***
Długo zbierałem się do wydania tych zapisków.
Minęło blisko dziesięć lat, od kiedy ostatni raz siedziałem za konsoletą tramwaju.
Jednak niewiele zmieniło się w kwestii zachowań pasażerów, motorniczych, infrastruktury, jak i samej firmy. Prócz tego, że obecnie motorowi nie sprzedają biletów (przynajmniej w Warszawie), to reszta informacji jest jak najbardziej aktualna.
Wciąż popełniamy te same błędy i wciąż dotykają nas sytuacje, których można było uniknąć, jeżeli tylko posiadałoby się odpowiednią wiedzę.
I taką właśnie wiedzę staram się przekazać w moich opowieściach.
Początkowo, gdy rozpoczynałem przygodę w Tramwajach Warszawskich, postanowiłem prowadzić osobistego bloga, który miał służyć jako odskocznia od nerwów i swoisty odpowiednik gwizdka w lokomotywie.
Można go znaleźć pod adresem www.poszynach.blogspot.com, albo wpisując w wyszukiwarkę frazę „Tramwaj Przeznaczenia”. Znajdziecie tam więcej treści okraszonych grafikami, zdjęciami, a nawet filmami.
Książka, którą trzymacie w rękach, zawiera skrócone wpisy z pierwszego roku pracy w Tramwajach Warszawskich.
Postanowiłem ograniczyć ilość treści i skupić się na rzeczach, które wywarły na mnie największe wrażenie, a które mam nadzieję zwrócą uwagę na pewne nieznane dotąd przez większość pasażerów szczegóły życia motorowych.
Opowieści są krótkie i tak dopasowane, by nie zabierały Wam więcej czasu niż przejechanie jednego przystanku.
Mam nadzieję, że dzięki temu wydawnictwu poznacie niektóre tajniki tramwajowego kung-fu i następnym razem, gdy motorowy „zamknie Wam drzwi przed nosem” będziecie wiedzieli, że nie było to złośliwe działanie (prawdopodobnie).
Zapraszam zatem na przejażdżkę i życząc miłej jazdy, oddaję Państwu moje wspomnienia ku uciesze i rozrywce, która bawiąc — uczy.
Kurs cz.1
Ponad dwa tysiące chętnych ruszyło na podbój Tramwajów Warszawskich.
Hordy potencjalnych Motorniczych niestrudzenie atakowały portal (czy jak kto woli, witrynę internetową) wysyłając tam swoje dane i listy motywujące.
Wielu słyszało, że motorowi zarabiają kokosy i oczywiście wszyscy chcieli te kokosy zgarnąć dla siebie.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że taki motorniczy ma dużo pieniędzy tylko dlatego, że nie ma czasu ich wydawać. Wiedza przyszła z czasem.
Tylko 250 osób przedostało się przez pierwszą linię zabezpieczeń.
Z tej grupy tylko 50 osób zostało wprowadzonych w tajne korytarze siedziby Szkoleniowców.
Nie wszyscy doszli do końca labiryntu.
Jedynie dwudziestu pięciu wybranych dotarło do drzwi z napisem WEJŚCIE.
Po przekroczeniu magicznej bariery, ich odporność i wiedza zostały poddane wielu próbom.
Testom psychologicznym, sprawnościowym, psychotechnicznym i lekarskim nie było końca.
Jednak cała grupa śmiałków zdzierżyła, a ich wysiłek został nagrodzony.
Dotarli do kolejnego etapu.
Rozpoczęło się SZKOLENIE.
Kurs cz. 2
Pierwszy etap szkolenia był tylko teoretyczny. Wiedza w ilościach kolosalnych wlewała się w nasze głowy niczym przysłowiowy olej.
Fakt, że na pierwszych zajęciach większość z nas siedziała jak tureckim kazaniu, ale z biegiem czasu zaczęliśmy kojarzyć fakty i łączyć kropki.
Zajęcia z zasad ruchu drogowego, budowy tramwajów, torów, sposobu prowadzenia, mijania, skręcania, cudowania i rzucania uroków trwały godzinami, dniami i czasami nocami.
Wiedzy przybywało, a czas do kolejnych egzaminów się kurczył.
Gdy wszystko było rozjaśnione, nadeszła pora egzaminu wewnętrznego.
Daliśmy radę. Wszyscy.
Ale to był tylko mały prześwit w drzwiach, za którymi znajdowała się droga do kariery motorniczego tramwaju.
Zdany egzamin wewnętrzny dał nam możliwość przystąpienia do egzaminu PAŃSTWOWEGO. Tam to dopiero się działo.
Harry Potter i komnata tajemnic to pikuś (że nie powiem mały Miki).
Egzamin Państwowy
To dopiero była jazda bez trzymanki.
Pogonie, pułapki, zasadzki i przesuwanie terminów przez WORD.
Kosmos i droga mleczna normalnie.
W końcu termin został ustalony. Wszyscy byli w szoku, że jednak się udało.
Nie mieliśmy żadnych wytycznych dotyczących tego egzaminu. Byliśmy pierwszą grupą, która miała zdawać na nowych zasadach.
Nikt nie wiedział jaki rodzaj pytań będzie na teście, jak będą formułowane pytania, jak będą wyglądały filmy poglądowe. Nic.
Coś tam ktoś tam znalazł w internetach, inny kupił płytkę z kursem na kategorię B, ale to wszystko było niewiele warte.
Instruktorzy z Tramwajów ratowali nas starymi zestawami pytań, które były testami wielokrotnego wyboru i miały się nijak do tych nowych.
Zakuwaliśmy twardo wszyscy. Uczyliśmy się po nocach, podsyłaliśmy sobie różne informacje (często niesprawdzone). Ogólnie hardcore.
Pierwszy termin egzaminów zaliczyło … 8 osób na 25.
To co było w pytaniach, ich składnia i odpowiedzi wołały o pomstę do nieba.
Błędy gramatyczne, merytoryczne, niezgodności z kodeksem drogowym, zwykłe błędy ludzkie (dwie takie same odpowiedzi do wyboru, ale tylko jedna dobra) wykończyły nas skutecznie.
To był horror w środku dnia.
Taki przykład:
Czy za znakiem „Roboty Drogowe” (dla wtajemniczonych A-14) można spodziewać się ludzi na torowisku?
I tutaj ładny obrazek ukazujący stojący przy torowisku znak, za znakiem samochód naprawczy, jakieś tam kable i inne bzdety leżące na ziemi. Ludzi nie widać.
Otóż NIE MOŻNA się tam spodziewać ludzi, bo ICH NIE WIDAĆ.
Albo
Znak D-6 (wiecie, przejście dla pieszych).
Czy można się na tym przejściu spodziewać rowerzysty?
Otóż NIE MOŻNA, bo przecież rowerzyści mają ZAKAZ przejeżdżania po tego typu przejściu.
Eh. Można tak pisać i pisać.
Egzamin Praktyczny
Ten egzamin też rzecz oczywista był typu „Państwowy”. Żarty się skończyły, bo koszt takiej imprezy jest niebagatelny, a jak się obleje, to trzeba płacić jeszcze raz.
A jest się czym przejmować, bo o ile egzamin starego typu był zdawany wewnętrznie w ramach Tramwajów Warszawskich, o tyle ten nowy nie dość, że był nadzorowany przez WORD, to jeszcze trzeba było wykonać wszystkie czynności zawarte w ustawach i rozporządzeniach.
Różnica jest taka, że stary egzamin trwał 20 minut, a nowy blisko dwie godziny.
Nie będę Wam zawracał głowy szczegółami. Powiem tylko, że nigdy w życiu się tak nie przejmowałem. Większość siwych włosów mam właśnie z tego dnia.
Do czasu egzaminu praktycznego mieliśmy wyjeżdżone jedynie 31 godzin. Nie jest to wiele, biorąc pod uwagę nawał informacji jaki był nam wtłaczany do głów.
Jednak tamtego dnia ręce drżały, kolana się uginały a głos był uwięziony gdzieś na poziomie grdyki.
No bo wsiada sobie człowiek do kabiny, a tu… pulpit sterowniczy jest zupełnie inny niż ten, na którym się trenowało w trakcie jazd. Inny układ kontrolek, inne przyciski, a dodatkowo inaczej umiejscowione na konsoli.
No i weź bądź człowieku mądry.
Do tego dochodziły miliony przełączników, bezpieczników, łączników, ustawień i pułapek związanych z porażeniem prądem 600 W.
Wystarczyło się jednak pomylić o 10 centymetrów i cały egzamin brał w łeb.
Pamiętacie taką scenę z Czterech Pancernych jak Grigorii wbijał gwóźdź w drzewo za pomocą czołgu?
No dobra, ci starsi pamiętają, a młodsi muszą sobie poszukać na YouTube.
Jednym z zadań motorniczego jest właśnie podobne „wbijanie gwoździa”.
Kiedyś na egzaminie dojeżdżało się do kija wbitego między szynami. Nawet jeżeli ktoś lekko puknął w wystający drąg, to nic się złego nie działo. Można było powtórzyć.
Tym razem dojeżdżaliśmy do „prawdziwego” tramwaju. Pomyłka oznaczała rozbicie wozu.
Wyobrażacie sobie 10 cm? To jest szerokość dłoni. Tak blisko trzeba podjechać by móc połączyć dwa wagony sprzęgami.
Sprzęg to te magiczne, metalowe dynksy, którymi łączy się wagony.
Kiedyś, za starych, dobrych czasów takie sprzęgi były wyciągnięte na stałe, ale za bardzo przecinały samochody i obecnie wszystkie są schowane pod wagonem.
Na szczęście nasza Egzaminatorka była bardzo w porządku i nie raz i nie pięć delikatnie zasugerowana zestresowanemu kursantowi to i owo. Była jednak bezlitosna w okoliczności popełnionego błędu.
Kilku zawodników musiało egzamin powtarzać.
Jednak wszystko skończyło się dla nas dobrze i od teraz — jak się zapewne nie domyślacie — mogliśmy kontynuować SZKOLENIE.
Dalsze Szkolenie
Oba egzaminy państwowe zdane. Godziny obowiązkowe na tramwaju wyjeżdżone.
Można podejmować pracę w każdym mieście Polski (i nie tylko), ale… nie w Warszawie.
Tutaj wymagania są wyższe. Trzeba więcej umieć, więcej znać i na więcej być przygotowanym.
Dodatkowy miesiąc szkolenia teoretycznego (codziennie po 5—6 godzin zajęć ze specjalistami wszelakimi) plus do kompletu rozszerzony zakres jazd po mieście w wymiarze 50 godzin.
Czyli zanim w ogóle wyjedziemy na miasto, to już mamy przejechane ponad 80 godzin.
Mało to i dużo. Pozwala jednak na wstępne poznanie topografii miasta, układu zwrotnic, skrzyżowań i zachowań kierowców kamikaze.
Teoria obejmowała tak zajęcia na wagonach, jak i wykłady psychologów. Wiecie, trzeba być przygotowanym na różne zachowania ludzkie. W końcu motorniczy jest na tarczy i trzeba go czasami spróbować wyprowadzić z równowagi.
Uczyli nas zatem odporności na akty agresji i stosowania uników w przypadku ataków słownych.
Motorniczy musi być opanowany ponad miarę. Jeżeli mu nerwy puszczą, to może narazić na szwank nie tylko dobre imię Tramwajów Warszawskich, ale i bezpieczeństwo pasażerów, a przecież dla nich właśnie pracujemy i o nich dbamy.
Niestety czasami klientom włącza się agresor i wtedy pozostaje tylko jedno — Przycisk Alarm.
Po 2—3 minutach (kwestia jednego lub dwóch przystanków) pojawiają się Smutni Panowie i wyprowadzają awanturnika.
Druga tura szkoleń była zakończona „krwawym tygodniem”. Codziennie przed zajęciami byliśmy poddawani serii testów i sprawdzianów z wiedzy, która pozostała nam w głowach.
Maglowano nas tak z zasad ruchu drogowego jak i ze spraw technicznych, czyli co robić, gdy tramwaj ulegnie awarii.
Daliśmy radę. Przeszliśmy kolejne sito, chociaż dziurki były nad wyraz niewielkie.
Półroczne szkolenie zostało zakończone. Dwudziestu pięciu herosów — żółtodziobów ruszyło na szlak.
Teraz tylko pozostało zgłosić się do pracy i rozpocząć rajdy po mieście.
