociaż odstępując był przekonany, że to on miał rację a ci trzej są głupcami. Oni natomiast szybko zapominali o tej konfrontacji, bo i rozważać nie było, czego i wracali zaraz do swoich spraw. Nie zdarzyło się, aby taki przypadek konfrontacji z głupotą był jakoś potem rozważany, po prostu głupota nigdy nie była przez nich analizowana, bo, po co? Takie spotkanie traktowali niczym niespodziewane dotknięcie pokrzywy na łące podczas spaceru w niedzielne popołudnie.

Ludzie w miasteczku wiedzieli, że ci trzej bardzo się lubili, ale też lubili ludzi, między którymi żyli. Lubili rozmowy ze wszystkimi, ale gdyby doszło do rozmowy w dużym gronie, a nasi wspomniani przyjaciele siedzieliby nawet w różnych punktach sali, to ich jedność zaraz dało się odczuć i nie daj boże gdyby ktoś chciał ich podzielić. Nieraz ludzie się dziwili, co tych trzech łączy, czy czasami nie są kuzynami, bo braćmi nie byli na pewno. Nikt nigdy nie trafił na nic podejrzanego, na jakieś tajemnicze więzy, tylko niektórzy wiedzieli, że tak po prostu wygląda normalna męska przyjaźń, tylko tyle, w tym wszystkim nie było żadnej tajemnicy..

W niedzielę, po sumie, męskie grono wychodziło na główną ulicę miasteczka, w miejsce gdzie chodnik był najszerszy, gdzie za plecami było kilka ciekawszych wystaw sklepowych a na wprost, po drugiej stronie ulicy był teren z różnymi drzewami i ławkami, bo to był rynek.

Tak było i tej niedzieli, Nikodem z Wojtkiem już tam stali i coraz to ktoś do nich dochodził. Niemal samorzutnie ta grupa zaczęła się lekko dzielić na tych, co palą papierosy i tych niepalących. To raczej niepalący lekko ustępowali miejsca palącym, robiąc lekki krok w bok lub wstecz.

— Ależ od rzeczy gadał ten młody ksiądz dzisiaj — odezwał się jeden z palących papierosa.

Rzadko komentowali kazania, ale dzisiaj akurat od tego się zaczęło, bo kazanie miało podtekst techniczny, bo ksiądz zapędził się w rejony sztucznej inteligencji, najprawdopodobniej nie mając pojęcia, o czym mówi. Całe jego kazanie było o działaniu szatana, a rzekomo sztuczna inteligencja miała być jego najnowszym pomysłem, który ludzie przejęli z radością. Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku Nikodema, bo wiedzieli, że zajmuje się komputerami, zresztą on sam się tego spodziewał, bo uśmiechał się patrząc w kierunku tego, który zaczął temat kazania. Ich oczy się nawet spotkały i wtedy te dorzucił jeszcze:

— Nikodem, co ty o tym sądzisz?

Akurat obok Nikodema stał Tadeusz, którego wnuczek posługiwał w kościele i dobrze znał się z proboszczem. W związku z tym Nikodem zwracając się do Tadeusza odezwał się na tyle głośno, aby wszyscy usłyszeli:

— Ten wikary nie tyle od rzeczy mówił, co głupoty gadał. Źle ich uczą w tych seminariach i słyszeliście efekt tego. Nie ma, co sprawy rozwłóczyć, więc proponuję, aby Tadeusz poprosił wnuczka, aby ten przekazał problem proboszczowi. Proboszcz to człowiek rozumny, więc jedną rozmową sprowadzi młodego na ziemię.

Akurat do grupy podchodził Maksymilian, który również był poruszony tym, co słyszał, czyli znał treść kazania a teraz słyszał ostatnie słowa swojego kolegi Nikodema. Nie bardzo spodobała mu się propozycja Nikodema z angażowaniem młodego i natychmiast wtrącił się do dyskusji:

— Oj Nikodem, nie tak! Masz rację, co do problemu, ale nie wtrącajcie do sprawy młodego chłopaka, niech Tadeusz pójdzie, bo doskonale się z proboszczem znają a ja mogę pójść z nim, powiedzmy, jako osoba towarzysząca.

Tadeusz w tym momencie głęboko odetchnął z wielką ulgą, bo już miał protestować, że on się do takich misji nie nadaje. W tej sytuacji zgodził się warunkowo:

— Z Maksem to ja pójdę, ale pod warunkiem, że to on będzie gadał, bo niby to wszystko wiem, ale nie opowiem tego jak trzeba, a w takim przypadku nawet drobna niejasność może spowodować nieporozumienie, co zaraz by się rozniosło po całym mieście i wyszedłbym na głupiego, baby miałyby używanie przynajmniej przez miesiąc. Co najwyżej wnuczek umówi nam spotkanie z proboszczem na plebanii. To moje nieodwołalne stanowisko. Jeżeli Maks się na wszystko zgadza to i ja się zgadzam.

— Dobrze, pójdę z tobą i gadał będę i to dużo, bo mam do pogadania trochę z jegomościem — zakończył Maks dosyć sarkastycznie.

Nie wszystkim tu stojącym podobała się ta próba pouczania księdza, co on ma mówić na ambonie. Ksiądz to ksiądz i wara od niego, jak to któryś wymamrotał, ale nawet nikt na to nie zwrócił uwagi. Inni cały incydent potraktowali, jako rozrywkę, bo kazania nie słyszeli przesypiając całą mszę.

Wielu zaczęło się już rozchodzić, bo ten problem w ogóle ich nie interesował a próby podejmowania tematów politycznych spełzły na niczym. Jeżeli chodzi o sport, czyli żelazny temat, też nic nie wyszło, bo akurat w zeszłym tygodniu nic ważnego się nie działo. Wojtek dotąd w ogóle się nie odzywał, bo mówiąc szczerze należał do tych, których ten temat w ogóle nie interesował. W pewnym momencie dał znak Nikodemowi i ruszyli w kierunku domu, a ponieważ Nikodem mieszkał też w tej samej części miasta, ruszył za nimi. Dopiero po chwili Wojtek burknął w kierunku Maksymiliana:

— Ale złapaliście temat i co teraz? Chcecie mieć kłopoty z plebanem i stać się tematem plotek?

— Wojtek, ani ja ani Nik, żaden z nas tego nie zaczął. Ja już nawet nie wiem, kto ten temat zaczął, bo potem wielu się odzywało. Z drugiej strony sprawa się odwlecze, Tadek zapomni i wszystko ucichnie, zobaczycie, że tak będzie.

No i tu dotąd spokojny Nikodem, zareagował dość ostro:

— Ucichnie, nie ucichnie, ale na głupotę trzeba reagować i nie pozwalać, aby się rozprzestrzeniała i ja tylko to mam na myśli. Doskonale wiem, że z człowiekiem owładniętym głupotą nie da się dyskutować, bo on tę wiedzę posiadł i nie pozbędzie się jej. Pozostają jeszcze ci, którzy znajdują się na granicy i tych należy ratować na wszelkie sposoby. To był powód, dla którego się odezwałem i zawsze tak będę robił, chociaż z autorem tych bredni spierać się nie zamierzam.

Szli jakiś czas razem w kierunku swoich domów, a właściwie domu, bo wszyscy trzej mieszkali w budynku wielorodzinnym, który popularnie wszyscy nazywali blokiem. W części zachodniej miasteczka było takie małe osiedle, które kiedyś zbudowała okoliczna kopalnia, dzisiaj już nieczynna. Dzisiaj zawiadowała tymi blokami tak zwana Wspólnota, czyli sami mieszkańcy. Wszyscy tu się doskonale znali, bo ich rodziny pracowały we wspomnianej kopalni. Ani Nikodem, ani Wojtek, ani Maks nie udzielali się w zarządzie Wspólnoty, mieli już dość takiej i jej podobnej działalności. Nastąpił u nich przesyt taką działalnością jeszcze w czasach działalności zawodowej, wtedy to wypadało się gdzieś udzielać, nawet nie koniecznie w zakładzie pracy. Zresztą chętnych do takiej działalności zawsze było pod dostatkiem, bo wtedy każdy z takich działaczy mógł ugrać coś dla siebie. Cóż tu ukrywać, to ostatnie przyciągało do tak zwanych funkcji społecznych wielu.

Naszych trzech przyjaciół w ogóle takie funkcje i taka działalność absolutnie nie pociągały, oni już swoje wiedzieli woleli nie angażować się w takie sprawy, woleli być wolni od takowych, chociaż nie znaczy to, że poproszeni o jakąkolwiek przysługę, uchylali się od pomocy i to w dowolnej formie. Tak się nawet ułożyło w okolicy, że wielu ludzi z okolicy zwracało się do któregoś z nich z różnymi problemami do rozwiązania. Wtedy to, gdy jeden z nich, którego poproszono o przysługę, czegoś nie wiedział, wtedy zwracał się do drugiego lub trzeciego z pytaniem, a ten pomagał. Takie dziwne trio stanowili, w którym każdy grał niby to na innym instrumencie, ale razem stanowili zespół niezawodny i ludzie to wiedzieli i bardzo doceniali. Oni na osiedlu nie mieli wrogów, nigdy z nikim się nie kłócili, ta forma wymiany zdań była im obca. Natomiast między sobą dość często się kłócili, ale tylko wtedy, gdy nie było osób trzecich, czyli świadków.

Z problemu, który dzisiaj im się trafił nie byli zadowoleni, szczególnie Nikodem i Maks, bo Wojtek cały czas raczej się dystansował od sprawy, chociaż trudno powiedzieć, aby go to w ogóle nie obchodziło. Rodziła się jednak nadzieja, że sprawa się zabliźni i zniknie samoistnie, bo jakoś akurat ten temat nie leżał im absolutnie. Z miejscowym księdzem mieli tyle styczności, co każdy w miasteczku, czyli w niedzielę i ewentualnie, kiedy ksiądz chodził po kolędzie. W czasie tej kolędy to wiadomo, wymieniało się kilka banalnych grzecznościowych zwrotów i to wszystko.

Tak to przeminęła im niedziela, bo umówionego wcześniej brydża u Wojtka odwołali, bo jakoś tak nagle im się odechciało. A prawda była taka, że każdy z nich podejrzewał, że gdy spotkają się po południu to zaczną znowu dyskutować o dzisiejszym incydencie i z gry nic dobrego nie wyjdzie a i nie wiadomo było, czy czwarty do brydża się znajdzie. Powód banalny, ale wszyscy się do niego przychylili. Będzie, zatem popołudnie z książką na kolanach, co każdy z nich lubił.

Lektura to był temat, który też ich łączył. Nikodem czytywał przeważnie książki popularnonaukowe, głównie z zakresu kosmologii, Maksymilian lubił beletrystykę, ale tylko historyczną, opartą na konkretnych faktach. Kiedy się do takiej książki zabierał, najpierw przeszukiwał w internecie wszelkie informacje źródłowe związane z tematem czytanej książki. Wojtek natomiast lubił lekturę geopolityczną, ale wybranych autorów, którym ufał i wierzył, że nie konfabulują. W jego dziale mieściły się też reportaże i w związku, z tym posiadał w swojej bibliotece domowej wszystko, co napisał Kapuściński i Wojciech Jagielski twierdząc, że Jagielski jest prawowitym następcą Kapuścińskiego.

Tak też się stało, Nikodem i Maks zanurzyli się w swoich książkach a Wojtek wsiadł w auto i jeszcze pojechał do pobliskiego lasu na krótką wędrówkę. Była tam taka droga wśród drzew, drogę tę wszyscy nazywali przecinką. Tak bywało już nieraz, że Wojtek, kiedy chciał sobie coś przemyśleć, jechał do lasu i maszerował tą dróżką przez godzinę. Żona zajęta gotowaniem nawet nie zauważała, że Wojtka nie ma, a on w tym czasie odbył już czterokilometrową wędrówkę. Po takim spacerze nawet obiad lepiej smakował nie licząc innych korzyści. Wojtek pisał krótkie felietony, opowiadania i rozdawał znajomym i rodzinie. Bratu wysyłał, który mieszkał pod wschodnią granicą Polski i od niego otrzymywał różne uwagi i korekty. Taki samotny spacer, z dala od ludzi a jedynie w towarzystwie ptaków pozwalał na bardzo wiele przemyśleń.

Można było się domyślać, że Nikodem siedzi teraz nad książką „Od bakterii do Bacha” Daniela Dennetta, o ewolucji ludzkiego myślenia. Nieraz opowiadał o tej książce, ale to była bardzo trudna książka. Maksymilian na pewno jest gdzieś na wojnie Rzymian, którzy w 70 roku naszej ery właśnie tłumili powstanie Żydów, szykując im okropny koniec. Wojtek na pewno coś tam pisze.

Gdyby się tak wgłębić w te upodobania, to można bardzo łatwo zauważyć, że niekiedy te zainteresowania miały wspólne wątki. Kiedy jeden opowiadał o swojej książce, wtedy pozostali łatwo włączali się w dyskusję i potrafili się nawet uzupełniać swoją wiedzą. Oczywiście było to zupełnie niezamierzone, ale tak się działo a oni sami w ogóle się temu nie dziwili, ani się nad tym nie zastanawiali. Bywało, że kiedy Wojtek czytał książkę o powstaniu żydowskim, to wszyscy czekali z niecierpliwością, aby na następnym spotkaniu opowiedział o tym, co się dzieje w Jerozolimie, chociaż wiedzieli, że Rzymianie zrównali to miasto z ziemią i nie pozostał kamień na kamieniu — tak, jak im to Chrystus przepowiedział pół wieku wcześniej i nawet zapłakał nad losem tego miasta.

Tacy oni właśnie byli, lubili ze sobą przebywać, ale niekiedy wskazany był odpoczynek od siebie i ten odpoczynek sami sobie fundowali, bez wstępnych ustaleń. Bywało przeważnie tak, że kiedy coś się między nimi wzburzyło i trzeba było dać czas na uspokojenie wzburzonym falom, i żeby wszystko wróciło na swoje miejsce, to w takich właśnie wypadkach dawali sobie odpoczynek od siebie. Zapewne tak było dzisiaj w niedzielę, chociaż niedziela to dzień wypoczynku i zdaje się, że głównie dlatego, że to był dzień wypoczynku zafundowali sobie spokój od samych siebie.

Wielu ludzi nie rozumiało, że trzeba dać czas wszelkim racjom, aby się same ułożyły i wpasowały między siebie i wcale nie musiały być przykrywane przez inne racje. Wielu ludzi nie potrafiło spocząć do czasu, kiedy ich racja nie została na wierzchu. Tego nasi przyjaciele właśnie zawsze unikali i pewnie dlatego żyli w przyjaźni, co niejednego dziwiło a wielu im zazdrościło. Dotyczyło to oczywiście jedynie najbliższego otoczenia, bo jeżeli chodzi o całe miasteczko, to ta przyjaźń nie rzucała się w oczy, nie była czymś nadzwyczajnym, była czymś zupełnie normalnym.

Zresztą cóż tu dużo mówić, taki jest styl życia w każdym małym mieście, gdzie niemal wszyscy ludzie się znają i wiedzą o sobie niemal wszystko. Nie znaczy to, że się ze sobą przyjaźnią w szczególny sposób, ale w większości wypadków kłaniają się sobie. Kiedy się o kimś rozmawia i uleciało wszystkim jego nazwisko, to wystarczy wtedy wspomnieć tylko jakiś fakt z jego życia a nawet z życia nieżyjącego już członka rodziny i wszyscy natychmiast wiedzą, o kogo chodzi. Tak też niekiedy bywało w przypadku naszych bohaterów, bo w rozmowach między ludźmi w miasteczku byli znani, jako ci trzej i ich imion raczej nikt nie zapominał. Ten skrót „ci trzej” zastępował ich nazwiska a nawet ich imiona, przy czym określenie „ci trzej z osiedla” zawsze było wymawiane z szacunkiem. Zarówno Maksymilian jak Nikodem czy Wojtek byli znani głównie z tego, że nie mieli z nikim żadnego konfliktu a wielu ludzi było im wdzięcznych za różne drobne przysługi.


W mieście nic ważnego się nie działo, to znaczy nic takiego, co by absorbowało, co najmniej kilkunastu mieszkańców jednocześnie. Władza była, ale też nikogo nie zajmowała, ona robiła swoje, to znaczy to, czego wymagały przepisy a już na pewno mniej zajmowali się tym, czego by pragnęli mieszkańcy. Główna ulica miasta jak była dziurawa pół roku temu, tak była nadal dziurawa. No, może jedynie dziur przybyło w nawierzchni. Na liczne interwencje odpowiedź była zawsze ta sama i brzmiała: Brak środków. Dlaczego akurat już drugi rok słychać, że brak środków, trudno było dociec i mało, kto tego dociekał, bo, po co? I tak będzie jak oni zechcą, tylko, że tych onych sami ludzie sobie wybrali. W efekcie ci wybrani są na takim samym poziomie jak ci, co ich wybierali. Jeżeli ktoś ich przerastał, bo był tak zwanym wykształciuchem, wtedy przepadał w tych wyborach naprawdę demokratycznych. Jest tak, że ci wybrani nie mogą być lepsi od tych wybierających, to gwarantuje demokracja.

Nasi trzej bohaterowie nigdy nie pozwalali się wciągać w te tradycyjne utyskiwania pod adresem władzy, bo wiedzieli doskonale, że taka rozmowa do niczego nie prowadzi. Zwykle wtedy Maksymilian odpowiadał, że sami sobie ich wybraliście i takich macie. Ale przecież ty też byłeś na wyborach! — Tak zwykle ktoś mu odpowiadał. Wtedy Maks dosyć mocno odpowiadał, że on na tych obecnych nie głosował. Oczywiście, jak kto głosował nie sposób było teraz dojść, ale argument był mocny i gasił każdą dyskusję. Ani Wojtek ani Nikodem w ogóle nie odpowiadali na takie zaczepki, jedynie skłoniwszy głowę, z uśmiechem na twarzy machali ręką i w ogóle nie podejmowali tematu. Zarówno jeden jak i drugi i trzeci przyjmowali postawę wycofanych, oni się raczej nie wtrącali się w to, co sobie ludzie zafundowali. Nie negowali, ale również nie popierali, oni jedynie starali się wpasować w to, co się działo wokół nich. Jeżeli coś od nich nie zależało lub nie leżało w ich głębokich zainteresowaniach, nie zajmowali się tym.

