E-book
15.75
Trybut

Bezpłatny fragment - Trybut


Objętość:
409 str.
ISBN:
978-83-8104-889-7

Mojej Mamie oraz wszystkim, którzy wskazali mi drogę.

Część I
Marzenie

„Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie”.

„Alchemik”

Paulo Coelho

1 Feliks Zabłocki

Najbardziej na świecie nie znosiłem siedzieć w głupim gabinecie doktora Wieczorka. Zdążyłem się zniechęcić, mimo zaledwie kilku wizyt. Znienawidzić. Te ściany… w połowie białe, w połowie zielone. Albo nie, miętowe. O tak, to dobre określenie. Miętowe. Zupełnie jak tabletki, które dostawałem każdego ranka. Lubię ten kolor. Jest taki spokojny. Ale nie tam. W gabinecie lekarskim miętowe ściany były nieznośne, odrażające. Wcale nie uspokajały, wręcz przeciwnie. Nieraz miałem ochotę wyjść stamtąd i trzasnąć drzwiami na tyle mocno, żeby wypadły z zawiasów. Może wówczas ktoś by je w końcu wymienił. Zasłużyły na emeryturę.

— Feliks, spójrz na mnie — usłyszałem.

Na czole lekarza wystąpiły pierwsze krople potu — stresował się. Zdawał sobie sprawę, że jestem „trudnym dzieckiem” i bał się powiedzieć mi tego, co najistotniejsze, a zarazem najbardziej przerażające.

— Wiem, że to trudna rozmowa… — dalej próbował. — Po prostu chciałbym pogadać o twojej chorobie. — W końcu! Pierwsze konstruktywne zdanie, panie doktorze…

Zbyt wiele wiem już o życiu. Zbyt często to ja musiałem przejmować inicjatywę. Jednak patrzenie, jak ten facet się kompromituje, sprawiło, że w końcu wkroczyłem do akcji i wziąłem sprawę w swoje ręce:

— Ile czasu mi zostało?

Trudno opisać jego reakcję na moje słowa. W jednej chwili jakby zastygł. Opadnięte zazwyczaj powieki, sygnalizujące zmęczenie, wtedy zupełnie się otworzyły, ukazując tym samym zadziwione oczy koloru letniego nieba. Szkła okularów tylko potęgowały efekt. Całkiem prawdopodobne, że również w tym samym momencie serce doktora się zatrzymało, podobnie jak wszystkie inne procesy życiowe zachodzące w jego organizmie.

— Dobrze się pan czuje? — zapytawszy, uświadomiłem sobie cały ten abstrakcyjny paradoks, wynikający ze zmiany ról — teraz ja byłem lekarzem, mężczyzna pacjentem.

— Feliksie, to nie tak. Myślenie o chorobie w ten sposób jest bardzo nieodpowiednie — odparł z trudem. — Jesteś już dużym chłopcem i chyba rozumiesz sytuację, w której się znajdujesz. Nie zamierzam kłamać, będę szczery. Wyniki tomografii wykazały obecność złośliwego guza mózgu. Co więcej, mamy problemy z identyfikacją jego rodzaju. Wysłaliśmy zapytania do najlepszych specjalistów w Polsce, w tej chwili oczekujemy na odpowiedź.

— To znaczy, że nikt jeszcze na to nie chorował? — zapytałem lekko zdziwiony.

— Mało prawdopodobne. Myślę, że badanie po prostu trzeba będzie powtórzyć. — Głos doktora Wieczorka nieustępliwie był spokojny, opanowany. — Chciałbym jednak zaczekać na odpowiedź ludzi, którzy mają większe ode mnie doświadczenie. Wtedy podejmiemy odpowiednie kroki — zakończył.

Nastąpiła trochę dziwna sytuacja. Dopiero z zażenowaniem spoglądałem na lekarza, myśląc, że nic mnie nie zaskoczy, a mimo to chwilę później z niedowierzaniem patrzyłem w leżący na jego biurku czarny długopis. Guz mózgu? Niezidentyfikowany? Byłem gotowy na wszystko, włącznie z wyrokiem śmierci, ale taka wiadomość bardzo mnie zaskoczyła.

— Do czegoś pan jednak dąży — zauważyłem. Zawsze jest jakiś haczyk.

— Masz rację. Zdumiewa mnie twoja inteligencja. Chciałbym, abyś był przygotowany na leczenie. Trudne i wymagające leczenie. Jest bardzo potrzebne.

— Chyba niezbędne.

Pytające spojrzenie lekarza skłoniło mnie do wyjaśnienia:

— Panie doktorze, byłem z pana taki dumny. Przez całe trzy minuty słyszałem z pańskich ust samą prawdę. Dlaczego więc teraz zamierza pan uciekać od tematu mojej śmierci?

Mężczyzna wydawał się być nieco zdumiony.

— Jeżeli nie poddam się leczeniu, umrę — dodałem.

Przejrzałem go. Zmęczony moją zaciekłością, położył swoje okulary na biurku.

— Faktycznie, tak wykazują obecne wyniki. Należy jednak zaczekać na powtórne badania, więc nie przewidujmy czarnych scenariuszy. Jednak niezależnie od wyników, ciężkie leczenie będzie niezbędne.

— Co, jeśli się nie zgodzę?

— Na co?

— Na leczenie.

— Nie rozumiem. Prawidłowa opieka medyczna, odpowiednie zabiegi i przede wszystkim twoja praca mogą wyeliminować zarówno guz, jak i wszelkie możliwe objawy. Nie możesz odmówić, rozumiesz? — Ostatnie zdanie wypowiedział z niebywałą dla niego stanowczością.

Mój charakter nie mógł jednak bezgranicznie poddać się jego poleceniom. Musiałem zaznaczyć, że nikt rozkazywać mi nie będzie.

— W takim razie przemyślę jeszcze możliwość leczenia.

— Chłopaku, jak możesz coś takiego mówić? Tu chodzi o twoje życie. Nie zależy ci?

— Na czym? — zapytałem. — Na każdym dniu bez rodziców? Na każdym dniu spędzonym w towarzystwie telewizora i książek? O takie życie mam walczyć?

— Oczywiście — odparł bez wahania. — Jeżeli podejmiesz się leczenia, wyzdrowiejesz. Wtedy będziesz mógł zmienić swoje życie — zrealizujesz marzenia, osiągniesz zamierzone cele. Codzienność nabierze barw. Nie możesz się jednak poddawać — zastrzegł.

Zmęczone oczy lekarza patrzyły na mnie, oczekując reakcji. Ja jednak trwałem w bezruchu, myśląc nad słowami mężczyzny. Nie wiem, czy to normalne, ale nie bałem się śmierci. Już dawno pogodziłem się z faktem przemijalności u każdego człowieka. Mnie również to czeka, prędzej czy później. Byłem świadom, że kiedyś po prostu umrę. Chciałem, aby coś mnie tam trzymało, nadawało memu życiu sens, niestety niczego takiego nie było. Zostałem sam, za bliższe towarzystwo mając jedynie książki. Niby dlaczego miałem się tak bardzo męczyć, cierpieć? Podobno tam, w niebie, jest inaczej — lepiej. O ile w ogóle bym tam trafił…

— Chciałbym to przemyśleć. — Tak brzmiał wniosek krótkiej rozprawy, która rozegrała się w moim umyśle.

Za odpowiedź otrzymałem ciężkie westchnienie doktora. Byłem zapewne jego najtrudniejszym pacjentem w karierze.

— Dobrze, ale proszę cię, nie podejmij pochopnie głupiej decyzji. Nawet nie wiesz, ilu osobom zależy na tobie, na twoim zdrowiu — stwierdził. Po chwili dodał: — Możesz już iść.

Trzymając dłoń na klamce starych drewnianych drzwi, odwróciłem się i zapytałem:

— Kiedy będzie wiadomo, co to za choroba?

— Jeszcze dzisiaj powinienem otrzymać odpowiedź od kilku doświadczonych lekarzy, natomiast powtórna tomografia ma się odbyć jutro. Kiedy otrzymam wyniki, dam ci znać — zapewnił.

Skinąłem jedynie głową, po czym wyszedłem z gabinetu.

2 Feliks Zabłocki

Jednym ruchem natychmiast sprawiłem, że śpiew ptaków, oblegających przyszpitalne drzewa, zamilkł.

— Dlaczego zamknąłeś okno? Nie jest za gorąco? — zapytała pielęgniarka, kładąc na szafkach pacjentów plastikowe kubeczki z wodą oraz tabletki.

— Głowa mnie boli — odparłem od niechcenia, po czym położyłem się na łóżku.

Cień kobiety zaraz padł na moje oblicze.

— Źle się czujesz? Chcesz, żebym zawołała lekarza?

— Nie, wolałbym jakieś leki przeciwbólowe — odparłem.

— Przykro mi, ale doktor Wieczorek wyraźnie zakazał podawania jakichkolwiek tabletek. Wiesz, że powinnam zawiadomić lekarza o twoim samopoczuciu?

— Nie ma takiej potrzeby. Już mu o tym mówiłem, zaraz po tomografii. Podobno to normalne — zapewniłem.

Ze spojrzenia pielęgniarki można było wyczytać, że rozumie, lecz mimo to wciąż trochę się martwi. Postanowiłem więc zdobyć się na uśmiech, tak żeby zapewnić, iż wszystko jest w porządku.

Po chwili kobieta opuściła salę i zostałem sam. Korzystając z okazji, sięgnąłem po, leżący na ostatniej półce szafki, album. Opasłe tomiszcze stanowiło dla mnie ogromną wartość, choć tylko i wyłącznie sentymentalną. Zawierało całą moc kolorowych fotografii. Większość z nich przedstawiała rodziców, na wielu znajdowałem się również ja. Bardzo za nimi tęsknię. Każdego dnia. Może tego po mnie nie widać, ale to dobrze. Nie lubię obnosić się ze swoimi uczuciami.

Przerzucając kartki, natrafiłem w końcu na ulubione zdjęcie: mama, tata i ja. Zrobiliśmy je nad morzem, kilka miesięcy przed powołaniem ojca do wojska. Wysłali go do Afganistanu. Miało być spokojnie. Kilka prostych akcji, opanowana sytuacja i tak dalej… Pewnego niemiłosiernie gorącego dnia, doszło jednak do zamachu na samochód prowadzony przez polskich żołnierzy. Jednym z pasażerów był tata. Bomba nie pozostawiła cienia nadziei na to, że ktokolwiek przeżyje. Czasami zastanawiam się, dlaczego ojciec poszedł do wojska. Zupełnie dobrowolnie. Dobrowolnie wyjechał do odległego państwa, w którym niebezpieczeństwo czyhało na każdym kroku. Ta odwaga… Jest dla mnie czasami niezrozumiała, a nawet głupia. Niestety, czasu nie cofnę, dlatego muszę szanować to, czego dokonał mój tata oraz być z niego dumnym.

Pogodzenie się z jego odejściem było dla mnie bardzo trudne. Jako kilkuletni zaledwie chłopiec, przyjęcie do świadomości, że już nigdy nie zobaczę ojca, graniczyło z cudem. Z czasem to, co było dla mnie niemożliwe, stało się zrozumiałym faktem.

Dużo gorzej cały ten smutny czas przeżyła mama. Nie mogła liczyć na wsparcie ze strony najbliższych. Kiedyś polegała jedynie na moim tacie. Razem spłacali kredyt, wychowywali mnie, pracowali na utrzymanie. Gdy zabrakło ojca, mama zachorowała na ciężką depresję. To właśnie wtedy jacyś ludzie zdecydowali, że lepiej mi będzie z dala od domu. Zamieszkałem z innymi dziećmi, które znajdowały się w podobnej sytuacji. Tam, kilka dni później, dowiedziałem się, że zostałem sam. Mama umarła. Przedawkowała leki. Strata męża, dziecka… To było dla niej za dużo.

Dzisiaj rodziców mogę jedynie wspominać, przeglądać stare fotografie, których szczegóły znam na pamięć. Moim największym marzeniem jest możliwość cofnięcia czasu. Wszystko bym pozmieniał tak, by było inaczej. Lepiej.

— Co czytasz? — Książka natychmiast się zamknęła, zabierając ze sobą wspomnienia.

Do sali weszła Ala. Wiedziałem o niej jedynie tyle, że jest w moim wieku. Podejrzewam, że chorowała na białaczkę albo coś podobnego. Kiedy przyszedłem do szpitala, ona już tam była.

— Nic, tak tylko sobie oglądam — odparłem nieporadnie.

Nieco zaskoczona, dziewczyna usiadła na swoim łóżku, uśmiechając się podejrzliwie. Poprawiła nieco czerwoną chustę na swojej głowie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Miała bardzo delikatne rysy twarzy, ciemnobrązowe oczy i zgrabny, haczykowaty nos. Nie trudno się domyślić, jak bardzo choroba zmieniła jej życie. Kiedyś słyszałem fragment rozmowy między nią a babcią, która mówiła: „Alu, nie przejmuj się tak, słońce. To tylko włosy, one odrosną”. Nie mogła się pogodzić z tym, że jej uroda „straciła na wartości”. Jednak według mnie, wcale tak nie było. Ala to naprawdę piękna dziewczyna, nawet bez swojej burzy włosów.

— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — zapytałem, czując, że się czerwienię niczym burak.

— Bo mam oczy — odparła spokojnie, uśmiechające się jeszcze szerzej. Bezradnie spuściłem wzrok na pogniecioną pościel.

Dobrze, że tego wszystkiego nie widział doktor Wieczorek. Oto mały buntownik pogrywa sobie z nim, jak chce, a tutaj, przed dziewczyną, nie potrafi się odezwać.

— Dlaczego się mnie boisz?

Nagle znieruchomiałem. Otworzyłem usta, żeby zaprzeczyć, lecz mimo to nie potrafiłem wydobyć z siebie żadnego słowa. Co za głupia, kompromitująca sytuacja!

— Ja się nie boję — wydusiłem po chwili.

— Więc dlaczego nie chcesz powiedzieć, co czytasz? Ja też lubię książki.

„Byleby jakoś z tego wybrnąć”, pomyślałem.

— To nie jest żadna książka, tylko album ze zdjęciami.

Uśmiech Ali nieco przygasł, choć wyraz twarzy wciąż był bardzo łagodny. Przez chwilę milczała, jednak tylko przez chwilę.

— Przepraszam. Nie chciałam cię urazić. Ja też czasami oglądam stare zdjęcia. Z mamą. Zginęła w wypadku samochodowym. Oddała swoje życie, ratując obce dziecko przed nadjeżdżającą ciężarówką.

— Przykro mi. — odparłem. Po chwili namysłu, postanowiłem dodać: — Uważam, że twoja mama zachowała się jak prawdziwa bohaterka i powinna być przykładem dla nas wszystkich. W tym albumie mam fotografie z rodzicami. Bardzo za nimi tęsknię. — Wskazałem na opasłe tomiszcze.

Znów cisza. Nigdy nie sądziłem, że będę miał z Alą coś wspólnego. Zauważyłem, że moja towarzyszka już się nie uśmiecha. Żeby zmienić temat rozmowy, zrobiłem z siebie głupka, to zawsze pomaga:

— Wiesz, jak powstały białe konie? — Ale przecząco pokręciła głową. — Chuck Norris przestraszył zebry.

— Bardzo zabawne — skwitowała, choć pogodny nastrój ponownie rozjaśnił jej twarz.

— Taki suchar — stwierdziłem.

Przez kolejne pół godziny rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Przewinęła się kwestia kilku książek, filmów, pogadaliśmy o szpitalnej codzienności, aż w końcu zeszło na temat choroby.

— Na co chorujesz? — zapytała.

— Lekarze mówią, że mam jakiegoś niezidentyfikowanego guza mózgu. Dzisiaj zrobili mi powtórną tomografię, więc może uda im się go określić.

— Na pewno. Później opracują jakiś plan leczenia czy coś takiego i wyzdrowiejesz — zapewniła.

— Tylko że ja nie wiem, czy chcę się leczyć — odpowiedziałem.

Wzrok Ali przeszył mnie na wylot. Po wyrazie jej twarzy widać było, iż nie bardzo rozumie, o co mi chodzi.