W końcu trzeba zarobić parę złotych, by spłacić koszt kursu, który wynosi bagatela blisko 7000 PLN.
Z innej beczki. Wiecie, że w Warszawie jest blisko 300 kilometrów torów?
Na śmiesznie
W tramwaju tłok. Nagle motorniczy gwałtownie hamuje, a młoda dziewczyna utraciwszy równowagę z impetem siada na kolanach księdza. Spogląda na kapłana z podziwem i mówi:
— Ho ho ho, proszę księdza!
— To nie jest żadne ho ho ho, tylko klucz od zakrystii.
Można się śmiać, ale jak tramwaj „staje dęba”, to faktycznie ludzie mogą się poprzewracać.
Czasami jest tak, że uniknie się kolizji, a ludzie w środku się poobijają.
Sytuacja patowa — ratować życie jakiegoś idioty, który wjechał na czerwonym, czy dbać o niewinnych pasażerów.
Z jednej i z drugiej strony motorniczemu i tak się oberwie.
Przedwczoraj
Dzisiaj na linii 35 panował spokój i miłość bliźniego, ale przedwczoraj…
Przedwczoraj miałbym mięso mielone pod wozem. Gość na luzaku sobie wszedł nienerwowo na torowisko i stanął tak, że zabrakło mi 10 centymetrów do celnego strącenia mu czapeczki z daszkiem.
Oczywiście hamowałem awaryjnie, dzwoniłem wszystkim co miałem i użyłem trzech rodzajów hamulców.
Na szczęście nie jechałem szybko i ludzie, których wiozłem utrzymali swoje pozycje stojące, ale i tak tramwaj zatrzymał się pół wozu za potencjalnym miejscem uderzenia.
Rambo pomachał ręką i poszedł sobie jakby nigdy nic… Twardziel kurde bele.
Tramwaj to nie samochód. Nie zatrzyma się na 5 metrach. I skąd ja mam niby wiedzieć, że osobnik, który nie patrzy nawet w moim kierunku zatrzyma się w sobie tylko wiadomym miejscu. Bo pewnie centymetrem sprawdził dnia poprzedniego, że ten punkt jest punktem bezpiecznym.
Kanapka
Wszystko wygląda pięknie w karcie drogowej. Tu masz 8 minut przerwy, tu masz 6 minut. Spoko. Wystarczy na spałaszowanie kanapki, a i na łyk napoju też styknie.
Guzik tam.
Przyjeżdżasz z dwuminutowym opóźnieniem, bo byłeś miły i poczekałeś na pana, który przebiegał na czerwonym świetle, byle zdążyć na tramwaj. Potem stoisz w kolejce bo inny motorowy jeszcze nie zjechał z twojego toru (przecież nie ominiesz). Jak już podjeżdżasz na pierwszego, to trzeba w te pędy biec na ekspedycję (mały domek na pętli) podstemplować kartę drogową. Gdy wracasz do wozu, okazuje się, że przerwa właśnie się skończyła i czas ruszać.
ugh… zapomniałem siknąć.
Odrzwia
Kumpel dzisiaj jeździł sobie tramwajem po okolicy.
Jako, że okolica urokliwa, to ludzi wypuszczał na przystankach, żeby skorzystali z dobrodziejstw natury.
Przy rondzie „Babki Radosława” (to przy Centrum Handlowym Arkadia) jak zwykle otworzył drzwi, wypuścił jednych, wpuścił drugich.
Zamknął drzwi, patrzy w lewo, patrzy w prawo, zadał jazdę… i nic.
Tramwaj stoi.
Okazało się, że jacyś nad wyraz rozwinięci siłowo imbecyle wyrwali (dosłownie) drzwi w drugim wagonie.
To, że wyrwali to nic, bo głupich ludzi jest dużo, ale że nikt o tym motorniczemu nie powiedział, to już inna inszość. Nikt nie zareagował. Nic.
Koniec jest taki, że z uszkodzonymi drzwiami NIE WOLNO przewozić pasażerów, takoż tramwaj trzeba było zabezpieczyć i zjechać nim awaryjnie na zajezdnię.
Dopiero wtedy kilku pasażerów zaczęło utyskiwać jaki to ten motorniczy jest zły i że co to za tramwaj, który nie chce pasażerów zabierać.
Jeżeli widzicie, że coś w tramwaju nie działa poprawnie, albo jakiś wandal zniszczył — dajmy na to — poręcz, to zróbcie kilka kroków w kierunku kabiny i uprzejmie donieście o zaistniałym incydencie. Takie donosicielstwo jest akceptowalne moralnie.
Bilet poproszę
Dzisiejszy dzień minął bez dziwnych wydarzeń. Ani specjalnie ludzie pod tramwaj nie wchodzili, ani nikt niespodziewanie drogi nie zajechał. Nuda panie, aż się chce wyjść z kina.
Za to zmierzyłem czas potrzebny do sprzedania jednego biletu średnio rozgarniętej osobie.
Zajmuje to tyle, ile przejazd z jednego przystanku na drugi, czyli około 1 minuty.
Jeżeli trafi się klient nieawanturujący się, to sprzedaż wygląda tak:
— PUK PUK
— Słucham uprzejmie — pyta motorowy
— Bilecik potrzebuję, ulgowy. Tu jest odliczona kwota 2.20 PLN
— Oto bilecik.
Sprawnie i szybko.
Ale często trafiają się osoby dziwne.
— Ale czy ja nie wiem, bo chyba chcę kupić bilet.
— A jaki jest potrzebny? — pyta motorowy
— Ale ja nie wiem, a jakie są?
— Normalny 4,40 lub ulgowy 2.20
— Aha, aha… To eeee a 20 minutowe są?
— Nie ma. Tylko te dwa rodzaje.
— Bo ja to potrzebuję na kilka linii, to są?
— Tylko jednorazowe. Jaki podać?
— No… to ja wezmę ten za 4.40 — i tu pasażer podaje banknot 20 złotowy.
— Ugh… niestety nie dysponuję drobnymi. Proszę o odliczoną kwotę (tu wtrącę, że jest to ujęte w regulaminie przejazdu).
— Aha, aha… To ja tu mam chyba zaraz poszukam… O! jest 5 pln
— Ok. ale nadal nie mam wydać.
— No jak to? Granda! Złodzieje! zaraz tu eee poszukam… złodzieje… o jest 4.40. Mam!
— Dziękuję, oto bilet.
— No! Eee a czy ja go muszę skasować?
I tak codziennie, kilka razy. Nie dziwcie się, że motorowy może być lekko zniechęcony.
Do tego w kabinie bardzo słabo słychać pasażerów, a dodając do tego opóźnienie, które wynika ze sprzedawania biletów, to taka sytuacja rodzi frustracje.
A nikt nie lubi być spięty. Szczególnie osoba, która odpowiada za zdrowie i życie blisko 200 osób przewożonych w tramwaju.
Lekka mżawka
Dzisiaj przeznaczona mi była linia 75 i wagon 1336. Fajna trasa. Niby krótka i trzeba dużo kółek nakręcić, ale dzięki przejazdowi przez centrum dająca poczucie szybkiego kończenia kursu.
Ludzie mili, sympatyczni, uśmiechnięci i tylko jeden dziadek chciał koniecznie wsiąść do tramwaju gdy stałem na światłach po ruszeniu z przystanku.
Fakt, że miejsce jest dość specyficzne (rozchodzi się o plac Wilsona w kierunku Centrum), ale skoro tramwaj już nie stoi na przystanku i nawet jedne drzwi nie znajdują się w obszarze przystanku, to krzyki którym towarzyszy dobijanie się do drzwi i wciskanie z uporem maniaka tak zwanego „ciepłego” guzika NIE MA SENSU.
Nie można otwierać drzwi poza przystankiem. Nie mam również możliwości otwarcia jedynie jednych drzwi w drugim wagonie.
Mogłem tylko bezgłośnie przeprosić.
Dzisiaj również miałem nieprzyjemność wpaść w lekki poślizg.
Sam początek mżawki, gdy tory robią się śliskie.
Na placu Bankowym hamulce szczękowe złapały na długości około 2 metrów.
To wystarczyło by jedno z kółek lekko się przytarło, co skończyło się wystąpieniem tak zwanej „płaszczyzny”.
Koło przestaje być wtedy idealnym kołem, a efekt jest taki, że płaski element tłucze jak oszalały przy każdym obrocie.
Na szczęście płaszczyzna nie było duża i pod koniec kursu już prawie nie było słychać stukotania, bo się samoistnie „wyrównało”.
Zatrzymanie
Dzisiaj miałem swoje pierwsze „zatrzymanie”.
Znaczy tramwaje stoją, nie jadą, a ludzie biegają i skaczą między wagonami.
Panuje wielka radość i zgrzytanie zębów, bo czas leci, a premia ucieka.
Zatrzymanie nastąpiło w samym centrum, przy Dworcu Centralnym.
Niespodziewanie popsuł się tramwaj. Udało mu się zjechać z ronda, ale drugi, który nieopacznie wjechał za nim, utknął i zablokował trasę.
No i nie mogłem sobie dojechać na Kielecką.
Czas płynął leniwie, Instruktorzy Nadzoru Ruchu naprawiali tramwaj, a ja notowałem skrupulatnie stracone minuty, które potem trzeba wpisać w kartę drogową.
Na szczęście po 13 minutach trasa została odkorkowana i można było kontynuować przygodę na torach.
Dokonałem cudów i udało mi się dojechać na pętlę w sam czas, aby bez przerwy na siku od razu ponownie wyruszyć na szlak jedynie z 30 sekundowym opóźnieniem.
Oddałem tramwaj na Nowym Bemowie kolejnemu bohaterowi Warszawy i wraz z Patronem oddaliliśmy się w stronę zachodzącego słońca, czyli na zajezdnię R4 Żoliborz.
Jednak w połowie trasy linii 6 odezwał się mój telefon.
— Słucham — zapytałem się grzecznie jak zwykle, albowiem wyświetliło się iż to sam Dyspozytor się dodzwania..
— O laboga laboga. Gdzie jesteś?! — krzyczy Dyspozytor
— W tramwaju — odpowiadam zgodnie z prawdą
— Ale w jakim?!
— Na linii 6. Wracamy na zajezdnię.
— Ale wy macie zmianę. Trójki masz brać (znaczy linię 33).
— ehkem — odparłem roztropnie — ale że bo ja?
Od słowa do słowa okazało się, że trzeba szybko biec i przejmować tramwaj na Młocinach, bo jestem jedynym, wolnym motorowym w okolicy.
Wszystko dobrze się skończyło i tramwaj trafił w moje ręce z lekkim, trzyminutowym opóźnieniem.
ZTM zadowolony, Dyspozytor zadowolony, Patron eee ten tego, a ja sobie pojeździłem prawie 3 godzinki dłużej.
40 minut
Pierwsza, normalna przerwa w pracy. 40 minut na wypicie słynnej wody motorniczych gromadzonej w butelkach na każdej ekspedycji (małe domki na pętlach tramwajowych) i zjedzenie kanapki.
Jak ktoś dysponuje większą fantazją to może skoczyć na szybkie żarcie (po polsku fast food) albo zwyczajnie kupić coś w sklepie.
Na ekspedycji full wypas — klima chodzi, lodóweczka mrozi, mikrofala sprawna. Żyć nie umierać, ale jechać trzeba.
Po oddaniu linii 74, czas na kilka kółek numerkiem 75. Takie tam od Metro Marymont do placu Narutowicza i nazad.
Szybko, sprawnie i z niewielkim opóźnieniem (bo ona taka ładna była i bardzo jej się śpieszyło). „Przegapiłem” zatem jedne światła i poczekałem z zamknięciem drzwi aż dziewczę przecudnej urody wsiądzie.
Trzeba być uczynnym bo przecież tramwaje są dla ludzi.
Jak brałem 74, to kumple twierdzili, że ten numerek opóźnia inne tramwaje na szlaku.
Lekko powątpiewałem, bo będąc doświadczonym megalomanem wierzyłem, że umiem dać sobie radę.
Ale rzeczywistość jak zwykle mnie zweryfikowała.
ZTM niby zrobił dobry rozkład, przy którym nie trzeba się nigdzie śpieszyć, ale z drugiej strony był to błąd taktyczny, bo poprawnie jadący tramwaj linii 74 faktycznie opóźnia wszystkie inne tabory, które z reguły albo są opóźnione, albo przyśpieszone.
