E-book
4.73
drukowana A5
23.32
drukowana A5
Kolorowa
48.15
Trudne do zrozumienia pewne sprawy

Bezpłatny fragment - Trudne do zrozumienia pewne sprawy

2024


Objętość:
121 str.
ISBN:
978-83-8414-030-7
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 23.32
drukowana A5
Kolorowa
za 48.15



Pod ważnymi mostami świata

Pod ważnymi mostami świata żyją poeci

bosogłowi ledwopiórzy szmaragdowi szczęśliwi

zanurzają swe nogi w przepływającym nurcie czasu

tylko dla swobody ochłody noezy

w jego śmieciach doniosłości

w jego mętach szlachetności

w jego apokaliptycznych dumach

nieznośnie urągają nieczystościom treści w przechodniów głowach

porywistym nurtom praw nieludzkich w wodospadach niknącym

pośród urwistych brzegów sumień, pośród osuwisk oczywistości logik

w kołdrach zawinięci poeci czytają bajki

napisane przez dzieci dla dorosłych

na brudnych materacach leżąc nocą liczą barki mewy księżyce

dla nich przelatujące fajerwerkami jaźni, jak spadające gwiazdy bestii

w kapelusze dziurawe łapią pocałunki zakochanych

przechylonych przez barierki pokus

swawoli i szkołom wypowiedzianych posłuszeństw

straceńcy ważnych miast w kolosalnych widzeniach swoich pomników

przykucają przy filarach mostu, by złowić choć tę gwiazdę przeznaczenia

w tej nieichniej toni odciśniętą, toni wciąż uciekającej spod stóp

łapią jednak rozświetlone tramwaje pełzające po dnach

rzek ważnych odważnych profetycznych tramwaje zwane ludzkim cierpieniem

pod ważnymi mostami świata w butelkach po wypitym przez nich winie

gromadzą się muszki wszechtęsknot dla potomności zniżeniem uszlachetnionej

szczęśliwi poeci intuicjami kloszardów wypełnieni

pod ważnymi mostami świata odczytują wewnętrzne relacje okłamań

w bytach niestworzonych jeszcze i pomiędzy nimi



Usuń się, bo zasłaniasz słońce

Ilu Diogenesów zmieści się w jednej beczce epoki (tortur i śmiechu)?

ile cmentarzy zmieści się w jednej tezie filozofa (ulubieńca establishmentu)?

ile pokór mieści jedno wyznanie mnicha eremity, co

wczoraj był jeszcze imperatorem świata (albo poetą)

patrzysz ze słupa liczebników, prawie jak Słupnik Szymon

widzisz zachody słońc nauki, alchemików szukających kamienia filozoficznego

przez tysiąclecia, tych, którzy wynaleźli ledwie żużel pozostały na dnie gnostyckiej retorty

nie możesz obrócić się w inną stronę ani zasnąć w wygodzie godnie

chociaż są teraz wszędzie reaktory, wszędzie ciasno od racji

i w ogóle fantastycznie ciasnawo, nie tylko tu

kierujesz wzrok na wschodzące gwiazdy, opisujesz noc głów

czekając na jedyną gwiazdę stulecia wiar, pochodnię wolności poglądów

w liczebnikach rozpychających się nadzieją nie tylko alchemików

zmyślasz pointy do gwiazdozbiorów lewitujących w opowieściach

przodków, a gdzieś z tyłu głowy gryzą cię komary i poglądy przegrane

słońca już nie ma w nich i wokół, znów jesteś Diogenesem

zmarzniętym, choć prześwietlonym ciepłem szczerości

to tobie nowy jakiś Wielki Aleksander przesłania światło

nie jemu rzeczesz: więcej światła (kolejny raz bezsensownie)

— chcesz, aby popełnić romantyczne samobójstwo

(bez samokrytyki i odniesień) jak bohater Goethego? chyba jednak nie!

jak jeden z wielu w XIX wieku cnych komiwojażerów buntu przeciwko Bogu władcy

(wieku zwycięstwa rewolucyjnej brzucha grozy)

ilu jednak jest romantycznych autorów i bohaterów naprawdę?

dziś niewielu — i dobrze, i dobrze, że Diogenesów jest wielu!

