Pod ważnymi mostami świata
Pod ważnymi mostami świata żyją poeci
bosogłowi ledwopiórzy szmaragdowi szczęśliwi
zanurzają swe nogi w przepływającym nurcie czasu
tylko dla swobody ochłody noezy
w jego śmieciach doniosłości
w jego mętach szlachetności
w jego apokaliptycznych dumach
nieznośnie urągają nieczystościom treści w przechodniów głowach
porywistym nurtom praw nieludzkich w wodospadach niknącym
pośród urwistych brzegów sumień, pośród osuwisk oczywistości logik
w kołdrach zawinięci poeci czytają bajki
napisane przez dzieci dla dorosłych
na brudnych materacach leżąc nocą liczą barki mewy księżyce
dla nich przelatujące fajerwerkami jaźni, jak spadające gwiazdy bestii
w kapelusze dziurawe łapią pocałunki zakochanych
przechylonych przez barierki pokus
swawoli i szkołom wypowiedzianych posłuszeństw
straceńcy ważnych miast w kolosalnych widzeniach swoich pomników
przykucają przy filarach mostu, by złowić choć tę gwiazdę przeznaczenia
w tej nieichniej toni odciśniętą, toni wciąż uciekającej spod stóp
łapią jednak rozświetlone tramwaje pełzające po dnach
rzek ważnych odważnych profetycznych tramwaje zwane ludzkim cierpieniem
pod ważnymi mostami świata w butelkach po wypitym przez nich winie
gromadzą się muszki wszechtęsknot dla potomności zniżeniem uszlachetnionej
szczęśliwi poeci intuicjami kloszardów wypełnieni
pod ważnymi mostami świata odczytują wewnętrzne relacje okłamań
w bytach niestworzonych jeszcze i pomiędzy nimi
Usuń się, bo zasłaniasz słońce
Ilu Diogenesów zmieści się w jednej beczce epoki (tortur i śmiechu)?
ile cmentarzy zmieści się w jednej tezie filozofa (ulubieńca establishmentu)?
ile pokór mieści jedno wyznanie mnicha eremity, co
wczoraj był jeszcze imperatorem świata (albo poetą)
patrzysz ze słupa liczebników, prawie jak Słupnik Szymon
widzisz zachody słońc nauki, alchemików szukających kamienia filozoficznego
przez tysiąclecia, tych, którzy wynaleźli ledwie żużel pozostały na dnie gnostyckiej retorty
nie możesz obrócić się w inną stronę ani zasnąć w wygodzie godnie
chociaż są teraz wszędzie reaktory, wszędzie ciasno od racji
i w ogóle fantastycznie ciasnawo, nie tylko tu
kierujesz wzrok na wschodzące gwiazdy, opisujesz noc głów
czekając na jedyną gwiazdę stulecia wiar, pochodnię wolności poglądów
w liczebnikach rozpychających się nadzieją nie tylko alchemików
zmyślasz pointy do gwiazdozbiorów lewitujących w opowieściach
przodków, a gdzieś z tyłu głowy gryzą cię komary i poglądy przegrane
słońca już nie ma w nich i wokół, znów jesteś Diogenesem
zmarzniętym, choć prześwietlonym ciepłem szczerości
to tobie nowy jakiś Wielki Aleksander przesłania światło
nie jemu rzeczesz: więcej światła (kolejny raz bezsensownie)
— chcesz, aby popełnić romantyczne samobójstwo
(bez samokrytyki i odniesień) jak bohater Goethego? chyba jednak nie!
jak jeden z wielu w XIX wieku cnych komiwojażerów buntu przeciwko Bogu władcy
(wieku zwycięstwa rewolucyjnej brzucha grozy)
ilu jednak jest romantycznych autorów i bohaterów naprawdę?
dziś niewielu — i dobrze, i dobrze, że Diogenesów jest wielu!
— a pamiętasz, byli jeszcze Laertios i chociażby Babilończyk
cmentarzy romantycznych jest wiele (o wiele za wiele)
pokór scholastycznych w wierszach naukowych docelowo zbyt mało
a przecież każdy poeta powinien być filozofem, a nie jest
(w końcu mimo zapewnień jego)
i dobrze, niech wybiera nadzieję badaczy, a nie światło przeświadczonych
— ramp popularności wspartych na słupach krzywych, chwiejnych nogach
i niech będzie tylko jeden kontemplator prawdziwy, obszarpaniec
choćby w beczce albo na słupie jakiejś idei złotodajnej
a nie w udawaczy tłumie, zdanych tylko na siebie
zasępionych romantycznie szkieletów nauki
czy jest dziś ktoś, kto powie świata władcy śmiało:
usuń się, bo zasłaniasz słońce?