Mam nadzieję, że inni motorowi wielu psów na mnie nie powiesili.
Kolejny dzień bez ofiar, ale jedna rzecz mnie zaskoczyła.
Na przystanku przy pl. Bankowym upolowała mnie żoneczka.
Wraz z Patronem otrzymaliśmy po babeczce (takie ciastko z żółtym w środku) na dobre zakończenie dnia.
Lubimy babeczki, więc radość była wielka.
Luba moja przejechała z nami kilka przystanków (obserwowałem w lusterku), a potem pomachała chusteczką i oddaliła się w sobie tylko wiadomym kierunku.
Fajnie tak zaliczyć babeczkę na szlaku
A od poniedziałku koniec zabawy — majtki na pupę. Zmiana od 5 rano.
Wózek
W starych tramwajach jak wszyscy wiedzą, niskich podłóg brak.
Ciężko się wchodzi nawet tym, którzy mają pełną kontrolę nad swoim ciałem.
Ale jeżeli temu ciału przydzielimy jakiś element dodatkowy (dajmy na to wózek), to już nie jest tak pięknie.
Świat jest okrutny, a schody wysokie. Wózeczek z dzieckiem jednak wnieść trzeba i nie ma, że boli.
Jednak gdy jesteś osamotniony w tej próbie, to zaliczenie tego typu zadania wcale nie jest proste.
Ale jak się okazuje, dwie osoby również mogą wykonywać sztuki ekwilibrystyczne.
Raz widziałem jak dziecko prawie wypadło ze swojej gondoli gdy rozgarnięci rodzice nie wzięli pod uwagę praw ciążenia i wnosili dzieciaka trzymając wózek prawie pod kątem prostym.
Poruszyłem ten temat wśród znajomych i taki oto wywiązał się dialog:
Maja — Zaczynam być fanką tramwajów. Ale tych nowych, bo do starych ciężko z wózkiem się wtarabanić. No cuda, panie. Schody wysokie, w środkowym wejściu poręcz po środku i wejdź tu (bez pomocy) z szerokim wózkiem na pompowanych kołach z dzieckiem w środku i drugim trochę starszym przy boku. Ciekawa jestem, czy są jakieś sztuki specjalne, żeby sobie te manewry ułatwić, oczywiście bez proszenia o pomoc.
Michał — Na miasto wychodziłem z małym wózkiem.
Maja — Niedługo też będę wychodzić z małym, ale do tej pory potrzebny był duży… Nie zmienia to faktu, że schody są wysokie, a często przystanki bywają usytuowane na jezdni. Jakikolwiek bagaż ciężko wnieść. Ale to tylko taka ogólna uwaga, bo mam nadzieję, że niedługo w zdecydowanej przewadze będą jeździły tramwaje nowoczesne.
I taka w sumie prawda. Tramwaje typu 105N nie zdają egzaminu w takich przypadkach.
Na szczęście Tramwaje Warszawskie już zakupiły 50 nowych DUO (takie Swingi tylko mają kabiny motorowych z obu końców) i ponad 100 nowych Swingów.
Będzie się jeździć lepiej, szybciej, wygodniej i z klimatyzacją, chociaż ta czasami niestety zawodzi.
Szczególnie w kabinie motorniczego.
Niedziela. Dla niektórych czas odpoczynku, dla tramwajów zwykły dzień roboczy.
Ryba piła
Motorowy musi być trzeźwy.
Nie ma to tamto. Jak wykryją przynajmniej 0,1 promila to się z hukiem wylatuje z roboty.
I słusznie!
Praca jest mega ciężka jeżeli chodzi o koncentrację i nie ma tu miejsca na popierdółki.
Na ekspedycjach są alkomaty, na każdej zajezdni wiszą specjalnie urządzenia do pomiaru zawartości alkoholu w wydychanym powietrzu, często bywa tak, że Instruktorzy Ruchu sprawdzają trzeźwość na bramie wyjazdowej.
A ja mam bardziej prosty sposób na sprawdzenie jasności umysłu.
Jak w dowcipie.
Wraca mąż pijany do domu, drzwi otwiera żona.
— Piłeś kochanie?
— Ale gdzie tam żabciu, nic nie piłem.
— Ale ja czuję, że piłeś.
— Robaczku mój, naprawdę ani kropelki.
— To powiedz Gibraltar
— … Piłem…
A w poniedziałek od piątej rano będę szalał wedle przeznaczenia na linii 4.
Gorąco co?
Dzisiaj przygody tramwajowe nie dostarczyły mrożących krew w żyłach przeżyć.
Być może dlatego, że było gorąco.
Ano właśnie. Skoro tak gorąco i wszyscy zdychają jak ryby na pustyni, to wspomnę o jednym, aczkolwiek ciekawym aspekcie pracy motorowego.
Temperatura w kabinie.
Jak myślicie? Do ilu stopni może się nagrzać taka kabina? Jak wysoką temperaturę musi znosić motorniczy podczas wykonywania obowiązków służbowych?
30? 40?
Otóż moi drodzy +50 stopni Celsjusza. Taka temperatura panuje w małej kabinie przy zepsutej klimatyzacji.
A klima psuje się nader często. Pół biedy jeżeli działa nawiew, ale nie ma możliwości ustawienia odpowiedniej temperatury. Jedna czwarta biedy jeżeli tylko wieje, a z popsutej wentylacji od czasu do czasu leci na kark woda w kolorze red bulla (w sumie ożywia ciało i umysł).
Jednak jeżeli całość jest martwa, to pozostaje jedynie otworzyć małe okienka i liczyć na podmuchy wiatru spowodowane ruchem międzyprzystankowym. Niektórzy motorowi jeżdżą z otwartymi drzwiami od kabiny, ale nie wiem czy to jest do końca bezpieczne.
W Swingu już nie jest tak wesoło. Tam nie ma specjalnie czego otwierać.
Ostatnio jeden znajomy jechał z otwartą kabiną, by klimatyzacja z przedziału chociaż trochę chłodziła wnętrze jego klitki.
Do tego dochodzi stres poruszania się po Warszawie w godzinach szczytu, kierowcy kamikaze i pasażerowie, którym czasami przeszkadza dzwonek w tramwaju.
Dzisiaj czytałem zażalenie pasażerki, która „uprzejmie doniosła” na motorowego, że ten użył dzwonka nie w momencie ruszania, ale już po zamknięciu drzwi i zadaniu jazdy.
Szkoda, że nie doniosła na niego, że przejechał na zielonym świetle, którego ona nie lubi.
Dzień jak co dzień :)
Jutro po lekkim nagięciu przeznaczenia, skoro świt wskakuję w linię 35.
Taka ciekawostka.
Awaria klimatyzacji nie kwalifikuje składu do zjazdu awaryjnego na zajezdnię.
Superman
Tytułowy Superman to każdy pasażer, który myśli, że jak wyciągnie rękę przed siebie i na ostatnim gwizdku wsadzi ją w zamykające się drzwi, to uratuje dzięki temu przynajmniej jeden świat.
Otóż problem polega na tym, że jedyne co może ugrać, to własne kalectwo.
Jeżeli usłyszycie, że drzwi tramwaju zamykają się, to NIE NALEŻY w ostatniej chwili wbiegać, skakać, szarpać drzwi i uderzać z uporem maniaka w „gorący guzik” (wiecie, to ustrojstwo do otwierania drzwi z zewnątrz).
Zasada jest taka, że tramwaj zamyka drzwi nie dlatego, że nie chce wpuszczać ludzi, ale dlatego, że potrzebuje opuścić przystanek.
Jeżeli chwilkę się zastanowić, to takie działanie ma sens.
Po pierwsze — tramwaj ma ustalone minuty (właściwie to sekundy) odjazdu z przystanku.
Po drugie — często pozostanie na przystanku w wyniku zmiany świateł powoduje opóźnienie, co w dalszym rozrachunku kończy się niezadowoleniem pasażerów.
Po trzecie — za nami są kolejne tramwaje, które muszą jechać, by świadczyć usługi dla społeczeństwa.
Porównajcie sobie taką sytuację do Metra.
Tam mało kto próbuje wskakiwać w ostatniej chwili.
Jeżeli usłyszysz dźwięk poprzedzający zamykanie drzwi, to nie utyskujesz, nie wygrażasz pięściami i nie lżysz motorowego. Przyjmujesz do wiadomości, że następne Metro przyjedzie za kilka minut i będziesz mógł skorzystać z tej formy przemieszczania się.
W tramwaju jest to samo, z tym, że tramwaje jeżdżą częściej niż Metro.
Jeżeli motorowy będzie mógł poczekać, to poczeka.
Jeżeli będzie opóźniony (bo poczekał na poprzednim przystanku), to będzie się starał jak najszybciej ruszyć.
Jesteśmy bardzo rygorystycznie rozliczani z punktualności.
Na przejazd z przystanku na przystanek mamy w większości przypadków niecałą minutę. Czasami dwie.
To samo tyczy się wysiadania.
Dźwięki typu NIUT NIUT NIUT czy DRYŃ DRYŃ nie są sygnałem do wyskakiwania z wagonu. Takie działanie może uszkodzić drzwi. Tramwaj z uszkodzonymi drzwiami NIE JEDZIE.
Pamiętajcie o tym, gdy następnym razem się zagapicie.
Nieoczekiwana zmiana
Dzisiaj pojeździłem sobie numerkiem 33. Fajna trasa z Metra Młociny na Kielecką.
Niewiele się działo, wypadków nie zanotowałem, ludzie mili i uśmiechnięci.
Plaża.
Ale po powrocie na zajezdnię Dyspozytor wystosował propozycję nie do odrzucenia.
Trzeba było przejąć awaryjnie tramwaj linii 75, bo jeden z motorniczych nie mógł dotrzeć na miejsce przejęcia.
W sumie fajnie, bo wolę jeździć niż siedzieć na zajezdni.
Takoż wykonałem dwa kółka z Młocin na Służewiec, pooglądałem ładne dziewczyny po drodze i oddałem wóz na Metro Marymont kolejnemu chętnemu.
Dodatkową atrakcją dzisiaj było pojawienie się grafiku pracy na najbliższy miesiąc.
Motorowi się ożywili, bo każdy chciał poznać rozkład swoich zajęć. Dzięki temu wreszcie można zaplanować sobie działania, poumawiać się ze znajomymi czy po prostu wyjechać w przewidziany grafikiem wolny weekend.
No, chyba że coś się zmieni, ale na to mamy niewielki wpływ jako motorowi.
Jednak twarde z nas sztuki i potrafimy się dostosować do każdych okoliczności przyrody. Nawet tych niepowtarzalnych.
Dzwony biją
Dzisiaj specjalny dzień dla Warszawy, wszystkie tramwaje miały odgórny prikaz by stanąć w środku dnia o 17:00 i podzwonić nieco ku czci bohaterów.
A ja miałbym dzwona z miłą panią, która nie ogarniała faktu, że tramwaje jeżdżą w dwóch kierunkach.
Zabrakło przysłowiowych 10 centymetrów i mało brakowało, a zaliczyłbym zatrzymanie w środku miasta ciut przed wyznaczonym terminem.
Poważnie, czy tak dużo wyobraźni potrzeba, żeby popatrzeć w dwie strony gdy chce się skręcić w lewo samochodem?
Dobrze, że mam doświadczenie jako takie i wiem jak mogą zachowywać się kierowcy.
Pani puściła jeden tramwaj, drugi który jechał tuż za nim, ale już zawiodły ją mięśnie szyi i w lewo nie popatrzyła.
Trochę gorąco się zrobiło, ale dałem radę zatrzymać mojego czerwonego potwora tuż przed samą szybą jej samochodu.
Mam nadzieję, że pani objadła się strachu do syta i następnym razem trzy razy się zastanowi nad wykonaniem podobnego manewru.
A z innej beczki.
Dzisiaj trafił mi się fotel, który był bardzo oporny w kwestii ustawienia się do pozycji odpowiedniej.
Dla zobrazowania zaistniałej sytuacji, mam dla was zadanie domowe.
Podstawcie sobie pod tylne nogi krzesła jakieś drewniane klocki (niewielkie, 2—3 centymetry wysokości) i posiedźcie tak jakieś 6 godzin. Chłopcom będzie łatwiej zrozumieć w czym jest problem.