Któregoś dnia pojawiła się wiadomość jednak dotycząca wszystkich trzech, chociaż tak naprawdę tylko jednego z nich. Otóż Wojtek dostał zaproszenie od starszego kuzyna Franciszka, do odwiedzin w Stanach Zjednoczonych, a dokładnie w Chicago.

— No i co? Pewnie pojedziesz, prawda? — Zapytał z błogim uśmiechem Maksymilian.

Wojtek zrobił minę, z której w żaden sposób nie było widać ani odrobiny radości, raczej przygnębienie malowało się na jego twarzy.

— Maks, a po co mam tam jechać? Chyba jedyny powód to zobaczyć kuzyna, bo go kilkadziesiąt lat nie widziałem. Sama Ameryka w ogóle mnie nie interesuje, bo znam ją z filmów i internetu. Ponadto zważ ile ja mam lat! W tym wieku tyle godzin w samolocie? To jest ponad moje możliwości, nigdy w życiu nie leciałem samolotem tyle godzin bez przystanku. Powiem ci szczerze, że nie znajduję wielu argumentów pozytywnych. Chyba tylko ten argument, że byłoby to faktyczne pożegnanie.

— Widzę Wojtek, że już napracowałeś się na argumentami negatywnymi omijając wszystkie pozytywne, mam rację czy nie mam? — Tym razem Nikodem się odezwał.

— Pewnie masz rację Nikodem, jak zawsze. No to powiedz mi, jakie ty widzisz pozytywy w tym zaproszeniu.

— Jak sobie życzysz to powiem, ale nie traktuj tego, jako zarzuty. Masz rację, jesteśmy starzy i coraz mniej nas już ciekawi ten świat i to jest największy problem. Nam już się nie chce przemieszczać tutaj po kraju, a co dopiero Ameryka. Jeszcze dwadzieścia lat temu ten problem w ogóle dla nas nie istniał. To przychodzi z wiekiem, jak obaj widzimy, różni ludzie bardzo różnie to przechodzą. Ja jednak radziłbym ci skorzystać z tego zaproszenia. Wiem jak bardzo byliście sobie bliscy z tym kuzynem w młodości, dlatego nie uważasz, że należałoby się teraz jakoś po ludzku pożegnać? Wojtek, starzy już jesteśmy, więc załatwiajmy te sprawy póki jeszcze żyjemy i jesteśmy w miarę zdrowi na umyśle, czy źle mówię?

— Dobrze mówisz Niku, właśnie to mnie najbardziej męczy, trafiłeś w sedno, tym bardziej, że on już chodzi o lasce i do Polski raczej nie przyleci ani nie przypłynie.

— No widzisz Wojtek, zatem chorego należy odwiedzić. Jeżeli zaś chodzi o to, że jak powiadasz, że znasz Amerykę, to nie jest tak. Mnie też się wydawało, że znam Bawarię, bo się naczytałem o tym kraju wiele i wiele filmów obejrzałem. Okazało się, że to jest nic w stosunku do tego, co na własne oczy zobaczyłem, dotknąłem i wysłuchałem tamtejszych ludzi, szczególnie tych, co to w gazetach o nich nie piszą i na zdjęciach nie zobaczysz. Zważ to wszystko.

Maksymilian dotąd przysłuchiwał się wszystkiemu i nie wtrącał się do rozmowy przyjaciół, ale zdecydował, że i on doda swoją opinię na zakończenie dyskusji:

— Wojtek, ja bym tam pojechał czy też poleciał. Nie nalegam, bo to nie moja sprawa, chociaż Franka nieco znałem zanim wyjechał do tej Ameryki, zastanów się. Ja rozumiem twoje opory, ale…

No i faktycznie, dyskusja zakończyła się na temat ewentualnego wyjazdu Wojciecha do Ameryki, wszyscy uznali, bowiem, że reszta należy już do niego i sam podejmie decyzję. Zresztą miał jeszcze czas, bo Franek zaproponował przyjazd za pół roku, bo to przecież trzeba było jeszcze wizę załatwić i pewnie paszport też już dawno stracił ważność, bo Wojtek od dawna już nie bywał nigdzie za granicą. Był jedynie, ale to tylko w krajach unijnych, gdzie paszport nie był wymagany. Prawdą było, że Wojtek wcale nie cieszył się z tego zaproszenia, wcale o nim nigdy nie marzył ani nawet nie rozmyślał, chociaż Franka zawsze miło wspominał i nieraz długo wpatrywał się w jego zdjęcia wspominając czasy wczesnej młodości.

2. Sztuczna inteligencja ocenzurowana

Kiedy tak jeszcze stali z zamiarem rozejścia się do domów, niespodziewanie podszedł do nich Tadeusz, który to znał się dobrze z miejscowym proboszczem. Tadeusz przyszedł ze sprawą, o której wszyscy już dawno zapomnieli.

— O, witaj przyjacielu, coś mi się zdaje, że przynosisz wieści, na które nikt z nas już dawno nie czeka — zagaił jowialnie Maks, na co Tadeusz natychmiast odpowiedział:

— Zgadłeś Maks, ja też myślałem, że ta sprawa rozpłynie się we mgle i zostanie zapomniana. Jednak wyobraźcie sobie, że proboszcz nawet się ucieszył, że ktokolwiek chce się wypowiedzieć w takiej kwestii jak niedzielne kazanie. On serdecznie zaprasza i nawet prosi o podanie terminu, bo on nie śmie wyznaczać nam terminu. No to, co wy na to? Kto pójdzie, bo ja sam nie pójdę.

Cisza zapanowała, bo trzeba przyznać, że ta wiadomość, mówiąc kolokwialnie, zupełnie ich zaskoczyła. Pierwszy odezwał się Maksymilian:

— No, ja sobie myślę, że ten, który temat wywołał, czyli Nikodem, pójdzie. Na dokładkę mogę pójść również ja, bo rozmowa nie będzie łatwa a ja lubię takie rozmowy, szczególnie, kiedy przeciwnik jest z wyższej półki. A ty Wojtek pójdziesz?

— Myślę sobie, że was trzech w zupełności wystarczy, ja i tak mam ciężki problem, który muszę sam rozwiązać ponadto już wcześniej wam mówiłem, że mnie przepychanki z proboszczem nie interesują — tak odpowiedział Wojtek.

W końcu odezwał się najbardziej zainteresowany, czyli sam Nikodem, który dotąd tylko słuchał:

— Ja sobie myślę, że w niedzielę to każdy pleban ma dużo roboty, w dni powszednie to religia w szkołach, dlatego ja proponuję w sobotę w godzinach dopołudniowych. Tak mu zaproponuj Tadziu no i powiedz, że przyjdziemy we trójkę.

— Nie muszę nic z nim uzgadniać, bo nawet on sam już zaproponował tę sobotę o godzinie dziesiątej — powiedział Tadeusz.

— No to do zobaczenia przed plebanią w sobotę przed dziesiątą — Zakończył Maks zwracając się do Tadeusza oraz Nikodema.

Żaden z naszych trzech przyjaciół nie traktował tej wizyty z jakąś nadzwyczajną bojaźnią. Byli oni wierzącymi i traktowali swoje wyznanie normalnie, bez nadzwyczajnej egzaltacji. Co najważniejsze, oddzielali oni dość wyraźnie swoje poglądy religijne od tego czegoś, co panowało wśród przeciętnych parafian, czyli pokora w obecności księdza połączonej z uwielbieniem dla jego osoby. Takie postawy reprezentowały szczególnie osoby starsze a szczególnie kobiety. Cokolwiek by ksiądz nie powiedział ci pokorni uznawali za niemal świętą prawdę, tego nie wolno było dyskutować, a co dopiero sprzeciwiać się lub poddawać w wątpliwość.

Żona Tadeusza już od tygodnia pomstowała na niego za to, że miesza się do takich bezecnych spraw, grzech będzie miał.

— Nie dość, że sam grzeszysz, to jeszcze ściągasz pomstę na całą rodzinę. Co będzie jak ksiądz kiedyś odmówi pochówku kościelnego albo i chrztu świętego, z powodu waszych herezji, co wtedy? Pomyślałeś o tym?

Na to głupie gadanie, a raczej bezmyślne paplanie, Tadeuszowi zaczęło serce bić mocniej — z nerwów. Musiał się mocno opanować, aby żonie czegoś ostrego nie powiedzieć, a już mu to chodziło po głowie, aby krótko coś odpowiedzieć, ale w porę się opanował i tylko tyle odpowiedział:

— Kobieto, co ty opowiadasz, to ksiądz zaprasza, bo chce rozmawiać i nikt go nie będzie napastował, idziemy tylko na jego zaproszenie, a my to zaproszenie przyjęliśmy, bo tego wymaga kultura obyczajów. Nie postępujemy jak ci bojaźliwi, co to po kątach obgadują księdza, ale w oczy mu tego nie odważą się powiedzieć, bo się go boją, chociaż Boga się nie boją. Zresztą, szkoda gadać! — Tadeusz machnął tylko ręką i dał spokój, więcej już nic nie powiedział.

Kto, jak kto ale Tadeusz bardzo dobrze znał tych ludzi o podwójnych twarzach, oni potrafili przed księdzem stać w półukłonie a już w swoim towarzystwie snuć monologi o zupełnie innym charakterze.

Zarówno Maks jak i Nikodem doskonale znali atmosferę w tej parafii, która pewnie niczym nie różniła się od innych parafii małomiasteczkowych. Oni przyjmowali to, jako pewnego rodzaju status quo i w ogóle się tym nie przejmowali, ani trochę. Wszystko to były resztki tej bogoojczyźnianej atmosfery z dawnych czasów, co dało się zauważyć również w ich miasteczku. Siłę stanowił nie tyle Kościół, co sama ziemska instytucja kościelna. Instytucji władzy cywilnej tak się nie bali, ale instytucji parafialnej bali się bardzo, bo przecież ksiądz mógłby im odciąć drogę do nieba. Już jakby na pogrzeb nie przyszedł to, co by ludzie powiedzieli i jaki to byłby wstyd. Taka to mentalność obowiązywała.

Zupełnie nic z tych problemów nie dotyczyło naszej trójki przyjaciół, zresztą Tadeusz również takimi problemami się nie przejmował, chociaż znał tę podwójną moralność. Wszyscy oni chodzili w niedzielę do kościoła, ale ksiądz interesował ich tyle, co każdy inny mieszkaniec miasta.

Zarówno Maks, Nik jak i Wojtek, w swoim życiu przeszli już ciemną noc wiary i to przez dziesiątki lat, zaglądając w różne zakamarki nauki i filozofii. Niektóre zdobycze tych zakamarków spowodowały, że zarówno jeden jak i drugi i trzeci, niegdyś przyłączali się do różnych inicjatyw, które po czasie okazywały się iluzjami. Miły był, zatem powrót po długim czasie na dawne tory, chociaż i tu teraz, te obecne tory próbowali prostować, bo niekiedy zbaczały one w kierunkach dobrze im kiedyś znanych. Choćby ten ostatni przypadek z powodu, którego mieli odwiedzić miejscowego proboszcza był dowodem na odnawianie się starych i złych tendencji. Zdecydowali już na wstępie, że gdyby miało dojść do konfliktu w czasie tej rozmowy, to na pewno nie będzie to z ich powodu, postawę taką zaproponował Maksymilian, czyli człowiek bardziej impulsywny, bo Nikodem reprezentował raczej siłę spokoju, jak go nazywali pozostali koledzy, na pamiątkę dawnego premiera rządu polskiego. Siła spokoju, ale swoje zdanie zawsze miał i rzadko od niego odstępował, może jedynie nieco korygował, ale i to sporadycznie. Ci, którzy znali go od tej strony nie raz przychodzili do niego po rady, zwykle były to rady życiowe. Nikodem nieraz udzielał tych rad, ale bardzo niechętnie, nie wszystkim — raczej tylko znajomym, i z wieloma zastrzeżeniami. Przykładem takiej porady była podpowiedź udzielona Wojtkowi, dotycząca odwiedzin kuzyna w Ameryce.

Kilkakrotnie proponowano im startowanie w wyborach samorządowych, chociaż do żadnych partii nie należeli. No i oczywiście były to jednoczesne propozycje ze wszystkich opcji, jakie w danej chwili, czyli na czas wyborów, ujawniały się w miasteczku. Niekiedy nawet żartowali sobie, że każdy z nich wstąpi do innej partii i rozważali, co by było gdyby każdy z nich znalazł się wśród wybranych. Oczywiście były to żarty, wymieniane tylko między sobą. Póki, co, nie grozi im taka decyzja i w żadnej hucpie uczestniczyć nie będą, jak to określił kiedyś Maks, a mówił w imieniu wszystkich trzech.

Znany był taki przypadek po poprzednich wyborach, że kilka miesięcy po wyborach, dwóch dawnych kolegów po zapisaniu się do różnych partii, tak się skłóciło na tle politycznym, że doszło między nimi do rękoczynów i sprawa zakończyła się w sądzie. Na szczęście opamiętanie przyszło w porę i już na sali sądowej doszło do pojednania między skłóconymi dawnymi kolegami. Nawet kosztami sądowymi podzielili się po połowie, które przecież powstały. Jak to ktoś powiedział po rozprawie, były to koszty głupoty tych dwóch panów. Takie przypadki, chociaż nie koniecznie takie same, zdarzały się ostatnimi czasami dość często, przy czym do opamiętania i pojednania doszło pierwszy raz. Można by zaryzykować twierdzenie, że ludziom już nieco przejadły się te kłótnie o nic, kłótnie, które zaczynali ludzie głupi i tępi. Argument „nie, bo nie” królował w takich wypadkach i był nie do pokonania, przy takim argumencie człowiek mądry po prostu ustępował, pamiętając, że z głupotą jeszcze nikt nie wygrał ani nawet nie zremisował.

Nasi znajomi szli na spotkanie, na którym takie okoliczności na pewno nie wystąpią, szczególnie Tadeusz był o to spokojny, bo znał miejscowego proboszcza bardzo dobrze, nie raz i nie dwa razy toczył z nim rozmowy. Co prawda były to rozmowy typowo towarzyskie, na tematy teologiczne raczej nie rozmawiali, bo to znacznie przekraczało możliwości Tadeusza.

W końcu nadeszła umówiona sobota no i wszyscy trzej spotkali się pod miejscowym kościołem i poszli prosto pod drzwi plebanii. Drzwi otworzył osobiście proboszcz i przywitał serdecznie przybyłych gości, szczególnie serdecznie witał się z Maksymilianem i Nikodemem, których gościł po raz pierwszy:

— Witam szczególnie serdecznie obu panów, którzy przyjęli zaproszenie — tu zwrócił się w stronę Maksa i Nikodema, bowiem Tadeusz bywał tu już nie raz. Proszę, zatem do pokoju, gdzie sobie spokojnie porozmawiamy.

Po tych słowach dało się zauważyć uśmiech na twarzy Maksa, były to słowa, które usunęły na bok wiele jego wątpliwości, na nie był przygotowany. Teraz okazało się, że zapowiada się normalna rozmowa, spokojna i konstruktywna. Po Nikodemie, jak zwykle, nie dało się zauważyć żadnych emocji, raczej tylko spokój — taki był Nikodem. On rozkręcał się zawsze dopiero w trakcie rozmowy, jeżeli forma jej przebiegu pozwalała na to, bo w innym przypadku natychmiast się wyłączał i przechodził do roli obserwatora.

Rozsiedli się wygodnie, podano kawę i ciastka. Dopiero po chwili Nikodem się zorientował, że on i Maks siedzą naprzeciw księdza a Tadeusz siedzi z boku. Odebrał to jak dobry sygnał, który jak najlepiej świadczył o gospodarzu. Wszystkie, choćby najdrobniejsze gesty, od momentu wejścia do tego pokoju świadczyły, że przybyli goście są traktowani bardzo poważnie i pewnie gospodarza też dręczyło kilka pytań, ale on miał praktykę w przyjmowaniu gości. Zatem gospodarz zaczął:

— Najpierw chciałbym panom po krótce wyjaśnić powód mojego zaproszenia, chociaż sami już na pewno wiedzą. Otóż któregoś dnia Tadeusz opowiedział mi o reakcji na pewne kazanie, które wygłosił nasz wikary. Wtedy poprosiłem go, aby zaprosił kogoś z tych krytykujących abym mógł ich posłuchać, bo wiemy jak to się odbywa na ulicy, oprócz ludzi mądrych występują różnego rodzaju krzykacze i na konstruktywną dyskusję nie ma szans. Powiem szczerze, że ani przez chwilę nie liczyłem, że ktoś się zgodzi na taką rozmowę, jeszcze tutaj, na plebanii. Tymczasem Tadeusz powiada, że przyjdą jak ksiądz ich zaprosi i wymienił was trzech, chociaż tu widzę tylko dwóch. Nawet sobie nie wyobrażacie jak się uradowałem, chociaż po chwili pomyślałem, że przyjdą nawciskają mi i zostanę z tym sam — wystraszyłem się. Moje obawy jednak odrzuciłem po dalszej rozmowie z Tadeuszem, on mnie uspokoił, że na pewno tak się nie stanie. Zatem w tej chwili chciałem ogłosić pierwszy sukces tego spotkania, mam nadzieję na kolejne. Otóż, nigdy w mojej dwudziestoletniej karierze proboszcza nikt jeszcze nie zabrał głosu na temat tego, co słyszy w niedzielnych homiliach, przynajmniej w obecności księdza. Wiem, że jest wiele powodów: ludzie się wstydzą albo się boją albo mają to gdzieś, zapewne z przewagą tego ostatniego. Dlatego, kiedy usłyszałem, że słowo usłyszane z ambony wzbudziło emocje, ucieszyłem się i nieważne, że były to emocje negatywne. Tym bardziej chętnie tych emocji wysłucham.