Summa antytechnologiczna
Jestem u źródeł miłości i piszę maszyny manifest
jest druga po północy w Londynie
piszę w stacji metra, piszę sprayem po ścianie, jak Banksy w malignie
w sumie piszę manifest antykomunistyczny i summę antytechnologiczną
ucharakteryzowałem się na Engelsa
— ja robotniczy żebrak na człowieka z wyższych sfer
żeby ochronić anonimowość słów
pochylam się prześmiewczo nad losem wykluczonych
genseków i systemowych oligarchów
urzędujących wciąż po domach
i koni pociągowych różnych maści
głównie tych, co akurat w Szkocji były wykorzystywane do ciężkiej orki
jak by nie było krakowskich i góralskich
(choć tu autentycznie z płaczem)
nie mniej żal mi samego siebie przez komunizm sponiewieranego tak
nawet Engelsa etosu i miast na Syberii zamarzających bez ciepła i prądu
no i uśmiechu losu nic niewartego w bankowym centrum świata
nade mną płynie Tamiza, a BBC jest u jej źródeł
i transmituje na żywo niejeden Latający Cyrk
— to rzeka informacji ludzkich, nie boskich
a rwące potoki pociągów u moich stóp łączą się w jeden
łączą się w rzekę, rzekę niedoinformowanych ludzi na wszystkich stacja świata
zmieniony w poprzednich epokach nurt wielu takowych rzek, nawet tych odwiecznych
wydaje się dziś, jak protoaramejski wąż
pyton czatujący na koguta wiedzy na drzewie rodzaju
skąd kogut na stacji metra w Londynie podziemnym, nocny zwiastun?
a przecież go widzę, kogut galijski piejący przeraźliwie, tak to on
sztandar piania wychodzi mu z dzioba niby żagiew ognia wiecznego
to nie miłość, to wojna w imię wczorajszych świata genseków
ale ten kogut pojawia się na murach jak picassowski symbol pokoju
jakby wyfrunął z mojej ręki w matnię
prześmiewczy kogut antykomunizmu z kolebki komunizmu wychyną znów
z wielokolorowych piór ma ogon i cztery głowy
całujące się, całujące siebie nawzajem
to głowy przywódców Zachodu, co skierowali pobudki rewolucji na Wschód
i mają teraz święty spokój u źródeł społecznej miłości
czas na śmiech w graffiti
a gdzie dziś Moses Hess, jego protoUnia, a milioner Banksy, a miliony moje
— głowię się gdzie?
Bądźmy raczej dobrej myśli
Nieszczerą myślą swawolną jak piorun spada na nas
pokusa szczęścia tu i teraz, w kierat nieprawd wprzęgając jak muła
poprawna niby z pozoru
bezkrytyczna tylko wobec woli przewodnika współczesnego czasu
na piętrach wieżowców urzędującego gromonajmity
i w Burj Khalifa, i w Kuala Lumpur Tower
i w Wieży Mysiej Popiela pradawnej
w bagnach zatopione ci one były i będą wszystkie
razem z Perunem Wielotwarzowym humbugiem
ale ten piorun ciskany w siebie lekkomyślnością
jest tyleż elektryczny, co plamka, iskierka
kropla energetyczności nawet bez potencjału prawdziwego zła
znak świętojańskiego robaczka w utajonym lesie
ale echo grzmotu przez duszę się niesie niejedną
ci drudzy słyszą pojękiwania Jupitera Gnoma ledwie
w akuratnej teraźniejszości mają nas za luzu stwora
przerażająco prawdziwego w swej potędze grzechu
grzeszni chwalą, święci w śmiech, a my jak zapałka
zostajemy z czarnym łepkiem zgorzali, nieprzydatni, bezmyślni całkiem już
pokusą rzuceni na śnieg dla otrzeźwienia po fantasy orgii
a w naszej neuronowej Epikurei ani ataraksji, ani aponii
Z kości i z woli
Jestem z kości i z woli
jestem z piękna i dobra (choć w niewoli)
jestem, bo jestem oto (z niewoli powstający, z kolan,
zszargany, bosy, omdlały, ale cały)
emanuję większością i kieruję się ku mniejszości, by
wyzwolić wolę z kości (genów, próchna i aparycji niestałości)
powracam do większości, by
z piękna podarować dobro wszystkim w całości
całemu jestestwu (w historii nie swojej, pomimo okoliczności)