Bez kitu. Miałem takiej pozycji serdecznie dosyć.
W desperacji wyjąłem kombinerki i coś tam pokręciłem przy fotelu, co umożliwiło mi minimalną zmianę ustawienia. Kolejne trzy godziny już dało się jakoś jeździć.
Bo jeżeli nie wiecie, to motorowy często pracuje dłużej niż 8 godzin dziennie.
Bardzo często dostajemy wozy na 10 godzin.
Jest hardcore, szczególnie w upalny dzień kiedy słońce oślepia.
Przynajmniej nie można się nudzić.
10 godzin
Mój pierwszy, dziesięciogodzinny wóz.
Praca rozpoczęła się bardzo fajnie — od 23 minutowej przerwy na Nowym Bemowie.
Tak, to można pracować.
Ale dalej nie było już tak różowo. Jednak 10 godzin za pulpitem potrafi wyczerpać. Trasa na szczęście nie była tak męcząca, bo 35 na pokonanie pół-kursu (czyli z jednego krańca na drugi) potrzebuje niespełna 50 minut. Jak łatwo obliczyć, trochę się po mieście nakręciłem.
A jak się dłużej jeździ to i występuje większa szansa na dziwaczne sytuacje.
Pierwsza dotyczy ulicy Nowowiejskiej, gdzie wmontowano ścieżkę rowerową w torowisko.
Teraz wyobraźcie sobie sytuację.
Po prawym torowisku jedzie sobie tramwaj (tam jest przystanek przed Metrem).
Ja nadjeżdżam ze strony przeciwpołożnej z niewielką prędkością, bo dopiero co ruszyłem ze świateł.
A środeczkiem, wyprzedzając tramwaj jedzie pozbawiony rozumu i wyobraźni osobnik na rowerze.
Gdybym nie użył szynowych hamulców, to byśmy go wzięli między wozy i byłoby mielone z barana.
A potem się ludzie dziwią, że kierowcy nie przepadają za cyklistami.
Drugi moment grozy przeżyłem na placu Bankowym.
Tam torowisko jest ogrodzone barierkami, żeby żaden pijaczek czy inny cymbał nie gibnął się na torowisko. Zabezpieczenie jest fest i trzeba być nie lada skoczkiem, żeby sobie z tym fantem poradzić.
Ale jednak studnia głupoty ludzkiej jest bez dna.
Otóż słabo rozgarnięta pani (jako ten piasek widłami) postanowiła pospacerować sobie po WEWNĘTRZNEJ stronie barierki.
Dla dodania sobie animuszu przytrzymywała się ogrodzenia lewą ręką.
No i musiałem się zatrzymać, poczekać aż matrona minie tramwaj (wciągając brzuch) i dopiero kiedy zniknęła mi w bocznym lusterku mogłem ruszyć dalej.
Oczywiście minuta opóźnienia jak obszył.
Mundurek
Jak wiecie, motorowi chodzą w mundurach.
Wiem, że koszulki polo, dziwne spodnie niejednokrotnie zakończone sandałami nie bardzo kojarzą się z uniformem, ale uwierzcie mi — to jest mundur.
Mało tego, to jest ubiór, który trzeba nosić o każdej porze dnia i nocy podczas pełnienia obowiązków służbowych.
Jeżeli ktoś sobie odpuści i przyjdzie do pracy w jeansach albo niestandardowej koszulce, to może się to dla takiego delikwenta skończyć fatalnie jeżeli chodzi o premię.
Zwyczajnie jej nie dostanie.
Jest tylko jeden kłopot. Dostajemy niewielką ilość ciuchów firmowych, więc czasami trzeba uruchomić zaskórniaki i kupić sobie zestaw zapasowy.
No i tym tropem idąc, moja żoneczka wyśledziła firmę, która produkuje koszule dla Tramwajów Warszawskich.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w produkty tej firmy ubierają się również Strażacy.
Poczułem się dzięki temu bardziej ważny.
Za polubienie ich profilu (znaczy tej firmy od koszul, a nie strażaków) na facebooku dostaliśmy 30% zniżki na koszule, więc dokonałem zakupu kontrolowanego, bo jednak przydziałowe dwie koszule na dwa lata, to ciut mało.
Zatem kiedy dostrzeżecie na ulicy jakiegoś osobnika ubranego w niebieską koszulkę polo z logo Tramwajów Warszawskich to uśmiechnijcie się i powiedzcie „Dzień Dobry”.
Zrobicie motorniczemu dzień, a zadowolony motorowy to bezpieczniejszy tramwaj.
Bądźmy Razem Bezpieczni.
Samojeden
Pierwszy raz wsiadłem do wozu samojeden. Cała kabina motorniczego tylko dla mnie.
Zero instruktorów, zero patronów, zero nadzoru. Tylko ja!
Wszyscy straszyli, że stres, że nerwy, że jak pierwszy raz to zęby się ściera i w ogóle strachy na lachy.
A tu się okazało, że wcale bo nie. Było fajnie, miło, czas zleciał szybko i tylko nudno trochę, bo to jednak człowiek jak sam siedzi 9 godzin to trochę się ckni.
Ale na szczęście od czego pasażerowie. To oni robią dzień motorowemu.
Jeden młody pan (pewnie student) stoi sobie przy kabinie i coś mówi uporczywie patrząc na mnie.
No to się grzecznie pytam:
— Czego szanowny pan sobie winszuje?
— Co? — odpowiada „student”
— Czego szanowny pan sobie winszuje? — ponawiam pytanie.
— Ale o co chodzi?
Tu pomyślałem, że trzeba zmienić tryb mowy na wersję „słoik”.
— Potrzeba czego? — lekko uniosłem brwi w trakcie zadawania pytania.
— A nie nie, nie trza — odpowiedział zagadnięty osobnik.
I wszystko jasne.
Drugi dialog przeprowadziłem z leciwą panią, która była na tyle miła, że na mnie nie nakrzyczała.
Otóż zapukała grzecznie laską w moją kabinę, a kiedy otworzyłem drzwi, rozmowa potoczyła się następująco.
— Panie, pan wyłączy to ogrzewanie w wagonie. Pan tu sobie się chłodzi, a tam ludzie umierają.
Lekko skonsternowany łypnąłem na miłą staruszkę prawym okiem. Sprawdziłem też pokrętło od ogrzewania, które jak to zwykle w lato wskazywało brak grzania.
— Szanowna pani ma rację, już wyłączam. Rozumiem jak to jest, gdy wagon grzeje.
— No! — zakrzyknęła ukontentowana starowinka — Widzę, że pan rozumie. To dobrze.
I poszła sobie.
Dodam tylko, że w mojej kabinie było trochę bardziej ciepło niż w wagonie, bo jak zwykle klima nie działała. Tylko jaki sens był tłumaczyć kobiecie, że duby smalone opowiada.
No i nie godzi się starszych pouczać.
Gra muzyka
Jak się siedzi w kabinie, to ckni się człowiekowi.
Bo to ani pogadać z nikim, ani wyjść.
Trzeba coś robić.
Są tacy, co nawijają przez telefon. Do upadu. Ale co ma zrobić taki typ jak ja, który zbyt gadatliwy nie jest.
Otóż może słuchać muzyki.
Ale żeby słuchać, to trzeba mieć na czym.
Idąc tym tropem zakupiłem sobie głośnik na niebieski ząb (po polsku bluetooth).
Zakup dokonany i przetestowany.
Jak zwykle pan w sklepie był mało przydatny i dopiero po przytaszczeniu zakupu do domu okazało się, że prócz funkcji głośnika, urządzenie jest również zestawem głośnomówiącym. I to całkiem głośno mówiącym.
Więc bez używania rąk i trzymania telefonu przy uchu można spokojnie odebrać rozmowę przychodzącą od kierownika ruchu bądź od dyspozytora.
No bo przecież jest zakaz używania telefonów w trakcie jazdy do rozmów prywatnych.
Całość kosztowała 150 pln, wytrzymuje 8 godzin grania ciągłego. Cacko jest poręczne, niewielkie i zagłusza klimatyzacyjne wiatraki (o ile oczywiście klima działa) oraz ma kształt granatu (takiego z zawleczką).
Jedyne czego mi w tym ustrojstwie brakuje, to regulacja głośności. Przy różnych MP3kach trzeba ręcznie zmieniać głośność w telefonie.
Dzięki temu, pierwszy raz w życiu przesłuchałem bez przerw całą ścieżkę dźwiękową z Sons of Anarchy (długą służbę miałem, a to ponad 100 utworów).
Paraolimpiada
Dzisiaj pomykałem na linii 75.
Krótkie kursy i częste przejazdy przez Centrum.
I tak się pytam ogólnie, czy dzisiaj w Warszawie to jakieś umówione treningi średnio rozgarniętych biegaczy się odbywały? Może jakaś paraolimpiada dla uczestników w wieku 70+ będzie?
No bez kitu, ale naliczyłem ponad 50 osób przebiegających na czerwonym świetle.
I to nie chodzi o takie „zbiegnięcie” z czerwonego, tylko bezmyślne wchodzenie na przejście, gdy samochody już ruszają.
Jeszcze samochód to w miejscu się zatrzyma, ale tramwaj gdy ruszy, to na zatrzymanie potrzebuje kilku metrów. Akurat tyle, żeby dziadka z babcią lekko stuknąć odgarniaczem.
I na co to komu potrzebne ja się pytam?
I jak myślicie, kto przoduje w takich wygibasach ulicznych?
Tak, macie rację — staruszkowie i osoby chrome (nie chodzi tu o przeglądarkę).
I jeszcze się awanturują, wygrażają laskami, klną, krzyczą i mają pretensje.
Nie ogarniam takich sytuacji.
Druga kategoria, która dzisiaj zasługuje na parę słów uznania, to skoczkowie tramwajowi.
Specjaliści od opuszczania wagonu już po usłyszeniu sygnału zamykania drzwi tylko po to, żeby wskoczyć do drugiego wagonu w tym samym składzie.
I po co takie cudowanie na ostatnią chwilę?
Jeszcze rozumiem, żeby jakiś lump jechał w wagonie i śmierdział, ale pełna kulturka, ludzi mało, a ci skaczą.
A propos lumpa, to przypomniała mi się niezła scena.
Idzie taki i śmierdzi. Widzę, że ma daleko do wozu, a niespecjalnie się śpieszy.
Zamykam drzwi, a tu odzywa się matrona w wieku słusznym:
— Panie, pan zaczeka na pana kloszarda. To w końcu też człowiek.
No to zaczekałem. Pan kloszard wsiadł i roztoczył niezapomnianą woń wokół siebie.
Na kolejnym przystanku ta sama matrona wali mi w kabinę i w te słowa się odzywa:
— Panie, wyrzuć pan tego cuchnącego osobnika, bo jechać się nie da.
Cóż miałem zrobić. Pojechałem dalej, bo w końcu to też człowiek.
Na kolejnym przystanku sam wysiadł.
Drzwi przed nosem
Upały i drzwi.
Połączenie tych dwóch spraw nie jest fajne, gdy drzwi się zamykają, a pasażer pozostaje na rozgrzanym, blaszanym przystanku.
Większość klientów (zwanych dalej pasażerami) ma przeogromne pretensje, że motorowy (czy inny kierowca) zamknął drzwi przed ich nosem i bezczelnie pojechał.
Fakt, trafiają się „nauczyciele” wśród kierowców, ale w większości przypadków sprawa rozbija się o rozkład jazdy.
Są ściśle określone godziny odjazdu pojazdu z przystanku. I nie ma, że boli.
Osoby kierujące pojazdami są rozliczane co do minuty, a nie zamknięcie drzwi o czasie, skutkuje opóźnieniami lub w skrajnych przypadkach utratą premii.
Przy następnej okazji, gdy słyszycie dźwięk zamykanych drzwi, to nie rzucajcie się w ostatniej chwili, bo może się okazać, że drzwi zamkną się wam przed nosem.
Pomijając kwestię odjeżdżania na zielonym świetle dochodzi jeszcze sprawa lusterka do obserwacji przystanku, w którym niewiele widać.
Nawet jeżeli się wychylę by sprawdzić czy nikt nie dobiega, nie jestem w stanie zgadnąć, czy zaraz ktoś nie wyskoczy z — dajmy na to — przejścia podziemnego.
Nie ma takiej opcji.