— Czy ksiądz zna treść tego kazania? — Zapytał Nikodem.

— Ależ tak, siedziałem wtedy w konfesjonale pod chórem i akurat słuchałem, bo nie było już chętnych do spowiedzi. Nawet pomyślałem sobie, że dziwnie mój pomocnik mówi, bo to wyglądało tak jakby krytykował traktor, że ten wyparł konia z gospodarstwa chłopskiego, co dzisiaj jest normalne.

No i tu reakcja była wspaniała, bo wszyscy wybuchnęli śmiechem i śmiali się długo i serdecznie. W tym momencie dało się wyczuć, że wszyscy dyskutanci są po tej samej stronie. Nikodem kontynuował dalej swoją myśl:

— Zadałem to pytanie, aby dać sobie spokój z omawianiem jego treści, tak zdanie po zdaniu, bo i nie o to nam chodzi. To ja też powiem, co mnie w tym kazaniu najbardziej zbulwersowało. Otóż ten ksiądz posądził samego diabła o skonstruowanie tych nowoczesnych aparatów ze sztuczną inteligencją, jak również tego diabła posądził o wymyślenie tej sztucznej inteligencji. Ludzie nazwali to niezbyt szczęśliwie inteligencją, chociaż nie ma tam żadnej inteligencji na wzór człowieka, bo tam jest sama matematyka i to taka, jaką odkrył już Pitagoras czy Archimedes oraz im podobni. Prawa tych starożytnych matematyków były wprowadzane stopniowo i stopniowo wypierały różne dotychczasowe urządzenia, a na ich miejsce wchodziły nowe. Bardzo dobrze ksiądz to określił mówiąc o zastąpieniu konia przez traktor, to jest bardzo rozpoznawalny fakt i dobry przykład. Idąc dalej tą drogą rozumowania, przecież nikt już nie posiada telefonu stacjonarnego tylko nosi w kieszeni tak zwaną komórkę, czyli IPhone lub Smartfon. Założę, się, że ten nieszczęsny wikary miał w swojej kieszeni swoją komórkę, czyli tę sztuczną inteligencję, kiedy straszył ludzi diabelskimi mocami przy budowie tychże urządzeń, co za przewrotność. Ja jednak sądzę, że on tego wszystkiego nie kojarzył i na tym polega jego nieszczęście.

Maks wyczuł, że Nikodem kończył już swoją myśl, dlatego postanowił dodać jeszcze coś bardzo ogólnego:

— Wiecie, co? Mnie się wydaje, że ta jego pokraczna interpretacja znalazła swoich adresatów, bo jest wielu ludzi, którzy lubią takie straszenie, zaganianie do szeregu, zakaz wychylania się a nawet zakaz myślenia o swoim losie. Oni lubią jak ktoś za nich decyduje, bo sami nie muszą decydować, bo po prostu nie potrafią lub nie chce się im. Jednak ma ksiądz wśród swoich parafian takich ludzi, którzy całkowicie biorą odpowiedzialność za swoje życie i nie znoszą jak im ktoś mówi jak mają żyć i to w formie nakazowej, tym bardziej, kiedy robi to ktoś, kto nie posiada stosownych kompetencji. Są też tacy, którzy przychodzą do kościoła, bo taki mają nawyk, który stał się wręcz ich odruchem bezwarunkowym. Im jest wszystko jedno, co tam ktoś do nich mówi, mają to gdzieś. Widać ich przeważnie pod chórem jak drzemią i to nie tylko podczas kazania.

Tadeusz cały czas milczał i ciągle dopijał kawę, chociaż tam na dnie filiżanki dawno już nic nie było. On nieraz z księdzem rozmawiał, ale nigdy w taki sposób, nigdy by się nie odważył. Natomiast ksiądz siedział jakiś czas ze spuszczoną głową i wyglądał jakby mu ktoś odkrył jego tajemnicę, włamał się do jego tajnego schowka. Odczekał aż Maks skończy i powiedział:

— No tak, te dwa głosy to jak jeden głos, obaj panowie odkryli pewną tajemnicę, moją tajemnicę. Bowiem ja to wszystko znam, bo obserwuję, tylko nie przypuszczałem, że wcale nie trzeba być księdzem, aby to widzieć. Macie panowie rację, tak jest w Kościele i to wcale nie od dzisiaj, dzisiaj jest jeszcze gorzej, dużo gorzej. Zresztą, co ja będę tu dużo mówił, dzisiaj to jest już sprawa, którą wszystkie media poruszają i w wielu tematach jest to prawda. Przyznaję, że niektóre te sprawy dziejące się w Kościele są bulwersujące również dla nas księży i ja jestem przeciwny ukrywaniu tego. Jednak nie usłyszycie ode mnie wywodów politycznych, bo to, mówiąc kolokwialnie, nie moja działka. Ewangelia jest tak obszerna, że na jej podstawie jest, o czym mówić. Kiedy do tego dodamy jeszcze na przykład listy świętego Pawła to już zupełnie wystarczy. Tu jest moje pole, tu się czuję kompetentny.

— I to my też widzimy i zdajemy sobie z tego sprawę, ale u nas mamy małe zło, które możemy naprawić sami. Natomiast, co będzie się działo w Kościele to sprawa dalsza, nie uważa ksiądz? — Zakończył Maksymilian.

— Ależ oczywiście panie Maksymilianie, zawsze starałem się reagować na wszelkie zło w mojej parafii nie czekając na naciski z zewnątrz. W tym wypadku jeszcze przed rozmową z Tadeuszem, sam przeprowadziłem rozmowę z moim pomocnikiem i była to rozmowa dość twarda. On nawet mocno się wystraszył, tłumaczył się, że tak ich w seminarium uczyli. Ale jakoś się dogadaliśmy, wiem jak go uczyli, sam przez to przeszedłem. Oby tylko takie kłopoty występowały to by było dobrze.

Ksiądz jakby posmutniał na wspomnienie tamtych czasów, dlatego bardzo wyrozumiale traktował swojego pomocnika, bo tak naprawdę był z niego zadowolony. Chwilę się zamyślił i po chwili ciągnął dalej:

— To teraz wyjawię wam jeszcze jeden powód moich zaprosin. Otóż najpierw powiem wam, że ja się bardzo ucieszyłem, że są jeszcze tacy parafianie, którzy starają się żyć problemami parafii, że ich więź z miejscowym Kościołem nie kończy się po wyjściu z jego bram. Z drugiej strony cieszę się nawet, że to potknięcie nastąpiło, bo wyzwoliło zdrowe siły, bo oto wy drodzy parafianie tutaj jesteście i wcale nie rozmawiamy jedynie o waszych sprawach typu pogrzeb, ślub czy chrzest, ale rozmawiamy o sprawach naszych wspólnych, o sprawach Kościoła. Pan Bóg potrafi ze zła dobro wyprowadzać i tak było tym razem, no i ja za to Mu dziękuję, że mi was przysłał. Myślę, że dzięki naszej rozmowie, temu naszemu spotkaniu jeszcze wiele dobra się zrodzi, myślę, że my dzisiaj nawet nie wiemy ile. Nawet nie wiecie jak ja się cieszę z tego naszego dzisiejszego spotkania, czegoś takiego w naszej parafii jeszcze nie było, zresztą nie jest to moja pierwsza parafia, ale takiej rozmowy z parafianami nie pamiętam. Cieszę się, że mam w was partnerów i zawsze w niedzielę będę pamiętał, do kogo mówię.

— A co na to wszystko Tadeusz powie, bo dotąd nie odezwał się ani słowem? — Zagadnął proboszcz.

Tadeusz aż się poruszył, bo faktycznie został wyrwany niemal z letargu. Uśmiechnął się i powiedział:

— No cóż ja, słucham i uszom nie wierzę, że ta cała rozmowa tak pokojowo przebiega. Bardzo się cieszę, że tak miło rozmawiacie, ludzie powinni to usłyszeć. Najbardziej się cieszę z tego, że i ja przyłożyłem do tego rękę. Tak sobie myślę i mam taką nadzieję, że to nie jest ostatnie spotkanie tego typu, kieruję to pod adresem księdza proboszcza. Jestem pewien, że wiele na tym zyska nie tylko proboszcz, ale cała parafia, czyli mówiąc innym językiem, nasza społeczność. Nasz burmistrz jest zdeklarowanym niewierzącym, ale ten fakt nie powinien przeszkadzać ani księdzu, ani władzy.

Maks wpatrywał się w mówiącego Tadeusza nie kryjąc swojego zdziwienia, bowiem nie posadzała Tadeusza o tak mądre słowa. Jednak pierwszy zabrał glos proboszcz:

— No Tadeusz, pięknie ci dziękuję za te słowa, ładnie to ująłeś, oby tak było. Na razie jednak wystarczą te drobne kroczki, bowiem one prowadzą nas do przodu. Kto wie, może kiedyś i tak będzie, przecież to wszystko zależy od nas, czyli od ludzi, a spotykać się należy i trzeba, co wykazało to dzisiejsze spotkanie.

— Nie sądziłem, że w Tadku siedzi taki myśliciel, zaskoczyłeś mnie kolego — dodał Maks.

Spotkanie dobiegało końca z powodów oczywistych, zbliżała się pora obiadowa. Nie miało ono ani uroczystego początku, zatem i zakończenia takowego też nie miało, po prostu w pewnym momencie rozmowa zeszła na bardzo spokojne oraz różnotematyczne tory, zresztą ksiądz zaproponował po lampce wina. Jak to bywa przy winie, atmosfera zupełnie się rozluźniła, pierwotne skrepowanie i ograniczenia gdzieś zupełnie znikły, rozmowa zeszła na bieżące tematy w mieście. Już zupełnie na zakończenie proboszcz powiedział:

— Najpierw dziękuję panom, że tak miło odpowiedzieli na moje zaproszenie i tyle mądrych myśli wymieniliśmy miedzy sobą. Nie mam nic przeciwko temu, aby to, co teraz powiem przedostało się między ludzi. Nie dzielę ludzi na wierzących oraz niewierzących, ale tylko na dobrych i złych, dlatego chcę rozmawiać z każdym, kto taką potrzebę będzie miał. Nie zrozumcie mnie źle, ja nie chcę abyście byli moimi emisariuszami, ale z drugiej strony nie trzymajcie w tajemnicy tego, co teraz powiedziałem, niech to do ludzi dotrze.

— Zarówno ja jak i Maksymilian doskonale rozumiemy, co ksiądz mówi, ale z góry uprzedzamy, że na kierunku władza nasze przełożenie nie działa, ani ja ani Maks, ani ten trzeci, czyli Wojciech, nie mamy jakichś szczególnych kontaktów w magistracie. Jednak deklarujemy, że w rozmowach nie będziemy księdza deklaracji ukrywać, więc jakiś rykoszet słowny może dotrzeć w różne miejsca.

— I to ten rykoszet miałem na myśli, niechby trafił do wszystkich ludzi dobrej woli i niech nikt nie myli tego z czymś innym, z czymś zamierzonym czy agitacją jakąś. Jeżeli zaś chodzi o dzisiejsze spotkanie, to pozwólcie, że od czasu do czasu zaproszę was jeszcze na takie spotkanie lub jeżeli wy będziecie mieli taką potrzebę, to proszę tylko o wyprzedzający telefon. — Tu proboszcz rozdał swoje wizytówki.

Wszyscy serdecznie się pożegnali i wyszli w kierunku miasta i już na ulicy Tadeusz powiedział:

— Wiecie, co? Znam go dość dobrze, ale nie spodziewałem się, że on jest taki, jakim się dzisiaj okazał.

— Ależ, pełna kultura, normalny człowiek bez żadnych fobii, u którego dało się wyczuć, że ma swoje problemy zawodowe w swoim zawodzie, jak każdy z nas miewał, prawda? — To zauważył Maksymilian.

Zbliżając się do bramy kościelnej zauważyli, że w ich kierunku zbliża się miejscowy malkontent Bolek Cydzik i cały czas ich obserwuje. Kiedy już się niemal zrównali ze sobą, Bolek wypalił:

— A co wyście tam u tych czarnych robili, chyba nie dawaliście na zapowiedzi! — Bolek niemal ryknął śmiechem.

Wszyscy spojrzeli na Bolka Cydzika a Nikodem odpowiedział:

— Boluś, tam nie było żadnych czarnych ani innych kolorowych, coś ci się pomyliło, był tylko proboszcz tutejszej parafii! Za co ty go tak nienawidzisz? — Zapytał bardzo spokojnie Nikodem.

— Oni wszyscy są jednakowi! — Krzyknął Bolek.

Nikodem dalej spokojnie i w sposób wyważony zapytał:

— No a gdyby ciebie Bolek postawił obok grupy kryminalistów i ktoś powiedział, że „oni wszyscy są jednakowi”, to, co ty byś wtedy odpowiedział?

Tu Bolkowi Cydzikowi już zupełnie brakło argumentów, więc klnąc siarczyście i machając rękami oddalił się od nich. Bolek był klasycznym miejscowym głupkiem, dla którego wszyscy byli złodziejami, których trzeba pozamykać i to nawet bez sądu, natychmiast, jedynym sprawiedliwym był tylko on sam. Maks słuchał z uśmiechem tej wymiany zdań, a kiedy Bolek już odszedł daleko, zwrócił się do Nikodema.

— Nik, ty masz nerwy godne do naśladowania, ja bym mu już dawno przypieprzył. Byłem pewien, że go załatwisz, ale nie myślałem, że tak gładko i tak szybko.

— Maks, a co by dała kłótnia z nim? Nastąpiłaby wymiana epitetów i to, z kim? Jemu już zasób słów się kończył i zacząłby kląć, bo dla takich to kolejny etap rozmowy. Przecież to tylko reprezentant miejscowej głupoty. Jak powiadają, z głupotą jeszcze nikt nie wygrał ani nie zremisował. On oczywiście odszedł z przekonaniem, że wygrał ze mną i niech tak będzie.

— Widzę to, ale i tak podziwiam twoją siłę spokoju, chociaż nie wierzę, aby wewnętrznie przechodziło ci to tak gładko.

Mimo tej ostrej sceny Nikodem uśmiechnął się dając tym potwierdzenie, że Maks ma rację i odpowiedział:

— Słuszne spostrzeżenie, ale nie wyobrażasz sobie jak ten Bolek to teraz przeżywa, jego skręca z nerwów, mój spokój to dla niego niczym nóż w piersi, łatwiej by to przeszedł gdybym zaczął pomstować i kląć tak jak on, rozumiesz Maks?

— Rozumiem, rozumiem, wysokiej klasy psycholog z ciebie Nik, aż ci zazdroszczę — roześmiał się Maks.

Wtedy to wtrącił się Tadeusz:

— Ja go znam, on już, kiedy doszedł do nas był wnerwiony, ktoś go wcześniej pogonił i na nas chciał się wyładować, a tu odszedł z jeszcze większym ładunkiem. Trudne i ciężkie jest życie idiotów i ludzi głupich, niekiedy nawet jest mi ich żal, oni żyją tylko emocjami, nie myślą i wszędzie szukają zaczepki.

Tak to miejscowy głupek zepsuł dobry humor wszystkim trzem idącym ulicą przyjaciołom. Pierwszy odłączył się Tadeusz, bo akurat przechodzili koło jego domu. Maks i Nik mieli jeszcze kilkaset metrów, bo ich blok stał już na skraju miasteczka. Szli bardzo wolniutko wspominając dopiero, co zakończone spotkanie, chociaż incydent, który ich przed chwilą spotkał, co chwilę przerywał im tę rozmowę, bo co chwilę do niego wracali.

Kiedy już doszli do samego bloku, w którym mieszkali, na ławce siedział Wojtek a przed nim w piaskownicy bawił się jego wnuczek. Wojtek bardzo się ucieszył, kiedy ich zobaczył i prawidłowo odgadł, że wracają ze spotkania z proboszczem. Zatem usiedli obok niego i ponieważ maluch bawił się spokojnie i dziadek nie musiał się nim zbytnio zajmować, zaczęło się opowiadanie wrażeń. Opowiadali na zmianę, raz Nikodem, raz Maksymilian, a Wojtek jedynie wtrącał, co jakiś czas pytania. Na koniec Wojtek stwierdził:

— Wynika z tego, że to bardzo normalny człowiek z problemami jak my wszyscy i wcale się ich nie wstydzi, to dobrze, będzie, z kim pogadać w przyszłości.

— O tak, wydaje się być normalnym i nawet cienia wyższości w nim nie dało się wyczuć — odpowiedział Nikodem.

— To teraz i ja wam o czymś powiem, to znaczy o mojej ostatniej decyzji, która was również zaciekawi. Otóż zdecydowałem, że jadę w odwiedziny do Franka, do Ameryki. Po ostatnich wiadomościach, jakie do mnie dotarły, zdecydowałem bez dłuższego zastanawiania się.

— Oho, to pewnie coś istotnego musiało zdecydować o tej decyzji, bo wyczuwam, że to już pewna decyzja — zauważył Nikodem.

— Pewna, pewna. Rozmawiałem z Frankiem i okazuje się, że on już jest poważnie chory, ma ogromne trudności z chodzeniem. Potem rozmawiałem z jego synem i okazało się, że to nie tylko nogi. Zatem jadę, ale tylko na miesiąc, bo ja też poza naszym miasteczkiem nie widzę miejsca dla siebie, chyba, że was obu bym zabrał ze sobą. Oczywiście żartuję, bo wiem, że żaden z was też nigdzie stąd się nie ruszy, nowa aklimatyzacja to już nie dla nas. Nigdzie nam już nie będzie dobrze tak jak tutaj, na naszej mecie życiowej. Nie mam racji? — Zapytał nostalgicznie Wojtek, a oni obaj pokiwali głowami na znak pełnej zgody.