— Chyba nie masz wyjścia. Jeżeli odmówisz leczenia, może ci się znacznie pogorszyć.

— Umrę — sprecyzowałem.

Zaskoczona odpowiedzią, zapytała:

— Dlaczego chcesz umierać? Masz przed sobą całe życie.

— Moje życie jest do bani. Nie mam nikogo. Ani rodziców, ani krewnych, a nawet przyjaciół czy chociażby kolegów.

— Koleżanek nie uznajesz? — Ala zrobiła teatralnie groźną minę.

Nigdy nie sądziłem, że ta dziewczyna będzie moją znajomą. Do tej pory była jedynie sąsiadką z tej samej sali w szpitalu. Teraz faktycznie stała się dla mnie bliższą osobą — głównie dlatego, że dawno z nikim nie rozmawiałem tak szczerze na tak poważnie tematy.

— Póki co, jesteś moją jedyną koleżanką. Chyba — odparłem.

— Dlaczego „chyba”?

— Bo nie wiem, czy się na to godzisz. — Ta rozmowa znów zaczęła się nieprzyjemnie komplikować.

— Nie mam nic przeciwko temu — zapewniła.

— Ja również.

— Więc to znaczy, że jesteśmy przyjaciółmi?

— Tak — zdecydowałem.

Ala po raz setny w ciągu godziny uśmiechnęła się do mnie, ukazując tym samym swoje perłowo białe zęby.

— Przyjaciele mogą na sobie polegać — zauważyła.

— Mogą — przyznałem.

— Przyjaciele mogą też składać sobie obietnice.

— Mogą.

— Przyjaciele dotrzymują obietnic.

— Dotrzymują.

— Czy możesz w takim razie obiecać mi coś? — zapytała z nutką nadziei w głosie.

— Zależy co — odpowiedziałem.

— Możesz obiecać? — naciskała.

— Mogę.

— Nie poddasz się bez walki.

Tym razem minęła chwila, zanim cokolwiek powiedziałem. Siedząca naprzeciwko dziewczyna patrzyła na mnie niepewnym wzrokiem.

— Obiecuję.

Ala uśmiechnęła się po raz sto pierwszy w ciągu tej godziny.

3 Doktor Wieczorek

Czarna kropka powiększała swą powierzchnię za każdym ruchem długopisu. Mogłaby rosnąć w nieskończoność, gdyby nie wytrzymałość papieru — na kartce pojawiła się niewielka dziurka.

— Jest pan tego pewien? — zapytałem.

Szorstki głos wydobywający się ze słuchawki stwierdził:

— Oczywiście. Myślałem nad tym przez cały dzień, bez przerwy. Wyniki tomografii są takie same jak poprzednie, więc wniosek również pozostaje niezmieniony.

Ból głowy stał się nieznośny. Z rezygnacją zdjąłem okulary i położyłem je na biurku.

— Otrzymał pan odpowiedź od pozostałych lekarzy? — zapytał mój rozmówca.

— Tak, oczywiście. Wszyscy są tego samego zdania, co pan.

Jako neurolog pracuję już od ponad dwudziestu lat. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się w mojej karierze cokolwiek, co chociaż trochę przypominałoby obecną sytuację. Zazwyczaj swoje czynności wykonywałem automatycznie, według schematu: badanie, rozpoznanie, leczenie. W przypadku Feliksa zatrzymałem się na punkcie drugim. Powtórna tomografia ponownie wskazała ten sam wynik. Nie było wiadomo, co to za guz. Ani ja, ani najwybitniejsi lekarze na świecie nie mieli pojęcia, z jaką chorobą przyszło nam się zmierzyć…

— Włosi i Francuzi również twierdzą, że nie spotkali się z czymś takim?

— Wszyscy — odparłem. — Czy to oznacza, że nie ma ratunku? — zapytałem, choć sam doskonale znałem odpowiedź.

— Doktorze, to bardzo trudne. Guz pańskiego pacjenta stale rośnie, powoli, ale jednak. Z czasem doprowadzi on do poważniejszych objawów — gorączek, bólów głowy, wymiotów. W ciągu miesiąca pojawią się zaniki pamięci, utraty przytomności. W najgorszym stadium zacznie wpływać również na inne procesy życiowe organizmu, doprowadzając tym samym do śmierci. Usunięcie go operacyjnie jest niemożliwe — w ten sposób możemy tylko pogorszyć obecny stan. Istnieje też możliwość eksperymentu, dającego zaledwie cień nadziei. Można spróbować opracować specjalny lek, jednak jego produkcja trwałby miesiące, a koszt takiego przedsięwzięcia na pewno przerósłby pańskie wyobrażenia. Podkreślam raz jeszcze, że szanse na powodzenie tego projektu wynoszą około kilku procent. Pozostaje w takim razie uważnie obserwować zmiany zachodzące w organizmie pacjenta, choć prawie na pewno w niczym to nie pomoże.

Zamknąłem oczy. Wszystko jasne. Jedni mówią, że nadzieja umiera ostatnia. Inni, że nadzieja to matka głupich.

— Bardzo mi przykro, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.

— Oczywiście, rozumiem. Serdecznie dziękuję za pomoc. Do widzenia. — Odłożywszy telefon, wpatrywałem się w niego z niechęcią. Czekały mnie jeszcze dwie trudne rozmowy — jedna z dyrektorką domu dziecka, druga z Feliksem… Jak mam im przekazać, że tak naprawdę nie ma ratunku? Co mam im powiedzieć? Że mi przykro? Że bardzo się starałem?

Przez kolejne dwadzieścia minut toczyłem w myślach ciężką walką z samym sobą. W końcu zdecydowałem się zrobić to, co jest moim obowiązkiem.

— Renata Bednarek, słucham?

— Z tej strony Andrzej Wieczorek, lekarz Feliksa. Myślę, że powinniśmy porozmawiać — powiedziałem.

4 Renata Bednarek

Właśnie kładłam dłoń na rączce czajnika, gdy ktoś złapał mnie za ramię:

— Pozwól, że ja to zrobię — usłyszałam.

Wrzątek powoli zapełnił białą, ceramiczną filiżankę, wznosząc do jej brzegów ciemny napój. Pokój wypełnił aromatyczny zapach kawy.

Bezradnie spojrzałam na piętrzący się stos dokumentów w kącie ogromnego biurka.

— Nie możesz aż tak się przejmować. Choroba Feliksa jest dla nas wszystkich trudnym okresem, ale to tylko twój podopieczny. Jeżeli dalej będziesz tak to przeżywać, sama możesz mieć problemy ze zdrowiem.

— Ja to naprawdę rozumiem, ale Feliks mieszka tutaj od kilku lat. To, że mogłoby go zabraknąć… — głos mi się załamał.

Chciałam uniknąć emocji, choć były one dużo silniejsze ode mnie. Moja największa wada, zbyt szybkie przywiązywanie się do dzieciaków, nieraz sprawiała mi ogromny kłopot. Tak naprawdę wszystkie te dzieci były mi kompletnie obce, jednak czas, który z nimi spędzałam, doprowadzał do tego, że tworzyły się między nami pewne więzi. Cieszyłam się, gdy któreś z nich opuszczało naszą placówkę — zwykle działo się to wówczas, gdy znajdowały nowych rodziców. Teraz jednak sytuacja wyglądała inaczej. Feliksa nie było, ponieważ leżał w szpitalu. Ciężko chory.

— Co dokładnie powiedział lekarz? — Za każdym razem, gdy Asia coś do mnie mówiła, miałam wrażenie, że słyszę ją jakby przez ścianę.

— Stwierdził, że Feliks ma guza mózgu. Na razie badania nie są na tyle dokładne, żeby coś więcej o nim powiedzieć. Nie mogą nawet określić jego rodzaju. Dzisiaj tomografia ma zostać powtórzona. Jeśli coś będzie wiadomo, zadzwonią do mnie. — No właśnie. „Zadzwonią”. Ja powinnam tam być, usłyszeć z ust lekarzy, co potwierdzają wyniki. Oni jednak kazali mi wrócić do domu i odpocząć.

— Skoro powiedzieli, że zadzwonią, to nie siedź tu jak na szpilkach. Powinnaś trochę się przespać. Kiedy ostatnio coś jadłaś?

Jedzenie. Jedna z wielu rzeczy, o których nie byłabym w stanie teraz pomyśleć.

— Zaraz coś zjem, nie martw się.

W spojrzeniu Asi dostrzegłam niemal namacalną troskę. Czyżbym aż tak źle wyglądała? Kiedy rzuciłam okiem na parującą w filiżance kawę, poczułam do niej dużą niechęć.

— Chyba jednak zrezygnuję z tej kawy, przepraszam — oznajmiłam. — Zamiast tego zjem kanapkę.

Gdy Asia wróciła do przeglądania jakichś papierów, ja potajemnie wzięłam do rąk aktówkę z dokumentami Feliksa. Urodzony 15.05.2003 r. w Warszawie, Feliks Zabłocki; rodzeństwo: brak; matka: Karolina Grędzińska — Zabłocka (nie żyje); ojciec: Krzysztof Zabłocki (nie żyje); dalsza rodzina:?; w domu dziecka od: 22.08.2010 r. Dalsze strony to bezkresne tabele informujące o zdrowiu chłopca, usposobieniu itd. Zastanawiające, jak łatwo można przedstawić człowieka — na papierze, w jednej płaszczyźnie, często zresztą nieoddającej ziarenka prawdy.

Czytając tak dokumentację Feliksa, niczym magnes mój wzrok przyciągnął leżący na parapecie niebieski łabędź z origami. To była jedna z niewielu pasji chłopca, która pozwalała mu jakoś się uzewnętrznić, pokazać światu swoje emocje oraz możliwości. Zaraz też przed oczami rozlał się niewyraźny obraz skupionego na pracy dziecka. U jego boku rozrzucone były całe arkusze papieru kolorowego, niektóre proste, inne zwinięte w kulkę, skupione przy koszu na śmieci. Nie zauważył nawet, kiedy do niego podeszłam. Doskonale pamiętam towarzyszące mi w tamtej chwili emocje: zdziwienie, radość, niedowierzanie, zadowolenie, zdumienie i wiele innych. Chłopiec, który niedawno został przydzielony do domu dziecka, który niedawno dowiedział się o śmierci matki, zaraz po stracie ojca, który nie wykazywał najmniejszych chęci do robienia czegokolwiek. Wówczas zaczął intensywnie pracować. Przed jego twarzą formowała się armia papierowych zwierząt. Kolorowe, idealne, lecz najpiękniejszy był łabędź, niebieski ptak z origami. „To dla ciebie”, usłyszałam tak nieznajomy do tej pory głos, a fantastyczne papierowe dzieło, które przyciągnęło moją uwagę, powędrowało w moim kierunku. Biorąc je z niewielkich, kruchutkich rączek, spojrzałam ze zdumieniem na chłopca, nie czując nawet, że w oczach zebrały mi się łzy.

Dzwonek telefonu rozgonił całe wspomnienie, zniknęło niczym mała delikatna chmurka.

— Renata Bednarek, słucham?

— Z tej strony Andrzej Wieczorek, lekarz Feliksa. Myślę, że powinniśmy porozmawiać — usłyszałam.

5 Feliks Zabłocki

Intensywna zieleń wręcz razi w oczy. Szum spadającej wody sprawia, że każdy mięsień mojego ciała rozluźnia się, jakbym słuchał właśnie muzyki klasycznej. Zaraz do tego koncertu natury dołączają ptaki, egzotyczne ptaki, takie, których nikt poza mną nigdy nie słyszał. W tym cudownym świecie jestem sam, nikt mi nie przeszkadza. Mogę tu zamieszkać na zawsze.

— Ładne te twoje składanki. — Całe wyobrażenie nagle zamknęło się na jednej stronie, w jednym obrazku. Razem z nim wszystko to, co było takie piękne.

— To nie żadne składanki, tylko origami — zaprotestowałem.

— Och, przepraszam — odparła ironicznie Ala. — Nie chciałam cię urazić.

Jej magiczny uśmiech sprawił, że perspektywa rozgniewania się na tę dziewczynę wydawała się niemożliwa. Dzięki niemu nawet bolesny powrót do rzeczywistości nie był aż taki tragiczny.

— Znowu przeglądasz album ze zdjęciami rodziców? — zapytała już nieco poważniej.

W odpowiedzi uniosłem grubą książkę. Na okładce rozrastały się tropikalne lasy Amazonki, a jej górną część, niczym korona, wieńczył napis: „Ameryka Południowa: miejsca magiczne”.

— Nie wiedziałam, że lubisz takie albumy. Jak chcesz, to poproszę babcię, żeby następnym razem przyniosła kilka moich, też podróżniczych.

— Nie, nie trzeba. Myślę, że piękniejszych miejsc już na świecie nie ma — oświadczyłem.

Tamten lipcowy dzień wciąż siedział mi w głowie. Razem z moją mamą wybraliśmy się do miasta. Jako mały chłopiec miewałem różne humory. Potrafiłem być równie nieznośny, co wręcz kochany. Tamtym razem usłyszałem jednak od mamy propozycję, na którą natychmiast wyraziłem zgodę. „Jeśli będę się grzecznie zachowywał, w nagrodę pójdziemy do księgarni i dostanę taką książkę, jaką sobie zażyczę”. Perspektywa prezentu tak bardzo mnie motywowała, że przez prawie cały czas nie wydusiłem z siebie ani słówka. W pewnym momencie zmartwiona mama zapytała, czy coś mi dolega. Gdy poznała powód mej postawy, roześmiała się serdecznie. Wraz z wejściem do księgarni poczułem unoszący się w powietrzu przyjemny zapach tajemnicy. Rozstawione na szeregu półek księgi, wywarły na mnie wówczas niezwykłe wrażenie. Sztuka czytania jeszcze wtedy nie należała do moich mocnych stron, dlatego szukałem książki, w której byłoby dużo obrazków i niewiele tekstu. Nie do końca pamiętam, jakim sposobem zdołałem odnaleźć w tej fantastycznej dżungli album o najpiękniejszych zakątkach Ameryki Południowej. Niemniej z pewnością bardzo zafascynowały mnie ilustracje, które zawierał. Spojrzenie mamy dało mi do zrozumienia, że oczekuje ostatecznej, męskiej decyzji. Szybka piłka: „Ta mi się podoba”, potwierdziłem. Przez następne lata album pełen zdjęć zawsze zapraszał mnie w darmową eskapadę do lasów Amazonki, gdzie udawałem się najchętniej. Warunkiem skorzystania z opcji podróży było posiadanie wyobraźni. Tak niewiele. Album po dziś dzień stanowi dla mnie swoisty skarb. Trochę jak zdjęcia z rodzicami.

— Lubisz podróże?

Pytanie Ali nieco mnie zaskoczyło, ponieważ nigdy nie myślałem o tym, żeby gdzieś wyjechać. Pewnie głównie ze względu na moje zdrowie. Po krótkim namyśle odparłem:

— Jedynym „dalekim” miejscem, które dane było mi zwiedzić, jest Gdynia. — Właśnie tam zostało zrobione moje ulubione zdjęcie z mamą i tatą. — Poza tym przez większość życia nie opuszczałem granic Warszawy. Teraz to chyba nawet nie jest za bardzo możliwe — skwitowałem.

— Czy nigdy tak po prostu nie marzyłeś, żeby zwiedzać świat?

— Nie — opowiedziałem krótko.

Ala właśnie miała coś powiedzieć, lecz przerwała jej pielęgniarka, która, otworzywszy drzwi sali, poszukała mnie wzrokiem i powiedziała:

— Doktor Wieczorek prosi cię, żebyś przyszedł do jego gabinetu.

— Pewnie chodzi o wyniki badań — stwierdziłem.

Pierwszy raz w życiu poczułem, że czeka mnie coś bardzo niedobrego. Nim wyszedłem z pomieszczenia, usłyszałem głos przyjaciółki:

— Będzie dobrze!


Dźwięk tykającego zegara niezręcznie wypełniał cały pokój mojego lekarza. Wszystko wokół sprawiało wrażenie, jakby utknęło gdzieś w czasoprzestrzeni, w bezruchu. Siedząca po mojej lewej stronie pani Renata, dyrektorka domu dziecka, do którego mnie przydzielono, starała się sprawiać wrażenie spokojnej, opanowanej. Było to jednak tak nieudolne jak próba zatuszowania makijażem czerwonych od płaczu i zmartwienia oczu. Z kolei doktor Wieczorek wlepił wzrok w arkusz kartek leżących na jego drewnianym biurku. Jedna z nich była przedziurawiona i pomazana. Okulary na nosie lekarza sprawiały wrażenie niewyobrażalnego ciężaru. Czekałem na pierwszy ruch z ich strony. Zbyt często to ja brałem sprawy w swoje ręce. Wiedziałem zresztą, że zaraz przekażą mi wiadomość o jakiejś niewyleczalnej chorobie, zatem byłem gotowy na wszystko. Zadanie tych dwojga dorosłych ludzi polegało jedynie na poinformowaniu mnie, dziecka, o stanie zdrowia — to wcale nie tak dużo. Panującą ciszę zakłócił w końcu głos doktora Wieczorka:

— Feliks, nie mam dobrych wieści.

— Zdążyłem się domyślić — odparłem.

— Wyniki tomografii są niemal takie same jak poprzednie. Oznacza to, że na twoim mózgu faktycznie znajduje się guz. Niestety, nie można go usunąć operacyjnie. — Na chwilę przerwał, po czym podjął: — Rodzaj tego guza nie pozwala także na jakiekolwiek inne skuteczne leczenie. Co gorsza, nie mamy żadnej deski ratunku, która dawałaby jakąkolwiek nadzieję na to, że…

— Pamiętaj, że nie jesteś sam — wpadła w słowo Bednarek. — Wszyscy bardzo wierzymy w twoje wyzdrowienie. Ten guz sam może odpuścić, tak mówił pan doktor — tłumaczyła histerycznie.

— W takim razie pozostaje nam tylko liczyć na cud — skwitowałem

Natychmiast poczułem na sobie zaskoczone spojrzenia dyrektorki domu dziecka i lekarza. Było w nich coś takiego, co sprawiało wrażenie, jakbym sprezentował im twarde lądowanie, zimny prysznic albo jak to się tam nazywa. Jednocześnie nie byli w stanie zaprzeczyć mojemu spostrzeżeniu. Wiedzieli, że to prawda, może dobitna, niemniej mająca swoje potwierdzenie.

— Można się modlić — zauważyłem. — Wierzycie w Boga? — Szczerze, to nie wiem skąd wzięło mi się to pytanie. Widać jednak było, jak bardzo zaskoczyło je moich rozmówców.

— Tak, oczywiście — potwierdziła pani Bednarek. Skinieniem głowy zawtórował jej także doktor Wieczorek.

— Więc dlaczego mówicie, że nie ma nadziei? Bóg może wszystko.

Dwoje dorosłych ludzi wyglądało teraz niczym para pokornych gimnazjalistów, słuchających uwagi księdza proboszcza. Nie planowałem tego, samo jakoś tak wyszło.

— To wszystko, co chcieli mi państwo przekazać? — zapytałem.

Niemogący wydusić z siebie słowa lekarz, jedynie kiwnął głową. Wstałem, podziękowałem za rozmowę, po czym spokojnie wyszedłem z gabinetu.

6 Renata Bednarek

Jak mogliśmy do tego dopuścić? Powinniśmy dać temu dziecku wyraźny sygnał, że ma w nas wsparcie, a zamiast tego zaprezentowaliśmy mu przykład naszej nieporadności i, co gorsza, ujawniliśmy, jak bardzo się boimy.

Zanim wszedł do pokoju, miałam przygotowany plan rozmowy. Kiedy jednak Feliks usiadł obok mnie, moje ciało zdrętwiało, nie byłam zdolna do wypowiedzenia choćby jednego słówka. Pewnie nawet zauważył, że płakałam. Lekarza też sparaliżowało. Choć gdyby nie on, nie wiem, czy ta rozmowa w ogóle by się zaczęła. Spokojnie tłumaczył chłopcu, co oznaczają wyniki badań, aż do momentu, w którym o mały włos nie wypalił, że Feliks najprawdopodobniej umrze. Umawialiśmy się — to należy przemilczeć. Dlatego wkroczyłam do akcji. Rzuciłam coś o wsparciu… Kolejny dowód nieporadności. Efektem tej głupiej rozmowy było to, że Feliks po raz kolejny zawstydził nas swoją dojrzałością.

— Przepraszam. — Głos doktora Wieczorka wyraźnie zdradzał rozczarowanie. — Nie tak chciałem to rozegrać, popełniłem wiele błędów.

— Oboje popełniliśmy wiele błędów — poprawiłam. — Zbyt wiele.

Po chwili zastanowienia wzięłam do ręki szklankę z parującą kawą. Jeszcze kilka godzin temu nie miałam na nią najmniejszej ochoty. Teraz jednak chciałam za wszelką ceną zrobić coś ze swoimi rękoma. Złożone na biurku, przypominały mi moją bezsilność.

— Co teraz będzie z Feliksem? — zapytałam, nie odrywając wzroku od napoju.

Po chwili zawahania, lekarz odparł:

— Trzeba liczyć na cud, pani Renato. I dużo się modlić.

Widocznie doktor Wieczorek też musiał się czymś zająć, ponieważ chwycił za długopis po to, by znaczyć na małej, niebieskiej karteczce niezrozumiałe wzorki.

— W tym szpitalu leczyłem już bardzo dużo śmiertelnie chorych dzieci — powiedział. — Często rodzice postanawiali spełnić niektóre marzenia swoich pociech, na przykład ostatnio do pewnego małego pacjenta przyjechało kilku piłkarzy Legii Warszawa, ktoś też zaprosił jakiegoś piosenkarza do swojej córki. Może Feliks także ma jakieś marzenie?

Pytanie lekarza dało mi bardzo dużo do myślenia.

7 Feliks Zabłocki

Przez całe popołudnie rozmyślałem nad słowami lekarza. Nie mogę powiedzieć, że jakoś szczególnie one na mnie wpłynęły. Przecież już wcześniej spodziewałem się podobnej diagnozy. Moją uwagę bardziej skupiła inna kwestia: co dalej? Skoro przesądzono już o moim losie, skoro powiedziano, że umrę i nie ma na to żadnej rady, to na co właściwie mam teraz liczyć? Co robić? Wszelkie próby leczenia są skazane na porażkę. Jak wykorzystać ten czas, który jeszcze mi został? No właśnie, zapomniałem się zapytać, ile dni dzieli mnie od śmierci.

Nieco szorstka jeszcze pościel zdradzała, że podmieniono ją, podczas gdy byłem u doktora Wieczorka. Powoli podniosłem głowę i spojrzałem na zegarek wybijający cosekundowy rytm. 20:47. Zamknąwszy oczy, ponownie spróbowałem usnąć, jednak po kilku minutach zdałem sobie sprawę, że to nie ma sensu.

Niezdarnie zsunąłem się ze szpitalnego łóżka, szurając po podłodze stopami w poszukiwaniu kapci. Gdy w końcu dopiąłem swego, z ciekawością spojrzałem na otaczających mnie sąsiadów. Na sali ustawiono sześć łóżek. Ja leżałem w środkowym, po lewej stronie od wejścia. Po swej prawicy ujrzałem drzemiącego spokojnie dziesięcioletniego Wojtka. Całkiem fajny z niego chłopak, tylko trochę nieśmiały. Po drugiej stronie nie było nikogo — wolne miejsce oczekujące na nowego pacjenta. Naprzeciwko, bliżej okna, rezydowała Oliwia. Była to osoba, która całymi dniami siedziała z nosem w telefonie, całkowicie odizolowana od rzeczywistości. Jakiekolwiek próby nawiązania z nią kontaktu zawsze spalały na panewce. Łóżko znajdujące się przy samej ścianie należało do Emilii. Cóż mogę o niej powiedzieć? Ja czytałem dużo, nawet bardzo, lecz Emilia te książki wręcz pochłaniała. Szczególnie lubowała się w romansach oraz powieściach science — fiction. Pomiędzy tymi dziewczynami swoje małe „królestwo” miała oczywiście Ala — jedyna osoba, z którą można było nawiązać jakąś konstruktywną dyskusję. Akurat spała, choć myślę, że gdybym ją nagle obudził, to z miejsca zaczęłaby trajkotać na wszelkie możliwe tematy. Oj tak, Ala jest osobą komunikatywną, bez dwóch zdań. I chyba jedyną z tamtej sali, z którą pogadałem dłużej niż cztery minuty.

Powoli, żeby nie obudzić śpiących (bądź jedynie udających, że śpią) towarzyszy mej niedoli, opuściłem pomieszczenie. Świetlówki rzucały blade światło na całej długości szpitalnego korytarza. Jak zwykle o tej porze wszędzie panowała cisza, mącona co jakiś czas nieznaczącym szumem rozmowy dobiegającym z poszczególnych pomieszczeń. Taka klasyczna rzeczywistość widziana oczami przeciętnego pacjenta. Ogólnie rzecz biorąc, cała placówka poświęcona była leczeniu dzieci, zatem znaczna część korytarzy swoimi wielobarwnymi malowidłami próbowała wprowadzić nastrój spokoju, a przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Jednak na moim oddziale ściany pokryte były grubą warstwą miętowej farby, identycznej do tej, którą można zauważyć w gabinecie doktora Wieczorka.

— Coś się stało? — usłyszałem.

Odwróciwszy się, ujrzałem panią Młynarczyk — niską, nieco krępą pielęgniarkę ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy.

— Nie — zaprzeczyłem. — Ja tylko chciałem rozprostować kości.

— Hmm… A może masz ochotę na herbatę? Malinową, tą samą co ostatnio — zachęciła.

— Jeżeli nie sprawi to pani kłopotu, to jak najbardziej — stwierdziłem.

Herbaciane spotkania w pokoju pielęgniarek od pewnego czasu stały się regularnym urozmaiceniem mego codziennego, szalenie nudnego życia. Zaproszenie zawsze otrzymywałem właśnie od pani Młynarczyk. Zdołałem już nieco ją poznać. To kobieta o niezwykłym sercu, którą zesłał zapewne Pan Bóg we własnej osobie, aby takim ludziom jak ja, pokazywała świat z innej, piękniejszej perspektywy.

Czasami w pokoju rezydowały inne pielęgniarki, które przyjmowały mnie równie ciepło oraz chętnie zabawiały rozmową na tematy zupełnie niezwiązane ze szpitalem. Nie trudno się domyślić, że robiły to celowo. Może one też zostały zesłane przez Pana Boga?

Niemniej dzisiaj dyżur pełniły tylko dwie panie. Jedna z nich, Ciocia Ania (niestety nie wiem skąd to określenie, już funkcjonowało, kiedy przyszedłem do szpitala), odwiedzała właśnie pacjentów we wszystkich salach, pytając o ich samopoczucie.

Czy tylko ja uważam, że te kobiety to stąpające po ziemi anioły?

Pomieszczenie pielęgniarek nie było zbyt duże, zapewne nieco mniejsze od tego, w którym mieściło się moje łóżko. Było w nim jednak trochę inaczej. Przytulniej. Zaryzykuję stwierdzenie, że prawie jak w domu.

Przed moimi oczyma wylądował właśnie niebieski ceramiczny kubek, opleciony korowodem przypadkowych wzorków.

— Dobrze wiesz, Felek, że chętnie poczęstowałabym cię jakimiś słodyczami, ale bez zgody doktora Wieczorka…

— …jest to niemożliwe — dokończyłem, wieńcząc całą wypowiedź szerokim uśmiechem.

— No właśnie — potwierdziła pielęgniarka. — Jak się czujesz?

— Tak naprawdę, mógłbym śmiało powiedzieć, że jestem zupełnie zdrowy, gdyby nie guz. To taka tykająca bomba, która może eksplodować w każdej chwili i z każda minutą coraz bardziej wyniszcza mój organizm. Robi to jednak na tyle powoli, że właściwie niczego nie czuję — wytłumaczyłem.

Po chwili ciszy, pani Młynarczyk podjęła:

— Boisz się?

— Nie, ale od kilku godzin towarzyszy mi dziwne uczucie niepewności. Już dawno pogodziłem się z faktem, że mogę umrzeć, ale to wszystko jakoś tak bezsensownie się układa. Nie wiem, czego mam teraz oczekiwać. Chyba jedynie cudu.

— Cuda się zdarzają — odparła pielęgniarka, po czym wstała, by zalać gorącą wodą, leżącą w kubku torebkę herbaty. — Trzeba w nie tylko bardzo mocno wierzyć.

Tak, jasne, słyszałem tę śpiewkę co najmniej tysiąc razy i, będąc do bólu szczerym, przyznam, że ja po prostu nie umiałem wierzyć w takie rzeczy. To, co wydawało się być przesądzone, było dla mnie już sprawą podrzędną. Nie chodzi tu o pesymizm czy optymizm. Uważałem siebie za twardo stąpającego po ziemi realistę, czyli człowieka, który ma największe szanse na przeżycie w XXI wieku, choć w mojej sytuacji wydawało się to być nieco abstrakcyjnym, a wręcz groteskowym stwierdzeniem.

— Rozmawiałam z doktorem Wieczorkiem. Ustaliliśmy, że zapytam cię o pewną kwestię, w końcu bardzo dobrze się rozumiemy. Jesteś szalenie inteligentnym, młodym człowiekiem, dlatego nie zamierzam odgrywać przed tobą żadnego teatru — i tak byś się domyślił, o co chodzi. Zapytam więc wprost: czy masz jakieś marzenie, które chciałbyś zrealizować?

— Skąd takie pytanie?

— Chodzi o to, że istnieje cała armia fundacji specjalizujących się w spełnianiu życzeń osób ciężko chorych. Los wystarczająco pokrzyżował twoje drogi, dlatego w mojej opinii, zasłużyłeś sobie przynajmniej na taki mały drobiazg jak realizacja marzenia — powiedziała, robiąc przy tym zupełnie poważną minę.

Ta kwestia mocno mnie zaskoczyła. Nigdy nie myślałem o tym, czego bym pragnął lub potrzebował do pełni szczęścia. Muszę jednak przyznać, iż podobna perspektywa wyglądała niezmiernie apetycznie.

— Więc, Feliksie, posiadasz jakieś skryte marzenie? — zapytała pani Młynarczyk.

— Czy mam odpowiadać już teraz?

— Nie, oczywiście, że nie. Proszę cię tylko, abyś dał mi znać, jeśli coś zdecydujesz — poprosiła.

— Ma pani moje słowo — zapewniłem.

Patrząc na ciepły uśmiech pielęgniarki, sięgnąłem po kubek z herbatą. Intensywny, malinowy smak mimowolnie nasunął mi na myśl wiosenny spacer po lesie, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Kiedy miałem jeszcze oboje rodziców. Śpiew ptaków, kojąca zieleń z każdej strony, świeże powietrze i w końcu niewielki krzew z różowymi owocami, rosnący w cieniu drzew. Moje myśli szybko jednak wróciły do niewielkiego pomieszczenia w jednym z warszawskich szpitali.

— A jakie jest pani marzenie? — zagaiłem.

— Oj Felek, tyle życzeń, ile zdołałabym sobie wydumać, to ty nawet nie masz pojęcia. Ot, na przykład chciałabym, żeby na świecie skończyły się wszystkie wojny. Sam chyba rozumiesz, że wojna to taki głupi spór pomiędzy ludźmi pragnącymi władzy — oni wydają rozkazy, zarządzają, ale nie oni ponoszą konsekwencje, tylko niewinni cywile oraz żołnierze.

— Mój tata był żołnierzem. Wysłali go do Afganistanu — zauważyłem. — Zginął podczas jednego z zamachów.

Nagle pożałowałem, że o tym wspomniałem.

— Przykro mi, nie wiedziałam.

— Ależ nic się nie stało — zapewniłem. — Tak po prostu czasami bywa.

Za oknami już na dobre zapadł zmrok. Gdy zajrzałem do swego kubka, przekonałem się, że już nic w nim nie ma. Zerknąłem na panią Młynarczyk i powiedziałem:

— Chyba już na mnie czas. Bardzo pani dziękuję za herbatę. — W odpowiedzi pielęgniarka jedynie skinęła głową.

Nim jednak opuściłem pokój, usłyszałem:

— Feliks, pamiętaj tylko o marzeniu.

— Oczywiście, przemyślę to — odparłem, po czym wyszedłem na korytarz.

8 Edward Krajewski

Kiedy bogato zdobiony zegar na ścianie restauracji wybił dwudziestą, poczułem, jak bardzo upadłem w hierarchii wydawnictwa. Niegdyś spóźnienie Leszka byłoby nie do pomyślenia. Jednak tego dnia minęło już ponad pół godziny od umówionej pory spotkania, a przedstawiciela wydawnictwa jeszcze nie było Dawniej zabiegano o mnie, otrzymywałem oferty sowicie opłacanych posad u konkurencji, zatem moi obecni pracodawcy nie mogli sobie pozwolić na takie niedociągnięcia. Wtedy byłem całkiem szanowanym dziennikarzem. Teraz znaczyłem już tyle co nic. Podejrzewam, że z miłą chęcią by się mnie pozbyli. Niestety, wciąż wiązała ich umowa.

— Czy coś panu podać? — zapytał kelner.

— Nie, jeszcze chwilę zaczekam — zapewniłem.

Młody chłopak skinął jedynie głową, po czym oddalił się od mojego stolika. Zauważyłem, że siedząca naprzeciwko kobieta co jakiś czas spogląda w moją stronę, zupełnie jakby ktoś jeszcze na tym świecie kojarzył Edwarda Krajewskiego…

Drzwi lokalu otworzyły się z niemałym impetem i do środka wpadł Leszek Krakowiak. Oczywiście najpierw jego duży brzuch, potem on sam. Rozglądając się wokół, sprawiał wrażenie dziecka zagubionego we mgle. Aby nie przedłużać bardziej tego wieczoru, powoli podniosłem się z krzesła. Na mój widok, zatroskany wyraz twarzy Leszka zmienił się w to, co widywałem za każdą wizytą w wydawnictwie — nieograniczoną pewność siebie, choć była to tylko taka głupiutka maska, mająca mnie zmylić, a przede wszystkim dać do zrozumienia, że to nie ja rozdaję karty.

Przysadzisty mężczyzna z trudem opadł na siedzenie, nie trudząc się nawet, by wyciągnąć rękę na powitanie. Jego nienagannie ułożona fryzura nieco ucierpiała podczas zażartej walki z mocnymi podmuchami wiatru. Niemniej wąsy jak zwykle były w dobrej kondycji — sprawiały, iż czułem się, jakbym siedział naprzeciwko Lecha Wałęsy.

— Coś ci wypadło? — bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.

Dochodzący do siebie Leszek z pewnym otępieniem spojrzał w moją stronę, zrzucając na moment maskę wszechmogącego biznesmena. „Nie opuszczaj gardy”, pomyślałem.

— Co? A, tak, faktycznie. Na mieście były korki, a poza tym i tak musiałem zostawić samochód jakieś dziesięć minut drogi stąd — wytłumaczył.

— Chciałeś pogadać — zauważyłem.

— Edziu, gdzie tak pędzisz? Spokojnie, najpierw coś zjemy. Jestem głodny jak wilk.

Z zażenowaniem patrzyłem na swojego rozmówcę, zamawiającego u kelnera niesamowitą ilość jedzenia. W pewnym momencie pomyślałem nawet, że może jemu się wydaje, iż to ja mam być fundatorem tego spotkania. Dla pewności ostrzegłem:

— Leszek, bo pieniędzy ci nie starczy.

— Daj spokój. — Zrobił urażoną minę.

Gdy młody chłopak, ten sam, który wcześniej pytał o zamówienie, spojrzał w moim kierunku, rzuciłem:

— Poproszę spaghetti bolognese i jeszcze jedną szklankę wody.

— Zaraz, zaraz — wciął się Leszek. — Jak ty zamierzasz się tym najeść? Dla tego pana poproszę jeszcze polędwiczkę wieprzową faszerowaną śliwkami z sosem rozmarynowym oraz lampkę tego samego wina, co moje. — Spojrzawszy na mnie, szybko uzupełnił: — Ja płacę.

Kiedy, obarczony naszymi zachciankami, kelner oddalił się w kierunku kuchni, zwróciłem się do Leszka:

— Miałeś jakąś ważną sprawę. Chodzi o ten artykuł? Jeżeli tak, to spokojnie, nanoszę ostatnie poprawki.

Leszek pokręcił głową.

— No dobrze, skoro tak bardzo jesteś ciekawy, to wytłumaczę, o co chodzi. Pangea ostatnimi czasy traci czytelników. Nasze zyski powoli zaczynają zrównywać się z wydatkami. W najbliższym czasie szykuje się poważna redukcja składu gazety. Przykro mi to mówić, ale jesteś jedną z pierwszych osób do odstrzału.

— Chcecie mnie zwolnić.

— Nie tak od razu — zaprzeczył. — Dobrze wiesz, że nasza współpraca uwarunkowana jest kontraktem. Nie możemy tak po prostu cię wywalić, ponieślibyśmy zbyt duże koszty.

— O tak, bardzo sympatyczny argument — zauważyłem.

— Edziu, my nie chcemy się ciebie pozbyć.

— W takim razie czego ode mnie chcesz? — podniosłem nieco głos.

— Chcemy nawiązać współpracę. Nie taką jak teraz. Nową. Jesteśmy zdecydowani podpisać następną umowę, lepiej płatną. — Leszek zrobił minę, jakby dopiero co wyłożył na stół asa.

— Gdzie haczyk? — zapytałem bez zastanowienia.

Mężczyzna z pokaźnym wąsem schował na moment twarz w dłoniach, po czym zrobił jedną z tych min, jakich używa się do rozmowy z dzieckiem.

— Wszyscy pamiętają twoje zasługi. Byłeś kiedyś najlepszym dziennikarzem podróżniczym w Polsce, zdobyłeś multum nagród. Największym sukcesem okazała się wyprawa na Mount Everest oraz wędrówka przez Saharę — te reportaże na długo zapiszą się w historii publicystyki. Chcemy, abyś znów wrócił na szczyt. Te drobne felietony, które piszesz raz na miesiąc, zrobiły się po prostu nudne.

— Co mam w takim razie robić?

— Powtórzyć swój wyczyn. Chcemy, abyś wyruszył w kolejną podróż, gdziekolwiek chcesz, a następnie napisał o niej jakiś porządny reportaż. Tylko tyle. Jestem pewien, że jeśli zdecydujesz się na to, niechybnie odzyskasz koronę najlepszego dziennikarza kraju. Co o tym sądzisz?

Na moment między nami zapanowała cisza. Wokół rozbrzmiewał szum toczących się konwersacji. Na stole pojawiły się zamówione dania. Zdecydowaną większość talerzy ustawiono po stronie Leszka. Ten z apetytem chwycił za sztućce, pozostawiając mnie sam na sam ze spaghetti bolognese, apetycznie wyglądającą polędwiczką wieprzową oraz toczącą się wojną myśli.

Zajadający się swoimi pysznościami Leszek, nawet nie zaprzątał sobie mną głowy. Kiedy jednak z talerzy zniknęło wszystko, co do listka sałaty, podniósł na mnie wzrok i powiedział:

— To jak? Podjąłeś już decyzję?

— Skąd miałbym wziąć pieniądze na taką podróż? Rozumiem, że Bieszczady nie wchodzą w grę?

— O pieniądze się nie martw. Wydawnictwo o to zadba. W zamian chcemy reportażu z miejsca, do którego nikt jeszcze nie dotarł. Najlepiej gdzieś na drugim końcu świata.

— Mógłbyś uściślić?

— To ty tu jesteś podróżnikiem — odparł. Podnosząc się z krzesła, dodał: — Twoje milczenie uznaję za odpowiedź twierdzącą. Do końca tygodnia masz wysłać mi na maila plan wyprawy.

Poklepał mnie po plecach, zostawił na stole pieniądze i wyszedł.

9 Feliks Zabłocki

Zbudził mnie przyjemny, niezwykle melodyjny śpiew ptaków dobiegający zza uchylonego okna. Gdy powoli uniosłem głowę, zauważyłem, że zegarek wskazywał dziesięć minut po dziewiątej. Zwykłem sypiać najpóźniej do ósmej, jednak miniony dzień wyraźnie odbił na mnie swoje piętno. W końcu niezbyt często zdarza się otrzymać wiadomość o zbliżającej się śmierci…

Po sali w białym fartuchu przechadzała się Ciocia Ania i kilka innych pielęgniarek, których jeszcze nie znałem.

— O, dobrze że już się obudziłeś. Proszę, smacznego — powiedziała jedna z nich, kładąc na szafce obok mego łóżka tackę z jedzeniem.

Grzecznie podziękowałem, czując jak burczy mi w brzuchu. Niechybnie wziąłem się za posiłek. Może nie był zbyt dobry, ale chociaż zdołałem zaspokoić głód.

Kiedy już najadłem się do syta, zauważyłem, że w pokoju, oprócz mnie, obecna była tylko Ala. Wlepiwszy w moją stronę swe duże, brązowe oczy, badawczo się przyglądała.

— Coś nie tak? — zapytałem, czując się nieswojo.

— Nie, wszystko w porządku.

— Dlaczego więc tak na mnie patrzysz? Czuję jakbym zrobił coś złego.

— A zrobiłeś?

— Nie miałem okazji.

— Zatem z pewnością zdradzisz mi, gdzie wczoraj wieczorem wymknąłeś się na dobre pół godziny — stwierdziła, uśmiechając się przy tym złośliwie.

W odpowiedzi posłałem jej tylko tajemnicze spojrzenie. Chyba źle je zinterpretowała.

— Jak się nazywa?

— Kto?

— No ta, co wczoraj u niej byłeś. — Cierpliwość dziewczyny powoli się kończyła, lecz uśmiech nie znikał.

— Dominika — odparłem, wiedząc już w jak groteskowym kierunku zmierza ta rozmowa.

Na moją odpowiedź Ala zrobiła pełną niedowierzania minę. Popatrzyła na mnie uważniej, a następnie z niepewnością zapytała:

— Serio? U tej jędzy? Przecież ona jest starsza od ciebie o jakieś trzy lata, a poza tym naprawdę nie wiem, co ci się w niej podoba.

— Obawiam się, że jest dużo bardziej starsza. — Widząc dezorientację na twarzy Ali, dodałem: — Wczoraj znowu byłem u pani Dominiki Młynarczyk, tej pielęgniarki, na herbacie.

Reakcja dziewczyny była, jakby to powiedzieć, nieokreślona. Coś na kształt ulgi połączonej z odrobiną wstydu, radości, może nawet szczęścia.

— Pewnie wypytywała cię na temat choroby?

— Może.

— No powiedz, co ci szkodzi.

— Jak będę chciał, to powiem.

— Nie bądź taki.

Szczerze mówiąc, nie miałem żadnego problemu z przekazaniem jej szczegółów wczorajszej rozmowy, ale niecierpliwość Ali podsunęła mi pewien pomysł.

— Powiem ci wieczorem — zawyrokowałem.

— Jak to? Mam czekać tyle godzin? — pytała, pozorując się na osobę wielce pokrzywdzoną — byłaby z niej świetna aktorka.

— Nie wytrzymasz? — dolałem nieco oliwy do ognia.

— Wieczorem już nie będę chciała wiedzieć — rzuciła, po czym położyła się na łóżku i zamknęła swoje myśli w książce, traktując mnie jak powietrze. To taki typowy syndrom kobiecego focha. Mogłem się założyć, że wieczorem i tak zapyta, czego chciała pani Młynarczyk.

Perspektywa nawiązania kontaktu z Alą przez najbliższe kilka godzin wydawała się być niemożliwa, toteż, nie marnując dnia, wyszedłem z sali i skierowałem swe kroki w stronę „pokoju rozrywki”. Było to zapewne najciekawsze i najbardziej niepasujące do reszty pomieszczenie w całym szpitalu. Ściany nie nosiły już miętowego koloru, a bardzo przyjemnego dla oka błękitu. Tuż pod sufitem, ozdobione były białymi obłokami, symbolizującymi niebo. Gdzieniegdzie wisiały plakaty z przeróżnymi postaciami, takimi jak Batman, reprezentacja Polski w piłce nożnej czy, najbardziej nielubiany przez chłopców, a ubóstwiany przez dziewczyny, wizerunek Justina Biebera. Słyszałem nawet, że kiedyś zbierano podpisy w całym szpitalu, żeby podobizna gwiazdora zniknęła ze ściany. Ostatecznie nic to nie dało. Pominąwszy ten szczegół, wszystko w pokoju było naprawdę fajne. Elementem najbardziej przyciągającym uwagę małych pacjentów, był oczywiście ogromny telewizor podłączony do PlayStation. Obok konsoli wzniesiono wieżę z pudełek od gier wideo. Poza tym w jednym z kątów pomieszczenia usytuowano długi granatowy stół, na którym zawsze znajdowały się przybory do rysowania, malowania czy innych prac plastycznych. Rozstawione wzdłuż ścian regały, skrywały różne ciekawe skarby. Półki uginały się od ciężaru książek i gier planszowych. Podłogę ozdobiono ogromnym dywanem dla dzieci, na którym rozciągała się sieć ulic oraz zabudowań. Mam wrażenie, że ciekawi świata znaleźliby w tym pomieszczeniu dosłownie wszystko.

Tak, jak się spodziewałem, zastałem tam chłopaków, których zdążyłem poznać od momentu pojawienia się w szpitalu.

Jednym z nich był Antek, chociaż wszyscy wołali na niego Tosiek. Tosiek zyskał moją przyjaźń bardzo szybko, ponieważ jako pierwszy podszedł do mnie z wyciągniętą ręką i przywitał kilkoma ciepłymi słowami. Szybko dostrzegłem w nim osobę niezwykle towarzyską, otwartą na innych oraz, co ważne, bardzo tolerancyjną. Lubił rozmawiać ze wszystkimi o wszystkim, nie miało dla niego znaczenia pochodzenie rozmówcy, wyznawana przez niego religia czy chociażby poglądy. Ważne, ażeby tylko znaleźć nić porozumienia. Tosiek był prawdziwą duszą towarzystwa. W nawiązywaniu znajomości nie przeszkadzała mu także jego choroba. Nie jestem do końca pewien, ale chyba mukowiscydoza. W każdym razie, co chwila musiał się inhalować, gdyż w przeciwnym wypadku mógłby się udusić.

Kamil z kolei to najbardziej tajemniczy kompan. Niewiele się odzywał, czasami nawet miałem wrażenie, że przebywa w kompletnie odległym świecie. Mimo to bardzo chętnie spędzał czas w naszym towarzystwie i słuchał prowadzonych przez nas konwersacji (przecież nie mogłem w kółko gadać z jedną i tą samą dziewczyną, oszalałbym). Poza nami nie miał nikogo znajomego. Kamil był taki skryty, ponieważ cierpiał na zespół Aspergera. Nie zmienia to jednak faktu, że niezwykle uprzejmy i dobry z niego chłopak.

Ostatni z naszej paczki, Hubert, to największy kujon świata. Oczywiście tak tylko żartuję, chociaż ulubionym zajęciem Huberta było czytanie podręczników do fizyki i chemii. Kiedyś chwalił się nam prezentem od taty: książką autorstwa Stephena Hawkinga, jednego z najwybitniejszych uczonych naszych czasów. Niech nikogo jednak nie zmyli ta szopka! Poza tym, że mój przyjaciel pozjadał wszystkie rozumy świata, momentami bywał szalenie wyluzowany. Do szpitala przyszedł całkiem niedawno, a już rozmawiał z każdą dziewczyną. Swoją drogą ciekawe, czy zdążył zaczepić Alę? W związku z powyższym, zwykliśmy na niego wołać „zakochaniec”, jednakże nie sprawiało mu to bynajmniej żadnego kłopotu. O chorobie Huberta mogę powiedzieć niewiele, tylko tyle, że miał problemy z sercem.