Ostatnio dostałem tramwaj na „zetki” (na pewno kiedyś to wyjaśnię). Tam jest taki ambaras, że drzwi nie rewersują, znaczy nie odbijają gdy ktoś wsadzi rękę podczas zamykania. Specjalnie odczekiwałem kilka sekund przed naciśnięciem dzwonka wewnętrznego, potem dawałem cztery sygnały dźwiękowe przed naciśnięciem przycisku od zamykania drzwi (razem jakieś 8—10 sekund), a i tak trafiła się super babcia, która próbowała wskoczyć. Nie udało się jej, i ręka utknęła w drzwiach. Na szczęście mam wrodzony refleks i w ułamku sekundy uwolniłem kobietę z potrzasku.
Powtarzam — Dryń Dryń oraz NIUT NIUT NIUT to nie są sygnały do wsiadania.
W takich sytuacjach warto zobaczyć jakie światło jest wyświetlane na sygnalizacji. Jeżeli tramwaj ma pionową pałeczkę, to będzie się starał opuścić przystanek jak najszybciej.
Raz, że musi jechać zgodnie z rozkładem, a dwa, że za nim są kolejne składy, które też muszą wypuścić ludzi oraz zabrać kolejnych.
Warto rozejrzeć się po okolicznej sygnalizacji. Jeżeli zaraz zapali się „zielone światło”, to tramwaj właśnie zamyka drzwi, by ruszyć jak tylko wskoczy pionowa pałeczka.
Zatem uważajcie na siebie i weźcie pod uwagę okoliczności łagodzące dla motorowych.
Sznurek
Każdy (albo prawie każdy) jako dziecko miał zabawkę, którą ciągało się na sznurku.
Czasami było to samochód, czasami motylek, a czasami zwykły kawał kamienia.
No dobra, gruz ciągają tylko nieliczni.
Ja ostatnio dostałem tramwaj na sznurek.
Poważnie.
Normalnie w tramwaju pantograf (to jest ten odbierak prądu na dachu wozu) podnosi się poprzez naciśnięcie specjalnego guzika.
W końcu żyjemy w dobie komputerów, wycieczek w kosmos i lalek Barbie. Wszystko jest skomputeryzowane, elektronika wyłazi nam nawet spod łóżka.
A tu taki psikus. Sznurek.
W pierwszym momencie przeżyłem lekką konsternację, gdy popatrzyłam na pulpit, gdzie normalnie występują wspomniane wcześniej przyciski.
A tam normalnie jak w głowie przysłowiowej blondynki — pusto.
Nie to, żebym blondynek nie lubił, bo lubię, ale wiecie jak jest.
No i zajęło mi kilka sekund zanim wpadłem na pomysł, że właśnie trafił mi się osławiony tramwaj na sznurek.
Wypatrzyłem drania, poluzowałem, upierdzieliłem sobie ręce smarem, założyłem rękawice, poluzowałem bardziej i zadowolony z siebie próbowałem ruszyć.
A tu dupa — tramwaj nie jedzie.
No to wyciągnąłem ten cholerny sznurek na maxa, zahaczyłem o specjalny uchwyt, żeby mi się nie plątał pod rękami i dopiero wtedy ruszyłem.
Ale pod bramą wyjazdową znowu skucha. Wóz nie jedzie.
Się okazało, że sznurek musi wisieć zupełnie swobodnie. Nie lubi być zaczepiany.
Ale co się nerwów przez 10 sekund najadłem to moje, bo za moim składem już stał i dzwonił kolejny chętny do wyjechania na szlak.
Dodatkową atrakcją były „zetki”. Specjalne przełączniki do zamykania drzwi.
Normalnie w nowszych wersjach pulpitu występują przyciski (podobne do tych od pantografu), a tutaj miałem pstryczki jak w starych hotelach do zapalania światła.
I niby wszystko ok, bo to w sumie nic specjalnego, ale dla pasażerów to spora różnica, bo drzwi w takim wagonie nie rewersują podczas zamykania.
Znaczy się, jeżeli ktoś zostanie przytrzaśnięty podczas wsiadania / wysiadania, to umarł w butach, drzwi same się nie otworzą ponownie. Chyba, że motorowy zauważy i uwolni delikwenta.
Dlatego jeździłem nieco spięty i dokładałem dodatkowych starań, by uniknąć stresowych sytuacji związanych z przytrzaskiwaniem.
Specjalnie czekałem dłużej, dawałem dłuższy sygnał zamykania drzwi i wyciągałem dodatkowo szyję by wypatrzeć potencjalnych skoczków w lusterku bocznym.
I oczywiście pasażerowie mnie nie zawiedli.
Jedna pani pomimo dłuższego sygnału zamykania drzwi stwierdziła, że ona „zdanży”.
Nie zdążyła.
Na szczęście nic się nie stało, a ja szybkim ruchem palca uwolniłem niebogę z potrzasku.
Pamiętajcie, że boczne lusterko nie pokazuje całego przystanku, ani tym bardziej wyjść z przejść podziemnych. Dobiegających ludzi widzę w ostatniej sekundzie.
Nie ogarniam tego. Przecież ten cholerny sygnał nie jest nadawany po to żeby się śpieszyć, ale żeby mieć czas na zrezygnowanie z wykonywania dziwnych ruchów.
Na chwilę
Dzisiaj było „lajtowo”. Znaczy łatwo i przyjemnie.
Krótki dzień pracy, który wynikał z tego iż w poprzednich tygodniach firma eksploatowała mnie na maksa.
Podoba mi się taki układ. 4 godziny jazdy i do domu. Tyle, że poprzednie dwa tygodnie miałem służby po 10 godzin. Wracałem poważnie wypruty, ale zadowolony w sumie.
No i dzisiaj zdradziłem grupie pasażerów jedną z tajemnic Tramwajów Warszawskich.
Przy Metrze Politechnika wsiada sporo luda, to się wie. Czasami trzeba poczekać dwie zmiany świateł, by całe towarzystwo się zapakowało.
Tym razem było podobnie. Kiedy druga zmiana świateł minęła, zamknąłem drzwi (znaczy przycisk taki wcisnąłem) i zadałem jazdę. A tu dupa — dupa nie czary. Tramwaj nie jedzie.
No to „wachlujemy” drzwiami (otwieram, zamykam) trzy razy. Nadal nie jedzie.
No to wysiadłem i udałem się na obchód wzdłuż składu.
I co widzę? Ludzie jak wilki, eee znaczy jak sardynki. Ściśnięci w pierwszym wagonie, stoją na ostatnich stopniach, na swoich nogach, na głowy sobie wchodzą.
Efekt taki, że drzwi zwyczajnie nie chciały się zamknąć.
Wtedy zdecydowałem ujawnić wspomnianą wcześniej tajemnicę i swoim grobowym głosem odezwałem się w te słowa:
— Jeżeli drzwi się nie zamkną, to tramwaj nie pojedzie. W drugim wagonie jest pusto.
O dziwo ludzie posłuchali. Kilkanaście osób zrezygnowało z podduszania swoich bliźnich i przeskoczyło sprawnie do drugiego wagonu.
Ja nienerwowo wróciłem do swojej klitki, bez problemów tym razem zamknąłem drzwi i na czwartej zmianie świateł pojechałem.
Opóźnienie -3 murowane, ale udało mi się je nadrobić na szczęście. Może premia nie ucieknie.
Aha. I dziękuję bardzo miłemu panu, który uprzejmie doniósł mi o drzwiach w kabinie drugiego wagonu.
Drgania podczas podróży poluzowały zamek i drzwi stanęły otworem, a potem zaczęły się szamotać.
Dwa razy je zamykałem. Były dość uparte, ale pogłaskałem i wytłumaczyłem, że jak się będą tak szarpać, to komuś może stać się krzywda. O dziwo poskutkowało i więcej się już nie otworzyły.
Weekend zapowiada się pracowicie.
W sobotę linia 35 przez prawie 9 godzin, a w niedzielę wyścigowa szóstka przez prawie 10 godzin.
Będzie się działo.
Sobota
Normalny dzień. Do roboty na 5:30.
Nocny o 4:22 nie przyjechał. Cholerny ZTM zmienił sobie trasę autobusu i nie dał żadnej informacji na przystanku. Dobrze, że lubię wychodzić wcześniej i mieć spory zapas czasu na dotarcie do pracy.
Aha i żeby nie było. Wiele osób myli ZTM z Tramwajami Warszawskimi.
Proszę tego nie robić, bo to są dwie, odrębne firmy, z których tylko jedna jest fajna.
Na szczęście internet w telefonie pozwolił mi namierzyć najbliższy przystanek, z którego mogłem spokojnie dostać się do pracy.
Swoją drogą to straszna skucha. Bo to wiecie, w normalnej firmie jak się spóźnisz, to najwyżej kawy nie wypijesz, a w tramwajach nie ma zmiłuj. Jest straszna chryja i tramwaj może nie wyjechać, jeżeli akurat nie ma motorowego na dyżurze.
Sama podróż poranna od razu sugerowała dziwny dzień.
W samym autobusie rozchodził się słodkawy aromat nieświeżego trupa roztaczany przez pana żula.
Na szczęście przy okazji kolejnego przystanku wsiadła jakaś laska, która śmierdziała papierosami i zagłuszyła ten rynsztokowy zapach.
Udało się w końcu dotrzeć na miejsce przeznaczenia, zrobiłem sprawdzenie wozu i wyjechałem terminowo.
Jednak nie mogło być zbyt pięknie.
Przy pierwszym pół-kursie, gdy wyjeżdżałem z pętli Banacha trafiło mi się zatrzymanie spowodowane kolizją. Na szczęście niewielką, ale kuriozalną, bo samochody stuknęły się jadąc sąsiednimi pasami. To jednak trzeba być nad-zdolnym.
Ja miałem z tego tyle, że zaliczyłem opóźnienie, którego nie udało się wyrównać na całej trasie do Nowego Bemowa.
Skucha.
A potem przestał działać infotron (takie połączenie GPSa, GSMa, zegarka, timera i glebogryzarki)
Wpierw z lekką dozą nieśmiałości błędnie wskazywał odchylenia od kursu, potem czas się zatrzymał, a następnie wszystko zgasło, ale za to nastąpiło wydawanie irytujących dźwięków.
Jakby ktoś zamontował R2-D2, który doznał upośledzenia na obwodach.
Przez kilka godzin, non stop tylko TI TI TUUU, TI TI TUUU na wysokich tonach.
Trochę przyciszyłem, ale i tak słabo to działało na mój układ nerwowy.
Do tego ulewa, możliwość poślizgu i pan pijak, który chciał efektownie zakończyć swój marny żywot pod kołami tramwaju.
Trochę spięty dojechałem do przystanku, na którym miał czekać mój zmiennik.
Ale go nie było…
Po krótkim telefonie do dyspozytora, okazało się że zmiennik czeka na kolejnym przystanku, bo miał niejakie problemy z dotarciem.
Po przepracowaniu ustalonych grafikiem 8 godzin miałem dłuższą przerwę (deszcz, wiatr i ogólnie do bani), ale jednak zmiana zakończyła się całkiem miło.
Znaczy się tak.
Wziąłem wóz na Piaskach, pojechałem na pętlę Nowe Bemowo (7 minut), miałem przerwę na krańcu (14 minut), wróciłem na Piaski (7 minut) i oddałem wóz kolejnemu motorowemu.
Tak, to można pracować.
Pojedynek z Bestią
Tym razem w moje posiadania miała trafić legenda Tramwajów Warszawskich.
Szybka i Wściekła, weekendowa szóstka.
Wszyscy mnie przed nią ostrzegali, większość patrzyła na nią z lekką bojaźnią. Co bardziej doświadczeni motorowi za nic mieli sobie rozkład jazdy, bo jak to mówili — i tak się nie da wyrobić.
Kumple opowiadali, że standardowo na krańcach przyjeżdża się z opóźnieniami rzędu 3 do 6 minut.
No masakra, krew i flaki myślę sobie.
Trasa była podobno układana bez brania pod uwagę świateł, skrzyżowań, ruchu samochodowego i pasażerów na przystankach.
Żeby przyjechać na czas, trzeba ignorować klientów, nie sprzedawać biletów, jechać na czerwonym, wymuszać na skrzyżowaniach, przekraczać prędkość i ogólnie szaleć na pełnej k… ekhem. gazie znaczy się. Pełnym gazie.