— a pamiętasz, byli jeszcze Laertios i chociażby Babilończyk

cmentarzy romantycznych jest wiele (o wiele za wiele)

pokór scholastycznych w wierszach naukowych docelowo zbyt mało

a przecież każdy poeta powinien być filozofem, a nie jest

(w końcu mimo zapewnień jego)

i dobrze, niech wybiera nadzieję badaczy, a nie światło przeświadczonych

— ramp popularności wspartych na słupach krzywych, chwiejnych nogach

i niech będzie tylko jeden kontemplator prawdziwy, obszarpaniec

choćby w beczce albo na słupie jakiejś idei złotodajnej

a nie w udawaczy tłumie, zdanych tylko na siebie

zasępionych romantycznie szkieletów nauki

czy jest dziś ktoś, kto powie świata władcy śmiało:

usuń się, bo zasłaniasz słońce?



Summa antytechnologiczna

Jestem u źródeł miłości i piszę maszyny manifest

jest druga po północy w Londynie

piszę w stacji metra, piszę sprayem po ścianie, jak Banksy w malignie

w sumie piszę manifest antykomunistyczny i summę antytechnologiczną

ucharakteryzowałem się na Engelsa

— ja robotniczy żebrak na człowieka z wyższych sfer

żeby ochronić anonimowość słów

pochylam się prześmiewczo nad losem wykluczonych

genseków i systemowych oligarchów

urzędujących wciąż po domach

i koni pociągowych różnych maści

głównie tych, co akurat w Szkocji były wykorzystywane do ciężkiej orki

jak by nie było krakowskich i góralskich

(choć tu autentycznie z płaczem)

nie mniej żal mi samego siebie przez komunizm sponiewieranego tak

nawet Engelsa etosu i miast na Syberii zamarzających bez ciepła i prądu

no i uśmiechu losu nic niewartego w bankowym centrum świata

nade mną płynie Tamiza, a BBC jest u jej źródeł

i transmituje na żywo niejeden Latający Cyrk

— to rzeka informacji ludzkich, nie boskich

a rwące potoki pociągów u moich stóp łączą się w jeden

łączą się w rzekę, rzekę niedoinformowanych ludzi na wszystkich stacja świata

zmieniony w poprzednich epokach nurt wielu takowych rzek, nawet tych odwiecznych

wydaje się dziś, jak protoaramejski wąż

pyton czatujący na koguta wiedzy na drzewie rodzaju

skąd kogut na stacji metra w Londynie podziemnym, nocny zwiastun?

a przecież go widzę, kogut galijski piejący przeraźliwie, tak to on

sztandar piania wychodzi mu z dzioba niby żagiew ognia wiecznego

to nie miłość, to wojna w imię wczorajszych świata genseków

ale ten kogut pojawia się na murach jak picassowski symbol pokoju

jakby wyfrunął z mojej ręki w matnię

prześmiewczy kogut antykomunizmu z kolebki komunizmu wychyną znów

z wielokolorowych piór ma ogon i cztery głowy

całujące się, całujące siebie nawzajem

to głowy przywódców Zachodu, co skierowali pobudki rewolucji na Wschód

i mają teraz święty spokój u źródeł społecznej miłości

czas na śmiech w graffiti

a gdzie dziś Moses Hess, jego protoUnia, a milioner Banksy, a miliony moje

— głowię się gdzie?

Bądźmy raczej dobrej myśli

Nieszczerą myślą swawolną jak piorun spada na nas

pokusa szczęścia tu i teraz, w kierat nieprawd wprzęgając jak muła

poprawna niby z pozoru

bezkrytyczna tylko wobec woli przewodnika współczesnego czasu

na piętrach wieżowców urzędującego gromonajmity

i w Burj Khalifa, i w Kuala Lumpur Tower

i w Wieży Mysiej Popiela pradawnej

w bagnach zatopione ci one były i będą wszystkie

razem z Perunem Wielotwarzowym humbugiem

ale ten piorun ciskany w siebie lekkomyślnością

jest tyleż elektryczny, co plamka, iskierka

kropla energetyczności nawet bez potencjału prawdziwego zła

znak świętojańskiego robaczka w utajonym lesie

ale echo grzmotu przez duszę się niesie niejedną

ci drudzy słyszą pojękiwania Jupitera Gnoma ledwie

w akuratnej teraźniejszości mają nas za luzu stwora

przerażająco prawdziwego w swej potędze grzechu

grzeszni chwalą, święci w śmiech, a my jak zapałka

zostajemy z czarnym łepkiem zgorzali, nieprzydatni, bezmyślni całkiem już

pokusą rzuceni na śnieg dla otrzeźwienia po fantasy orgii

a w naszej neuronowej Epikurei ani ataraksji, ani aponii


Z kości i z woli

Jestem z kości i z woli

jestem z piękna i dobra (choć w niewoli)

jestem, bo jestem oto (z niewoli powstający, z kolan,

zszargany, bosy, omdlały, ale cały)

emanuję większością i kieruję się ku mniejszości, by

wyzwolić wolę z kości (genów, próchna i aparycji niestałości)