wieszczę (słów) deszczem, zmierzchu czasem dreszczem
niszą jestem dla nisz, wykuszem dla wklęsłości, gdy
w sobie odnajduję klisze zagubione w Dardanelach przejść (z przechodów do zejść)
z Feniksem Faetonem Prometejem wyjątkowości złudne (boskiej zamierzchłości wizje snuję)
z Talmudu przeszłości do Biblii przeszedłszy stoję zamyślony
wyzwolony z kości woli obcej (w końcu) i boskości słusznej (samej) gliny
osiągam absolut przez hostię, a to ostateczność mojej niwy (Nirwany)
kosmogonię wieczną (bytu z niebytu)
pięknowolę dobrokości — zmieniam w pełnię wolności
Spojrzenie zza krat mamony
Okno na świat nieperforowanych portfeli i to spojrzenie
scalone karatami pełni życia, zza krat mamony
nigdy nie będzie tożsame z czułym dotykiem źrenicy
abnegata zamurowanych pozasystemowych nocy
z księżycowych łąk wyrwanych,
gdzie uwięziony został eremita pieśni dla mąk naśladowczych
nie prometejskich, lecz pitagorejskich
patrzy jeszcze, jak oni wszyscy, przestrzeleni teraźniejszym pięknem
nieczule, wciąż zza krat mamony
na świat choćby sztucznością oszklony, żywo wiklinowy
włóknem węglowym rozhuśtany — patrzy, ale już zdziwiony
patrzy na dzieła wichru technologicznego, szalejące w sercu
widzi już, że burze epistemologii robotów od czeków i zestawień kont
nie odbiorą i nie dodadzą niczego więcej naturze, co już ma
nie martwi się o dane nieodczytywalnie jawne
rozsypane jesienią z rajskich ogrodów, leżące na śniegu jak sadza
dowody stawania się prawd na nowo w kolorowej starości bied
czułość literatury rymowanej czeków pozorna jak uczuć niestałość bogactw
czułość wyzwolona z bankomatowych kart — wciąż w celi śmierci prozaicznych zim
nie chce jej opuścić pomimo listów żelaznych wielu kart
ciężkości kajdan znanych leżących obok jak kot, jak losu kat
ten kot na wygody, na niecnoty, niezasypiający nigdy
jedyny księżycowy w snach błogodajnych dla ogłupionych
podziurawiony deszczem, mrozem, zdrad głupoty pieszczot, jak
korkociągiem zdarzeń korek w butelce przemijania cudu
pełnej marzeń o szczęściu bez rodzenia czegokolwiek
o ambrozji, małmazji uderzającej do głowy, bez smaku
bez opuszczania wnętrza bursztynowych komnat
o zamrożeniu bólu kreacji bez rozsadzania ograniczeń ze szkła
oczu w ciągłym dotyku fatamorgan miłości lata
odleglejących, wtórnych poblasków księżyca mamony
— jesienią zapatrzonych w kraty
Piszmy szczęsne wiersze
Szczęsne wiersze w szczęsnym kraju — to moje marzenie
nieszczęsnego epigona dumy Polaków
z wciąż niespokojną, wręcz episkopalną potrzebą estymy
internacjonalna estyma szczęsna jak dziewczyna narodowa niedzisiejsza
jak zawsze piękna, w wianku czerwono-białym nad ruczajem złotym
ja przy niej spokojny, choć niezaspokojony w polskości do końca
rozdźwięczony, szeleszczący językiem i piórem gęsim Długosza
ślizgam się po kartkach pergaminowych, jak Eskulapa wąż jakiś
po gałęzi wawrzynu, bieszczadzkiego endemitu
pod ochroną w Polsce wciąż żyjący w ukryciu
na skraju bezludności wszelkiej i absolutnej
wśród nacji pomieszanych w dostojnym refugium
wśród płazów i gadów różnych, innych niż symboliczne
szczęsne przewidywania pozłoty każdej głowy
na tym Polesiu miejskim, na tym Pomorzu wiejskim
wcale nie zniechęcają mnie, a wręcz inspirują do
poszukiwań mniej alchemicznych formuł, bardziej literackich reliktów prawdy
na odludziach, gdzie cisza trwa grudniowa, estyma zmienia się w przyjaźń
a wąż — w ugryzione jabłko, którego symboliczności
już nikt się nie boi, nawet pramatki i prarewolucjoniści
ani w puszcz miejskich ostoi, ani w ostoi mojej, jak już mówiłem
absolutnie wyzwolonej z niewoli niedawnej szczęsności na siłę
znamy to wszyscy zbyt dobrze, znamy z kronik obrony i pogoni
więc dwa palce przyłóżmy do skroni
i piszmy te szczęsne wiersze odrodzeń
Nić brzasku i jawy
Ze mną w słodkim trwaniu zbudziłaś się obok, jak Ariadna
z przędzą mojego losu nawiniętą na skansenowy motek Wiślan
drgnąłem poruszony, z zamkniętymi oczami jeszcze
naszych wspólnych dotknąłem gotowych krosien
zdjąłem z nieba jutrzenki kuranty, umiejscowione pospiesznie
ad hoc przez nocy bazyliszka przewrotnego, jak Mojry
nazywam cię czasem Ariadną Angelą Aborygenką, bo
zawsze zaczynasz mój dzień jakimś muzealnym cieniem
z antypodów czuwania rzęs anielskich w utrwalonym
micie niechrześcijańskich ludów
zdekonspirowany w miłosnym tym oczekiwaniu
nieodkryty jednak w pełni, z kochaniem niezaspokojonym tobą
wchodzę w osnowę pejzaży pierwszego światła
pomiędzy ramami twoich piersi i serca
i kręcę się na twoim kołowrotku kojonych ciszą uczuć
przesuwam jak czółenko po ciele jeszcze nieistniejącym w sztuce
bez wizji, bez sensu, bez wątku
ja z zamkniętymi oczami, zbudzony wewnętrznie
widzę przecież w sobie twoje dzikie portrety przeciwstawne zewnętrznie
uszy czekają na dźwięk dzwonu z wieży szaleństwa
ręce czekają na miłosny szał
a oczy kolorów świętego gobelinu prawdziwego życia szukają w szarości
jak ślepiec kręcę się wokół fałszywych chiromancji, kabalarskich układanek
resztek zdruzgotanych snów, pełnych nieukojonych mozaikowych nostalgii
i twoich pobudzeń, pouczeń, powiedzeń: och, uratuję cię
z poprowadzeń w brzask jawy zaczynam tkać dobry dzień
Przedpiekle swobody
W kręgach piekielnych nie jest łyso całkiem i bezbrzeżnie widno
zakwita czasem w czarniawej purpurze sucha błotna róża
w wężowej nieskrusze tłucze płatkami zgniłymi o wymiona kurze
a zespół śpiewaczy paszczęk demonicznych swojaków
kiwając się pod auspicjami chwali jej potworne wróże
ze stukotu piekieł, z mądrzenia się głupich, z kur gdakania
płyną wizji strumienie białe z kożuchami szlamu obłudy, nonsensu
to cloaca maxima w stolicach imperiów sądzenia od zarania
a zatrutych źródeł czasu, od czasu do czasu przybywa, ubywa, zostaje
naród róże hoduje błotne w przedpieklach swobody
durnota obca stój swołocz hände hoch — rozkrzycza horyzonty
a róże kwitną dla zabicia czasu tylko, nie tylko, nie
dla sumień zabicia w polityki parowie okultystycznym bestii pełnym
znikają ziarna aniołów krowich a kurze łapki zostawiają ślady
tych potworów różowych wyjących za tarota ucieczki mlecznymi dolinami
bieli, w bieli — w której już nic nie ma, której już nie widno
Pisanie wierszy jesienią
Pisanie wierszy, jak mówią i piszą jesienią późną oraz wczesną wiosną,
jest szukaniem Świętego Graala, złotego środka mowy, bożka języka własnego
owszem, może się czasem wydawać tak, ale
nie jest wcale kreacja strof tym, za co się podaje, tak naprawdę
wolności, wolności moja, twoja, nasza poezji prawdo
gdzie jest skarb ich, nasz, gdzie wszystkich pokora, tam palladium Troi każdej
a Święty Graal nie jest święty, a Graal nieświęty nie istnieje, jak
nie istniała Wyspa Jabłek i niewidzialnych lir Elizejskie Pola
hostię życia przyjmujemy na drżącym języku, jak słowo, ot co
wiersza wszelkiego pierwszego uprzedniego ostatniego
nie przedmiot, nie wizję bytu, a bytu wzruszenie
do cna wyprani z milczącej niewoli, wyprani idziemy drogą powszechną mowy
kryjąc się przed przechodniami w latarni blasku ukrytych znaczeń
niesionej w ręku, przebrani za rycerzy smutku z Teb i Camelot
poszukiwaczy skarbów, bandosów wizerunku logik greckich
mniej celtyckich i moralności uniwersalnej, jak
słowiańskie przysłowia ludowej mądrości nierymowanej:
ta nasza ćma w głowie gorzeje
ten ptak nie wyfruwa z otwartej klatki
ten czołg przejeżdża po motylu, nie czyniąc mu krzywdy
legendy tworzymy jak te o Graalu, Ekskaliburze, w Avalon Arturze
jak te o myszach i Popielu
przecież ten anioł, co odwiedził Piasta pod dębami Mamre, był
bardziej realny niż wszystkie wiersze świata surrealistycznego
poszukujące piękna tam, gdzie jego głębi nie ma
poszukujące prawdy tam, gdzie jej kotwic nie ma
w osobie twórcy, nazbyt estetycznego poszukiwacza złudy
pokładamy nadzieję wieszczego cudu, bo
co prawda, to prawda — w konkluzji każdej jesteśmy
tu legendarni, nostalgiczni i mówimy wciąż po polsku coś
Prochy w Bieszczadach
Jarzmianka większa jest dobra na kaszel w cichej bibliotece
na zapleczu biblioteki aleksandryjskiej zaparzano ją dla wiernych
bibliofilstwo często łączy się z zielarstwem
także emocja — ze skłonnością jakąś, a wynika wszystko z tęsknoty
za liściem, suchym liściem, na przykład buczyny, który
dawno spadł z drzewa albo poleciał do nieba
więc go na padole humanoidów już nie ma
jarzmianka większa to nie gandzia jeszcze
nie zaburza poczucia czasu, chociaż z nieba na głowę
już lecą ludzie leszcze
twierdzenia bez tez są jak liście, suche liście, jesienią są wszędzie
próżno szukać ich w bibliotekach nieśmiertelności niesprawdzonych
jarzmianka, po łacinie astrantia, to astralna zieloność w sercu zimnym
to dobry materiał na miksturę słów bogatych
w składniki prawieczne, panwieczne, protowieczne, poniewiercze
tudzież czasem zakazane zawczasu zbyt wcześnie
z księgozbiorów aleksandryjskich pozostał proch, popiół
przeniesiono go w urnach prawosławnych i rozsypano nad Połoninami
jak Broniuszyca resztki słów w komórkach głów, włóczykijów bied majstrów
skąd tyle tu cerkwi nadpalonych, schizmy, czołobitności, mordu?
skąd tyle cmentarzyków dla niczemu niewinnych, choć obrazoburczych skrzatów
a brak choćby zaniedbanych dla skruszonych, zakochanych tołhajów?
i tylko prycha i poci się kilka lokomotyw na korę i siano
w bibliotece aleksandryjskiej znalazłbyś i zioła
i machiny, i smutek, po prostu to wszystko
i nawet czysty opór przed prawdą, jak do niedawna w urojonych Bieszczadach
eremy puste to jedyne, co w nich pozostało
tu mające sens abstynencki, aczkolwiek gnostycki na wskroś, ale
nawet na półwyspie Brosa nie ma już jarzmianki teraz
choć na solińskiej wodzie wciąż pływa tratwa perkusisty Giera
to i w innych wietrznych miejscach prochów Harasymowicza
— tak samo jak Joplinki czy Harrisona — już przecież nie ma
podobnie ich wizji i biblioteki w Aleksandrii
są za to hałaśliwe i tańczą w Wołosatem zbójnicze dzieci Slayera
Uczuć astrologie niejasne
Znam te niespokojne fale przyziemia, znam je dobrze
ty wiesz, jak cenię przypływy spotkań na nich
moje wznoszenia ponad atole radości:
smutnych progresji, tak niebezpiecznych jednak w upadku
potem niebiańskie odpływy wykradają serce, gdy ciebie nie ma,
gdy chodzisz nerwowo po ulicy bez celu, po dzielnicy jego,
a ja obserwuję cię z jakiejś wieży, choćby tej w Niniwie albo Dublinie
mój maszt chyboczący nacelowany na gwiazdę północy znów
a ja jak rozciągnięty Odys na Krzyżu Południa, męczony bez tchnień
krótkie wzloty krwi i znów grzywacze się łamią nade mną,
załamując skrzydła groteskowych rozstań
pędzę w noc jak Żuraw nocy w nadziei morza, spętany mocą północnego nieba
i te dźwięki, ten szum wód wzbierających z wiatrem niemym,
albo te krzyki mew grzebanych żywcem
w apokalipsie samotności oceanów nieskończonych
i to oko cyklonu zmrużone od pojedynczości bólu
stoję na drzwiach wyrwanych z domu dzieciństwa,