Albo być świetnym motorowym zasługującym na podwyżkę.
Skoro świt stawiłem się na zajezdni.
Bestia już czekała. Czerwona i zaparowana od środka. Podszedłem do niej standardowo. Dałem jej trochę prądu z trakcji, sprawdziłem hamulce, światła i przyjacielsko poklepałem po siedzeniu.
Ale nie dawała się łatwo obłaskawić. Szyby miała zaparowane tak, że nic nie było widać prawie.
Użyłem systemu dmuchaw, otwartych okien, a nawet specjalnej rękawicy roboczej do przetarcia przodu.
Jednak szyby odparowały w całości dopiero pod koniec pierwszego pół-kursu, czyli na krańcu Ratuszowa ZOO.
Jak się okazało, dało się dojechać na czas, bez specjalnych spięć.
Na kolejnym krańcu (czyli na pętli Koło) spotkałem kmotra, który ponownie opowiadał mrożące krew w żyłach historie na temat tej linii.
Grzecznie wysłuchałem i postanowiłem dać radę.
No bo co? Ja nie dam?
Faktycznie, szóstka daje popalić. Trzeba wielokrotnie wykazywać się przewidywaniem, sprytem, lekką domieszką jasnowidzenia i innym umiejętnościami dobrego motorowego.
Grunt to dobrze rozplanować sobie czas przejazdu między przystankami. Wiedzieć gdzie można trochę nadgonić, a gdzie wystarczy jechać bardzo szybko.
Ogólnie polubiłem linię 6. Bardzo wymagająca, męcząca, ale dająca wiele satysfakcji gdy przyjeżdża się na kraniec o czasie.
Tylko jedna rzecz mi przeszkadzała. Przerwy 3 minutowe. Kurcze, nawet twardziele z supermarketowych kas mają dłuższe przerwy na siku.
Przydałoby się przynajmniej 6 minut, żeby zdążyć odbić kartę i ewentualnie zajrzeć do świątyni dumania.
Ale jak to zwykle na tramwajach — trzeba planować z dużym wyprzedzeniem.
Zwrotnica
Wszystko się wlokło, a potem trzeba było nadganiać opóźnienia.
Szczególnie w Centrum. Jakiś dziwny był ten dzisiejszy poniedziałek.
Jedna scena utkwiła mi w pamięci, kiedy dojeżdżałem do zwrotnicy radiowej, z której jeszcze nie zjechał poprzedni tramwaj.
Sytuacja z boku wyglądała dość kuriozalnie, szczególnie dla jednej dziewczyny, która z szeroko otwartymi oczami i buzią patrzyła się na mój Tramwaj Przeznaczenia.
No bo niby środek ulicy, zero świateł, przystanków też nie ma, a tu tramwaj się zatrzymuje i stoi sobie grzecznie.
Biedne dziewczę nie wiedziało, czy może już przebiegać w miejscu niedozwolonym, czy ja ją tylko prowokuję, a potem będę dzwonkiem straszył.
Otóż wyjaśniam.
Jak zauważycie niebieski kwadrat z literką „Z” (znak taki) zawieszony na trakcji, to oznacza on, iż tuż pod nim, w ziemi zakopany jest czujnik, który w połączeniu z nadajnikiem umieszczonym w tramwaju zmienia układ zwrotnicy, gdy motorowy wykona magiczny ruch przełącznikiem.
Zatrzymałem się, bo musiałem poczekać, aż poprzedni tramwaj zjedzie ze zwrotnicy i odblokuje czujnik. W innym przypadku, gdybym najechał zbyt szybko, to mógłbym zablokować zwrotnicę i sprawić wiele przykrości kolejnym tramwajom.
Druga rzecz, która mi się dzisiaj podobała, to dwa składy linii 75, które jechały jeden za drugim.
Pierwszym był SWING DUO z klimatyzacją, wygodnymi fotelami i w ogóle „ą-ę”, a drugim byłem ja :) czyli stara 105ka z twardymi siedziskami i brakiem klimy.
I wiecie co? Ludzie potrafili biec z początku przystanku omijając szerokim łukiem Swinga, by wybrać mój Tramwaj Przeznaczenia.
Cieszy mnie, że nie każdy wybiera opcję „easy mode” i że są jeszcze zwolennicy dobrego, starego „hardcore” (komputerowi gracze nazywają to PvP).
Jutro ciężki i długi dzień na zajezdni. Może mi się trafić każda linia obsługiwana przez zajezdnię, bo w udziale przydał mi tak zwany „dyżur”. Będę ratował trudne sytuacje gdy jakiś motorowy nie dotrze na czas lub trzeba będzie uzupełnić wyłom w rozkładzie jazdy spowodowany awarią wozu.
Szybki weekend
Ktoś z firmy usłyszał, że lubię jeździć weekendową szóstką.
No to mi ją wrzepili dzisiaj ponownie. Na 10 godzin.
Normalnie dzień pod znakiem SIKU (jest taka firma, co zabawki robi).
Wszystko byłoby pięknie, gdyby przerwy były nieco dłuższe, a tak, to po piątym pół-kursie zacząłem widzieć na żółto.
No bez kitu. 3 minuty przerwy na krańcu nie starcza nawet na … na nic nie starcza.
Bo przed wjazdem na kraniec są dwa światła i jeżeli zaliczymy oba (a zalicza się je zawsze), to traci się na nich dokładnie 3 minuty. Nawet, jeżeli na ostatni przystanek przyjeżdżamy o czasie.
Więc za którymś razem postawiłem sprawę na ostrzu noża i odwiedziłem na chwilkę ekspedycję.
Efekt był taki, że wyjechałem z trzyminutowym opóźnieniem.
Jeżeli chodzi o wyjeżdżania z krańca KOŁO.
Kto tam wymyślił światła przy wyjeździe?
Znaczy światła same w sobie są super, bo pięknie regulują ruch i nikt mi pod wóz nie wjedzie.
Ale dlaczego one trwają 2 minuty prawie? Ruszam z pętli o czasie, ale opuszczam ją z 2 minutowym opóźnieniem. To bez sensu trochę.
Szczególnie, że na linii weekendowej szóstki nie ma specjalnie jak nadrabiać utraconych minut.
Wystarczy dwa razy poczekać na dobiegające, piękne dziewoje i ma się murowane opóźnienie 4 minuty.
Dzisiaj rozbawili mnie dwaj rowerzyści. Zresztą ten typ podróżników zawsze mnie bawi.
Panowie pakują się ze swoimi wypasionymi bicyklami do wagonu i rozpoczynają swoją wycieczkę rowerową od kilku przystanków tramwajem. Trochę bez sensu, szczególnie w okolicach lasu bielańskiego gdzie są piękne ścieżki rowerowe.
Ale co kto lubi.
Ja na ten przykład lubię jeździć tramwajem jako motorowy.
Krucze. Szkoda, że firma zabroniła używać prywatnych kamer.
Dzisiaj miałbym fantastyczne zdjęcie jakiejś babci, która czekała na tramwaj stojąc między torowiskami.
Musiałem użyć dzwonka dwa razy, żeby się ruszyła.
Podobała mi się też pani o kulach, która weszła na torowisko na czerwonym świetle dla pieszych, a gdy zobaczyła nadjeżdżający tramwaj, to zgarnęła kulę pod pachę i pobiegła.
Jechałem powoli, więc nawet nie było mowy o dzwonieniu. Zresztą na pieszego, który przemieszcza się po pasach nie dzwoni się (oficjalnie).
Takich „czerwonych” spacerowiczów miałem dzisiaj kilku. Średnia wieku 65 lat.
I ja się pytam — dlaczego młodsi, którym się wszędzie śpieszy potrafią poczekać, a starzy ludzie zachowują się jak gówniarze?
Osiemnastka
Dzisiaj miałem przyjemność zapoznać się z osiemnastką.
I powiem uczciwie, że dziesięciogodzinny seans w pozycji siedzącej potrafi wykończyć.
W sumie mogę wszystkim polecić osiemnastkę. Spokojna, zrównoważona, dobrze się prowadzi.
Nie można się jednak z nią śpieszyć, czasami trzeba swoje odczekać, ale opłaca się.
Na początku myślałem, że mi się nie uda i numer 18 będzie dla mnie nieszczęśliwy.
Na początku kursu zaliczyłem dwa zatrzymania. Jedno w okolicach placu Bankowego, a drugie przy dworcu Wileńskim. Razem straciłem ponad 15 minut, co odbiło się na mojej przerwie.
Na szczęście nie odczułem tego zbyt mocno, bo i tak zapomniałem książki, więc krótsza sjesta była nawet wskazana.
Ale zmęczenie robi swoje. Do tego doszła dzisiejsza aura, która nie generowała wysokiego ciśnienia. Wszyscy byli smętni i ospali.
Gdy popatrzyłem około 14:00 na zegarek i uświadomiłem sobie, że do końca zmiany zostało jeszcze 6 godzin to lekko zwątpiłem.
Gdy po dwóch godzinach znów spojrzałem na zegarek okazało się, że jest dopiero 14:15.
Zagiąłem czasoprzestrzeń albo coś.
Ale wystarczyło, że jedna pani z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wbiegła mi przed wóz i od razu ciśnienie mi skoczyło.
Magicznie od tamtego momentu czas ruszył z miejsca, a nawet nieco przyśpieszył.
Do tego jeden miły pan zaczepił mnie podczas pauzowania na krańcu i powiedział, że lubi osiemnastki, bo one takie porządne są i zawsze zjawiają się o czasie.
Fajnie tak posłuchać, że komuś podobają się Tramwaje Warszawskie.
Tajemnica SWL
Deszcz i zimno.
Nie chce się wychodzić.
Ale na szczęście dzisiaj mam linię 35 i nie muszę się zmieniać na mieście.
A właśnie. Warto napisać, co to jest ten SWL.
Jak to moja żoneczka prawi, jest to Szybka Wymiana Lokomotyw.
I wcale nie myli się zbytnio, albowiem faktycznie chodzi o zmiany taborów na mieście.
Patent polega na tym, że minuty muszą się zgadzać, a motorowemu należą się regulaminowe przerwy.
Czasami jest tak, że biorę tramwaj na jeden kurs (czyli pełne kółko), następnie oddaję go kolejnemu chętnemu, a sam mogę zażywać wywczasu w miejscu dowolnym.
No i tu czasami jest pies pogrzebany. Bo wiecie, żeby pies policyjny nie wyczuł zakopanych zwłok, to nad trupem zakopuje się inne truchło i wtedy nawet jeżeli policyjna bestia się dokopie, to znajdzie tylko trupa zwierzaka.
Ugh, straszno się zrobiło.
A do tego deszcz pada na ten kraj w środku Europy, a lato bywa niegorące.
Wracając do SWL i zmian.
No i wszystko jest pięknie, jeżeli zmiana odbywa się na krańcu gdzie do dyspozycji motorowego jest ekspedycja (taki domek, gdzie jest woda, kawa, batoniki i czasami ekspedytor).
Jednak wcale nie jest różowo, gdy przerwa wypada w środku niczego, czyli na zwykłym przystanku.
Wokół tylko kebaby i inne chyże spyże (fastfoody po polsku). Nie ma się gdzie schować, że o odpoczynku nie wspomnę.
I pół biedy jak jest ciepło i słoneczko świeci.
Lecz gdy aura jest taka jak dzisiaj (czyli byle jaka) to wcale mi się nie uśmiecha kwitnąć przez godzinę w nieprzychylnym dla motorowego miejscu.
Ale twardym Słowianinem trzeba być, a nie miękką ninją.
Wtedy rozkładamy namiot, wyjmujemy kanapki, termos z herbatą i koczujemy.
W końcu Polacy nie pochodzą od małp, ale od King Kongów.
A z innych rzeczy, to wczoraj rozbiłbym pana kierowcę samochodu, którego nie stać było na zestaw słuchawkowy do telefonu. Gdyby trafiło na szarego szofera, to głupota miałaby swoje wytłumaczenie w braku doświadczenia, ale gdy takie cuda wyczynia poniekąd zawodowiec (bo to taksówkarz był), to mnie szlag jasny trafia.
Na szczęście zdążyłem się zatrzymać, obdzwonić delikwenta i nawet życzyć mu dobrego dnia.