powracam do większości, by

z piękna podarować dobro wszystkim w całości

całemu jestestwu (w historii nie swojej, pomimo okoliczności)

wieszczę (słów) deszczem, zmierzchu czasem dreszczem

niszą jestem dla nisz, wykuszem dla wklęsłości, gdy

w sobie odnajduję klisze zagubione w Dardanelach przejść (z przechodów do zejść)

z Feniksem Faetonem Prometejem wyjątkowości złudne (boskiej zamierzchłości wizje snuję)

z Talmudu przeszłości do Biblii przeszedłszy stoję zamyślony

wyzwolony z kości woli obcej (w końcu) i boskości słusznej (samej) gliny

osiągam absolut przez hostię, a to ostateczność mojej niwy (Nirwany)

kosmogonię wieczną (bytu z niebytu)

pięknowolę dobrokości — zmieniam w pełnię wolności


Spojrzenie zza krat mamony

Okno na świat nieperforowanych portfeli i to spojrzenie

scalone karatami pełni życia, zza krat mamony

nigdy nie będzie tożsame z czułym dotykiem źrenicy

abnegata zamurowanych pozasystemowych nocy

z księżycowych łąk wyrwanych,

gdzie uwięziony został eremita pieśni dla mąk naśladowczych

nie prometejskich, lecz pitagorejskich

patrzy jeszcze, jak oni wszyscy, przestrzeleni teraźniejszym pięknem

nieczule, wciąż zza krat mamony

na świat choćby sztucznością oszklony, żywo wiklinowy

włóknem węglowym rozhuśtany — patrzy, ale już zdziwiony

patrzy na dzieła wichru technologicznego, szalejące w sercu

widzi już, że burze epistemologii robotów od czeków i zestawień kont

nie odbiorą i nie dodadzą niczego więcej naturze, co już ma

nie martwi się o dane nieodczytywalnie jawne

rozsypane jesienią z rajskich ogrodów, leżące na śniegu jak sadza

dowody stawania się prawd na nowo w kolorowej starości bied

czułość literatury rymowanej czeków pozorna jak uczuć niestałość bogactw

czułość wyzwolona z bankomatowych kart — wciąż w celi śmierci prozaicznych zim

nie chce jej opuścić pomimo listów żelaznych wielu kart

ciężkości kajdan znanych leżących obok jak kot, jak losu kat

ten kot na wygody, na niecnoty, niezasypiający nigdy

jedyny księżycowy w snach błogodajnych dla ogłupionych

podziurawiony deszczem, mrozem, zdrad głupoty pieszczot, jak

korkociągiem zdarzeń korek w butelce przemijania cudu

pełnej marzeń o szczęściu bez rodzenia czegokolwiek

o ambrozji, małmazji uderzającej do głowy, bez smaku

bez opuszczania wnętrza bursztynowych komnat

o zamrożeniu bólu kreacji bez rozsadzania ograniczeń ze szkła

oczu w ciągłym dotyku fatamorgan miłości lata

odleglejących, wtórnych poblasków księżyca mamony

— jesienią zapatrzonych w kraty

Piszmy szczęsne wiersze

Szczęsne wiersze w szczęsnym kraju — to moje marzenie

nieszczęsnego epigona dumy Polaków

z wciąż niespokojną, wręcz episkopalną potrzebą estymy

internacjonalna estyma szczęsna jak dziewczyna narodowa niedzisiejsza

jak zawsze piękna, w wianku czerwono-białym nad ruczajem złotym

ja przy niej spokojny, choć niezaspokojony w polskości do końca

rozdźwięczony, szeleszczący językiem i piórem gęsim Długosza

ślizgam się po kartkach pergaminowych, jak Eskulapa wąż jakiś

po gałęzi wawrzynu, bieszczadzkiego endemitu

pod ochroną w Polsce wciąż żyjący w ukryciu

na skraju bezludności wszelkiej i absolutnej

wśród nacji pomieszanych w dostojnym refugium

wśród płazów i gadów różnych, innych niż symboliczne

szczęsne przewidywania pozłoty każdej głowy

na tym Polesiu miejskim, na tym Pomorzu wiejskim

wcale nie zniechęcają mnie, a wręcz inspirują do

poszukiwań mniej alchemicznych formuł, bardziej literackich reliktów prawdy

na odludziach, gdzie cisza trwa grudniowa, estyma zmienia się w przyjaźń

a wąż — w ugryzione jabłko, którego symboliczności

już nikt się nie boi, nawet pramatki i prarewolucjoniści

ani w puszcz miejskich ostoi, ani w ostoi mojej, jak już mówiłem