— Siemasz, coś taki zamyślony? — przywitał mnie Antek.

— Mam pewien dylemat, potrzebuję waszej pomocy — wytłumaczyłem, podając rękę każdemu z przyjaciół.

Brązowe oczy Huberta przeskanowały mnie od góry do dołu, po czym rzekł:

— Chodzi o dziewczynę? Jeżeli tak, zaraz ci wszystko wytłumaczę. Ich nie da się zrozumieć. Mówią jedno, myślą inne. Mam na myśli to, że im nigdy nie dogodzisz, a ponadto…

— Nie, nie o to mi chodziło — przerwałem.

— Problemy z nauką? Jeśli fizyka sprawia ci…

— Nie mam problemów z nauką — przerwałem ponownie.

— Aha! Tu cię mam! Zbroiłeś coś i nie wiesz, jak się z tego wyplątać?

Trzeci strzał Huberta również okazał się niecelny.

— W takim razie poddaję się. Mów, co jest grane. Chyba że koledzy też chcieliby spróbować swych sił w zgadywance?

W odpowiedzi Tosiek pokręcił jedynie głową, a Kamil nawet nie oderwał uwagi od składania kostki Rubika. Uznawszy to jako zezwolenie do zabrania głosu, podjąłem:

— Jedno pytanie: jakie jest wasze największe marzenie?

Wtem zapadła głucha cisza. Zafrasowane miny kolegów zdradzały, że trybiki w ich głowach pracują na pełnych obrotach. Niespodziewanie, jako pierwszy odpowiedzi udzielił Kamil:

— Chciałbym, żeby żadna zagadka nie miała przede mną tajemnic. — Palce chłopaka znów zaczęły intensywnie pracować nad ułożeniem kolorowej zabawki, zsuwając wszystko inne na dalszy plan.

— Marzę o zdobyciu Nagrody Nobla za szczególne osiągnięcia w dziedzinie fizyki kwantowej oraz mieć szczęśliwe życie — odparł Hubert.

Teraz nasze oczy zwróciły się w stronę Antka. Ten, myśląc jeszcze przez kilka chwil, odparł w końcu:

— Ja najchętniej zażyczyłbym sobie wehikuł czasu. To byłaby super sprawa, nie sądzicie? Można przenieść się w każde miejsce, w każdym czasie. Niestety istnienie takiego urządzenia jest bardzo mało prawdopodobne. No, chyba że o czymś nie wiemy, Hubert?

— Na razie o tym nie myślałem — odparł, uśmiechając się od ucha do ucha.

Po chwili nasze oblicza również rozjaśnił wyraz radości. Z drugiego końca pomieszczenia dobiegał wesoły, donośny śmiech najmłodszych pacjentów grających w jakąś planszówkę.

— Można wiedzieć, do czego potrzebna ci taka wiedza? — zapytał Tosiek.

— Bo sam zastanawiam się nad swoim marzeniem i nie bardzo wiem, co nim jest.

— Hmm… trudna sprawa — skwitował Hubert.

— Racja, będziesz musiał solidnie przeczesać swój umysł. Może akurat coś znajdziesz — zaproponował Antek.

Zrezygnowany skinąłem jedynie głową, po czym postanowiłem zmienić temat rozmowy. Nasza konwersacja trwała jeszcze dobrą godzinę, pogadaliśmy trochę o książkach, filmach, a na koniec wysłuchaliśmy Huberta, który uraczył nas garścią ciekawostek związanych z fizyką kwantową…

Reszta dnia minęła szybciej niż szkolna lekcja matematyki, takie przynajmniej miałem wrażenie. Zaraz po południu zjadłem jeszcze obiad, trochę poczytałem, a później pogadałem z wolontariuszami. Są to młodzi, zaledwie dwudziestokilkuletni, ludzie, którzy z własnej woli przychodzą do chorych dzieci w szpitalach i zajmują je rozmową albo zabawą. Po osiemnastej odwiedziła mnie jeszcze pani Bednarek. Przyniosła trochę owoców i jakieś książki. Przez cały ten czas Ala udawała, że ma mnie po dziurki w nosie i nie zamierza się w ogóle odzywać. Tak, jak przewidziałem, wytrzymała tylko do wieczora.

— To powiesz mi w końcu, co chciała od ciebie pani Młynarczyk? — zapytała.

Odłożywszy książkę na bok, rozejrzałem się po sali. Byli tam tylko Wojtek, który od kilkunastu minut mocno spał, oraz Oliwia — ze słuchawkami wetkniętymi w uszy, poza rzeczywistością. Będąc już całkowicie pewnym, że ta rozmowa pozostanie tylko między mną a Alą, odparłem:

— Wspominałem ci już o diagnozie doktora Wieczorka, prawda? — Dziewczyna kiwnęła twierdząco głową. — Mając na uwadze moją nadchodzącą śmierć (w tym miejscu podniosłem głos o pół tonu, gdyż Ala zamierzała właśnie wtrącić się i wmawiać na siłę, że nic takiego się nie wydarzy), lekarz i pani Bednarek, dyrektorka domu dziecka, postanowili spełnić moje marzenie — tak, aby umilić mi ostatnie miesiące życia — dodałem.

— Rozumiem, ale co z tym ma wspólnego pani Młynarczyk?

— Wysłali ją, żeby mnie przepytała. Niestety problem w tym, że nie byłem w stanie udzielić jej odpowiedzi.

— To znaczy, że nie wiesz, jakie jest twoje marzenie?

— No, nie bardzo. Oczywiście mógłbym wypalić coś o skoku ze spadochronem albo innej głupocie, ale nie zależy mi na tym. — Z rezygnacją spojrzałem na leżące obok mnie książki. Album ze zdjęciami — tak bardzo chciałbym, żeby rodzice tu byli. Życie nabrałoby sensu, nawet jeśli zostało mi go naprawdę niewiele. Na poduszce z kolei piętrzyły się kolorowe stronice albumu o Ameryce Południowej. To piękne, niepowtarzalne miejsce, tak bardzo chciałbym tam kiedyś trafić… Wtem coś mnie olśniło.

— Mam! — krzyknąłem.

Przestraszona Ala spojrzała na mnie ze zdziwieniem w oczach.

— Co masz?

— Wiem, jakie jest moje marzenie — mówiłem podekscytowany.

— Do konkretów, proszę.

— Wyruszę w podróż do Ameryki Południowej!

Mina dziewczyny, w przeciwieństwie do mojej, nie zdradzała nawet odrobiny entuzjazmu.

— Powodzenia — skwitowała, po czym zgasiła lampkę i poszła spać.

10 Edward Krajewski

Niechętnie spojrzałem na wznoszącą się u mego boku piramidę książek podróżniczych, które na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat osiągnęły największe sukcesy wydawnicze. Dobre recenzje, wyróżnienia, nagrody… Każda z nich mogła czymś się pochwalić. Moim zadaniem było znalezienie tego, co tak bardzo zwróciło uwagę czytelników, a przede wszystkim wyodrębnienie miejsc, które w tych książkach się pojawiały. Może właśnie tym sposobem odnajdę swój najbliższy cel? Geografia jest moją pasją od zawsze, potrafiłbym wskazać zapewne każde miejsce na kuli ziemskiej, a mimo to nie mogłem zdecydować się, gdzie wyruszyć w podróż. Musiało być to miejsce nieznane, może nawet legendarne, a przy tym niezwykłe.

Przeglądając pierwsze strony reportażu Jana Cabaja, poczułem pewne wyrzuty sumienia. Odkąd zacząłem swą przygodę z podróżowaniem, zawsze miałem pewność, że dobrze robię — uczucie to płynęło prosto z serca. Teraz jednak trapiło mnie wrażenie, jakbym czynił wszystko na siłę. Czy rzeczywiście wypaliłem się już zawodowo? Czy powinienem zrezygnować z pracy w gazecie i na zawsze zapomnieć o tym, co przeżyłem? Obawiałem się, że w ten sposób straciłbym sens swego istnienia, jakkolwiek to brzmi…

Zerknąłem na dyplomy ozdabiające ścianę oraz oprawione w ramki słowa uznania od wielu znamienitych osób, niepozwalające mi zostawić tej brzytwy, której chwyciłem się niespełna rok temu. Nie wiem, czy jeszcze się zanadto nie skaleczyłem, by ją puścić i popaść w zapomnienie. A może będę w stanie podźwignąć się, ażeby z powrotem stanąć na szczycie? Marzenia… głupie marzenia. Choć z drugiej strony po to właśnie są, aby mieć nadzieję i nie rezygnować, prawda?

Wziąłem ołówek w dłoń, po czym całkowicie oddałem się podkreślaniu ważnych fragmentów w wybranych książkach, próbując przy tym zagłuszyć wyrzuty sumienia.

11 Feliks Zabłocki

Kiedy tylko się obudziłem, od razu przed mymi oczyma pojawił się obraz dużego wodospadu otoczonego intensywnie zieloną roślinnością, zamieszkiwaną przez egzotyczne zwierzęta gdzieś daleko w Ameryce Południowej. Myślałem o tym miejscu przy śniadaniu, podczas czytania, nawet gdy rozmawiałem z Hubertem. Po prostu zdjęcie z albumu na tyle mocno zakorzeniło się w mej pamięci, że bez najmniejszego problemu potrafiłem je przywołać w swej wyobraźni o każdej porze dnia i nocy. Nawet nieumyślnie.

Nieznane miejsce na drugim krańcu Ziemi stało się dla mnie wyjątkowe. Wiedziałem już, iż największym mym marzeniem jest ujrzenie go na własne oczy. Niestety, taka podróż kosztowałaby niesamowitą sumę pieniędzy, zdrowia i oczywiście wymagałby zgody wielu osób, które zapewne wcale nie chciałyby o tym słyszeć. Cóż jednak mogłem na to poradzić? Tak wyszło. Będę walczył. Postanowiłem zacząć od powiadomienia pani Młynarczyk. Ciekaw byłem jej reakcji.

Zaraz po obiedzie ostrożnie zapukałem w drzwi do pokoju pielęgniarek. Przez dłuższą chwilę nikt nie otwierał, więc pomyślałem, że może pukałem za cicho. Podnosiłem dłoń, by spróbować raz jeszcze, gdy wtem przede mną pojawiła się Ciocia Ania. Spojrzawszy na mnie, zaraz się uśmiechnęła, po czym zaprosiła do środka.

Pokój był zupełnym kontrastem dla reszty szpitala. Nawet w ciągu dnia sprawiał wrażenie małego, domowego salonu. Jego prawdziwe przeznaczenie można było poznać jedynie po zalegających na półkach kolorowych klaserach.

Rozglądałem się, poszukując pani Młynarczyk, lecz nigdzie jej nie było. Wtedy usłyszałem głos dochodzący zza moich pleców. Odwróciłem się i ujrzałem, ubraną w nieskazitelnie biały fartuch, pielęgniarkę.

— Jak się czujesz? Wszystko w porządku? — pytała.

— Oczywiście — zapewniłem. — Przyszedłem, bo chciała pani, abym powiedział, co postanowiłem w sprawie tego marzenia.

Siedząca naprzeciwko kobieta zrobiła skupioną miną. W tym momencie większość ludzi najzwyczajniej w świecie zapytałaby, jaka jest moja decyzja. Jednak nie pani Młynarczyk. Rzeczywiście była między nami pewna nić porozumienia. Wiedziała, że wolałbym pogadać na osobności — pokój zajmowały cztery pielęgniarki. Wstała, po czym kiwnęła głową w kierunku drzwi. Po chwili byliśmy na korytarzu.

Przemierzając kolejne metry, pierwsza zabrała głos moja rozmówczyni:

— Co postanowiłeś?

Spojrzałem na nią niepewnie, a następnie wysiliłem się, aby w końcu coś powiedzieć.

— Dużo nad tym myślałem i przyszła mi do głowy taka jedna rzecz, choć nie jestem pewien, czy rzeczywiście dałoby się coś takiego zrealizować — odparłem powoli.

— Zrealizowanie wielu marzeń wymaga przekraczania różnych granic. Jednak to właśnie dzięki nim stajemy się ambitni i mamy o co walczyć.

— Są jednak takie życzenia, których spełnienie wymaga chyba cudu — zauważyłem.

— Oczywiście, że tak. To one wymagają zwalczenia największej liczby przeciwności, choć nie są tak zupełnie niemożliwe. Przecież dawniej wielu ludzi marzyło o tym, by wznieść się w przestworza — w tym celu wynaleziono samolot, przekroczono granicę.

Uwaga pielęgniarki dodała mi odrobiny otuchy. Jednak nadal nie wiedziałem, jak zareaguje na mój przedziwny pomysł. Spostrzegłem, iż znaleźliśmy się już poza moim oddziałem.

— Czy uważasz swoje marzenie za nieosiągalne? — zapytała pielęgniarka.

— Wcale tak nie twierdzę, widzę jednak wiele przeszkód w jego realizacji.

— No dobrze, powiedz w takim razie, co wymyśliłeś — zachęciła, uśmiechając się szeroko.

Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, do pani Młynarczyk podeszła jakaś młoda dziewczyna, trzymająca teczkę z dokumentami oraz długopis. Po chwili, gdy pielęgniarka podpisała już dokument, ruszyliśmy przed siebie. Zbliżaliśmy się do schodów.

— Chciałbym pojechać do Ameryki Południowej — powiedziałem.

W tym momencie kobieta stanęła w miejscu. Szybko się uśmiechnęła, lecz nawet bez tego w jej oczach widać było zaskoczenie.

— Dlaczego akurat do Ameryki Południowej? — zapytała.

— Ponieważ jest tam pewne magiczne miejsce, które bardzo chciałbym zwiedzić.

— Rozumiem, ale gdzie konkretnie się ono znajduje?

Nagle zrozumiałem swój największy błąd. Jak mogłem być tak głupi? Chcę jechać w daleką podróż… a nawet nie wiem, gdzie!

— Trochę to skomplikowane. Nie znam dokładnej lokalizacji, bo to miejsce znajduje się gdzieś w lasach amazońskich. Mam je sfotografowane w albumie. Jednak jakie ma to znaczenie? Przecież doktor Wieczorek nigdy nie zgodzi się na coś takiego, nie mówiąc o pani Bednarek. Zresztą ograniczają mnie koszta…

— Już na samym starcie chcesz się poddać?

— To znaczy, że pani nie uważa mego marzenia za zbyt… odległe?

— Twoje marzenie jest bardzo wymagające, ale uważam, iż powinieneś chociaż spróbować coś z nim zrobić. Pieniądze to nie wszystko, zawsze można zorganizować jakąś zbiórkę.

To, co wtedy usłyszałem, nieco mnie zdziwiło. Myślałem przecież, że każdy będzie skazywał z góry me plany na porażkę, a tu niespodzianka — otrzymałem polecenie walki o marzenia. To był dopiero pierwszy krok na bardzo długiej i wyboistej drodze do osiągnięcia sukcesu, ale, jak to mówią, nie od razu Kraków zbudowano. Teraz musiałem tylko przekonać doktora Wieczorka. Nie miałem przecież nic do stracenia i gdyby mnie przekonywał, że podobne plany jedynie pogorszą mój stan zdrowia, wówczas bym mu przypomniał, że śmierć nadejdzie prędzej czy później, a szczerze wolałbym umierać szczęśliwym. Następnie miała czekać na mnie pani Bednarek. Niezwykle inteligentna i rozsądna z niej kobieta, wszak miałem nadzieję, że w tym przypadku pokieruje się sercem. Na koniec zostaną pieniądze — jednak to tylko głupie banknoty, które zawsze można jakoś zebrać. Zresztą na moje konto w banku wpływała renta po stracie rodziców. Wniosek pozostawał jeden: walczyć!

— Co teraz zamierzasz?

Spojrzałem na pielęgniarkę, była dosyć skupiona. Widocznie bardzo poważnie potraktowała moje plany. Odparłem:

— Pogadam z doktorem Wieczorkiem. Muszę go jakoś przekonać.

— No to leć, tylko dowiedz się, kiedy będzie miał wolną chwilę i dobry humor — poradziła.

— Oczywiście, dziękuję. Czy w razie czego, wstawi się pani za mną? — zapytałem.

Po minie kobiety wywnioskowałem, że w jej umyśle właśnie toczy się wojna między dwiema skrajnie różnymi racjami, choć było to tylko chwilowe. Zaraz usłyszałem:

— Postaram się jakoś mu to wytłumaczyć, lepiej jednak, żebyś zrobił to pierwszy.

Kiwnąłem jedynie głową, po czym skierowałem się do gabinetu lekarza. W pewnym momencie spostrzegłem, że robię nienaturalnie duże kroki, jakbym chciał, choć nie mógł, biec. Kilka minut później stanąłem w końcu przed wielkimi, białymi drzwiami. Nim moje palce uderzyły o nie, przez chwilę trzymałem całą dłoń w bezruchu, nie będąc do końca pewnym swoich zamiarów. Powiedzieć mu o tym? A może dać sobie spokój? Na całe szczęście szybko odzyskałem przytomność umysłu i zapukałem. Z pomieszczenia dało się słyszeć zachrypnięty głos doktora. Otworzywszy drzwi, zajrzałem do środka. Do mych oczu od razu dotarł miętowy kolor ścian. Kilka ułamków sekundy później zauważyłem mężczyznę w granatowej koszuli, rozmawiającego z lekarzem.

— Coś się stało? — zapytał doktor.

— Nie, chciałem tylko porozmawiać.

— Dobrze, tylko nie teraz. Zawołam cię, kiedy będę miał wolną chwilę. — Zaraz dodał: — Chyba że to coś ważnego.

— Nie, nie, przyjdę później — zaprzeczyłem odruchowo.

Idąc przez korytarz, zastanawiałem się, jak przekazać wiadomość o tym, że chcę jechać do Ameryki Południowej. Mam przybrać zdecydowany ton? Czy wywrę w ten sposób na nim jakąś presję? Może jednak powinienem rozmawiać z doktorem tak, jakbym prosił go o przysługę? „To będzie trudna rozmowa”, pomyślałem.

12 Doktor Wieczorek

Kiedy młody chłopak w granatowej koszuli opuścił mój gabinet, postanowiłem wybrać się do Feliksa. Chyba wiedziałem, o czym chciał pogadać. „Pani Młynarczyk działa naprawdę błyskawicznie”, stwierdziłem w myślach.

Pewnie bym swe zamiary zrealizował, gdyby nie nagłe wezwanie do pomocy przy operacji, natychmiast potrzebowali neurochirurga. Szybko się przebrałem i po chwili byłem już na sali. Czekał mnie tam bardzo trudny zabieg. Wraz z doktorem Adamem Karwowskim zdołaliśmy na szczęście doprowadzić go do udanego finału. Pacjentkę czekać będzie żmudna rehabilitacja.

Kolejne blisko dwie godziny spędziłem na obchodzie. Musiałem odwiedzić każdego pacjenta, który się u mnie leczył i dokładnie przeanalizować jego ostatnie wyniki. Nim się obejrzałem wybiła siedemnasta. Przyszło mi na myśl, że Feliks mógł się na mnie pogniewać.

Chłopak jednak wszedł do gabinetu z nieśmiałym uśmiechem na twarzy. Jego zachowanie nieco zmąciło me pesymistyczne myśli. Feliks powoli rozsiadł się w krześle naprzeciwko mnie i ze skupieniem rozejrzał wokół, niby szukając dziury w ścianie.

— Przepraszam cię za to, że tak długo musiałeś czekać, ale miałem dzisiaj urwanie głowy. Chciałeś porozmawiać i mam nadzieję, że nadal chcesz — powiedziałem.

— Tak, oczywiście. Zresztą nie musi się pan tłumaczyć, przecież to pańska praca. Nie jestem jedynym pacjentem w szpitalu, a tak w ogóle to moja sprawa wcale nie była taka pilna — stwierdził chłopak.

Jego zachowanie cały czas mnie zadziwiało. Niedawno obawiałem się z nim rozmawiać, w każdej chwili mógł wyjść i zatrzasnąć za sobą drzwi, to on rozdawał karty. Teraz sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Tak jakby Feliks chciał, żebym to ja przejął inicjatywę.

— No dobrze. Domyślam się, dlaczego przyszedłeś. Chodzi o panią Młynarczyk, prawda?

— Tak — odparł krótko.

— W tym miejscu wypada, żebym się nieco wytłumaczył. Sam mogłem o tym z tobą pogadać, ale zauważyłem, że lepiej dogadujesz się z innymi osobami, a biorąc pod uwagę temat, chciałem po prostu uniknąć nieporozumień — usprawiedliwiałem, czując, jak bardzo zaczynam wszystko mieszać. Powód był jeden: po prostu nie wiedziałem, w jaki sposób poprowadzić z nim tę rozmowę…

— Nic nie szkodzi — usłyszałem. Znowu krótko.

— Ufam, że pani Młynarczyk wszytko dokładnie ci wytłumaczyła, niemniej chciałbym uzupełnić jej wypowiedź o dosłownie kilka zdań. Pacjenci naszego szpitala, a jak dobrze wiesz, są to głównie dzieci, bardzo często biorą udział w akcjach organizowanych przez różne fundacje. Ich celem jest realizacja marzenia takiego młodego człowieka jak ty. Uważam to zresztą za wspaniałą inicjatywę i sądzę, że także mógłbyś spełnić jakieś swoje życzenie. W zależności od tego, jakie ono jest, wybierzemy odpowiednią organizację, by się z nią skontaktować. — Na koniec zapytałem: — Czy myślałeś już o swoim marzeniu?

W odpowiedzi chłopiec jedynie kiwnął głową. Już myślałem, że z tej rozmowy zupełnie nic nie wyniknie, gdy Feliks wyjął spod swojej bluzy jakąś dużą książkę. Tomiszcze powoli opadło na blat biurka i wtedy mogłem przeczytać tytuł: „Ameryka Południowa: miejsca magiczne”.

— Chciałbyś dostać tego typu książki? — strzeliłem.

— Nie.

— Może filmy podróżnicze?

— Nie.

— Chciałbyś zaprosić jakiegoś podróżnika?

— Też nie.

— W takim razie poddaję się. Powiedz, co masz na myśli.

Wtedy Feliks otworzył album mniej więcej w środku, na dwieście szesnastej stronie. Moim oczom ukazał się duży, krystaliczny wodospad. Zewsząd otaczały go niezwykle zielone drzewa, tak zielone, że nie mogłem się oprzeć wrażeniu, iż ktoś to zdjęcie przerobił w jakimś programie komputerowym. U góry rozciągało się cudownie błękitne niebo, na tle którego leciały trzy egzotyczne ptaki. Jedno z piękniejszych miejsc, jakie w życiu widziałem, choć nigdy jeszcze o nim nie słyszałem.

— Niesamowite — podsumowałem. — Nadal jednak nie wiem, co jest twoim marzeniem.

— Chciałbym tam polecieć — usłyszałem niewyraźnie.

Poczułem, jak na ułamek sekundy moje serce przestało bić, a oczy przesłonił niewyraźny obraz. Po chwili jednak znów ujrzałem twarz chłopca z wymalowanym na niej zniecierpliwieniem.

— Ale jak to? — wybełkotałem.

— No tak. Panie doktorze, wszystko już zostało przesądzone, umrę. Nim to się stanie, chciałbym zrealizować swoje marzenie — odparł dyplomatycznie.

— Tylko że to jest kawał drogi. Ja rozumiem, teraz nic ci nie dolega, czujesz się jak młody bóg, ale z czasem twój stan będzie się stopniowo pogarszał.

— W takim razie nie traćmy czasu.

— Zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje taka wycieczka?

— Pieniądze to nie problem. Zorganizuję zbiórkę, poza tym dzwoniłem do pani Bednarek, mam swoje konto w banku, a tam kilkanaście tysięcy złotych. Chodzi mi tylko o pana zgodę.

— Kto by z tobą pojechał? Potrzebujesz stałej opieki i uwagi.

— Kogoś znajdę, obiecuję.

— Gdzie to jest, tak właściwie? — zapytałem wskazując palcem fotografię.

— Tego nie wiem, ale się dowiem. Mam już plan, nie chciałem go jednak realizować w ciemno.

Oczywiście wiedziałem, że Feliks nie ma żadnego planu. Z całej tej rozmowy mogłem bez problemu wywnioskować jedno: on nie odpuści, za bardzo mu zależy.

— A co powiedziała pani Bednarek?

— Że do pana zadzwoni. — Po chwili dodał: — Co pan o tym sądzi?

Patrzyłem mu prosto w oczy, jakbym chciał w ten sposób przekazać swoją odpowiedź bez słów.

— Wolałbym umrzeć szybciej w tamtym miejscu, będąc szczęśliwym, niż później w szpitalnym łóżku, zabierając ze sobą żal i wyrzuty sumienia — odparł. Teraz jego spojrzenie był nieustępliwe.

Nie lubiłem, gdy ktoś w ten sposób rozumował, twierdził, że niechybnie dosięgnie go śmierć, ale taka była prawda…

— Rozumiem, dasz mi trochę czasu, abym to przemyślał?

— Dobrze, tylko niech pan nie zwleka za długo — stwierdził, po czym wyszedł z gabinetu, zabierając ze sobą książkę.

Po chwili rozbrzmiał mój telefon. Dzwoniła Renata Bednarek.

13 Renata Bednarek

Co się tam dzieje?! Lekarz uspokoił mnie, że z Feliksem wszystko dobrze, nie potrzebuje zbyt częstych wizyt, że nie muszę się martwić. I tu nagle rozdzwonił się mój telefon:

— Dzień dobry, z tej strony Feliks Zabłocki. Czy wie pani coś na temat mojego konta w banku?

— Tak, oczywiście, ale co chciałbyś wiedzieć? — zapytałam niepewnie.

— Ile mam pieniędzy?

— Około dziewiętnastu tysięcy… Feliks, o co chodzi?

— Jak pani niedługo zadzwoni do doktora Wieczorka, to się pani dowie.

Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, chłopiec się rozłączył. Spojrzałem na swe dłonie, całe drżały. Czyżby coś się stało? Po co mu pieniądze?

Feliks zastrzegł, że mam zadzwonić „niedługo”, ale wytrzymałam tylko dziesięć minut. Niepewnie wybrałam numer lekarza. Przez ten czas wpatrywałam się w leżącego na biurku, niebieskiego łabędzia z papieru. Sygnał oczekiwania trwał chyba całą wieczność, gdy w końcu usłyszałam głos doktora:

— Dzień dobry, pani Renato.

— Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam, ale mam pewne obawy. Czy z Feliksem wszystko w porządku? Nie potrzebuje czegoś?

— Spokojnie. — Głos mego rozmówcy wydawał się opanowany. — Pani podopiecznemu nic nie grozi.

— To dobrze, bo niedawno dzwonił do mnie i pytał się o swoje fundusze w banku…

— Tak, wiem — przerwał mi. — Pamięta pani tę rozmowę na temat marzenia Feliksa?

— Pamiętam, ale kiedy ostatnio u niego byłam, twierdził, że jeszcze niczego nie wymyślił.

— No to już wymyślił — poinformował mnie doktor. — Chłopak chciałby polecieć do Ameryki Południowej.

Nagle wstrzymałam oddech. Co takiego? Do Ameryki Południowej?

— Ale po co? Skąd ten pomysł?

— Feliks ma pewien album podróżniczy, w którym znajduje się ciekawa fotografia. Przedstawia ona naprawdę piękne miejsce, które chłopiec bardzo chciałby odwiedzić. Twierdzi, że wtedy czułby się szczęśliwy.

— Panie doktorze, przecież on jest śmiertelnie chory… — zwróciłam uwagę.

— Tak, wiem o tym. Jednak z każdą minutą coraz bliżej mi do wniosku, że powinienem mu na to pozwolić. Oczywiście, jeśli ów podróż będzie odpowiednio zaplanowana, a Feliks otrzyma opiekuna.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Z jednej strony, to śmiertelne ryzyko, które może skończyć się tragicznie. Z drugiej natomiast, to dla Feliksa szansa na realizację swojego marzenia.

— Halo? Pani Renato, jest tam pani?

— Tak, tak — ocknęłam się. — Myślę, że powinnam porozmawiać z Feliksem.

— To dobry pomysł, proszę jednak mu nie mówić, że na razie jestem przychylny jego prośbie. Podkreślam, wszystko zależy od tego, jak będzie przygotowana podróż.

— Oczywiście, zachowam to dla siebie — zapewniłam.

Rozłączywszy się, natychmiast wzięłam torebkę, kluczyki od samochodu i opuściłam budynek domu dziecka. Przed wyjściem uprzedziłam jeszcze jedną z pracownic:

— Jadę do szpitala!

14 Feliks Zabłocki

Patrząc przez okno na rozłożyste gałęzie drzew, zdałem sobie sprawę, że ani na minutę nie wyszedłem tego dnia na zewnątrz. Tak bardzo stresowałem się rozmową z doktorem Wieczorkiem, że po prostu o tym zapomniałem…

— Ej, Felek, słuchasz mnie?

Wyrwany z głębokich refleksji, powoli spojrzałem w brązowe oczy Ali.

— Przepraszam, zamyśliłem się — odparłem.

— O co chodzi? Przecież mówiłeś, że nie ma tragedii. Lekarz niczego ci nie zabronił.

— Na nic też mi nie pozwolił — zauważyłem.

Oprócz nas w sali nie było nikogo.

— Musisz tam jechać? — zapytała. Wyraźnie chciała ukryć, że się o mnie boi, ale w jej głosie można było wyczuć nutkę zmartwienia.

— Ala, mam tutaj leżeć i czekać bezczynie na zbliżającą się śmierć?

— Będziesz miał przynajmniej pewność, że… — Nie dokończyła.

— No właśnie, że co? Że pożyję dwa tygodnie dłużej? Sama niedawno mówiłaś, abym walczył o swoje marzenia, a teraz jesteś przeciwko mnie? — zarzuciłem jej.

— Felek, nie jestem przeciwko tobie — zaprzeczyła. — Ale… nudno tu będzie, jak sobie pojedziesz.

Wiedziałem, co Ala ma na myśli, po prostu wstydziła się powiedzieć tego na głos. Chciała, żebym został. Razem z nią. Wymusiłem na sobie uśmiech, chyba najsmutniejszy z możliwych. Powoli podszedłem do jej łóżka i usiadłem na krześle obok. Ala z opuszczoną głową wpatrywała się w poduszkę ułożoną na swych kolanach.

— Będę pisał — wypaliłem i natychmiast pożałowałem nieprzemyślanego ruchu.

Poduszka z całą siłą wylądowała na mej twarzy.

— Przepraszam — wymamrotałem. — Ale ja naprawdę chciałbym tam pojechać. To moje największe marzenie. Nie zapomnę o tobie, będę robił wszystko, by się z tobą skontaktować.

— Ciekawe jak. Pewnie listonosz z Polski specjalnie poleci za tobą do Puszczy Amazońskiej.

— Są jeszcze telefony, Internet — przypomniałem.

— I zasięg w dżungli — odparowała.

Bezradnie opuściłem ręce.

— Masz rację, przez kilka dni nie będzie ze mną kontaktu, ale dopiero od momentu, w którym wkroczę w lasy Amazonki. Kiedy jednak je opuszczę, na pewno dam ci znać.

— Chyba że zamierzasz zamieszkać w tych lasach i nigdy z nich nie wyjdziesz.

— Spokojnie, wrócę na sto procent — zapewniłem.

Dziewczyna w końcu na mnie spojrzała. Przez chwilę była poważna, lecz zaraz uśmiechnęła się nieśmiało.

— Mam twoje błogosławieństwo? — zażartowałem.

W odpowiedzi po raz kolejny dostałem poduszką, tylko teraz już lżej.

Resztę wieczoru postanowiłem spędzić na lekturze „Cienia Wiatru” Carlosa Ruiza Zafóna. Ledwie przeczytałem trzy pierwsze rozdziały, a już wiedziałem, że to coś dla mnie. Urokliwa opowieść w scenerii dziewiętnastowiecznej Barcelony… Cudo! Zdążyłem rozsiąść się wygodnie, zaopatrzyć w odpowiednie światło i wziąć książkę do ręki, gdy drzwi do sali otworzyła pani Bednarek. Ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy, spojrzała na mnie.

— Dobry wieczór — przywitałem ją. W sumie spodziewałem się wizyty kobiety, ale na pewno nie tak szybko.

— Dobry wieczór — odparła. — Mogłabym zająć ci chwilkę?

W pomieszczeniu znajdowały się trzy osoby, włącznie z panią Bednarek, lecz mimo to wolała porozmawiać na osobności. Z trudem pożegnałem swój wygodny kącik, zostawiając Zafóna na poduszce. Nim wyszedłem na korytarz, mój wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Ali.

Za oknami zapadał zmrok, zatem cały szpital tonął już w blasku tych fatalnych świetlówek — nie lubiłem ich, bo wprowadzał niezbyt przyjemną atmosferę. Naraz zaciekawił mnie fakt, że pora odwiedzin już dawno minęła. Pani Bednarek musiała nieźle się nagłowić, aby ze mną pogadać. Chyba że to wszystko sprawka doktora Wieczorka.

Usiedliśmy przy jednym z kilkunastu stolików w pobliżu szpitalnej kawiarenki. Tutaj docierało jedynie nikłe światło niewielkiej lampki ozdobnej. Patrzyłem na moją opiekunkę, sprawiała wrażenie niezdecydowanej, jakby miała obawy przed tą rozmową. Gdyby na jej miejscu był ktokolwiek inny, pewnie nie zaprzątałbym sobie tym głowy. Była jednak ona, kobieta, która w domu dziecka poświęciła mi tyle uwagi, robiła wszystko, abym poczuł się lepiej. Nie mogłem patrzeć na jej bezsilność, to do niej po prostu nie pasowało. Zatem jako pierwszy podjąłem:

— Coś się stało? Tak późno jeszcze chyba pani u mnie nie było.

— Nie, wszystko dobrze. To znaczy mam nadzieję, że wszystko dobrze. — Spojrzała na mnie. W odpowiedzi spokojnie pokiwałem głową. — Podobno wiesz już, jakie jest twoje największe marzenie.

— Tak, chyba już pani o nim słyszała. Chciałbym polecieć do Ameryki Południowej.

Kobieta uciekła wzrokiem gdzieś do góry, niby szukając pomocy wymalowanej na suficie. Po chwili zapytała:

— Cieszę się, że już masz pewien pomysł, ale chciałbym poruszyć kilka tematów z nim związanych.

Sposób, w jaki się wtedy odezwała, nie pozostawiał złudzeń. Zawsze, kiedy zżerały ją nerwy lub stres, przybierała czysto oficjalny ton, charakterystyczny dla rozmów między inwestorami robiącymi interesy. Poczułem się wówczas nieswojo, głównie dlatego, że zdałem sobie sprawę o smutnej przypadłości dorosłych. Większość z nich boi się rozmawiać z dziećmi ciężko chorymi bądź w inny sposób skrzywdzonymi przez los. Gdy nadchodzi moment, w którym należy podjąć trudne tematy albo po prostu takie, które mogą sprawić dzieciakom przykrość, dorośli traktują je z nadwrażliwością, zbyt czule, tak, jakby chcieli okazać swą litość. Tylko że ja nienawidzę litości. Co gorsza, przypadłość ta, jak widać, zaatakowała również panią Bednarek. Któż zatem potrafi się przed nią obronić?

— Proszę tak do mnie nie mówić. Jestem dosyć inteligentny, ale nie zdążyłem jeszcze skończyć studiów na adwokata. Niech pani będzie sobą. — Moja uwaga sprawiła pani Bednarek twarde lądowanie. Na jej twarzy zaraz zagościły rumieńce wstydu i zażenowania swoim własnym zachowaniem.

— Przepraszam. Po prostu nie chcę dawać ci złudnej nadziei. Choć wcale nie mówię, że twoje marzenie nie jest możliwe. Wręcz przeciwnie — jest, jak najbardziej. Trzeba tylko odpowiednio się przygotować.

— Co pani ma na myśli?

Przez chwilę walczyła z wyrzutami sumienia, lecz w końcu odparła:

— Miałam tego nie mówić, ale doktor Wieczorek jest przychylny twojemu pomysłowi. Zastrzegł jednak, że muszą być spełnione odpowiednie warunki.

— Jakie na przykład?

— Rozmawiałam z nim przez telefon, więc nie znam wszystkich jego wymogów, ale z pewnością będziesz potrzebował odpowiedniego opiekuna oraz dokładnie zaplanowanej wycieczki, krok po kroku. Nie wspominając o pieniądzach.

— Z pieniędzmi coś się wymyśli, mam przecież swoje konto w banku…

— Konto, gdzie znajdują się fundusze na tygodniowy pobyt w luksusowym hotelu. To za mało. Jednak w tej kwestii mimo wszystko się z tobą zgadzam. Pieniądze to nie największy problem.

— Zatem jaki jest największy?

— Opiekun.

— Przeszukam cały Internet, kogoś znajdę — zapewniłem.

— Oczywiście ja także ci pomogę, ale nie licz na to, że znajdziemy go w ciągu kilku dni. Z wyprawą wiąże się ogromna odpowiedzialność. — Po chwili dodała: — Nie wspomniałam jeszcze o twoim stanie zdrowia, chociaż zdajesz sobie pewnie sprawę, na jakie ryzyko się porywasz? — Pani Bednarek gadała jak nakręcona. Może jednak dla tych dorosłych jest jeszcze jakaś nadzieja?

— Zapewniam panią, że w tym temacie wszystko dokładnie sobie przemyślałem.

— Jutro porozmawiam jeszcze z doktorem Wieczorkiem, żeby dokładnie z nim wszystko uzgodnić. Jeżeli dojdziemy do wniosku, że możesz jechać, to wtedy zajmiemy się przygotowaniami.

Na moment przy naszym stoliku zapadła cisza, oboje analizowaliśmy dokładnie wnioski wywodzące się z tej rozmowy. W kawiarence skąpanej w żółtym świetle żarówek panował podobny spokój — młody sprzedawca w okularach chyba nawet nas nie zauważył.

Wtem pani Bednarek powoli podniosła się z krzesła, mówiąc:

— To wszystko. Dziękuję, że poświęciłeś mi trochę czasu. — Już zbliżała się do wyjścia, gdy, odwróciwszy się, zawołała: — Zrobię wszystko, co w mojej mocy!

W ostatniej chwili odparłem:

— Dziękuję!

15 Edward Krajewski

Przeklęty dzwonek telefonu w końcu wyprowadził mnie z równowagi. Kto się tak do mnie dobija? Podniósłszy smartfona, ujrzałem numer należący do Leszka. Wtenczas uświadomiłem sobie, że poprzedniego wieczora minął wyznaczony przez niego termin. Z niechęcią przesunąłem zieloną słuchawkę na ekranie. Natychmiast dopadł mnie niespokojny głos mężczyzny.

— Edward!? Halo!?

— Jestem, jestem. Coś taki narwany?

— Co, proszę? Ja narwany? Coś podobnego! Chyba byliśmy na coś umówieni.

— Tak, wiem. Wypadło mi z głowy, byłem tak pochłonięty pracą, że po prostu zapomniałem. Obiecuję…

— Termin minął — uciął. Po plecach przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze.

— Leszku, spokojnie — zacząłem. — Ja naprawdę spędziłem dużo czasu na przerabianiu mnóstwa książek podróżniczych i…

— Znalazłeś coś ciekawego — dokończył za mnie.

— Tak — skłamałem.

Zarwałem kilka nocy na marne, przejrzałem wszystkie reportaże, jakie zdołałem wypożyczyć z biblioteki, a i tak niczego sensownego w nich nie odnalazłem.

— Możesz jakoś rozwinąć swoją odpowiedź? — zasugerował Leszek.

I co teraz? Co mam mu odpowiedzieć?

— To niespodzianka — wypaliłem. Ewidentne zagranie na zwłokę.

— Ty chyba sobie ze mnie żartujesz. — Ton głosu człowieka, z którym rozmawiałem, sprawił, że wyprostowany podniosłem się z łóżka. W tej chwili sam rzucałem sobie kłody pod nogi, ale musiałem coś przecież zrobić.

— Lesiu, spokojnie. Proszę cię, daj mi jeszcze trochę czasu. Nie pożałujesz, przedstawię ci taki plan, że będziesz ze mnie dumny — przyrzekłem.

Mój rozmówca westchnął. Zrozumiałem, że w tym momencie ważą się losy mojej przyszłości.

— No, niech ci będzie. Edziu, gdyby to ode mnie zależało, dostałbyś tyle czasu, ile potrzebujesz. Wiesz jednak, jak to jest u nas w redakcji. Ze swojej strony obiecałem szefowi twój projekt na dzisiaj.

— Dzięki ci wielkie. To do kiedy mam czas?

— Do wieczora.

Głos uwiązł mi w gardle, nie byłem w stanie w ogóle się odezwać. Do końca dnia mam przedstawić mu tak obszerny projekt? Toż to graniczy z cudem!

— Jakiś problem? — usłyszałem w słuchawce.

— Nie — westchnąłem. — Dam radę.

— Oczekuję cię tutaj o dziewiętnastej. Przygotuj się dobrze, bo podejrzewam, że sam będziesz musiał przekonywać Garbaczewskiego do swojego pomysłu — ostrzegł.

— Jasne, dziękuję.

Odłożyłem telefon i z rezygnacją spojrzałem na ekran główny. Zegar wskazywał dziesięć minut po dziewiątej. Zostało mi w takim razie niecałe dziesięć godzin. „Do roboty”, pomyślałem.

16 Renata Bednarek

Niebieski łabędź origami idealnie odnalazł się w otoczeniu talerza tego samego koloru, na którym wiernie czekał kawałek szarlotki, i błękitnego kubka z kawą. Kiedyś kochałam fotografować. Robiłam tysiące zdjęć, korzystałam z najciekawszych filtrów, a PhotoShop nie miał przede mną żadnych tajemnic. Z czasem przestałam sięgać po aparat. Jednak kompozycja złożona z dzieła Feliksa i mojego porannego deseru, przy odpowiednim ustawieniu, wyglądała na tyle ciekawie, że nie potrafiłam oprzeć się pokusie. Jedno szybkie zdjęcie, jeszcze szybsza przeróbka i gotowe. Moja siostra nieoficjalnie ochrzciła to mianem modern art. Po chwili zastanowienia, wysłałam jej wiadomość z fotografią.

— Zatem co teraz zamierzasz? — Asia poprawiła swoje nowe okulary z dużymi czarnymi oprawkami. Bardzo jej pasowały.

— Będę szukać kogoś odpowiedzialnego, a zarazem doświadczonego w tego typu podróżach — odparłam.

Cały czas w mej głowie rozbrzmiewały słowa doktora Wieczorka. Byłam dzisiaj u niego z samego rana, żeby porozmawiać o marzeniu Felka. Razem zgodnie stwierdziliśmy, że jego podróż może być możliwa, ale pewne kryteria muszą zostać spełnione w stu procentach. Przede wszystkim należy znaleźć odpowiednią osobę, która będzie miała na niego oko.

— To może być trudne — zauważyła.

W odpowiedzi otrzymała tylko moje znaczące spojrzenie. Przecież to oczywiste, że będzie trudne.

— Albo bardzo łatwe — uzupełniała.

Przez chwilę spoglądałam na swój nietknięty kubek z kawą i talerzyk z ciastem, rozmyślając nad stwierdzeniem Aśki. Zaraz dałam jednak za wygraną.

— W jakim sensie „łatwe”? — zapytałam.

— Dobrze wiesz, co mam na myśli.

Nagle wszystko do mnie dotarło, zupełnie jakby ktoś mnie oświecił. Aśka to moja koleżanka od najmłodszych lat. Była przy mnie zawsze, kiedy tylko potrzebowałam wsparcia. Śmiało mogę nazwać ją moją najlepszą przyjaciółką. Razem przeżywałyśmy chwile zarówno wesołe, jak i te smutne. Jedną z najprzykrzejszych było rozstanie z moim chłopakiem. Nie maiłoby to żadnego znaczenia, gdyby nie fakt, że stał się on jednym z najwybitniejszych polskich podróżników…

— Zadzwoń do niego — usłyszałam.

Zapewne byłoby to najlepsze i najszybsze rozwiązanie problemu, ale nie odzywałam się do niego od ponad dziesięciu lat. Pewnie nadal myślał, że jestem na niego obrażona, chociaż właściwie tak było. Ot tak skontaktuję się z nim i powiem, że mam do niego sprawę… To raczej zły pomysł.

— Renia, zrobisz jak uważasz. To twoja sprawa, ale lepszego kandydata na opiekuna podczas podróży na drugi koniec świata trudno będzie znaleźć.

— Nie będzie chciał ze mną rozmawiać.

— Skąd wiesz, nawet nie spróbowałaś — zauważyła.

— On ma swoje życie — brnęłam w zaparte.

Trudno jest mi powiedzieć, czego tak naprawdę się obawiałam. Wiedziałam, że z jego strony nie spotka mnie już żadna przykrość — uodporniłam się na to. Jednak sama perspektywa spotkania się z nim po tylu latach odrobinę mnie… przerażała? W sumie, dlaczego? Nie zrobił mi żadnej krzywdy, po prostu nam nie wyszło. Tak się czasami zdarza, zwłaszcza w okresie dojrzewania. To była głupia, dziecinna miłostka.

— Co z tego? Chyba korona mu z głowy nie spadnie, jeśli poświęci ci kilka minut rozmowy. Poza tym nie przesadzaj, pamiętam go. Kiedyś był naprawdę wrażliwym chłopakiem i lubił pomagać. Nie sądzę, żeby tak bardzo się zmienił.

— Pewnie masz rację — niechętnie przyznałam.

— Pamiętaj, że nie robisz tego dla siebie, tylko dla Felka.

Ostatnie słowa dodały mi odwagi. Tak pragnęłam pomóc temu chłopakowi, a teraz bałam się zadzwonić do dawnego znajomego? Jeśli sława go nie zmieniła, to nadal był niezwykle odpowiedzialnym, silnym i inteligentnym mężczyzną, człowiekiem, na którym można polegać. Lepszej osoby do opieki nad Feliksem nie uda się znaleźć.

Poczułam jak mą głowę przeszył nieprzyjemny ból. Odruchowo złapałam za torebkę w poszukiwaniu leków, jednak zaraz zrezygnowałam. Powoli spojrzałam na Aśkę:

— Zadzwonię do niego.

Przeszukując telefon, odnalazłam jego numer. Stary, choć może dobry? Nie miałam wyjścia. Sygnał oczekiwania coraz bardziej rozdrażniał ból głowy. Po chwili ktoś się zgłosił.

— Edward? To ja, Renata.

17 Edward Krajewski

Nerwowo spoglądałem na zegarek. Umówiłem się z nią na dwunastą, jeszcze dziesięć minut. Po co tak wcześnie tutaj przyszedłem? Wokół mnie panował gwar, ludzie rozmawiali ze sobą, śmiejąc się co chwila. Zupełnie, jakby żadne z nich nie miało problemów.

Jeszcze chyba nie ochłonąłem po telefonie Renaty. Pierwszy raz od około dziesięciu lat usłyszałem jej głos. W mej głowie w kółko rozbrzmiewała ta sama rozmowa.

— Halo? — zapytałem, widząc nieznany numer.

— Edward? To ja, Renata.

— Renata Bednarek? — zapytałem niepewnie, choć doskonale wiedziałem, że to ona.

— Tak. Przepraszam, że zawracam ci głowę, pewnie masz dużo pracy, ale czy moglibyśmy się spotkać? Najlepiej niedługo. — Zdziwiony zastanawiałem się, co odpowiedzieć. Musiałem jeszcze przecież przygotować projekt dla redaktora Pangei.

— Oczywiście, kiedy ci odpowiada? — odparłem mimo wszystko.

— Może o dwunastej w Limeryku? Pamiętasz, to ta kawiarnia…

— Jasne, że pamiętam — uciąłem. — Na pewno będę.

— Świetnie, dziękuję. Do zobaczenia.

— Do zobaczenia — odparłem.

Teraz siedziałem tam i czekałem, nieustannie rozmyślając nad powodem, dla którego postanowiła się do mnie odezwać. Byłem pewien, że jest na mnie wściekła i ani myśli się ze mną skontaktować, a jednak. Musiał być jakiś powód. Ważny.

— Przepraszam, czy pan Edward Krajewski? — Wyrwany z przemyśleń, podniosłem głowę i ujrzałem młodą dziewczynę, pewnie jakąś studentkę.

— Tak, to ja — odparłem powoli.

Nieznajoma uśmiechnęła się szeroko.

— Cieszę się, że pana spotkałam. Od dziecka czytam pańskie reportaże. Chciałam tylko powiedzieć, że jest pan dla mnie prawdziwym wzorem.

Poczułem się niesamowicie zaskoczony. Ostatni raz ktoś obcy gratulował mi kilka lat temu. Myślałem, że odszedłem w całkowite zapomnienie. Niemniej miło jest posłuchać tak krzepiących słów.

— Dziękuję serdecznie, nie bardzo wiem, co powiedzieć — odparłem trochę niezdarnie.

— Nic, wystarczy, że podpisze mi pan tę książkę. — W jej ramionach nagle pojawił się jeden z moich najlepszych reportaży. Napisałem go, gdy pieszo przemierzałem Saharę. Wziąwszy egzemplarz do rąk, starannie wykonałem swój podpis na okładce.

— Dziękuję. Mam jeszcze jedno pytanie: kiedy napisze pan coś nowego?

— Nie wiem, może uda się w przyszłym roku wydać jakąś książkę, ale niczego nie obiecuję — odparłem i natychmiast dopadły mnie wyrzuty sumienia. Zamiast pracować nad projektem, siedziałem tam i marnowałem czas.

Dziewczyna kiwnęła jedynie głową, podziękowała raz jeszcze, po czym zniknęła w tłumie przechodniów.

Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale już podnosiłem się z krzesła i miałem wrócić do domu, do pracy, gdy wtem usłyszałem:

— Cześć, Edward. Długo już tu czekasz? Nie ma jeszcze dwunastej.

Wyglądała niesamowicie. Kiedyś była ładna. Po prostu. Teraz, jako dorosła kobieta, wygląda nieziemsko.

— A tak, znasz mnie, zawsze lubię być przed czasem.

— Tak, wiem. Dobrze wyglądasz, chociaż wydaje mi się, że dużo schudłeś.

— Może trochę — przyznałem, czując, jak plącze mi się język. — Ty także świetnie wyglądasz.

Za odpowiedź otrzymałem szczery uśmiech, ten, który kiedyś skradł me serce.

— Nie chcę zabierać ci czasu, zatem przejdę do rzeczy. Jak pamiętasz, zawsze chciałam pracować z dziećmi i tak też zrobiłam. Jestem teraz dyrektorką jednego z domów dziecka w Warszawie.

— Gratuluję — mimowolnie jej przerwałem.

— Dziękuję. Chodzi o to, że jednym z moich podopiecznych jest chłopiec, który stracił oboje rodziców. Nie ma żadnych krewnych, został sam. Na domiar złego poważnie zachorował. Lekarze wykryli u niego niewyleczalnego guza mózgu. — W tym miejscu zrobiła pauzę. Szybko jednak kontynuowała: — Podobno nigdy wcześniej takiego nie widzieli, nie potrafią mu pomóc.

— To straszne. Ile on ma lat?

— Trzynaście. Choć czasami mam wrażenie, że swoją dojrzałością przerasta nas wszystkich — podkreśliła. — Chciałam się z tobą spotkać, ponieważ możesz mu w pewien sposób pomóc.

— Oczywiście, uczynię, co tylko w mojej mocy. Ale jak mogę to zrobić, skoro nawet lekarze są bezradni?

— Źle mnie zrozumiałeś. Niestety, jego śmierć jest prawie pewna. Nikt nie może uratować tego chłopca. Jednak można go jakoś uszczęśliwić, spełnić jego marzenie.

— Rozumiem, a o czym on marzy?

— Chciałby wyruszyć w podróż do Ameryki Południowej.

Zamilkłem. Powoli zaczynałem rozumieć, jaką funkcję mam pełnić w całej tej układance.

— Edward, nie znam nikogo innego, kto byłby w stanie tak dobrze zająć się nim podczas wyprawy. W tej chwili zachowuje się jak normalny, zdrowy chłopiec. Pierwsze objawy pojawią się dopiero za jakiś czas. Gdybyście się pospieszyli, może byście ich uniknęli. — Ton Reni przywodził mi na myśl nie prośbę, a błaganie. — Skończyłeś studia medyczne, masz pojęcie o opiece nad chorymi, poradziłbyś sobie.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Po chwili jednak zapytałem:

— Gdzie konkretnie chciałby polecieć?

— Jeszcze nie wiadomo. Znalazł jakieś miejsce w pewnym albumie, tylko że nikt nigdy go nie widział. To nie jest PhotoShop, znam się na tym i jestem pewna, że fotografia to autentyk.

Nieznane miejsce gdzieś w Ameryce Południowej? Czy to przypadek?

— Czy to miejsce jest… ładne? — głupio zapytałem.

— Jest piękne — odparła Renata, choć nie potrafiła się powstrzymać przed zrobieniem zdziwionej miny.

Czy to jakiś znak? Zwykły przypadek? Oto szukałem miejsca nieznanego, takiego, o którym nikt jeszcze nie słyszał i nagle ktoś prosi mnie o podobną przysługę.

— Jak ma na imię chłopiec? — zapytałem.

— Feliks.

Cały czas biłem się z myślami. W końcu jednak podjąłem decyzję.

18 Feliks Zabłocki

Kto by kiedyś pomyślał, że będę w stanie wytrzymać bez komputera ponad miesiąc i nawet za nim nie zatęsknię? Z pewnością nie ja. Teraz jednak, trzymając urządzenie na kolanach, zauważyłem, iż niektóre proste sprawy związane z obsługą laptopa, wypadły mi z głowy! Oczywiście mógłbym poprosić Alę o pomoc, ale to było poniżej mojego honoru i dumy. Dawniej żaden pecet nie krył przede mną tajemnic, marzyłem by zostać informatykiem lub programistą, a teraz nagle miałem problem ze znalezieniem kilku aplikacji.

W końcu jednak udało mi się osiągnąć cel i od nowa zacząłem przeszukiwać Internet. Sytuacja była co najmniej kiepska.

— Powiesz, od kogo dostałeś tego laptopa? — Spojrzałem na Alę. Miała minę, jakbym ją kompletnie ignorował. Choć trochę tak było. Kiedy mam coś do roboty, wyłączam się ze świata realnego. Podobne jak Oliwia.

— Nie mówiłem ci?

— Wyobraź sobie, że nie. A pytałam cię trzy razy — odparła z wyrzutem.

— Dzisiaj rano pani Bednarek była u doktora Wieczorka i przywiozła mi swój stary sprzęt. Może nie jest to żadna machina, ale przynajmniej działa dosyć płynnie.

Po chwili padło kolejne pytanie:

— Znalazłeś już coś?

Niechętnie rzuciłem okiem na listę utworzoną w Wordzie. Dokument zatytułowany „ABC” (nie stać mnie było na kreatywność) zawierał dziewięć nazwisk różnych znanych podróżników. Kilku z nich chętnie angażowało się w realizację różnych celów charytatywnych, co oznaczało, że lubili pomagać. Był tylko jeden problem.

— Co to jest? Dlaczego tu nie ma żadnego Polaka? — zapytała Ala, nachyliwszy się nad ekranem komputera.

— Dlatego że nie znalazłem żadnego polskiego podróżnika, który obecnie nie jest na drugim końcu świata. Zobacz, może Ondrej Hanko byłby dobrym opiekunem?

— Niby dlaczego?

— No wiesz, ze Słowakiem łatwiej byłoby się dogadać niż chociażby z tym Niemcem.

Ondrej Hanko był jedynym Słowianinem na mojej biednej liście.

— Wiesz, czarno to widzę — skomentowała Ala.

Ze złością zamknąłem laptopa. Miało być tak łatwo. Nie sądziłem, że znalezienie jakiegoś dobrego, rodowitego podróżnika, przebywającego obecnie w Polsce, okaże się prawie niemożliwe. W sumie na tym polega ich praca, żeby zwiedzać świat…

— Nie martw się, zaraz ci pomogę kogoś znaleźć. W ogóle szukałeś już może tego miejsca z albumu?

— Tak, ale nic z tego. Totalna porażka — westchnąłem.

Nagle dopadło mnie nieprzyjemne uczucie przegranej. Czyżby wszystko to, o czym marzyłem, runęło niczym domek z kart? Trochę już udało mi się osiągnąć. Zdołałem przekonać panią Bednarek, nawet doktora Wieczorka, co wydawało mi się istnym cudem. I teraz wszystkie te działania prowadziły do ślepego zaułka, bo nie potrafiłem wywiązać się ze swojej obietnicy. Do diabła, ja tak właściwie nie wiedziałem, gdzie chcę lecieć! Bezradność opanowała całe moje ciało, włącznie z umysłem. Z niechęcią ukryłem twarz w dłoniach.

— Daj spokój! Kto jak kto, ale ty nie możesz się poddawać! — zganiła mnie Ala.

— Czy ty nie widzisz, do czego to wszystko zmierza? Miało być inaczej, zupełnie inaczej.

Kątem oka zobaczyłem siedzącą na przeciwległym łóżku Oliwię, niby trzymała w dłoni smartfona, a mimo to z zaciekawieniem przyglądała się moim działaniom. Na szczęście nie miała zielonego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. I dobrze. Wyszedłbym na nieudacznika.

Nagle usłyszałem pukanie do drzwi. W sali pojawiła się pani Bednarek.

— Cześć dzieciaki, jak tam poszukiwania? — zapytała. Była w podejrzanie dobrym humorze.

— Tragicznie — przyznałem stanowczo, jakbym chciał podkreślić fiasko swych działań.

— Możesz na chwilę wyjść? Masz gościa.

Niepewnie spojrzałem na kobietę. Jaki znowu gość? Trudno było też nie zauważyć uśmiechu, który malował się na jej twarzy.

Powoli wstałem ze szpitalnego łóżka, a następnie wyszedłem na korytarz.

— O co chodzi? — zapytałem zdezorientowany.

— Coś taki niecierpliwy? Zaraz wszystkiego się dowiesz.

Pielgrzymka przez długie korytarze zdawała się trwać całą wieczność. W końcu jednak dotarliśmy do tego samego stolika pod kawiarenką, przy którym miała miejsce nasza ostatnia rozmowa. Teraz było trochę więcej ludzi, lecz wszyscy zajęci swymi sprawami, nie zwracali na nas uwagi. Wtedy go ujrzałem. Mężczyzna koło czterdziestki, średniego wzrostu. Jego gęste, czarne włosy przeplatały liczne siwe nitki, świadczące o bagażu doświadczeń, jakich doznał w ciągu swego życia. Podobnie wyglądała jego broda. Brązowe oczy, ukryte za szkłami okularów w cienkich oprawkach, przejrzały mnie od góry do dołu. Kiedy wstał, spostrzegłem, że jest raczej szczupły, niewysoki, ale uścisk dłoni nie pozostawiał wątpliwości, że spotkałem się z naprawdę silnym gościem.

— Edward Krajewski — powiedział.

— Feliks Zabłocki — odparłem z dużą pewnością. Gdzieś czytałem, że pierwsze wrażenie najlepiej zapada w pamięć, zatem wyprostowałem się i spróbowałem rozluźnić tak, jak czasami podczas rozmów z doktorem Wieczorkiem. Zawsze wówczas to ja rozdawałem karty, teraz miało być podobnie, choć nie miałem pojęcia, z jak silną osobowością miałem do czynienia.

— Masz ochotę na jakieś ciastko? Albo sok? — zaproponowała pani Bednarek.

— Ograniczam słodycze — odparłem. — Zimny sok pomarańczowy wystarczy.

— Chcesz coś? — zwróciła się do Krajewskiego. Wtedy zrozumiałem, że tych dwoje ludzi zna się całkiem dobrze. Ciekawe, jak długo?

Mężczyzna w eleganckiej, brązowej marynarce uprzejmie podziękował. Gdy pani Bednarek odeszła od stolika, gość spojrzał na mnie z ciekawością.

— Dużo o tobie słyszałem — zaczął.

— Naprawdę? — udałem zdziwienie.

— Owszem, Renata przedstawiła cię naprawdę dokładnie, ale uważam, że rozmowa w cztery oczy jest najlepszym sposobem na poznanie. — W duchu musiałem przyznać mu rację. Sam wychodziłem z takiego założenia, choć musiałem stwierdził, że niezbyt chętnie zawierałem nowe znajomości.

— Dlaczego chce mnie pan poznać?

— Dlatego że mogę pomóc ci w realizacji twojego marzenia. Bardzo chcesz pojechać do Ameryki Południowej, zgadza się?

— Tak, ale kim pan tak właściwie jest?

— Ach, przepraszam. Powinienem był wspomnieć o tym na samym początku. Nazywam się Edward Krajewski, to już wiesz, i jestem podróżnikiem. — Nagle coś mi zaświtało. Widocznie podczas przeszukiwania Internetu, to nazwisko gdzieś musiało się przewinąć.

— Naprawdę chciałby pan wyruszyć ze mną w tak daleką podróż? Pani Renata wspominała panu, jaki jest mój stan zdrowia? To nie będzie takie łatwe — ostrzegłem.

— Kiedyś miałem zostać lekarzem, skończyłem nawet studia w tym kierunku, zatem jakoś sobie poradzimy.

— Mówi pan tak, jakby nasza podróż była już pewna — zauważyłem.

— Ja jestem zdecydowany, czekam na twój ruch.

Pierwszy raz od dawien dawna poczułem, że ktoś zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Zawsze spotykałem osoby strachliwe, niepewne swego, aż tu nagle zderzam się z tak zdecydowanym człowiekiem. Chwilę mi zajęło, nim cokolwiek odparłem.

— A pieniądze? — zagaiłem.

— Nie musisz się o to martwić.

— Chyba jednak muszę. Pan na pewno nie poleci ze mną na drugi koniec globu za darmo. Do tego dojdą koszta przeróżnych biletów, podstawowych przyborów i pewnie dużo więcej.

— Nie chcę żadnych pieniędzy.

— Nie wierzę w to. Nie w tych czasach — odparowałem z całą stanowczością.

Krajewski uśmiechnął się szeroko.

— Już cię lubię. Renia wspominała, że jesteś niesamowicie dojrzały, ale nie spodziewałem się aż takiej mądrości z twojej strony.

— Zatem jest jakiś haczyk.

— Nie ma. Powiedzmy, że mam w tym także swój interes, ale zapewniam, nie zrobi on tobie żadnej różnicy.

— Może jednak. Cóż to za interes?

— Podczas naszej podróży będę pisał reportaż. Chciałbym później go wydać.

— I tylko tyle?

— No widzisz, mówiłem, że nie zrobi ci to różnicy. Poza tym ja mam podróż za darmo — opłaci ją mój pracodawca. Za ciebie zapłacę ja, zatem wyjdę na zero.

— Dlaczego chce pan zapłacić za mnie? Przecież pan mnie nie zna.

— Kilka razy słyszałem, że mam dobre serce. Może to właśnie to?

— Tylko jest pewien problem. Nie do końca wiem, gdzie chcę dotrzeć. Jest takie miejsce…

— Renata wszystko mi wytłumaczyła. Spokojnie, zajmę się tym — uciął.

W tym momencie pani Bednarek postawiła przede mną wysoką szklankę z sokiem pomarańczowym.

— I co, panowie, ustaliliście coś?

— No pewnie — odparł Krajewski, po czym uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.

Ja zająłem się sokiem.

19 Feliks Zabłocki

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.