Próbowałem też rozjechać małą Chinkę, która podczas rozmowy telefonicznej radośnie weszła na czerwonym świetle i żywo gestykulując rozprawiała prawdopodobnie o przejęciu kontroli nad światem.
Na początku trochę się zdenerwowałem, użyłem dzwonka i hamulców szynowych, ale nie zdążyłem się porządnie zezłościć, bo skośnooka piękność obudziła się w ostatnim momencie, zamachała rękami, otworzyła szeroko oczy i dwukrotnie wykrzyczała
— Psieplasiam! Psieplasiam!
Rozbroiła mnie tym niczym mały kotek, który zasnął w misce z jedzeniem.
Praca motorowego ma jednak swoje dobre strony.
Deszczyk
Oj polizał nas listopad swoim mokrym językiem.
A idź pan w ch… (znaczy odejdź i wychędoż się sam) z taką pogodą. Niech sobie pada w godzinach 2:00—4:00 bo wtedy relatywnie mało tramwajów jeździ po Warszawie.
No jakaś masakra normalnie.
Myślałem, że małpiego rozumu dostają jedynie kierowcy niedzielni z przyległych miejscowości, ale okazuje się, że ta dolegliwość dotyka również nas — motorowych.
W pochmurny i deszczowy dzień jeździ się tragicznie. Zwłaszcza gdy zapadnie zmrok.
Pół biedy gdy działa klimatyzacja, albo przynajmniej jakiś nawiew można skierować na szyby.
Jednak gdy wspomagania dmuchanego zabraknie, to szyby parują i ni cholery, nic nie widać.
Dosłownie czułem się jak dziecko we mgle.
Przód to jeszcze jak cię mogę, przecierałem rękawicą roboczą i coś tam z lewej strony szyby przedniej było widać, ale boczne to totalna porażka.
Lusterko, w którym niby mam obserwować pasażerów podczas wymian na przystankach było praktycznie bezużyteczne. I nie pomagało podgrzewanie oraz otwieranie okien. Nie widać i już.
Nerwy napięte jak postronki, gałki oczne z oczodołów wychodzą, a i tak trzeba używać mocy Jedi, żeby to wszystko ogarnąć.
Opóźnienia wpadały jak śliwki w przysłowiowy kompot (z rozbryzgiem), a do tego jeszcze było lekkie puknięcie w okolicach ulicy Wspólnej.
Rozładowanie zatoru trwało prawie godzinę.
Szok z horrorem.
A to i tak dobrze, bo jeszcze jasno było.
Pytałem nawet starszych motorowych, czy mają jakiś tajemniczy sposób lub eliksir na zaparowane szyby.
Odpowiedź jednego podsumowała skalę problemu, a brzmiała tak:
— A weź k… (eee ladacznica, to na pewno była ladacznica albo gamratka)
A z innej beczki.
Niesprzyjającą aurę chciał wykorzystać pan Rumun.
Cwaniaczek w ząbek czesany próbował mi wcisnąć banknot 20 złotowy w celu rozmienienia na drobne.
Jednak trafił na tak zwaną kumulację.
Byłem opóźniony, nie miałem drobnych i tak, a do tego znam rumuńskie kung-fu (czyli te ich słabe chwyty).
Bo nie wiem, czy wiecie, ale numer z banknotem to ich stary system walki.
Są dwie szkoły. Jedna to wciskanie pomiętego papierka, który tylko z grubsza przypomina prawdziwe pieniądze, a druga — bardziej zaawansowana — to taka, w której dostajesz fałszywkę, której na pierwszy (a nawet na drugi) rzut oka nie rozpoznasz. Szczególnie, jeżeli jesteś w słabo oświetlonej kabinie, a do tego głowę masz zaprzątniętą sytuacją na ulicy.
Więc z pełną premedytacją odrzuciłem tę jakże lukratywną ofertę i skupiłem się na dotarciu do celu z jak najmniejszym opóźnieniem.
Gotowość do Pracy
Ostatnio niewiele się działo, bo w grafiku stało, że mam GDP, czyli gotowość do pracy.
Czyli przybywam na zajezdnię i rozpoczynam koczowanie czekając na wezwanie ze strony dyspozytora.
Kiedy tylko pojawia się zlecenie, to szybciutko zbieram się w sobie i ruszam w trasę. Nawet jeżeli ma to być połowa pół-kursu, albo nawet i mniej.
Taka prawie praca biurowa, tylko nie ma biurek. I komputerów. I biura.
Ale mamy telewizor (całkiem spory i płaski) z kilkoma programami do wyboru.
Dodatkowo akurat trafił się dzień, w którym ogłoszono wyniki punktualności jazd połączone z przyznaniem premii za skuteczność.
Powiem uczciwie, że nie spodziewałem się, iż premia motywacyjna może być tak hmmm motywująca.
Ale przecież nie może być wspaniale, bo to prawdziwy (w sensie, że realny) świat, a nie jakaś komputerowa zabawa.
ZTM (nie mylić z Tramwajami Warszawskimi) w ostatnim momencie pozmieniał nieco rodzaje tramwajów przydzielonych do konkretnych linii i kilku moich znajomych zostało przydzielonych do SWINGów, na które jeszcze nie mamy uprawnień.
Sprawa wyszła na jaw dopiero w momencie, w którym dotarli oni (w sensie koledzy, a nie tramwaje) na miejsce przejęcia wozów.
Taka sytuacja to spory kłopot tak dla motorowych (bo nie ma ich kto zmienić), którzy muszą jechać dalej pomimo teoretycznego zakończenia pracy, jak i dla dyspozytora, który momentalnie musi znaleźć odpowiednie zastępstwo dla przepracowanego motorowego.
Nie jest to wcale proste i absolutnie nie zazdroszczę nerwów, które są udziałem stron biorących udział w tej niespodziewanej zmianie miejsc.
Kiedy dyspozytor wyłuska odpowiednie zastępstwo, to taki zastępowy musi łapać docelowy tramwaj na mieście.
Bywało tak, że jeden motorowy podwoził drugiego prywatnym samochodem, żeby tylko jak najszybciej dotrzeć do punktu przejęcia.
A dzisiaj usłyszałem to, co prawie każdy kierowca chciałby usłyszeć.
Ruszyłem z pętli Żerań FSO tuż za poprzedzającym mnie wozem linii 20, a tu słyszę za plecami dudnienie w szybkę. Cztery razy. Natarczywie.
Już miałem powiedzieć parę miłych słów na temat prób zniszczenia mienia spółki, kiedy usłyszałem:
— Panie! Za tym tramwajem! Szybko!
Zmieniłem zdanie i wdusiłem zadajnik jazdy oporowo.
Gnałem jak wiatr z przepisową prędkością do 50 km/h, ale linia 20 nie pokrywała się z moim rozkładem jazdy.
Pościg niestety nie powiódł się. Pani była zawiedziona, ale bardzo podziękowała za próbę i życzyła mi udanego dnia.
I w sumie dzień faktycznie był udany. Słoneczko świeciło, ładne panie spacerowały po mieście, deszcz nie padał, a na koniec dnia udało mi się kupić serię książek, na które od dawna ostrzyłem sobie zęby (nie to, żebym te książki jakoś zjadał czy coś).
Strata czasu
I wcale nie chodzi tu o opóźnienia, a o standardową głupotę, brak myślenia i ubytki w wyobraźni.
Kumpel miał dzisiaj kolizję w okolicach ronda babki Radosława (wiem, że nazwa jest dłuższa i zupełnie inna).
Sytuacja kuriozalna, bo nic nie dało się zrobić. Jakiś pacan wbił się na czerwonym świetle prosto pod przejeżdżający tramwaj i przygrzmocił w wóz mniej więcej w połowie jego długości.
No jakim trzeba być nieogarniętym indywiduum, żeby spowodować taką kolizję.
Specjalnie nie używam wyrazu „wypadek”, bo wypadek jest wtedy, gdy są w straty w ludziach.
No i przez takiego pirata drogowego następuje zatrzymanie ruchu, ludzie się spóźniają, irytują i martwią. Do tego dochodzą opóźnienia tramwajów, które przecież nie ominą miejsca zderzenia.
Tworzy się długa kolejka wozów, często w obu kierunkach. No masakra normalnie.
I wszystko dlatego, że ktoś nie szanował swojego samochodu.
Jeszcze jak dojdzie do poważnych uszkodzeń, to przynajmniej wiadomo za co człowiek traci nerwy.
Ale większość kolizji kończy się na obtarciu samochodu bez większej szkody dla tramwaju.
Jednak procedury są takie same.
Trzeba wezwać Nadzór Ruchu. Chłopaki muszą przyjechać (a robią to naprawdę szybko). Pomimo tego, że często korzystają z teleportów, to dotarcie na miejsce zdarzenia zabiera im około 8 minut.
Przez te 8 minut wszystko stoi, a tramwaje jak wiecie, jeżdżą czasami co 2—3 minuty jeden za drugim.
Łatwo policzyć ile wozów potrafi brać udział w takim postoju.
Na szczęście mocarze z Nadzoru biorą na swoje barki użeranie się z kierowcami, a motorowy może jechać dalej.
Kumplowi na szczęście nic się nie stało i po spisaniu danych oraz nadmuchaniu balonika mógł kontynuować realizowanie rozkładu jazdy.
Ja też miałem dzisiaj mocno podbramkową sytuację, ale na szczęście kierowca pięknego suva miejskiego zdążył wyhamować w ostatnim momencie.
Znajdował się tak blisko, że gdybym chciał wcisnąć między nas kij wekslowy, to pewnie miałbym z tym nielichy problem.
Jedyne co w tamtej sytuacji mogłem zrobić, to jechać powoli (co zresztą uczyniłem). Gdybym jechał 5 km/h szybciej, to gość by we mnie przydzwonił.
I co z tego, że nie moja wina?
I co z tego, że tramwaj nie odniósłby większych uszkodzeń?
Nic.
Zatrzymanie by było, korek zatkałby skręt ze Stawek w Andersa i ogólnie wszyscy chodziliby zdenerwowani, a ja miałbym wpis w aktach, że brałem udział w kolizji.
Samo zło.
Więc miejcie oczy dookoła głowy (taka mała mutacja) i używajcie ich mądrze.
O mały figiel
Pofiglować każdy lubi. Szczególnie dzieci, które biegają po lesie.
Ale co w głowach mają rodzice, którzy te rozbrykane dzieci puszczają samopas w pobliżu torów tramwajowych?
Puchatek miał przynajmniej trociny zdaje mi się, ale on był jedynie głupiutkim misiem.
Jakim trzeba być osobnikiem bez wyobraźni, żeby nie przewidzieć potencjalnych skutków brykania w pobliżu miejsca, gdzie widoczność jest ograniczona, a motorowy niekoniecznie widzi, co się dzieje za krzakami.
Dzisiaj w takich właśnie okolicznościach przemieliłbym kilkuletnią dziewczynkę wraz z jej bratem (albo innym kuzynem/sąsiadem).
Z natury jestem oazą spokoju, a nawet całym wagonem wypełnionym medytującymi mnichami tybetańskimi.
Laik może mnie określić jako flegmatyka, ale równie dobrze mógłby to powiedzieć w temacie Yody — on też poruszał się powoli, ale jak się potem okazało — zbierał punkty akcji na ostatni odcinek.
Nie jest łatwo wyprowadzić mnie z nerw.
Jednak ta sytuacja wytrąciła mnie nieco z równowagi. Gdybym jechał 50/h to pęd powietrza zwyczajnie zarzuciłby dzieciakiem i tragedia stałaby się faktem.
Na szczęście moja wyobraźnia trochę pracuje. Pomimo zielonego światła zwolniłem przed przejściem dla pieszych, chociaż kompletnie nie widziałem żadnego ruchu w tamtych okolicach.
Jak się okazało dzieci potrafią się poruszać dużo szybciej niż wskazuje na to ich wzrost i długość kończyn dolnych.
Dzieciak znalazł się między słupem a tramwajem.
Nie wiem czyj anioł zadziałał, ale na szczęście do tragedii nie doszło, chociaż bez płaczu podejrzewam się nie obyło.
Oj leży mi to jeszcze na wątrobie, sercu i nieco w płucach zalega.
Za głupotę rodzica zapłaciłoby biedne, małe dziecko.
Pierwsze drzwi
Wedle większości motorowych, pierwsze drzwi w tramwaju powinny być albo zablokowane, albo otwierane jedynie w krytycznych sytuacjach (np. dobiegający pasażer).