absolutnie wyzwolonej z niewoli niedawnej szczęsności na siłę

znamy to wszyscy zbyt dobrze, znamy z kronik obrony i pogoni

więc dwa palce przyłóżmy do skroni

i piszmy te szczęsne wiersze odrodzeń


Nić brzasku i jawy

Ze mną w słodkim trwaniu zbudziłaś się obok, jak Ariadna

z przędzą mojego losu nawiniętą na skansenowy motek Wiślan

drgnąłem poruszony, z zamkniętymi oczami jeszcze

naszych wspólnych dotknąłem gotowych krosien

zdjąłem z nieba jutrzenki kuranty, umiejscowione pospiesznie

ad hoc przez nocy bazyliszka przewrotnego, jak Mojry

nazywam cię czasem Ariadną Angelą Aborygenką, bo

zawsze zaczynasz mój dzień jakimś muzealnym cieniem

z antypodów czuwania rzęs anielskich w utrwalonym

micie niechrześcijańskich ludów

zdekonspirowany w miłosnym tym oczekiwaniu

nieodkryty jednak w pełni, z kochaniem niezaspokojonym tobą

wchodzę w osnowę pejzaży pierwszego światła

pomiędzy ramami twoich piersi i serca

i kręcę się na twoim kołowrotku kojonych ciszą uczuć

przesuwam jak czółenko po ciele jeszcze nieistniejącym w sztuce

bez wizji, bez sensu, bez wątku

ja z zamkniętymi oczami, zbudzony wewnętrznie

widzę przecież w sobie twoje dzikie portrety przeciwstawne zewnętrznie

uszy czekają na dźwięk dzwonu z wieży szaleństwa

ręce czekają na miłosny szał

a oczy kolorów świętego gobelinu prawdziwego życia szukają w szarości

jak ślepiec kręcę się wokół fałszywych chiromancji, kabalarskich układanek

resztek zdruzgotanych snów, pełnych nieukojonych mozaikowych nostalgii

i twoich pobudzeń, pouczeń, powiedzeń: och, uratuję cię

z poprowadzeń w brzask jawy zaczynam tkać dobry dzień


Przedpiekle swobody

W kręgach piekielnych nie jest łyso całkiem i bezbrzeżnie widno

zakwita czasem w czarniawej purpurze sucha błotna róża

w wężowej nieskrusze tłucze płatkami zgniłymi o wymiona kurze

a zespół śpiewaczy paszczęk demonicznych swojaków

kiwając się pod auspicjami chwali jej potworne wróże

ze stukotu piekieł, z mądrzenia się głupich, z kur gdakania

płyną wizji strumienie białe z kożuchami szlamu obłudy, nonsensu

to cloaca maxima w stolicach imperiów sądzenia od zarania

a zatrutych źródeł czasu, od czasu do czasu przybywa, ubywa, zostaje

naród róże hoduje błotne w przedpieklach swobody

durnota obca stój swołocz hände hoch — rozkrzycza horyzonty

a róże kwitną dla zabicia czasu tylko, nie tylko, nie

dla sumień zabicia w polityki parowie okultystycznym bestii pełnym

znikają ziarna aniołów krowich a kurze łapki zostawiają ślady

tych potworów różowych wyjących za tarota ucieczki mlecznymi dolinami

bieli, w bieli — w której już nic nie ma, której już nie widno


Pisanie wierszy jesienią

Pisanie wierszy, jak mówią i piszą jesienią późną oraz wczesną wiosną,

jest szukaniem Świętego Graala, złotego środka mowy, bożka języka własnego

owszem, może się czasem wydawać tak, ale

nie jest wcale kreacja strof tym, za co się podaje, tak naprawdę

wolności, wolności moja, twoja, nasza poezji prawdo

gdzie jest skarb ich, nasz, gdzie wszystkich pokora, tam palladium Troi każdej

a Święty Graal nie jest święty, a Graal nieświęty nie istnieje, jak

nie istniała Wyspa Jabłek i niewidzialnych lir Elizejskie Pola

hostię życia przyjmujemy na drżącym języku, jak słowo, ot co

wiersza wszelkiego pierwszego uprzedniego ostatniego

nie przedmiot, nie wizję bytu, a bytu wzruszenie

do cna wyprani z milczącej niewoli, wyprani idziemy drogą powszechną mowy

kryjąc się przed przechodniami w latarni blasku ukrytych znaczeń

niesionej w ręku, przebrani za rycerzy smutku z Teb i Camelot

poszukiwaczy skarbów, bandosów wizerunku logik greckich

mniej celtyckich i moralności uniwersalnej, jak

słowiańskie przysłowia ludowej mądrości nierymowanej:

ta nasza ćma w głowie gorzeje

ten ptak nie wyfruwa z otwartej klatki

ten czołg przejeżdża po motylu, nie czyniąc mu krzywdy

legendy tworzymy jak te o Graalu, Ekskaliburze, w Avalon Arturze

jak te o myszach i Popielu

przecież ten anioł, co odwiedził Piasta pod dębami Mamre, był

bardziej realny niż wszystkie wiersze świata surrealistycznego

poszukujące piękna tam, gdzie jego głębi nie ma

poszukujące prawdy tam, gdzie jej kotwic nie ma

w osobie twórcy, nazbyt estetycznego poszukiwacza złudy

pokładamy nadzieję wieszczego cudu, bo

co prawda, to prawda — w konkluzji każdej jesteśmy

tu legendarni, nostalgiczni i mówimy wciąż po polsku coś

Prochy w Bieszczadach

Jarzmianka większa jest dobra na kaszel w cichej bibliotece

na zapleczu biblioteki aleksandryjskiej zaparzano ją dla wiernych

bibliofilstwo często łączy się z zielarstwem

także emocja — ze skłonnością jakąś, a wynika wszystko z tęsknoty

za liściem, suchym liściem, na przykład buczyny, który

dawno spadł z drzewa albo poleciał do nieba

więc go na padole humanoidów już nie ma

jarzmianka większa to nie gandzia jeszcze

nie zaburza poczucia czasu, chociaż z nieba na głowę

już lecą ludzie leszcze

twierdzenia bez tez są jak liście, suche liście, jesienią są wszędzie

próżno szukać ich w bibliotekach nieśmiertelności niesprawdzonych

jarzmianka, po łacinie astrantia, to astralna zieloność w sercu zimnym

to dobry materiał na miksturę słów bogatych

w składniki prawieczne, panwieczne, protowieczne, poniewiercze

tudzież czasem zakazane zawczasu zbyt wcześnie

z księgozbiorów aleksandryjskich pozostał proch, popiół

przeniesiono go w urnach prawosławnych i rozsypano nad Połoninami

jak Broniuszyca resztki słów w komórkach głów, włóczykijów bied majstrów

skąd tyle tu cerkwi nadpalonych, schizmy, czołobitności, mordu?

skąd tyle cmentarzyków dla niczemu niewinnych, choć obrazoburczych skrzatów

a brak choćby zaniedbanych dla skruszonych, zakochanych tołhajów?

i tylko prycha i poci się kilka lokomotyw na korę i siano

w bibliotece aleksandryjskiej znalazłbyś i zioła

i machiny, i smutek, po prostu to wszystko

i nawet czysty opór przed prawdą, jak do niedawna w urojonych Bieszczadach

eremy puste to jedyne, co w nich pozostało

tu mające sens abstynencki, aczkolwiek gnostycki na wskroś, ale

nawet na półwyspie Brosa nie ma już jarzmianki teraz

choć na solińskiej wodzie wciąż pływa tratwa perkusisty Giera

to i w innych wietrznych miejscach prochów Harasymowicza

— tak samo jak Joplinki czy Harrisona — już przecież nie ma

podobnie ich wizji i biblioteki w Aleksandrii

są za to hałaśliwe i tańczą w Wołosatem zbójnicze dzieci Slayera

Uczuć astrologie niejasne

Znam te niespokojne fale przyziemia, znam je dobrze

ty wiesz, jak cenię przypływy spotkań na nich

moje wznoszenia ponad atole radości:

smutnych progresji, tak niebezpiecznych jednak w upadku

potem niebiańskie odpływy wykradają serce, gdy ciebie nie ma,

gdy chodzisz nerwowo po ulicy bez celu, po dzielnicy jego,

a ja obserwuję cię z jakiejś wieży, choćby tej w Niniwie albo Dublinie

mój maszt chyboczący nacelowany na gwiazdę północy znów

a ja jak rozciągnięty Odys na Krzyżu Południa, męczony bez tchnień

krótkie wzloty krwi i znów grzywacze się łamią nade mną,

załamując skrzydła groteskowych rozstań

pędzę w noc jak Żuraw nocy w nadziei morza, spętany mocą północnego nieba

i te dźwięki, ten szum wód wzbierających z wiatrem niemym,

albo te krzyki mew grzebanych żywcem

w apokalipsie samotności oceanów nieskończonych

i to oko cyklonu zmrużone od pojedynczości bólu

stoję na drzwiach wyrwanych z domu dzieciństwa,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 23.32
drukowana A5
Kolorowa
za 48.15