Z okna na parterze wychyliła się żona Wojtka i zawołała w kierunku piaskownicy gdzie bawił się wnuczek:

— Ignaś, wołaj dziadka i chodźcie już na obiad.

— Dzień dobry Basiu! — Odezwał się niemal spod okna Maks.

— O, nie zauważyłam was. Witam szanownych sąsiadów, co to już po błogosławieństwie jesteście? Jak poszło?

— Doskonale poszło, Wojtek ci opowie szczegóły, a tymczasem smacznego obiadu życzymy, no i miłej niedzieli.

Po wymianie grzecznościowych zwrotów wszyscy rozeszli się do swoich domów, bo była już pora obiadowa, świadczyły o tym przeróżne zapachy unoszące się z otwartych okien oraz na klatce schodowej.

Na blok, w którym mieszkali wszyscy trzej mówiło się w okolicy, że jest to blok emerycki, chociaż takiego statusu nie miał. Tam kiedyś mieszkała najważniejsza kadra z ich kopalni, kiedy ta kopalnia jeszcze istniała. Z czasem jednak ich dzieci rozpierzchły się po świecie a tak dokładnie osiedliły się w większych okolicznych miastach, najpierw na studiach a potem praca o tym zdecydowała. Jedynie małżeństwo Maksa było bezdzietne.

Nawet się nie spostrzegli, kiedy te dzieci zniknęły z domu. Najpierw był to internat, potem stancja czy akademik i tak stopniowo to się działo, niezauważalnie, po cichutku, cały czas z aprobatą rodziców. Rodzice cały czas skupieni byli na ich sukcesach szkolnych a potem na uczelniach. Nawet, kiedy pracę po studiach znaleźli daleko od domu, też było to niezauważalne. Dopiero, kiedy zaczęli zakładać swoje rodziny daleko od domu rodzice odkryli, że zostają sami. Poza domem się pożeniły, powychodziły za mąż, a do domu rodzinnego, do dawnego domu, przyjeżdżali przeważnie na weekendy, bo wnuki tęskniły za dziadkami i odwrotnie. Te niegdyś duże mieszkania, dopiero teraz dawały wygodę ich mieszkańcom, kiedy zostali sami dziadkowie, we dwójkę.

Mieszkania, które kiedyś otrzymali od zakładu, w którym pracowali były spełnieniem ich życiowych marzeń. Wydawało się, że już nic więcej nie będą potrzebować od życia, bowiem po tylu latach wyczekiwania i starań wreszcie osiągnęli upragnione mieszkanie. U niektórych następnym pragnieniem było posiadanie samochodu osobowego Fiata 126P, czyli tak zwanego malucha. Początkowo było to tylko marzenie, bo dostęp do tego auta był bardzo trudny, jak i możliwości finansowe polskiego społeczeństwa miały się nijak do ceny, jaka została ogłoszona. Mówienie przez ówczesne władze, że jest to samochód dla polskiego robotnika było czystą kpiną z tego robotnika, a pod adresem samej władzy trudno znaleźć zarówno dzisiaj jak i wtedy, stosownego określenia ogólnie uznanego za nie wulgarne. Jeżeli ta obietnica nie była szyderstwem ze strony władzy, to mogła być tylko efektem jej głupoty.

Maks od razu machnął ręką na tę obietnicę uznając ją za nierealną, mimo, że był już młodym i obiecującym inżynierem, wtedy zaczynał już karierę zawodową. Skupił się, zatem na tym ostatnim, czyli na uprawianiu swojego zawodu, wiedział, bowiem, że Kopalnia nie mogła się pochwalić nadmiarem inżynierów i w tym też upatrywał swoją szansę. Życie pokazało, że miał rację, bo zrobił karierę zawodową. Zresztą oni wszyscy trzej odchodzili na emeryturę z stosunkowo ważnych stanowisk kierowniczych, jak to ludzie powiadali, byli kimś.

Nigdy jednak, żaden z sąsiadów nie zarzucił im zarozumialstwa, ze wszystkimi żyli w zgodzie, nawet z babcią Mariankową z drugiego bloku lubili pogawędzić na różne tematy. Ta staruszka, która miała niegdyś bardzo ciężkie życie a jej mąż zginął na kopalni, teraz niekiedy polowała na któregoś z tych panów z pierwszego bloku, aby sobie mądrze porozmawiać — właśnie tak powiadała, chciała mądrze porozmawiać, bo sama nie lubiła ględzić i tylko narzekać.

Niewiele od życia Maksa różniło się życie Wojtka czy Nikodema, bo możliwości ich miasteczka dla wszystkich były jednakowe i jednocześnie bardzo skromne. Ich współpraca na kopalni była wymuszona pełnionymi funkcjami i obowiązkami, a ponieważ przez całe lata pracy układała się dobrze, to zapewne ewolucja poczyniła takie kroki, że teraz na emeryturze ich życie prywatne układało się na podobnych zasadach. To Nikodem wymyślił, że ich przyjaźń była efektem ewolucji, bo przecież czterdzieści lat wspólnej pracy, sąsiedztwa i znajomości mogło spowodować, że wytworzyły się między nimi pewne trwałe interakcje. Niejeden spostrzegł, że oni rozumieją się już bez słów, wystarczyło tylko przedstawić problem a każdy z nich natychmiast mógł określić jak, w stosunku do tego problemu, zachowa się drugi z nich. To spostrzeżenie o ewolucyjnym charakterze ich kontaktów scharakteryzował Nikodem, bo akurat czytał książkę profesora Daniela Dennetta pod znakomitym tytułem „Od bakterii do Bacha”. Tematem tej książki jest ewolucja ludzkiego myślenia właśnie na przestrzeni od bakterii do Bacha, czyli do współczesnego człowieka. Kiedy Nikodem ją czytał, co kilka dni zdawał swoim kolegom sprawozdanie z przeczytanej części. Któregoś dnia, po kolejnej relacji Nikodema Maks zauważył:

— Wiesz Nik, kiedy tak słucham twojej relacji, to stwierdzam, że ktoś, kto byłby słabej wiary, bardzo łatwo by ją utracił.

— Dennett nie miał takich problemów, bo jest niewierzącym i to zdeklarowanym — wyjaśnił Nikodem.

— No może i racja, ale ja nadal nie widzę tu ani słowa o przyczynie pierwotnej, co pan profesor skrzętnie omija — to zauważył Wojciech, dodając z przekąsem.

Po wymianie tych kilku zdań szli jeszcze dość długo w milczeniu, bo wszyscy trzej byli świadomi tego, że trafili na grunt bardzo grząski. Dodatkowa trudność polegała na tym, że przecież oni byli wierzącymi, więc, z kim się mieli spierać, chyba tylko z autorem, który przecież był nieobecny.

Była to książka niezwykła, bo jak twierdził Nikodem, on czytał ją w odcinkach kilkunastostronicowych, a tyle samo czasu spędzał na myśleniu o przeczytanym fragmencie. Takich książek jest niewiele a trafienie na taką to wielkie szczęście. Nikodem miał wielkie szczęście do trafiania na takie książki. Jak sam powiadał, przy takich książkach jego neurony miały pełne ręce roboty. On nawet przedkładał ćwiczenia umysłowe nad fizyczne. Twierdził, że gdyby dano mu wybór między sprawnym mózgiem a sprawnymi nogami to bez chwili zastanowienia wybrałby sprawny mózg.

— Wiesz Nik, ja myślę, że te twoje neurony to zawsze mają robotę, bo ty im nie dajesz odpoczynku. Jak nie oczekiwanie w gotowości, to robota, czyli ciągła gonitwa — dodał Wojtek.

— Wiesz Wojtek, ciekawie to ująłeś i chyba coś w tym jest. Idąc twoim tropem myśli, dodam, że ja tym moim neuronom nie zostawiam chwili czasu na zajmowanie się sprawami ubocznymi, czyli głupotą. Wydaje mi się, że niekiedy, gdybym im pozwolił, natychmiast by się tym zajęły i to na pewno z wielką przyjemnością.

To stwierdzenie Nikodema spowodowało śmiech wszystkich, lub sam to profesor Dennett spowodował, którego cechowało poczucie humoru i dystans do samego siebie.

3. Ich rodziny

To oczywiste, że żony trzech przyjaciół, Maksymiliana, Wojciecha i Nikodema, też się znały tyle, że ich znajomość była zupełnie inna, bardziej powierzchowna, jak to mężowie określali. Zresztą były ku temu powody i to dość ważne powody. One nigdy ze sobą nigdzie nie pracowały. Basia, żona Wojtka pracowała, jako ekspedientka w sklepie odzieżowym, Żona Nikodema Helena była długie lata nauczycielką fizyki w miejscowym Liceum Ogólnokształcącym, dzięki czemu miał on partnerkę do wielu dyskusji o przeczytanych książkach. A może to właśnie Helenka spowodowała, że Nikodem zajął się taką tematyką.

Natomiast żona Maksymiliana Krystyna, pracowała w Urzędzie Miasta, jako kierowniczka referatu ekonomicznego i była znana w miasteczku chyba jeszcze bardziej aniżeli jej mąż Maksymilian. Zatem, jak z tego wynika, po linii zawodowej raczej nic ich nie łączyło. Mimo to, one wszystkie trzy, zawsze uczestniczyły we wspólnych spotkaniach, również same się spotykały, ale takiej zażyłości jak ich mężowie nigdy nie przejawiały. Cóż tu dużo mówić, taka była egzotyka życia w tamtych blokach, zresztą jest taka nadal, z tą różnicą, że te najnowsze bloki to w większości wypadków wieżowce zwane niekiedy pogardliwie blokowiskami i niejednokrotnie ci z parteru zupełnie nie znają się z tymi z dziesiątego piętra, oni są sobie obcy, nawet na ulicy się nie rozpoznają. Ich małe osiedle miało swój niepowtarzalny urok, bo były to budynki z końca lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, tylko dwupiętrowe. Tych bloków było tylko sześć i była zachowana duża wolna przestrzeń miedzy nimi. Na tej przestrzeni rosły drzewa, których korony widać było w oknach budynków. Tak rozplanowanego i wybudowanego osiedla już się nie spotyka, dzisiaj te bloki są wręcz upychane na jak najmniejszej powierzchni, bo koszty no i drzew się nie sadzi, bo, po co? Przecież ci z piątego piętra i tak ich nie zobaczą i jeszcze wiele innych powodów. Architekci tych tak zwanych nowoczesnych bloków i blokowisk, w pogoni za kasą zatracili coś bardzo istotnego, oni te nowoczesne, przez siebie projektowane osiedla pozbawili tej odrobiny człowieczeństwa, wykluczyli możliwość tworzenia i kultywowania tych dobrych stosunków. Jedni zaprojektowali a inni wybudowali mieszkalne obozy.

Był taki czas, kiedy nadarzyła się możliwość zamiany mieszkań z tego małego osiedla na mieszkania o większym metrażu, w tych nowoczesnych blokach. Pierwszy z taką nową wiadomością przybył Maksymilian i zaczął namawiać żonę, aby zgodziła się na zamianę, bo tam są większe pokoje i wszystko jest tak mądrze rozplanowane. Ona to spokojnie wysłuchała i takiej to udzieliła mężowi odpowiedzi:

— Słuchaj Maks, ja o tym wiem już od miesiąca, bo byłam kiedyś u koleżanek w Urzędzie Miasta i oglądałam nawet plany tych mieszkań w blokach siedmiopiętrowych i wyobraź sobie, że byłam tam, na drugim końcu miasta i przypadkowo przechodziłam koło tego osiedla. Dlatego odpowiem ci krótko, że to nie jest miejsce dla mnie, rozumiesz?

— No, co ty Krystyna! Co się stało, że ty tak kategorycznie do tego podchodzisz.

— Mogłabym ci powiedzieć, że nie i koniec, ale dobrze, już ci wyjaśniam i to bardzo dokładnie, bo ja to sobie już dawno rozważyłam. Otóż gdyby to jeszcze dzieci z nami mieszkały, to bym się poważnie zastanawiała, ale teraz, kiedy jesteśmy sami? Po co ci te metry kwadratowe? Czy nam tu miejsca brakuje? Mieszkamy na pierwszym piętrze, przed oknami zielone drzewa, ulica oddalona od naszego bloku, więc hałas mały. Miejsce przyjazne, ludzie mili, z którymi jesteśmy zżyci od lat. Tych dogodności jest jeszcze więcej, ale myślę, że powinno ci to wystarczyć drogi mój Maksymilianie.

— No, czuję, że ruszyłem lawinę i mnie przygniotła. Znaczy się, że nie mam, co dalej drążyć tematu, bo decyzja już jest podjęta i to ostatecznie. A co będzie jak nasi przyjaciele zechcą skorzystać z tych zamian, co wtedy?

— Helena może by jeszcze chciała, ale Nikodem jest tego samego zdania, co ja i ona też się temu poddaje. Natomiast Wojtek z Basią są od początku zgodni i w ogóle nie chcą myśleć o żadnych zamianach. Zresztą Wojtek wyjeżdża do Ameryki i żadne przeprowadzki ich nie interesują.

Maks zaczął się śmiać i po chwili powiedział:

— No tak, wygląda mi to na spisek, bo tylko ja zostałem sam. Znaczy, że mam sobie wybić to z głowy?

— Nie gadaj głupot Maks, jaki znowu spisek! Ja ci gwarantuję, że za niezbyt długo będziemy mieć naszą ostatnią przeprowadzkę i o tym pomyśl. Wtedy nie będzie to na zasadzie zamiany i pomyśl o zapisie spadkowym żeby dzieci nie miały kłopotu.

— No Krysiu droga, ty mój mózgu, widzę, że o wszystkim pomyślałaś. Ja, człowiek roztrzepany, ciągle do przodu i nie zauważam, że paliwo się wyczerpuje i lada moment zakręt się może pokazać. Dziękuję za sprowadzenie na ziemię. Jak zwykle masz rację, daję spokój, ale z Nikodemem sobie porozmawiam, bo to on mnie wypuścił.

Helena uśmiechnęła się leciutko, co ją zdradziło, że coś z tego, co Maks podejrzewał miało miejsce, to znaczy coś na kształt spisku. Maksymilian dużo wcześniej dawał znaki, że interesują go te nowe bloki a znając jego nieprzejednaną i pewną siebie naturę, trzeba było się jakoś na to przygotować, a nie, kto inny jak jego własna żona Krystyna do tego się najbardziej nadawała. Mówiąc kolokwialnie, Maksymilian został skutecznie spacyfikowany i tym sposobem nikt już nie wracał do tego tematu. On sam podejrzewał, że tak było i w końcu poddał się argumentom żony, do czego dołączyły się również dzieci Nika i Wojtka, one, bowiem tu się urodziły i lubiły tu przyjeżdżać wraz z wnukami. Mały Ignaś powiedział, że on nie chce innej piaskownicy i tylko w tej będzie się bawił, bo zawsze widział babcię w oknie, machającą na niego ręką.

Podobna rozmowa odbyła się w rodzinie Nikodema, przy czym tutaj role były odwrócone, bo tu żona Helena rozpoczęła dyskusję. Przy czym Helena od początku nie była zbytnio przekonana do przeprowadzki i praktycznie na nią nie nalegała. Tak naprawdę to wnuczka Zosia zdecydowała, bo kiedy się dowiedziała, że budki dla jej szpaczków nie da się przenieść do nowego domu, to ona absolutnie nie chce się przenosić i będzie chciała przyjeżdżać do cioci Basi i do Ignasia.

Wojtek i Basia w ogóle nie podjęli tematu przeprowadzki z bardzo wielu powodów a głównie z tego powodu, że Wojtek szykował się do wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, do kuzyna Franka.

Takie i podobne problemy występowały w wielu rodzinach wśród mieszkańców tych czterech bloków. Z oferty zamiany mieszkań skorzystały jedynie cztery młode i wielodzietne rodziny, które miały pod opieką swoich rodziców.

Na tydzień przed wylotem, Wojtek zaprosił obu kolegów z żonami na sobotnie spotkanie, na kawę — miało to być tak zwane spotkanie pożegnalne. Co prawda, nie wyjeżdżał na zawsze, ale miesiąc to przecież kawał czasu, a zresztą, kto wie jak to w końcu wyjdzie, może będzie musiał przedłużyć pobyt, to wszystko zależeć będzie od stanu zdrowia Franka. Zaprosił Nikodema i Maksa, bo oni przecież Franka dobrze znali, wszyscy byli stąd. Zaczął Maks:

— To jak to Wojtek planujesz? Na długo jedziesz? Wiesz już wszystko, co cię tam czeka?

— Słuchajcie, to, co już dawno wam mówiłem i co wszyscy wiemy, to tyle ja wiem i nic więcej. Czuję, że czeka mnie tam jakaś niespodzianka związana ze zdrowiem Franka. Ja planuję być tam przez miesiąc i tak wstępnie ustaliliśmy, a jak będzie ostatecznie to się dowiemy. Dzisiaj przecież jest możliwość rozmowy telefonicznej, to zaraz będę dzwonił. Na razie nie planuję niczego poza pobytem w domu Franka.

Tak to próbował objaśnić kolegów Wojtek, ale przecież nic dodatkowego nie powiedział, o czym dotąd nie wiedzieli. Bardzo tajemnicze było to Frankowe zaproszenie.

— Ależ oczywiście, nie ma, co dywagować przed faktami, wszystko się ułoży — dodał Nikodem.

Wojtek ciągnął dalej:

— Jasne, musi się ułożyć. Tymczasem teraz chciałem was prosić drodzy przyjaciele o patrzenie na moją Basię, która zostaje tu sama. No, może nie tak bardzo sama, bo przecież dzieci będą tu przyjeżdżać w każdą sobotę, a szczególnie Ignaś będzie się opiekował babcią.

— Wojtek, nawet nie musisz o tym mówić, to jest oczywiste przecież my tu jesteśmy w pobliżu — ripostował Maks.

— Oczywiście, ja to wiem, ale poprosić nie zaszkodzi. A teraz ja mam pytanie. Z tą przeprowadzką już wszyscy daliście sobie spokój? My od samego początku nawet nie rozważaliśmy tej propozycji, nie ruszamy się stąd nigdzie — rzucił Wojtek.

Teraz nastała cisza, wszyscy spojrzeli się po sobie i nikt nic nie mówił. W końcu Maksymilian odezwał się pierwszy:

— No tak, czuję się wywołany do odpowiedzi, jako ten, który najdłużej stawiał opór, ale po argumentach żony i moich własnych obliczeniach doszedłem do wniosku, że tam na nowym miejscu już niestety brakłoby mi czasu na nową adaptację, więc zostaję na tak zwanych starych śmieciach, co pewnie Nikodem jeszcze lepiej uzasadni.

— To prawda, musiałam użyć trochę mocnych argumentów, ale opłacało się — dodała Krystyna, żona Maksa.

Nikodem, wywołany przez Maksa, też dodał swoje:

— Cieszę się Maks, że uznałeś argumenty Krystyny, a ja do nich jeszcze dopowiem wam, że byłem tam, pospacerowałem koło tych bloków i wróciłem zdegustowany. Najpierw te alejki zalane asfaltem, czarnym asfaltem, który pod wpływem słońca robi się miękki. Podniosłem głowę do góry i nie zobaczyłem słońca, lecz dwudziestometrową ścianę bloku. No i te kilka drzewek w wąskiej przestrzeni między blokami. Tym drzewkom zostawiono jeden metr kwadratowy ziemi, bo reszta to beton i asfalt. Kiedy mała Zosia zapytała jeszcze czy budkę dla jej szpaków też tam zabierzemy, bo ona musi je mieć przed oknem, to Helena już ani słowa nie powiedziała, a ja nie musiałem o nic pytać, bo wszystko wiedziałem.

— Tak było — dodała Helena, żona Nikodema.

Nikodem ciągnął dalej:

— Kiedy wróciłem stamtąd, przeszedłem się po naszym małym osiedlu i co zobaczyłem? Otóż zobaczyłem te drzewa z rozłożystymi koronami i te budki dla ptaków na wielu z tych drzew i te ptaki tam krążyły. Trawniki były jeszcze zielone a tu i ówdzie niektórzy mieszkańcy porobili romby z kwiatkami i to takimi, których już dzisiaj nigdzie nie uświadczysz. U nas chodzi się po płytkach położonych na gołej ziemi i jest równo, wcale nie trzeba litego betonu. W oknach na parterze widać doniczki z kwiatami, są to głównie pelargonie. Myślę, że to wystarczy. Pokazałem wam tylko te rzeczy, których w nowych blokach już nigdy by się nie zobaczyło. Musielibyśmy się od nowa aklimatyzować, przyzwyczajać i głównie tęsknić za tym, co tu było. Jak to teraz się powiada, wszyscy jesteśmy już w wieku siedemdziesiąt plus, to ile nam zostało? Przypomnijmy sobie ile czasu przyzwyczajaliśmy się do tego miejsca gdzie teraz jesteśmy, myślę, że kilkadziesiąt lat. My jesteśmy jak te stare drzewa, których się nie powinno już przesadzać, bo umierają, one stojąc umierają.

Cisza była zupełna a Nikodem mówił i mówił wylewając z siebie wszystko, co dotąd siedziało mu w głowie, a potrafił mówić obrazowo, spokojnie, bez emocji. Dopiero, kiedy skończył, nastała długa, błoga cisza, wszyscy przytakiwali mu, głowami kręcili, bo przypomniał im to, co wiedzieli, ale na codzień zupełnie nie zwracali uwagi. Dopiero Maks przerwał tę ciszę tymi słowy:

— Nik, ty spisz to wszystko, co powiedziałeś…

— Kto wie, kto wie, pewnie spiszę — odpowiedział Nikodem.

— Ależ tak to będzie ważne nie tyle dla naszych dzieci, ale również dla naszych wnuków i prawnuków — dodała Basia.

Nikodem coś tam pisał, ale to było tylko pisanie na razie tylko do szuflady, jak sam mawiał. Zapowiadał książkę o wszystkich rodzinach, ale ciągle koncepcja tej książki nie chciała się skrystalizować, a czas leciał. Wydaje się, że tym dzisiejszym wystąpieniem sam sobie wyznaczył start do komponowania zamierzonej opowieści o przyjaźni ludzi sobie bliskich, chociaż wcale niepołączonych więzami rodzinnymi, czyli o nich samych.

Maks wiedział, że Nikodema nie należy popędzać, bo to nic nie da, wręcz spowoduje efekt odwrotny, on zawsze sam dojrzewał do każdej decyzji uprzednio sprawdziwszy wszystkie rzeczy mające wpływ na tę decyzję. Tak było i w wypadku zapowiadanej książki. Skoro miała być dla wnuków, to jeszcze czas, bo przecież one jeszcze czytać nie potrafią. Jeżeli sięgną do tej książki, to nie wcześniej jak za dwadzieścia lat i to pod warunkiem, że odczują taką potrzebę. Natomiast jego współcześni widzą i wiedzą jak jest i dla nich ta opowieść byłaby tylko ciekawostką literacką. Na pewno by mu gratulowali, podziwiali go za styl, wiedzę i takie różne drobiazgi, na których jemu zupełnie nie zależy i nawet nie obchodzi go to, a w skrajnych przypadkach nawet denerwuje. Jeżeli ktoś by przeczytał jego książkę i jedyną sprawą, o którą by zapytał: — A skąd ty to wszystko wiedziałeś?

Tyle, nic więcej, to takiemu szkoda by było nawet książkę ofiarowywać. Czekał, więc spokojnie na ten start pisarski nie spiesząc się zupełnie.

Spotkanie skończyło się przed północą, bowiem jak zwykle rozmawiało im się bardzo dobrze, ich zainteresowania sięgały tak daleko, że tematów do poruszenia było wiele. Wojtek powyciągał wiele książek z regału i nawet zaczął wyjaśniać pewne zawiłości geopolityczne świata, on naprawdę siedział w tych sprawach bardzo głęboko. Przy tym wszystkim ani słowem nie poruszono aktualnej polityki krajowej, bo raczej wszyscy trzej mieli do tej polityki stosunek ambiwalentny. Żadna z postaci kreujących tę politykę ich zbytnio nie interesowała, bowiem poziom wielu z tych polityków był godny pożałowania.

To raczej żony zdecydowały żeby się już rozejść, bo panowie pewnie rozprawialiby jeszcze długo. Zatem Maks z żoną wyszli tylko na pierwsze piętro w tej samej klatce, a Nikodem z żoną przeszli tylko do klatki obok — tak to daleko od siebie mieszkali. Oni wszyscy mieszkali po prostu w tym samym domu, co potem nazywali blokiem i tak to już zostało na zawsze.

W tym domu, który wszyscy mieszkańcy nazywali blokiem, wszyscy się znali i kłaniali się sobie codziennie. Mało tego, oni bez mała znali swoje codzienne problemy, mówili o nich między sobą a wielokrotnie sobie pomagali w pokonywaniu tych problemów. Pożyczali sobie różne rzeczy, ze szklanką soli włącznie i było nie do pomyślenia żeby ktoś coś nie oddał. Nikodem w swojej wcześniejszej wypowiedzi nie powiedział o tych drobiazgach, ale właśnie, te ostatnie drobiazgi też składały się na cały obraz ich sąsiedzkiego życia i miały znaleźć się w przygotowywanej książce.

— No to do zobaczenia w tym samym gronie za miesiąc, kiedy wrócisz — powiedział jeszcze Maks i wszyscy wyszli.

Dwa dni potem Wojtek był już w powietrzu. Mówiąc prawdę, to bał się tego lotu nie, dlatego, że to wysoko, że będzie oderwany od Ziemi, on patrzył na to z zupełnie innego punktu. Wojtek przed wylotem sprawdził dokładnie trasę przelotu analizując to, co dzieje się na Ziemi na tej trasie. Przecież nie tak dawno temu do spokojnie lecącego samolotu z Amsterdamu do Kuala Lumpur zbrodniarze rosyjscy wystrzelili rakietę i zginęło trzysta osób w tym bardzo wiele dzieci. Niby na trasie Wojtka nic takiego nie groziło, ale on wolał na to popatrzeć swoim okiem i ocenić po swojemu. Ponadto zajrzał do kilku książek z zakresu geopolityki, dotyczących USA i dość dokładnie wynotował sobie sprawy, na które zechce spojrzeć będąc na miejscu, czyli w Stanach Zjednoczonych. On przewidywał, że niektóre dotychczasowe poglądy będzie musiał zrewidować i to w znacznym stopniu.

Tymczasem w miasteczku życie toczyło się tak jak dotąd, tyle, że jakby panie, czyli Helena, Krystyna i Basia spotykały się jakoś częściej starając się jakoś wypełnić samotne życie Basi. Przecież żadna z nich nie wiedziała jak to jest, kiedy zostaje się w samotności, bez bliskiej osoby, która jest choćby za ścianą. Zresztą sama Basia też nie wiedziała, dla niej samej to też była zupełna nowość. Gdyby to Wojtek będąc poza domem, był gdzieś w pobliżu, w Polsce, ale on był aż po drugiej stronie Ziemi, gdy on tam spał, ona tutaj funkcjonowała. Na szczęście był telefon komórkowy, który pozwalał połączyć się ze sobą w wybranych porach. Zwykle łączyli się późnym wieczorem, bo tam wtedy było rano. Wojtek raczej mało mówił o sprawach rodzinnych obiecując, że opowie jak wróci, a już o Franku zupełnie nic nie mówił poza tym, że Franek faktycznie jest chory. Rozmawiali skromnie i krótko, bo Wojtek uważał, że ich rozmowy są podsłuchiwane i kto wie, kto ich podsłuchuje i w jakim celu. W końcu Basia przyznała mu rację i tak pozostało.

4. Narodziny książki

Tymczasem Nikodem z Maksymilianem postanowili zająć się tematem, który zakiełkował na ich ostatnim spotkaniu, tym pożegnalnym, przed wyjazdem Wojtka. Tym tematem miała być książka, która od dawna dojrzewała w głowie Nikodema, a który to pomysł wymusił do realizacji Maks. Zresztą może nie tyle wymusił, co sam się wykluł, za zgodą przyszłego autora, czyli Nikodema. Nikodem już od dawna zamierzał napisać książkę, która by stanowiła ślad po nich, tu na ziemi, na której mieszkali niemal przez całe swoje życie. Materiały gromadził na różny sposób, chociaż ostatecznej koncepcji jeszcze nie miał, czy to ma być powieść, czy opowiadanie, czy może esej? Różne pomysły mu po głowie chodziły, wiele z nich wymyślał kolega Maksymilian.

Nikodem wreszcie postanowił zacząć, ale znając pozytywny stosunek kolegów do tego tematu postanowił ich zagadnąć w tej sprawie. Wojtka nie było, zatem zaczął od Maksa. Któregoś dnia będąc u przyjaciela, jak zwykle, na kawie, zagadnął go:

— Słuchaj Maks, postanowił podjąć twoją prowokację i zacznę pisać tę moją książkę, dlatego chciałem cię zapytać czy masz jakąś wizję skoro mnie zachęcałeś do pisania.

Maks aż podskoczył z radości, kiedy usłyszał o decyzji Nika. Wiedział, bowiem, że nie można go naciskać, bo to może przynieść skutek odwrotny i od pewnego czasu nie robił tego, czekał spokojnie na samodzielną decyzję kolegi i się jej doczekał, co uradowało go bardzo. Nie spodziewał się jednak, że Nikodem poprosi go o opinię. Ta ostatnia prośba uradowała go jeszcze bardziej, no i natychmiast zgodził się na tę pomoc, ale tylko, jako konsultant. Po krótkim zastanowieniu odpowiedział:

— Ależ oczywiście Nik, włączę się na miarę moich możliwości i pomogę ci w czym będę mógł. Cieszę się bardzo, że wreszcie się zdecydowałeś, nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę

— Wiesz, ja się spodziewałem takiej twojej reakcji, bo to ty głównie mnie dopingujesz, ale ja nie mam gotowej koncepcji i nie bardzo wiem jak to zacząć, więc najpierw chciałem ciebie posłuchać.

Tu Maks zamilkł, wyglądał jak wyrwany ze snu, po chwili jednak zaczął:

— No wiesz, ja nigdy nie próbowałem się w roli piszącego i nie mam pojęcia czy jakieś zdolności w tym zakresie posiadam, Ty już masz za sobą różne formy, więc potrafisz to robić.

— Ależ Maks, ja to wszystko wiem, ale masz inne zalety, w tym wiedzę i to tę historyczną, dużo czytasz, zresztą, co ja cię będę punktował.

— No tak, masz rację, po paru stronach potrafię ocenić czy daną książkę da się łatwo czytać, czy to będzie męka i czyja to głównie zasługa. Bywa, bowiem tak, że autor nie jest winien, lecz tłumacz albo odbiorca z powodu braku wiedzy podstawowej, co nieraz mi się zdarzało. Nieraz tę wiedzę musiałem uzupełniać.

— Dla mnie to też nic nowego, ciągle mam te same kłopoty, głównie zapomniane dawno różne sprawy związane z fizyką, ponadto za naszych czasów nikt nas kosmologii nie uczył, nawet takie pojęcie nie występowało. Stąd nawykłem do ciągłego poszukiwania wiedzy w internecie, bo to szybko i zupełnie darmo. Książkę trzeba znaleźć i niekiedy zaryzykować, bo można nie trafić w poszukiwany problem. Ale słuchaj, bo z tą książką mam dylemat zupełnie innego rodzaju, a mianowicie czy to ma być opowiadanie a może powieść, a może jednak esej. Co mam z tego wybrać? Masz jakieś zdanie?

— No, no… ja cię znam, dlatego jestem pewien, że wiele już masz przemyślane, dlatego ja ci nie będę doradzał, a jedynie głośno wypowiem swoje myśli i nie będzie tu mojej ostatecznej koncepcji. Zatem myślę sobie, że rozważanie tu powieści jest ponad siły, jak również potrzeby, bo to trzeba by stworzyć wiele wątków i wprowadzić wiele postaci. Musiałoby to być, co najmniej 400 stron. Mieszanie postaci abstrakcyjnych z rzeczywistymi spowodować by mogło wiele nieporozumień, bo zakładam, że chcesz pisać o naszym środowisku, czyli o nas.

Tu Maks przerwał i spojrzał na Nikodema, który siedział zasłuchany, prawie w bezruchu, nawet na krześle się nie poprawiał. Dopiero po chwili zauważył, że Maks przerwał i jakby na coś czekał, pewnie na niego. Wtedy Nikodem podniósł głowę i powiedział:

— No, no… mów dalej, słucham, ciekawie mówisz, bardzo przekonywająco.

— Dobrze, mówię dalej. Dlatego należałoby rozważyć zastosowanie formy opowiadania, gdzie ilość postaci można ograniczyć do minimum a wprowadzić narratora, którym byłbyś oczywiście ty i wtedy nawet zachować nasze prawdziwe nazwiska czy imiona. Można też zastosować formę eseju, gdzie nie będzie żadnych postaci, a narrator będzie opowiadał o różnych postaciach. W końcu może być jeszcze coś pośredniego między esejem a opowiadaniem i dużo opisów. Książka mająca dwieście do trzysta stron, nie więcej. Na razie tyle z tego, co mi do głowy przyszło. Przepraszam, że nie przedstawiłem mojego konkretnego zdania, ale uważam, że nie powinienem, bo tak naprawdę, nie mama aż takich uprawnień a nawet nie posiadam kwalifikacji.

— E tam, bez przesady z tymi kwalifikacjami. Przecież ja też nie mam takich kwalifikacji, i tak zrobiłeś mi wspaniały wywód. Po prostu pozbierałeś wszystkie moje wątpliwości i pytania. Pięknie to zrobiłeś, nie liczyłem na taki wykład.

— Jaki tam zaraz wykład. Po prostu jak się dużo czyta, to te spostrzeżenia same przychodzą. Przeczytałem kilka dużych powieści historycznych i stąd to doświadczenie. Potem Kapuściński, to przecież najwspanialsze eseje niekiedy przechodzące w opowiadania a nawet reportaż. To jest moja szkoła, zresztą ty przecież czytasz nie mniej. Czytałem pożyczoną od ciebie „Symfonię C”, która momentami była jak thriller, a to przecież jest książka popularno-naukowa o przemianach węgla w przyrodzie. I tym sposobem te przykłady można mnożyć, jest, w czym wybierać.

— Myślę sobie, że jak będziemy rozmawiać z Wojtkiem, to trzeba będzie go poprosić, aby pozbierał swoje spostrzeżenia z pobytu w Ameryce, bo w końcu Franek tam teraz mieszkający to przecież też jeden z nas.

— Nik, Wojtka nie trzeba będzie nawet prosić, bo jak go obaj znamy, to on tam będzie zaglądał do każdej dziury, bo ma okazję, aby skonfrontować wszystko z tym, co czyta o tej geopolityce. Na pewno będzie chciał uwiarygodnić tych swoich amerykańskich autorów.

— Słusznie mówisz i najpewniej masz rację, że Wojtek niezależnie od tego czy go poprosimy i tak przywiezie wiele materiału do naszej książki. Zresztą on na pewno doskonale zapamiętał twój apel Maks, o tę książkę.

Tak to zaczęła się rodzić książka o nich samych i najpewniej to nie ostatnia taka rozmowa. Czy ta dzisiejsza rozmowa dała ostateczną odpowiedź na pytanie dotyczące przyjęcia odpowiedniej formy też nie wiadomo, zapewne pogląd na tę sprawę będzie ciągle korygowany zanim przyjęta zostanie forma ostateczna.

— Jeszcze może być tak, że każdy z nas będzie pisał swoje a potem się to połączy w całość albo zachowa trzy części, co ty na to Maks?

Tu Maks nieco się skrzywił i pokręcił głową, co wyraźnie sygnalizowało jego stanowisko, po chwili odpowiedział:

— Mnie się wydaje, że teoretycznie możliwa jest taka forma pisania tej książki, ale z góry uprzedzam, że byłaby to książka bardzo nierówna i mówię to tylko w swoim imieniu i nie wiem, co powie Wojtek. Ja nie potrafię tak pisać jak ty, ty masz bardzo prosty i komunikatywny język, ponadto ładnie konstruujesz dialogi. Przez ponad dziesięć lat robiłeś projekty, w których ważną rolę odrywa zawsze opis techniczny, który musi być zrozumiały i prosty nawet dla ludzi niezwiązanych z branżą. To była twoja szkoła poprawnej polszczyzny, ja takiej nie miałem, Wojtek też nie miał. Dlatego apeluję: — Pisz ty, my będziemy ci materiały gromadzić i podrzucać.

— Powiadasz, że książka byłaby nierówna, a może na tym polegałby jej urok? Tylko, co by powiedział czytelnik za dziesięć lat? Dobrze, masz rację, piszę ja przy waszej pomocy. Wiesz, dotąd nie zwracałem uwagi na doświadczenie wyniesione z mojego projektowania, pewnie masz rację, to dużo pomogło. Nieraz poprawiałem opisy techniczne w moich projektach aniżeli część rysunkową, bo wydawało się, że wykonawca może nie zrozumieć. Myślę, że nasze żony również się włączą, chociaż moja Helena chwali pomysł, ale podchodzi do tego dość obojętnie, to raczej Zosia mi kibicuje, wnuczka to zawsze wnuczka — najlepszy przyjaciel.

Tak to rodziła się książka, którą Nikodem już od roku zapowiadał i materiały zbierał, czyli głównie zdjęcia i różne dokumenty urzędowe jak i parafialne. Miało być głównie o ich trzech rodzinach, ale nie tylko, bo również o środowisku, w którym mieszkali, gdzie rodziły się ich dzieci a na cmentarzu spoczywali dziadkowie a nawet pradziadkowie. Oj było, o czym pisać, było…

Kilka dni potem, późnym popołudniem Basia odwiedziła Helenę i przyniosła kilka zdań informacji o pobycie jej męża Wojtka w Ameryce. Nikodem nie zadając pytań słuchał, co Basia opowiadała, a mówiła tak:

— Wojtek nie lubi rozmawiać przez telefon, ale z tego, co mi powiedział wiem, że Franek jest poważnie chory. Pytał też czy Nikodem będzie pisał książkę, bo on jak wróci, to wiele rzeczy opowie i będą to sprawy niemal sensacyjne. Powiedział jeszcze, że jego wyobrażenie o obecnej Ameryce znacznie się zmieniło — na gorsze. Tak powiedział.

Nikodem słysząc to ostatnie zdanie uśmiechnął się, skłonił głowę i nie odezwał się, bowiem o dobrze wiedział, co Wojtek miał na myśli. Basia ciągnęła dalej:

— Powiedział też żeby nie dzwonić do niego, bo i tak się do niego nikt nie dodzwoni. On zawsze dzwoni z telefonu Franka i któregoś dnia zadzwoni albo do ciebie Nikodem albo do Maksymiliana, zależy, który pierwszy odbierze. Będzie zawsze dzwonił w naszej porze wieczornej.

— Basiu, jak Wojtek będzie dzwonił następnym razem, to powiedz mu, że książka już jest w trakcie pisania a te jego spostrzeżenia i wnioski będą bardzo cenne i na pewno znajdą się w książce. No i pozdrów go od nas obu.

— Dziękuję Nikodem, oczywiście, że go pozdrowię, chociaż on będzie na pewno do was dzwonił. No i o materiałach do książki też mu powiem.

Panie, jak to sąsiadki rozmawiały jeszcze długo, natomiast Nikodem poszedł do swojego pokoju z zamiarem dalszego pisania, jednak coś mu nie szło i przerwał pisanie. Pobudziła go do myślenia wiadomość, że Franek jest poważnie chory. To jedno słowo „poważnie” kryło ogromną tajemnicę. Nikodem wiedział, że jeżeli Wojtek użył tego słowa, to oznaczało, że musi być źle z Frankiem i zapewne chce się z nim a przez niego z nimi wszystkimi trzema pożegnać. Franek był już po osiemdziesiątce, oni mieli kilka lat mniej. Dawno temu, kiedy oni szli do podstawówki, Franek był już w szóstej klasie. Wtedy to przepaść ich dzieliła, chociaż lubili się wzajemnie i znajdywali wspólne tematy i zainteresowania. Franek był dla nich jak drużynowy i kolega jednocześnie a niekiedy stawał się nawet ich obrońcą. Koledzy Franka śmiali się z niego, że z maminsynkami przestaje, ale on nie dbał o to, razu pewnego nawet takiemu prześmiewcy tak przyłożył, że ten długo mijał go z daleka, bo po prostu bał się go.

Dzisiaj ta przepaść czasowa zmalała niemal do zerowych rozmiarów, praktycznie byli równi sobie. Kiedy oni kończyli studia, Franek z rodziną wyjechał do Ameryki i ponad pół wieku nie widzieli się ze sobą. Początkowo pisali do siebie listy, czyli najczęściej Nikodem pisywał, z czasem jednak zanikło wszystko, wszelkie kontakty. Tylko w stanie wojennym Franek przysłał im paczkę, która była raczej paczką symboliczną, bo cóż im z kolorowych krawatów, czapek bejsbolowych czy garnituru. Więcej mieli śmiechu niż pożytku z tego, ale radość była ogromna, bo to Franek przysłał.

Tylko Maks się dziwił, jakie oni tam w Ameryce mają o nas wyobrażenie i o naszych tu problemach. Tu Nikodem przypomniał sobie, co na to pytanie Maksa odpowiedział, a odpowiedział, że mają podobne wyobrażenie jak ci, co do pojemników zrzucanych dla powstańców warszawskich, wkładali mydełka i kosmetyki. Uśmiechnął się sam do swoich myśli i powoli zaczął się przygotowywać do toalety wieczornej, stopniowo wyłączył komputer i podszedł do radia, chociaż na chwilę się wstrzymał z wyłączeniem, bo akurat Dwójka nadawała piątą Symfonię Beethovena. Tego utworu przed wysłuchaniem do końca nie powinno się wyłączać, a że był to dopiero początek pierwszej części Symfonii, usiadł spowrotem na krześle, jeszcze na te dwadzieścia minut. Wieczorne mycie mogło poczekać i czekało do ostatniego taktu.

Tak to ruszyło pisanie zapowiadanej książki, zgromadzone dotąd materiały zostały rozplanowane i Nikodem pisał. Postanowił, że dopiero po zakończeniu pierwszego rozdziału skonsultuje go z Maksem. Maksymilian wiedział, że Nikodem pisze, ale o nic nie dopytywał, nie ponaglał, wiedział, bowiem, że kiedy przyjdzie taki czas, to Nikodem sam się do niego zwróci pokazując to, co dotąd napisał.

5. Lekkie ostrzeżenie

Zima nadeszła, chociaż w miasteczku śniegu nie było, za to w pobliskich górach ruszyły już wyciągi narciarskie, bo śnieg już padał a zresztą, teraz odpowiednie urządzenia same produkowały śnieg. Właściciele wyciągów nie musieli już czekać na naturę, oni jej pomagali wymuszając otwarcie sezonu.

Jeszcze pięćdziesiąt lat temu taka sytuacja był nie do pomyślenia, sama przyroda decydowała czy chłopcy, czyli Maks, Nik i Wojtek mogli iść na narty na górkę tuż za miastem. Nikt nie wyobrażał sobie, aby narciarza trzeba było wciągać na górę, on musiał sam wyjść jodełką albo bokiem. Narciarz całkowicie był zdany na siebie, bo inaczej szkoda było zakładać narty, choćby miał najlepsze wiązania, a wiązania były różne, to jest tak zwane kandahary lub po prostu wiązania skórzane na metalowe klamry. Nikodem miał narty jeszcze na klamry, natomiast Maks miał już kandahary i kijki bambusowe. Był to sprzęt, który pozostawili uciekający Niemcy podczas odwrotu, bo nie było mowy wtedy o takim sprzęcie wojskowym gdzieś w sklepach, zresztą nie istniało pojęcie sklepu sportowego. Był taki podział, że chłopcy jeździli na nartach a dziewczyny i małe dzieci na sankach, przy czym na górkach saneczkarze zawsze musieli ustępować narciarzom, mówiąc kolokwialnie, oni rządzili na stoku.

Jedynie Maks, jako jeden z nich trzech, bardzo regularnie podtrzymywał tradycję narciarską i bywał kilka razy każdej zimy na różnych stokach z wyciągami, nieraz towarzyszyli mu Nikodem i Wojtek, ale rzadko. Wojtek za nic nie mógł się przyzwyczaić do obecnego sprzętu narciarskiego, a szczególnie do obecnych wiązań, do tych sztywnych butów, nie rozumiał, dlaczego pozbawiono narciarzy przyjemności wchodzenia na górę, do jazdy w terenie leśnym, chociaż ostatnimi czasy ktoś zaczął produkować takie uniwersalne narty.

Tak, więc Maks zaproponował Nikodemowi, aby w najbliższą sobotę wybrali się na jeden ze stoków narciarskich, i dokonali otwarcia sezonu, jak to żartował Maks. Nikodem jeździł na tym nowoczesnym sprzęcie i miał narty z butami, ale już w ubiegłym roku trudno było go namówić. Teraz Maks bardzo nalegał, bo nie chciało mu się jechać samemu, bowiem Krystyna kategorycznie odmówiła, wolała towarzystwo sąsiadek. Tym sposobem Maks nacisnął ostrzej na Nikodema i ten w końcu się zgodził i pojechali. Był to dopiero początek sezonu, więc na stoku nie było wielu chętnych do narciarstwa, przede wszystkim nie było widać bardzo młodych adeptów narciarstwa, bo ci zawsze stanowili niebezpieczeństwo podczas zjazdu. Postanowili, że pierwszy raz zjadą ostrożnie, bez zbytnich wyczynów i tak też obaj zrobili, poszło nieźle.

Jedynie Nikodem zauważył u siebie, że ta jazda już nie była taka jak niegdyś, bo jechał, ale ze zdwojoną ostrożnością, pamiętał bowiem o potłuczonej nodze latem. Na pewno wszystko się już zagoiło, bo nie odczuwał najmniejszego bólu, ale sama świadomość tamtego faktu była niczym żółte światełko w głowie świecące tylko ostrzegawczo, chociaż alarmów nie wszczynało. Za to Maks poczynał sobie coraz lepiej, stok był jego. Parę razy zaliczył nawet trasę slalomową, która była ustawiona.

Po godzinie zrobili sobie odpoczynek i poszli na herbatę do baru. Maks po odpięciu nart i wejściu do środka zachowywał się tak, jakby jeszcze ciągle jechał.

— Nik, a co ty tak cały czas ostrożny jesteś? Przecież nic ci nie dolega, więc, o co chodzi?

— Nie dolega, to prawda, ale pamięć o potłuczonej kiedyś nodze siedzi o tutaj — odpowiedział Nikodem wskazując palcem na głowę.

— No tak, mnie tam nic nie dolega i czuję się doskonale.

— Widzę, że jeździsz jakby ci lat ubyło, ale pamiętaj, że jesteśmy tu pierwszy raz w tym sezonie i nasze mięśnie nie nawykły jeszcze do takich wysiłków.

— Coś mi się zdaje, że trochę przesadzasz z tym udawaniem, wracamy spowrotem jeszcze na godzinkę, zgoda?

— Zgoda, ale ja cały czas jeżdżę w swoim tempie.

Wypili herbatę i wstali do wyjścia. Okazało się, że z trudem podnieśli się z krzeseł, nieprzyzwyczajone mięśnie do tej nowej pracy dały o sobie znać. Maks aż syknął z bólu, ale przecież obaj znali ten objaw od dawna, jedynie teraz jakby ten ból był nieco większy. Jednak po pierwszym zjeździe ten chwilowy dyskomfort gdzieś się ulotnił lub raczej wmieszał się w resztę sygnałów, jakie od organizmu przychodziły.

Maks był przekonany, że następnym razem te drobne dolegliwości już się nie powtórzą i nadal jeździł ostro. Nikodem jednak podtrzymywał tempo, jakie sobie sam narzucił na samym początku, to znaczy zjeżdżał po stoku ukośnie, bo nie było wielu narciarzy, a szczególnie dzieci, na które należało zawsze uważać. Ponadto przynajmniej w połowie stoku robił sobie krótki postój, każdorazowo kontemplując okolicę z tego miejsca. Maks na pewno nie zwrócił uwagi na te obrazki i nie wiedział, co się na tym terenie zmieniło od ubiegłego sezonu. Podczas swoich zjazdów musiał być cały czas skupiony na swoich zjazdach.

Nikodem zjechał jeszcze dwa razy i zdecydował, że na tym kończy, chociaż nie z powodu jakichś dolegliwości, ale po prostu przestał odczuwać przyjemność. W miejsce objawiającej się dotąd przyjemności pojawiło się zmęczenie. Maks natomiast jeździł dalej i coraz to nowsze figury wymyślał. Podczas kolejnego zjazdu postanowił podjechać bardzo blisko ławki, na której siedział Nikodem. Podjechał dość blisko a może nawet zbyt blisko i wtedy jedna narta jakby wymknęła się spod kontroli i Maks przewrócił się na lewy bok. Nikodem, który miał już odpięte narty zerwał się z ławeczki chcąc pomóc koledze, bo wyglądało to dość groźnie. W takich sytuacjach narciarze przeważnie uszkadzają sobie nogi w kostce lub po prostu łamią ręce.

Maksymilian widząc strach w oczach kolegi dał znak, że wszystko jest w porządku i że wstanie o własnych siłach. Faktycznie wstał sam, chociaż grymas bólu był widoczny na jego twarzy. Podszedł kilka metrów do ławeczki, odpiął narty i usiadł obok.

— Maks, wszystko w porządku?

— Tak, chyba tak. Ruszam przecież wszystkimi kończynami…

— Widzę, ale proponuję abyśmy już zakończyli na dzisiaj to narciarstwo, co ty na to? Ja już mam dość, a ciebie nic nie boli?

— No wiesz, trochę boli lewa ręka, bo na nią upadłem, ale przecież nieraz się potłukłem i z czasem ustępowało, na pewno tak będzie i teraz. Widziałeś przecież, że wstałem o własnych siłach. Przypomnij sobie, jakie to kraksy nieraz mieliśmy jeszcze przy dawnych wiązaniach nart, czyli paski i klamry.

— Jakże mam nie pamiętać! Oczywiście, że pamiętam tyle, że to bardzo odległe czasy, to było na pewno około czterdzieści lat temu, kiedy mieliśmy po trzydzieści lat.

— No tak, a ja to pamiętam jak wczoraj i te górki zalesione, po których jeździło się przecinkami.

Po chwili odpoczynku zdjęli buty i założyli normalne obuwie, narty zamontowali na dachu samochodu.

— Maks, spowrotem ja prowadzę, bo widzę, że co chwilę kręcisz tą lewą ręką. To twoje auto, ale ja nieraz nim jeździłem, więc siadaj obok i nie protestuj.

— Dobrze, dobrze — zgodził się Maks, już bez dyskusji.

W drodze powrotnej Nikodem już całkowicie przejął inicjatywę, bo Maks jakby stracił rezon, był mocno zmęczony.

Po chwili milczenia, kiedy wyjechali już poza miejscowość, pierwszy odezwał się Maksymilian:

— No, fajnie było, ale chyba zbyt ostro zaczęliśmy jak na pierwszy wyjazd,

— Tak Maks, ale to ty za ostro zacząłeś, ja jeździłem z umiarem. W pewnej chwili nawet zacząłem cię podziwiać, skąd w tobie jeszcze tyle energii, ale teraz widzę, że mój podziw był trochę na wyrost. Zbyt ostre tempo sobie narzuciłeś mój drogi. Jak to śpiewa pan Wojtek, „wyżej nerek nie podskoczysz, sam pan wisz”.

— Nasz Wojtek śpiewa? Pierwsze słyszę!

— Wojtek Młynarski śpiewa, nie nasz Wojtek.

— No tak, to powiedz mi, kiedy ten nasz Wojtek wraca z tej Ameryki, myślę, że to już chyba w najbliższych dniach nastąpi, prawda?

— Tak, rozmawiałem przed wczoraj z Basią i ona powiedziała, że w domu będzie chyba w ten piątek, czyli za cztery dni. Franek jest bardzo chory i oni tam spodziewają się, że już niedługo pociągnie. Na taką prognozę Wojtek zdecydował, że wraca, aby nie wyglądało, że czeka na pogrzeb kuzyna. Basia już wymyśliła, że będzie spotkanie przy kawie właśnie u nich, w sobotę wieczorem, już z Wojtkiem.

— Oj, to sypnie się materiał do twojej książki — dodał Maks.

Maksymilian odstawił auto do garażu i wrócił do domu. Już w drzwiach żona wyczuła, że coś się musiało stać, widać to było po minie Maksa. Przed wyjazdem ostrzegała go żeby uważał, bo już jest dziadkiem a nie czynnym sportowcem, ale jakoś puścił to mimo uszu.

— Widzę mój drogi panie, że coś się stało, pewnie tyłek potłukłeś, co? Ostrzegałam cię, że wyżej nerek…

Maks nie wytrzymał tego gadania i przerwał jej:

— Już słyszałem o tych nerkach, więc wymyśl teraz coś lepszego. Lepiej obejrzyj moje plecy czy tam nie ma jakiegoś siniaka.

Maks zdjął koszulę, a Krystyna założyła okulary i spenetrowała jego plecy, kawałek po kawałku, ale nic nie zwróciło jej uwagi.

— Masz szczęście, ja tu nic nie widzę, pewnie mięśnie nadwyrężyłeś, poboli i przestanie.

Skoro taki usłyszał werdykt, to zajął się swoimi sprawami starając się nie myśleć o dzisiejszej wywrotce. Poszedł do kuchni zrobić sobie herbatę. Stojąc na wprost pulpitu kuchennego wychylił lewą rękę do tyłu nie obracając się. Chciał po prostu sięgnąć po łyżeczkę do cukru, leżącą na kraju stołu. Lewa ręką wykonała wychylenie do tyłu, tak nagle, odruchowo. W tym momencie poczuł okropny ból w barku, omal nie krzyknął, stanął jak wryty. Opuścił rękę do swobodnego zwisu i stopniowo ponawiał to wychylenie, ale teraz już bardzo powoli. W pewnym momencie wcześniejszy ból wracał i nasilał się. Nadszedł moment, od którego już nie odważył się dalej odchylać ręki. Kiedy rękę całkowicie opuścił ten ból w formie szczątkowej pozostał i już ciągle dawał o sobie znać.

Czyżby jakieś zwichnięcie? — Pomyślał Maks.

Jednak nic na to nie wskazywało, więc starał się o tym zapomnieć. Nie dało się jednak, ból objawiał się przy różnych odchyleniach ręki do tyłu, przy ruchach ręką do przodu nic nie odczuwał. Mógł tylko sięgnąć do kieszeni bocznej, do tylnej kieszeni spodni ręka już nie docierała, trafiała na opór i to na bolesny opór, który promieniował aż z ramienia. W końcu dotarło do jego świadomości, że zrobił sobie krzywdę i najprawdopodobniej trzeba będzie lekarza odwiedzić.

Miało poboleć i przestać, jednak nic z tego, nie przestawało. Wyszedł na spacer i idąc starał się wymachiwać tą ręką licząc, że jak się rozrusza, to ból zniknie. Co chwilę odchylał tę rękę do tyłu starając się zmierzyć granicę oceniając tym sposobem czy ta granica się przesuwa do tyłu a zatem czy ból ustępuje.

Do domu Maksymilian wrócił zupełnie zrezygnowany i wręcz zmęczony tymi różnymi próbami. Wieczorem odwiedził go Nikodem, bowiem już usłyszał o przedłużających się kłopotach kolegi. Spodziewał się zobaczyć człowieka cierpiącego, ale nic takiego nie zauważył, Maks otworzył mu całkiem uśmiechnięty.

— Mówi się na osiedlu, że cierpisz a ja nic takiego nie widzę, to jak jest?

— Nie wiem, kto rozsiewa takie wieści, ale jest w nich tylko trochę prawdy — odpowiedział z uśmiechem Maks.

— No tak, podejrzewam, że to, co pobudziłeś tam na stoku po prostu nie ustępuje i tyle.

— Dokładnie tak jest, gdybym ograniczył ruchy ręką do tyłu w ogóle by nie było problemu. Chyba trzeba będzie odwiedzić lekarza, nie uważasz?

— No właśnie z tym też przychodzę mój drogi i ustaliłem ci nawet już gotową procedurę. Zapewniam cię już na początku, że procedura ta została już dokładnie sprawdzona a nawet ulepszona przeze mnie. Otóż, idź do naszej przychodni i pobierz skierowanie na prześwietlenie tego barku. Potem udasz się do ortopedy, który przyjmuje w gabinecie prywatnym, mieszczącym się na wprost ratusza, nieraz tamtędy przechodziliśmy, on zajmuje się też sportowcami, czyli takimi jak ty. Podejrzewam, co będzie dalej, ale poczekamy na werdykt ortopedy.

— Nik, co ty knujesz? Skąd ty to wszystko wiesz?

— Na razie nic więcej ci nie powiem, Maks. Obiecuję, że kiedy przejdziesz przez tę ścieżkę, opowiem ci wszystko, dobrze?

Maksymilian postanowił zastosować się do rady kolegi, on, bowiem tyle rzeczy wiedział, chociaż nikt nie wiedział skąd. Zatem zrobił zdjęcie i udał się do wskazanego ortopedy, którego znał przecież z widzenia, zresztą w tym miasteczku wszyscy się znali, co najmniej z widzenia.

Lekarz był mile zaskoczony, że przychodzi do niego pacjent tak kompletnie przygotowany, co rzadko się zdarzało, a raczej nigdy. To zadowolenie nawet głośno wyraził, na co Maksymilian odpowiedział, że to kolega go tak poinstruował. Wtedy lekarz uśmiechnął się i powiada:

— Nawet wiem, który.

W tym momencie Maks zrozumiał, jaka to była ta tajemnica Nikodema, wszystko stawało się jasne.

— To on tu był przede mną i chyba pan doktor mi nie powie, że z tym samym?

Lekarz oglądając przyniesione zdjęcie rtg na płytce CD uśmiechnął się i po chwili odpowiedział:

— Tak, był z podobnym przypadkiem i jak dobrze pamiętam było to bark prawy. Podobno dźwignął nagle kosiarkę do trawy na działce i zabolało i tak zostało, jak pewnie panu po tym upadku na nartach. Niech pan spojrzy na ten biały obszar, widzi pan?

— Ależ oczywiście, że widzę, co to oznacza?

— Proszę pana to jest postępujący proces zwapnienia, to taki proces związany z wiekiem. Zatem zastosujemy to samo, co u kolegi, czyli tak zwaną blokadę. Jeżeli to pomoże to na razie damy spokój, jeżeli nie pomoże, wtedy zastanowimy się, co dalej.

Doktor podszedł do szafki i wyciągnął strzykawkę, załadował do niej jakiś płyn i wbił igłę w rejonie łopatki, tam gdzie bolało. Na tym ta blokada polegała.

Wracając do domu nie próbował odchylania ręki, zresztą chyba już dokonał się zapis w mózgu ograniczający ruchy bolącej ręki. Dopiero wieczorem spróbował odchylić rękę w tył. O dziwo, nie poczuł znanego bólu, kiedy ręka mijała boczną kieszeń, ale nie próbował dalej, bo może to tylko taki chwilowy przypadek. Dopiero na drugi dzień znowu spróbował i okazało się, że bólu nie ma, potem jeszcze raz i znowu to samo, chyba było dobrze.

Po południu odwiedził Nikodema, żeby mu podziękować za dobrą radę. Kiedy Nikodem otworzył drzwi, Maks zrobił ruch lewą ręką do tyłu i obaj zaczęli się śmiać.

— Nik, dziękuję ci za dobrą radę, pomogło. Ale przy okazji już wiem, że ty miałeś podobny przypadek, tak?

— Tak, jakieś pół roku temu, latem. Po prostu dźwignąłem kosiarkę do trawy jedną ręką, właśnie tą, czyli prawą. Ja z tym bólem chodziłem dwa tygodnie zanim trafiłem do tego ortopedy, ale już jest dużo lepiej, chociaż wiem, że muszę tę rękę oszczędzać, zresztą drugą też i nogi też. Również zrobił mi blokadę jak tobie, oby nie trzeba było innych metod stosować. Na razie mam spokój i tobie też się poprawiło, jak widzę. Maks my już jesteśmy starzy i nasze kości podlegają procesowi zwapnienia, każdy tak ma. Nie pamiętasz jak kiedyś na starych ludzi mówiliśmy wapniaki? Teraz to my nimi jesteśmy, teraz i nas ten sam, nie tyle problem, co normalny proces dotknął. Trzeba to spokojnie zaakceptować i pamiętać, aby zbyt wysoko nie podskakiwać, prawda? Poszalałeś ostatnio na stoku i to twoje, teraz możesz już tylko spokojnie pozjeżdżać.

— Ale widzisz Nik, jakby ci ktoś tłumaczył, ostrzegał, to poza wysłuchaniem nigdy byś mu nie uwierzył. Trzeba było bolesnego doświadczenia i to na własnej skórze, aby przyjąć pokornie do wiadomości i zastosować w życiu wysłuchane wcześniej przestrogi osób bliskich.

— Kiedy uczyłeś się jazdy na rowerze, to na ostrzeżenia twojej mamy abyś uważał, twój dziadek czy ojciec powiadali, że jak się nie wywróci, to się nie nauczy. I co? Wywróciłeś się? Ile razy się wywróciłeś?

— Oczywiście, i to wiele razy, do dzisiaj pamiętam, ale wtedy natychmiast pojawiał się ból i pojawiały się siniaki. Tylko, że wtedy nikt nawet nie myślał o wizycie u lekarza, bo nie wiadomo było gdzie go szukać po południu. Przychodnia obok a lekarz mieszkał dwie wsie dalej.

Maksowi humor się znacznie poprawił i już z wielką ulgą oczekiwał powrotu Wojtka, bowiem w piątek miał być w domu a spotkanie z kolegami miało się odbyć w sobotę.

6. Powrót z Ameryki

Ponieważ była to już mocno jesienna pora i za oknami było dość ciemno, wszystko to w żaden sposób nie przeszkadzało spotykającym się tego wieczora sąsiadom.

Najpierw odbyło się serdeczne powitanie, ale bez zbędnych fajerwerków, po prostu przywitali się jak zwykle, w końcu kilka tygodni nie stanowiło jakiejś długiej rozłąki. Pięć tygodni to jak pobyt w sanatorium sto kilometrów od domu. Jedynie świadomość tej faktycznej odległości powodowała to oddalenie. Na początek Maks zapytał o wrażenia z tego długiego lotu. Wszyscy latali już samolotami, ale było to jedynie w obrębie Europy, zaledwie dwie lub trzy godziny, teraz to był lot ośmiogodzinny, Na pewno wrażenia były inne i należało zapytać czy były one jakoś lepsze. Wojtek był przygotowany na takie pytanie i natychmiast odpowiedział bez większego zastanowienia:

— Początkowo była to wielka przyjemność, ale już po dwóch godzinach ta przyjemność zaczęła gdzieś znikać. Wiecie, ja już wsiadając do samolotu byłem w Ameryce, bo to Franek kupił mi bilet na Amerykańskie Linie Lotnicze, spowrotem zresztą też. Nastąpiło, zatem nagłe wyrwanie z Polski, co akurat na mnie najlepiej nie wpłynęło, chociaż strachu czy innego przykrego uczucia nie wywołało. Jedynie, gdzieś w połowie trasy pojawiło się znudzenie i zmęczenie i można je było pokonać tylko spaniem. Jedno mogę wam powiedzieć, że to już nie te czasy, kiedy lubiliśmy lot samolotem a szczególnie, kiedy leciało się nad Alpami lub innymi wielkimi ośrodkami, które się rozpoznawało. Ja na pewno na taki drugi lot już się nie piszę, to przekraczałoby moje możliwości fizyczne a i psychiczne też. Cóż ja będę wam więcej opowiadał o locie samolotem, może opowiem o Franku, którego znaliście, bo to przecież głównie dla niego tam byłem.

— O tak, opowiadaj, na to czekamy — wtrącił Maksymilian.

— No tak, tu będzie dłuższa opowieść, bo z Frankiem jest źle, a nawet bardzo źle, co już napewno wiecie, dlatego opowiem nieco w szczegółach. Nie będę wam mówił o typie choroby, o wynikach badań tylko opowiem o tym, co widziałem i co wiem o okolicznościach jego choroby od jego syna Tomka. Otóż Franek choruje już od dawna, chyba od ponad roku. Być może dałoby się zapobiec tej chorobie, ale Franek bagatelizował sobie wszystko, lekarstw nie brał i zaleceń lekarzy nie wykonywał stosując tę głupią chłopską filozofię, że przecież na coś trzeba umrzeć i on naprawdę tak postępował i wyobraźcie sobie, że do ostatniej chwili zdania nie zmienił zachowując cały czas dobry humor.

Jego rodzina w zasadzie już się z tym pogodziła. Podobno rozpoznali, co mu jest już rok temu, ale on zbagatelizował sobie to. W pewnym momencie zaczęła mu sinieć stopa jednej nogi, ale jeszcze na niej chodził. Po kolejnym badaniu, kiedy już miał kłopoty z chodzeniem, zapadła decyzja, że stopę należy amputować. Franek jednak orzekł, że stać go na to, aby znaleźć takiego lekarza, który go wyleczy. Nikt jednak nawet po wstępnych oględzinach takiej gwarancji nie dawał i tak to trwało przez miesiące. Potem jeszcze była propozycja amputacji nogi do kolana i tak dalej. Franek wszystkiego odmawiał ciągle wymyślając jakieś powody. Nie pozwolił amputować sobie nogi, bo jak on wejdzie do nieba o jednej nodze, takie żarty ciągle się go trzymały. Ostatnimi czasy już nawet na wózek nie siadał tylko leżał w łóżku i bywało, że nie było z nim kontaktu. Z leków brał już tylko leki uśmierzające ból, bo ten się coraz bardziej wzmagał. Ja przypuszczam, że za niedługo przyjdzie ta ostatnia wiadomość.

— Dla mnie ta wiadomość w zasadzie nic wielkiego nie zmieni, bo on będzie nadal żył w mojej pamięci tak jak dotąd żył, ja go już nie widziałem od pięćdziesięciu lat i ten stan się będzie tylko przedłużał — zakończył Nikodem.

— Tak, i ciągle to będzie ten Franek trzydziestoparoletni, bo takim go widzieliśmy ostatni raz — dodał Maks.

Wojtek słysząc te wspominkowe wypowiedzi wyciągnął z szuflady plik zdjęć i wyciągnął z nich te, na których był jego kuzyn Franek. Wszyscy zaczęli oglądać podając sobie z rąk do rąk i od czasu do czasu komentując.

— No popatrzcie, twarz gładka i nawet włosy ma wszystkie i wcale nie siwe — zauważyła Helena.

— Wiecie, że chociaż tu jest już na wózku, ale nie widać po nim w ogóle tej choroby, o której Wojtek opowiadał, a to bardzo ciężkie schorzenie i mało kto z tego wychodzi, kiedyś o tym słyszałem — dodał Maksymilian.

Wojtek po chwili mówił dalej:

— Ja wiem, że pod tym zewnętrznym humorem i dobrym samopoczuciem kryła się tęsknota za Polską, za tym naszym miasteczkiem i za mieszkaniem, w którym mieszkał. On nieraz spacerował w myślach, z zamkniętymi oczami, po naszych ulicach i mówił, co się gdzie znajduje, a raczej znajdowało, bo w jego pamięci zachował się obraz sprzed półwieku, taki, jaki był tuż przed ich wyjazdem.

— Wojtek, a co Franek robił tam, w tej Ameryce? — Zapytała Krystyna.

— Franek z rodziną wyjechał do Ameryki na zaproszenie naszego wuja, który był tam już przed wojną i dorobił się małego zakładu produkującego pióra, ołówki, kredki i takie różne drobiazgi. Nie miał godnego następcy, bo miał tylko dwie córki, więc padło na Franka, jako następcę, bo jak pamiętacie Franek miał dobry charakter od dziecka, miał też zdolności przywódcze i organizacyjne, prawda?

— O, tak. Przy nim myśmy czuli się bezpiecznie, mógłby być kiedyś nawet dyrektorem — dodał Maks.

— No i nim był, bo pięknie rozbudował tę fabryczkę produkując najpierw wieczne pióra, potem długopisy i inne akcesoria. Teraz przejął to wszystko jego syn Tomek i też robi to dobrze, bo wysyła swoje wyroby nawet na eksport. Oni są po prostu bogaci, dlatego cały pobyt i loty samolotem oni zapłacili, to znaczy Franek. Zresztą Franek nadal ma tam najwięcej do powiedzenia, chociaż w ostatnich dniach już się mocno wyłączył. Franek doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co go czeka i przyjmował to z godnością a niekiedy — tak jak wam już mówiłem — z humorem. Rodzina też nie panikuje i czeka spokojnie na to, co ma być, czyli jego odejście. Uznałem, że należy się pożegnać i wracać do domu, bo moje dalsze tam przebywanie, dość dziwnie by wyglądało i krępowałoby ich a mnie jeszcze bardziej.

Smutna to była opowieść, chociaż wcale nie żałobna. Wszyscy doskonale wiedzieli, że tej kolejności rzeczy nikt nie jest w stanie zmienić i tak być musi. Po chwili pytanie zadał Wojtek, a skierowane było głównie do Nikodema:

— Słyszałem, że pisze się książka. O czym to będzie i jak daleko już jest napisana?

Teraz to Nikodem poczuł się wywołany do odpowiedzi, bo to przecież on pisał tę książkę, a tak naprawdę to nie tylko Wojtek nie znał szczegółów. Prawdę mówiąc nikt nie znał szczegółów, dlatego teraz postanowił w końcu ujawnić parę szczegółów.

— No pisze się, ale bardzo powoli, zresztą nie ma się, co spieszyć. To będzie książka o nas trzech i o naszych rodzinach z tym, że nikt z nas w niej nie wystąpi pod własnym nazwiskiem ani nawet imieniem. To, że jest to książka o nas rozpoznamy jedynie my sami i tak chyba będzie najlepiej, co wy na to?

To ostatnie pytanie Nikodem zadał pierwszy raz, bo czekał aż wszyscy będą w komplecie. Pierwszy odezwał się Maksymilian:

— Ja rozważałem różne pomysły, ale ten jest lepszy od każdego mojego i ja swoje pomysły odrzucam i ten przyjmuję.

— A jakie miałeś te pomysły — próbował dociec Nikodem.

— Przy twoim to marne pomysły i nawet ich nie ogłoszę. Liczę, że znajdzie się tam również Franek, on był kiedyś tym czwartym między nami. Ciekaw jestem czy Wojtek przywiózł jakieś materiały, nadające się do uwzględnienia w tej naszej książce.

W tym momencie Wojtek podszedł do szuflady, otworzył ją, trochę coś tam poruszał ręką między papierami, w końcu zamknął szufladę mówiąc:

— Tak, przywiozłem wiele zdjęć, trochę tamtejszych gazet polonijnych, ale najwięcej mam tu, w głowie. Wszystko to trzeba uporządkować i potrzebuję na to kilka dni. Powiedzmy za tydzień usiądziemy we trójkę i zajmiemy się tylko tym jednym tematem, zgoda?

— Zgoda, tak będzie najlepiej — potwierdził Nikodem, jako ten najbardziej zainteresowany.

— To ja sobie to wynotuję i dam ci albo po prostu prześlę mailem. Byłem tam świadkiem wyborów stanowych, to też opiszę, bo słyszę, że u nas też za niedługo będą podobne i burmistrza wybierać mają?

— O widzisz! — To dobry pomysł — dodał radośnie Nikodem.


Burmistrz w miasteczku, czyli Grzegorz Kowalik był człowiekiem tutejszym, więc znali go wszyscy i pewnie, dlatego z wieloma był na ty, z Nikodemem, Maksem i Wojtkiem również, chociaż ci trzej byli od niego dużo starsi. Któregoś dnia Maksymilian przechodząc obok ratusza trafił na wychodzącego burmistrza, było to zupełnie przypadkowe spotkanie.

— Dzień dobry panie Maksymilianie, witam serdecznie! Skoro już się widzimy to czy mogę o coś zapytać?

— Witaj Grzesiu, po pierwsze, to od dawna jesteśmy na ty i niech tak pozostanie. Oczywiście pytaj jaki masz problem, przecież władzę należy słuchać, tak mnie wychowano.

— No tak, gdyby wszyscy myśleli w ten sposób, to wiele kłopotów w ogóle by nie wystąpiło. Może problemu nie mam, ale chciałbym z wami trzema porozmawiać na takie różne tematy. Jesteście w środowisku szanowani, stanowicie bardzo silny zespół, chociaż to tylko trójka. Skoro proboszczowi już doradzaliście, to i ja was trzech chciałem zaprosić na kawę, a kawę mamy nie gorszą niż na plebanii.

— No tak, nie pomyślałem, że ta wiadomość i do ciebie dotrze. Tak, ja i Nikodem byliśmy na plebanii na zaproszenie księdza proboszcza, sam nas zaprosił. Nie tyle mu doradzaliśmy, co wymieniliśmy poglądy między innymi na temat sztucznej inteligencji, ale tobie chyba nie o takie sprawy chodzi, co?

— Oczywiście, nie o takie problemy mi chodzi, chociaż o sztucznej inteligencji też moglibyśmy porozmawiać, przecież jesteście inżynierami, ja też. To taki modny dzisiaj temat i ja mam już chyba wyrobiony stosunek do tego problemu podobnie jak wielu innych. Ja bym chciał z wami pogadać na tematy związane z naszym miejscowym środowiskiem. Przyszły tydzień jestem na miejscu, nie mam wyjazdów ani zebrań, więc proszę o telefon i zapraszam, oczywiście wszystkich trzech.

— Oczywiście, przyjdziemy, cała przyjemność po naszej stronie, ale godzinę i dzień to ty Grześ wyznacz, bo nam emerytom jest wszystko jedno — powiedział na odchodnym Maks, na co burmistrz skinął głową.

Z drugiej strony Maks zastanawiał się, czego ten burmistrz może od nich chcieć. W mieście mówiło się, że burmistrz to rasowy polityk, a oni nie interesowali się polityką, a może chce dotrzeć do proboszcza tylko, jako niewierzący nie wie jak to zrobić. Przeróżne myśli chodziły Maksowi po głowie. Kiedy powiedział o swojej rozmowie z burmistrzem Nikodemowi oraz Wojtkowi, ci zaczęli sobie z tego drwić, ale zaproszenie od władzy przyjęli. Nikodem zaraz wyjawił swoje podejrzenie:

— Znam Grzesia od dawna i zawsze był to bystry chłopak, nie przystawał z byle kim i bardzo jestem ciekaw, co on nam przygotuje, nie zapytałeś go Maks?

— Jakoś tak ta rozmowa przebiegała, że nie zapytałem go, bo on to zaproszenie jakoś tak przedstawił jakby chciał porozmawiać z nami tylko towarzysko.

— Ja go też dobrze znam i nie wierzę, że on tylko tak chce się spotkać po znajomości. Ja tu czuję jakiś jego interes i to gruby interes polityczny. Kto chociaż trochę zna Grzegorza Kowalika, ten zawsze kojarzył go będzie z różnymi zabiegami, raczej trudnymi sprawami, czyli z polityką. Bardzo chętnie pójdę na to spotkanie — dodał Wojtek.

Skoro Wojtek i Nikodem palą się do tego spotkania, Maks ustalił z burmistrzem dzień i godzinę spotkania i tak jak na plebanię, teraz poszli do ratusza. Tym razem poszli we trójkę, jako że Wojtek kilka dni temu właśnie wrócił z Chicago. Chyba burmistrz świadomie czekał, aby byli wszyscy, dlatego właśnie teraz, po powrocie Wojtka, wystąpił z zaproszeniem.

Kiedy weszli do sekretariatu, pani sekretarka natychmiast skierowała ich do sali posiedzeń, gdzie stół zastawiony był smakołykami i za chwilkę przyniesiona została kawa. Trzej przyjaciele byli mocno zaskoczeni tym, co zobaczyli. Po chwili zjawił się burmistrz Kowalik i powitał wszystkich serdecznie, jak starych przyjaciół.

— No, tylko orkiestry brak — zażartował Nikodem.

Burmistrz rozłożył radośnie ręce i odpowiedział:

— Może i kiedyś sprowadzimy orkiestrę Nikodemie…

— Ej Grzesiu, dla mnie orkiestra w tym pomieszczeniu by się nie pomieściła — odpowiedział Nikodem.

— Żartuję, ja doskonale wiem, że ty słuchasz głównie symfonii, nieraz słyszę, kiedy przechodzę pod twoim oknem na osiedlu. Beethoven, Mozart, Bach. Chcę ci powiedzieć, że ja też zacząłem słuchać muzyki dawnej, od ciebie się zaraziłem.

Trudno powiedzieć czy to była prawda, że Grzegorz słucha takiej muzyki, czy tylko był to wybieg celem pozyskania sympatii gościa. Jednak, to, że wymienił te trzy nazwiska klasyków, zyskiwał sympatię Nikodema.

Teraz Wojtek postanowił się wtrącić i skierować dyskusję na zupełnie inne tory, bo przecież nie będą dyskutować tutaj o muzyce.

— Myślę sobie, że jednak Grzegorz zaprosił nas tutaj w zupełnie innych sprawach i teraz nam to wyjawi.

— Oczywiście Wojtku, zupełnie, o czym innym chciałem z wami porozmawiać i to właśnie od ciebie chciałbym tutaj zacząć, specjalnie czekałem na twój powrót z Ameryki i już wyjawiam jeden z powodów tego zaproszenia. Wiadomym dla mnie jest, że Wojtek, jako baczny obserwator życia geopolitycznego świata, na pewno przez ten miesiąc wystarczająco dużo napatrzył się na tamte stosunki społeczne, przyjrzał się tej osławionej demokracji amerykańskiej. Dlatego chciałbym abyś nam coś o tym powiedział, może coś z tego dałoby się u nas wykorzystać. Potem chciałbym porozmawiać z wami na temat tego waszego spotkania z proboszczem.

Wojtek poczuł się jak wywołany do odpowiedzi, chociaż trochę podejrzewał, że będzie taki temat, bo Grzegorz był znany ze swej działalności na rzecz demokracji w ostatnich latach. Zatem uśmiechnął się i zaczął:

— No dobrze, ale nie będę robił wykładu poczynając od czasów starożytnej Grecji, gdzie ta demokracja urodziła się w Atenach, co?

— Ależ oczywiście, że nie, historię to my wszyscy znamy ze szkoły. Mów jak ty odebrałeś tę demokrację przyrównując ją do warunków w Polsce — uzupełnił Grzegorz.

— Rozumiem i zaczynam. Otóż, jak wszyscy pamiętamy dawniejsze czasy, kiedyś w Polsce mieliśmy tak zwaną demokrację socjalistyczną. Chyba nikt nie wie, komu zawdzięczamy połączenie demokracji z socjalizmem w tamtym wydaniu i niech tak pozostanie, nikt go zapewne nie chce poznać. Potem mieliśmy demokrację prawdziwą, przy czym ta demokracja prawdziwa zmieniała się znacznie i to stosownie do tego, jaka partia sprawowała władzę w kraju. Wtedy to zawsze większe profity mieli ci, co byli zwolennikami partii rządzącej. Ostatnie lata narodziła się jakaś dziwna demokracja, bo wolno było kłamać do woli, co ta demokracja dozwalała i wręcz chroniła, a swoich zwolenników wręcz gloryfikowała. Takie sobie dziwolągi występowały i po części do dnia dzisiejszego występują.

Przez wszystkie te okresy wszyscy wzdychaliśmy do sławnej demokracji amerykańskiej, która podobno była najlepsza, najmądrzejsza i gwarantowała życie w szczęściu. Zresztą również dzisiaj wielu tak myśli, chociaż już nie wszyscy tak mocno jak niegdyś. Zresztą można do Ameryki pojechać i samemu zobaczyć. Wielu po powrocie oczy ze zdumienia przeciera i mnie się to też przydarzyło. Ta piękna i wymarzona demokracja amerykańska jest tylko taka w naszych wyobrażeniach. Okazało się, że społeczeństwo amerykańskie jest podzielone tak samo jak nasze i skupia się wokół dwóch wiodących partii politycznych. Jedni są niemal wyznawcami Republikanów a drudzy Demokratów, przy czym nazwy tych partii nie wiele mają wspólnego z tymi słowami, które je określają.

Amerykanie coraz mniej są jednolitym narodem i dzielą się na zwolenników tych dwóch partii politycznych. Ogromną rolę odgrywa pewien nowy kierunek, który można nazwać izolacjonizmem od wszystkiego, co obce, czyli inne. Ja twierdzę, że jest bardzo podobnie jak u nas, gdzie albo PiS albo Platforma rządzą. Nagle objawili się im liczni populiści i obiecują ludziom rzeczy złudne i iluzoryczne. Kiedyś mieli przez pięć lat prezydenta, który narobił szkód, co niemiara i to zarówno w polityce wewnętrznej jak i międzynarodowej. Tego obecny obywatel w ogóle nie zauważa i znowu chce jego wyboru, bo ten obiecuje Amerykę mlekiem i miodem płynącą, natomiast rola światowego opiekuna narodów demokratycznych już ich w ogóle go nie obchodzi. Raczej populizm, kłamstwo i obietnice bez pokrycia i polityka oblężonej twierdzy przyjmuje się za cenę wygranej w wyborach. Czy my nie znamy tego zjawiska? Wyborca daje głos temu, który obiecuje dostatek i święty spokój. Czy u nas nie jest podobnie?

— Każdy ma taki PIS, na jaki sobie zasłużył, Amerykanie też tego zjawiska doświadczają nawet nie wiedząc o tym tak do końca — powiedział Maks.

Wzbudziło to oczywiście śmiech wszystkich czterech, jako że żaden z nich nie miał poglądów niedawno przegranej partii politycznej z jej małymi przybudówkami. Wojtek uznając, że wypowiedział w zasadzie wszystko, co miał do powiedzenia postanowił zakończyć swoją dość długą wypowiedź czymś konstruktywnym:

— Tak, więc widzisz drogi burmistrzu, nie ma tam nic istotnego, co mógłbym ci polecić do stosowania. Jeżeli jednak coś bym zdecydował się podkreślić, to jedynie trójpodział władzy. Ten trójpodział jeszcze funkcjonuje u nich w praktyce i jest niezależny od partii rządzącej, sędziowie są bezpartyjni, a nie tak jak u nas, wszystko w swoich rękach skupia partia zwycięska. Ten problem nie dotyczy jednak urzędu tak niskiego szczebla jak burmistrz. Ponadto gdybyście chcieli abym wam wyjaśnił ich ordynację wyborczą, to poddaję się, nie rozumiem jej i nie potrafię jej nijak wyjaśnić. Tam niekiedy tak się zdarzało, że ktoś miał większość w zebranych głosach wyborców, ale głosy tak zwanych elektorów zdecydowały, co innego. Ponadto oni mają jeszcze wiele rozwiązań prawnych o wiele lepiej dopracowanych, ale to już szczegóły, nadające się do oceny tylko przez kompetentnego prawnika. Cóż, to chyba wszystko.

— Czyli u nas nie ma nic takiego, w czym byśmy znacznie odstawali od nich? — Zapytał Grzegorz.

— Są różnice w mentalności ludzi, ale one wynikają z warunków, w jakich te społeczeństwa żyły i nadal żyją. Tam wielu, szczególnie tych marniej wykształconych nadal uważa, że są najlepsi na świecie i trzeba tylko obcokrajowców i kolorowych wypędzić a będzie się im żyło jeszcze lepiej, najlepiej odgrodzić się płotem od południa i będzie im lepiej. Właśnie to im obiecuje obecny kandydat na prezydenta.

Teraz postanowił wtrącić się dotąd milczący Nikodem, bo ciągle coś podejrzewał, że burmistrzowi chodzi o coś ważniejszego aniżeli problem demokracji w Ameryce raczej znanej w Polsce, i za chwile to objawi, dlatego cierpliwie czekał aż Wojtek wyczerpie swoje opowiadanie, do którego musiał się nieco przygotować. Nikodem słuchał uważnie Wojtka, bowiem słuchał go również pod kątem swojej książki, ale jak na razie rewelacji nie usłyszał. Ostatecznie zdecydował się wtrącić, bo Wojtek zakochany w geopolityce mógł się zbyt rozkręcić i kto wie, kiedy skończy.

— Słuchajcie, mnie się jednak wydaje, że Grześ trzyma jeszcze coś na danie główne i zaraz nas zaskoczy, bo ta cała Ameryka nie jest warta aż tyle uwagi, co?

Burmistrz Kowalik uśmiechnął się, lekko poprawił się na krześle, co sygnalizowało cos nowego i zaczął:

— Przed wami nie da się niczego ukryć, faktycznie mam jeszcze coś na danie główne, zatem posłuchajcie. Jak zapewne doskonale wiecie, zbliżają się u nas wybory, w których nas interesować będzie najbardziej nasza gmina, no może jeszcze powiat, bo wyżej to już mniej. Długo rozważałem jak do tego wszystkiego podejść i obmyśliłem pewne rozwiązanie, wydaje mi się, że najlepsze dla naszego miasta. Teraz chciałem to rozwiązanie wam zaprezentować, bo widzę w nim również waszą rolę.

Tu burmistrz zawiesił głos i spojrzał po swoich gościach, jednak nie zauważył na nich najmniejszego grymasu czy nawet zaciekawienia.

— No, mów dalej, mów — zachęcił go Maksymilian.

— Dobrze, już mówię. Otóż pomyślałem sobie, że do zbliżających się wyborów samorządowych trzeba się jakoś przygotować, aby władza w gminie, czyli w mieście nie trafiła w ręce ludzi przypadkowych lub innych krętaczy. Obecnie już nie tylko partie polityczne typują swoich kandydatów, ale również tworzą się komitety wyborcze, one po zarejestrowaniu mogą brać udział w wyborach zgłaszając swoich kandydatów. No, więc ja pomyślałem żeby taki komitet stworzyć, — mniejsza na razie o nazwę — następnie opracować listę kandydatów i startować w tych wyborach. W związku z tym chciałem wam trzem zaproponować udział w tym komitecie, jako że jesteście szanowanymi obywatelami naszego miasta. Nie musicie mi odpowiadać natychmiast, może być za kilka dni, nie dłużej. Chcę wam powiedzieć, że długo się nad tym zastanawiałem. Co wy na to?

Nastała cisza, nawet przydługa cisza. Goście spojrzeli po sobie uśmiechając się do siebie porozumiewawczo, co pewnie oznaczało, że odpowiedź będzie natychmiastowa. Zapewne wszyscy byli jak zwykle jednego zdania, że ich młodszy kolega dobrze to wykombinował. Pewnie pomyślał, że skoro z proboszczem mają dobre stosunki i z nim, czyli burmistrzem nawet się przyjaźnią, to są wymarzonymi kandydatami do takiej sprawy, no i dają niemal stuprocentową gwarancję zwycięstwa. Grzesiek stał się już rasowym politykiem. Wojtek, który przed chwilą zakończył swoją opowieść o tej amerykańskiej demokracji poczuł, że powinien teraz pochwalić Grzegorza za ten pomysł.

— Aleś to wspaniale obmyślił, jestem pełen podziwu dla twojego planu, wyczułem wszystkie podteksty w tym planie i gratuluję, stałeś się rasowym politykiem. W posły ci iść a nie marnować się w gminie. Grzesiu, nie będziemy odwlekać i odpowiedź dostaniesz już dzisiaj. Jednak, ponieważ ja się już nagadałem, to myślę, że Nikodem ci odpowie w imieniu nas trzech, bo akurat w tej materii mamy już od dawna jedno wspólne zdanie. Nik, bardzo proszę.

Nikodem przeczuwał, że ta rola spadnie na niego, więc uśmiechnął się i tak zaczął:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 62.82