Niestety otwierają się razem z pozostałymi drzwiami i generują masę nieprzyjemnych sytuacji.
Jak na zawołanie wczoraj właśnie miałem jedną z takich.
Kiedy skończyła się wymiana pasażerów (tak mi się wydawało) i wcisnąłem przycisk sygnału zamykania drzwi, który jest zintegrowany z ich zamykaniem, to się okazało (a właściwie usłyszało), że na schodkach znajduje się dziadzio, który powolutku próbuje opuścić pojazd.
Był na tyle niewielkich gabarytów, że w całości schował się w martwym punkcie. Nawet gdybym się odwrócił, to bym go nie zobaczył.
Takiej osoby nie widać ani we wstecznym lusterku, ani w bocznym, ani przez szybkę kabiny.
Normalnie jak ninja.
No, ale takiego ninja można przyciąć drzwiami i pociągnąć, a to jest mega hardcore, który może skończyć się zejściem śmiertelnym.
Nic śmiesznego.
Dziadka przeprosiłem, ale co się nasłuchałem, to moje.
Problem polega na tym, że motorowy NIE WIDZI kompletnie osób, które wysiadają pierwszymi drzwiami.
Znaczy widzi. Jeżeli odwróci się całkiem i ma przeszkloną dolną część kabiny. Ostatecznie może uchwycić kątem oka wysoką osobę, która ma niewielką szansę odbić się we wstecznym lusterku.
Więc jeżeli macie w rodzinach lub wśród znajomych niewielkie babcie lub dziadków, to uczulcie ich na to, że wysiadanie pierwszymi drzwiami jest zwyczajnie niebezpieczne. I to nie dla motorowego, ale dla starszych osób, które przycięte drzwiami mogą odnieść poważne obrażenia.
Drugim problemem pierwszych drzwi są osoby starsze lub słusznej postury, które wyposażone w dodatkowy bagaż typu przyczepka na kółkach próbują (często nieskutecznie) wtarabanić się do środka licząc na to, że otwór drzwi poszerzy się lub dopasuje do gabarytów ich bagażu.
I nie mam nic przeciwko ludziom jakimkolwiek, czy to starym, młodym, grubym czy chudym, ale jest łatwiejszy sposób na wejście do tramwaju. Drugie drzwi, które są wyposażone w podwójne poręcze i dają większe pole manewru gdy dysponuje się ekwipunkiem sporych rozmiarów.
Poza tym motorowy będzie widział co się dzieje i w przypadku problemów z wejściem chętnie pomoże (tak tak, zdarzały się takie sytuacje, w których motorowy wysiadał i pomagał starowince wejść do środka).
Gdy starsza osoba posiadająca doczepkę próbuje wysiąść z tramwaju pierwszymi drzwiami to już w ogóle jest jakaś magia kina.
Bo nie dość, że danej osobie jest niewygodnie, to jeszcze opuszczenie wagonu zajmuje jej dwa razy więcej czasu. No i jej nie widać (czasami słychać).
Często bywa również tak, że pasażer od razu wchodzi przed tramwaj przy próbie szybkiego przejścia na drugą stronę ulicy (przypominam, że nadal go nie widać).
Takie sytuacje są nagminne na przykład przy Hali Mirowskiej.
Tego typu zajście skończyło się kiedyś wypadkiem śmiertelnym.
Motorowa nie widziała staruszki, która weszła wprost pod wóz.
Tak więc BRB (nie chodzi o skrót internetowy be right back). Uważajcie na siebie i swoich bliskich.
Przekazujcie innym tajemnice tramwajów i Bądźmy Razem Bezpieczni.
„Zdanża” pan?
Przez kolejne dwa tygodnie mam zapewnioną zabawę od samego rana, a nawet nieco wcześniej.
Przy tak ułożonym grafiku przypomina mi się nieśmiertelny film mistrza Barei pod tytułem „Nie lubię poniedziałków”.
Tyle, że tam bohater dojeżdża do pracy na 7 rano.
Ja jestem lepszy, bo muszę być na zajezdni przed 4:00.
Rozwiązanie jest o tyle dobre, że wcześnie będę w domu.
Dzisiaj usłyszałem świetną historię jednej motorowej, która pokazuje jak fantastyczni ludzie pracują w Tramwajach Warszawskich.
Dziewczyna postanowiła zostać motorową. Uparta była i pomimo braku możliwości zrobienia kursu w Warszawie, nie odpuściła.
Obdzwoniła inne miasta w Polsce w poszukiwaniu możliwości zdobycia uprawnień do prowadzenia tramwaju.
Okazało się, że w Krakowie akurat rozpoczyna się kurs.
Zapłaciła, pojechała i zdała. Dodam tylko, że taki kurs do tanich nie należy, bo kosztuje bagatela około 7 tysięcy złotych.
Nie było łatwo, bo wiecie, że w Krakowie za Warszawiakami nie przepadają. Oj nie lubią nas tam bardzo.
Na szczęście mądrzy ludzie tam mieszkają i kiedy poznali dziewoję bliżej, to zrozumieli, że ludzie z Warszawy to klawe są i warto mieć w nich przyjaciół.
Niewiasta już jako pani motorowa wróciła do stolicy i przedłożyła papiery zdziwionemu kierownictwu.
Angaż dostała po niewielkich perturbacjach czasowych, bo nikt nie wierzył, że można być tak zdecydowanym. Swoją determinacją zaskoczyła wszystkich.
Jeździ do dzisiaj i bardzo sobie chwali tak pracę jak i kumpli z Krakowa, z którymi nadal utrzymuje przyjacielskie kontakty.
Normalnie serce rośnie.
Numer jeden
Dzisiaj to był totalnie nie mój dzień.
Wpierw łapałem wszystkie (powtarzam, WSZYSTKIE) czerwone światła na całej długości pół-kursu z Żerania na Banacha.
Potem chciałem być miły i poczekałem na dziadka, który wsiadał jakieś 30 sekund do wagonu.
Dzięki dobroci serca złapałem opóźnienie 2 minuty, bo musiałem stać na długim, czerwonym świetle.
Potem ten sam dziadzio rozpoczął manewr wysiadania już po moim NIUT NIUT NIUT, co skończyło się ponownym utknięciem na światłach.
Teraz już miałem -4 (czyli cztery minuty straty w stosunku do planowanego rozkładu).
Ale nic to — myślę sobie. Za rondem babki Radosława odrobię.
Akurat, bo odrobiłem.
Wystarczyło, że lekko przyśpieszone 41 mnie zajechało (czyli wcisnęło się przede mnie na rondzie) i już nijak nie miałem możliwości wyrównania czasu.
Przez drogę z ronda Radosława do samej pętli na Żeraniu Wschodnim straciłem dodatkowe 2 minuty bo wlokłem się za tym nieszczęsnym 41, które sobie wytracało czas.
Bo jak wiecie, lepiej mieć opóźnienia niż złapać małe przyśpieszenie tramwajem.
Na końcowy przystanek przyjechałem opóźniony 6 minut.
Wstyd i hańba, bo numerem 1 jeździ się naprawdę bardzo sprawnie. Łatwiej na tej linii złapać przyśpieszenie niż opóźnienie.
Dodatkowo zaliczyłem opadnięcie pantografu (to te odbieraki prądu na dachu tramwaju) i musiałem resetować wagon, czyli odłączyć baterie, poczekać chwilę i załączyć ponownie.
Ja mu na gaz, a on mi zgasł — dosłownie. Wystąpił brak napięcia.
Takie wygibasy wcale nie pomagają w utrzymaniu terminowego przybywania na przystanki.
A potem była magiczna zwrotnica na rondzie Starzyńskiego.
Nie dość, że się nie przerobiła (znaczy nie ustawiła się poprawnie wedle mojego kursu), to potem miałem niejakie problemy z nastawieniem jej ręcznie.
Przy pierwszej próbie przełożenia wyrżnąłem się kijem w kolano tak, że mi mroczki zatańczyły przed oczami.
Przy drugiej próbie, zaliczyłem kolejne kolano.
Na szczęście podjechał drugi tramwaj, więc na miękkich nogach udałem się po posiłki.
Sprytny motorowy z dłuższym stażem i większym doświadczeniem szybko wcisnął kij w odpowiednią dziurę i przestawił prawidłowo zwrotnicę jednym ruchem.
Czułem się, jakbym stał koło Indiany Jonesa gdy znajdował Arkę Przymierza.
Podziękowałem, wskoczyłem do wozu i ruszyłem z kopyta.
Chciałem być punktualny, a wyszło jak zwykle. Na starcie miałem -5.
Na Żerań dotarłem opóźniony jedynie 4 minuty.
Miałem akurat tyle czasu, żeby zmienić tablice na zjazdowe do zajezdni i już całkiem nienerwowo dojechałem do domu, znaczy do roboty.
Wrzesień plecień
Nowy rok szkolny uczciłem rozpoczęciem pracy o 4 rano.
Jednak wpierw musiałem tam dojechać.
Nocny autobus przybył o czasie. Wsiadłem i potoczyłem wzrokiem dookoła w poszukiwaniu kumpli z pracy.
Przyuważyłem dwie, młode dziewoje, które na mój widok szerzej otworzyły oczy i nerwowo się poruszyły.
Ha! — myślę sobie. Jeszcze nie wyglądam tak źle. Chociaż z drugiej strony w firmowej kurtce prezentuję się jak regularny kanar.
Eh. No tak. Pewnie bez biletów jadą.
No i miałem rację. Kilka przystanków dalej wsiadło dwóch, smutnych panów i zweryfikowało moje domysły.
Na początku zrobiło mi się szkoda dziewczynek, ale z drugiej strony 4,40 PLN to nie jest majątek gdy się chce przejechać pół warszawy w środku nocy.
Alternatywą jest taksówka za blisko 40 pln. Albo mandat.
Dzisiaj obczajałem linię 22.
Pierwszy raz miałem przyjemność poruszać się tą trasą.
No i oczywiście nie obyło się bez niewielkiej przygody.
W miejscu, gdzie aleja Zieleniecka łączy się z ulicą Grochowską, są wybudowane piękne, wielkie, nowe i kompletnie bezsensowne przystanki zaopatrzone nawet w małą pętlę, której nikt nie używa.
No wiecie — Unia dała kasę, to trzeba było ją wydać.
Jest tam również komplet zwrotnic, bo tramwaje mogą się skierować w prawą stronę na Gocławek lub dać po lewości, w kierunku dworca Wschodniego.
Ja miałem jechać w lewo.
No to cyk nadajnik w lewo.
I skucha, bo trzeba było ustawić na wprost, by jechać w lewo. Logiczne.
Wysiadłem, poprawiłem zwrotnicę i ruszyłem dalej.
Po kilku metrach kolejna zwrotnica.
Ja w sumie nadal chcę jechać w lewo, no to cyk — na lewo.
No i co? Jajco. Znowu skucha, bo żeby pojechać w lewo, trzeba ustawić prosto.
Moja wina, bo przegapiłem fakt, iż był to zjazd na wspomnianą wcześniej, zapomnianą przez wszystkich pętlę.
Wysiadłem, poprawiłem i z lekkim opóźnieniem minutowym dojechałem na kraniec przy Wschodnim.
Niby nic, a jednak kilka punktów doświadczenia wpadło. Więcej się tam nie pomylę.
Nieciekawa pozycja
Dzisiaj zaliczyłem blisko dziesięciogodzinny dyżur na zajezdni zwany GDP (Gotowość Do Pracy).
Znaczy czekałem, aż coś dziwnego przytrafi się komuś innemu i będę mógł wkroczyć, ratując sytuację.
Ale wyjątkowo panował spokój i harmonia.
Dobrze, że miałem przy sobie książkę.
Ale z drugiej strony ciężko się czyta, gdy w pokoju jest tak wiele, ciekawych osób, z którymi można pogadać na różne tematy dotyczące tramwajów.
Mój ulubiony kawałek z dzisiaj dotyczy zamierzchłych czasów, gdy jeszcze kabina motorowego nie była oddzielona drzwiami od przedziału pasażerskiego.
Pewna motorowa prowadziła skład z Żoliborza w kierunku Centrum.
Gdy była w okolicach ronda babki Radosława (wtedy jeszcze samej babki), poczuła pukanie w ramię.
Otworzyła oczy zdziwiona i wywiązał się taki oto dialog: