Mojej Mamie oraz wszystkim, którzy wskazali mi drogę.
Część I
Marzenie
„Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie”.
„Alchemik”
Paulo Coelho
1 Feliks Zabłocki
Najbardziej na świecie nie znosiłem siedzieć w głupim gabinecie doktora Wieczorka. Zdążyłem się zniechęcić, mimo zaledwie kilku wizyt. Znienawidzić. Te ściany… w połowie białe, w połowie zielone. Albo nie, miętowe. O tak, to dobre określenie. Miętowe. Zupełnie jak tabletki, które dostawałem każdego ranka. Lubię ten kolor. Jest taki spokojny. Ale nie tam. W gabinecie lekarskim miętowe ściany były nieznośne, odrażające. Wcale nie uspokajały, wręcz przeciwnie. Nieraz miałem ochotę wyjść stamtąd i trzasnąć drzwiami na tyle mocno, żeby wypadły z zawiasów. Może wówczas ktoś by je w końcu wymienił. Zasłużyły na emeryturę.
— Feliks, spójrz na mnie — usłyszałem.
Na czole lekarza wystąpiły pierwsze krople potu — stresował się. Zdawał sobie sprawę, że jestem „trudnym dzieckiem” i bał się powiedzieć mi tego, co najistotniejsze, a zarazem najbardziej przerażające.
— Wiem, że to trudna rozmowa… — dalej próbował. — Po prostu chciałbym pogadać o twojej chorobie. — W końcu! Pierwsze konstruktywne zdanie, panie doktorze…
Zbyt wiele wiem już o życiu. Zbyt często to ja musiałem przejmować inicjatywę. Jednak patrzenie, jak ten facet się kompromituje, sprawiło, że w końcu wkroczyłem do akcji i wziąłem sprawę w swoje ręce:
— Ile czasu mi zostało?
Trudno opisać jego reakcję na moje słowa. W jednej chwili jakby zastygł. Opadnięte zazwyczaj powieki, sygnalizujące zmęczenie, wtedy zupełnie się otworzyły, ukazując tym samym zadziwione oczy koloru letniego nieba. Szkła okularów tylko potęgowały efekt. Całkiem prawdopodobne, że również w tym samym momencie serce doktora się zatrzymało, podobnie jak wszystkie inne procesy życiowe zachodzące w jego organizmie.
— Dobrze się pan czuje? — zapytawszy, uświadomiłem sobie cały ten abstrakcyjny paradoks, wynikający ze zmiany ról — teraz ja byłem lekarzem, mężczyzna pacjentem.
— Feliksie, to nie tak. Myślenie o chorobie w ten sposób jest bardzo nieodpowiednie — odparł z trudem. — Jesteś już dużym chłopcem i chyba rozumiesz sytuację, w której się znajdujesz. Nie zamierzam kłamać, będę szczery. Wyniki tomografii wykazały obecność złośliwego guza mózgu. Co więcej, mamy problemy z identyfikacją jego rodzaju. Wysłaliśmy zapytania do najlepszych specjalistów w Polsce, w tej chwili oczekujemy na odpowiedź.
— To znaczy, że nikt jeszcze na to nie chorował? — zapytałem lekko zdziwiony.
— Mało prawdopodobne. Myślę, że badanie po prostu trzeba będzie powtórzyć. — Głos doktora Wieczorka nieustępliwie był spokojny, opanowany. — Chciałbym jednak zaczekać na odpowiedź ludzi, którzy mają większe ode mnie doświadczenie. Wtedy podejmiemy odpowiednie kroki — zakończył.
Nastąpiła trochę dziwna sytuacja. Dopiero z zażenowaniem spoglądałem na lekarza, myśląc, że nic mnie nie zaskoczy, a mimo to chwilę później z niedowierzaniem patrzyłem w leżący na jego biurku czarny długopis. Guz mózgu? Niezidentyfikowany? Byłem gotowy na wszystko, włącznie z wyrokiem śmierci, ale taka wiadomość bardzo mnie zaskoczyła.
— Do czegoś pan jednak dąży — zauważyłem. Zawsze jest jakiś haczyk.
— Masz rację. Zdumiewa mnie twoja inteligencja. Chciałbym, abyś był przygotowany na leczenie. Trudne i wymagające leczenie. Jest bardzo potrzebne.
— Chyba niezbędne.
Pytające spojrzenie lekarza skłoniło mnie do wyjaśnienia:
— Panie doktorze, byłem z pana taki dumny. Przez całe trzy minuty słyszałem z pańskich ust samą prawdę. Dlaczego więc teraz zamierza pan uciekać od tematu mojej śmierci?
Mężczyzna wydawał się być nieco zdumiony.
— Jeżeli nie poddam się leczeniu, umrę — dodałem.
Przejrzałem go. Zmęczony moją zaciekłością, położył swoje okulary na biurku.
— Faktycznie, tak wykazują obecne wyniki. Należy jednak zaczekać na powtórne badania, więc nie przewidujmy czarnych scenariuszy. Jednak niezależnie od wyników, ciężkie leczenie będzie niezbędne.
— Co, jeśli się nie zgodzę?
— Na co?
— Na leczenie.
— Nie rozumiem. Prawidłowa opieka medyczna, odpowiednie zabiegi i przede wszystkim twoja praca mogą wyeliminować zarówno guz, jak i wszelkie możliwe objawy. Nie możesz odmówić, rozumiesz? — Ostatnie zdanie wypowiedział z niebywałą dla niego stanowczością.
Mój charakter nie mógł jednak bezgranicznie poddać się jego poleceniom. Musiałem zaznaczyć, że nikt rozkazywać mi nie będzie.
— W takim razie przemyślę jeszcze możliwość leczenia.
— Chłopaku, jak możesz coś takiego mówić? Tu chodzi o twoje życie. Nie zależy ci?
— Na czym? — zapytałem. — Na każdym dniu bez rodziców? Na każdym dniu spędzonym w towarzystwie telewizora i książek? O takie życie mam walczyć?
— Oczywiście — odparł bez wahania. — Jeżeli podejmiesz się leczenia, wyzdrowiejesz. Wtedy będziesz mógł zmienić swoje życie — zrealizujesz marzenia, osiągniesz zamierzone cele. Codzienność nabierze barw. Nie możesz się jednak poddawać — zastrzegł.
Zmęczone oczy lekarza patrzyły na mnie, oczekując reakcji. Ja jednak trwałem w bezruchu, myśląc nad słowami mężczyzny. Nie wiem, czy to normalne, ale nie bałem się śmierci. Już dawno pogodziłem się z faktem przemijalności u każdego człowieka. Mnie również to czeka, prędzej czy później. Byłem świadom, że kiedyś po prostu umrę. Chciałem, aby coś mnie tam trzymało, nadawało memu życiu sens, niestety niczego takiego nie było. Zostałem sam, za bliższe towarzystwo mając jedynie książki. Niby dlaczego miałem się tak bardzo męczyć, cierpieć? Podobno tam, w niebie, jest inaczej — lepiej. O ile w ogóle bym tam trafił…
— Chciałbym to przemyśleć. — Tak brzmiał wniosek krótkiej rozprawy, która rozegrała się w moim umyśle.
Za odpowiedź otrzymałem ciężkie westchnienie doktora. Byłem zapewne jego najtrudniejszym pacjentem w karierze.
— Dobrze, ale proszę cię, nie podejmij pochopnie głupiej decyzji. Nawet nie wiesz, ilu osobom zależy na tobie, na twoim zdrowiu — stwierdził. Po chwili dodał: — Możesz już iść.
Trzymając dłoń na klamce starych drewnianych drzwi, odwróciłem się i zapytałem:
— Kiedy będzie wiadomo, co to za choroba?
— Jeszcze dzisiaj powinienem otrzymać odpowiedź od kilku doświadczonych lekarzy, natomiast powtórna tomografia ma się odbyć jutro. Kiedy otrzymam wyniki, dam ci znać — zapewnił.
Skinąłem jedynie głową, po czym wyszedłem z gabinetu.
2 Feliks Zabłocki
Jednym ruchem natychmiast sprawiłem, że śpiew ptaków, oblegających przyszpitalne drzewa, zamilkł.
— Dlaczego zamknąłeś okno? Nie jest za gorąco? — zapytała pielęgniarka, kładąc na szafkach pacjentów plastikowe kubeczki z wodą oraz tabletki.
— Głowa mnie boli — odparłem od niechcenia, po czym położyłem się na łóżku.
Cień kobiety zaraz padł na moje oblicze.
— Źle się czujesz? Chcesz, żebym zawołała lekarza?
— Nie, wolałbym jakieś leki przeciwbólowe — odparłem.
— Przykro mi, ale doktor Wieczorek wyraźnie zakazał podawania jakichkolwiek tabletek. Wiesz, że powinnam zawiadomić lekarza o twoim samopoczuciu?
— Nie ma takiej potrzeby. Już mu o tym mówiłem, zaraz po tomografii. Podobno to normalne — zapewniłem.
Ze spojrzenia pielęgniarki można było wyczytać, że rozumie, lecz mimo to wciąż trochę się martwi. Postanowiłem więc zdobyć się na uśmiech, tak żeby zapewnić, iż wszystko jest w porządku.
Po chwili kobieta opuściła salę i zostałem sam. Korzystając z okazji, sięgnąłem po, leżący na ostatniej półce szafki, album. Opasłe tomiszcze stanowiło dla mnie ogromną wartość, choć tylko i wyłącznie sentymentalną. Zawierało całą moc kolorowych fotografii. Większość z nich przedstawiała rodziców, na wielu znajdowałem się również ja. Bardzo za nimi tęsknię. Każdego dnia. Może tego po mnie nie widać, ale to dobrze. Nie lubię obnosić się ze swoimi uczuciami.
Przerzucając kartki, natrafiłem w końcu na ulubione zdjęcie: mama, tata i ja. Zrobiliśmy je nad morzem, kilka miesięcy przed powołaniem ojca do wojska. Wysłali go do Afganistanu. Miało być spokojnie. Kilka prostych akcji, opanowana sytuacja i tak dalej… Pewnego niemiłosiernie gorącego dnia, doszło jednak do zamachu na samochód prowadzony przez polskich żołnierzy. Jednym z pasażerów był tata. Bomba nie pozostawiła cienia nadziei na to, że ktokolwiek przeżyje. Czasami zastanawiam się, dlaczego ojciec poszedł do wojska. Zupełnie dobrowolnie. Dobrowolnie wyjechał do odległego państwa, w którym niebezpieczeństwo czyhało na każdym kroku. Ta odwaga… Jest dla mnie czasami niezrozumiała, a nawet głupia. Niestety, czasu nie cofnę, dlatego muszę szanować to, czego dokonał mój tata oraz być z niego dumnym.
Pogodzenie się z jego odejściem było dla mnie bardzo trudne. Jako kilkuletni zaledwie chłopiec, przyjęcie do świadomości, że już nigdy nie zobaczę ojca, graniczyło z cudem. Z czasem to, co było dla mnie niemożliwe, stało się zrozumiałym faktem.
Dużo gorzej cały ten smutny czas przeżyła mama. Nie mogła liczyć na wsparcie ze strony najbliższych. Kiedyś polegała jedynie na moim tacie. Razem spłacali kredyt, wychowywali mnie, pracowali na utrzymanie. Gdy zabrakło ojca, mama zachorowała na ciężką depresję. To właśnie wtedy jacyś ludzie zdecydowali, że lepiej mi będzie z dala od domu. Zamieszkałem z innymi dziećmi, które znajdowały się w podobnej sytuacji. Tam, kilka dni później, dowiedziałem się, że zostałem sam. Mama umarła. Przedawkowała leki. Strata męża, dziecka… To było dla niej za dużo.
Dzisiaj rodziców mogę jedynie wspominać, przeglądać stare fotografie, których szczegóły znam na pamięć. Moim największym marzeniem jest możliwość cofnięcia czasu. Wszystko bym pozmieniał tak, by było inaczej. Lepiej.
— Co czytasz? — Książka natychmiast się zamknęła, zabierając ze sobą wspomnienia.
Do sali weszła Ala. Wiedziałem o niej jedynie tyle, że jest w moim wieku. Podejrzewam, że chorowała na białaczkę albo coś podobnego. Kiedy przyszedłem do szpitala, ona już tam była.
— Nic, tak tylko sobie oglądam — odparłem nieporadnie.
Nieco zaskoczona, dziewczyna usiadła na swoim łóżku, uśmiechając się podejrzliwie. Poprawiła nieco czerwoną chustę na swojej głowie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Miała bardzo delikatne rysy twarzy, ciemnobrązowe oczy i zgrabny, haczykowaty nos. Nie trudno się domyślić, jak bardzo choroba zmieniła jej życie. Kiedyś słyszałem fragment rozmowy między nią a babcią, która mówiła: „Alu, nie przejmuj się tak, słońce. To tylko włosy, one odrosną”. Nie mogła się pogodzić z tym, że jej uroda „straciła na wartości”. Jednak według mnie, wcale tak nie było. Ala to naprawdę piękna dziewczyna, nawet bez swojej burzy włosów.
— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — zapytałem, czując, że się czerwienię niczym burak.
— Bo mam oczy — odparła spokojnie, uśmiechające się jeszcze szerzej. Bezradnie spuściłem wzrok na pogniecioną pościel.
Dobrze, że tego wszystkiego nie widział doktor Wieczorek. Oto mały buntownik pogrywa sobie z nim, jak chce, a tutaj, przed dziewczyną, nie potrafi się odezwać.
— Dlaczego się mnie boisz?
Nagle znieruchomiałem. Otworzyłem usta, żeby zaprzeczyć, lecz mimo to nie potrafiłem wydobyć z siebie żadnego słowa. Co za głupia, kompromitująca sytuacja!
— Ja się nie boję — wydusiłem po chwili.
— Więc dlaczego nie chcesz powiedzieć, co czytasz? Ja też lubię książki.
„Byleby jakoś z tego wybrnąć”, pomyślałem.
— To nie jest żadna książka, tylko album ze zdjęciami.
Uśmiech Ali nieco przygasł, choć wyraz twarzy wciąż był bardzo łagodny. Przez chwilę milczała, jednak tylko przez chwilę.
— Przepraszam. Nie chciałam cię urazić. Ja też czasami oglądam stare zdjęcia. Z mamą. Zginęła w wypadku samochodowym. Oddała swoje życie, ratując obce dziecko przed nadjeżdżającą ciężarówką.
— Przykro mi. — odparłem. Po chwili namysłu, postanowiłem dodać: — Uważam, że twoja mama zachowała się jak prawdziwa bohaterka i powinna być przykładem dla nas wszystkich. W tym albumie mam fotografie z rodzicami. Bardzo za nimi tęsknię. — Wskazałem na opasłe tomiszcze.
Znów cisza. Nigdy nie sądziłem, że będę miał z Alą coś wspólnego. Zauważyłem, że moja towarzyszka już się nie uśmiecha. Żeby zmienić temat rozmowy, zrobiłem z siebie głupka, to zawsze pomaga:
— Wiesz, jak powstały białe konie? — Ale przecząco pokręciła głową. — Chuck Norris przestraszył zebry.
— Bardzo zabawne — skwitowała, choć pogodny nastrój ponownie rozjaśnił jej twarz.
— Taki suchar — stwierdziłem.
Przez kolejne pół godziny rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Przewinęła się kwestia kilku książek, filmów, pogadaliśmy o szpitalnej codzienności, aż w końcu zeszło na temat choroby.
— Na co chorujesz? — zapytała.
— Lekarze mówią, że mam jakiegoś niezidentyfikowanego guza mózgu. Dzisiaj zrobili mi powtórną tomografię, więc może uda im się go określić.
— Na pewno. Później opracują jakiś plan leczenia czy coś takiego i wyzdrowiejesz — zapewniła.
— Tylko że ja nie wiem, czy chcę się leczyć — odpowiedziałem.
Wzrok Ali przeszył mnie na wylot. Po wyrazie jej twarzy widać było, iż nie bardzo rozumie, o co mi chodzi.
— Chyba nie masz wyjścia. Jeżeli odmówisz leczenia, może ci się znacznie pogorszyć.
— Umrę — sprecyzowałem.
Zaskoczona odpowiedzią, zapytała:
— Dlaczego chcesz umierać? Masz przed sobą całe życie.
— Moje życie jest do bani. Nie mam nikogo. Ani rodziców, ani krewnych, a nawet przyjaciół czy chociażby kolegów.
— Koleżanek nie uznajesz? — Ala zrobiła teatralnie groźną minę.
Nigdy nie sądziłem, że ta dziewczyna będzie moją znajomą. Do tej pory była jedynie sąsiadką z tej samej sali w szpitalu. Teraz faktycznie stała się dla mnie bliższą osobą — głównie dlatego, że dawno z nikim nie rozmawiałem tak szczerze na tak poważnie tematy.
— Póki co, jesteś moją jedyną koleżanką. Chyba — odparłem.
— Dlaczego „chyba”?
— Bo nie wiem, czy się na to godzisz. — Ta rozmowa znów zaczęła się nieprzyjemnie komplikować.
— Nie mam nic przeciwko temu — zapewniła.
— Ja również.
— Więc to znaczy, że jesteśmy przyjaciółmi?
— Tak — zdecydowałem.
Ala po raz setny w ciągu godziny uśmiechnęła się do mnie, ukazując tym samym swoje perłowo białe zęby.
— Przyjaciele mogą na sobie polegać — zauważyła.
— Mogą — przyznałem.
— Przyjaciele mogą też składać sobie obietnice.
— Mogą.
— Przyjaciele dotrzymują obietnic.
— Dotrzymują.
— Czy możesz w takim razie obiecać mi coś? — zapytała z nutką nadziei w głosie.
— Zależy co — odpowiedziałem.
— Możesz obiecać? — naciskała.
— Mogę.
— Nie poddasz się bez walki.
Tym razem minęła chwila, zanim cokolwiek powiedziałem. Siedząca naprzeciwko dziewczyna patrzyła na mnie niepewnym wzrokiem.
— Obiecuję.
Ala uśmiechnęła się po raz sto pierwszy w ciągu tej godziny.
3 Doktor Wieczorek
Czarna kropka powiększała swą powierzchnię za każdym ruchem długopisu. Mogłaby rosnąć w nieskończoność, gdyby nie wytrzymałość papieru — na kartce pojawiła się niewielka dziurka.
— Jest pan tego pewien? — zapytałem.
Szorstki głos wydobywający się ze słuchawki stwierdził:
— Oczywiście. Myślałem nad tym przez cały dzień, bez przerwy. Wyniki tomografii są takie same jak poprzednie, więc wniosek również pozostaje niezmieniony.
Ból głowy stał się nieznośny. Z rezygnacją zdjąłem okulary i położyłem je na biurku.
— Otrzymał pan odpowiedź od pozostałych lekarzy? — zapytał mój rozmówca.
— Tak, oczywiście. Wszyscy są tego samego zdania, co pan.
Jako neurolog pracuję już od ponad dwudziestu lat. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się w mojej karierze cokolwiek, co chociaż trochę przypominałoby obecną sytuację. Zazwyczaj swoje czynności wykonywałem automatycznie, według schematu: badanie, rozpoznanie, leczenie. W przypadku Feliksa zatrzymałem się na punkcie drugim. Powtórna tomografia ponownie wskazała ten sam wynik. Nie było wiadomo, co to za guz. Ani ja, ani najwybitniejsi lekarze na świecie nie mieli pojęcia, z jaką chorobą przyszło nam się zmierzyć…
— Włosi i Francuzi również twierdzą, że nie spotkali się z czymś takim?
— Wszyscy — odparłem. — Czy to oznacza, że nie ma ratunku? — zapytałem, choć sam doskonale znałem odpowiedź.
— Doktorze, to bardzo trudne. Guz pańskiego pacjenta stale rośnie, powoli, ale jednak. Z czasem doprowadzi on do poważniejszych objawów — gorączek, bólów głowy, wymiotów. W ciągu miesiąca pojawią się zaniki pamięci, utraty przytomności. W najgorszym stadium zacznie wpływać również na inne procesy życiowe organizmu, doprowadzając tym samym do śmierci. Usunięcie go operacyjnie jest niemożliwe — w ten sposób możemy tylko pogorszyć obecny stan. Istnieje też możliwość eksperymentu, dającego zaledwie cień nadziei. Można spróbować opracować specjalny lek, jednak jego produkcja trwałby miesiące, a koszt takiego przedsięwzięcia na pewno przerósłby pańskie wyobrażenia. Podkreślam raz jeszcze, że szanse na powodzenie tego projektu wynoszą około kilku procent. Pozostaje w takim razie uważnie obserwować zmiany zachodzące w organizmie pacjenta, choć prawie na pewno w niczym to nie pomoże.
Zamknąłem oczy. Wszystko jasne. Jedni mówią, że nadzieja umiera ostatnia. Inni, że nadzieja to matka głupich.
— Bardzo mi przykro, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.
— Oczywiście, rozumiem. Serdecznie dziękuję za pomoc. Do widzenia. — Odłożywszy telefon, wpatrywałem się w niego z niechęcią. Czekały mnie jeszcze dwie trudne rozmowy — jedna z dyrektorką domu dziecka, druga z Feliksem… Jak mam im przekazać, że tak naprawdę nie ma ratunku? Co mam im powiedzieć? Że mi przykro? Że bardzo się starałem?
Przez kolejne dwadzieścia minut toczyłem w myślach ciężką walką z samym sobą. W końcu zdecydowałem się zrobić to, co jest moim obowiązkiem.
— Renata Bednarek, słucham?
— Z tej strony Andrzej Wieczorek, lekarz Feliksa. Myślę, że powinniśmy porozmawiać — powiedziałem.
4 Renata Bednarek
Właśnie kładłam dłoń na rączce czajnika, gdy ktoś złapał mnie za ramię:
— Pozwól, że ja to zrobię — usłyszałam.
Wrzątek powoli zapełnił białą, ceramiczną filiżankę, wznosząc do jej brzegów ciemny napój. Pokój wypełnił aromatyczny zapach kawy.
Bezradnie spojrzałam na piętrzący się stos dokumentów w kącie ogromnego biurka.
— Nie możesz aż tak się przejmować. Choroba Feliksa jest dla nas wszystkich trudnym okresem, ale to tylko twój podopieczny. Jeżeli dalej będziesz tak to przeżywać, sama możesz mieć problemy ze zdrowiem.
— Ja to naprawdę rozumiem, ale Feliks mieszka tutaj od kilku lat. To, że mogłoby go zabraknąć… — głos mi się załamał.
Chciałam uniknąć emocji, choć były one dużo silniejsze ode mnie. Moja największa wada, zbyt szybkie przywiązywanie się do dzieciaków, nieraz sprawiała mi ogromny kłopot. Tak naprawdę wszystkie te dzieci były mi kompletnie obce, jednak czas, który z nimi spędzałam, doprowadzał do tego, że tworzyły się między nami pewne więzi. Cieszyłam się, gdy któreś z nich opuszczało naszą placówkę — zwykle działo się to wówczas, gdy znajdowały nowych rodziców. Teraz jednak sytuacja wyglądała inaczej. Feliksa nie było, ponieważ leżał w szpitalu. Ciężko chory.
— Co dokładnie powiedział lekarz? — Za każdym razem, gdy Asia coś do mnie mówiła, miałam wrażenie, że słyszę ją jakby przez ścianę.
— Stwierdził, że Feliks ma guza mózgu. Na razie badania nie są na tyle dokładne, żeby coś więcej o nim powiedzieć. Nie mogą nawet określić jego rodzaju. Dzisiaj tomografia ma zostać powtórzona. Jeśli coś będzie wiadomo, zadzwonią do mnie. — No właśnie. „Zadzwonią”. Ja powinnam tam być, usłyszeć z ust lekarzy, co potwierdzają wyniki. Oni jednak kazali mi wrócić do domu i odpocząć.
— Skoro powiedzieli, że zadzwonią, to nie siedź tu jak na szpilkach. Powinnaś trochę się przespać. Kiedy ostatnio coś jadłaś?
Jedzenie. Jedna z wielu rzeczy, o których nie byłabym w stanie teraz pomyśleć.
— Zaraz coś zjem, nie martw się.
W spojrzeniu Asi dostrzegłam niemal namacalną troskę. Czyżbym aż tak źle wyglądała? Kiedy rzuciłam okiem na parującą w filiżance kawę, poczułam do niej dużą niechęć.
— Chyba jednak zrezygnuję z tej kawy, przepraszam — oznajmiłam. — Zamiast tego zjem kanapkę.
Gdy Asia wróciła do przeglądania jakichś papierów, ja potajemnie wzięłam do rąk aktówkę z dokumentami Feliksa. Urodzony 15.05.2003 r. w Warszawie, Feliks Zabłocki; rodzeństwo: brak; matka: Karolina Grędzińska — Zabłocka (nie żyje); ojciec: Krzysztof Zabłocki (nie żyje); dalsza rodzina:?; w domu dziecka od: 22.08.2010 r. Dalsze strony to bezkresne tabele informujące o zdrowiu chłopca, usposobieniu itd. Zastanawiające, jak łatwo można przedstawić człowieka — na papierze, w jednej płaszczyźnie, często zresztą nieoddającej ziarenka prawdy.
Czytając tak dokumentację Feliksa, niczym magnes mój wzrok przyciągnął leżący na parapecie niebieski łabędź z origami. To była jedna z niewielu pasji chłopca, która pozwalała mu jakoś się uzewnętrznić, pokazać światu swoje emocje oraz możliwości. Zaraz też przed oczami rozlał się niewyraźny obraz skupionego na pracy dziecka. U jego boku rozrzucone były całe arkusze papieru kolorowego, niektóre proste, inne zwinięte w kulkę, skupione przy koszu na śmieci. Nie zauważył nawet, kiedy do niego podeszłam. Doskonale pamiętam towarzyszące mi w tamtej chwili emocje: zdziwienie, radość, niedowierzanie, zadowolenie, zdumienie i wiele innych. Chłopiec, który niedawno został przydzielony do domu dziecka, który niedawno dowiedział się o śmierci matki, zaraz po stracie ojca, który nie wykazywał najmniejszych chęci do robienia czegokolwiek. Wówczas zaczął intensywnie pracować. Przed jego twarzą formowała się armia papierowych zwierząt. Kolorowe, idealne, lecz najpiękniejszy był łabędź, niebieski ptak z origami. „To dla ciebie”, usłyszałam tak nieznajomy do tej pory głos, a fantastyczne papierowe dzieło, które przyciągnęło moją uwagę, powędrowało w moim kierunku. Biorąc je z niewielkich, kruchutkich rączek, spojrzałam ze zdumieniem na chłopca, nie czując nawet, że w oczach zebrały mi się łzy.
Dzwonek telefonu rozgonił całe wspomnienie, zniknęło niczym mała delikatna chmurka.
— Renata Bednarek, słucham?
— Z tej strony Andrzej Wieczorek, lekarz Feliksa. Myślę, że powinniśmy porozmawiać — usłyszałam.
5 Feliks Zabłocki
Intensywna zieleń wręcz razi w oczy. Szum spadającej wody sprawia, że każdy mięsień mojego ciała rozluźnia się, jakbym słuchał właśnie muzyki klasycznej. Zaraz do tego koncertu natury dołączają ptaki, egzotyczne ptaki, takie, których nikt poza mną nigdy nie słyszał. W tym cudownym świecie jestem sam, nikt mi nie przeszkadza. Mogę tu zamieszkać na zawsze.
— Ładne te twoje składanki. — Całe wyobrażenie nagle zamknęło się na jednej stronie, w jednym obrazku. Razem z nim wszystko to, co było takie piękne.
— To nie żadne składanki, tylko origami — zaprotestowałem.
— Och, przepraszam — odparła ironicznie Ala. — Nie chciałam cię urazić.
Jej magiczny uśmiech sprawił, że perspektywa rozgniewania się na tę dziewczynę wydawała się niemożliwa. Dzięki niemu nawet bolesny powrót do rzeczywistości nie był aż taki tragiczny.
— Znowu przeglądasz album ze zdjęciami rodziców? — zapytała już nieco poważniej.
W odpowiedzi uniosłem grubą książkę. Na okładce rozrastały się tropikalne lasy Amazonki, a jej górną część, niczym korona, wieńczył napis: „Ameryka Południowa: miejsca magiczne”.
— Nie wiedziałam, że lubisz takie albumy. Jak chcesz, to poproszę babcię, żeby następnym razem przyniosła kilka moich, też podróżniczych.
— Nie, nie trzeba. Myślę, że piękniejszych miejsc już na świecie nie ma — oświadczyłem.
Tamten lipcowy dzień wciąż siedział mi w głowie. Razem z moją mamą wybraliśmy się do miasta. Jako mały chłopiec miewałem różne humory. Potrafiłem być równie nieznośny, co wręcz kochany. Tamtym razem usłyszałem jednak od mamy propozycję, na którą natychmiast wyraziłem zgodę. „Jeśli będę się grzecznie zachowywał, w nagrodę pójdziemy do księgarni i dostanę taką książkę, jaką sobie zażyczę”. Perspektywa prezentu tak bardzo mnie motywowała, że przez prawie cały czas nie wydusiłem z siebie ani słówka. W pewnym momencie zmartwiona mama zapytała, czy coś mi dolega. Gdy poznała powód mej postawy, roześmiała się serdecznie. Wraz z wejściem do księgarni poczułem unoszący się w powietrzu przyjemny zapach tajemnicy. Rozstawione na szeregu półek księgi, wywarły na mnie wówczas niezwykłe wrażenie. Sztuka czytania jeszcze wtedy nie należała do moich mocnych stron, dlatego szukałem książki, w której byłoby dużo obrazków i niewiele tekstu. Nie do końca pamiętam, jakim sposobem zdołałem odnaleźć w tej fantastycznej dżungli album o najpiękniejszych zakątkach Ameryki Południowej. Niemniej z pewnością bardzo zafascynowały mnie ilustracje, które zawierał. Spojrzenie mamy dało mi do zrozumienia, że oczekuje ostatecznej, męskiej decyzji. Szybka piłka: „Ta mi się podoba”, potwierdziłem. Przez następne lata album pełen zdjęć zawsze zapraszał mnie w darmową eskapadę do lasów Amazonki, gdzie udawałem się najchętniej. Warunkiem skorzystania z opcji podróży było posiadanie wyobraźni. Tak niewiele. Album po dziś dzień stanowi dla mnie swoisty skarb. Trochę jak zdjęcia z rodzicami.
— Lubisz podróże?
Pytanie Ali nieco mnie zaskoczyło, ponieważ nigdy nie myślałem o tym, żeby gdzieś wyjechać. Pewnie głównie ze względu na moje zdrowie. Po krótkim namyśle odparłem:
— Jedynym „dalekim” miejscem, które dane było mi zwiedzić, jest Gdynia. — Właśnie tam zostało zrobione moje ulubione zdjęcie z mamą i tatą. — Poza tym przez większość życia nie opuszczałem granic Warszawy. Teraz to chyba nawet nie jest za bardzo możliwe — skwitowałem.
— Czy nigdy tak po prostu nie marzyłeś, żeby zwiedzać świat?
— Nie — opowiedziałem krótko.
Ala właśnie miała coś powiedzieć, lecz przerwała jej pielęgniarka, która, otworzywszy drzwi sali, poszukała mnie wzrokiem i powiedziała:
— Doktor Wieczorek prosi cię, żebyś przyszedł do jego gabinetu.
— Pewnie chodzi o wyniki badań — stwierdziłem.
Pierwszy raz w życiu poczułem, że czeka mnie coś bardzo niedobrego. Nim wyszedłem z pomieszczenia, usłyszałem głos przyjaciółki:
— Będzie dobrze!
Dźwięk tykającego zegara niezręcznie wypełniał cały pokój mojego lekarza. Wszystko wokół sprawiało wrażenie, jakby utknęło gdzieś w czasoprzestrzeni, w bezruchu. Siedząca po mojej lewej stronie pani Renata, dyrektorka domu dziecka, do którego mnie przydzielono, starała się sprawiać wrażenie spokojnej, opanowanej. Było to jednak tak nieudolne jak próba zatuszowania makijażem czerwonych od płaczu i zmartwienia oczu. Z kolei doktor Wieczorek wlepił wzrok w arkusz kartek leżących na jego drewnianym biurku. Jedna z nich była przedziurawiona i pomazana. Okulary na nosie lekarza sprawiały wrażenie niewyobrażalnego ciężaru. Czekałem na pierwszy ruch z ich strony. Zbyt często to ja brałem sprawy w swoje ręce. Wiedziałem zresztą, że zaraz przekażą mi wiadomość o jakiejś niewyleczalnej chorobie, zatem byłem gotowy na wszystko. Zadanie tych dwojga dorosłych ludzi polegało jedynie na poinformowaniu mnie, dziecka, o stanie zdrowia — to wcale nie tak dużo. Panującą ciszę zakłócił w końcu głos doktora Wieczorka:
— Feliks, nie mam dobrych wieści.
— Zdążyłem się domyślić — odparłem.
— Wyniki tomografii są niemal takie same jak poprzednie. Oznacza to, że na twoim mózgu faktycznie znajduje się guz. Niestety, nie można go usunąć operacyjnie. — Na chwilę przerwał, po czym podjął: — Rodzaj tego guza nie pozwala także na jakiekolwiek inne skuteczne leczenie. Co gorsza, nie mamy żadnej deski ratunku, która dawałaby jakąkolwiek nadzieję na to, że…
— Pamiętaj, że nie jesteś sam — wpadła w słowo Bednarek. — Wszyscy bardzo wierzymy w twoje wyzdrowienie. Ten guz sam może odpuścić, tak mówił pan doktor — tłumaczyła histerycznie.
— W takim razie pozostaje nam tylko liczyć na cud — skwitowałem
Natychmiast poczułem na sobie zaskoczone spojrzenia dyrektorki domu dziecka i lekarza. Było w nich coś takiego, co sprawiało wrażenie, jakbym sprezentował im twarde lądowanie, zimny prysznic albo jak to się tam nazywa. Jednocześnie nie byli w stanie zaprzeczyć mojemu spostrzeżeniu. Wiedzieli, że to prawda, może dobitna, niemniej mająca swoje potwierdzenie.
— Można się modlić — zauważyłem. — Wierzycie w Boga? — Szczerze, to nie wiem skąd wzięło mi się to pytanie. Widać jednak było, jak bardzo zaskoczyło je moich rozmówców.
— Tak, oczywiście — potwierdziła pani Bednarek. Skinieniem głowy zawtórował jej także doktor Wieczorek.
— Więc dlaczego mówicie, że nie ma nadziei? Bóg może wszystko.
Dwoje dorosłych ludzi wyglądało teraz niczym para pokornych gimnazjalistów, słuchających uwagi księdza proboszcza. Nie planowałem tego, samo jakoś tak wyszło.
— To wszystko, co chcieli mi państwo przekazać? — zapytałem.
Niemogący wydusić z siebie słowa lekarz, jedynie kiwnął głową. Wstałem, podziękowałem za rozmowę, po czym spokojnie wyszedłem z gabinetu.
6 Renata Bednarek
Jak mogliśmy do tego dopuścić? Powinniśmy dać temu dziecku wyraźny sygnał, że ma w nas wsparcie, a zamiast tego zaprezentowaliśmy mu przykład naszej nieporadności i, co gorsza, ujawniliśmy, jak bardzo się boimy.
Zanim wszedł do pokoju, miałam przygotowany plan rozmowy. Kiedy jednak Feliks usiadł obok mnie, moje ciało zdrętwiało, nie byłam zdolna do wypowiedzenia choćby jednego słówka. Pewnie nawet zauważył, że płakałam. Lekarza też sparaliżowało. Choć gdyby nie on, nie wiem, czy ta rozmowa w ogóle by się zaczęła. Spokojnie tłumaczył chłopcu, co oznaczają wyniki badań, aż do momentu, w którym o mały włos nie wypalił, że Feliks najprawdopodobniej umrze. Umawialiśmy się — to należy przemilczeć. Dlatego wkroczyłam do akcji. Rzuciłam coś o wsparciu… Kolejny dowód nieporadności. Efektem tej głupiej rozmowy było to, że Feliks po raz kolejny zawstydził nas swoją dojrzałością.
— Przepraszam. — Głos doktora Wieczorka wyraźnie zdradzał rozczarowanie. — Nie tak chciałem to rozegrać, popełniłem wiele błędów.
— Oboje popełniliśmy wiele błędów — poprawiłam. — Zbyt wiele.
Po chwili zastanowienia wzięłam do ręki szklankę z parującą kawą. Jeszcze kilka godzin temu nie miałam na nią najmniejszej ochoty. Teraz jednak chciałam za wszelką ceną zrobić coś ze swoimi rękoma. Złożone na biurku, przypominały mi moją bezsilność.
— Co teraz będzie z Feliksem? — zapytałam, nie odrywając wzroku od napoju.
Po chwili zawahania, lekarz odparł:
— Trzeba liczyć na cud, pani Renato. I dużo się modlić.
Widocznie doktor Wieczorek też musiał się czymś zająć, ponieważ chwycił za długopis po to, by znaczyć na małej, niebieskiej karteczce niezrozumiałe wzorki.